Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    21.12.2000 – Salon – S. Fenrisson & S. Vänskä

    2 posters
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    21.12.2000

    Wieczór skrzył się srebrzystymi cekinami śniegu, który, rozpostarty świeżym obrusem na opustoszałym chodniku, skrzypiał cicho, uginając się pod zelówkami butów, pozostawiających za sobą krzywy korowód śladów, miejscowo zatartych, odciśniętych miękko na puszystej bieli – szedł wzdłuż włochatego brzegu ciemności, ocierając się o niedźwiedzie futro rosochatych krzewów, których cienkie, łapczywie pozakrzywiane gałęzie zaczepiały się o filcowany materiał płaszcza, dekorując go pojedynczymi listkami, zgubnie zerwanymi z nazbyt wychylonych odrośli. Rozproszona jasność światła, mżąca ze śniegu, który błyszczał pod pożółkłym klinem latarni, przypominała platynowy papier sztychu, na którym tynkturą rozrysowywała się jego obecność, przepływająca łagodnie przez zgęstniałą ociężałość świątecznej atmosfery, wypełnionej przycichłym nokturnem kolęd, ciepłem drobnych, złotych gwiazdek, zwieszonych z framug mijanych okiennic, białymi koralami przepasanej wstęgą jemioły, zapachem pieczonego mięsa i ostrokrzewu – wszystko to sprawiało, że chociaż cienka struna na termometrze trzymała się uciążliwie poniżej zera, wieczór wydawał się ciepły, jakby gdzieś pośród kierdeli śniegu zaszyła się niecierpliwa pieszczota wiosny, przejmująca go infantylnym pragnieniem, by odgarnąć zbierające się przy krawężnikach zaspy, jakby sądził, że spod ich mroźnej otuliny mogłyby wyłonić się kolorowe główki krokusów; zaśmiał się sam do siebie, pozwalając, by perlistość tego dyszkantu przetoczyła się echem przez wąską uliczkę – nie mógł być aż tak naiwny.
    W domu Jul zawsze było chłodne, nastroszone zielonymi igłami jodły, które wybierał spomiędzy frędzli dywanu, duszne od podniesionych głosów, ostre na krawędziach rozbitej porcelany. Pamiętał obtłuczone talerze, na których tłoczyły się orzechy, słodycze i przejrzałe mandarynki o intensywnie pomarańczowych skórkach, pamiętał filiżanki grzanego wina, od którego zrobiło mu się niedobrze, więc płakał w łazience, z nogami podciągniętymi pod drżącą brodę, dopóki ojciec nie chwycił go gniewnie za kołnierz, pamiętał, że grudniowy mróz pozostawiał na jego zdrętwiałych dłoniach czerwone pocałunki spękanej skóry, kiedy dygotał, skulony na deskach werandy, słuchając wzburzonej kłótni rodziców, zdławionej przez zamknięte okno, lecz wciąż pulsującej wyraźnie w oszachrowanych alkoholem skroniach, pamiętał, że siedział przy krawędzi blatu i marzył o tym, by być dziewczynką jak swoja siostra. Lubił żartować, że był najsłabszym szczeniakiem w miocie – nie rozmawiał z żadnym ze swoich kuzynów, odwracał wzrok przed krytycznymi spojrzeniami wujka i litościwymi uśmiechami ciotki; jeżeli życie było grą, przegrywał już od pierwszego rozdania, jeżeli miał kiedykolwiek dożyć pierwszych wstęg siwizny, przeplecionych przez brązowe włosy, stwierdziłby, że bogowie byli rozrzutni, marnotrawni. Jego oczy lśniły, kiedy unosił brodę – matka próbowała nauczyć go wstydu, żeby świat nigdy go nie zranił, ale czerwona szrama płatała serce wciąż nowymi rozcięciami; sądził, że gdyby żyła dłużej, również zdążyłaby go znienawidzić.
    Jul, które w Midgardzie pachniało przyprawami i pieczonym mięsem, w Húsavíku nosiło woń papierosów i dusznych, alkoholowych oddechów, które zatrzymywały się lepkim pocałunkiem na jego dziecięcym policzku, gdy stryj nachylał się chwiejnie, drapiąc go w twarz wiechciami szorstkich, podkręconych wąsów – przez lata próbował przekonywać się, że nie był taki jak oni, tymczasem słodkawy posmak wypitego wina rozcierał się przyjemnie pod tarczą świadomości, szumiąc w ciele, które potrafiło utrzymać trunek lepiej i pewniej, niż dziecięcy żołądek; Fenris upijał się do nieprzytomności, a on po kilku łykach czuł się pusty i lekki, jakby ktoś wwiercił mu dziurę w brzuchu i wysączył przez nią całą krew, jakby mógł wzbić się z ziemi i odlecieć, gdyby tylko zawroty głowy pozwoliły mu stanąć na nogach, ugiąć kolana i podskoczyć. Wiele razy żałował, że tego nie zrobił, śmiał się z siebie, gdy w wieku trzydziestu czterech lat zeskakiwał z krawężnika, hołubiąc w sercu echo tamtego niedorzecznego marzenia, po czym zatrzymując palce na żelaznym parkanie, którego furtka uchyliła się posłusznie pod ciężarem jego dłoni.
    Śnieg wzmógł się, gdy przekroczył próg posesji, opadając welonem śniegu na zmierzwione włosy, wgryzając się białymi płatkami w czerń zarzuconego na ramiona płaszcza, którego długie poły sięgały mu prawie do kostek, falując jak peleryna pod kolejnymi smagnięciami chłodnego, grudniowego wiatru. Rozcięta brew zdążyła się wygoić, pozostawiając ledwie brudny, seledynowy cień, wkradający się nad górną krawędź oczodołu, tęczówki błysnęły jasno, zielone jak absynt, wargi rozsunęły się rozweselonym grymasem uśmiechu, gdy drzwi ustąpiły pod dźwiękiem knykci, rozbijających się rytmicznym pukaniem o ich drewnianą fakturę – przez chwilę pomyślał, że nie zniósłby zobaczyć dzisiaj nikogo innego, nie zdołałby spojrzeć w oczy nikomu poza nią, nie w ten sposób, nie z tą samą, niezobowiązująco przyjacielską sympatią, ulgą rozrysowaną w debrze ciemnych źrenic, wesołą prowokacją wkradającą się pomiędzy kąciki ust, na miejsce zmęczenia, które toczyło go ciężkim i niewybaczalnym zawinieniem; nie miał prawa unikać niczyjej obecności, nie miał prawa unikać listów zatrzymanych na marmurowym parapecie, nie miał prawa unikać odpowiedzialności, którą dźwignął na własne barki – a jednak, miał dosyć rąk szarpiących go za krawędź swetra, płaczliwych tłumaczeń Viktora, oskarżycielskiego gniewu Untamo i nachalności Lasse. To tylko jeden dzień, powtarzał sobie, odpychając sprzed oczu wspomnienie Rasmusa, jego nieszczęśliwą i przedwczesną śmierć, jutro wrócę – dzisiaj stał tutaj i pierwszy raz od dawna czuł, jakby znalazł się na swoim miejscu.
    Znajdziesz pusty kąt dla strudzonego wędrowca? – spytał w końcu, uśmiechając się szerzej, jaśniej, z drwiną sztubackiej prowokacji. – Przyniósł alkohol i swoją czarującą osobowość. – oparł się o framugę drzwi, kiedy kudłaty pies wychylił nieśmiało łeb zza kobiecej sylwetki, uderzając ogonem głucho o brzeg drewnianej komody. Otso nie lubił mężczyzn, ale lubił jego (Fenris by się zaśmiał, głośno i perfidnie) – czy to miało jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nie pamiętała już odległych czasów wczesnego dzieciństwa, kiedy okres świąteczny sprawiał jej jeszcze ulotną przyjemność – musiało to być przed nieszczęsną datą siódmych urodzin, która tkwiła na pasie startowym jej życia jak zakamuflowany kamień, pozornie nieodstający od pozostałych paciorków nanizanych na nitkę wieku, dopóki nie wpadł jej pod nabierający rozpędu, rześki i pełen nadziei, dziecięcy krok, wytrącając ją z impetu własnego szczęścia, razem z nią wywracając wszystko w znanym jej dotychczas świecie: niebo roztrzaskujące się przed jej oczami jak wypuszczona z małych dłoni filiżanka z rozcieńczoną mlekiem kawą (matka pozwalała jej przy ważniejszych okazjach wypijać ją przy stole z dorosłymi, kiedy udawała wytrwale, że nie nużą ją ich sprawy, roztrząsane na biały, wykrochmalony obrus), świetlisty nimb rozłożony ponad jej głową, przepowiadający jej wspaniałą przyszłość słowami dumnych krewnych i przyjaciół rodziców, zachodzący czarną patyną pod dotykiem fatum i rozkruszający się w pył zsypujący się w uniesione ku niemu źrenice, ugaszając dotychczasowe płomyki prostodusznej, niewinnej radości i – wreszcie – wywracając stalowoszare spojrzenie ojca, dotąd przypatrujące się jej z niezachwianą wiarą, teraz tylko rozczarowane i zimne. W święta przedtem sadzał ją sobie na kolanach u szczytu stołu, pomagał jej obierać mandarynki, rozdzielał je dla niej na pachnące cząstki, pochylał się nad jej dziecięcą głową, śmiał się do niej nad jej uchem – była o tym przekonana, chociaż obecnie nie potrafiła sobie wyobrazić ani tego dźwięku, ani wesołego grymasu na jego kamiennej, zarozumiałej twarzy – prosił ją, żeby zaśpiewała zebranym w jadalni gościom jedną z kolęd albo wyrecytowała świąteczny wierszyk, wyciągał czekoladowe monety zza jej kołnierza, obiecywał, że w następnym roku, kiedy wreszcie jego inwestycje się zwrócą, a zwrócą się na pewno, dostanie na święta czekoladowy tort tylko dla siebie, z czekoladowymi żabkami skaczącymi po czekoladowej polewie, dostanie większy pokój i nowy magiczny rower, kupią jej mały pałacyk na wsi, w którym będzie spędzała wakacje, jeśli będzie się dobrze sprawowała w szkole przez wcześniejszy rok szkolny, będzie mogła jeść codziennie gofry z musem truskawkowym w lecie i ciepłą szarlotkę z lodami w zimie. Nie pamiętała twarzy swoich krewnych, nie pamiętała nawet, gdzie się podziewała wtedy jej matka, czy siedziała z nimi przy stole, uśmiechając się do swojego męża, czy już wtedy ukrywała się przed nim w kuchni, czy wykradała jej cząstki mandarynki z talerza, czy biła jej brawo z innymi, kiedy opowiadała wyczytane z encyklopedii ciekawostki gościom; ale pamiętała doskonale swojego ojca, jego tęchnący winem oddech, pełną wiary dumę, nawet jeśli wraz z upływem kolejnych świąt nabierał wątpliwości i surowszego tonu – może dlatego właśnie dzisiaj Jul mierziło ją tak bardzo. W święta po siódmych urodzinach zdawał się jej obecności nie zauważać, nawet kiedy śpiewała jego ulubioną kolędę, przystając ostentacyjnie obok; była początkowo zdezorientowana, zakłopotana próbowała łapać go za rękaw, ale odsuwał swoją rękę obojętnie, aż w końcu matka znalazła ją zapłakaną, schowaną za kredensem w kuchni.
    Nie znosiła później okresu świątecznego zbyt dobrze – w najlepszym wypadku uporczywie udawała, że nie zauważała jego nadejścia, choć matka strofowała ją ostro, wciskała w sztywne sukienki wgryzające się guzikiem pod szyją, nakazywała siedzieć przy stole z gośćmi przynajmniej przez początek wieczoru, nie odzywać się za dużo, nie zwracać na siebie uwagi, potem można jej było zaszyć się w swoim pokoju z garścią wyniesionych z jadalni łakoci, skradzionym ciotce kieliszkiem szampana, kołtunem zrzuconej z siebie ze złością sukienki leżącym pośrodku pokoju w dziecinnej manifestacji rozgoryczonego buntu. Dopiero kiedy dorosła – kiedy uciekła wreszcie z domu, a ojciec w ostatnim, pełnym jadowitej wściekłości liście zapewnił ją, że nie ma po co wracać – Sztokholm i chłopak sypiający w jej łóżku częściej niż na swoim za ścianą zdefiniowali dla niej świąteczną celebrację na nowo: tradycje tworzone wspólnie na ciasnym metrażu sypiącego się wokół nich mieszkania sprawiały jej tym gorszą przyjemność, kiedy wyobrażała sobie, jak okrutnie zgorszeni byliby jej rodzice, gdyby tylko mogli ją wtedy zobaczyć, rozkapryszoną, pijaną w bezwstydnej półnagości i złośliwie szczęśliwą, kiedy przegryzała grzejącą trzewia świąteczną kolację pachnącymi mandarynkami i wypełniającą płuca mgłą błogości.
    Nikolai opuścił dom w pośpiechu, pozostawiając ją w jego pustej obszerności ze skrawkami rozbitego na ziemi wazonu, rozrastającą się kałużą wody, otwartą książką spijającą ją z paneli powoli w puchnącą strukturę papieru, a ona nie potrafiła zmusić się, by czuć się wobec tego dotkniętą czy rozwścieczoną: czuła przede wszystkim dojmującą ulgę i niepoprawną wesołość, że mogła spędzić ten wieczór inaczej niż spędziłaby go w jego obecności. Weszła, na początek, do jego gabinetu, do którego nie wchodziła prawie nigdy – dopiła złocisty alkohol, który pozostawił w szklance na biurku, siedząc na jego dębowym blacie, przeglądając papiery, które zostawił na wierzchu: zapiski dotyczące pacjentów, przy których lekturze unosiła brwi w niemym rozbawieniu, dopóki cichy podszept ciekawości nie tknął jej nagle do zsunięcia się na miękki fotel i zajrzenia w kolejne szuflady, wertując cierpliwymi dłońmi kolejne dzienniki i luźne papierki, rozkładając psychologiczne podręczniki na zaznaczonych stronach, sunąc łyskającym czerwono paznokciem po koślawych, szybkich notatkach, w większości obojętnie. Mocowała się właśnie z ostatnią, zatrzaśniętą na klucz szufladą, kiedy w głębi domu odezwało się pewne pukanie w fakturę drzwi; własne drgnięcie przestrachu rozbawiło ją i kiedy otwierała drzwi, na ustach miała wciąż zaskakująco jasny uśmiech, sięgający oczu, powiększający się tylko wyraźnie, kiedy zastała czekającego u progu mężczyznę.
    Tylko dlatego, że ma alkohol – odpowiedziała mu przekornie, chwytając go za połę płaszcza gestem nieomal filuternym, wciągając go przez próg do holu, w którego nierozrzedzonym światłem półmroku (nie była przyzwyczajona sięgać do włączników; Nikolai nawet w domu wyręczał się magicznym oświetleniem, a rzadko, mimo wszystko, przebywali osobno) wsunęła mu ramiona na szyję, podnosząc się na palcach, by przycisnąć wargi do jego ust w przelotnym, nadmiernie serdecznym, powitaniu. Drzwi trzasnęły za jego plecami, Otso uwijał się wokół ich nóg, obijając uda końcówką ogona; odchyliła się, ujmując jego zmarznięte policzki, uśmiechając się do niego ze zjadliwą złośliwością przez cień. – Nikolaia nie ma. Będzie jak kiedyś. Będzie lepiej; mam wannę, w której zmieścimy się oboje i wypchany sejf. Umiesz otwierać zamknięte zamki? – mówiła, pozostawiwszy na jego ustach słaby posmak whiskey; wypuściła go wreszcie, ruszając w głąb korytarza, przystając przy drzwiach gabinetu. Framuga wejścia do salonu, jak zdobiona rama obrazu, chwytała w swój wykrój skrawek podłogi, rozbity wazon i książkę przytuloną twarzą do kałuży. – Nie w sejfie, w szufladzie. Jestem pewna, że trzyma gdzieś jakiś psychologiczny bełkot na mój temat. Rozbieraj się i chodź.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Młodość zabliźniła się nierówną, pobielałą rysą, stwardniałym keloidem, płożącym się przez środek piersi echem starej rany, pomimo schludnego wyglądu nigdy w pełni nie zagojonej, mrowiącej widmem bolesnego dyskomfortu, gdy przesuwał po niej dłonią, podkładając swą przeszłość pod lśniące ostrze świadomości, wykrajające z niej, kawałek po kawałku, wspomnienia szarpiące nerwowo za rękaw sumienia, wciąż żywe, niezależnie od tego, jak wiele razy obiecywał sobie, że o nich zapomni, przypieczętuje dawny żal czerwonym lakiem rozsądku i dojrzałości, rozwagi wzbraniającej przed sięganiem zbyt głęboko w studnię swego umysłu, zbyt sentymentalnego, by nazwać go spokojnym. Rzadko rozmyślał nad własnym życiem – zbyt obciążony cudzymi, by skupiać się na drobnych potknięciach, niechcianych słowach i ustach zbyt impulsywnie sięgających do obcych warg, coraz mniej ostrożnie, coraz bardziej drażniąco; nie podróżował w czasie, z nużącą akceptacją zamieszkując ciasną, duszną dzielnicę pomiędzy przyszłością a przeszłością, pomiędzy jutrem a wczoraj, istniały jednak dni, kiedy, wyzwolony spod ciężaru zarzuconego na kark jarzma obowiązków, jego myśli wędrowały spokojnie, pierzchnąc ku najciemniejszym zakamarkom świadomości jak owce nieświadomie wędrujące ku otwartej paszczy pobliskiej kniei, pozbawione sztywnych ram znajomego padoku, pasterza, który mógłby w ostatniej chwili zawieść je na otwartą polanę bezpieczeństwa. Jul nieuchronnie przypominało mu o stracie – matki, której śmierci nigdy nie potrafił sobie wybaczyć, Rasmusa, który zatrzymał rozgrzane wargi pomiędzy jego łopatkami, zanim kiedykolwiek pocałował go w usta, życia, które wśród barwnych fasad sztokholmskiej dzielnicy przez krótką chwilę wydawało mu się piękniejsze, niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi.
    Pamiętał wszystkie złe rzeczy, które się tam wydarzyły, choć niekiedy przetkane konfabulacją zamglonej świadomości, wciąż żywe, kiełkujące w miejscach, gdzie tkanka jego serca była miękka i tkliwa, z taką łatwością porastająca rosochatymi kłączami chwastów – znajomy akord podniesionego głosu, huk zatrzaśniętych drzwi i przenikliwy brzęk szkła pękającego o blat stołu, chłód łazienkowych kafelków, o które rozbijał własne kolana, przytłaczająca ciasnota sypialni, gdy obie strony łóżka były chłodne i niewgniecione ciężarem znajomego ciała, długie spacery wzdłuż portu, z których wracał poważny i milczący, ze srebrnym śladem łez, zatrzymanych jeszcze wilgocią na długich, ciemnych rzęsach; nie wstydził się ich jedynie w jej obecności. Przede wszystkim, wbrew znajomym szablonom i deseniom własnego umysłu, pamiętał jednak rzeczy dobre – jej perlisty śmiech niosący się na wietrze, gdy stali na balkonie, wsparci o zimną, metalową balustradę i wpatrzeni w niebo, które rozpruwało się barwami hucznych fajerwerków, kolorowych wstęg trzewi, opadających spiralną feerią kształtów spod atramentowego firmamentu, przyjemne ciepło wąskiego łóżka, na którym kładli się oboje, rozweseleni alkoholem i słowną przepychanką, półnagą frywolność odurzonej impresji, spełnione pragnienie bycia sobą pośród czterech ścian skromnego metrażu, z uśmiechem wsuniętym wesoło pomiędzy kąciki warg, chłodnym szkłem kieliszka przylegającym do lekko zaczerwienionych palców jak legendarny Gungnir, wsunięty w ciasny uścisk dłoni Odyna. Nie sądził, by kiedykolwiek wcześniej lub kiedykolwiek później był równie szczęśliwy – czy też raczej bywał szczęśliwy jeszcze wiele razy, lecz nigdy w ten sam sposób, nigdy bez poczucia fizycznego zobowiązania, podkradającej się pod skórą obawy, że był to jedynie afekt niezaspokojonego pragnienia, złudnej niepewności własnych uczuć, które, choć zrodzone w jego sercu, nigdy nie tętniły jego żyłami, zagubione w krwioobiegu, rozpierzchłe i głuche na nawoływania, rozpaczliwie próbujące sprowadzić je z powrotem do bezpiecznej zagrody rozsądku.  
    Stając w progu jej domu, przez krótką chwilę wydawało mu się, że znów znajdował się na Vasastan, przed tamtym małym, nieimponującym mieszkaniem, które zawsze pachniało świeżą gliną i papierosowym dymem, z umysłem odświeżonym pierwszym, prawdziwym poczuciem wolności, którym napełnił płuca, na zawsze opuszczając ciasny karcer rodzinnego Húsavíku – czasami zastanawiał się, kim by był, gdyby został, czy stałby się równie surowy i zgorzkniały, co swój ojciec, czy dłonie miałby zgrabiałe od żeglarskich lin, a żołądek przyzwyczajony do nieustannego kołysania rybackiego kutra i szklistych oczu wyławianych łososi, których jasne, różowe mięso lśniło pod brutalnością drętwych palców Fenrisa, odrywających cienkie płaty srebrnej, nakrapianej skóry; nigdy by jej nie poznał, nigdy nie poznałby samego siebie.
    Niech bogowie będą ci wdzięczni za tę łaskę. – odparł z prześmiewczą teatralnością, chyląc lekko głowę, zanim Sohvi nie pochwyciła go w czułość krótkiego uścisku, zawieszając dłonie na jego karku i składając przelotny pocałunek na zsiniałych ustach, pozostawiając na nich zdławiony posmak alkoholu, którego przyjemne echo zaszumiało mu skroniach zgodnie z chłodnym podmuchem wiatru, pośpiesznym gestem pogody, która pchnęła go w plecy, wkradając się pieszczotą chłodu pod materiał ubrania. Drzwi trzasnęły za jego plecami, gdy przeszedł przez próg, tym razem owinięty serdecznym powitaniem panującego wewnątrz ciepła, od którego mrowiły go dłonie, zaczerwienione i zmarznięte od grudniowego chłodu – przesunął nimi bezwiednie po miękkiej sierści Otso, który obijał włochaty ogon o pobliskie meble, unosząc kosmaty łeb, by spod wiechci futra błysnąć jasnymi okręgami tęczówek. Uśmiechnął się blado, a potem coraz szerzej, wciąż jeszcze zmarznięty, gdy kobiece dłonie zatrzymały się na jego spąsowiałych policzkach, ujmując łagodnie twarz, na której raptem rozsunął się ten sam, siostrzany wyraz nietrzeźwego entuzjazmu, złośliwego rozbawienia, wychylającego głowę z ciemnych zakamarków ściśniętej dorosłością piersi, tak nieczułej i niewyrozumiałej dla niespełnionych potrzeb młodości – roześmiał się głośno na jej propozycję, zsuwając z ramienia torbę, która opadła smętnie na podłogę i zwieszając mokry od śniegu płaszcz na jednym z pustych haków w przedpokoju; włosy miał mokre od śniegu, którego drobne, szkliste płatki topniały nieśpiesznie, spływając pojedynczymi kroplami po kosmykach włosów, spuszonych mrozem i wilgocią.
    Podążył za nią w głąb korytarza; nie pytał – o nieobecność męża, o rozbity wazon i książkę, której strony namakały w kałuży rozlanej wody, nie musiał pytać, mimo to jego spojrzenie, na moment wyciągnięte spod tafli sztubackiego rozbawienia, nabrało czujnej ostrości, troski, z jaką przemknął ostrożnie po jej fizjonomii, obawy, która pamiętała echo dawnego gniewu Nikolaia i nie potrafiła odsunąć od siebie odruchowo wysnutych podejrzeń; wydawało mu się, że ich źrenice spotkały się ze sobą na moment, solidarne w geście przyjacielskiego porozumienia, zwieszone w przestrzeni pytaniem, którego nie zadał, choć zastygło mu na wargach, raptem posłusznie rozsuniętych w entuzjastycznym uśmiechu, z jakim przeszedł przez zdobioną ramę framugi, przystając wewnątrz gabinetu.
    Myślisz, że jesteś pacjentem zero? – podrzucił ze swobodnym grymasem rozbawienia, po czym przykucnął obok niej przed szufladą starego, intarsjowanego biurka. – Nie jest chyba na tyle naiwny, żeby nie zabezpieczyć dokumentów zaklęciem… – zaczął powoli, mimo to podniósł się z klęczek, sięgając po leżący na blacie, metalowy spinacz, który rozprostował w dłoniach, celując zakrzywionym końcem w nierówny otwór na klucz – coś w zamku ustąpiło, gdy ten po chwili wydał z siebie cichy zgrzyt, na jego rozjaśnioną uśmiechem fizjonomię wkradło się jednak wahanie, szarpnięta za sznurek wątpliwość sumienia, które kłapnęło ostrzegawczo zębami, wstrzymując jego dłoń wpół ruchu; pojedyncze krople wody wciąż spływały mu jeszcze po twarzy, echo niedawnych przemyśleń szemrało cicho w skroniach. – Jesteś pewna, że powinniśmy? – jego głos powoli nabrał łagodniejszego tonu, kiedy odchylił się lekko do tyłu, odgarniając włosy z czoła i zerkając w stronę Sohvi z nagłą, niespodziewanie ostudzoną niepewnością.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    W zaciemnionym zaułku holu przez chwilę wydawał jej się o dekadę młodszy, schwytany w troskliwość jej dłoni jak lata temu, bezpieczny pod jej spojrzeniem, choć chyba nigdy nie powiedziała mu wprost, jak silnie było to dla niej ważne – wiedzieć, z kategoryczną pewnością, którą mogła podarować sobie jedynie sama, że jest bezpieczny, od kłopotów, które znajdowały go w najosobliwszych zakamarkach Sztokholmu, od popędliwych dłoni nieczekających jego przyzwolenia, których śladów nauczyła się poszukiwać na jego nagim ciele bez pytania, nawet jeśli spojrzenie miał spokojne i zadowolone, od pogardliwych spojrzeń i jadowitych słów, które zdawały się zawsze ścigać za nimi przynajmniej echem obawy (jej obawy – on zdawał się czasem, bardzo często, zachwycająco beztroski) jak oszalałe posokowce puszczone za sercami broczącymi cudze usta dusznymi pocałunkami i cudze ciała – których słodkie miejsca znali doskonale z topografii własnych – dusznymi pragnieniami.  Nie powiedziała mu nigdy, powtarzając mu zarazem nieustannie: obejmując jego zmarznięte policzki ciepłymi dłońmi, przyciskając zamoczoną w alkoholu szminkę do jego warg, pozostawiając na nich blady ślad czerwieni, spąsowiałą czułość nienoszącą skazy żadnych żądań, nierozróżniającej w nim tego, co piękne, od tego, co wypaczone i szkaradne; spoglądając ukradkiem na milczący telefon, kiedy zagaszała trzeciego papierosa o szklane dno popielniczki w małej kuchni ich mieszkania, zastanawiając się, czy wróci tej nocy do domu, czy pojawi się dopiero nad ranem z niedbałymi przeprosinami, że nie puścił jej umówionego sygnału;  trzaskając drzwiczkami kuchennych szafek, kiedy gardło bolało ją już od krzyku, by wkraść się do jego sypialni parę godzin później, pragnąc upewnić się, że pamięta wciąż, mimo rozkruszonych o podłogę talerzy, że go kocha i że on – mimo skaleczenia na dłoni powstałego przy zbieraniu odłamków jej wybuchowej troskliwości – kocha wciąż tak samo ją, tym rodzajem miłości, której utraty nie potrafiłaby sobie wybaczyć, bo nie sądziła, że możliwym było znaleźć podobną po raz drugi, powtórzyć jeszcze raz wszystko to, co się na nią składało. Mogła powielić miłość romantyczną nieskończoną ilość razy, za każdym razem równie szczerze i z równym oddaniem – nosiła w piersi stworzenie nieszczęśliwie przeklęte nieprzemożonym instynktem podobnej miłości, której ciężar zdawał się ostatecznie zawsze zbyt przytłaczający – zastąpić kochankę nie mniej uwielbianą kochanką, pokochać platonicznie jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz; nie mogłaby jednak uczynić nikogo częścią siebie w sposób, w jaki jej częścią był Safír, przenikający włókno jej życia jak dym z wypalanych przezeń nałogowo papierosów. Napiętą bruzdę między jego ściągniętymi brwiami przebiegała opuszką palca w taki sam sposób, w jaki sunęła nim po bolesnym skurczu wyczuwanym pod własną skórą; blizna rozciągnięta bladym zgrubieniem na jego skórze pozostawiała na zwieńczeniach nerwów ten sam żal, z którym gładziła konstelację swoich, z tą różnicą, że historie jego blizn pamiętała lepiej – tę pozostawioną przez ukąszenie szkła butelki rozbitej podczas noworocznej nietrzeźwości, tę, którą przemywała wodą mineralną podczas wycieczki nad jezioro, tę, która przypominała o czwartej klasie akademii Olafa, tę, w której zastygł jej gniew, bo nie chciał przyznać się, co się wydarzyło. Nie sądziła, że byłaby w stanie znieść bez niego przeraźliwy rankor życia wznoszonego mozolnie na zgliszczach dawnego; nie sądziła, że zdołałaby pokochać nową siebie tak niepokornie i szczerze, gdyby nie jego dłoń prowadząca czasem jej palce, przytrzymująca zmęczone śródręcze przy opornej glinie rzeczywistości, dopóki nie uformowała się w kształt, z którym mogła poradzić sobie dalej samodzielnie. Czasami ona trzymała jego. Czasami oboje nie trzymali nic, poza dusznością nocy pod niskim, popękanym sufitem, pozbawionym troski śmiechem drżącym na strunach serc, dzieląc się upajającym absolutem wolności rozpalającej się na języku cierpkim posmakiem alkoholu i szczerością, która nigdy nie kosztowała tak prosto i niezobowiązująco, tak bezpiecznie.
    Zatrzymana w stanowczej ramie otwartych drzwi gabinetu męża, odnajdywała niewypowiedziane pytanie w spojrzeniu prześlizgującym się po porzuconych rekwizytach teatru własnego małżeństwa, w ostatnim czasie zmierzającym coraz wyraźniej ku treściom tragikomicznym – dojrzewające w niej postanowienie zbierało się na horyzoncie didaskaliów jak nieuchronne fatum, którego nadejście zamierzała przyjąć z usatysfakcjonowanym, zwycięskim uśmiechem, cichym nareszcie wbijanym Nikolaiowi w trzewia jak ostatni sztylet skradziony ze sceny id marcowych, przekręcany z przemyślnością pod jego żebrami, bez skrupułów, bo coraz wyraźniej uzmysławiała sobie, że nie był od dawna człowiekiem, którego poślubiła, nie był dłużej mężczyzną, który obiecywał jej, że nie będzie nigdy wymagał od niej więcej prócz jej własnej, szczerej miłości – tej udzielała mu zbyt długo, zbyt szczodrze, zbyt pobłażliwie, nie zauważając momentu, w którym zaczął zdradzać złożoną jej na początku obietnicę; momentu, w którym przestał pytać, a zaczął oczekiwać, w którym zaczął zaciskać palce na jej nadgarstkach i włosach, kiedy pierwszy raz rozpoznała ślad jego dociekliwości w uporządkowanej prywatności listów albo kiedy dostrzegła po raz pierwszy drgnięcie niezadowolenia pod płytką taflą jego spojrzenia, kiedy poprosiła go o odebranie dla niej miesięcznego wywaru.
    Uśmiechnęła się łagodnie, z wdzięcznym uspokojeniem, poniekąd przekornym, jak gdyby zamierzała mu powiedzieć, że nie obawia się swojego męża wcale, nigdy więcej; z cieniem cierpkiej przekory jak gdyby żałowała poniekąd, że nie odważył się uczynić więcej poza rozbiciem szklanego wazonu na podłodze salonu, w centrum ich zbudowanego wspólnie życia, w którym kiedyś – miesiąc temu? czy minęły już od tego czasu lata? – kochali się prawdziwie, biernie i dosłownie, nawet jeśli pod opuszczonymi powiekami chowała kogoś innego. Być może wszystko zaczęło kruszyć się jeszcze wcześniej, już wtedy, gdy po raz pierwszy zapytał, dlaczego nigdy na niego nie patrzy.
    Mam taką nadzieję – stwierdziła, spoglądając z rozbawieniem na pochylającego się nad rzeczoną szufladą przyjaciela. – Krzewicielką zaraźliwej choroby kobiecej niesubordynacji – parsknęła, sięgając po odstawioną przez niego butelkę wina; odwróciła drugą, czystą szklankę, stojącą dotychczas dnem do góry na tacce, w wiecznym oczekiwaniu na dystyngowanych gości, z którymi zamykał się czasem u siebie na długie wieczory. – Pod takim epitafium mogłabym spać spokojnie. Zapamiętasz? – spytała z prawie dziewczęcą wesołością, niecierpliwymi palcami odnajdując zadzior otulającej gwint folii; plastik zaszeleścił, ściągany nerwowo, w końcu lądując na podłodze sztywnym, zapomnianym płatem. – Nie byłabym tak pewna; gdyby ktoś wspaniałomyślnie nie podsunął mu prawdy pod nos, sądziłby może dalej, że miary ze swoich modelek ściągam jedynie centymetrem, nie ustami.
    Safír podniósł się z klęczek, a ona wykorzystała okazję, by bezceremonialnie przyłożyć dłoń do kieszeni jego spodni, wyczuwając w końcu kształt zapalniczki na drugim udzie; przysunęła się do niego, wsuwając palce w jej gawrę, by wyłowić ją niezdarnie, kiedy rozprostowywał spinacz z zaskakującą zręcznością. Odsunęła się zaraz, by przysiąść na krawędzi biurka, biorąc w jedną dłoń butelkę, trzaskając przeskakującą w mechanizmie spustu iskrą, by przyłożyć mały płomień do szklanej szyjki. Chwilę później usłyszała cichy, satysfakcjonujący zgrzyt, którego niezupełnie się spodziewała, wątpiąc mimowolnie, gdy wspomniał o zaklęciu – Nikolai okazywał się jednak istotnie naiwny albo przynajmniej rozczulająco ufny. Spuściła spojrzenie na twarz przyjaciela, skropioną wilgocią stopniałego mu na włosach śniegu; jasna wesołość kwitnąca jej na wargach odbarwiła się nagle złośliwym, skwaszonym rozbawieniem.
    Jemu wolno szperać w moich szufladach i pod moim ubraniem wedle swojego kaprysu, a ja mam się zastanawiać, czy powinnam? – spytała, prawie urażona, że sugerował jej w ogólne podobną możliwość. Obróciła w dłoni butelkę, nachylając szkło pod pieszczotliwy język ognia. – Powiedział mi ostatnio, żebym pomyślała o odstawieniu eliksiru miesięcznego, wyobrażasz to sobie? – wyrzuciła z siebie z cieniem pogardy chrzęszczącym w głosie. – Mój wspaniały mąż, znakomity psycholog – skonstatowała, czując gorycz drwiącego rozbawienia na podniebieniu. Wolałaby wprawdzie rozewrzeć rysę blizny na własnym podbrzuszu, tym razem bez strachu, który powstrzymał ją lata wcześniej, gdy matka wmuszała w nią eliksiry dobre dla dziecka i przystawała pod drzwiami łazienki, troskliwie czuwając nad nim, wyłącznie nad nim.
    Myślę, że powinniśmy rozpalić w kominku. Zmarzłeś, prawda? – spytała wymownie, tymczasem korek, wreszcie, wysunął się gładko z wąskiego gardła butelki.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Ciężar przeszłości wydawał się być obrożą trwale zawieszoną na ugiętej szyi, jarzmem, do którego zdążył się przyzwyczaić, o którym zapominał, jeżeli szedł w pozycji posłusznie wyprostowanej – serce miał zawiązane w osmolony knot świecy, dymiący pojedynczą strugą szarości, z której stopniowo ulatniało się ciepło rozpalonego płomienia, wzniecanego na nowo ze spróchniałego czernią zarzewia przez palce, którym pozwalał sięgać w głąb własnych trzewi, zaciskać się na osierdziu i pozostawiać na jego śliskiej powierzchni zaczerwiony ślad po zaostrzonych pożądaniem pazurach. Kochał swoje ciało tylko wtedy, kiedy dotykały je czyjeś dłonie – wkładał w nie swoje najdelikatniejsze ja, swój najpiękniejszy uśmiech, niosący obietnice bezchmurnych zmierzchów, szkarłatnych jak kałuża świeżego siniaka, rozmasowywana na gładkiej powierzchni uda, szkarłatnych jak odcisk szminki, rozmazany kształtem cudzych ust na przezroczystym brzegu kieliszka, szkarłatnych jak miłość, której definicja składała się z pustych obietnic, zachłannych pocałunków i wczesnych, pobladłych zmęczeniem świtów; nosił w sobie słowa własnej swojej jak drzazgę, która przebiła cienką membranę skóry i przegryzła się do krwioobiegu, uwierając, ilekroć zraniła wrażliwą tkankę żyły, pulsując głuchym bólem, gdy dostawała się do serca, nikt nigdy cię nie pokocha jak echo młodości, świątynny dzwon przypomnienia, że powinien czuć skruchę wobec własnych skłonności, zawsze prześwitujących przez dziecinne próby zakrycia ich przed światem. Margrét zraniła go dotkliwiej, niż którakolwiek z pięści ojcowskiego gniewu, którykolwiek z krwiaków, kolekcjonowanych na skórze jak pocztowe znaczki, którekolwiek z łez, wcieranych pośpiesznie w opuchnięte płaczem policzki – a jednak to jej nieustannie wybaczał, w jej ramionach zasypiał, gdy trawiły go koszmary, jej dłoniom pozwalał głaskać się po głowie, jej ustom mówić do siebie piesku. Jako dziecko zawsze pragnął być taki jak ona, wyrysować się od góry do dołu istnieniem swojej matki – nosić takie same ubrania, spinać włosy w luźny warkocz, śmiać się perlistym sopranem, wybierać pierścionki i przymierzać kolczyki na nadmorskim targowisku, mówić o sobie my, kobiety, nasze łagodne uśmiechy i wyuczone gesty, nasza miłość.
    Miłość, jaką znał, sprowadzała się tymczasem do pragmatycznej intymności, cudzych warg odciśniętych na jego ciele słodyczą kolejnych pocałunków, rąk sięgających pod materiał ubrania, twarzy, których nie pamiętał, gdy budził się rano w zmiętej chłodem pościeli, czując, jak ciepło obcych dłoni powoli ostudzało się na jego skórze, aż w końcu stawało się nieznośne i lepkie jak pajęczy kokon – czasami powracało kauteryzacją własnej niepewności, mrowieniem fantomowego bólu w miejscach, gdzie dotykała go oskoma rozchylonych ust, drażniąca miękkość sunących wzdłuż torsu opuszek, bliskość pożerająca samotne ciało jak ogień suchą trawę. Zacierał na sobie dropiatość instynktownej obawy, płonącej w przymusie nachalnej fizyczności, miął małoduszność sztubackich marzeń, przełykał ości chrzęszczącego w ustach wstydu, gdy Sohvi znów dostrzegała w nim wszystko to, o czym jej nie mówił, każde nieszczęście przetkane beztroskim uśmiechem, który w końcu przywarł do jego twarzy trwałością pogodzonego przyzwyczajenia. Którejś nocy śnił o dłoniach drapieżnych jak wilcze szczęki, dziesiątkach dłoni zaciskających się na jego ciele,  wkładających mu palce do ust i wpijających paznokcie głęboko w krwisty miąższ tkanek, jakby próbowały je przebić i wyciągnąć na zewnątrz, poza kaftan skóry – nie analizuj tego, mówił jej, ocierając z czoła krople potu i zaciskając powieki w miękkiej debrze śródręcza, cokolwiek to oznacza, nie chcę wiedzieć. Zaczął płakać, kiedy zatrzymała ciepłą dłoń na jego ramieniu. Gdyby nie Sohvi miłość wydawałaby mu się czymś ulotnym i kruchym, oślepiającym swą słodyczą, zanim pod gardło nie podchodziły mdłości nieuchronnego rozczarowania, ból brzucha w postaci zmierzłych zarzutów, pochopnych decyzji i oskarżeń roztrzaskiwanych o ściany z lekkością porcelanowej zastawy – miłość, którą poznał w jej objęciach, pozbawioną pożądania i łapczywej fizyczności, kładła się zimnym kompresem na gorączce jego własnych wątpliwości, matczynych słowach powtarzanych jak mantra, jak dowód, jak przekleństwo; nikt nigdy, lecz przecież ona ofiarowała mu ją zawsze, choćby wracał do domu przemarznięty i milczący, choćby łamał przyrzeczone sobie zasady, nie puszczając umówionego sygnału, choćby oddawał się swej małodusznej bezmyślności, nakierowującej go jak muchę w lepką siatkę pajęczej przędzy, choćby popełniał wciąż te same błędy, zanurzał ciało w nurcie tej samej rzeki, do której ponoć nie sposób było wejść dwa razy.
    Kiedy stawał u progu jej domu – domu, który już do niego nie należał, nie ukrywał pod deskami podłogi składanych sobie szeptem tajemnic, nie mieścił w ścianach echa dawnych emocji, nie posiadał ciemnych zakamarków, w których mógłby chować fragmenty swojego życia, zużyte i wyświechtane – przez chwilę znów poczuł się, jakby nic się nie zmieniło, gdy tylko przekroczył próg, wrażenie to rozwiało się jednak, ciążąc na barkach tym bardziej dojmującą świadomością swego wieku, wszystkich trzydziestu czterech lat obwieszonych na jego ciele jak ciężkie owoce na ugiętych gałęziach rachitycznego drzewa. Wchodził w ospałe od sekretów życie przyjaciółki i jakaś przekorna, buntownicza część jego osobowości miała ochotę rozbić je jak szklane witryny sklepu, chwycić Sohvi za rękę i zaciągnąć ją z powrotem pomiędzy kręte ulice ich wspólnego szczęścia, mieszkania, w którego przebarwionym szkiełkami wnętrzu mogliby schować się przed światem; marzenie to, krótkie i ulotne, było jednak całkiem daremne, rozkruszone pod kowadłem rozsądku, dojrzałości, której powinność została mu narzucona już w dniu narodzin.
    Obawiam się, że w innym wypadku nigdy nie zaznałabyś pośmiertnego spokoju, codziennie musiałabyś mnie nawiedzać. – odparł, odwzajemniając żartobliwość jej tonu i rozciągając usta w przekornym uśmiechu, który nadał jego zmęczonej twarzy młodzieńczych rysów, aż w końcu rozświetlił się krótkim śmiechem, rozbawieniem obopólnego porozumienia, z jakim ważyli na językach swoje sekrety. Skrzywił się teatralnie, gdy dłoń Sohvi sięgnęła do kieszeni jego spodni, wyławiając spod materiału czerwoną zapalniczkę, pstrykającą posłusznie pod naciskiem palca – opadł z powrotem na kolana, przypatrując się znajomemu kształtowi płomienia, tak często (zbyt często, ganiła go Abigel) unoszonego ku twarzy, teraz liżącego przezroczystą szyję butelki, odpowiadającej na gorąco cichym zgrzytem, który mimowolnie wprawił go w ukłucie infantylnej satysfakcji. Nie żałował Nikolaia – nie w ten sposób, nie odkąd świadectwo jego gniewu roztarło się czerwienią na płótnie skóry przyjaciółki, lecz wątpliwość wciąż wstrzymywała jego dłoń przed sięgnięciem ku dokumentom, odkryciem cudzych sekretów, które nigdy do niego nie należały, zapisków świadczących losy cudzego nieszczęścia. W końcu westchnął jednak cicho, ustępując w niemej kapitulacji, korek podsunął się tymczasem pod gardło butelki, opuszczając je z głuchym szczękiem.
    Masz rację, jakby na to nie patrzeć… – zaczął w końcu, przechylając głowę, by spojrzeć na rozciągniętą po podłodze kałużę, w której błyszczały porcelanowe fragmenty rozbitego wazonu i wygięty grzbiet książki, nieśpiesznie spijającej wodę kartkami wymiętego pergaminu. – Nie zasłużył sobie na naszą wyrozumiałość. – ośmielony, wsunął wreszcie rozprostowany spinacz w oczko metalowego zamka, aż blokady rozsunęły się ze zgrzytem, szafka stęknęła ulegle, a blokada szuflady puściła zupełnie, piętrząc się zalegającymi wewnątrz papierami – nagłe zainteresowanie przebiło się przez opieszałość uprzedniej niepewności, gdy sięgnął po dwa wierzchnie pliki dokumentów, kartkując je w dłoniach, jednocześnie powoli, z wyraźną chwiejnością podnosząc się z podłogi. Wzrokiem wciąż wodził jeszcze pomiędzy kolejnymi linijkami tekstu, gdy sięgnął po trzymaną przez Sohvi butelkę, oplatając palce wokół szyjki i pozwalając, by przyjemna, znajoma cierpkość alkoholu zsunęła się w dół przełyku, szumiąc w skroniach wzmocnionym echem wypitego wcześniej wina. – ”Pacjent wprowadzony w stan hipnozy i poddany dowolnemu poleceniu, po obudzeniu się powinien realizować treść oferowanych mu sugestii, wykonując czynności, których powód może okazać się dla niego samego niezrozumiały”. – zacytował, po czym sięgnął wzrokiem z powrotem ku twarzy przyjaciółki, unosząc brwi w teatralnym przejawie wątpliwości. – Twój mąż ma nowe hobby? – tym razem skrzywił się wyraźniej, spoglądając ku przeszklonemu oknu kominka, szeleszczącego pieszczotą płomieni, przesuwających się po osmolonej korze suchego drewna. – Jesteś pewna, że cię nie zahipnotyzował? Szybko, pocałuj mnie, upewnij się, że męskie usta nadal ci nie smakują. – chwycił ją za przedramię, pomagając podnieść się z podłogi, po czym roześmiał się głośno, wspierając lędźwie o brzeg drewnianego biurka. – Spalmy je wszystkie.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Perlistość krótkiego śmiechu, szczerze radosnego, osunęła się ze strun jej głosu z lekkością, jakiej od zbyt dawna nie odczuwała, zapominając prawie, jak to jest śmiać się bez goryczy osiadającej na podniebieniu, bez cierpkiego pogłosu rezonującego w piersi drżeniem łudząco podobnym do przetrzymywanego w napiętym płacie przepony lamentu, próbującego wydostać się w jakiś sposób na zewnątrz, wylać się z niej choćby w ten szaleńczy sposób, łzami zmieszanymi z radosnym śmiechem, jękiem zgubionym między wesołością, skargą ubierającą się w znakomity żart. Nabierała czasem nieprzemożonego wrażenia, że zbliża się nieuchronnie do punktu, w którym śmiech – wystarczająco głośny, bezwstydny i szczery – przemianuje się na jej  języku w coś bliskiego szaleństwu i nigdy już w niej nie ucichnie; czasami miała wrażenie, że już teraz rozgryza pomiędzy zębami kawałki nadchodzącego obłędu, okruchy zgubione we wszystkich złośliwościach, prowokacjach i dyskretnych manipulacjach, jakimi wypełniała sobie usta; we wszystkich słodkościach, pochlebstwach i patetycznych frazesach, którymi karmiła otoczenie, wstrzymując za zębami wszystko to, co próbowało wysilić się z niej na zewnątrz, uwłaczająco proste nieszczęście, w które wpędziła się sama. Śmiech dawno nie smakował tak, jak smakował teraz – nie jak skrystalizowane w gardle łzy, ale swobodna wolność powracająca w jej stęsknione objęcia, wraz z tą prostą decyzją przekroczenia granicy, na której stała już zbyt długo w niezdecydowaniu. Nie miało znaczenia w gruncie rzeczy, co znaleźliby w tym nieszczęsnym – pretensjonalnie męskim, jak uważała – biurku; wszystko sprowadzało się zamiast tego do szczęku przekręcanego zamka, rzeczywistego oddźwięku przełamania pieczęci na kopercie, której ciężar nosiła w kieszeni serca od miesięcy, z krótkim listem adresowanym do samej siebie – mała walkirio, zwracam ci skrzydła, wykradnięte z zatrzaśniętej szuflady męża. Tym silniej poruszała ją niezapowiedziana obecność Safíra, jak gdyby przyprowadziło go tutaj przeczucie, że jest jej tego wieczoru zupełnie niezbędny; miała nieprzyjemne, zawstydzające wrażenie, że bez niego nie byłaby w tej decyzji tak stanowcza i bezwzględna, że bez niego dłoń zawahałaby jej się chwilę przed wolnością i że to zawahanie okazałoby się zgubne. Przypominał jej tymczasem swoim jasnym spojrzeniem o wszystkim, co nierozważnie wypuściła ze swoich dłoni, o wszystkim, co pragnęła odzyskać, czego potrzebowała, by nie skruszyć się zupełnie, nie rozgryźć w ustach przewracanej między zębami ampułki bezpowrotnego szaleństwa. Być może nie byłoby wcale głośne. Być może byłoby ciche, jak szaleństwo jej matki – jak głuchy obłęd zrezygnowanej podległości, pokorny obłęd wyrzeczenia się siebie dla kogoś innego, kawałek po kawałku, dopóki nie pozostawało już nic więcej, nic poza dbałością o pozory szczęścia nakrywające cienką skorupką próżnię opustoszałego serca.
    Nie mogłaby uczynić tego bez niego; nie wiedziała jak mu o tym powiedzieć, ale wydawało jej się, że wiedział, miała nadzieję, że wiedział, kiedy uśmiechał się z dawną, młodzieńczą beztroską, przypominając jej uporczywie, że była kiedyś szczęśliwa. Nie mogli być może wrócić już do tego, co było, nie ośmieliłaby się nigdy oczekiwać od niego przygarnięcia jej znów tak, jak przygarnął ją do siebie wtedy, wycięcia dla niej znów tak znaczącego kawałka jego życia – nie chciała czynić więcej kroków wstecz; pragnęła szarpnąć się naprzód, bezceremonialnie, bez skrupułów, ale nie mogłaby uczynić tego bez niego, bo był, w jakiś sposób, jej lepszą częścią, nosił w sobie, w tym uśmiechu i jasności spojrzenia, jej lepszą część, którą darowała mu wraz z wszystkimi latami tej absurdalnej przyjaźni, którą dla niej przechował, by mogła ją w końcu odzyskać.
    Akurat przed tym nie uchroni cię nic – oznajmiła mu, w błysku oka zdradzając sentymentalną czułość, niedopuszczoną do tonu żartu. Tkwiła w tym stwierdzeniu pewna mimowolna refleksja, świadomość, że była to w pewnym sensie sprawiedliwa cena przywiązania, którą przyjdzie im kiedyś zapłacić, choć ciężko było jej sobie wyobrazić, szczególnie teraz, kiedy odzyskiwała razem z nim swoje życie, że miałoby go kiedyś zabraknąć i że sama miałaby trwać bez niego dalej lub że ona miałaby go pozostawić za sobą, że nie skończyłby się po prostu razem z nią, w jednym czasie. Kiedy była młodsza, myślała czasem, że go poślubi – myślała, że zestarzeją się razem i znikną pod jednym nagrobkiem, teraz zdawała się być w tym jednak mniej pragmatyczna: chciała dla niego więcej niż to.
    Korek odskoczył posłusznie, trzymana zapalniczka szczęknęła, nakrywając duszącym kapturem niebieskawy płomień. Nie czekając, uniosła butelkę do ust, wlewając w siebie pierwszy podgrzany łyk, pomimo szklanek ustawionych na blacie biurka w dumnym oczekiwaniu, z otwartymi, pękatymi gardłami oczekującymi na ich przepełnienie. Przełykała w ściśniętą debrę żołądka świadomość, że była w tym wszystkim okrutna i niesprawiedliwa; Nikolai nie zasługiwał na ich wyrozumiałość, choć to wszystko było jej własną winą. W jakimś sensie opuszczała topór swojego wyrachowania na szyję niewinnego człowieka, którego pozbawiła wielu lat szczęścia tak samo, jak on pozbawił wielu lat szczęścia ją, za jej przyzwoleniem. Przełykała swoje sumienie, bezwzględnie, spoglądając na Safíra wysuwającego szufladę jego najbardziej cenionej prywatności, szufladę, w której chował się początek końca. Patrzyła na jego ręce, omijając spojrzeniem treść przewracanych kartek, jak gdyby mogła ją ukąsić, po raz kolejny wdzięczna, że był; podała mu butelkę, obserwując z lśniącym spojrzeniem jego skupioną twarz, źrenice sunące za tekstem, poruszenie grdyki, kiedy przełykał razem z nią wszelkie skrupuły, dzieloną między sobą winę.
    Krótka chwila ciszy ku czci sumienia i dawnego życia, a potem – potem ostatnie i zarazem pierwsze słowa w nowym porządku rzeczy, testament jej małżeńskiego życia, doskonale absurdalny, doskonale idiotyczny, jak wszystko w tym cholernym, pomieszanym świecie. Parsknęła śmiechem, krystalicznym i szczerym, szczerze radosnym śmiechem, który sięgnął jej oczu radosnym obłędem, sięgnął jej serca zniewalającym drżeniem ulgi. Było coś niesamowicie zabawnego w tej puencie, absolutnie upajającego w tym odkryciu – czy Nikolai rzeczywiście zamierzał wyleczyć ją hipnozą? Pomachać wahadełkiem przed oczami, nakazać zamknąć oczy? Wmówić, że mogłaby nie kochać kobiet? Że ich nie pragnie, że nie pożąda miękkiej skóry pod swoimi ustami, kobiecych palców w swoich włosach, kobiecych westchnień? Odchyliła głowę, czując jak łzy wesołości zbierają jej się w kącikach oczu.
    Muszę przyznać, że napawa mnie to trochę niezdrową dumą – mruknęła głosem wciąż drżącym od wesołości. – Doprowadzenie człowieka do tak ostatecznej, głupiej desperacji. Czy to nie doskonałe? – spytała, odnajdując drobne, ruchliwe odbicie płomieniu w jego odwróconym spojrzeniu; wydawał jej się w tej chwili szczególnie piękny i kiedy zachęcił ją do pocałunku, miała nieprzemożoną ochotę ulec, dla czystej przyjemności przyłożenia ust do tego czystego, czułego piękna. Poczuła uchwyt jego palców na swoim przedramieniu, a kiedy podniósł się, wspierając o biurko, odwzajemniła uścisk, drugą dłonią łapiąc go za brodę, by unieść twarz ku niemu i pocałować go, nie powściągliwie jak wcześniej, niedelikatnie, rozchylając jego wargi, wyczuwając na nich smak wina. Całowała go z przyjemnością, dla przyjemności, jakby chciała rzeczywiście przekonać o czymś siebie i jego, jakby rozważała w tym pocałunku rzecz niemożliwą, z rozbawieniem wkradającym się w końcu w kąciki ust, gdy odsuwała się, z szelmowskim błyśnięciem czarnych oczu. – Twoje usta akurat zawsze mi się podobały – zauważyła, rozluźniając uścisk palców na jego brodzie, by kciukiem przebiec wzdłuż dolnej wargi, wyrównując na niej odbitkę własnej szminki – ale obawiam się, że tutaj nawet ingerencja boska by nie pomogła. Spalmy je – Uśmiechnęła się przekornie, biorąc od niego wino oraz kartki, na których eleganckim pismem traktowano o hipnozie; przebiegła treść pospiesznym wzrokiem, upijając łyk, nim nie oddała mu butelki.
    Z drugiej strony moglibyśmy wmówić sobie wszystko. Cokolwiek. Nie chciałbyś spróbować, Safír? Cokolwiek. Mogłabym zostać artystką, jakiej świat jeszcze nie widział, ot tak. Przestać się bać wysokości, ot tak. Zapomnieć o wszystkim, po prostu, zabić mojego ojca, paroma słowami – mówiła, odsuwając się od niego, by podejść do stojącego pod ścianą gramofonu, powoli osunąć igłę na leżącą na nim płytę. Skrzywiła się z niezadowoleniem, kiedy pokój wypełniły Wariacje goldbergowskie. – Oh, na litość boską, co za pretensjonalny purysta. Moglibyśmy wmówić sobie nawet, że to sprawia nam przyjemność – fuknęła, unosząc szpilę i odłożyła kartki, by pochylić się nad półką, na której tkwiły płyty, w końcu triumfalnie wyciągnąć spomiędzy nich znośniejszą składankę. Żywszy utwór poruszył zastałe, jakby zestarzałe, powietrze w gabinecie, a ona odwróciła się ze zwycięską radością, wyciągając do Safíra zachęcająco ręce.
    Cokolwiek byś zechciał, pomyśl tylko. Dzisiaj możemy to zrobić, w toaście nad mogiłą tej całej farsy.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Wiele razy, zanim zakochał się naprawdę, wyobrażał sobie miłość – ciepło cudzej dłoni, zalegające łagodnie na jego nadgarstku, słodycz warg odciśniętych uśmiechem na rozchylonych ustach, bliskość nagich ciał, zaplątanych w wykrochmalony materiał pościeli. Wyobrażał sobie miłość, która nie pozostawiała na skórze bolesnych plam, zmieniających barwy jak zachodzące słońcem niebo, miłość, która zamykała się w ciemnych okręgach źrenic, uwięziona w nich jak świetliki wewnątrz szklanego słoju, miłość, skradająca się ciarkami wzdłuż kręgosłupa, ciarkami, których nie czuł, gdy Gunvor wspierała brodę na jego ramieniu, gdy Margit trzymała go za rękę, przechodząc przez błonia, gdy Ingrid sięgnęła dłońmi do guzików zapiętej koszuli, filuternie wkradając się palcami za kołnierz, które, na przekór wszystkiemu, w co pragnął wierzyć, przesuwały się natomiast prowokacyjnie w dół podbrzusza, gdy w chłopięcej szatni jego wzrok na chwilę zbyt długo zatrzymywał się na odsłoniętym gorsie Atosa lub gdy chłodnymi wieczorami zsuwali ze sobą łóżka i cichy, spłycony oddech Gaute zastygał echem przyjemnego ciepła na jego policzku – daremnie tarł o draskę własnej emocjonalności, ale jedyne iskry, które na niej skrzyły, przypominały zazdrość, rozgoryczenie i frustrację, barwy uczuć, którym daleko było do wierności i oddania. Przez krótki czas sądził, że mógłby kochać Sohvi – zapałka zaczesała się wówczas warkoczem złotego płomienia, który, zamiast zgasnąć samoistnie, pozostawił czerwień oparzenia w miejscu, gdzie przyłożył do niego skórę, zduszając żar pomiędzy własnymi palcami; wiedział już, że jego miłość nie była miękkim prześcieradłem, uściskiem dłoni ani subtelnym pocałunkiem na obojczyku, że przypominała rybacką sieć, w której grzęzły przerażone ryby, silnym szarpnięciem, wbrew woli, wyciągnięte na powierzchnię, gdzie ich skrzela schły, a łuski stawały się matowe i pozbawione blasku. Nie potrafił wyrządzić jej tej krzywdy, której tak obawiał się popełnić wobec Lasse i której nigdy nie odważył się uczynić Eitriemu.  
    Był jej, mimo to, wdzięczny, że została – wdzięczność ta, od czasów pierwszej, matczynej nagany, przed echem której uciekał w gęstwinę szkolnych błoni jak skarcony gniewem pies, po dni, w które przez ligninę opatrunków przesiąkała czerwień cudzej nienawiści, po tamtą noc, kiedy odebrała go z przystanku, a on po raz pierwszy płakał w jej obecności, dopóki nie zadławił się własnymi łzami. Próbował jej się odwdzięczyć – za wszystkie poranki, gdy odgarniała mu z czoła przepocone gorączką włosy i wszystkie wieczory, gdy odejście matki, a następnie śmierć Rasmusa wydawały się uciskać na świadomość jak drzazga, wpychana tak głęboko pod skórę, dopóki nie zarysowała kości, za ciszę czułego objęcia, w którym zastygali jak dwa posągi z jej rzeźbiarskiej kolekcji, za słowa, które wypowiadała, gdy jego własne gardło zaciskało się milczeniem tak głuchym i ociężałym, że zdawało mu się, że ktoś przeciął struny jego krtani i nie istniały ręce, które zdołałyby sięgnąć wystarczająco daleko, by nawlec je z powrotem wzdłuż jej połamanego gryfu. Było zbyt wiele rzeczy, za jakie nigdy jej nie podziękował – koszmary, których treści nie wyciągała na wierzch, przewrotnie kąśliwa czułość, z jaką ukrócała jego bezmyślność, przenikliwe spojrzenia, sięgające głębiej, niż chciałby, by patrzono, nie ulegające pod swobodnym gestem jego niefrasobliwości, wyuczonym nic się nie stało i spokojnym uśmiechem, w jaki nauczył się układać usta. Sam tymczasem wiele razy czuł się, jakby w jakiś sposób ją zawiódł, nie złapał za nadgarstek wystarczająco wcześnie lub wcale nie wyciągnął ręki, aby to uczynić; pozwolił jej obwiązać palec złotem obrączki i wyjść za mąż za człowieka, który nie kochał jej tak, jak na to zasługiwała, który nie mógł jej kochać, bo trzymał w szafce zapiski, będące ubezwłasnowolnieniem większym, niż jakiekolwiek małżeńskie przysięgi.
    Teraz alkohol szumiał mu jednak w skroniach, więc odwzajemnił rozweseloną szerokość uśmiechu, wypełniając żołądek jeszcze jednym, przeciągłym łykiem, zanim nie łysnął w jej stronę zielenią pojaśniałego spojrzenia, źrenicami, w których wciąż odbijały się słowa zapisane ciemnym drukiem na miętym w palcach papierze. Pomógł jej podnieść się z podłogi, opierając jednocześnie lędźwie o brzeg biurka, którego wnętrze zagrzechotało cicho pod niestabilnym ciężarem jego ciała, gdy nerwowo zacisnął palce na jego brzegu, wciąż unosząc jednak kąciki ust w prowokacyjnym grymasie – ulegał jej pocałunkom ze sztubackim rozbawieniem, pozwalając, by uniosła palcami jego brodę i niepowściągliwie nachyliła się bliżej, tak blisko, że słodki, winny posmak ich oddechów przemieszał się ze sobą w duszną parę.
    Nie tobie jedynej. – odparł na wydechu, unosząc zaraz zieleń spojrzenia na jej smukłą twarz, ciemne spojrzenie roziskrzone niezdrową, pijaną ekscytacją, której z całego serca pragnął pofolgować. Czuł na wargach charakterystyczną lepkość szminki, karminową smugę, rozmazaną jej palcem wzdłuż miękkości spąsowiałego policzka – lubił, wbrew sobie, to uczucie, podobnie jak lubił ciężar biżuterii, zwieszonej na odsłoniętym dekolcie i obciążającej nadgarstki; mimowolnie pomyślał o ozdobach, jakie nosiła matka, srebrnych i lśniących, które w tajemnicy przed nią wsuwał sobie na palce, oglądając przed lustrem kolorowe oczka pierścionków, pojedyncze koraliki bransoletek, pnącza eleganckich naszyjników, które nosiła jedynie kilka razy do roku, na szczególne okazje, a które teraz przepaliłyby mu skórę, wżynając się żarem metalu we wrażliwą tkankę. – Jest zatem wyjątkowo nieprzekonujący w swoim fachu. – stwierdził z teatralnym żalem, zaciskając palce mocniej na szyjce butelki i powracając wzrokiem z powrotem na stłoczone linijki zapisków, które, wypchnięte początkową ciekawością, zaczęły wydawać mu się nieznośnie głupie i drażniące, występujące naprzeciw wszystkiemu, w co pragnął wierzyć, wdzierające się zaostrzoną drzazgą w miękki punkt świadomości, dokładnie tam, gdzie wesołość łączyła się z żalem w doskonale wyważonej proporcji. Wziął łyk alkoholu, pozwalając, by trunek spłynął gładko wzdłuż przełyku, ledwo kartki zaszeleściły jednak, jakby roztrzęsione strachem przed sunącym ku nim jęzorom płomieni, ręka mu drgnęła, po raz kolejny tego wieczora wstrzymana wpół gestu, zawieszona w przestrzeni słowami Sohvi; odwrócił się powoli w jej stronę, obserwując jak opuszcza igłę gramofonu na żłobienia okrągłej płyty, po czym krzywi się na dźwięk ciężkiej, bachowskiej melodii, która wypełniła wnętrze pokoju, wpełzając pomiędzy kręgi koniakowego drewna, układając się w rysach eleganckiej tapety – prześwit życia Nikolaia, migający jak poruszana aparaturą klisza, zanim szpilka znów nie uniosła się ku górze, uwalniając ich od opieszałości utworu. Zostać artystką, odbijało się echem w jego głowie, przestać bać się wysokości, przesuwało się jak cień po otwartej polanie jaźni, zabić mojego ojca, huczące w przymglonych alkoholem skroniach jak odległy wystrzał z pistoletu. Nie potrafił nawet ogłuszyć ryby, a jednak śmierć Fenrisa powracała do niego we śnie jak zły omen – przypomnienie, że jego dłonie nie były tak miękkie, gładkie i niewinne, jak próbował się przekonywać.
    Zawsze chciałem. – jego serce przeskoczyło akord, bijąc w rytm żywszej muzyki; uśmiechnął się szeroko, wypuszczając z dłoni plik papierów, które opadły senną spiralą na podłogę i wyciągając ręce, by objąć wyciągnięte ku niemu palce przyjaciółki. – Być tak piękny jak ty.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Czułość wyzbyta znamion romantycznej czy fizycznej miłości smakowała przewrotnym uczuciem rozprężającej swobody, niewinną lekkością czegoś pozbawionego znaczenia i treści, a mimo to wciąż przyjemnego, w zdumiewająco czysty, prosty sposób, który nie mógł jednak satysfakcjonować i nie mógł, z tego samego powodu, rozczarowywać; ciepły pocałunek, składany na ustach przyjaciela, przypominał jej uchwycony przypadkiem w nieoczekiwanym miejscu strzęp wzruszającej melodii, niesłyszanej nigdy dotąd, niekojarzonej z niczym ważnym i nikim szczególnym, nieobarczonej znajomością nazwiska autora czy jej tytułu, a więc niezalegającej w człowieku niczym treściwym i zobowiązującym, niczym ponad pusty fakt jej usłyszenia, niczym ponad jednoznacznie nieważnym spotkaniem ust, bez szumu bezgłośnej rozmowy w skroniach, bo nie mieli żadnych pragnień, o których mogliby sobie w ten sposób powiedzieć. Z zadowolonym rozbawieniem pomyślała, że nie zrobi tego więcej – choć robiła to w przeszłości, za każdym razem myśląc to samo: kiedy byli jeszcze dziećmi i przysunęła do niego twarz w przypływie śmiałej ciekawości, kiedy w starszych klasach akademii próbowali wmówić sobie, że potrafiliby nauczyć się tej zdrowej miłości; albo kiedy lata później upici sztokholmską wolnością leżeli na wąskim łóżku, paląc razem jednego papierosa i pocałunek wydał jej się nagle dziwnie właściwy, jakby nietrzeźwą myślą napotkała osobliwie wyraźną, zamkniętą w didaskaliach instrukcję (uniosła się na łokciu i nachyliła do jego ust, upuszczając iskrę na pościel; łóżko zajęło się ogniem), choć nie w ich przypadku, bo gdy się odsunęła, nic nie skrzyło poza zdziwionym rozbawieniem w ich spojrzeniach. Myślała, że nie zrobi tego więcej, bo zbyt wyraźnie odczuwała później ciężar innych pocałunków: wszystkie zamknięte w nich emocje, tajemnice i bezgłośne konfesje, które napełniały przedsionki jej serca kamieniami, a w dna anemicznych komór serca wlewały tężejący szybko, rozgrzany ołów. Miłość romantyczna zawsze wydawała jej się wprawdzie – wbrew wszystkim górnolotnym obietnicom poezji i zapewnieniom innych ludzi (czy to ona kochała źle? czy oni mylili miłość z czymś innym?) – w jakiś dojmujący sposób ciężka, głęboko męcząca, ale nawet mimo to nie potrafiła nie kochać, a może przez to kochała tylko bardziej, odnajdując w tym zmęczeniu surową żywość swojego serca; kochać tkwiło w nim newralgiczną, niemożliwą do wygłuszenia potrzebą, tragicznie silniejszą, jak odkrywała z uczuciem wstydu, niż być kochaną – choć może nauczyła się po prostu tak sądzić.
    W krótkim momencie pieszczotliwie przekornej bliskości, kiedy odsunęła się od niego, a on uśmiechnął się zuchwale z próżną uszczypliwością i smugą wiśniowej szminki na wargach, nawiedziła ją powracająca z charakterystyczną, zaskakującą familiarnością deja vu myśl, że powinna go wyrzeźbić – spróbować uchwycić atrakcyjną pociągłość jego rysów, symetryczną wyniosłość kości policzkowych i drażniącą niesymetryczność żuchwy, szlachetny obrys nosa, którego profil powracał do niej często w szybkich, wpółprzytomnych szkicach na innych, obcych twarzach, charyzmatyczną stanowczość linii ciemnych brwi, w której wyobrażała sobie widmo nieprzebłaganego gniewu jego ojca (wyobrażała sobie, że ze wszystkich rzeczy, jakie mogłaby mu powiedzieć, tej jednej nie potrafiłby jej wybaczyć, dlatego milczała, kiedy ściągał je w rozdrażnieniu), zmęczoną ciężkość powiek nadającą spojrzeniu zagadkowy, melancholijny wyraz i naturalną, nieumyślną kokieterię, przyciągającą do niego pożądliwość cudzych źrenic i obce dłonie jak bezsilne ćmy lgnące do wabiącej jasności żarnika; wreszcie wykrój jego ust, ciepły jeszcze na jej wargach i ciepły jeszcze, w inny sposób, na wargach mężczyzn, którzy wciąż o nim myśleli, na długo po tym jak wyszedł z ich mieszkania – wyczuwała w tej świadomości echo zuchwałej, złośliwej dumy, że nie mogli go przy sobie zatrzymać, nie potrafiła wprawdzie sądzić, by którykolwiek mężczyzna na to zasługiwał. Powinna go wyrzeźbić, ale nigdy nie miała odwagi; podejmowała niejednokrotnie podobny pomysł, ale ostatecznie zawsze zmieniała wydobywane z marmuru oblicze, tuż przed tym jak zaczynało nabierać znajomych linii i krzywizn; z rozpaczliwą obsesją rzeźbiła twarze przyjaciół oraz ciała adorowanych kobiet – nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy zaczęła i nie potrafiła przypomnieć sobie pierwszej twarzy wyrzeźbionej z miłości – przepełniona zdesperowanym przekonaniem, że to jedyny sposób, by zatrzymać ich obecność, utrwalić je w swoim życiu namacalnym kształtem białego marmuru, ale jego – jego nie potrafiła nigdy wyrzeźbić. Cofała instynktownie dłonie ilekroć marmurowe usta zbyt wyraziście upodabniały się do jego uśmiechu, bo fanatyczna próba przekucia swoich uczuć w coś trwałego, czego nie mógłby zatrzeć czas i naturalne kruszenie pamięci, wymagała akceptacji przewidywanej straty, choćby podświadomej i nieintencjonalnej, a Fenrisson nie miał prawa jej zostawić; nie mogła mu na to przyzwolić, przekuwała więc grymas rzeźbionych ust w uśmiech niekochany lub kochany mniej zaborczo.
    Nie – przyznała bez oporów, z figlarną wesołością podkasującą kąciki ust, wciąż doskonale pamiętając wprawdzie, oprócz szczęścia, również wszystkie wady życia z nim w niewielkim mieszkaniu, szczególnie cienkie ściany i szczególnie jego niecierpliwe roztargnienie, przez które zapominał ją uprzedzić, zamknąć drzwi lub pilnować godziny; choć wprawdzie nie miała nigdy problemu z przejawianą przez przyjaciela rozwiązłością ani nie czuła się nią skrępowana. Była jedynie rozbawiona, kiedy znajdowała w kuchni obcego chłopaka zalewającego herbatę w bezwstydnym negliżu, jedynie roześmiana, kiedy przedrzeźniała go po jego wyjściu, wsuwając się w zgrzaną jeszcze pościel obok Fenrissona i jedynie zmartwiona, kiedy odkrywała na jego ciele ślady łapczywych rąk, a w spojrzeniu otępienie, które przyprawiało ją o zimny dreszcz, gdy mówił, że nic się nie stało, jak gdyby sądził, że mogłaby dać się tak po prostu oszukać. – Ale czy ktokolwiek inny ma porównywalne znaczenie? – spytała zgryźliwie, poniekąd istotnie zaciekawiona; uzmysławiała sobie wprawdzie nagle, jak bardzo oddaliły ich od siebie ostatnie lata i jak niewiele teraz o nim wiedziała, począwszy od tego, czy wciąż pijał kawę tak samo jak kiedyś i czy oczy nadal łzawiły mu przy najlżejszej gorączce, kończąc na tym, czy całował kogoś inaczej niż pozostałych.
    Kartki rozsypały się na drewnianych panelach z cichym furkotem, a ona ujęła jego dłonie w swoje palce, podchodząc krok bliżej, kołysząc się jeszcze powściągliwie na pływach przyjemnej muzyki, swobodnie dostosowując się do jej rytmu, pociągając go za sobą. Na chwilę tylko jej żywe spojrzenie pociemniało ponurym rozbawieniem, a łagodny ruch jej ciała spowolnił, sennie wspierając się na jego dłoniach, gdy wypowiedział na głos myśl zdającą się jej tak nieprawdopodobną: jak on, ten człowiek do cna piękny, mógł chcieć być nią, człowiekiem straconym? Wypowiedziane przezeń słowa podrywały w niej głuchy protest, okraszając usta cierpką wesołością, kiedy przyglądała mu się uważnie, próbując zrozumieć, co mógł mieć przez to na myśli. Czerwona smuga wciąż barwiła mu usta; miał zarumienione policzki i błyszczące spojrzenie, zwichrzone włosy i ciało równie męskie co wdzięczne, kiedy przykładała ich dłonie do siebie śródręczami, splatając ich palce ze sobą.
    Od dawna nie ma we mnie nic prawdziwie pięknego – zauważyła nieprzystająco łagodnie, jakby przyznawała się do szklanych szczątków na kuchennej podłodze lub znów z uśmiechem oświadczała mu przez telefon o drugiej w nocy, że zapomniała kluczy od mieszkania i czy mógłbyś mnie wpuścić?; jakby była to rzecz, z którą nie można było się spierać, którą można było jedynie zaakceptować, mleko wlewające się w miniaturowe koryta fug lub blizna na kamiennym obliczu wyżłobiona nieuważnym uderzeniem dłuta. Czuła się zmęczona, ociężała i ospała; czuła się jak nóż o ładnym wzorze rękojeści, ale stępiałym ostrzu i zaokrąglonym ustępliwie szpicu. Muzyka zabrzmiała tymczasem ożywczym tonem refrenu i wcześniejsze ożywienie zatliło się znów w jej źrenicach; wciąż próbowała zrozumieć, przyglądając mu się z prostą, uważną admiracją. Puściła jedną jego dłoń, unosząc drugą ponad ich głowy, by wykonał niezdarny piruet, przy którym parsknęła krótkim śmiechem, kładąc mu wolną rękę na talii, gdy kołysali się dalej, wybici z rytmu. – Ty jesteś już piękny, zawsze byłeś. We wszystkim. Chciałabym cię wyrzeźbić, chciałam już w Sztokholmie, ale zdaje się, że wiem, że nigdy nie będę w stanie, że nie potrafię. Mam wrażenie, że nie zdołałabym zwyczajnie uchwycić cię w pełni, a wydarcie z ciebie zaledwie fragmentu złamałoby mi chyba serce. Mówię to jako artystka i kobieta do szczętu w tobie zakochana – mówiła, prowadząc go w improwizowanym tańcu, nabierającym gracji, kiedy rozbawienie ustąpiło czułej, złagodniałej refleksyjności. Deptali papiery rozsypane na podłodze, pokrywające się odbiciami ich butów, szeleszczące w końcu pod jej nagimi stopami, kiedy zrzuciła z nich domowe pantofle. Sięgnęła po butelkę pozostawioną na biurku, zalegając wciąż objęciem na jego boku, podnosząc gwint do ust, by pociągnąć łyk wystarczająco łapczywy, by przesunął się bolesnością przez gardło. Podała mu butelkę i odsunęła się, unosząc ręce ponad głowę, wyśpiewując cicho słowa nowej piosenki, oglądając się na niego, by powieść spojrzeniem po rysującej się ostro linii szczęki, gdy unosił wino, ruchu wyraźnie zaznaczonej grdyki, po refleksie światła na szkle. Miał ładne, zadbane dłonie, usta prawie niemęskie przez miękkość, z jaką – wyobrażała sobie – potrafiły całować (czasami zazdrościła jego kochankom, że mogli doświadczać go również w ten sposób; czy był wtedy jeszcze piękniejszy?), ciepłe spojrzenie obramowane cieniem gęstych rzęs, również nie męskie, nie w taki sposób, w jaki rozumiała męskość, tak jej wstrętną.
    Chodź – zachęciła, łapiąc go znów za rękę, by pociągnąć go przez otwarte drzwi gabinetu do korytarza, przez korytarz do salonu, w którym ominęła kałużę wody; muzyka zdawała się podążać za nimi, dostosowując się magicznie głośnością, wypełniając dom śmiałym rytmem. Poprowadziła go do kanapy, zmuszając go by usiadł, sama sięgając do torebki, z której wyciągnęła szminkę i kiedy podeszła znów do niego, uniosła mu twarz, łapiąc go pod brodę. – Rozchyl usta – poprosiła, przysuwając do nich wiśniowy pigment. – Nie ma nic złego w naszych pragnieniach, nawet w pragnieniu bycia kimś innym, ale nie wolno ci nigdy porzucać siebie, pragnąć kosztem siebie, rozumiesz? I nie wolno ci, tym bardziej, nigdy być takim jak ja; bądź lepszy. Bez kompromisów i wstydu – mówiła z łagodną stanowczością, śledząc obrys jego ust szminką, w końcu przesuwając nią po wnętrzu dolnej wargi.
    Jesteś już piękny, Safír. Widzisz? – spytała, odsuwając się, by mógł spojrzeć w lustro zawieszone na ścianie, spoglądając w nie wraz z nim, krótko racząc uwagą siebie: czarne spojrzenie i czarne włosy, blada twarz, małe oczy i krótkie rzęsy, niezdecydowane brwi, niewyraźne bez makijażu, mgławica piegów i pierwsze oznaki upływającego czasu. Była przy nim wróblem,  pozbawionym koloru; nie przeszkadzało jej to, kochała go przez to tylko bardziej, choć nosił wiśniowy kolor jej szminki zdecydowanie lepiej. – Podoba ci się?
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Sądził, że kochał siebie najbardziej, kiedy przebywał w jej obecności; kiedy splatali wciąż pulchne jeszcze dziecięcą niedojrzałością dłonie w solidarnym uścisku, który miał ochronić ich przed naostrzonymi kłami miłości, jątrzącej się w piersi jak zakażona rana, coś zmierzłego i upokarzającego, czego nie powinni nigdy chcieć posiadać na własność; kiedy tańczyli pośród migotliwych cekinów ciasnego mieszkania w sztokholmskiej kamienicy, zbyt szczęśliwi, by pamiętać o zepsutym kranie, z którego zagiętej, metalowej szyi, jak łzy, spływały pojedyncze krople wody, przelewające się płytką kałużą po błękitnych kafelkach; kiedy śmiał się głośno, popijając leki syropem z puszki brzoskwiń, a potem pochylał głowę nad zlewem, mocząc włosy, które Sohvi rozczesywała mu plastikowym grzebieniem, żartując, że powinien je nareszcie ściąć, zanim mężczyźni, których sprowadzał do swojego łóżka, zaczną wspinać się fasadą kamienicy po zrzuconym przez okno warkoczu; kiedy wracał do domu milczący i przemarznięty, a ona trzymała jego rozdygotane dłonie blisko przy cieple własnego ciała, a przy tym tak kurczowo, jakby puszczenie ich miało sprawić, że odlecą na podobieństwo dwóch, przepłoszonych gołebi. Kiedy byli razem, wydawało mu się, że żadne z nich nie posiadało imienia – zwracali się do siebie pierwszym dostępnym wspomnieniem, porą roku, odcieniem tęczówek, gdy tonęły w nich poranne promienie słońca; ona rzeźbiła w glinie twarze, które wykrzywiały się nagłym paroksyzmem, gdy zaczynało wkradać się w nie złudne podobieństwo jego fizjonomii, a on pił wczesnym popołudniem zbyt dużo wina, by wieczorami osunąć się w szorstkie dłonie mężczyzn, którzy nigdy nie potrafili spojrzeć na niego w ten sam sposób. Pamiętał jak którejś nocy, zemdlony alkoholem, pochylił się nad kuchennym blatem, patrząc na nią z półprzymkniętymi oczami i krzywym uśmiechem, jestem zmęczony, westchnął niewiarygodnym usprawiedliwieniem, a ona położyła mu rękę na czole i pozwoliła osunąć się na miękkie poduszki kanapy; zdał sobie sprawę, że się mylił – potrafił pokochać się jedynie w jej obecności.
    Teraz, kiedy ujęła jego dłonie w swoje palce, podchodząc krok bliżej i pozwalając, by przez chwilę oboje kołysali się z pijaną sennością w spowolnionym rytmie rozbrzmiewającej w pomieszczeniu muzyki, za serce ściągnął go skurcz bolesnej tęsknoty – za ciepłym, sztokholmskim latem, które spędzali w ciasnym mieszkaniu nad samym brzegiem rozcinającego miasto kanału, za swobodnym śmiechem, w którym nie kryły się cierpkie, piaskowe ziarna poczucia, że powinien był osiągnąć w życiu coś więcej, za długimi nocami, które przesypiał w wymiętej ciepłem pościeli, za ginem zmieszanym z czymkolwiek, co sprawiało, że droga w dół wydawała się gładsza. Po raz kolejny poczuł się, jakby Midgard zamykał się nad jego głową jak żebra zaciskające się boleśnie wokół napuchniętego serca, ciemne ulice stroszyły się rosochatym futrem krzewów, ciążyły podejrzliwością cudzych spojrzeń i wkradały się pod jego skórę, sprawiając, ze ta stawała się bledsza, bardziej podatna na wykwity dolegliwej czerwieni; chociaż przymuszał własne ciało do dojrzałej odwagi, bał się miasta, które szczerzyło do niego kły i łypało złowrogą bielą spojrzenia – nie miał śmiałości wyjawić na głos, że za każdym razem, kiedy zamykał oczy, skrwawiona twarz Villuma migotała mu pod powiekami jak zacięta w projektorze klisza, że ostatniej nocy zmywał z drzwi obelżywy napis, którego treść wżynała się czerwienią ogłuszonego żalu w miękką watę jego sumienia, że szczęście, które kiedyś kolekcjonował w cudzych źrenicach jak koraliki, teraz spływało mu po nosie pojedynczą kroplą potu, gdy nachylał się nad blatem, patrząc w dół na coś, co mogło być dla niego dobre, czego nie odważył się jednak ująć w pokaleczone rozczarowaniem dłonie. Palił więcej i spał mniej, a kiedy nagłe szarpnięcie niesprecyzowanego lęku wyławiało go nad ranem, zaciskając palce na kruchej rękojeści mostka, czuł na podniebieniu cierpki, zeschły posmak nikotyny, rozdrapaną, niezagojoną ranę własnego gardła, startego błaganiami do spłonionej tkanki – nie uchylając nawet ust, błagał wszystkich i nikogo jednocześnie. Proszę, kochaj mnie.
    Nie – powtórzył za nią, a echolalia zastygłego na języku słowa uniosła kąciki ust w łagodnym, subtelnie rozbawionym uśmiechu. – Nikt poza tobą nie ma znaczenia. – oswobodzony, wesoły grymas wpierw rozsunął się szerzej, a potem niespodziewanie zbladł, rozcierając się na wargach przytłaczającym żalem, tym silniejszym przez pulsujący w skroniach alkohol – ten, który wypił przed wyjściem i ten, który wypił teraz, zalegające wspólnie na żołądku ciepłym wspomnieniem sztubackiej swobody, w której ramionach zawsze wydawał się sobie lżejszy, mniej przerażony, do niczego niezobowiązany. Pomyślał o wszystkich mężczyznach, którzy pozostawiali na jego skórze kalkę swego nienasycenia, ciepłe oddechy, rozwodnione tanim winem i jeszcze tańszymi papierosami, od których nad ranem bolała go głowa, pomyślał o tych, których twarze rozmazały mu się na płótnie źrenic w jasną cerę i pojedyncze przesunięcie pędzlem w miejscu, gdzie kolor ich oczu wybijał się na tle łyskającego w świetle białka, o tych, których dotyk dawno z niego wyparował, pozostawiając po sobie jedynie rysę starej blizny, nieodznaczającej się nawet w przypadkowym, lustrzanym odbiciu, lecz rzeczywistej dopiero, gdy przesuwał palcami po własnym torsie, wyczuwając niewielkie zgrubienie, jak pojedynczy włos zawieruszony płytko pod jego skórą, cienki fragment czyjegoś istnienia. Pomyślał o Lasse i jego ufnym, atramentowym spojrzeniu, które błagało go o ucieczkę i któremu obiecywał, że nigdy go nie zostawi – czy nie miało to istotnie żadnego znaczenia? Żadnej, porównywalnej wartości w obliczu przyjacielskich dłoni, zwieszonych troskliwym ciepłem na jego karku, ust rozsuniętych w karminowym uśmiechu, oczu brązowych jak dymny kwarc, które w świetle dnia nakrapiały się cętkami bursztynowych refleksów? Dlaczego nie opowiadał jej już o każdym pocałunku, kwitnącym na ciele jak krokusy po pierwszych przymrozkach samotności? Kiedyś potrafiła spojrzeć przez niego jak przez szklaną gablotę, w której ukrywał wszystkie swoje lęki, nadzieje i pragnienia; kiedyś wiedzieli o sobie wszystko – jak wiele z tego jeszcze im pozostało?
    To nieprawda – westchnął z podobną, korną łagodnością, obracając się mechanicznie, gdy wsparła dłoń w debrze jego talii i rozsuwając usta w radosnym, pijanym uśmiechu, który zamigotał w zieleni jego tęczówek cekinami nieśpiesznej ulgi, na jaką od dawna już sobie nie pozwalał. – Ja wciąż je widzę. To piękno. – głoski przeciągały się w jego krtani, rozrzedzone alkoholem, który powoli wkradał się w spontaniczną precyzję ruchów i chybotał rozciągającym się na ustach grymasem, jednako zadowolonym, co sentymentalnym – nigdy nie poznał wprawdzie nikogo, czyje piękno wydawałoby mu się tak jasne i klarowne, nie w zagłębieniu smukłej kibici, przystojnych rysach twarzy ani kosmykach włosów opadających nieśmiało na blade czoło, ale w butnej odwadze, która prześwitywała przez okrągłe talary jej źrenic, sposobie, w jaki usta dobierały słowa, pozwalając im zastygać na wargach jak słodki syrop, skrytej pod żebrami monstrancji duszy, nabrzmiałej kobiecą ofiarnością. Pamiętał, jak przyglądał jej się ukradkiem, gdy odwracała głowę, próbował zapamiętać profil jej twarzy, a potem odtworzyć go w lustrze, nałożyć na kształt swojej własnej, kanciastej i dyskretnie męskiej, zawsze w jakimś stopniu nieodpowiedniej; obserwował, jak długie suknie zwieszały się elegancko na jej wciętej w talii sylwetce, która nie była tak szeroka w ramionach i tak wąska w biodrach, przepasanych skórzanym wężem paska, by zatrzymać spodnie ponad kościstą obręczą miednicy; uśmiechał się z niepewnym, dziecięcym rozmarzeniem, gdy przeglądała się w lustrze, z łabędzią szyją, pozbawioną drażniącej wypukłości grdyki, zwieńczoną perlistym pnączem naszyjnika, leżącym tak idealnie pomiędzy symetrycznymi gałęziami obojczyków, jakby rzeczy piękne pasowały do niej od zawsze, jak pióra do ptasich skrzydeł, kwiaty do różanych pędów.
    Uśmiechnął się na jej słowa, chociaż nie potrafił w nie wierzyć, nie w sposób, w jaki ona wydawała się im ufać – jakby były czymś oczywistym, obserwacją błękitnego nieba lub oddechem grudniowego chłodu na odsłoniętym karku; kiedy uniósł butelkę do ust, alkohol smakował ciepło i słodko, rozplątując kołtuny wątpliwości, które drapały go w gardle, zniekształcając płochliwe słowa, plączące się pod językiem i wgniatające pomiędzy nierówności zębów. Podążył za nią, prawie w rytm dudniącej o ściany muzyki, niepomny szeleszczących im pod stopami kartek, które namokły wodą w kałuży rozbitego wcześniej wazonu, po czym osunął się posłusznie na miękkie poduszki kanapy, pozwalając, by smukłe, długie palce Sohvi ujęły kościstą wypukłość jego brody – wiśniowa szminka roztarła się pigmentem na jego wargach, uwydatniając je na tle jasnej cery, a kiedy zwrócił wzrok ku szklistej tafli lustra, nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który podkasał kąciki ust w przejawie bezwarunkowego szczęścia, sprawiającego, że przez krótką chwilę znów wyglądał jak dziecko, jakby spoważniała dojrzałość spłynęła z niego zalaną wodą akwarelą.
    Co jeśli nie lubię tego, kim jestem na co dzień? Jeśli jestem kimś innym? – odparł przycichłym, rozwodnionym głosem, przyglądając się własnemu odbiciu w lustrze z nieśmiałym zamyśleniem, wkradającym się pomiędzy brwi pojedynczą zmarszczką niepokoju. – Nie boisz się, że teraz ukradnę ci te wszystkie, ślepo zauroczone dziewczęta? – dodał pośpiesznie w odpowiedzi na jej pytanie, wmuszając w swój głos krótki, kąśliwy śmiech, po czym odginając powoli szyję, by spojrzeć z powrotem w hebanowe oczy Sohvi, jej alabastrową twarz, zamkniętą jak obraz w ramie czarnych włosów. Uśmiechnął się z przepraszającym rozmarzeniem, wspierając łokieć o brzeg sofy. – Nie myślałaś nigdy? – zaczął w końcu, pozwalając wargom rozsunąć się szerzej pod wpływem przepływającego przez gardło alkoholu. – Żeby tam wrócić? – do przeszłości, do Sztokholmu, do życia, które rozciągało się przed nimi jak pas startowy, pomalowany pręgami młodzieńczej idylli.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Kłamstwo spowiadane przez niego wiernym echem smakowało zbyt dobrze, by mogła odmówić sobie naiwności; chwytała więc bezwzględne odruchy rozsądku kwitnące na przytomności przenikliwą wątpliwością i zrywała je z gruntu swoich myśli, nim zdążyłyby ukorzenić się w sercu, wpuścić w wiotkie żyły rtęć bolesnej, rozgoryczonej prawdy, której nie zdołałaby dzisiaj znieść. Przymykała oczy na zgasłą bladość zasnuwającą radosny uśmiech splamionych szminką ust, naśladujący lojalnie jej rozbawienie, przymykała oczy na żal przesuwający się pod szkłem spojonego spojrzenia, przymykała oczy na własne słowa przyduszające go do muru, spod którego nie mógł odpowiedzieć jej inaczej – wiedziała przecież, że był zbyt dobry, zbyt troskliwy, zbyt oddany, by odwzajemnić szczerość obłąkanych źrenic i odpowiedzieć inaczej, odpowiedzieć prawdziwie, odebrać jej ostatni szczęt wyłącznie własnego szczęścia, zgubioną iskrę wśród popiołów wystygłego pogorzeliska swojego życia; pożoga zdesperowanych, mściwych ambicji pozostawiała fantomowe wypalone oczka w  jasnej skórze w miejscach, które oddawała za wygodne perspektywy, miraż udanego życia: czy nie tego właśnie chciał jej ojciec? Czy nie byłby z niej dumny, że okazała się, mimo wszystko, krwią z jego krwi, córką podążającą szlakiem pisanych jego wolą planów? Pragnęła, przez katorgę życia wyszarpywanego sobie z niełaskawych palców norn, wyłącznie udowodnić, że nie potrzebuje jego ojcowskiej miłości, jedynie udowodnić, jemu i sobie, że jest w stanie osiągnąć tyle samo i więcej bez zaborczej kurateli, podług której nie miała więcej wartości niż rozumiana przez niego kobiecość: miękka skóra ulegająca naciskowi cudzej woli, opuszczone pokornie spojrzenie, brak sprzeciwu, niezależnie od żądań. Lata później sprzedawała się w tej samej cenie, którą zawieszał na jej szyi wyrachowanym spojrzeniem rzeczoznawcy, naiwnie dumna, że dobija targu na własnych warunkach, jak gdyby miało znaczenie, kto wydaje wyrok – nie miało; dłonie mężczyzny okazywały się obcierać jej skórę tak samo, za jej przyzwoleniem czy wbrew niemu. Wydawało jej się, że jest ostrożna; wydawało jej się, że człowiek o łagodnym spojrzeniu, przyjemnym uśmiechu i lotnym umyśle, wyznający jej miłość i zgadzający się na wszystkie stawiane mu warunki transakcji z ustępliwym zrozumieniem psychologa, nie mógłby jej skrzywdzić. Uświadamiała sobie zbyt późno, że popełniła prosty błąd w dokładnych obliczeniach miarkujących jej przyszłość: człowieka nie dało się skroić na miarę; obietnice składane czułym głosem posiadały strukturę tak samo kruchą jak wszystkie poezje sofistyczne; wyrozumiałość mężczyzny była jedynie fałszywą pokorą oczekującą późniejszej nagrody; nie stawało się bezdźwięczne po określonej niewidocznym drukiem ilości powtórzeń; ciało nie było zdolne przyzwyczaić się do wszystkiego, ale pozwalało się oszukiwać, choć wyłącznie doraźnie i płytko, niewyraźnym snem ogłuszanym rzeczywistością wczepioną w zmysły zdrętwiałej świadomości; troskliwe otarcie łzy z policzka mogło rozpalać się na skórze gorszą krzywdą niż wszystko, co było nią z definicji; możliwym było kochać i nienawidzić w jednej chwili, wypowiadać kocham cię, wyobrażając sobie krew dławiącą odpowiadające usta, bo człowieka – jeszcze raz, za późno – nie dało się skroić na miarę: nie jego i nie siebie. Nikt nie mógł powiedzieć przynajmniej, że nie próbowała – żyć w zgodzie z rzekomą naturą, nastawić wyłamane stawy swoich pragnień, przymusić się do powszedniej normalności, choć może zwyczajnie nie pragnęła zmiany wystarczająco: nigdy nie żałowała swojej słabości do kobiet, nigdy nie chciała jej z siebie wyrugować; była to być może jedyna słuszna, sprawiedliwa rzecz w całym sparszywiałym życiu, jedyne błogosławieństwo – móc doświadczyć kobiecości w każdym bezmiarze jej piękna.
    Kłamstwo, miękkie jak ciepłe futrzane podbicie wszywane we wnętrze płaszcza rozczarowującej rzeczywistości; nikt nie mógłby powiedzieć jej podobnej rzeczy z taką pewnością i nikt nie mógłby być dalszy od prawdy – znała go przecież zbyt dobrze, wiedziała jak duże znaczenie miały wszystkie niezdarne usta, które dopuszczał do swojego uśmiechu, widziała przecież, jak potrafiły wyszarpywać z niego miłość własną, strzęp po strzępie, jak druzgotały mu kości; wiedziała, jak ogromne znaczenie mieli wychowankowie Toivoa, którym oddawał sprawiedliwie wydzielone fragmenty swojego serca, dzień za dniem, nakładając ostrożnie plastry na rozbite kolana, przeczesując miękkie włosy na kruchych głowach, ocierając łzy z pulchnych policzków; wiedziała, że wciąż myślał jeszcze o matce, wciąż myślał o rozczarowaniu swojego ojca, że jego serce tkwiło rozsypane w odłamkach na stołach ludzi, którzy go o to prosili, ludzi, którzy odwdzięczali się tym samym i ludzi, którzy odsuwali je na brzeg talerza razem z chrząstkami stającymi w gardle, darowane z równym oddaniem i szczerością. Pozwalała mu jednak okryć zmęczone ramiona ukojeniem przemyconym w żarcie, bo nie potrafiłaby dzisiaj znieść więcej prawdy, przez jeden wieczór; nikt inny nie miał w końcu znaczenia, poza nimi, nikogo więcej nie potrzebowali. Nie miało znaczenia, że tańczyli na rozsypanym truchle jej małżeństwa, że grzebali pod muzyką niepewność i strach, nie miało znaczenia, że poszatkował swoje serce dla wszystkich tych ludzi, że nosili na skórze ślady wypalone dotykiem złych dłoni, że życie wymykało im się z rąk, choć próbowali rozpaczliwie je chwytać, że pod deskami trzeszczała świadomość, że mieszkanie w Sztokholmie było ostatnim miejscem, w którym widziała własne szczęście zsypujące się pyłem z sufitu na ich roześmiane twarze, nie miało znaczenia, że wszystko, co nastąpiło po zamknięciu tamtych drzwi, leżało rozrzucone na podłodze pod ich śmiechem, nic niewarte i łatwopalne, stracone lata przesypane przez niezdarne palce. Nie miało znaczenia nic poza pięknem, którego szukali z zazdrosnym zachwytem w sobie nawzajem; nic poza śmiechem odchylającym głowy, chlupoczącym w trzymanej butelce, rozlewającym się na języku smakiem szumiącego wina. Przyglądając się bezwstydnej swobodzie jego ciała kołyszącego się z muzyką (jak nieznośnie skrępowane zdawało się w skórze tych sztywnych ubrań), śmiejąc się z niezdarności piruetu i brzęku szkła wyślizgującego się prawie z dłoni, pozwalała sobie wierzyć w piękno, o którym mówiły jego usta i lśniące źrenice – nawet jeśli istniało jedynie w ich czerni przesiąkniętej słodkością wspomnień.
    Lustrzane odbicie spoglądało na nich z powrotem z beztroską radością, która zdawała się prawie obca; wiśniowe usta poruszały się w kształt pytań, od którego nie mogła przez chwilę oderwać roziskrzonego wzroku, zastanawiając się, czy o tym mówił – czy w złotej ramie tkwił portret kogoś innego, rozsuwającego ostrożnie zasłonę codzienności, zielone i czarne spojrzenie ludzi, którymi byli wyłącznie gdy nikt inny nie patrzył. Czy kiedykolwiek uśmiechała się tak, jak uśmiechała się przy nim? Odwróciła się ponownie ku niemu, odnajdując zmarszczkę zamyślenia kładącą się nierównością nad nosem; przyłożyła do niej opuszkę kciuka, rozcierając ją łagodnym ruchem, podążając później za mocną linią jego brwi.
    Chciałabym go poznać – powiedziała, zawieszając spojrzenie na żywym błysku jego źrenic, z prostoduszną admiracją, mimowiednym zachwytem: wyobrażała sobie, że to jasne życie odbija się w jej własnych, że jaśnieje w nich równie wyraźnie, spite z jego oczu. Parsknęła cichym śmiechem na dalszą uwagę, wypuszczając go i odsuwając się od kanapy, chwytając butelkę, by upić pospieszny łyk gładko przechodzący przez wprawione gardło przez dystans kroków dzielących ją od szafki, na której zostawiła rozchyloną torebkę. Wsparła się łokciem o blat, odchylona nonszalancko w tył, rzucając mu teatralnie kokieteryjne spojrzenie, palcem dłoni trzymającej niedbale wino podkasując spódnicę wyżej, wspinając jej sztywny materiał po jasnej skórze. – Myślisz, że potrafiłbyś zauroczyć je lepiej? Wiedziałbyś jak? – spytała, przesuwając palce ku wnętrzu uda, szkło przechyliło się jednak w jej palcach, rozlewając wino na podłogę, a ona wzdrygnęła się zaskoczona, podrywając gwint. Półprzezroczysta bordowa smuga spływała jej z uda na kolano, jak z fantomowego skaleczenia, nie zwróciła jednak na to uwagi, jak na rozlaną wodę, jak na karmin zmarnowanych kropli mieszających się z nią na stronach zrzuconej książki, jak na własne nieszczęście roztrzaskane na tym samym parkiecie. Z parsknięciem rozbawienia sięgnęła do torebki, wyławiając z niej farbkę do rzęs, by zgrabnie przekroczyć powstały bałagan i unieść mu znów brodę krótkim, nieznoszącym sprzeciwu gestem, zarumieniona rozbawieniem, bez wstydu. Wysunęła pędzelek tuszu, zamiast podnieść go jednak do jego rzęs, podniosła go do swojej twarzy; szorstki włos drapał delikatną skórę nad ustami, malując prowizoryczne wąsy.
    Nie boisz się, że ukradnę ci tych wszystkich, ślepo zakochanych chłopców? – spytała, zniżając głos do karykaturalnego chrobotu, uśmiechając się do niego z przekornym zadowoleniem, próbując ułożyć brwi w grymas męskiej wyższości, wesołość łagodziła jednak surowość jej rysów. – Patrz w górę i nie mrugaj – nakazała, nachylając się, by przesunąć ostrożnie tuszem po jego długich rzęsach, których zawsze tak bardzo mu zazdrościła; jej własne były krótkie, rzadkie i jasne, pozostawiając spojrzenie w skromnej ozdobie egzotycznego kształtu, prawie nagie. Roztarła ciemną plamkę odbitą przy kąciku jego oka, jej dłoń zatrzymała się na jego policzku nieruchomo, gdy przestał mrugać, ogniskując na niej spojrzenie, puginał pytania, który wyłowił z czarnego dna oczu wątłą skrę cichej, czułej tęsknoty; była jednak przede wszystkim bezgłośnie oczarowana, wygładzając mu bezwiednym odruchem drugą brew.
    Codziennie – odpowiedziała prosto, miękkim głosem, czując łagodne napięcie krtani, tęsknotę zaciskającą się na strunach głosu. W ostatnim czasie uciekała tam codziennie, poszukując siebie tak, jak kiedyś próbowała poszukiwać swoją matkę na starych zdjęciach schowanych pod małżeńskim łóżkiem, znaleźć jej oczy, zanim stały się oślepłe i mętne. Przez krótki moment miała ochotę wypuścić wszystko z rąk, osunąć mu się w objęcie, płakać za wszystkim, co tam pozostawili, włącznie ze sobą, włącznie z dwójką roześmianych niedorosłych tańczących boso na zasypanej pyłem podłodze mikrego salonu, porzuconych razem z zapomnianą szczoteczką do zębów; ich śmiech rezonował jeszcze w tamtych ścianach, za drzwiami ścierały się podniesione głosy, w kuchni obok noży leżały jej dłuta, jego poduszka pachniała dziwaczną mieszanką obcych ludzi, kiedy kładła się obok, do dzisiaj, codziennie. – Rozbieraj się. Chcę się zamienić. Odmówisz mi w wigilię mojego zmartwychwstania, Judaszu?
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Czasami wydawało mu się, że Sohvi jako jedyna potrafiła zajrzeć w niego głębiej, niż sięgało dno ciemnych źrenic, przyłożyć dłoń do rozgrzanej skóry i wyczuć pod palcami wszystko to, co tłoczyło się w środku, niezdolne wydostać się poza ciasny karcer jego świadomości – emocje obgryzały jego tkanki, próbując pomieścić się w wąskich przesmykach żył i ciemnych zaułkach ciała, które tężało gorączką nie dlatego, że był chory, ale ponieważ było go zbyt wiele w samym sobie. Mógł kauteryzować własny umysł, lecz pamięć tkwiła zaszyta głęboko w jego trzewiach, uwięziona pomiędzy jutowymi włóknami mięśni, których nabrzmiała powierzchnia ustępowała pod precyzyjnym naciskiem, brocząc przeciekającym żalem, otwierając się raną, do której uporczywie sięgał palcami, którą lizał jak zwierzę, dopóki cudze dłonie nie chwyciły go łagodnie za nadgarstki, pozwalając mu krwawić, dopuszczając zgniliznę strachu do miejsca, gdzie skóra zajęła się czerwienią świeżej infekcji – nie pamiętał, co jej mówił, kiedy dygotał w rogu prysznicowej kabiny, zaciskając ramiona kurczowo wokół kolan, nie pamiętał, za co ją przepraszał, kiedy był zbyt pijany, by utrzymać się na nogach i osunął się w progu mieszkania, wymiotując na wycieraczkę, nie pamiętał, o co ją prosił, kiedy obudził się z lękiem zaciskającym pięść wokół jego roztrzęsionego serca, nerwową paniką, której nie potrafił jej wytłumaczyć, bo bał się, odkąd pamiętał i przez lata nie zdołał wyciągnąć tego uczucia na wierzch, by zachłysnęło się świeżym powietrzem; powiedz mi jeszcze raz, że nic się nie stało, powtarzała, a on kręcił głową na boki, bo własna bezsilność drapała go za mostkiem zmierzłym poczuciem winy, wypełniała ciało ciężarem, przed którym się wzbraniał, bo nie sądził, że mógłby być tak pełny żalu, bo żal był głuchy i pusty, żal odbierał mu głos, który po dniach milczenia odzyskiwał tylko w jej obecności. Nie chciał nosić swych wspomnień na achillesowej pięcie, rozbić się jak szkło, które niegdyś spajało jego chłopięce kości – powtarzał, że kiedy był dzieckiem, siłą wyrwane z dziąseł mleczaki leżały pod jego poduszką przez lata, zanim ktoś je znalazł, powtarzał, że nie było znaczenia, czy rzeczywistość zapierała mu dech z zachwytu czy ze strachu; wystarczyło, że się dławił.
    Nigdy jej nie powiedział, ze martwiło go życie, które oboje wiedli – jego nietrwałość, ulotność i kruche podwaliny, jego krwawa tkanka, naciekająca ciemnymi wstęgami przeszłości, jego dropiatość, przez którą przesączało się ulotne widmo ich młodości; martwiły go męskie ramiona, odciągające ją za smukłą kibić ku wszystkiemu, przed czym się wzbraniali, splatając dłonie pod ciężką okrywą kołdry i wymieniając oddechy pomiędzy łykami taniego wina, pozostawiającego słodki posmak wolności na lekko rozchylonych wargach, martwiły go własne pragnienia, coraz chętniej oddające ciało w dłonie, przez które przeciekał jak woda, pozwalające, by obcy mężczyźni rozpruwali go swoim wzrokiem, wywracali szew na drugą stronę tak, by nigdy rzeczywiście nie spojrzeć mu w twarz. Wydawało mu się, że wyzbył się chęci, by stać się kimś innym, spoglądać świat przez łagodne, mętne oczy swojej matki, wyrugował z siebie drzazgę przeświadczenia, że zanim wsunięto jego serce pod perłowe żebra, zanurzono je w grzechu, teraz, kiedy ich życie przepołowiło się na dwa, nierówne fragmenty pękniętej brzoskwini, a grudzień powracał wspomnieniem matczynego odejścia, znów budził się jednak w środku nocy, zdławiony poczuciem, że doprowadził do jej śmierci swoją zdradą, ustami wstrzymanymi na wargach drugiego mężczyzny, dłonią zsuwającą się czule w dół podbrzusza, kokieteryjnym uśmiechem spełzającym z jego fizjonomii na cudzą skórę – przyglądał się kruchej, smukłej sylwetce Lasse, nie mogąc zrozumieć, dlaczego wciąż zachowywał go w tajemnicy.
    Odchylił głowę, zatrzymując zieleń spojrzenia na łagodnej twarzy Sohvi, jej beztroskim uśmiechu i subtelnie ściągniętym brwiom i przez chwilę pomyślał, że mógłby znów powiedzieć jej o wszystkim, strzepnąć z siebie kurz surowego zdystansowania i dopuścić do głosu emocje, które jątrzyły się w fantomowej ranie pomiędzy czwartym a piątym żebrem, tam, gdzie jego skóra była najbardziej tkliwa, bo pod tuż pod nią znajdowała się nadszarpnięta błona sumienia. Ten pojedynczy przebłysk dawnej wesołości, uwięziony w echu obejmującego ich zwierciadła, sprawił, że rozciągając usta w czułym uśmiechu, poczuł się młodszy o dziesięć lat swego lęku i niepewności, lekki jak wówczas, gdy łamał kości, próbując udowodnić, że potrafił zrobić coś, co tkwiło poza zasięgiem jego zdolności, jak wówczas gdy krzyczał ze szczytu spadzistego dachu, śmiejąc się, gdy noga obsunęła mu się po oblodzonym pokryciu i Sohvi musiała złapać go za ramię, by zachował równowagę, jak wówczas, gdy bez wzdrygnięcia nieprzyjemnego podobieństwa patrzył na bezpańskiego psa, biegnącego w stronę samochodu, szczekającego donośnie, jakby z pewnością, że głośno ryczące rzeczy kochały go z tą samą wzajemnością. Zamiast słów z jego krtani dobyło się jednak tylko ciche parsknięcie, perła rozbawienia uciekająca spomiędzy zębów, gdy wino, czerwone jak jego usta, przelało się przez szklaną szyjkę, jeszcze zanim zdążył zacisnąć dłonie na szkle.
    Uczyłem się od najlepszych – odparł przekornie, domyślnie wypominając jej wszystkie te dziewczęta, zastygające w ich mieszkaniu pojedynczym rozdziałem, nakrytym zaraz przez kolejne kartki, zaraz uniósł jednak wzrok, przyglądając się wiechciom tuszu, padającym cieniem ponad jej górną wargą – zanim zdążył odpowiedzieć na siostrzane odbicie własnego pytania, Sohvi nachyliła się nad nim, przesuwając szorstkimi włoskami drobnej szczoteczki po jego rzęsach, nakreślając kontur ukrytego pod nimi spojrzenia; wzrok na chwilę zmętniał mu pośpiesznym mrugnięciem, lecz źrenice zaraz znów wyłoniły się spod nerwowego ruchu powiek, ogniskując uwagę na licu przyjaciółki, a potem przepływając z onieśmieloną ciekawością na lśniącą taflę lustra. Odmieniona łagodnymi rysami makijażu, jego fizjonomia wydawała się tak różna od surowej, okrojonej twarzy Fenrisa i tak podobna do delikatnej urody Margrét, której obecności poszukiwał w sobie z frenetyczną obawą, że stracił ją zupełnie, tak jak ona straciła pod koniec życie samą siebie; opowiedz mi o tym, mówiła, gdy przysiadał niepewnie na brzegu jej łóżka, opowiedz mi o mnie, dodawała, gdy pamięć gubiła się w meandrach jej zmąconego chorobą umysłu, a on lata później nieświadomie powtarzał Sohvi te same prośby, bo przebity wypadkiem umysł pozostawał w pierwszych tygodniach tak samo mętny i pozbawiony wspomnień, tak silnie zdławiony teraźniejszością, że nie potrafił przymusić się do wyłowienia z niego szczegółów, sięgających dalej niż kir zamykającego się nad nim nieba i ból rozklejającej się w boku rany. Opowiedz mi o Sztokholmie, nalegał, choć opowiadała mu wczoraj, opowiedz mi o sobie, naciskał, bo nie mógł znieść tego jak cienki i niewyraźny wydawał mu się jej kontur, opowiedz mi o nas, szeptał, kiwając głową, gdy mówiła na głos o ich wspólnym życiu, choć był pewien, że nigdy w pełni do niego nie należało. Kiedy przeszłość wsączyła się z powrotem w kruche naczynie jego świadomości, chwycił się jej mocno i z ulgą, nie potrafił jednak wyrugować z serca głuchej obawy, że pewne fragmenty umknęły mu z rąk już na zawsze, jak drobiny szkła ginące pomiędzy szczelinami podłogi, zbyt małe, by skleić je z powrotem w spójną całość, niepotrzebne do odtworzenia kształtu zniszczonego naczynia, lecz w pewien sposób czyniące je wybrakowanym.
    Przecież wiesz – zaczął, odginając szyję i łyskając ku niej butelkową zielenią nietrzeźwego spojrzenia. – Nigdy bym ci nie odmówił. – podniósł się lekko chwiejnym ruchem, wstrzymany we własnym, oswojonym alkoholem umyśle pomiędzy ciepłem wstydliwego zadowolenia, gdy pierwszy raz uniósł ku piersi suknię matki, przyglądając się w lustrze, jak jej lekkie draperie falowały, gdy obracał się wokół własnej osi, a zmierzłym gniewem boczącym spod fizjonomii ojca, dostrzegającego go w przyjemności, do jakiej nie miał prawa – przez chwilę wydawało mu się, że czuł uścisk jego palców na własnym ramieniu i drzazgi wżynające się pod paznokcie, gdy uderzał dłońmi o drzwi rodzinnego domu, te zaraz rozluźniły się jednak, pozostawiając jego ciało kojąco nieważkie, rozpięte z kajdan obciążających je przeświadczeń, wsunięte z powrotem w kopertę prawdziwego świata, w dłonie przyjaciółki, która zawsze była piękniejsza, odważniejsza i bardziej wyrozumiała, niż jej się wydawało. Jej kobiece ubranie leżało na nim obco i nieprecyzyjnie, podczas gdy jego koszula i męskie spodnie zawisły na niższej, dużo smuklejszej sylwetce z luźną swobodą – przyjrzał się sobie w pochyłej spojówce zwierciadła, rozświetlony radością, którą zamierzał stłumić, zanim przypomniał sobie, że już nie musiał, nie w jej obecności; obrócił się niezdarnym przez trunek piruetem, wpierw uśmiechając się do własnego odbicia w lustrze, a następnie przenosząc wzrok na Sohvi, lekko zbladły, choć wciąż niepozbawiony swej chmielnej świetlistości. – Podoba mi się – szepnął cicho, prawie konspiracyjnie, bo w tym samym momencie druga, syjamska myśl zacisnęła się kurczowo na jego krtani – co jeśli nie powinno?
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Rozbawionym parsknięciem kwitowała celną uszczypliwość komplementu, marszcząc łagodnie nos w grymasie nieszkodliwego żalu; dzisiaj trudno było jej wyobrażać sobie swobodność, na jaką przyzwalała sobie w młodości, wyzwolona wreszcie spod jarzma cudzej woli i strachu przed oceną – odnosiła wrażenie, że wspomnienia nanizane na nietrwałą żyłkę pamięci, wypełnione efemerydami przypadkowych romansów, należały do kogoś innego; kogoś pozbawionego skrupułów i udawanej pokory wobec społeczeństwa, spijającego łapczywie wolność z cudzych ust, jak gdyby mogła nadrobić wszystkie stracone lata, w których musiała zadawalać się ukradkowością pospiesznych pocałunków popełnianych za zatrzaśniętymi drzwiami łazienkowego przepierzenia lub swojej sypialni (większość z nich była wyłącznie próbami generalnymi, zanim drugie usta odwracały się ku chłopięcym licom; całujesz lepiej mówiła później Nina, a ona zbyt późno spostrzegła, że źle rozumiała te słowa, kiedy wargi pomalowane wiśniowym błyszczykiem dołączonym do gazety cofnęły się przed nią w zdumieniu silącym się na wesołość, co robisz?), w których z coraz większym rozczarowaniem odkrywała, że chętna czułość, jaką wzbudzały w niej dziewczęta, nie była czymś powszednim, przemilczanym wyłącznie dla denerwującej, mitycznej przyzwoitości (w przyszłości miała utwierdzić się jedynie w podejrzeniu, że ta była jedynie legendą snutą dla spokoju ogólnospołecznego sumienia). Była wprawdzie od zawsze pewna naturalności swoich afektów, pewna, że nie było w tym nic złego, ale wiedziała też, coraz wyraźniej, że była w tym poczuciu w przeważającym stopniu odizolowana – mogła łapać dziewczęta za dłonie, splatać z nimi palce, spoglądać im w oczy, próbując odszyfrować ich serca, ale niepewność zawsze zakradała się w jej własne, kiedy stawała u krawędzi szczerości, bo słodka wylewność dziewczęcej poufałości była grząska i zdradliwa – usta, które wyznawały jej przywiązanie i nachylały się do jej policzka dzień wcześniej, smagały ją zdziwionym tonem pytania, nutą dezaprobaty wchodzącą pod naskórek osierdzia drażniącą drzazgą. Nie wstydziła się właściwie swoich uczuć, ale obawiała się, że gdyby pozwoliła zanurzyć się w nich niewłaściwym dłoniom, te zacisnęłyby się na nich z oburzeniem i odrazą, i wyszarpnęłyby je na zewnątrz, piętnując ją prześmiewczym wyzwiskiem rezonującym wśród szkolnych murów; obawiała się, że ojciec dowiedziałby się jakimś sposobem, choć w głębi duszy zaczynała nieśmiało marzyć o jego rozczarowanym gniewie, o palcach zaciskających się na jej ramionach daremnie próbujących wytrząsnąć z niej wszystkie te wynaturzone pragnienia, o siarczystości uderzenia, pod którym musiałaby – po raz kolejny – upaść na dywan rozłożony w holu, ścierający kolana nieznośnie twardym, nastroszonym włosiem, czując satysfakcję ze złośliwej świadomości, że nieskazitelny, wszechobeznany i wszechmocny Jeremias Korhonen nie może w żaden sposób naprawić błędu powstałego z jego krwi, przymusić jej do właściwego porządku znanej mu rzeczywistości, w której kobieta mogła pragnąć jedynie uwagi i zadowolenia mężczyzny. Na złość robiła wszystko byle chłopcy nie mogli jej znieść, paradoksalnie odkrywając z czasem odwrotną efektowność tych zabiegów, jak gdyby nosili w swoich parszywych sercach dziwaczną, przewrotną dewiację przepełniającą ich przeświadczeniem, że niechęć, protest i szyderstwo są jedynie zaproszeniem, by przełamać opór i odnieść mdłe zwycięstwo, pomimo sprzeciwu; nie mieli jej tymczasem nic do zaoferowania, ich starania wydawały jej się więc zawsze przede wszystkim pocieszne lub przede wszystkim obmierzłe.
    W Sztokholmie była tymczasem nikim; świadomość tego była rozkiełznująca i upajająca, zrywająca wreszcie granice skrupułów i obaw – nikogo nie obchodziło, kogo łapała za dłoń, kogo zaprowadzała do swojego mieszkania, komu podsuwała numer telefonu zapisany na odwrocie rachunku, komu pozwalała podciągać krawędź pracowniczej spódnicy, nikogo nie obchodziło, do jakich knajp chodziła ani w jakim towarzystwie, ani co robi we wtorkowe popołudnia, zostając dłużej po zajęciach w pracowni akademickiej, studiując z przejęciem krzywizny kobiecej fizjonomii; nikogo nie obchodziła – włącznie z Safírem zajętym swoimi przygodnymi romansami i tęsknotą za domem, nie w ten sposób, który miałby wymuszać na nią ostrożność – w ogóle i absolutna niezależność kryjąca się w tej myśli odurzała ją, wyzwalająca i jednocześnie zabójcza dla wszystkich trwalszych relacji, jakie próbowały nieśmiało ukorzenić się w jej życiu bezskutecznie, choć kochała szczerze każdą z tych kobiet, które próbowały zostać na dłużej. Dzisiaj, czasami, żałowała, że żadnej z nich na to nie pozwoliła, jednocześnie nie mogąc powściągnąć podświadomej myśli, że to nie mogłoby się udać, bo choć pozostawała uporczywie śniącą, nie mogłaby nigdy wydrzeć z siebie magicznego rodowodu, zaszczepiającego w niej fałszywe poczucie wyższości i ambicji. Jean – prawie tak dobra jak on – miała cudowne oczy, najsłodsze usposobienie i zachwycający apetyt na pieszczoty, ale nie mogła jej zrozumieć; nie mogła zrozumieć rozdarcia, jakie jątrzyło się w niej nieustannie, odkąd przekonała się, że została przez bogów wzgardzona i okradziona z tego, co należało jej się z urodzenia. Gdyby pokazała jej magię, musiałaby przyznać, że jej nie posiada – jak żałosna i miałka musiałaby się jej wtedy wydać; jak nieznośnie godna pożałowania i rozczarowująca.
    Nieoczekiwany skurcz szarpnął jej sercem, kiedy przyglądała się, jak przyjaciel odwraca niespiesznie głowę, jakby obawiał się, że wbrew jego życzeniom odnajdzie w lustrze twarz, która miałaby go rozczarować swoją niezmiennością; bolesność, zatapiająca się w pijanych przedsionkach serca, była nieznośnie przyjemna, poznaczona niezrozumiałą dotkliwością tęsknoty, choć przecież miała go tutaj, przy sobie, spojrzenie przy spojrzeniu w jednej złotej ramie. Śledziła łagodniejącą ekspresję jego twarzy, cień ulgi przesuwający się po szkłach źrenic, ciche szczęście zakradające się w kąciki oczu, nie mogąc wyjaśnić sobie, jak można tęsknić tak silnie za kimś, kto nigdy nie odszedł, kto znajdował się tak blisko, że czuła na skórze ciepło jego rozgrzanego alkoholem ciała; przypominała sobie przepełnione bezsilnym żalem dni, kiedy musiała przypominać mu o sobie, o wszystkim, co ze sobą dzielili, o szczęściu, które razem znaleźli, o trosce i pozbawionej wymagań miłości – przez chwilę miała ochotę zapytać go, czy to wszystko pamięta, miała ochotę upewnić się, że słodycz tych wspomnień nie jest jednostronna, upewnić się, że wciąż pamięta, jak bardzo byli dla siebie ważni, choć ostatnie lata rozdarły między nimi ten obcy, drażniący dystans; pamiętasz jeszcze o nas? O tym, że mieszkam ci pod skórą, że mieszkasz pod moją? O tym, jak powiedziałeś, że jestem grzbietem twojej dłoni i przyłożyłeś do niego nietrzeźwe usta, niezdarnie, jakbyś pierwszy raz – może jedyny – posiadał dla siebie krzynę szczerej czułości?
    To niebezpieczna deklaracja – odpowiedziała, uśmiechając się do niego wesoło, chowając w sakwach czarnych oczu lśnienie tęsknej admiracji, kiedy podnosił się, posłuszny jej prośbie, sięgając palcami najwyższych guzików koszuli, którą pomogła mu ściągnąć przez głowę, wichrząc lśniącą czuprynę włosów, śmiejąc się z jego niezdarności, oddając mu w zamian swoją swobodną bluzkę na ramiączkach i spódnicę, podając mu komfortowy, nieusztywniany stanik, którego nie zdołała jednak, niepocieszona, zapiąć na obwodzie jego piersi. Jego koszula była przyjemnie obszerna i ciepła, przesiąkła jego zapachem przegryzionym kwaśnym echem nietrzeźwości, pasek spodni musiała zacisnąć mocno na wąskich biodrach, uśmiechając się z rozbawieniem do nagich stóp wychylających się niezgrabnie spod szerokich nogawek. Rama lustra obejmowała ich prawie jak w osobliwym portrecie, w którym największą osobliwością było proste szczęście, a jednak, kiedy odrywał spojrzenie od zwierciadła, zwracając je ku niej, wciąż je widziała w jego roziskrzonych oczach, zupełnie prawdziwe. Przysunęła się do niego, wsuwając dłoń na jego talię męskim gestem, przystając przed lustrem, zatrzymując się w ten sposób, na krótką chwilę, krótki uśmiech, krótkie – mi też – po którym cofnęła rękę przez jego plecy, by znaleźć jego dłoń. – Podobasz mi się, kiedy jesteś taki. Podoba mi się, jak na siebie patrzysz – zauważyła miękko, odwracając głowę, by na niego spojrzeć, podnieść ich splecione dłonie i, z czułym uśmiechem, pocałować grzbiet własnej dłoni, zostawiając na niej czerwony  ślad. – Jeszcze grzecznie poproszę o zaszczyt tańca, zanim pogrzebiemy w kominku tragikomedię mojego małżeństwa. Nie możesz mi odmówić. A potem, na cholernych bogów, wróćmy do Sztokholmu, do siebie, choćbym miała wywlec ze spiżarni wszystkie wino, bo jedna Hel wie, że inaczej oszaleję – mówiła, z pogłosem desperacji chrzęszczącej w głosie obok rozbawienia przy ostatnich słowach, kiedy odwracała się, by ułożyć mu drugą dłoń na talii, wyraźnie zdecydowana prowadzić go w tym tańcu, choć muzyka, żywa i radosna, nie współgrała z walcowym chwytem. – Nie chciałabyś wrócić naprawdę, moja najdroższa, słodka Sohvi?

    zt Safír (sohvi) i sohvi (Safír)


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.