:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä
2 posters
Sohvi Vänskä
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Pią 26 Maj - 0:24
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
14.03.2001
Czarny łeb zaległ jej na kolanie przyjemnym, znajomym ciężarem; bezwiednym odruchem zanurzyła palce w wyczesanej – Safír dobrze o niego dbał, może nawet lepiej niż ona – sierści, odwzajemniając spojrzenie czarnych prawie oczu, z tkliwym sentymentem, do którego nie chciała się przyznawać, zauważając, że brakowało jej tej milczącej czułości spsiałego przywiązania. Brakowało jej uważności źrenic, wypełnionych po brzeg zaledwie prostym konceptem bezwarunkowego oddania; pozbawionych wszelkiej zdolności pojmowania abstrakcji – więc od abstrakcji wolnych: do zadowolenia nie było mu potrzeba wiele, poza poczuciem bezpieczeństwa rozumianego przez błogą krótkowzroczność, pełnym żołądkiem i pieszczotą dłoni, której okrucieństwa prawdopodobnie dłużej nie pamiętał; nie podejrzewała go o rzecz tak skomplikowaną jak przebaczenie, a jego ufność traktowała właściwie jak dowód na to, że podobnego pojęcia też nie mógł pojmować, inaczej – jak sądziła – nie mógłby znieść jej obecności. Był wprawdzie świadkiem wielu sekretów, w tym również wielu rzeczy okrutnych, popełnianych wobec innych i popełnianych na sobie; był ich cerberem z dzwoneczkiem na ciasnej obroży, podrywającym ostrzegawczo łeb, kiedy w korytarzu odzywały się coraz bliższe kroki niepożądanej demistyfikacji. Znał jej kłamstwa, znał jej okrucieństwo, znał o niej prawdę; i patrzył na nią wciąż – mimo wszystko – z prostodusznym zaufaniem stworzenia wdzięcznie bezmyślnego, zawieszonym w długim jak całe życie błogostanie niezrozumienia. Być może nie rozumiał nawet, że go porzuciła, nie rozumiał swojej zdrady, nie znał absurdu własnej winy; po prostu przepadła, ktoś inny głaskał w tym czasie jego głowę, ktoś inny pozwalał mu wskakiwać na łóżko i podawał mu jedzenie, i może przez dzień lub dwa pamiętał jeszcze, że była wcześniej, a teraz jej nie było, a później – później stawała się abstrakcją, dopóki odgłos kroków na schodach kamienicy nie rozpieścił neuronów bodźcem rozpoznania. Był świadkiem niedoszłej śmierci Safíra; i rozumiał tylko tyle, że wciąż tutaj był, leniwie uderzał końcem ogona w rozmokły wiosennym deszczem grunt, zanim jeszcze jego sylwetka wynurzyła się z ambrazury szklanych drzwi otworzonych na budzący się powoli – zwichrzony minioną zimą i zaniedbaniem – ogród.
Nie podnosząc się z niskiego podwyższenia tarasu, wyciągnęła dłoń w bezdźwięcznej prośbie o papierosa; poczekała aż usiądzie obok niej, nim nachyliła się ku odpalonej przez niego zapałce, płytkim wdechem zajmując tytoń leniwym żarem. Było zaledwie południe – jasne i zaskakująco ciepłe, tymczasem kieliszek, coraz rzadziej opuszczający jej towarzystwo, stał obok pusty i uszczerbiony na krawędzi, uderzony gwintem niepewnie trzymanej butelki. Przez krótką chwilę jeszcze nie mówiła nic, ciesząc się ciepłym ciężarem psiej wierności, duchotą zatrzymaną w płucach i ramieniem przyjaciela wspartym lekko o jej ramię; przez krótką chwilę próbowała być równie bezmyślna i wdzięczna, udawać, że nie rozumiała nic więcej poza tym, że Safír tu był, że nie pamiętała już tamtego strachu, kiedy wydawało jej się, że może go zabraknąć, że nie pojmowała własnego okrucieństwa i abstrakcji przebaczenia, którego nie mogłaby uzyskać.
– Dostałam wreszcie list – odezwała się w końcu, przerywając ten moment zawieszenia, pomiędzy powolnym wdechem i skłębionym, dymnym wydechem; wreszcie, ten list. Podniosła z kolan niepozorną kopertę, rozciętą równo trzymanym wciąż w zasięgu dłoni nożykiem; podała mu ją bez większej ceremonii, prawie rozbawiona tym, jak lekki był w dłoni koniec kłamstw tak dotąd ciężkich. Zamknięty w małej kopercie barwy nieczystej, tak oficjalny; jak wszystkie listy Nikolaja, odkąd wyszedł z domu w grudniu i przepadł na dwa długie miesiące drażniącego niezdecydowania. Zamierzała dać mu czas, ale była niecierpliwa: więc w końcu napisała pierwsza, stawiając równie rzeczowe i urzędowo brzmiące warunki, jak gdyby byli sobie ludźmi właściwie obcymi, dobijającymi targu, a nie ludźmi, którzy dzielili ze sobą prawie dekadę wspólnego życia, jakkolwiek ułomnego przez fragmentaryczną nieszczerość. – Zostawi mi dom, tak jak chciałam. W tygodniu spotkamy się, żeby podpisać papiery, bez żadnych niepotrzebnych rozmów. Przyjdzie, żeby zabrać swoje rzeczy. Chce meble ze swojego gabinetu, jego znajomy stolarz niedawno zmarł i nigdzie nie dostanie tak dobrze wykonanych, chce swoje przeklęte książki, jakieś inne głupstwa. W zamian dam mu święty spokój – streściła mu niedbale treść napisaną skrupulatnym, oschłym pismem ręki, która jeszcze pół roku temu ujmowała jej dłoń, kiedy nie mogła spać i gładziła jej włosy przed snem. Ręki, która zbierała jej nadgarstki w mocnym uścisku, zaciskała się na biodrze, negocjowała natarczywością z jej zmęczoną niechęcią, dopóki nie ustępowała, dla spokoju; byle szybko. Sfalsyfikowane wspomnienie, które wysłała mu wraz z obrączką, nie było być może tak zupełnie nieprawdą. Może próbowała się usprawiedliwiać.
– W kopercie są klucze – dodała, spoglądając na niego, jedynie przez chwilę; czuła niezrozumiałe poruszenie w dołku oddechu, dłoń zadrżała jej, kiedy unosiła ją do ust wraz z papierosem. Dlaczego było jej tak ciężko? – Chcę, żebyś je wziął. Nie potrzebuję tego wszystkiego tylko dla siebie, możesz tu mieszkać, spędzać tu urlop, przyprowadzać tu Nørgaarda. Lotte wyjechała do rodziny, nikt was tutaj nie przyłapie. Byle, na bogów, nie w mojej pracowni – mówiła, tonem naprężającym się trudniejszą surowością, nie przez złość, ale przez to dziwne rozedrganie, to upadlające, głupie osłabienie, które chwytało ją niespodziewanie za gardło. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz przy kimś płakała; nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się, jakby mogła sobie na to pozwolić. Przydusiła się, nerwowo, kolejnym wdechem, nie patrząc dłużej na niego zeszklonym okiem. – Tylko nie zostawiaj mnie tu samej na długo.
Safír Fenrisson
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Nie 11 Cze - 23:07
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nie potrafił patrzeć w oczy psu, który pamiętał zapach jego krwi; czuł go jeszcze po tym, jak wrócił do mieszkania – serce dudniło mu w piersi za każdym razem, kiedy odkręcał wodę, a strach wzmagał się, ilekroć przekraczał próg wanny – choć łazienka była czysta, przetarta sterylnym zaklęciem. Siadał pod umywalką, z potylicą wspartą o zimne płytki i śledził rytm własnego tętna w ten sam sposób, w jaki jako dziecko śledził metrum piosenek granych przez matkę na fortepianie – w pierwszym tygodniu po wyjściu ze szpitala obudził się na łazienkowej podłodze, z ciałem drżącym z zimna i cudzymi dłońmi uciskającymi go łagodnie za ramiona; skóra pod bandażem zrobiła się tkliwa i zaczerwieniona, kiedy Sohvi pomagała mu rozpleść wstęgi brudnej gazy i przemyć miejsca, gdzie pod opatrunkiem zebrała się ropa, powinieneś zmieniać je częściej, mówiła, a on nie potrafił wytłumaczyć jej, że nie był w stanie dotknąć własnego ciała, bo swąd krwi wciąż unosił się spod ubrania. Mierzwił dłonią zwierzęce futro i zastanawiał się, czy Otso wciąż czuł od niego ten zapach, czy kiedy dwa miesiące temu został w pustym mieszkaniu, przesunął ozorem po brzegu wanny i do końca dnia nosił na podniebieniu ciężar jego śmierci – wiedział, że on sam nigdy nie pozbył się go spomiędzy zębów. Blizny zdążyły zagoić się do bladych ściegów, przeplecionych zgrubieniem przez skórę na żebrach, wspomnienia pociemniały ramującą je sepią, a serce nie siniaczyło się dłużej o żebra, pełnia za każdym razem przetaczała się przez niego jednak tą samą, dygocącą w trzewiach bolesnością, jakby zwierzę, które nosił pod sercem, pożerało go od środka, zrywając mięśnie z zawiasów ścięgien i łamiąc kości pomiędzy zębami, aż ostre fragmenty przezierały przez skórę zbyt słabą, by utrzymać je pod spodem – Lasse się go bał, a on notorycznie przesuwał językiem po zębach, upewniając się, że wszystkie były stępione i płaskie, niezdolne przegryźć się przez żywą tkankę. Czasem zastanawiał się, czy kiedy Otso zahaczył kłem o brzeg jego kciuka, a potem skamlał kornie u progu łazienki, również marzył o ciele niezdolnym do czynienia krzywdy, łagodnym i miękkim jak u przeganianych z podwórka zajęcy, których kark wiotczał zbyt łatwo pod naciskiem szczęk. W obecności Sohvi czuł się bezpieczniej – być może w tym również byli do siebie podobni.
Słońce rozlewało się po tarasie bladą, błękitną poświatą, a on po raz pierwszy od dawna czuł się spokojny w swoim zmęczeniu – bolała go żuchwa, a lędźwie wciąż ćmiło w miejscu, gdzie kręgosłup wyrzynał się spod skóry, wyrastając ciężkim, sobaczym ogonem, lecz wszystko to wydawało się odpływać w głąb ciała, przemyte z mielizny obnażonego sumienia. Sohvi była jedyną osobą, która potrafiła trzymać go w ramionach nawet wtedy, kiedy sam nie był zdolny objąć rękami własnego ciała, która zmywała mu z pleców brud cudzych rąk i trzymała za ramiona, gdy klęczał w torsjach na podłodze, niezdolny przełknąć swego zezwierzęcenia – nosił na skórze blizny po własnych szczękach, brzydką, zaróżowioną nienawiścią spoinę, którą rozkrwawił zębami w dniu pierwszej pełni, nosił jednak również jej wyrozumiałość, dotyk wygładzający dropiatość strachu, pocałunek złożony na rozgorączkowanym czole; leżeli przytuleni na szpitalnym łóżku, a on przepraszał ją za wszystko, co zamierzał po sobie zostawić – przede wszystkim za to, że nie widział wśród tych pozostałości samego siebie.
Usiadł na tarasie, rozpalając zapałkę o draskę tekturowego pudełka i nakrywając ogień w dłoni, zanim wystający z jej ust papier nie mrugnął oczkiem pomarańczowego żaru – płomień pochłaniał cienki, drewniany patyczek, sięgając już prawie jego palców, kiedy rozchylił powiekę cygaretki i zdusił go pod podeszwą buta, nie wzdrygając się nawet przed pozostałym na opuszkach zaczerwienieniem; miał skórę przyzwyczajoną do bólu i nie potrafił wygłuszyć dreszczu, który czerstwiał mu na karku za każdym razem, gdy sobie to uświadamiał – czy kiedy dotykały go cudze dłonie, też czuły twardy karapaks w miejscach, gdzie posiniaczyły go cudze pięści? Czy gdyby ojciec nigdy nie trzymał pod paznokciami jego naskórka, wrósłby w łagodniejsze ciało, wrażliwsze, spójne z otaczającym je krajobrazem?
– Nie powinien nigdy wracać – odparł stanowczo, lecz wyciągnął dłonie po rozciętą kopertę – pismo Nikolaia wbyło schludne i nachylone elegancką kursywą, a on miał ochotę zmiąć list w dłoni, aż litery stałyby się koślawe i niewyraźne, aż straciłyby jego dumę i belferską zuchwałość, rozmazały się atramentem po marginesach; wciąż nosił w sobie poczucie winy za dawne milczenie – odwrócił wzrok od tragedii, by lepiej przyjrzeć się własnemu szczęściu i nie zdawał sobie sprawy, że oboje byli w swojej miłości – lub jej braku – równie osamotnieni. Nie mówił jej o strachu, który sprowadzał go na dno obtłuczonej butelki, a ona nie mówiła mu o dłoniach, które zaciskały się zbyt mocno na odsłoniętym udzie; mieli na świecie tylko siebie – jak mogli o tym zapomnieć? Nawet teraz, pomiędzy krakelurą ich relacji, dostrzegał jednak przejęcie w głosie Sohvi, poruszenie w debrze oddechu i drżenie, które przekradło się wzdłuż lewej dłoni, poruszając dymem z sączącej się w palcach cygaretki – znał surowy ton jej głosu i stanowczość, na którą wkraczał, kiedy obawiała się, że nie zdoła wypowiedzieć na głos własnych myśli, lecz spróbował jeszcze się uśmiechnąć, pozwolić kącikowi ust drgnąć w przejawie dobranej zgody.
– Zostanę – zapewnił, a głos miał cichy i szczery, naderwany w krtani odruchem nagłego przejęcia; przyjaciółka wciąż odwracała od niego wzrok, uporczywie sięgając źrenicami pomiędzy wiechcie zaniedbanego ogrodu, więc uniósł się z krzesła i klęknął przed nią, kładąc jej dłonie na kolanie, zakrywając nimi drżenie skostniałych palców. – Zostanę tak długo, jak chcesz, aż nie będziesz mogła dłużej znieść więcej mojej obecności. – uśmiechnął się słabo, prawie pozwalając, by przez źrenice prześwietliła mu stroskana obawa, ten sam, przyjacielski rodzaj zrozumienia, którym wymieniali się w szkole, składając sobie obietnice na tyłach budynku, pomiędzy krzewami dzikich róż. – Zawsze będziesz mogą pierwszą miłością.
Słońce rozlewało się po tarasie bladą, błękitną poświatą, a on po raz pierwszy od dawna czuł się spokojny w swoim zmęczeniu – bolała go żuchwa, a lędźwie wciąż ćmiło w miejscu, gdzie kręgosłup wyrzynał się spod skóry, wyrastając ciężkim, sobaczym ogonem, lecz wszystko to wydawało się odpływać w głąb ciała, przemyte z mielizny obnażonego sumienia. Sohvi była jedyną osobą, która potrafiła trzymać go w ramionach nawet wtedy, kiedy sam nie był zdolny objąć rękami własnego ciała, która zmywała mu z pleców brud cudzych rąk i trzymała za ramiona, gdy klęczał w torsjach na podłodze, niezdolny przełknąć swego zezwierzęcenia – nosił na skórze blizny po własnych szczękach, brzydką, zaróżowioną nienawiścią spoinę, którą rozkrwawił zębami w dniu pierwszej pełni, nosił jednak również jej wyrozumiałość, dotyk wygładzający dropiatość strachu, pocałunek złożony na rozgorączkowanym czole; leżeli przytuleni na szpitalnym łóżku, a on przepraszał ją za wszystko, co zamierzał po sobie zostawić – przede wszystkim za to, że nie widział wśród tych pozostałości samego siebie.
Usiadł na tarasie, rozpalając zapałkę o draskę tekturowego pudełka i nakrywając ogień w dłoni, zanim wystający z jej ust papier nie mrugnął oczkiem pomarańczowego żaru – płomień pochłaniał cienki, drewniany patyczek, sięgając już prawie jego palców, kiedy rozchylił powiekę cygaretki i zdusił go pod podeszwą buta, nie wzdrygając się nawet przed pozostałym na opuszkach zaczerwienieniem; miał skórę przyzwyczajoną do bólu i nie potrafił wygłuszyć dreszczu, który czerstwiał mu na karku za każdym razem, gdy sobie to uświadamiał – czy kiedy dotykały go cudze dłonie, też czuły twardy karapaks w miejscach, gdzie posiniaczyły go cudze pięści? Czy gdyby ojciec nigdy nie trzymał pod paznokciami jego naskórka, wrósłby w łagodniejsze ciało, wrażliwsze, spójne z otaczającym je krajobrazem?
– Nie powinien nigdy wracać – odparł stanowczo, lecz wyciągnął dłonie po rozciętą kopertę – pismo Nikolaia wbyło schludne i nachylone elegancką kursywą, a on miał ochotę zmiąć list w dłoni, aż litery stałyby się koślawe i niewyraźne, aż straciłyby jego dumę i belferską zuchwałość, rozmazały się atramentem po marginesach; wciąż nosił w sobie poczucie winy za dawne milczenie – odwrócił wzrok od tragedii, by lepiej przyjrzeć się własnemu szczęściu i nie zdawał sobie sprawy, że oboje byli w swojej miłości – lub jej braku – równie osamotnieni. Nie mówił jej o strachu, który sprowadzał go na dno obtłuczonej butelki, a ona nie mówiła mu o dłoniach, które zaciskały się zbyt mocno na odsłoniętym udzie; mieli na świecie tylko siebie – jak mogli o tym zapomnieć? Nawet teraz, pomiędzy krakelurą ich relacji, dostrzegał jednak przejęcie w głosie Sohvi, poruszenie w debrze oddechu i drżenie, które przekradło się wzdłuż lewej dłoni, poruszając dymem z sączącej się w palcach cygaretki – znał surowy ton jej głosu i stanowczość, na którą wkraczał, kiedy obawiała się, że nie zdoła wypowiedzieć na głos własnych myśli, lecz spróbował jeszcze się uśmiechnąć, pozwolić kącikowi ust drgnąć w przejawie dobranej zgody.
– Zostanę – zapewnił, a głos miał cichy i szczery, naderwany w krtani odruchem nagłego przejęcia; przyjaciółka wciąż odwracała od niego wzrok, uporczywie sięgając źrenicami pomiędzy wiechcie zaniedbanego ogrodu, więc uniósł się z krzesła i klęknął przed nią, kładąc jej dłonie na kolanie, zakrywając nimi drżenie skostniałych palców. – Zostanę tak długo, jak chcesz, aż nie będziesz mogła dłużej znieść więcej mojej obecności. – uśmiechnął się słabo, prawie pozwalając, by przez źrenice prześwietliła mu stroskana obawa, ten sam, przyjacielski rodzaj zrozumienia, którym wymieniali się w szkole, składając sobie obietnice na tyłach budynku, pomiędzy krzewami dzikich róż. – Zawsze będziesz mogą pierwszą miłością.
Sohvi Vänskä
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Sob 24 Cze - 21:46
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Rzadko pozwalała sobie na rozgoryczone rozliczanie się ze swojej przeszłości; nie pozwalała sobie przystawać przed lustrem, dotykać blizny na podbrzuszu ani jej żałować; nie pozwalała sobie przez większą długość małżeństwa żałować ciężaru obrączki wziętej na palec pod rzeczowo postawionymi warunkami. Rzadko zastanawiała się, czy byłoby lepiej, gdyby nie uciekła z domu, z małym, kwilącym zawiniątkiem na rękach i płaczem grzęznącym w gardle, czy byłoby lepiej, gdyby nie wsiadła wtedy do pociągu – wahała się, póki ostry gwizd nie przymusił jej do podjęcia decyzji; wspinając się pospiesznie na wysokie stopnie wagonu, miała wrażenie, że szwy napinają się i puszczają i długo stała później w miejscu, trzymając się mocno śliskiego od potu uchwytu, do zbielenia kłykci, do mdłości, póki krępy człowiek w uniformie nie wziął jej za dłoń i nie podprowadził do pustego przedziału, w którym leżały jego teczki, powietrze było ciężkie od zapachu mocnej kawy i czegoś słonego, a za oknem płonął powolny zachód. Siedziała wciśnięta w miejsce obok drzwi, w zimnych dreszczach i oszołomieniu, odpowiadała mężczyźnie wciąż tak samo: wszystko dobrze, chociaż czuła niepokojące ciepło pod bielizną i między udami, wszystko dobrze, chociaż była przerażona, nigdy wcześniej i nigdy później nie była tak przerażona. Nie mogła, ponad wszystko, dać się zawlec z powrotem; nie mogła trafić do szpitala, więc nie pozostawało nic prócz tej absurdalnej, zmyślonej pewności – wszystko dobrze, chociaż pot spływał jej po wnęce kręgosłupa i nie mogła patrzeć na swojego syna. W snach, jeszcze przed rozwiązaniem, rozsuwała mu malinowość drobnych ust i przesuwała palcem po miękkich dziąsłach, przekonana, że znajdzie drobne ząbki, których ślady rozkwitały jej w koszmarach na wzdętym brzuchu, sine ślady jego żarłoczności; była pewna, że przełknął część niej, zabrał sobie jej fragment, zostawił uszczerbek na koniuszku serca i rysy na żebrach. Nigdy później o nim nie myślała; mówiła Safírowi, żeby nie próbował go szukać i zaciskała zęby, kiedy ciepła woda drażniła tkliwą tkankę blizny, kiedy ciało przypominało jej o jego istnieniu; przełykała nienawiść do siebie, pozwalając, by przyjaciel wcierał maść w rozcięcie i w zaczerwienione rozgałęzienia rozstępów. Nie pozwalała sobie zastanawiać się nigdy, czy któraś z kochanek zostałaby z nią dłużej, gdyby tylko była inna: miększa, ustępliwsza, pewniejsza; gdyby tylko urodziła się mężczyzną albo gdyby tylko potrafiła dać im więcej. Nie pozwalała sobie żałować, uciszała sumienie i uciszała gorycz, topiła frustrację w alkoholu lub w miłostkach pospiesznych i krótkim, chowanych skrzętnie za drzwiami, zapominała przy pracy o jedzeniu i zapominała o sobie, zapominała, że wszystko to bolało – ropiało w niej, zakryte przesiąkającym opatrunkiem, a teraz – dlaczego teraz – odwzajemniając spojrzenie wiernych psich oczu czuła, jak żal ten podchodzi jej do gardła, przenika do kości i obezwładnia; wrażeniem, że nie tylko uczynki popełniała złe, ale całe życie – od początków – popełniała źle, we wszystkim, czym była i we wszystkim, czym nie potrafiła być.
Papieros, zazwyczaj pomocny, nie koił tego rozedrgania; uspokajał jedynie doraźnie, kiedy dym wypełniał płuca i kiedy wypuszczała go niespiesznie przez usta. Spoglądała na dłonie Safíra, płomień sunący powoli wzdłuż cienkiego drewna, sięgając prawie jego palców, choć zdawał się nawet tego nie zauważyć. Kiedyś całowała blade znamiona po petach na jego ramionach, jak matka – ironia – całująca rozbitego kolano swojego dziecka, dziś nie wiedziałaby już, gdzie powinna przyłożyć usta; widziała jak pełnia wyłamuje jego kości i zdziera z niego tę ciepłą skórę, musiałaby ucałować każde zgięcie jego palców, każdą wypustkę kręgosłupa, każde wyczuwalne ścięgno, spojenia żuchwy, miękkie usta. Wtedy, całując małe okrągłe blizny, miała wrażenie, że robi coś ważnego. Nie wiedziała, jak małe i nieważne to było w istocie: blizny nosił wszędzie, co miesiąc otwierane na nowo, rozległe i żywe, chociaż skórę miał równą, a ciało mocne.
– Nie był zły, nie zawsze – mruknęła w odpowiedzi, obserwując jego stanowczość spod cienia krótkich, niemalowanych rzęs; grymas jego ust, kiedy papier zaszeleścił, a ciemność źrenic potoczyła po schludnym piśmie z niechęcią. Mogła zarzucić Vanhanenowi wiele, ale nie to, że był złym człowiekiem; nie to, że się nie starał; nie to, że nie był przede wszystkim i często jej przyjacielem, a przynajmniej próbował być na tyle, na ile mu wstrzemięźliwie pozwalała. Instynktownie wymogła na nim pewien dystans, w każdym dotyku wyczuwając potrzeby, którym nie chciała odpowiadać. Próbowała przynajmniej być sprawiedliwa; próbowała być przynajmniej przyzwoitą żoną, później, próbowała żyć tak, jak od niej oczekiwano, choć wszystko przedtem czyniła wbrew i przeciwko temu. Objęła pokryte dreszczem ramiona dłońmi, potrącając kciukiem filtr papierosa, by strącić z niego popiół. – Polubiłbyś go. Ja też mogłabym go kochać, gdyby tylko nie potrzebował ode mnie tak wiele. Kochałam go przedtem, zanim mi się oświadczył. Był uroczy, zawsze miał coś do powiedzenia, nie pozwalał mi się zuchwalić w towarzystwie, ale nie po to, żeby mnie uciszyć, czynił mi miejsce wśród ludzi, którzy nie chcieli mnie słuchać wcześniej, bo nie byłam im równa. Nie wydawał się tak okropną opcją, po tych wszystkich... – pożegnaniach, chciała powiedzieć, zostawiając go zamiast tego z cierpką apozjopezą, spojrzeniem uciekającym znów w głąb ogrodu. Przypominała sobie ogród za oknami w domu Mirjam, dźwięk przesuwanej zasłony, ciepło ust na szyi; swój idiotyczny sprzeciw, który teraz podchodził jej do gardła, z całą resztą żalu.
Safír poruszył się, przykucając przed nią; więc spoglądała – znowu – w naiwnie wierne oczy, wpatrzone z nią z zaufaniem i miłością, na które nie zasługiwała, ale którego nie mogłaby nigdy oddać, nie potrafiłaby się bez niego obejść. Przełknęła z trudem bolesność w gardle, próbując zebrać się jeszcze do opanowania, ale nakrył dłonią jej palce i łzy przelały się na policzek, niedyskretne i gorące. Chciała mu wierzyć. Chciała mu ufać, tak samo bezkrytycznie; jeśli mogła cokolwiek zatrzymać w swoim życiu, przynajmniej jedną rzecz, chciała mieć jego ufne spojrzenie, wierzące jeszcze, że nie straciła się zupełnie i że może choć jedną rzecz popełniła dobrze, trzymając się go kurczowo i mimo wszystko.
– Skrzywdziłam go. Powinnam dać mu spokój już wtedy, za pierwszym razem. Nie jest złym człowiekiem, był dla mnie właściwie za dobry – szepnęła, nie pozwalając płaczliwości złamać jej głosu. – To ja doprowadziłam go do złości. Skrzywdziłam go, nie raz, zrobiłam to znowu, żeby ratować siebie i zachować ten cholerny dom, on nie jest złym człowiekiem, a ja nie jestem dobrym – przerwała; poczuła słoność w kąciku ust. – Obiecaj mi. Mimo to.
Papieros, zazwyczaj pomocny, nie koił tego rozedrgania; uspokajał jedynie doraźnie, kiedy dym wypełniał płuca i kiedy wypuszczała go niespiesznie przez usta. Spoglądała na dłonie Safíra, płomień sunący powoli wzdłuż cienkiego drewna, sięgając prawie jego palców, choć zdawał się nawet tego nie zauważyć. Kiedyś całowała blade znamiona po petach na jego ramionach, jak matka – ironia – całująca rozbitego kolano swojego dziecka, dziś nie wiedziałaby już, gdzie powinna przyłożyć usta; widziała jak pełnia wyłamuje jego kości i zdziera z niego tę ciepłą skórę, musiałaby ucałować każde zgięcie jego palców, każdą wypustkę kręgosłupa, każde wyczuwalne ścięgno, spojenia żuchwy, miękkie usta. Wtedy, całując małe okrągłe blizny, miała wrażenie, że robi coś ważnego. Nie wiedziała, jak małe i nieważne to było w istocie: blizny nosił wszędzie, co miesiąc otwierane na nowo, rozległe i żywe, chociaż skórę miał równą, a ciało mocne.
– Nie był zły, nie zawsze – mruknęła w odpowiedzi, obserwując jego stanowczość spod cienia krótkich, niemalowanych rzęs; grymas jego ust, kiedy papier zaszeleścił, a ciemność źrenic potoczyła po schludnym piśmie z niechęcią. Mogła zarzucić Vanhanenowi wiele, ale nie to, że był złym człowiekiem; nie to, że się nie starał; nie to, że nie był przede wszystkim i często jej przyjacielem, a przynajmniej próbował być na tyle, na ile mu wstrzemięźliwie pozwalała. Instynktownie wymogła na nim pewien dystans, w każdym dotyku wyczuwając potrzeby, którym nie chciała odpowiadać. Próbowała przynajmniej być sprawiedliwa; próbowała być przynajmniej przyzwoitą żoną, później, próbowała żyć tak, jak od niej oczekiwano, choć wszystko przedtem czyniła wbrew i przeciwko temu. Objęła pokryte dreszczem ramiona dłońmi, potrącając kciukiem filtr papierosa, by strącić z niego popiół. – Polubiłbyś go. Ja też mogłabym go kochać, gdyby tylko nie potrzebował ode mnie tak wiele. Kochałam go przedtem, zanim mi się oświadczył. Był uroczy, zawsze miał coś do powiedzenia, nie pozwalał mi się zuchwalić w towarzystwie, ale nie po to, żeby mnie uciszyć, czynił mi miejsce wśród ludzi, którzy nie chcieli mnie słuchać wcześniej, bo nie byłam im równa. Nie wydawał się tak okropną opcją, po tych wszystkich... – pożegnaniach, chciała powiedzieć, zostawiając go zamiast tego z cierpką apozjopezą, spojrzeniem uciekającym znów w głąb ogrodu. Przypominała sobie ogród za oknami w domu Mirjam, dźwięk przesuwanej zasłony, ciepło ust na szyi; swój idiotyczny sprzeciw, który teraz podchodził jej do gardła, z całą resztą żalu.
Safír poruszył się, przykucając przed nią; więc spoglądała – znowu – w naiwnie wierne oczy, wpatrzone z nią z zaufaniem i miłością, na które nie zasługiwała, ale którego nie mogłaby nigdy oddać, nie potrafiłaby się bez niego obejść. Przełknęła z trudem bolesność w gardle, próbując zebrać się jeszcze do opanowania, ale nakrył dłonią jej palce i łzy przelały się na policzek, niedyskretne i gorące. Chciała mu wierzyć. Chciała mu ufać, tak samo bezkrytycznie; jeśli mogła cokolwiek zatrzymać w swoim życiu, przynajmniej jedną rzecz, chciała mieć jego ufne spojrzenie, wierzące jeszcze, że nie straciła się zupełnie i że może choć jedną rzecz popełniła dobrze, trzymając się go kurczowo i mimo wszystko.
– Skrzywdziłam go. Powinnam dać mu spokój już wtedy, za pierwszym razem. Nie jest złym człowiekiem, był dla mnie właściwie za dobry – szepnęła, nie pozwalając płaczliwości złamać jej głosu. – To ja doprowadziłam go do złości. Skrzywdziłam go, nie raz, zrobiłam to znowu, żeby ratować siebie i zachować ten cholerny dom, on nie jest złym człowiekiem, a ja nie jestem dobrym – przerwała; poczuła słoność w kąciku ust. – Obiecaj mi. Mimo to.
Safír Fenrisson
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Sro 12 Lip - 18:07
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Bał się wszystkiego, co można było zobaczyć w jego oczach, jak gdyby nosił swoją przeszłość płytko pod źrenicami – wystarczyło nachylić się bliżej, by poznać tajemnice, które trzymał we wgłębieniach czaszki, odkryć zaćmę przebarwiającą tęczówki zwierzęcym szkarłatem, rozkrwawiającym mu się pod powiekami za każdym razem, gdy próbował zasnąć; był pewien, że gdyby ktoś zajrzał mu w oczy zbyt głęboko, nie potrafiłby go już pokochać, więc ilekroć w kącikach szkliły mu się łzy, pochylał się nad umywalką i odkręcał wodę, prosił Lassego, żeby nie wchodził, zamykał się w ciasnej kabinie publicznej łazienki i wypalał dym z papierosa, gasząc jego złocisty kraniec na własnym przedramieniu – kiedy płakał, jego spojrzenie stawało się jasne i przejrzyste, a on czuł się nagi pod cienką membraną własnych spojówek. Był pewien, że musiał ukrywać słabość, która uciskała go w podniebienie – nauczył się przymuszać ją do milczenia, aż jego szloch stał się jedynie bezgłośnym targnięciem piersi; za każdym razem, kiedy do oczu napływały mu łzy, czuł na sobie ciężar ojcowskiego gniewu, jakby Fenris wciąż stał nad nim z zaciśniętą pięścią – skóra drętwiała mu wzdłuż łopatek, a on zakrywał dłońmi kark, jakby bronił się przed wrogim zwierzęciem, choć od lat żadne nie nadchodziło. Sohvi przysiadała ostrożnie naprzeciwko niego, obejmowała jego nadgarstki i prosiła, żeby na nią spojrzał, a kiedy to robił, całowała go w czoło – kochała go, choć patrzyła mu głęboko w oczy, gdy wracał do domu nad ranem i wypalał trzy papierosy, zanim był w stanie się do niej odezwać, gdy jeden z mężczyzn, którzy nigdy go nie kochali, poddusił go przy ścianie, a on nie potrafił prosić go, żeby wyszedł i dopiero wieczorem spojrzał w lustrze na siny odcisk palców pod grdyką, gdy kości wyłamywały mu się pod skórą, a gardło drżało sobaczym warkotem, nienasyconym tkanką, którą wyrwał zębami z własnego przedramienia; wciąż powtarzał, że był potworem, tylko po to, by usłyszeć, jak mu zaprzecza – obejmowała go wokół piersi, słysząc jak serce drżało mu za mostkiem, a on czuł się, jakby wkładała dłoń w rozchylony pysk dzikiego zwierzęcia, lecz nie był w stanie powiedzieć jej, żeby przestała.
Tym razem to on klęczał przed nią na zimnym parkiecie, tak samo jak lata temu, kiedy wróciła do mieszkania zmarznięta i przestraszona, z czerwienią świeżej blizny jątrzącą się na podbrzuszu; nigdy jej nie pytał, a ona nigdy mu nie powiedziała – dokąd zabrała dziecko jasnych, lśniących oczach i zębach małych jak u gryzonia? Czasem, kiedy nie mógł zasnąć, wyobrażał sobie, że nigdy go nie oddała – trzymał Ramiego na rękach, obserwując, jak porusza pulchnymi, niemowlęcymi ustami, jakby próbował sformułować słowa, lecz nie wiedział jeszcze, jak się odezwać; pozwalał mu sypiać w tym samym pokoju, w miękkiej kołysce i wstawał za każdym razem, kiedy noc rozpruwała się odgłosem płaczu, brał go na ramiona i przez chwilę był pewien, że oboje mogliby go pokochać, dziecko, które nigdy nie powinno było się narodzić. Bawiłby się z nim w napełnionej wodą wannie, pełnej piany i gumowych zabawek, pokazywał kalejdoskopowe lusterka, które wieszali we framugach okien, pozwalał dotykać stwardniałych dłoni rzeźb, które Sohvi dłutowała w glinie – byłby dobrym ojcem, tak myślał, o miękkich dłoniach, które nigdy nie zaciskały się w pięści i wyrozumiałym uśmiechu swojej matki, w końcu nawet te myśli doganiało jednak widmo rodzinnego przekleństwa, strach przed tym, że jakaś cząstka Fenrisa żyła głęboko w jego piersi, gotowa rozjątrzyć się tym samym, gniewnym okrucieństwem. Przyglądał się swoim palcom, z których dawno zeszły już szorstkie przetarcia po żeglarskich linach, czerstwiejące na dłoniach ojca, jakby żyły stwardniały mu pod śródręczem i obrosły w warstwę twardego naskórka, i zaciskał je na próbę, chcąc sprawdzić, jak głęboko mógłby wgnieść paznokcie pod żywą tkankę – miejsca, w których naciskał, piekły wyraźną czerwienią, a on przyglądał się półksiężycom własnej, niechcianej siły, którą ukamienowałby głęboko pod żebrami, gdyby tylko wiedział, jak pozbyć się afrontu swej genealogii.
– Był uroczy – potwierdził cicho, bez przekonania – nigdy nie wierzył, że mogła być z nim szczęśliwa, ale kiedyś wydawało mu się przynajmniej, że mógł być dla niej wyrozumiały. – Ale nie był dobrym człowiekiem, kierował twoim życiem wystarczająco długo, by oddawać mu choćby fragment więcej. – przypomniał sobie sposób, w jaki zaciskała zdrętwiałe palce, kiedy mówiła musiałam zagrozić mu nożem, żeby przestał i ciężar sumienia, który upadł mu wraz z tymi słowami głęboko na dno serca. – Popełniliście błędy. – uścisnął ją mocniej za rękę, kiedy łzy spłynęły jej po policzku i skapnęły mu na dłonie, gorące od duszonego w gardle żalu, po czym przysunął się bliżej, sięgając wolną dłonią do jej twarzy, czując niedyskretną wilgoć pod lunulą kciuka, smutek, który zawsze dzielili na dwoje. – Zło zrodzone z chęci przetrwania jest odważniejsze niż spolegliwa bezsilność. Oboje musieliśmy żegnać się z ludźmi zbyt wiele razy. – patrzył jej w oczy, ten sam, znajomy odcień ciepłego brązu, przypominający fusy na dnie porcelanowej filiżanki – bał się pożegnań, bo wydawało mu się, że każde pozostawiało na jego ciele zgrubiałą bliznę, aż w końcu skóra będzie składała się jedynie ze zrośniętej tkanki, nie zostawiając miejsca na następne rozstania. Powtarzali sobie, że mieli na świecie tylko siebie, choć oboje wiedzieli, że to niewystarczająco – kobiety, które wypalały papierosy pod oknem w sypialni Sohvi uśmiechały się i znikały bez słowa, mężczyźni, którzy sięgali mu dłońmi pod ubranie i chwytali mocno za biodra, znikali natomiast z przytupem przekleństwa, spluwanego pod stopy wraz z brudną flegmą; tęsknił za Rasmusem i bał się, że Lasse również go porzuci – nie będzie potrafił spać obok niego na jednym materacu ani spojrzeć mu w oczy, a jego skóra stanie się szorstka i stężała pod wpływem dotyku. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział jego strach, jątrzący się pod czerwienią powiek – wiedział, że by mu wybaczył, lecz nie był pewien, czy wybaczyłby samemu sobie.
– Obiecuję. – sięgnął palcami z powrotem do jej dłoni i pochylił głowę, opierając skroń na jej kolanach. – Obiecuję, że nigdy nie zostawię cię samej.
Tym razem to on klęczał przed nią na zimnym parkiecie, tak samo jak lata temu, kiedy wróciła do mieszkania zmarznięta i przestraszona, z czerwienią świeżej blizny jątrzącą się na podbrzuszu; nigdy jej nie pytał, a ona nigdy mu nie powiedziała – dokąd zabrała dziecko jasnych, lśniących oczach i zębach małych jak u gryzonia? Czasem, kiedy nie mógł zasnąć, wyobrażał sobie, że nigdy go nie oddała – trzymał Ramiego na rękach, obserwując, jak porusza pulchnymi, niemowlęcymi ustami, jakby próbował sformułować słowa, lecz nie wiedział jeszcze, jak się odezwać; pozwalał mu sypiać w tym samym pokoju, w miękkiej kołysce i wstawał za każdym razem, kiedy noc rozpruwała się odgłosem płaczu, brał go na ramiona i przez chwilę był pewien, że oboje mogliby go pokochać, dziecko, które nigdy nie powinno było się narodzić. Bawiłby się z nim w napełnionej wodą wannie, pełnej piany i gumowych zabawek, pokazywał kalejdoskopowe lusterka, które wieszali we framugach okien, pozwalał dotykać stwardniałych dłoni rzeźb, które Sohvi dłutowała w glinie – byłby dobrym ojcem, tak myślał, o miękkich dłoniach, które nigdy nie zaciskały się w pięści i wyrozumiałym uśmiechu swojej matki, w końcu nawet te myśli doganiało jednak widmo rodzinnego przekleństwa, strach przed tym, że jakaś cząstka Fenrisa żyła głęboko w jego piersi, gotowa rozjątrzyć się tym samym, gniewnym okrucieństwem. Przyglądał się swoim palcom, z których dawno zeszły już szorstkie przetarcia po żeglarskich linach, czerstwiejące na dłoniach ojca, jakby żyły stwardniały mu pod śródręczem i obrosły w warstwę twardego naskórka, i zaciskał je na próbę, chcąc sprawdzić, jak głęboko mógłby wgnieść paznokcie pod żywą tkankę – miejsca, w których naciskał, piekły wyraźną czerwienią, a on przyglądał się półksiężycom własnej, niechcianej siły, którą ukamienowałby głęboko pod żebrami, gdyby tylko wiedział, jak pozbyć się afrontu swej genealogii.
– Był uroczy – potwierdził cicho, bez przekonania – nigdy nie wierzył, że mogła być z nim szczęśliwa, ale kiedyś wydawało mu się przynajmniej, że mógł być dla niej wyrozumiały. – Ale nie był dobrym człowiekiem, kierował twoim życiem wystarczająco długo, by oddawać mu choćby fragment więcej. – przypomniał sobie sposób, w jaki zaciskała zdrętwiałe palce, kiedy mówiła musiałam zagrozić mu nożem, żeby przestał i ciężar sumienia, który upadł mu wraz z tymi słowami głęboko na dno serca. – Popełniliście błędy. – uścisnął ją mocniej za rękę, kiedy łzy spłynęły jej po policzku i skapnęły mu na dłonie, gorące od duszonego w gardle żalu, po czym przysunął się bliżej, sięgając wolną dłonią do jej twarzy, czując niedyskretną wilgoć pod lunulą kciuka, smutek, który zawsze dzielili na dwoje. – Zło zrodzone z chęci przetrwania jest odważniejsze niż spolegliwa bezsilność. Oboje musieliśmy żegnać się z ludźmi zbyt wiele razy. – patrzył jej w oczy, ten sam, znajomy odcień ciepłego brązu, przypominający fusy na dnie porcelanowej filiżanki – bał się pożegnań, bo wydawało mu się, że każde pozostawiało na jego ciele zgrubiałą bliznę, aż w końcu skóra będzie składała się jedynie ze zrośniętej tkanki, nie zostawiając miejsca na następne rozstania. Powtarzali sobie, że mieli na świecie tylko siebie, choć oboje wiedzieli, że to niewystarczająco – kobiety, które wypalały papierosy pod oknem w sypialni Sohvi uśmiechały się i znikały bez słowa, mężczyźni, którzy sięgali mu dłońmi pod ubranie i chwytali mocno za biodra, znikali natomiast z przytupem przekleństwa, spluwanego pod stopy wraz z brudną flegmą; tęsknił za Rasmusem i bał się, że Lasse również go porzuci – nie będzie potrafił spać obok niego na jednym materacu ani spojrzeć mu w oczy, a jego skóra stanie się szorstka i stężała pod wpływem dotyku. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, widział jego strach, jątrzący się pod czerwienią powiek – wiedział, że by mu wybaczył, lecz nie był pewien, czy wybaczyłby samemu sobie.
– Obiecuję. – sięgnął palcami z powrotem do jej dłoni i pochylił głowę, opierając skroń na jej kolanach. – Obiecuję, że nigdy nie zostawię cię samej.
Sohvi Vänskä
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Wto 25 Lip - 0:19
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Dźwięk jego imienia, słyszany przypadkiem lub zbiegiem okoliczności, pomimo upływu czasu i przeświadczenia, że nie była nigdy zdolna do matczynych odruchów, zaszczuwał ją wciąż w ciemny zakamarek sumienia, w którym złożyła jego wspomnienie, choć bez żałobnej ceremonii – pragnęła wierzyć, że nigdy się nie narodził; w pożegnaniu tym nie było więc śmierci, choć miało być równie ostateczne – pragnęła nigdy więcej o nim nie myśleć, choć nosiła na ciele dowody jego istnienia: bliznę rozciągniętą na podbrzuszu i srebrne nitki pękniętej skóry pod pępkiem, srebrzysty półksiężyc wielkości dziecięcego paznokcia na nadgarstku po odłamku lustra. Matka kazała później usunąć zatrzaski ze wszystkich drzwi w domu, przez osiem miesięcy czuwała pod drzwiami łazienki niczym Garm lub siedziała na krześle przy wannie, stukając rytmicznie drutami do robótki lub wyszywając ręczne hafty na mankietach i kołnierzykach swoich bluzek; Sohvi przyglądała się płynnemu ruchowi stępiałych szpiców, farbie odłażącej od metalowych zakończeń, jej brzuch, wezbrany i rozdęty, wystawał ponad wodę jak różowa wyspa lub miękka, zdeformowana skorupa żółwia; jak świńska skóra wypełniona powietrzem; przede wszystkim jak nie jej ciało, choć czuła wszystko: ciężar naciskający uporczywie na pęcherz, coraz wyraźniejsze poruszenia, napiętą skórę i osłabienie. Organizm matki wykarmia płód nawet własnym kosztem, mówiły książki czytane przez Hilmę, jakby sama przygotowywała się znów do własnego porodu; czytała te słowa na głos z drażniącą dumą, jakby było w tym coś wzniosłego – jakby był to akt bezinteresownej miłości godny największej pochwały, nie tragedia zapisanego w kobiecej biologii bezwolnego poświęcenia. Nigdy nie chciała oddawać mu części siebie. W drugim miesiącu, w niemym proteście, próbowała odmawiać jedzenia, a matka, która nie dotykała jej dotąd prawie nigdy, ani czule, ani w złości, złapała ją w końcu za żuchwę i wpiła palce w policzki, by rozchylić jej usta. Troszczyła się o swojego wnuka – zdolnego być może przesłonić zmazę, którą była jej własna córka – bardziej niż troszczyła się o nią kiedykolwiek. W Sztokholmie Safír pomagał jej wchodzić do wanny i rozczesywał jej wilgotne włosy, zaplatał warkocz opadający między nagie łopatki, przynosił jej jedzenie do łóżka, dopóki nie poczuła się lepiej, a ona nie pamiętała, żeby wcześniej obchodzono się z nią z taką miłością; pozwalała mu na to wszystko w ciszy i w zaskoczeniu.
Łagodny wiatr szarpał dwiema smużkami dymu, strącał popiół między drżące źdźbła trawy, wypełniał ogród szmerem poruszonej roślinności, świat powoli ożywał – brnął dalej, pomimo wszystko, nie zauważając nawet, jak trzeszczą w niej cicho posady; chciała płakać, tymczasem wczesne ptaki świergotały w wysokich gałęziach drzew, a z pąków rozwijało się nowe życie, ziemia nie rozstępowała się na poły, niebo nie płonęło. Safír patrzył na nią z tą samą wyrozumiałą miłością, a ona pozwalała mu czynić ten niesłuszny sakrament rozgrzeszenia, ze łzami wzbierającymi w onyksowym spojrzeniu, próbując mu uwierzyć.
– Nigdy mnie do niczego nie zmuszał – odparła mimowiednie; nigdy nie zgadzała się oddawać komuś swoich zasług ani swoich przewin, wszystko to było katastrofą, którą stworzyła sobie sama, napoczynając ją w dniu, w którym zgodziła się wsunąć kark w jarzmo małżeństwa, wiedząc, że nie będzie w nim prawdziwie szczęśliwa; że będzie musiała ponosić koszt swoich ambicji późnymi wieczorami, zaciskając zęby, kiedy wsuwał się pod jej ubranie. Początkowo potrafiła czerpać z tego jakiś pomylony rodzaj rozrywki; kochała się z nim z ciekawością, nawet z uśmiechem, choć bez szczególnej przyjemności. Nie mogła winić go za to, że jej uwierzył: na podłodze jeszcze nieumeblowanego salonu, kiedy kupili dla siebie ten dom, czy kiedy składali sobie małżeńskie przysięgi, czy kiedy odpowiadała mu, że też go kocha, kiedy jeszcze umiała okłamywać go lepiej, a wszelki dyskomfort koiła myśl o wieczornej wizycie kobiety, która pozowała jej wytrwale na niskim podeście otulona półprzezroczystym materiałem i zakrywała sobie usta dłonią, kiedy przed nią przyklękała.
Spuściła spojrzenie na ich dłonie, na swoją schowaną bezpiecznie w jego łagodnym uścisku; docierała do niej absurdalność własnych słów. Nigdy jej do niczego nie zmuszał, ale obrączka noszona na palcu zobowiązywała ją do kłamstw, którymi zaprzeczała swojej naturze; zobowiązywała ją do wykrawania z siebie fragmentów, powściągania temperamentu i pragnień – tępiła sobie dla niego zęby, każdego ranka, przed wyjściem do ludzi pod wygodną osłoną jego nazwiska. Nie zmuszał jej, ale któregoś dnia położył dłoń na jej podbrzuszu i zapytał, czy nie rozważyłaby odstawienia kobiecych wywarów i miała wrażenie, że jego ręka staje się ciężka jak kamień, jego uśmiech ostry jak nóż i słowa palące jak zdrada, której obiecał nigdy przeciw niej nie popełniać. Pytanie wracało uporczywie, kłótnie stawały się gorsze i jego dotyk coraz wstrętniejszy; nigdy jej nie zmuszał, czasem tylko próbował nie słyszeć o chwilę za długo, łapał mocniej jakby w groźbie, wychodził z trzaskiem drzwi.
Wtuliła policzek w ciepło jego dłoni, chowając się pod zasłoną powiek; wiedząc, że znalazłby ją wszędzie. Mieli tylko siebie. Nie było bogów, ani w Sztokholmie, ani tutaj, więc rozgrzeszenie darowali sobie nawzajem sami, w zapewnieniu, że będą zawsze – nieważne, jak bardzo by na to nie zasługiwali.
– Zawsze bałam się, że ta wyrozumiałość przebaczająca wszystko cię wykończy – szepnęła, przysuwając usta do jego skóry, trzymając drżący oddech w resztce opanowania. Uśmiechnęła się blado kącikiem ust, ze zmęczonym zatroskaniem, czując jak łzy wzbierają jeszcze pod powiekami i niemoc wspina się po stopniach kręgów, przypominała sobie noce spędzone w jego objęciach, rozpływające się na progu snu poczucie, jakby wróciła po długich latach (po całym swoim dotychczasowym życiu) do domu. – Mówiłam sobie, że nie mogę na to pozwolić, więc nie znosiłam większości z tych wszystkich mężczyzn. Może w części byłam zazdrosna. Może po prostu nie chciałam się tym z nikim dzielić. Myślę, że dałbyś sobie radę beze mnie – mruknęła cicho, pociągając nosem jakby własne poruszenie ją drażniło, choć nie miała już nawet siły go zwalczać; – po prostu nie chciałam z nikim się dzielić. – Kąciki ust drgnęły jej jeszcze prawie nerwowo, wciąż udając łagodny uśmiech. Otworzyła oczy, pozwalając, by więcej łez spłynęło po zarumienionych policzkach, zbierając się na jego skórze, nim nie cofnął powoli dłoni. Czuła je, kiedy ściskał jej łagodnie palce; wszystkie rzeczy, o których powinna powiedzieć mu wcześniej.
Wsunęła palce w jego włosy, przeczesując ich miękkość jak wcześniej przeczesywała psią sierść, myśląc o tym, jak bardzo jej go brakowało – myśląc o tym, że gdyby rozumiał wszystko, nigdy więcej nie ułożyłby głowy pod jej dłoń.
– Powiedział mi to wtedy, w twoim mieszkaniu. Twój Lasse. Powiedział mi, że mnie nie potrzebujesz – tym razem w głosie przebrzmiało cierpkie rozbawienie, niewysilane; nie miała do niego dłużej pretensji, zapewne miał rację, choć nie mogła tego znieść. – Przepraszam – szepnęła, zsuwając palce niżej, pod jego żuchwę i pochylając się, by przyłożyć usta do jego skroni. – Rozwścieczył mnie. Chyba też przez to, jak bardzo cię kocha.
Łagodny wiatr szarpał dwiema smużkami dymu, strącał popiół między drżące źdźbła trawy, wypełniał ogród szmerem poruszonej roślinności, świat powoli ożywał – brnął dalej, pomimo wszystko, nie zauważając nawet, jak trzeszczą w niej cicho posady; chciała płakać, tymczasem wczesne ptaki świergotały w wysokich gałęziach drzew, a z pąków rozwijało się nowe życie, ziemia nie rozstępowała się na poły, niebo nie płonęło. Safír patrzył na nią z tą samą wyrozumiałą miłością, a ona pozwalała mu czynić ten niesłuszny sakrament rozgrzeszenia, ze łzami wzbierającymi w onyksowym spojrzeniu, próbując mu uwierzyć.
– Nigdy mnie do niczego nie zmuszał – odparła mimowiednie; nigdy nie zgadzała się oddawać komuś swoich zasług ani swoich przewin, wszystko to było katastrofą, którą stworzyła sobie sama, napoczynając ją w dniu, w którym zgodziła się wsunąć kark w jarzmo małżeństwa, wiedząc, że nie będzie w nim prawdziwie szczęśliwa; że będzie musiała ponosić koszt swoich ambicji późnymi wieczorami, zaciskając zęby, kiedy wsuwał się pod jej ubranie. Początkowo potrafiła czerpać z tego jakiś pomylony rodzaj rozrywki; kochała się z nim z ciekawością, nawet z uśmiechem, choć bez szczególnej przyjemności. Nie mogła winić go za to, że jej uwierzył: na podłodze jeszcze nieumeblowanego salonu, kiedy kupili dla siebie ten dom, czy kiedy składali sobie małżeńskie przysięgi, czy kiedy odpowiadała mu, że też go kocha, kiedy jeszcze umiała okłamywać go lepiej, a wszelki dyskomfort koiła myśl o wieczornej wizycie kobiety, która pozowała jej wytrwale na niskim podeście otulona półprzezroczystym materiałem i zakrywała sobie usta dłonią, kiedy przed nią przyklękała.
Spuściła spojrzenie na ich dłonie, na swoją schowaną bezpiecznie w jego łagodnym uścisku; docierała do niej absurdalność własnych słów. Nigdy jej do niczego nie zmuszał, ale obrączka noszona na palcu zobowiązywała ją do kłamstw, którymi zaprzeczała swojej naturze; zobowiązywała ją do wykrawania z siebie fragmentów, powściągania temperamentu i pragnień – tępiła sobie dla niego zęby, każdego ranka, przed wyjściem do ludzi pod wygodną osłoną jego nazwiska. Nie zmuszał jej, ale któregoś dnia położył dłoń na jej podbrzuszu i zapytał, czy nie rozważyłaby odstawienia kobiecych wywarów i miała wrażenie, że jego ręka staje się ciężka jak kamień, jego uśmiech ostry jak nóż i słowa palące jak zdrada, której obiecał nigdy przeciw niej nie popełniać. Pytanie wracało uporczywie, kłótnie stawały się gorsze i jego dotyk coraz wstrętniejszy; nigdy jej nie zmuszał, czasem tylko próbował nie słyszeć o chwilę za długo, łapał mocniej jakby w groźbie, wychodził z trzaskiem drzwi.
Wtuliła policzek w ciepło jego dłoni, chowając się pod zasłoną powiek; wiedząc, że znalazłby ją wszędzie. Mieli tylko siebie. Nie było bogów, ani w Sztokholmie, ani tutaj, więc rozgrzeszenie darowali sobie nawzajem sami, w zapewnieniu, że będą zawsze – nieważne, jak bardzo by na to nie zasługiwali.
– Zawsze bałam się, że ta wyrozumiałość przebaczająca wszystko cię wykończy – szepnęła, przysuwając usta do jego skóry, trzymając drżący oddech w resztce opanowania. Uśmiechnęła się blado kącikiem ust, ze zmęczonym zatroskaniem, czując jak łzy wzbierają jeszcze pod powiekami i niemoc wspina się po stopniach kręgów, przypominała sobie noce spędzone w jego objęciach, rozpływające się na progu snu poczucie, jakby wróciła po długich latach (po całym swoim dotychczasowym życiu) do domu. – Mówiłam sobie, że nie mogę na to pozwolić, więc nie znosiłam większości z tych wszystkich mężczyzn. Może w części byłam zazdrosna. Może po prostu nie chciałam się tym z nikim dzielić. Myślę, że dałbyś sobie radę beze mnie – mruknęła cicho, pociągając nosem jakby własne poruszenie ją drażniło, choć nie miała już nawet siły go zwalczać; – po prostu nie chciałam z nikim się dzielić. – Kąciki ust drgnęły jej jeszcze prawie nerwowo, wciąż udając łagodny uśmiech. Otworzyła oczy, pozwalając, by więcej łez spłynęło po zarumienionych policzkach, zbierając się na jego skórze, nim nie cofnął powoli dłoni. Czuła je, kiedy ściskał jej łagodnie palce; wszystkie rzeczy, o których powinna powiedzieć mu wcześniej.
Wsunęła palce w jego włosy, przeczesując ich miękkość jak wcześniej przeczesywała psią sierść, myśląc o tym, jak bardzo jej go brakowało – myśląc o tym, że gdyby rozumiał wszystko, nigdy więcej nie ułożyłby głowy pod jej dłoń.
– Powiedział mi to wtedy, w twoim mieszkaniu. Twój Lasse. Powiedział mi, że mnie nie potrzebujesz – tym razem w głosie przebrzmiało cierpkie rozbawienie, niewysilane; nie miała do niego dłużej pretensji, zapewne miał rację, choć nie mogła tego znieść. – Przepraszam – szepnęła, zsuwając palce niżej, pod jego żuchwę i pochylając się, by przyłożyć usta do jego skroni. – Rozwścieczył mnie. Chyba też przez to, jak bardzo cię kocha.
Safír Fenrisson
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Wto 15 Sie - 23:10
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jedyny raz, kiedy widział łzy na twarzy swojego ojca, był, kiedy przeglądał się w lustrze – posiadał tę samą, zakrzywioną linię nosa, ten sam kształt brody, która spłaszczała się u dołu, zamiast schodzić w owalny łuk jak u Margrét, te same, szerokie ramiona, sprawiające, że często się garbił, choć nie z powodu bólu kręgosłupa, ale ponieważ wstydził się swojego wzrostu i ociężałej, chłopięcej sylwetki, dłoni, które tak łatwo zaciskały się w pięści i gniewu, którego musiał się oduczyć, wyżąć go z siebie jak brudną wodę, skręcić w dłoniach przekrwione tkanki i sprawić, by to, co zostało pod jego skórą, było blade i miękkie; Fenris pragnął syna o silnych ramionach i twardym głosie, on ukrywał się tymczasem w szopie na narzędzia i oddychał nerwowo jak zając, krzyczał, kiedy Ragnar ciągnął go za nogi na podwórko i zakrywał rękami kark, gdy sprzączka brzękała zapowiedzią rychłego bólu, jakby bronił się przed drapieżnym zwierzęciem, nie przed swoim ojcem. Gniew Fenrisa rósł natomiast większy, jakby karmił się uległością – walcz, cedził przez zęby, uderzając go tak mocno, że upadał na ziemię, bądź mężczyzną, ale nie potrafił, więc ojciec bił go mocniej, a on zwieszał tylko głowę jak pies, przełykając krew, która spłynęła z nosa po tylnej stronie gardła; był przekonany, że żył tylko dzięki swojej matce. Gdy wrócił do domu po raz ostatni, dłonie drżały mu jeszcze zanim pociąg zatrzymał się na stacji w Húsavíku – od rana nie mógł utrzymać jedzenia w żołądku i jechał z czołem wspartym o zimną szybę, żeby nie zwymiotować w ciasnym przedziale; nigdy nie opowiadał Sohvi co dokładnie wydarzyło się tamtego dnia, lecz wrócił do Sztokholmu z przeszklonym wzrokiem i skórą rdzawą od siniaków, a kiedy osunął się w jej ramiona, wyglądał, jakby schudł o połowę, bo był lekki i bezradny jak dziecko; śniło mu się, że ojciec pogrzebał go żywcem, aż czarna ziemia wypełniła mu usta – nie przetrwałby tej nocy bez niej, podobnie jak nie przetrwałby wielu kolejnych, bo choć nie był w stanie się do tego przyznać, przy życiu trzymał go przede wszystkim obowiązek. Chciał, żeby ludzie go potrzebowali – bał się, że w innym wypadku sam nie potrzebowałby siebie wystarczająco.
Jego oddanie było spsiałe i niewygodne, a on często zastanawiał się, czy miłość nie sprowadzała się w ciele tylko do tego – potrzeby, by trzymać kogoś za rękę i całować w rozgorączkowane czoło, by obiecywać, że będzie dobrze, nawet kiedy sam nie potrafił w to wierzyć; przesuwał palcami wzdłuż blizny na brzuchu Sohvi i myślał, że mógłby być dobrym ojcem, gdyby tylko pozwoliła mu wziąć Ramiego na ręce – czuł się, jakby zdradzał ją to myślą, tym cichym, pełzającym pod skórą żalem, że go oddala, choć jednocześnie wiedział, że nigdy nie mógłby mieć dzieci, nie dlatego, że nie kochał kobiet, ale ponieważ nienawidził swojego ojca; wciąż widział na swojej twarzy jego fizjonomię i bał się, że głęboko pod skórą był zdolny do tego samego gniewu, bo w jego krwi płynęło to samo okrucieństwo. Kiedyś prawie ją o to zapytał, lecz z jego ust nie dobył się żaden głos, bo ten ból do niego nie należał, a on nigdy nie miał w pełni go zrozumieć; obiecywał, że wciąż ją kocha, jeszcze zanim zdał sobie sprawę, że to prawda.
– Nie siłą – poprawił ją ostrożnie, przesuwając dłonią po jej policzku, aż łzy zebrały mu się na kciuku powściąganym ciepłem. – To nie znaczy, że nie robił tego wcale. – ujął kobiecą w twarz w dłoniach, podnosząc wzrok, aby spojrzeć jej w oczy. – Nie ma takiej rzeczy, którą mogłabyś zrobić, żebym przestał cię kochać – pozwolił jej oprzeć ciężar myśli na swoim śródręczu i uśmiechnął się słabo, choć jego rozbawienie było mętne i rozwodnione, jakby przesłaniały je łzy. – Jesteś na mnie skazana. – śmiech ugrzązł mu w gardle, niewyraźny, a kiedy go przełknął, spojrzenie znów wypełniło się rozczulającym ciepłem. – Cieszę cię, że ci się udało. – jeszcze niedawno oboje byli tylko dziećmi – skąd mogli wiedzieć, że świat nie spływał ichorem, lecz krwią?
– Miałaś rację – przyznał cicho, powoli cofając dłonie, choć palce wciąż miał wilgotne od jej łez. – Zazwyczaj miałaś rację. – był pewien, że wiedziała, choć nigdy jej o tym nie powiedział – uważał miłość za bolesne uczucie, był pewien, że musiała podduszać go cudzą dłonią, zrywać z niego ubrania, podchodzić mdłościami na podniebienie; pozwalał, by traktowano go w ten sposób, bo nigdy nie nauczył się bronić przed ojcem, więc całe życie nie bronił się przed nikim – kiedy zostawał sam, podciągał tylko kolana pod brodę i zamykał oczy, bezgłośnie przełykając łzy. – Większość z tych mężczyzn nie potrafiła nawet spojrzeć mi w oczy. – pochylił głowę, opierając skroń na jej kolanach i wpatrując się nieruchomym wzrokiem w otaczający domostwo krajobraz – nie pamiętał, kiedy ostatnio pozwolił sobie odpocząć; nawet kiedy wieczorami kładł się na łóżku, każdy jego mięsień pozostawał napięty i obolały, zęby zaciskały się nerwowo przez sen, a głośne dudnienie serca nieustannie wybudzało go z powrotem na jawę – teraz, klęcząc na tarasie, własne ciało wydało mu się bezwładne i ociężałe, zmożone nagłym zmęczeniem. – Z Lassem jest inaczej... martwię się, że niedługo wszystko się skończy, że ten rodzaj miłości nie jest dla mnie. – głos miał cichy, choć wciąż mówił wyraźnie; ramiona drgnęły mu tylko lekko, kiedy przełknął ślinę. – Nie umiem nawet powiedzieć, czego się boję, bo właściwie nie boję się, tylko... w ostatniej chwili czuję jeszcze przejmujący wstyd, nie umiem ci powiedzieć… a potem już nic. Nie wiem, dlaczego to dla mnie takie trudne, świadomość, że w każdej chwili mógłby mnie zostawić. – kiedy wypuścił powietrze, oddech zadrżał mu na strunach krtani i wyrwał się niewyraźnym, rzewliwym dźwiękiem spomiędzy zębów. Przez chwilę siedzieli w ciszy, wsłuchując się w kojące szemranie wiatru, aż Sohvi przyłożyła usta do jego skroni, a on zadrżał, z ciężarem tego wyznania rozpiętym pomiędzy łopatkami. – To nieprawda. – odparł w końcu, nakrywając palcami jej dłoń. – Zawsze cię potrzebowałem... nadal cię potrzebuję – przymknął oczy, czerwień padającego mu na twarz słońca wciąż była jednak zbyt bliska, ślady wzdłuż żeber zbyt świeże, by mógł o nich zapomnieć. – Nie przetrwałbym tego wszystkiego sam.
Jego oddanie było spsiałe i niewygodne, a on często zastanawiał się, czy miłość nie sprowadzała się w ciele tylko do tego – potrzeby, by trzymać kogoś za rękę i całować w rozgorączkowane czoło, by obiecywać, że będzie dobrze, nawet kiedy sam nie potrafił w to wierzyć; przesuwał palcami wzdłuż blizny na brzuchu Sohvi i myślał, że mógłby być dobrym ojcem, gdyby tylko pozwoliła mu wziąć Ramiego na ręce – czuł się, jakby zdradzał ją to myślą, tym cichym, pełzającym pod skórą żalem, że go oddala, choć jednocześnie wiedział, że nigdy nie mógłby mieć dzieci, nie dlatego, że nie kochał kobiet, ale ponieważ nienawidził swojego ojca; wciąż widział na swojej twarzy jego fizjonomię i bał się, że głęboko pod skórą był zdolny do tego samego gniewu, bo w jego krwi płynęło to samo okrucieństwo. Kiedyś prawie ją o to zapytał, lecz z jego ust nie dobył się żaden głos, bo ten ból do niego nie należał, a on nigdy nie miał w pełni go zrozumieć; obiecywał, że wciąż ją kocha, jeszcze zanim zdał sobie sprawę, że to prawda.
– Nie siłą – poprawił ją ostrożnie, przesuwając dłonią po jej policzku, aż łzy zebrały mu się na kciuku powściąganym ciepłem. – To nie znaczy, że nie robił tego wcale. – ujął kobiecą w twarz w dłoniach, podnosząc wzrok, aby spojrzeć jej w oczy. – Nie ma takiej rzeczy, którą mogłabyś zrobić, żebym przestał cię kochać – pozwolił jej oprzeć ciężar myśli na swoim śródręczu i uśmiechnął się słabo, choć jego rozbawienie było mętne i rozwodnione, jakby przesłaniały je łzy. – Jesteś na mnie skazana. – śmiech ugrzązł mu w gardle, niewyraźny, a kiedy go przełknął, spojrzenie znów wypełniło się rozczulającym ciepłem. – Cieszę cię, że ci się udało. – jeszcze niedawno oboje byli tylko dziećmi – skąd mogli wiedzieć, że świat nie spływał ichorem, lecz krwią?
– Miałaś rację – przyznał cicho, powoli cofając dłonie, choć palce wciąż miał wilgotne od jej łez. – Zazwyczaj miałaś rację. – był pewien, że wiedziała, choć nigdy jej o tym nie powiedział – uważał miłość za bolesne uczucie, był pewien, że musiała podduszać go cudzą dłonią, zrywać z niego ubrania, podchodzić mdłościami na podniebienie; pozwalał, by traktowano go w ten sposób, bo nigdy nie nauczył się bronić przed ojcem, więc całe życie nie bronił się przed nikim – kiedy zostawał sam, podciągał tylko kolana pod brodę i zamykał oczy, bezgłośnie przełykając łzy. – Większość z tych mężczyzn nie potrafiła nawet spojrzeć mi w oczy. – pochylił głowę, opierając skroń na jej kolanach i wpatrując się nieruchomym wzrokiem w otaczający domostwo krajobraz – nie pamiętał, kiedy ostatnio pozwolił sobie odpocząć; nawet kiedy wieczorami kładł się na łóżku, każdy jego mięsień pozostawał napięty i obolały, zęby zaciskały się nerwowo przez sen, a głośne dudnienie serca nieustannie wybudzało go z powrotem na jawę – teraz, klęcząc na tarasie, własne ciało wydało mu się bezwładne i ociężałe, zmożone nagłym zmęczeniem. – Z Lassem jest inaczej... martwię się, że niedługo wszystko się skończy, że ten rodzaj miłości nie jest dla mnie. – głos miał cichy, choć wciąż mówił wyraźnie; ramiona drgnęły mu tylko lekko, kiedy przełknął ślinę. – Nie umiem nawet powiedzieć, czego się boję, bo właściwie nie boję się, tylko... w ostatniej chwili czuję jeszcze przejmujący wstyd, nie umiem ci powiedzieć… a potem już nic. Nie wiem, dlaczego to dla mnie takie trudne, świadomość, że w każdej chwili mógłby mnie zostawić. – kiedy wypuścił powietrze, oddech zadrżał mu na strunach krtani i wyrwał się niewyraźnym, rzewliwym dźwiękiem spomiędzy zębów. Przez chwilę siedzieli w ciszy, wsłuchując się w kojące szemranie wiatru, aż Sohvi przyłożyła usta do jego skroni, a on zadrżał, z ciężarem tego wyznania rozpiętym pomiędzy łopatkami. – To nieprawda. – odparł w końcu, nakrywając palcami jej dłoń. – Zawsze cię potrzebowałem... nadal cię potrzebuję – przymknął oczy, czerwień padającego mu na twarz słońca wciąż była jednak zbyt bliska, ślady wzdłuż żeber zbyt świeże, by mógł o nich zapomnieć. – Nie przetrwałbym tego wszystkiego sam.
Sohvi Vänskä
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Nie 3 Wrz - 23:26
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie żałowała swojej natury, ale zdarzało jej się żałować, że nie potrafiła kochać mężczyzn podobnie, jak kochała kobiety – często wtedy, kiedy Nikolai ujmował jej dłoń w swoje ręce i całował jej grzbiet, często, kiedy przychodził do jej pracowni z kawą, często, kiedy byli jeszcze przyjaciółmi, przed tym jak zostali małżeństwem; i przed nim często, kiedy spoglądała na Safíra śpiącego na kanapie po długiej nocy, myśląc o tym, że mogłaby kochać go lepiej niż którykolwiek z tych mężczyzn, których wpuszczał do swojej sypialni i pod podszewkę swojej skóry. Żałowała wtedy, kiedy po zaręczynach po raz pierwszy poczuła, jak ludzie celebrują jej miłość – nie doświadczała tego wcześniej, musząc ukrywać swoje kochanki i swoje romanse przed spojrzeniem obcych. Nauczyła się, że jest czymś, co należy spalać w płomieniu świecy, nie ryzykując sentymentalnością, lub chować pod dnem szuflady i trzymać pod kluczem, wyłącznie dla siebie, w wymownych uśmiechach i dyskretnym dotyku, który nabierał niecierpliwości dopiero za zatrzaśniętymi drzwiami. Pierścionek zaręczynowy z krwawym diamentem wydawał jej się w porównaniu do tego, co znała, czymś obscenicznym i niezwykle głośnym, niewygodnym, dopóki nie zdała sobie sprawy, że ludzie – pośród tych, którzy nie chcieli zaakceptować śniącej w znamienitym klanie – uśmiechają się do niej porozumiewawczo, całują jej policzki w gratulacjach, cieszą się ich dobrze odegranym przed sobą i innymi szczęściem; wtedy żałowała jeszcze raz, a wieczorem kładła się do łóżka z gniewem w gardle, myśląc o wszystkim, czego musiała się wystrzegać, kiedy obiecywała się kobiecie, myśląc o tym, jak różnie traktowano te afekty – jak różnie traktowano ją, kiedy decydowała się kochać mężczyznę, jak gdyby świat po raz kolejny przypominał jej, że wszystko, włącznie z nią, było właściwe jedynie wtedy, kiedy mu się oddawało. Żałowała, że nie potrafiła go kochać, bo byłoby to tak łatwe – nigdy więcej nie musieć się ukrywać; nigdy więcej nie musieć zastanawiać się, czy osoba, z którą rozmawia, słyszała o już o niej z innych ust, czy jutro odwróci się od niej ze zniesmaczeniem i lekceważeniem, uświadomiona, że rozmawia z kobietą wynaturzoną i grzeszną, kobietą nieumiejącą kochać tak, jak kochać powinna, kobietą, o której należy szeptać w towarzystwie, kiedy przekracza próg i przestrzegać przed nią swoje córki. Żałowała przez chwilę, a potem miała ochotę zostawić go przez złość, jak gdyby był temu wszystkiemu winny, choć uśmiechał się tak łagodnie – jak gdyby cała niesprawiedliwość pochodziła z jego źrenic i z jego ust, z jego płci, z jego lędźwi; jak gdyby wszystko to, co teraz odkrywała – ta celebracja miłości – była dotąd trzymana przed nią w tajemnicy z jego winy, trzymana z dala od jej niezasługujących, zbrukanych kobiecym ciałem, dłoni z jego cholernego kaprysu, przez jego idiotyczną męską dumę. Później czasem powtarzał, że chciałby kochać się z nią tak, jak kochała się z nim wtedy, pełna gniewu; nie miał pojęcia, jak bardzo próbowała znaleźć w nim wtedy dla siebie egoistyczną przyjemność i jak rozczarowana była, kiedy nie udało jej się wydrapać jej spod jego skóry. Nie zmuszał jej wtedy jeszcze, ale łamał jej serce na wiele sposobów, których nie rozumiał. Nie zmuszał jej nigdy, ale lata studiowania psychologii sprawiały, że czuł się, jakby miał prawo bawić się jej emocjami i próbować zmienić jej zdanie, a kiedy nie wychodziło – wściekać się jak rozpuszczone dziecko. Wtedy, wreszcie, przypominał jej, że był, mimo wszystko, mężczyzną jak każdy inny, przekonany o tym, że odmowa była jedynie stanem przejściowym. Przez długi czas chyba miała nadzieję, że jest podobniejszy Safírowi.
Uśmiechnęła się lekko, bez wesołości, krótko. Nie wątpiła w jego miłość – sądziła, że kochać mieli się już po ostatni dzień, niezmiennie. Była jednak przekonana, że mogłaby go rozczarować. Różnili się w wielu rzeczach, także w tym, na co byli gotowi byle zdobyć to, czego pragnęli. Gdyby wiedziała, że magia zakazana posiada zdolność rozbudzenia magicznego talentu, zaprzedałaby duszę nordyckiemu piekłu bez zastanowienia. Gdyby wiedziała, że jad w jego zębów mógł to uczynić, zmusiłaby go, żeby zacisnął na niej szczęki, a on nigdy by jej tego nie wybaczył. Nie wybaczyłaby sobie sama; zrobiłaby to niezależnie.
– To łaskawy wyrok – odparła, wtórując mu równie mętnym rozbawieniem, przymykając na moment powieki, zanim nie cofnął ciepła dłoni z jej policzka. Spojrzała wtedy na niego jeszcze raz, w krótkiej ciszy i zastanowieniu; w sposób szczególnie uważny, jakby chciała przestrzec go przed sobą. Łzy zbierały się nad linią krótkich rzęs lśnieniem winy. – Przeklęłam go – szepnęła w końcu, jakby chciała ukryć tę prawdę między szmerem wiatru i między nimi. – Nie powiem nikomu więcej, ty też. To jedyny raz, kiedy o tym wspomnę. Przeklęłam obrączkę, zanim mu ją odesłałam, poprosiłam kobietę z Przesmyku... – głos zatrzymał jej się na moment w gardle; myślała, że będzie to łatwiejsze. Nie czuła się właściwie winna; zrobiła to, co uważała za słuszne i konieczne, ale było jej wstyd przed nim, irracjonalnie przed jedyną osobą, której chciała powiedzieć prawdę. Pomyślała, że tak muszą czuć się ludzie klęczący przed krzyżem, by wyznać swoje grzechy: przed niezmierzoną dobrocią, w którą wierzyli i którą zawiedli. – Chciałam, żeby było mu wstyd. Żeby czuł się tak samo sobą obrzydzony. Wiedziałam, że to mu zamknie usta i że odda mi to, o co poproszę, z poczucia winy. Nie jest tak złym człowiekiem, Safír. Ja nie jestem dobrym, bo to wykorzystałam. Ale nigdy... – pochyliła głowę, pociągając nosem, odwracając od niego spojrzenie. Czuła się przez chwilę, jakby miała znów dwanaście lat i po raz pierwszy uczyła się robić rzeczy niewłaściwe. – Nigdy nie zrobię tego tobie. Nigdy.
Mogła mu to obiecać – jego zęby nie posiadały jadu, którego potrzebowała; sprawdził to już na sobie, wprawdzie przeżył, wbrew wszelkim prawdopodobieństwom, ale pozostawał wciąż tak samo uśpiony jak ona. Pozostawał jej, pozostawał wciąż jej chłopcem ze zdartą brodą i posiniaczonymi żebrami, ze swoim nieskończonym zrozumieniem. Nie chciała go rozczarowywać, może nie powinien wiedzieć wszystkiego, ale komu innemu mogłaby oddawać swoje grzechy? Nie posiadała krzyża, w który mogłaby wierzyć, nie kochała bogów tego świata, miała tylko jego. Zawsze wyobrażała sobie, że obroni go przed wszystkim – należał do niej, w ten przedziwny sposób, przez troskę; zawsze wyobrażała sobie, że powinna nad nim czuwać i nie zauważyła, kiedy stał się jej tak konieczny, a sugestia, że mógłby jej nie potrzebować, stawała się tak ostrą prowokacją.
Jego głos szemrał przyjemnie blisko, kiedy pochyliła się do jego skroni z czułym pocałunkiem. Większość z tych mężczyzn nie patrzyło mu w oczy, ale ona patrzyła w ich – i nie rozumiała, jak mógł ich do siebie dopuszczać. Mieli brzydkie dusze. Złośliwe uśmiechy, drzazgę zuchwałości w oczach, przekonanie, że należało im się wszystko. Przekręcała za nimi klucz w drzwiach, zanim pukała do drzwi jego sypialni. Nie ufała Nørgaardowi, jak nie ufała żadnemu z nich wcześniej; ale pamiętała dobrze jego oczy, skąpane w ciemności tamtego wieczoru. Były inne, niepokojące, znajome. Patrzyły na nią podobnie jak ona patrzyła na tych mężczyzn – zaborczo.
– Czego się wstydzisz? – spytała, przeczesując powoli jego włosy, raz za razem, sięgając pochylonego karku. Ogród pachniał początkiem wiosny, a ona chciała prosić go, żeby nie wracał już do siebie, żeby został właśnie taki; miał jednak obowiązki, miał swoje dzieci i miał Lasse. I była z niego dumna, uświadamiała sobie tkliwie. – Jakie znaczenie miałoby to wszystko, gdyby nie mógł wybrać inaczej niż być z tobą, zawsze? Czy nie lepiej wiedzieć, że każdego dnia wybiera, żeby zostać, pomimo tego, że nie musi? Obiecałeś mi właśnie, że nigdy mnie nie zostawisz i to, że jesteś gotów mi to obiecać znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego na tym nieszczęsnym świecie, bo wcale nie musisz – nie unosiła już głosu, przymykając powieki. Słońce barwiło je ciepłą czerwienią. – Słyszałam, jak o tobie mówi. Wydaje mi się, że jeśli miałby cię zostawić, to tylko dlatego, że kocha cię bardziej niż to, jaki jest przy tobie szczęśliwy. Rozumiesz?
Uśmiechnęła się lekko, bez wesołości, krótko. Nie wątpiła w jego miłość – sądziła, że kochać mieli się już po ostatni dzień, niezmiennie. Była jednak przekonana, że mogłaby go rozczarować. Różnili się w wielu rzeczach, także w tym, na co byli gotowi byle zdobyć to, czego pragnęli. Gdyby wiedziała, że magia zakazana posiada zdolność rozbudzenia magicznego talentu, zaprzedałaby duszę nordyckiemu piekłu bez zastanowienia. Gdyby wiedziała, że jad w jego zębów mógł to uczynić, zmusiłaby go, żeby zacisnął na niej szczęki, a on nigdy by jej tego nie wybaczył. Nie wybaczyłaby sobie sama; zrobiłaby to niezależnie.
– To łaskawy wyrok – odparła, wtórując mu równie mętnym rozbawieniem, przymykając na moment powieki, zanim nie cofnął ciepła dłoni z jej policzka. Spojrzała wtedy na niego jeszcze raz, w krótkiej ciszy i zastanowieniu; w sposób szczególnie uważny, jakby chciała przestrzec go przed sobą. Łzy zbierały się nad linią krótkich rzęs lśnieniem winy. – Przeklęłam go – szepnęła w końcu, jakby chciała ukryć tę prawdę między szmerem wiatru i między nimi. – Nie powiem nikomu więcej, ty też. To jedyny raz, kiedy o tym wspomnę. Przeklęłam obrączkę, zanim mu ją odesłałam, poprosiłam kobietę z Przesmyku... – głos zatrzymał jej się na moment w gardle; myślała, że będzie to łatwiejsze. Nie czuła się właściwie winna; zrobiła to, co uważała za słuszne i konieczne, ale było jej wstyd przed nim, irracjonalnie przed jedyną osobą, której chciała powiedzieć prawdę. Pomyślała, że tak muszą czuć się ludzie klęczący przed krzyżem, by wyznać swoje grzechy: przed niezmierzoną dobrocią, w którą wierzyli i którą zawiedli. – Chciałam, żeby było mu wstyd. Żeby czuł się tak samo sobą obrzydzony. Wiedziałam, że to mu zamknie usta i że odda mi to, o co poproszę, z poczucia winy. Nie jest tak złym człowiekiem, Safír. Ja nie jestem dobrym, bo to wykorzystałam. Ale nigdy... – pochyliła głowę, pociągając nosem, odwracając od niego spojrzenie. Czuła się przez chwilę, jakby miała znów dwanaście lat i po raz pierwszy uczyła się robić rzeczy niewłaściwe. – Nigdy nie zrobię tego tobie. Nigdy.
Mogła mu to obiecać – jego zęby nie posiadały jadu, którego potrzebowała; sprawdził to już na sobie, wprawdzie przeżył, wbrew wszelkim prawdopodobieństwom, ale pozostawał wciąż tak samo uśpiony jak ona. Pozostawał jej, pozostawał wciąż jej chłopcem ze zdartą brodą i posiniaczonymi żebrami, ze swoim nieskończonym zrozumieniem. Nie chciała go rozczarowywać, może nie powinien wiedzieć wszystkiego, ale komu innemu mogłaby oddawać swoje grzechy? Nie posiadała krzyża, w który mogłaby wierzyć, nie kochała bogów tego świata, miała tylko jego. Zawsze wyobrażała sobie, że obroni go przed wszystkim – należał do niej, w ten przedziwny sposób, przez troskę; zawsze wyobrażała sobie, że powinna nad nim czuwać i nie zauważyła, kiedy stał się jej tak konieczny, a sugestia, że mógłby jej nie potrzebować, stawała się tak ostrą prowokacją.
Jego głos szemrał przyjemnie blisko, kiedy pochyliła się do jego skroni z czułym pocałunkiem. Większość z tych mężczyzn nie patrzyło mu w oczy, ale ona patrzyła w ich – i nie rozumiała, jak mógł ich do siebie dopuszczać. Mieli brzydkie dusze. Złośliwe uśmiechy, drzazgę zuchwałości w oczach, przekonanie, że należało im się wszystko. Przekręcała za nimi klucz w drzwiach, zanim pukała do drzwi jego sypialni. Nie ufała Nørgaardowi, jak nie ufała żadnemu z nich wcześniej; ale pamiętała dobrze jego oczy, skąpane w ciemności tamtego wieczoru. Były inne, niepokojące, znajome. Patrzyły na nią podobnie jak ona patrzyła na tych mężczyzn – zaborczo.
– Czego się wstydzisz? – spytała, przeczesując powoli jego włosy, raz za razem, sięgając pochylonego karku. Ogród pachniał początkiem wiosny, a ona chciała prosić go, żeby nie wracał już do siebie, żeby został właśnie taki; miał jednak obowiązki, miał swoje dzieci i miał Lasse. I była z niego dumna, uświadamiała sobie tkliwie. – Jakie znaczenie miałoby to wszystko, gdyby nie mógł wybrać inaczej niż być z tobą, zawsze? Czy nie lepiej wiedzieć, że każdego dnia wybiera, żeby zostać, pomimo tego, że nie musi? Obiecałeś mi właśnie, że nigdy mnie nie zostawisz i to, że jesteś gotów mi to obiecać znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego na tym nieszczęsnym świecie, bo wcale nie musisz – nie unosiła już głosu, przymykając powieki. Słońce barwiło je ciepłą czerwienią. – Słyszałam, jak o tobie mówi. Wydaje mi się, że jeśli miałby cię zostawić, to tylko dlatego, że kocha cię bardziej niż to, jaki jest przy tobie szczęśliwy. Rozumiesz?
Safír Fenrisson
Re: 14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Nie 24 Wrz - 22:24
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Wychował się w przekonaniu, że wina miała kształt chłopięcego serca, wznosiła się i opadała w jego piersi, przeplatała tętno pomiędzy żebrami, dopóki nie czuł go płytko pod skórą, w miejscu, gdzie kładł dłoń na odsłoniętej piersi, czekając, aż organizm spowolni, układając się z powrotem na stelażu kości – po jego narodzinach Margrét nieustannie zamykała się w sypialni, płacząc, dopóki poduszka nie stała się całkiem wilgotna, nasiąkła łzami kobiety, która nigdy nie została stworzona do tego, aby zostać matką, a ojciec winił go za jej nieszczęście, powtarzał, że nigdy nie chcieli bliźniąt, choć był jedyną osobą, która miała odwagę powiedzieć to na głos; nosił ubrania po starszym bracie, zawsze o dwa rozmiary za duże, z nogawkami, które przydeptywał podeszwami i rękawami podwijanymi na trzy razy, zanim był w stanie przeciągnąć przez nie dziecięce dłonie, pokój dzielony z Ragnarem sprawiał natomiast, że nieustannie śniły mu się koszmary i nocami, kiedy ojciec wypływał na połów, stawał u progu sypialni matki, dopóki ta nie obejmowała go ramionami, przeczesując dłońmi włosy, opadające na czoło wilgotnymi kosmykami, co ci się śniło, Piesku?, pytała, układając go na łóżku obok siebie, lecz on kręcił tylko głową i nie mógł spać, bo w miejscu, gdzie leżał, materac nosił wgniecenie po ojcu, pościel śmierdziała alkoholem i wodą kolońską, a jego serce ponownie napełniało się strachem, że robił coś złego. Kochasz mnie?, pytał w zamian, choć nie były to słowa, które zamierzał wypowiedzieć, bo w rzeczywistości pragnął wiedzieć, czy uchroni go przed gniewem Fenrisa, Margrét nigdy nie dostrzegła jednak tego drugiego pytania, wyściełającego płyciznę źrenic, kiedy na nią patrzył i całowała go w czoło, w policzek, w czubek głowy, nikt nie kocha cię tak mocno jak ja, mówiła, a on zapominał o wszystkich opowieściach, w których nigdy nie chciała trzymać go na rękach i płakała, ilekroć karmiła go piersią – tylko dziecko mogło wprawdzie żywić tak wielką złość tak długo, tylko dziecko myślało, że można coś naprawić brakiem przebaczenia.
Tymczasem wina nigdy go nie opuściła – zaszyła się w kącie osierdzia i rozlewała mu się po podbrzuszu za każdym razem, gdy pod kołdrą przesuwał dłoń z za koszulkę drugiego chłopca lub całował go na tyłach szkoły, wciąż jeszcze pośpiesznie i nerwowo, w ten sam sposób, w jaki wykradał z kuchni słodycze podczas przygotowań do Jul, zawsze upewniając się, że nikt nie zauważy, a potem trzymając je w dłoniach tak długo, aż czekolada nie zaczynała topić mu się między opuszkami, słodka i lepka, kiedy wkładał palce do ust, pozbywając się śladów. Zwrócił swoją dziecięcość wraz z tanim glöggiem, który wypił pierwszego dnia po przeprowadzce do Sztokholmu, lecz wina wciąż leżała mu ciężko na żołądku, ilekroć obcy mężczyzna całował go w usta tak głęboko, że mógłby zadławić się jego pożądaniem, wsuwał dłoń za materiał bielizny, jeszcze zanim zdążył powiedzieć tak, zanim w ogóle spojrzał mu w oczy, dociskał lędźwie do brudnej ściany w łazience i kazał mu klękać, choć na tej wysokości powietrze śmierdziało moczem, a jemu robiło się niedobrze przez obrzydzenie do publicznych łazienek lub do samego siebie – szukał uczucia, które przekułoby jego wstyd i upuściło z niego ropę, lecz za każdym razem wszystko stawało się gorsze, jego ciało brzydsze, serce cięższe niż to, co była w stanie utrzymać kołyska żeber; nocą, kiedy Sohvi odebrała go z opustoszałego przystanku niedaleko Tegnérlunden, powrócił do niego ten sam strach, który czuł w matczynym łóżku, zimny i bezkształtny – miał dwadzieścia jeden lat i wyobrażał sobie, że gdyby nie przyjechała, umarłby w pobliskim parku, na rozdrożu dwóch dzielnic, zagrzebany pod własnym sumieniem jak pod grubą warstwą mchu. Ojciec karał go za każdy przejaw słabości – trzymał jego kary na plecach, zebrane w pęk różowych łodyg – a on nigdy nie płakał przy nikim w ten sposób, lecz Sohvi ujęła tylko jego twarz w dłonie i powtarzała, że był już bezpieczny, choć kiedy usiadł pod prysznicem, purpura cudzych palców była odciśnięta na jego biodrze dużo mocniej, niż był w stanie przyznać, więc przyjaciółka patrzyła na niego z żalem, a on powtarzał tylko, że to wszystko, nic więcej się nie wydarzyło, choć wzdłuż gardła spływały mu łzy, wszystko ci powiedziałem.
– Na szczęście jest prawomocny – uśmiechnął się słabo, choć rozbawienie przychodziło z trudem, jakby zachrypło mu w gardle i dopiero teraz powoli wznosiło się na usta, przepłoszone pierwszym połyskiem łez, który zebrał się na kobiecych rzęsach. Poczuł, jak coś zacisnęło się w jego wnętrzu, tak głęboko, że zrobiło mu się słabo – przypomniał sobie, jaka w dotyku była księga, którą znalazł w mieszkaniu Viktora, jak skóra, w którą oprawiono okładkę, pod palcami przypominała ludzką, a potem wyobraził sobie Sohvi wśród grząskich ulic Przesmyku, jej smukłą sylwetkę i dłonie, które drżały na rękojeści noża, pomyślał, jak wiele rzeczy mogło się wydarzyć, złych rzeczy, tych, które przytrafiają się ludziom z czarno-białych portretów. – Kim jest ta kobieta? Jesteś pewna... – zaczął, lecz jego głos stał się surowy i napięty, jakby ktoś przeciągnął mu strunę krtani przez gardło i przewiązał ją na języku. – Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało – westchnął łagodniej, opierając policzek z powrotem na jej kolanach. – Ta jedna rzecz – powoli odchylił głowę, spoglądając jej w oczy, choć ona zdążyła już odwrócić wzrok. – Nie czyni cię gorszym człowiekiem, nie dla mnie. Zrobiłaś to, co uważałaś za konieczne. – jego głos stał się spokojniejszy, prawie smutny, choć zaraz uśmiechnął się czule i objął dłońmi jej złączone kolana. – Wiem o tym. Wiem, że nie – odparł, a jego słowa w końcu zabrzmiały śmielej, nie jakby z trudem artykułował je poza rozchylone wargi; od dwudziestu lat nosił w sercu tę samą słabość – był pewien, że mógłby wybaczyć jej wszystko.
Żałował, że nie potrafił kochać jej tak, jak na to zasługiwała – przykładać ust do rozgrzanej szyi, rozpinać palcami cienką koronkę bielizny, która zbierała się ściegiem na bladych plecach, wymieniać się szeptem słowami, których nigdy nie powiedziałby mu żaden mężczyzna; miał jednak zbyt wyraźną linię barków, wąskie biodra i umysł zamknięty pod czaszką, miał głos, który w gniewie zniżał się do ojcowskiego barytonu oraz sztywną, płaską pierś, siną od przebrzmiewającego przez kości tętna – nie był kobietą nawet, kiedy zakładał jej długą, elegancką suknię i perlisty naszyjnik, bo Sohvi w ostatniej chwili musiała zmiękczyć w glinie jego rysy, zacisnąć ramiona wokół obojczyków, uczynić spojrzenie przenikliwym, lecz nie gniewnym, nie był kobietą, nawet kiedy żartowali, że było inaczej, bo brakowało mu czegoś więcej, niż tylko zakrywającej kolana spódnicy i włosów upiętych w dobierane warkocze – brakowało mu odwagi. Teraz ogród pachniał przedwiośniem, a przyjaciółka przeczesywała palcami jego włosy w ten sam sposób, w jaki niegdyś robiła to Margrét – nie czuł słów, które wypłynęły poza jego usta i nie czuł łez, choć policzki miał ciepłe i zaczerwienione.
– Nie byłem dla niego dobry – położył głowę na jej kolanach i odetchnął cicho; powietrze rwało mu się w gardle. – Nie zawsze – czasem, kiedy pełnia otwierała się srebrną źrenicą na firmamencie, wciąż widział pod powiekami purpurowy naciek eliksiru i twarz mężczyzny, którego dłonie przywodziły na myśl dłonie rzeźnika, gwałtowne i precyzyjne, po robocie wymyte na błysk. – Co, jeśli nie zasługuję na to, żeby ze mną został? Co, jeśli to nie jego wybór? Nie jestem pewien... – zaczął, lecz głos zarwał mu się w głębi gardła i słowa osiadły na wargach niewyraźnym mamrotem. – On nie wie, jak to wygląda. – zacisnął zęby, coś w jego piersi poruszyło się w górę mostka. – Moje przekleństwo. Widziałem, czego uczą w akademii... Wydaje mi się, że w to nie wierzy, ale boję się… boję się, że to go przerośnie, jeśli się dowie. Wiem, że czasem się nad tym zastanawia.
Tymczasem wina nigdy go nie opuściła – zaszyła się w kącie osierdzia i rozlewała mu się po podbrzuszu za każdym razem, gdy pod kołdrą przesuwał dłoń z za koszulkę drugiego chłopca lub całował go na tyłach szkoły, wciąż jeszcze pośpiesznie i nerwowo, w ten sam sposób, w jaki wykradał z kuchni słodycze podczas przygotowań do Jul, zawsze upewniając się, że nikt nie zauważy, a potem trzymając je w dłoniach tak długo, aż czekolada nie zaczynała topić mu się między opuszkami, słodka i lepka, kiedy wkładał palce do ust, pozbywając się śladów. Zwrócił swoją dziecięcość wraz z tanim glöggiem, który wypił pierwszego dnia po przeprowadzce do Sztokholmu, lecz wina wciąż leżała mu ciężko na żołądku, ilekroć obcy mężczyzna całował go w usta tak głęboko, że mógłby zadławić się jego pożądaniem, wsuwał dłoń za materiał bielizny, jeszcze zanim zdążył powiedzieć tak, zanim w ogóle spojrzał mu w oczy, dociskał lędźwie do brudnej ściany w łazience i kazał mu klękać, choć na tej wysokości powietrze śmierdziało moczem, a jemu robiło się niedobrze przez obrzydzenie do publicznych łazienek lub do samego siebie – szukał uczucia, które przekułoby jego wstyd i upuściło z niego ropę, lecz za każdym razem wszystko stawało się gorsze, jego ciało brzydsze, serce cięższe niż to, co była w stanie utrzymać kołyska żeber; nocą, kiedy Sohvi odebrała go z opustoszałego przystanku niedaleko Tegnérlunden, powrócił do niego ten sam strach, który czuł w matczynym łóżku, zimny i bezkształtny – miał dwadzieścia jeden lat i wyobrażał sobie, że gdyby nie przyjechała, umarłby w pobliskim parku, na rozdrożu dwóch dzielnic, zagrzebany pod własnym sumieniem jak pod grubą warstwą mchu. Ojciec karał go za każdy przejaw słabości – trzymał jego kary na plecach, zebrane w pęk różowych łodyg – a on nigdy nie płakał przy nikim w ten sposób, lecz Sohvi ujęła tylko jego twarz w dłonie i powtarzała, że był już bezpieczny, choć kiedy usiadł pod prysznicem, purpura cudzych palców była odciśnięta na jego biodrze dużo mocniej, niż był w stanie przyznać, więc przyjaciółka patrzyła na niego z żalem, a on powtarzał tylko, że to wszystko, nic więcej się nie wydarzyło, choć wzdłuż gardła spływały mu łzy, wszystko ci powiedziałem.
– Na szczęście jest prawomocny – uśmiechnął się słabo, choć rozbawienie przychodziło z trudem, jakby zachrypło mu w gardle i dopiero teraz powoli wznosiło się na usta, przepłoszone pierwszym połyskiem łez, który zebrał się na kobiecych rzęsach. Poczuł, jak coś zacisnęło się w jego wnętrzu, tak głęboko, że zrobiło mu się słabo – przypomniał sobie, jaka w dotyku była księga, którą znalazł w mieszkaniu Viktora, jak skóra, w którą oprawiono okładkę, pod palcami przypominała ludzką, a potem wyobraził sobie Sohvi wśród grząskich ulic Przesmyku, jej smukłą sylwetkę i dłonie, które drżały na rękojeści noża, pomyślał, jak wiele rzeczy mogło się wydarzyć, złych rzeczy, tych, które przytrafiają się ludziom z czarno-białych portretów. – Kim jest ta kobieta? Jesteś pewna... – zaczął, lecz jego głos stał się surowy i napięty, jakby ktoś przeciągnął mu strunę krtani przez gardło i przewiązał ją na języku. – Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało – westchnął łagodniej, opierając policzek z powrotem na jej kolanach. – Ta jedna rzecz – powoli odchylił głowę, spoglądając jej w oczy, choć ona zdążyła już odwrócić wzrok. – Nie czyni cię gorszym człowiekiem, nie dla mnie. Zrobiłaś to, co uważałaś za konieczne. – jego głos stał się spokojniejszy, prawie smutny, choć zaraz uśmiechnął się czule i objął dłońmi jej złączone kolana. – Wiem o tym. Wiem, że nie – odparł, a jego słowa w końcu zabrzmiały śmielej, nie jakby z trudem artykułował je poza rozchylone wargi; od dwudziestu lat nosił w sercu tę samą słabość – był pewien, że mógłby wybaczyć jej wszystko.
Żałował, że nie potrafił kochać jej tak, jak na to zasługiwała – przykładać ust do rozgrzanej szyi, rozpinać palcami cienką koronkę bielizny, która zbierała się ściegiem na bladych plecach, wymieniać się szeptem słowami, których nigdy nie powiedziałby mu żaden mężczyzna; miał jednak zbyt wyraźną linię barków, wąskie biodra i umysł zamknięty pod czaszką, miał głos, który w gniewie zniżał się do ojcowskiego barytonu oraz sztywną, płaską pierś, siną od przebrzmiewającego przez kości tętna – nie był kobietą nawet, kiedy zakładał jej długą, elegancką suknię i perlisty naszyjnik, bo Sohvi w ostatniej chwili musiała zmiękczyć w glinie jego rysy, zacisnąć ramiona wokół obojczyków, uczynić spojrzenie przenikliwym, lecz nie gniewnym, nie był kobietą, nawet kiedy żartowali, że było inaczej, bo brakowało mu czegoś więcej, niż tylko zakrywającej kolana spódnicy i włosów upiętych w dobierane warkocze – brakowało mu odwagi. Teraz ogród pachniał przedwiośniem, a przyjaciółka przeczesywała palcami jego włosy w ten sam sposób, w jaki niegdyś robiła to Margrét – nie czuł słów, które wypłynęły poza jego usta i nie czuł łez, choć policzki miał ciepłe i zaczerwienione.
– Nie byłem dla niego dobry – położył głowę na jej kolanach i odetchnął cicho; powietrze rwało mu się w gardle. – Nie zawsze – czasem, kiedy pełnia otwierała się srebrną źrenicą na firmamencie, wciąż widział pod powiekami purpurowy naciek eliksiru i twarz mężczyzny, którego dłonie przywodziły na myśl dłonie rzeźnika, gwałtowne i precyzyjne, po robocie wymyte na błysk. – Co, jeśli nie zasługuję na to, żeby ze mną został? Co, jeśli to nie jego wybór? Nie jestem pewien... – zaczął, lecz głos zarwał mu się w głębi gardła i słowa osiadły na wargach niewyraźnym mamrotem. – On nie wie, jak to wygląda. – zacisnął zęby, coś w jego piersi poruszyło się w górę mostka. – Moje przekleństwo. Widziałem, czego uczą w akademii... Wydaje mi się, że w to nie wierzy, ale boję się… boję się, że to go przerośnie, jeśli się dowie. Wiem, że czasem się nad tym zastanawia.
Sohvi Vänskä
14.03.2001 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä Wto 7 Lis - 22:38
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Fascynowała ją materia ich przyjaźni, fascynowała ją w sposób trzeźwy i naukowy, i w sposób, w jaki fascynowała ją poezja i biografie kobiet niezauważonych w swoim czasie; chowając spojrzenie pod powiekami, wyobrażała sobie, że jest świetlista jak świeża perła i równie drobna, równie niepozorna, wyciągnięta spod przygryzionego do krwi języka losu – odmawiał im wiele, grzęznąc między zębami nieszczęść, a oni jak zbłądzone dzieci znaleźli się w psującej się, metalicznej treści przełykającego ich życia i nigdy później nie wypuścili ciepłej dłoni ze swojej, nie wtedy, kiedy palce mieli wciąż dziecięce i krwawiące łatwo, nie wtedy, kiedy skóra na ich palcach zgrubiała, a wąskie koryta linii papilarnych wypełniły się obficie bardziej własną, bardziej szczerą – bardziej odkrytą – tożsamością. Wyobrażała sobie, że – ponieważ trzymali się wciąż i na przekór – nosili swoje ślady w odkształceniach kapilar, jak blizny w pniach drzew opierających się od młodości o siebie nawzajem; gdyby go zabrakło, wciąż istniałby w uścisku jej dłoni, w mikroskopijnym meandrze odcisku palca.
– Myślisz, że to możliwe, bo nie możemy się kochać? Nie, jak zakochani i nie, jak rodzina – spytała cicho, kiedy dźwięk jego słabego uśmiechu zawisnął w powietrzu, razem ze słodką obietnicą, że wybaczyłby jej wszystko, choć miała nadzieję, że nie mówił tego poważnie; nie uważała się za osobą, którą należało kochać tak absolutnie: miała egoistyczne serce i nie bała się kalać go złością, miała w sobie cząstkę swojego ojca, który wznosić swój autorytet umiał jedynie przez krzywdę i pomimo krzywdy, i uważał to za świętą konieczność. – Bez żadnych oczekiwań. Czasem myślę, że chciałabym móc cię kochać, tak właściwie, jak chciałoby tego społeczeństwo. Ale nie chciałabym, nie naprawdę, nie chciałabym tego nigdy. Wtedy byśmy się znienawidzili, nie uważasz? Nie umiemy być posiadani, żadne z nas. Ty się tego obawiasz, a mnie to okropnie złości – mówiła cicho z rozbawieniem, jakby snując głupią myśl ze świadomością jej głupoty; na końcu słów głos wzburzył jej się pod powierzchnią echem niewydobytego z gardła śmiechu.
Wyczuła subtelną zmianę jego nastroju, napięcie zaciskające się dyskretnie na jego ciele; przez moment przestraszyła się, że mógłby ją potępić, w surowości jego głos przebrzmiewało jednak jedynie nerwowe zatroskanie. Pomyślała, że surowość nigdy nie była mu tak pasująca, jak wtedy, kiedy się troszczył – w gniewie przylegała do niego jak druga skóra, niewygodna i niedopasowana do łagodnych obrysów jego spojrzenia. Rzadko pozwalała ludziom patrzeć na nią w ten sposób; spodziewała się zawsze pod tym drażniącego przeświadczenia o jej słabości, teraz nie mogła jednak temu zaprzeczać, chować się za stalowym spojrzeniem i udawać, że wcale jej nie potrzebuje – miała wrażenie, że wspomnienie tamtego wieczoru ciąży na niej odrębnym przekleństwem, że będzie musiała nosić tę winę jak piętno; obawiała się jednak właściwie jedynie jego rozczarowania, resztę mogła nosić – nie z dumą, ale z poczuciem usprawiedliwionej słuszności. Nie mogła wrócić do swojego dawnego statusu: stać się znów w Midgardzie kobietą nieposiadającej żadnego miejsca na własność, żadnego punktu odniesienia, w którym ten świat należał do niej i ona należała do niego, nie mogła stać się znowu kobietą nieznaną, obcą, przygodną śniącą, której magia przeciekała przez palce, ku wzgardliwemu rozbawieniu galdrów. Miała prawo, by tak postąpić – ten dom jej się należał, a Nikolai musiał milczeć. Przez krzywdę i pomimo krzywdy, w świętej konieczności; uczyniłaby swojego ojca dumnym, gdyby tylko jej na to pozwolił.
Safír tymczasem nie spoglądał na nią inaczej niż wcześniej. Miała ochotę nachylić się znowu, ucałować jego skroń, zgubić łzy w ciemnych włosach. Są przydługie, pomyślała, nie poruszywszy się jednak; czuła pod palcami, jak łaskoczą mu ciepły kark. Zamrugała, strącając z rzęs płaczliwą rosę, prostując nieznacznie ramiona, jakby próbując odzyskać swój zwykły rezon, kiedy wreszcie pozwoliła prawdzie wybrzmieć, ten jeden raz, w nieoczekiwanym przebłysku skruchy, której nie była przyzwyczajona przyjmować na ramiona, ciężką i gryzącą jak stary pled.
– Jestem pewna – odpowiedziała jeszcze szeptem, grymasem ściągając drżące usta do opanowania, z początku daremnie, bo oddech wciąż trząsł się w jej krtani, jakby próbował zerwać się spod przymuszonego uspokojenia. – Nie bez powodu wybrałam kobietę, chociaż nie było łatwo ją znaleźć – powtórzyła tonem sugerującym, że to mogło wyjaśnić wszystko i stanowić rzeczywistą gwarancję milczenia; pamiętała jeszcze jej ciepły, starczy głos, dziwny zapach wypełniający obskurne mieszkanie, które starała się przyozdobić na miarę swoich możliwości. Była kobietą wyrachowaną i nieładną, z początku nieufną, ale później rozmawiała z nią jeszcze długo po tym, jak przeklęta obrączka spoczęła w małym pudełeczku. Odwróciła się do niej plecami, kiedy nakładała na nią klątwę, ale widziała odbicie jej zamglonych oczu w porysowanym, brudnym ozdobnym lustrze zawieszonym na przeciwległej ścianie. Smoliste pręgi wypełniły bruzdy w jej twarzy jak strumienie czarnych łez. – Dobrze jej zapłaciłam – dodała zaraz, z mniejszym przekonaniem, zupełnie jakby mogło mieć to znacząco mniejsze znaczenie, prawie jakby zamierzała powiedzieć to z machnięciem ręki. Ciemne spojrzenie miała jednak zupełnie spoważniałe, kiedy na niego spoglądała, na tarczach źrenic nosząc jeszcze wilgotne odbicie nocy przepływającej korytami tamtych ulic. Nie bała się, chciała powiedzieć, ale przez całą pieszą drogę ściskała w kieszeni rękojeść noża i szła tak pospiesznie, że oddech spłycił się jej w płucach, łagodnie rwany, kiedy stanęła wreszcie pod właściwymi drzwiami. Za drugim razem było trochę łatwiej; musiała wrócić, jeszcze raz, bo nie miała sumienia korzystać z usług pierwszej z zaklinaczy.
– Za pierwszym razem znalazłam kobietę tak młodą, że w pierwszej chwili myślałam, że powinnam poprosić ją o zawołanie matki. Nie mogła mieć wiele więcej ponad dwadzieścia lat. To nie była pomyłka, wyobrażasz sobie? Nikogo więcej tam nie było – musiała mu opowiedzieć, ściągając swój głos do posłuchu, podnosząc wzrok na moment, pozwalając, by słońce wraziło się w przeszklone źrenice i przepłoszyło mokre wzruszenie. Nikt się nią nie opiekował, chciała powiedzieć, ale obawiała się, że wyczułby w jej głosie tę samą tkliwość, z jaką sam mówił o swoich sierotach; ja mogłabym, jakby taki był jej przeklęty obowiązek. Wciąż pamiętała jej adres. – Nie mogłam jej o to prosić. Pewnie robiła w życiu dużo gorsze rzeczy, ale nie mogłam. Chyba zawsze wyobrażałam sobie ludzi starszych i zniszczonych, zgorzkniałych, takich, po których widać zepsucie, a ona miała śliczną, czystą twarz, tylko oczy takie przeraźliwie zmęczone. – Nie powiedziała więcej, ale zdradzał ją przed nim wyraz jej oczu, obnażonych przez czułość; chciała tam wrócić. Chciała wrócić, ale nie była pewna, czy powinna – nie mogła jej przecież już pomóc. Jak myślisz? pytała, nie ważąc się zapytać głośno. Jak mogłaby przyprowadzić ją do siebie? Jak mogłaby ją tam zostawić?
Była wdzięczna za ciężar jego obecności, złożony jej ciepłem na kolanach – on też wydawał jej się tak zmęczony, zawsze zmęczony, oboje zawsze zresztą tacy byli: jakby zbyt doświadczeni na swój wiek. Teraz dopiero, znajdując pierwsze zmarszczki w kącikach oczu i srebrne włosy na głowie, wydawało jej się, że wreszcie doganiała siebie – nie chciała się starzeć, ale dojrzałość zdawała się jej pasować. Safír tymczasem wciąż wydawał jej się chłopcem, wciąż miała wrażenia, że pozostawał miękki i delikatny, jak chłopiec, choć jego ciało zmieniło się tak samo. Być może nikt nie uwierzyłby, że potrafił być taki, jaki był teraz – jak syn, nie jak ojciec; jak ktoś, o kogo należało się troszczyć, zamiast tego człowieka, który troszczył się o wszystkich.
– Dlaczego? – spytała prawie odruchowo, przeczesując nieprzerwanie palcami jego miękkie włosy; była spokojniejsza i stęskniona jego słów. Chciała, żeby opowiedział jej o wszystkim, o wszystkim od początku, żeby otworzył się przed nią jak dawniej, i z głową złożoną na jej kolanach pozwolił, by przeczesała ja uspokajającymi palcami. – Popełniałeś błędy. Z pewnością ci je wybaczył, skoro do ciebie wrócił albo przynajmniej jest gotowy ci je wybaczyć – mruknęła cicho, słuchając z przyjemnością jego głosu; mamrotliwość sprawiała, że stawał się głębszy i cieplejszy. – Będziecie się jeszcze zresztą krzywdzić, to nieuniknione. I nie czyni z ciebie niedobrego. – Powietrze pachniało wiosną, tak wyraziście, że zapadające się w nim słowa wydawały się jakby nierealne, zaledwie szmerem jakiejś drugiej rzeczywistości, tej schowanej w kieszeni jego serca, szemrzącej cicho, słyszalnej dopiero, gdyby przyłożyć ucho do jego piersi i zamknąć oczy. – Nie wydawał się przymuszony, kiedy go widziałam. Przeciwnie, nigdzie nie chciał być bardziej niż przy tobie – napomniała go, odrobinę surowiej. Nie lubiła, kiedy mówił w ten sposób o miłości; jakby była czymś należnym jedynie wybranym ludziom. Zamilkła, pozwalając mu mówić dalej, dotknięta zmianą w brzmieniu jego głosu. Docieramy do sedna, myślała, przyglądając się zarysowi jego bladej skroni, zaczerwienionemu policzkowi, cieniowi zarostu przy żuchwie. Gdyby zamknęła oczy, mogłaby poczuć pod palcami czarną sierść i zbroczony krwią pysk, echo minionej pełni pulsujące w skaleczeniu na przedramieniu.
– Co, jeśli stanie się przeciwnie? Niektóre koszmary okazują się całkiem znośne w rzeczywistości. Zawsze bałam się gniewu ojca, dopóki przed nim nie stawałam, wtedy wydawał mi się raczej śmieszny – mruknęła lżej, próbując łagodnie zebrać mu odrobinę tego ciężaru ze skroni. – Lasse jest młody. I zdaje się okropnie wrażliwy, chociaż chyba nie lubi się do tego przyznawać; ale nie nazwałabym go słabym albo ograniczonym. Ty tak? Czy uważasz raczej, że ty nie zasługujesz, żeby dla ciebie próbował? Albo że by nie chciał? Jak bardzo jesteście ze sobą poważni?
Sohvi i Safír z tematu
– Myślisz, że to możliwe, bo nie możemy się kochać? Nie, jak zakochani i nie, jak rodzina – spytała cicho, kiedy dźwięk jego słabego uśmiechu zawisnął w powietrzu, razem ze słodką obietnicą, że wybaczyłby jej wszystko, choć miała nadzieję, że nie mówił tego poważnie; nie uważała się za osobą, którą należało kochać tak absolutnie: miała egoistyczne serce i nie bała się kalać go złością, miała w sobie cząstkę swojego ojca, który wznosić swój autorytet umiał jedynie przez krzywdę i pomimo krzywdy, i uważał to za świętą konieczność. – Bez żadnych oczekiwań. Czasem myślę, że chciałabym móc cię kochać, tak właściwie, jak chciałoby tego społeczeństwo. Ale nie chciałabym, nie naprawdę, nie chciałabym tego nigdy. Wtedy byśmy się znienawidzili, nie uważasz? Nie umiemy być posiadani, żadne z nas. Ty się tego obawiasz, a mnie to okropnie złości – mówiła cicho z rozbawieniem, jakby snując głupią myśl ze świadomością jej głupoty; na końcu słów głos wzburzył jej się pod powierzchnią echem niewydobytego z gardła śmiechu.
Wyczuła subtelną zmianę jego nastroju, napięcie zaciskające się dyskretnie na jego ciele; przez moment przestraszyła się, że mógłby ją potępić, w surowości jego głos przebrzmiewało jednak jedynie nerwowe zatroskanie. Pomyślała, że surowość nigdy nie była mu tak pasująca, jak wtedy, kiedy się troszczył – w gniewie przylegała do niego jak druga skóra, niewygodna i niedopasowana do łagodnych obrysów jego spojrzenia. Rzadko pozwalała ludziom patrzeć na nią w ten sposób; spodziewała się zawsze pod tym drażniącego przeświadczenia o jej słabości, teraz nie mogła jednak temu zaprzeczać, chować się za stalowym spojrzeniem i udawać, że wcale jej nie potrzebuje – miała wrażenie, że wspomnienie tamtego wieczoru ciąży na niej odrębnym przekleństwem, że będzie musiała nosić tę winę jak piętno; obawiała się jednak właściwie jedynie jego rozczarowania, resztę mogła nosić – nie z dumą, ale z poczuciem usprawiedliwionej słuszności. Nie mogła wrócić do swojego dawnego statusu: stać się znów w Midgardzie kobietą nieposiadającej żadnego miejsca na własność, żadnego punktu odniesienia, w którym ten świat należał do niej i ona należała do niego, nie mogła stać się znowu kobietą nieznaną, obcą, przygodną śniącą, której magia przeciekała przez palce, ku wzgardliwemu rozbawieniu galdrów. Miała prawo, by tak postąpić – ten dom jej się należał, a Nikolai musiał milczeć. Przez krzywdę i pomimo krzywdy, w świętej konieczności; uczyniłaby swojego ojca dumnym, gdyby tylko jej na to pozwolił.
Safír tymczasem nie spoglądał na nią inaczej niż wcześniej. Miała ochotę nachylić się znowu, ucałować jego skroń, zgubić łzy w ciemnych włosach. Są przydługie, pomyślała, nie poruszywszy się jednak; czuła pod palcami, jak łaskoczą mu ciepły kark. Zamrugała, strącając z rzęs płaczliwą rosę, prostując nieznacznie ramiona, jakby próbując odzyskać swój zwykły rezon, kiedy wreszcie pozwoliła prawdzie wybrzmieć, ten jeden raz, w nieoczekiwanym przebłysku skruchy, której nie była przyzwyczajona przyjmować na ramiona, ciężką i gryzącą jak stary pled.
– Jestem pewna – odpowiedziała jeszcze szeptem, grymasem ściągając drżące usta do opanowania, z początku daremnie, bo oddech wciąż trząsł się w jej krtani, jakby próbował zerwać się spod przymuszonego uspokojenia. – Nie bez powodu wybrałam kobietę, chociaż nie było łatwo ją znaleźć – powtórzyła tonem sugerującym, że to mogło wyjaśnić wszystko i stanowić rzeczywistą gwarancję milczenia; pamiętała jeszcze jej ciepły, starczy głos, dziwny zapach wypełniający obskurne mieszkanie, które starała się przyozdobić na miarę swoich możliwości. Była kobietą wyrachowaną i nieładną, z początku nieufną, ale później rozmawiała z nią jeszcze długo po tym, jak przeklęta obrączka spoczęła w małym pudełeczku. Odwróciła się do niej plecami, kiedy nakładała na nią klątwę, ale widziała odbicie jej zamglonych oczu w porysowanym, brudnym ozdobnym lustrze zawieszonym na przeciwległej ścianie. Smoliste pręgi wypełniły bruzdy w jej twarzy jak strumienie czarnych łez. – Dobrze jej zapłaciłam – dodała zaraz, z mniejszym przekonaniem, zupełnie jakby mogło mieć to znacząco mniejsze znaczenie, prawie jakby zamierzała powiedzieć to z machnięciem ręki. Ciemne spojrzenie miała jednak zupełnie spoważniałe, kiedy na niego spoglądała, na tarczach źrenic nosząc jeszcze wilgotne odbicie nocy przepływającej korytami tamtych ulic. Nie bała się, chciała powiedzieć, ale przez całą pieszą drogę ściskała w kieszeni rękojeść noża i szła tak pospiesznie, że oddech spłycił się jej w płucach, łagodnie rwany, kiedy stanęła wreszcie pod właściwymi drzwiami. Za drugim razem było trochę łatwiej; musiała wrócić, jeszcze raz, bo nie miała sumienia korzystać z usług pierwszej z zaklinaczy.
– Za pierwszym razem znalazłam kobietę tak młodą, że w pierwszej chwili myślałam, że powinnam poprosić ją o zawołanie matki. Nie mogła mieć wiele więcej ponad dwadzieścia lat. To nie była pomyłka, wyobrażasz sobie? Nikogo więcej tam nie było – musiała mu opowiedzieć, ściągając swój głos do posłuchu, podnosząc wzrok na moment, pozwalając, by słońce wraziło się w przeszklone źrenice i przepłoszyło mokre wzruszenie. Nikt się nią nie opiekował, chciała powiedzieć, ale obawiała się, że wyczułby w jej głosie tę samą tkliwość, z jaką sam mówił o swoich sierotach; ja mogłabym, jakby taki był jej przeklęty obowiązek. Wciąż pamiętała jej adres. – Nie mogłam jej o to prosić. Pewnie robiła w życiu dużo gorsze rzeczy, ale nie mogłam. Chyba zawsze wyobrażałam sobie ludzi starszych i zniszczonych, zgorzkniałych, takich, po których widać zepsucie, a ona miała śliczną, czystą twarz, tylko oczy takie przeraźliwie zmęczone. – Nie powiedziała więcej, ale zdradzał ją przed nim wyraz jej oczu, obnażonych przez czułość; chciała tam wrócić. Chciała wrócić, ale nie była pewna, czy powinna – nie mogła jej przecież już pomóc. Jak myślisz? pytała, nie ważąc się zapytać głośno. Jak mogłaby przyprowadzić ją do siebie? Jak mogłaby ją tam zostawić?
Była wdzięczna za ciężar jego obecności, złożony jej ciepłem na kolanach – on też wydawał jej się tak zmęczony, zawsze zmęczony, oboje zawsze zresztą tacy byli: jakby zbyt doświadczeni na swój wiek. Teraz dopiero, znajdując pierwsze zmarszczki w kącikach oczu i srebrne włosy na głowie, wydawało jej się, że wreszcie doganiała siebie – nie chciała się starzeć, ale dojrzałość zdawała się jej pasować. Safír tymczasem wciąż wydawał jej się chłopcem, wciąż miała wrażenia, że pozostawał miękki i delikatny, jak chłopiec, choć jego ciało zmieniło się tak samo. Być może nikt nie uwierzyłby, że potrafił być taki, jaki był teraz – jak syn, nie jak ojciec; jak ktoś, o kogo należało się troszczyć, zamiast tego człowieka, który troszczył się o wszystkich.
– Dlaczego? – spytała prawie odruchowo, przeczesując nieprzerwanie palcami jego miękkie włosy; była spokojniejsza i stęskniona jego słów. Chciała, żeby opowiedział jej o wszystkim, o wszystkim od początku, żeby otworzył się przed nią jak dawniej, i z głową złożoną na jej kolanach pozwolił, by przeczesała ja uspokajającymi palcami. – Popełniałeś błędy. Z pewnością ci je wybaczył, skoro do ciebie wrócił albo przynajmniej jest gotowy ci je wybaczyć – mruknęła cicho, słuchając z przyjemnością jego głosu; mamrotliwość sprawiała, że stawał się głębszy i cieplejszy. – Będziecie się jeszcze zresztą krzywdzić, to nieuniknione. I nie czyni z ciebie niedobrego. – Powietrze pachniało wiosną, tak wyraziście, że zapadające się w nim słowa wydawały się jakby nierealne, zaledwie szmerem jakiejś drugiej rzeczywistości, tej schowanej w kieszeni jego serca, szemrzącej cicho, słyszalnej dopiero, gdyby przyłożyć ucho do jego piersi i zamknąć oczy. – Nie wydawał się przymuszony, kiedy go widziałam. Przeciwnie, nigdzie nie chciał być bardziej niż przy tobie – napomniała go, odrobinę surowiej. Nie lubiła, kiedy mówił w ten sposób o miłości; jakby była czymś należnym jedynie wybranym ludziom. Zamilkła, pozwalając mu mówić dalej, dotknięta zmianą w brzmieniu jego głosu. Docieramy do sedna, myślała, przyglądając się zarysowi jego bladej skroni, zaczerwienionemu policzkowi, cieniowi zarostu przy żuchwie. Gdyby zamknęła oczy, mogłaby poczuć pod palcami czarną sierść i zbroczony krwią pysk, echo minionej pełni pulsujące w skaleczeniu na przedramieniu.
– Co, jeśli stanie się przeciwnie? Niektóre koszmary okazują się całkiem znośne w rzeczywistości. Zawsze bałam się gniewu ojca, dopóki przed nim nie stawałam, wtedy wydawał mi się raczej śmieszny – mruknęła lżej, próbując łagodnie zebrać mu odrobinę tego ciężaru ze skroni. – Lasse jest młody. I zdaje się okropnie wrażliwy, chociaż chyba nie lubi się do tego przyznawać; ale nie nazwałabym go słabym albo ograniczonym. Ty tak? Czy uważasz raczej, że ty nie zasługujesz, żeby dla ciebie próbował? Albo że by nie chciał? Jak bardzo jesteście ze sobą poważni?
Sohvi i Safír z tematu