Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    02.01.2001 – Przedpokój – S. Fenrisson & S. Vänskä

    2 posters
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    02.01.2001

    Niebo rozrosło się chryzantemami barw, które, jak co roku, przekwitły wraz z pierwszymi promieniami słońca, osuwając się z ciemnej, atramentowej powłoki w postaci zwęglonych lontów, omdlałych wstążek i rozmokniętych na śniegu pudełek, tęchnących jeszcze wspomnieniem feerycznego szczęścia; teraz nierówno urżnięty księżyc rysował się mlecznym cieniem na tle powoli jaśniejącego nieba, przybierającego kolor złotawego dymu, z którego mętnych zasłon wychylało się zazwyczaj wczesne południe, jasne i pobladłe zimowym chłodem, tym razem amalgamat świtu zwiędnął jednak przedwcześnie, a wezbrany ferment dnia opadł z powrotem w bezsilną szarość ukrytego za chmurami poranka. Było zbyt wcześnie, by być pijanym lub zbyt późno, by alkohol wciąż szemrał w mieliźnie obolałych skroni, jemu z głuchą goryczą podchodziło tymczasem do świadomości echo dawnego przekonania, że tak właśnie wyglądała dorosłość – picie taniego wina prosto z gwintu, własne mieszkanie i ulotny grymas wolności, która okazała się tylko kolejną klatką, zamykającą serce za kratami rachitycznych żeber. Odwrócił głowę, spoglądając przypadkiem na własne odbicie w jednej z zaciemnionych witryn i pomyślał, że coraz mniej było w nim tamtego chłopca, który wierzył w przeznaczenie i snuł naiwne, głupie złudzenia o wspólnym życiu w ramionach kogoś, kto zdołałby go pokochać – uśmiechał się wprawdzie wciąż w ten sam łagodny sposób, który zawsze sprawiał, że wydawał się starszy, niż był w rzeczywistości, ukrywał to samo dławiące poczucie obowiązku, nakazujące upewniać się o dobro innych, jeszcze zanim upewniał się o swoje własne, zasypiał tak jak on na tym samym boku, mimo to wydawało mu się, że był kimś zupełnie innym i realizacja ta sprawiała, że ciężka gula, która utknęła mu w gardle, podsuwała się tylko wyżej do podrażnionego nikotyną podniebienia. Czuł się jak dziecięca zabawka z otworami w różnych kształtach, w którą uparcie próbowano włożyć elementy do niej niepasujące – nie dało się umieścić trójkąta w otworze w kształcie koła, podobnie jak nie dało się umieścić miłości w otworze w kształcie odrzucenia, bo pustka pragnęła tylko tego, co już dobrze znała.
    Niechętnie przypominał sobie pierwszy dzień szkoły i to jak ojciec popchnął go mocno w kierunku bramy, mrucząc rusz się, jakby nie chciał, by w ogóle widziano go w tym miejscu, które kojarzyło mu się tylko z własną porażką i upokorzeniem, podczas gdy obok stała zapłakana dziewczynka, pocieszana przez matkę, która głaskała ją po włosach, po twarzy, po ramionach, szepcząc jej na ucho swym czułym, kobiecym głosem nie płacz, wszystko będzie dobrze, przypominał sobie pełne politowania spojrzenia, gdy w trakcie rodzinnych uroczystości plątał się pod nogami jak niechciane zwierzątko, którego nikt już nie kochał, zapinając przetrącony kark w łańcuch krótkiej smyczy, przypominał sobie wszystkie doraźne, paliatywne miłości, ciepłe dłonie wkradające się głęboko pod materiał spodni, palce pozostawiające czerwone ślady na jego dziąsłach i usta, które, sunąc wzdłuż torsu, obejmowały ukrytą pod skórą rękojeść jego mostka – przypominał sobie o tym wszystkim, przyznając przed samym sobą, że był zmęczony życiem, jakie wiódł i ciałem, na którym nie było już takiego miejsca, gdzie nie dotykałyby go cudze dłonie. Zasługiwał na coś lepszego niż łapczywe ramiona ciągnące go ku sobie w wąskiej, zaciemnionej alejce, kafelki publicznej łazienki lepiące się wilgotnym brudem do jego lędźwi i samotność zwisająca rozpiętym paskiem z osuniętych na uda spodni, a emocje te, skołtunione w narastający przez lata żal, o którym nigdy nie mówił na głos, pod wpływem alkoholu zaczynały w końcu fermentować w niechęć i gniew, wciąż nie całkiem pewne w jaki sposób ułożyć się na jego jasnej, łagodnej fizjonomii, która przez tyle lat nie przepuszczała na wierzch podobnych wrażeń.
    Wąska uliczka na przedmieściach kołysała się pod jego nogami, pozostawiając na połach płaszczu pojedyncze wiechcie futrzastych krzewów, o które ocierał z nieśpieszną, rozcieńczoną alkoholem niezgrabnością, za każdym razem, kiedy opuszczał powieki, widział jednak przeszklone żalem spojrzenie Lasse, wznoszące się na jego twarz spomiędzy pijanego gwaru „Alfheimu” – odtwarzał w myślach sposób, w jaki wypowiadał imię przyjaciółki, z jakim wyłożył przed nim ciężar oskarżenia, trafiającego puginałem właśnie tam, gdzie skóra jego sumienia była bezbronna i cienka, wstydzisz się mnie, przepływające przez jego krtań tak gładko, jakby od dawna trzymał tę prawdę na języku; nie powiedział o nim nikomu, a Sohvi myślała, że był tym samym studentem, który pod koniec listopada pojawił się w jego objęciach na łamach lokalnej gazety, nie powiedział o nim nikomu, bo ostatnimi czasy mówił coraz mniej i pił coraz więcej, a złociste oczka papierosów pozostawiały okrągłe blizny wysoko na jego przedramionach. Dwa dni temu był szczęśliwy, zatrzymany w malowniczej pocztówce Flåm, a teraz wszystko znów przelewało się ciemnym nurtem przez brzeg jego jaźni, pękało pod dotykiem palców i kruszyło w ciasnym objęciu nadziei, że życie nareszcie zwróci się do niego drugim policzkiem – wyobrażał sobie, że Sohvi musiała powiedzieć mu coś okrutnego, wsunąć pod jego skórę cienką drzazgę wątpliwości i podejrzeń, rozedrzeć paznokciem ledwo zasklepioną bliznę i myśl ta, zajadła niczym terier, wgryzła się w jego serce, targnięte nagle afektacją pijanego uporu, urazy, której nie potrafił od siebie odeprzeć, bo godziła w zaufanie, jakim ją darzył, ale także w odczucie jątrzące się w jego piersi od bardzo dawna, rozwarstwiające ich relację jak bengalskie ognie rozwarstwiały spójny atrament nieba. Wybaczał jej w przeszłości wiele rzeczy – pochopną złość, która sięgała po słowa jak po ukryte w szufladzie noże, zaborczy upór, wzbraniający przed przyznaniem się do własnych błędów (nigdy nie wymagał od niej przeprosin, bo rzeczywistość w końcu sama układała się w warstwach spokojnego krajobrazu) i talerze rozbite o ścianę, z której prószyła mżawka obłupanego tynku – tego, jak sądził, wybaczać jej jednak nie zamierzał.
    Słońce wyglądało niechętnie znad rozleniwionego styczniowym chłodem horyzontu, kiedy potknął się o jeden z krzewów, nastroszony wzdłuż prowadzącej do drzwi alei, z trudem odzyskując równowagę i wyraźnie rozchwianym ruchem unosząc sylwetkę z powrotem do pozycji stojącej, strzepując ze śródręcza pojedyncze, figlarne igły pobliskiego zarośla, które wbiły się bezbolesnym nawykiem w płytkie żłobienia jego dłoni – alkohol przelewał się przez jego skronie z cichym chlupotem, podsuwając kolejne, to bardziej wybujałe myśli pod miedzę rozchylonych warg, wciąż jakby niepewnych ciężaru, jaki miał na nich zalec, rozsuwających się w subtelnym grymasie, który wyglądał, jakby coś poruszało się wzdłuż jego policzków, zabawiając się włóknami nerwów, podtrzymującymi wąskie kąciki ust. W końcu zatrzymał się w progu domostwa, wspierając lewe ramię o drewnianą framugę i napełniając płuca głębokim wdechem, ledwie przez moment prześwitującym w zieleni jego mętnych tęczówek przebłyskiem nagłej, złudnej trzeźwości – uniósł dłoń wyżej, zdzierając knykcie o powierzchnię drzwi i pozwalając, by palce mimowolnie osunęły się po nich z cichym, żałosnym skrobnięciem. Cisza. W pobliskiej rezydencji ktoś rozchylił firanki, łyskając ciekawskim spojrzeniem w jego stronę. Zapukał znowu.
    Nie możesz mnie unikać – sapnął, choć słowa te przebrzmiały przez jego krtań bezkształtną masą, od której bolesnego ucisku zrobiło mu się niedobrze. – Słyszysz? Nie możesz… – zaczął znowu, tym razem głośniej i jakby bardziej odważnie, w tym samym momencie klamka ugięła się jednak pod ciężarem cudzej dłoni, a drzwi stęknęły, sunąc kałużą trójkątnego cienia po burej wycieraczce.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Wyobrażała sobie, że odzyskana na ponów przestrzeń będzie obejmowała ją czulej – rozkoszniej, jak powracająca kochanka, stęskniona i zniecierpliwiona, by wsunąć się znów w jej wyciągane w oczekiwaniu dłonie, pamiętające jeszcze, pomimo upływu czasu, wszystkie jej tkliwe nerwy, właściwe miejsca, z których mogła wyegzekwować sobie posłuszny szept powtarzający jedynie te rzeczy, które chciała słyszeć: odpowiadała jej jednak jedynie niezmącona niczym cisza, uporczywie zagłuszana muzyką puszczaną ze starego gramofonu wyniesionego z gabinetu Nikolaia, wokół którego wyciągane i zmieniane płyty ścieliły się jak jesienny kobierzec liści opadających wciąż, wbrew jej staraniom, z wyschłego szkieletu milczenia. Pozostawione przez męża ślady obecności zwieszały się z jego kości jak skrawki nadszarpniętego, tęchnącego mięsa i ostygła skóra zesztywniała przez skorupę krwi skrzepłej na jej wnętrzu czekająca na wygarbowanie do czysta – nie znalazła jeszcze czasu, by właściwie się go pozbyć, było na to za wcześnie (i było na to za późno). Dom pozbawiony troskliwej opieki odprawionej Josefiny zaczynał pokrywać się drobnym pyłem zaniedbania i nieporządku, któremu przyglądała się obojętnie, strącając z papierosa popiół do szklanej popielniczki, w której nie było już miejsca na więcej przepalonych myśli, przesypywał się więc dyskretne na blat stołu, a ona udawała, że tego nie spostrzega, choć patrzyła wprost w rozwarte ślepia drewnianych słojów, ich płytkie wgłębienia, w których lęgła się niepocieszająca świadomość, że odwykła od swobody, której nie musiała wydrapywać sobie na przekór. Nikolai milczał od nieszczęsnego wieczoru, który wciąż nawiedzał ją nocami duszącym wrażeniem krawędzi biurka wżynającego się w dołek pleców, kwaśnego oddechu osiadającego na policzku, kiedy odwracała od niego usta, dłonią chwytającą ją za udo wystarczająco mocno, by pozostawić ciemne ślady na jasnej skórze. Wierzyła, że miał wystarczająco rozumu, by się tego wstydzić – z upływającym czasem dojrzewało w niej tymczasem podejrzenie, że wstyd nie miał tu nic do rzeczy: choć przyciśnięty mu nisko do brzucha mały nożyk do listów zbroczył się jedynie zdesperowaną, rozpaczliwą groźbą, coś między nimi umarło, cięte przez odsłonięte gardło, wykrwawione w krótkim skrzyżowaniu ich równie zaskoczonych spojrzeń. Wyszła w pośpiechu z domu, nie mogąc znieść jego obecności ani obawy, że mógłby znów jej dotknąć; spędziła bezsenną noc w pustym mieszkaniu Fenrissona, siedząc bezsilnie przy kuchennym stole, łudząc się płaczliwą nadzieją, że jeszcze wróci, ale przyszedł poranek, a jego wciąż nie było i z każdą mijającą godziną, w której rozbierała na części zadawane sobie w kółko pytanie, pozostawione jej w ciszy przez młodego chłopca spod jego drzwi (nie kochał jego czy nie kochał jej?), miała mu coraz mniej do powiedzenia, aż w końcu nie pozostało nic – gdyby nawet wszedł wtedy, znalazł ją u siebie z pustą butelką wina i nożem wciąż obracanym w palcach, minęłaby go w drzwiach bez słowa. Zwlekała tylko dlatego, że miała nadzieję to uczynić: ostentacyjnie i bezwzględnie, cisza za ciszę.
    Nikolaia nie było, kiedy wróciła; nawet pijany, wykrwawiony z ostatków złudzeń, zostawił jej klucz w obszernej donicy z wiecznie zielonym iglakiem stojącej przed gankiem. Nie był złym człowiekiem – jedynie człowiekiem doprowadzonym do złości; wyłącznie człowiekiem oszukanym, odkrywającym zbyt późno zbielałe kości kłamstw pochowane przez nią w posadach zbudowanego razem życia. Ich stęchła woń skradała się pod farbą ścian od dawna, więc otwierał na oścież wszystkie okna, przynosił jej bukiety świeżych kwiatów, całował wnętrza jej dłoni, wypełniając płuca zapachem perfum wtartym w nadgarstki, cierpliwie daleki od gniewu domagającego się, by zedrzeć cienki gwasz fałszu z murów ich wspólnej sypialni, dopóki w którymś momencie pieszczotliwe pocałunki nie ustąpiły powracającemu patrz na mnie, coraz częściej, coraz groźniej, wpijając się w jej skórę coraz boleśniej. Nie był jednak złym człowiekiem. Jedynie człowiekiem, z którego upuściła całą wyrozumiałą dobroć, naiwnie przeświadczona, że pozwoli jej czerpać z niej bezkarnie, bez skargi – nie wątpiła w to nawet wtedy, kiedy podniósł przeciw niej rękę po raz pierwszy; nawet wtedy wydawało jej się, że trzyma go w dołku swojej dłoni, że ma przewagę, bo kocha go mniej, bo ten policzek bolał go bardziej niż mógłby zaboleć ją, bardziej niż mogłoby zaboleć ją cokolwiek, jak sądziła (naiwnie), co mógłby jej uczynić. Bo nie potrafił znieść przemocy, nigdy do niej nieprzyzwyczajony, wychowany w kochającym domu przez kochających rodziców; bo nie wiedział, że siarczysty policzek bolał jedynie przez chwilę, że potrafił smakować metaliczną na języku pieszczotą, bo nie był obojętnością (ile razy spoglądała ojcu w oczy, domagając się bezgłośnie, żeby złapał ją za ramię, rzucił na podłogę i ogłuszył świat trzaskiem drzwi i przekleństw? ile razy gratulowała sobie sińców, śladów jego bezsilności noszonych na skórze jak laur zwycięzcy?) i że istniały gorsze rzeczy niż ukochana dłoń wymierzająca zasłużoną karę. Nie był złym człowiekiem; w przeciwieństwie do niej.
    Nie był złym człowiekiem; nie był nim też Safír – miała więc przewagę, jak sądziła, w przeciągającej się ciszy, bezwzględnej i nieprzejednanej, wymierzanej mu w karze, na którą niczym właściwie nie zasłużył. Jedynie pytaniem dźwięczącym w jego uporczywej nieobecności po wyjściu Nørgaarda, w której odpowiedź zdawała się pęcznieć niespiesznie, do świtu nabierając charakteru wyrazistej pewności: nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia, jeśli kochała go bardziej. Papieros zasyczał wepchnięty rozpalonym oczkiem w grudę popiołu, przyciśnięty do szklanej ścianki niedbale; gramofon trzeszczał drażniąco, jakby odchrząkiwał nagląco nad jej uchem – nie zauważyła, kiedy utwór się skończył, kiedy ramiona nakrył jej dreszcz chłodu, bo nie miała ochoty rozpalić w kominku ani się ubrać, odkąd zrzuciła z siebie ubranie po powrocie z sylwestra, narzucając na bieliznę lekki szlafrok, wsuwając stopy w za dużo pantofle pozostawione przez Nikolaia w garderobie. Krzesło skrzypnęło, kiedy podniosła się wreszcie, podchodząc do szeregu płyt, których nie zdążyła jeszcze zużyć i porzucić na podłodze; pozostały jej same pretensjonalne faworyty małżonka, przewertowane dwukrotnie z narastającym zniecierpliwieniem, zanim wreszcie wybrała, z nerwową suchości w ustach, pianino Brahmsa. Igła zawahała się tuż nad żłobieniami winylu, zadrżała poruszona nieoczekiwanym pogłosem pukania odzywającego się ze ślepego gardła przedpokoju. Nie możesz mnie unikać przedzierające się przez gęstą, mętną ciszę wywoływało na jej ustach grymas podobny do uśmiechu i zarazem irytacji, jakby nie mogła się zdecydować, czy bardziej cieszyło ją zwycięstwo, czy irytowała jego roszczeniowa zuchwałość.
    Pierwsze tony spokojnego Intermezza odpowiedziały mu najpierw; trzy utwory, po których musiała zmienić płytę, bo nie cierpiała dalszych nagranych nań Fantazji; dawała mu więc trzy utwory, nie więcej, kiedy otwierała wreszcie przed nim drzwi, nie odsuwając się jednak z przejścia zapraszająco – odnajdując czujnym spojrzeniem nietrzeźwy błysk jego oczu, czerwone wybroczyny plam na policzkach, niezborną opieszałość ruchów. Zatrzymała dłoń na drzwiach, drugą na framudze, obawiając się, że inaczej uciekną do niego, złapią go za płaszcz, wciągną przez próg, posłuszne miłości najpierw, później dopiero trzeźwym postanowieniom.
    Wydawało mi się, że to ci właśnie odpowiada – odparła surowo, czując zimny oddech poranka skradający się w górę odsłoniętych, chudych nóg, sięgający pod przewiązany luźno szlafrok. – Musiałeś się schlać, żeby mi to powiedzieć? Tak trudno jest ci ze mną rozmawiać?
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Nigdy w zupełności nie rozumiał, jak kiedykolwiek mogła go pokochać – ujmować w dłonie jego słabości jak skrwawioną wełnę jagnięcia, które za każdym razem ufnie wkraczało na kamień, odsłaniając szyję przed czułym pocałunkiem noża. Miłość, którą znał, przypominała topór wbity pomiędzy łopatki, wymioty czerwone od wina i płuca skurczone plastikową folią na rozchylonych ustach, miłość, którą znał, rozpuszczała swą słodyczą szkliwo zębów, chciwie zaciskających się na cudzym sercu, miłość, którą znał, mówiła „kocham cię” z dłońmi ułożonymi miękko na gardle, uciskając grdykę presją lustrzanej odpowiedzi; Sohvi kładła się tymczasem obok niego na wąskim łóżku, które skrzypiało łagodnie pod ich ciężarem, składała odcisk swych ust na jego czole i wyjmowała mu z dłoni papierosa, zanim ten czynił powiekę z cienkiego materiału pościeli, wypalając kolejną dziurę w materacu – miał na ciele zbyt wiele zadrapań, by zrozumieć czułość pozbawioną pazurów, a być może tylko wydawało mu się, że nigdy ich nie posiadała, bo wszystkie blizny, którymi lśnił, znajdowały się po przeciwnej stronie, tam, gdzie tkanka była różowa i szklista. Biały to kolor czystości, przekonywał się, owijając ciało ręcznikiem o tej samej barwie i kładąc się na niewielkiej kanapie, z głową wspartą o podłokietnik, odpoczywam przed kąpielą, żartował, gdy spoglądała w jego stronę, choć tak naprawdę dopiero budował w sercu odwagę, by rozmiękczyć skórę ciepłą wodą i zdrapać z niej dotyk cudzych palców, wciąż przylegających fantomowym uciskiem do tkliwych wgłębień miednicy, do brzucha, do szyi, do serca – wszędzie tam, gdzie ktoś włożył łapczywie swoje ręce i zapomniał je wyjąć, pozostawiając odciski linii papilarnych na podatnych włóknach pamięci mięśniowej. Sohvi zawsze potrafiła natomiast spojrzeć głębiej pod mieliznę jego źrenic, usłyszeć słowa, które nigdy nie opuściły jego krtani i dostrzec drobne spięcia nerwów, których często nie zauważał sam. Wspierała swe szczupłe dłonie na ramionach i pochylała się tak, by dotknąć brodą czubka jego głowy, chodź, pomogę ci, mówiła, a on podnosił się ostrożnie, choć prawie jej nie słyszał przez głośne dudnienie własnego serca, zostań dzisiaj w domu, prosiła, ale jemu nigdy to nie wystarczało – pragnął, żeby ktoś go kochał bardziej, niż pragnął żyć, jej miłości nigdy nie potrafił jednak odwzajemnić w sposób, w jaki na to zasługiwała, bo kiedy wyciągał ku niej dłonie, wciąż był tylko mężczyzną; musiał wiedzieć, że w jakimś stopniu go za to nienawidziła, w jakimś stopniu nienawidził się za to sam.
    Kochał ją, lecz to nigdy nie było wystarczająco, bo jego serce przypominało granat, który kołysał się w piersi, z zawleczką uwięzioną pomiędzy zębami jak pestka moreli – do czego jeszcze było wprawdzie zdolne poza zakochaniem się lub przełamaniem wpół? Jak mógł udawać ofiarę, skoro od samego początku tak bardzo pragnął zgrzeszyć, skoro sam trzymał w rękach broń? Mój ojciec jest sadystą, zaśmiał się nerwowo któregoś wieczoru, pochylając głowę, bo alkohol zeszklił się w jego spojrzeniu płytką taflą wilgoci, a ja jestem jego synem; nigdy się tego nie pozbędę, pozwalając, by przekonywała go, że był lepszym człowiekiem, niż sądził. Nie był; nosił pod żebrami pecynę emocji, którym nie pozwalał prześwitywać przez płótno spokojnej fizjonomii, trzymał w skroniach ucisk myśli, których nigdy nie odważył się wypowiedzieć na głos i broczył sumienie krwią, prześwitującą przez morową skórę jego koszmarów – obawiał się własnego egoizmu, lecz jeszcze bardziej obawiał się własnej samotności. Być może właśnie dlatego ukrywał Lasse przed światem, chował jego ciepło pod pazuchę płaszcza i rozcierał palcem drobne ślady jego obecności na własnym ciele – nie z braku ostrożności, nie ze wstydu, nie z nienawiści, ale ze strachu, że ktoś mógłby mu go odebrać, zeskrobać z serca wszystkie czułe fragmenty osierdzia, wyciąć spod opuszek pamięć jego skóry, wypłukać z języka brzmienie imienia, które powtarzał przez sen, budząc się jedynie ze wspomnieniem, powoli odpływającym w głąb zaczerwienionych białek, rozcieńczającym się na otrzeźwionej świadomości na podobieństwo kałuży powoli przesiąkającej pomiędzy szczeliny drewnianej podłogi. Tylko raz odważył się przedtem myśleć, że wiedział, czym była prawdziwa miłość, a teraz odruchowo – z rozpaczy lub z desperacji – interpretował ją jako każde drżenie, które kumulowało się w jego piersi, miłość była więc jednoznaczna ze strachem, z ulgą, z żalem. Wydawało mu się, że nigdy nie czuł się tak dobrze. Wydawało mu się, że nigdy nie czuł się tak źle.
    Drzwi skrzypnęły ze zmęczonym, nieprzyjemnym jękiem, gdy klamka w końcu ugięła się pod ciężarem cudzej dłoni po przeciwnej stronie, a jego palce osunęły się bezwładnie po chropowatej powierzchni drewna, pąsowiejąc w miejscu, gdzie pod paznokieć wbiła się cienka drzazga, jakby ponury zwiastun wszystkiego, co miało pomiędzy nimi nastąpić. Sohvi stanęła w drzwiach, owinięta w zwiewny szlafrok, a on w pierwszym odruchu zapragnął ją przeprosić – uśmiechnąć się i przeprosić, wyciągnąć zza pleców butelkę wina i powitać ją tym samym, lekko podchmielonym żartem, który pozostawił przed progiem niespełna dwa tygodnie temu, zaraz coś znów szarpnęło go jednak za mostek, przyciągając pod powieki przeszklone spojrzenie Lasse, jego oskarżenia i swój własny gniew, tak nieczuły na sposób, w jaki próbował go dotąd ujarzmić; nie miała prawa rozmawiać z nim w ten sposób, rozgryzać zazdrośnie pulsujących arterii jego życia, wywlekać na wierzch tajemnicy, którą jeszcze przez chwilę pragnął zachować tylko dla siebie, schować ją pod skoblem źrenic jak nowoodkrytą konstelację, coś, czym w końcu musiałby się podzielić ze światem, ale zanim to zrobił, znał ją jako jedyny i mógł nacieszyć nią serce w samotności. Przez chwilę miał wrażenie, że wspomnienia napierały mu na skronie, zagnieżdżały się w debrach oczodołów i uwierały w przełyku, ale to tylko alkohol – jego wyraźne, zwodnicze szemranie, które nasuwało się rozmokniętą winietą na pole widzenia – wkradał się złośliwie do świadomości, podsycając żagiew noszonego w sercu wyrzutu, dziecięcego żalu, którym miał ochotę cisnąć jej w twarz, bo echo własnych słów wypowiedzianych w zaciemnionym, dusznym wnętrzu baru przyprawiało go o nudności histerycznego lęku, drżenie wszystkich komórek ciała, strwożonych wizją ponownego, wewnętrznego rozdarcia. Dygotał wyraźnie, stojąc na progu jej werandy, z dłonią wciąż wspartą o drewnianą framugę; kiedy surowe smagnięcie pytania przedarło szorstkie, zimowe powietrze, jego usta rozsunęły się lekko, układając się w cień pijanego uśmiechu, tak odmiennego od wszystkich, które dotąd nosił, zmierzłego na płótnie twarzy niezdolnej do podobnych grymasów, straszliwie niepasującego, jakby wyboczył ze złego scenariusza, ledwie na chwilę wyginając wargi roztrzęsioną złośliwością.
    Nie miałaś prawa się w to wtrącać – odparł w końcu, ignorując jej pytanie, bo odpowiedź miał wymalowaną jasno w zielonych obręczach tęczówek. – Dlaczego właściwie mi to robisz? Co mu powiedziałaś? – głos miał szorstki od nikotyny i nieprzyjemnie kanciasty, gdy przeciskał się przez gardło, spływając przytłumioną chwiejnością po zalanym języku – czuł, jak kolejne słowa unosiły się mdłościami w górę przełyku, zamiast tego patrzył na nią jednak z surową determinacją, napiętą w sposób, jakby wymuszał na własnym ciele ogrom wysiłku, by podtrzymać źrenice zogniskowane czujnie na jej twarzy. Wiatr świsnął nerwowo, po czym zamilkł niespodziewanie, a z głębi pomieszczenia wyparowało cichnące diminuendo melodii Brahmsa.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Koślawy nieprzyjemny uśmiech rozciął pijane spojrzenie przyjaciela i pomyślała – z żalem, ale też gorzką satysfakcją, że nie jest w tym sama – że być może, ostatecznie, nie było ucieczki przed tym, kim oboje mieli się stać, nie było ucieczki przed tym, co tkwiło im obojgu w zgęstniałej krwi zalewającej łapczywie przedsionki serc, nie było ucieczki przed tym, co przeniknęło przez delikatną skorupkę naskórka na dziecięcych lędźwiach i skroniach; oboje stawali się, wreszcie, ludźmi, od których najsilniej pragnęli się oddalić, w odruchach, manieryzmie i w nienawiści. Inwazyjna, wymagająca miłość jego ojca przeciekała w rzeczywistość z podniesionego gniewem głosu i zdeterminowanych wściekle źrenic, echem szorstkiej dłoni zaciskającej się na szczenięcym karku, skwaśniałych napomnień osiadających na policzku mgiełką okrutnej rodzicielskiej złości niepotrafiącej pogodzić się z tym, że dziecko ważyło się być własną, niezależną istotą: mieć własne myśli i własne serce, własne, obmierzłe, pragnienia podchodzące coraz bliżej powierzchni wzroku uciekającego we wszystkich niewłaściwych kierunkach. Nigdy właściwie nie poznała Fenrisa – widziała go jedynie przelotnie, ale nie potrafiła mu się przyglądać ani przełamać milczenia stosownym powitaniem, choć nawet za najmłodszych lat była niepoprawnie śmiała i pełna animuszu; nie potrafiła, bo zdawał się być niepokojąco żywym obrazem człowieka, którego próbował niezdarnie pozorować jej własny ojciec, bezwzględnym, szorstkim i nieznoszącym sprzeciwu. Nie był to pierwszy raz, kiedy spostrzegała jego pierwiastek zatrzymany odłamkiem szkła w zielonych tęczówkach Safíra, ale wcześniej nigdy nie sprawiało jej to złośliwego zadowolenia – tylko żal, zatrzymujący się w gardle myślą, że nie powinna nigdy mu o tym mówić, o tym podobieństwie wyostrzającym mu rysy, o tym, że nie mieli, oboje, dokąd uciec, bo nie potrafiła odebrać mu tej wątłej, naiwnej nadziei.
    Stojąc teraz w progu, w wąskiej szczelinie rozchylonych drzwi, stawała się nieprzyjemnie świadoma obecności własnego ojca, w chłodzie własnych czarnych oczu, w dumnym  zadarciu niewzruszonej brody, we wściekłym przekonaniu, że nie wyjdzie z tej rozmowy zwyciężona; jak Jeremias zatrzymany w drzwiach jej sypialni, w wyniosłym milczeniu lekceważący jej wściekłe łzy strząsane z drżącej brody na jasny dywan, obojętny wobec zawstydzonej czerwieni policzka palącego jeszcze uderzeniem mrowiącym mu na dłoni. Nie powiedział nic; nie, kiedy zaciskał palce na jej ramieniu, jakby chciał zdruzgotać jej kość, nie, kiedy zaciągał ją w górę schodów, o które obiła sobie kolana do krwi, nie, kiedy stał tam, patrząc na nią, jakby zastanawiał się, co uczynił, by zasłużyć sobie na podobne rozczarowanie – nie odzywali się do siebie, bo nie mieli sobie nic do powiedzenia, jabłoń niezdolna zrodzić dobrych owoców i stłuczone, cierpkie jabłko u jego pnia, strącone z suchotniczej szypułki na straty, bo w zwłókniałych łupinach w otulinie zbyt kwaśnego miąższu, w miejscu nasion, tkwiły szorstkie, kanciaste ziarna jałowego żwiru. Nienawidził jej, bo nie była synem. Nienawidził jej, bo nienawidził swojej jałowości. W podkrążonych oczach matki tkwiły zwiędłe główki niedojrzewających nigdy kwiatów, które próbował z niej wydrzeć zębami – choć wtedy nie rozumiała jeszcze, co to znaczy; choć zrozumiała być może dopiero, kiedy Nikolai zaczął zanurzać w niej własne, choć obiecywał, że nigdy nie będzie tego od niej wymagał, choć przecież wiedział, że wyżęto z niej już wystarczająco krwi i życia. Stawali się, oboje, ostatecznie, ludźmi, którymi nie chcieli nigdy zostać, a ona gratulowała sobie cicho tego porzucenia, gratulowała sobie tej jedynej właściwej rzeczy, jaką uczyniła kiedykolwiek – odmowy zatrucia kolejnego serca kantarydyną ojcowskiego przekleństwa, która teraz przeciekała im (nie pierwszy raz) przez zęby, zbierając się niewidoczną kałużą na stopniach, na progu, w którym spotykali się, by porozmawiać o rzeczach, o których nie mieli sobie nic do powiedzenia.
    Drażniło ją, że przychodził do niej pijany – drażniło ją, że sama nie była podobnie pijana, bo było to wygodne: móc zrzucić wszystko, co miało między nimi się wydarzyć, na odurzone resztki zmysłów. Uśmiechała się – nie, to nie był nawet uśmiech – równie nieprzyjemnie, myśląc o tym, że mógłby przyjść do niej znowu, później, że miałby przepraszać, wyciągać z kieszeni wymiętoszoną kartkę bezwartościowego argumentu, byłem pijany naprzeciw nie przyszedłbyś do mnie wcale, gdybyś nie był, bo tym się, ostatecznie, stawali: ludźmi pożeranymi przez kalectwo własnych serc. Kochała go irracjonalnie i nienawidziła go irracjonalnie – za to, że nie było go w mieszkaniu, kiedy rozsypywała na kuchennej podłodze gryzące okruchy swojego strachu, mając nadzieję, że pokaleczy o nie stopy i dłonie, kiedy wreszcie wróci; za to, że posiadał własne serce i własne pragnienia, fragment życia, o którym nie miała dotąd pojęcia, o którym musiała dowiadywać się z obcych ust, czyniąc z siebie postać komiczną w prywatnym spektaklu ich cichego romansu – naiwnie przekonana o własnym znaczeniu, w istocie pozbawiona go do cna. Brała obcego chłopaka za przypadkową ofiarę uboczną chorobliwego spazmu afektów, tymczasem sama okazywała się nieszczęśliwym przypadkiem znalezionym pod jego drzwiami, w wąskim przesmyku między nimi, w którym nie powinna się znaleźć – wszystko, co mu wtedy powiedziała, wydawało się teraz głupie i żałosne, przepełnione wiernym przekonaniem, że nie mieli przed sobą tajemnic, kiedy patrzyła jej prosto w atramentowe oczy, upokarzająco nieświadoma.
    Nie kochał jej. Nie potrzebowała więcej słów, by się o tym przekonać – Safír stawiał sprawę jasno w pierwszych słowach odkrztuszanych z zalanej alkoholem krtani, głosem niepodobnie do niego szorstkim i sztywnym, jakby gardło bolało go od nieprzyjemności własnych słów, bo nie był przyzwyczajony przepuszczać go przez jego cieśninę; może nie był wciąż jednak wystarczająco pijany, by się na to uodpornić. Kochała go bardziej; świadomość ta drętwiała jej na odsłoniętej skórze dropiatością dreszczu, zaciskała serce we wrogą, anemiczną pięść, przemykała cieniem rozczarowania pod ciemną, błyszczącą skórką pestek źrenic, nagłą myślą, że będzie musiała wydobyć go w jakiś sposób spod swojej skóry, że będzie musiała zedrzeć grzbiet swojej dłoni, całowany jeszcze parę dni wcześniej z taką czułością – poruszyła palcami, zaciskając je mocniej na skrzydle rozchylonych drzwi, dyskretnie wspierając się o nie, mając wrażenie, że oddech ciąży jej nagle u szyi, ciągnąc ją w dół, ku zimnej posadzce. Usłyszała za sobą odgłos pazurów uderzających o panele, pospieszny entuzjazm na dźwięk jego głosu, za który miała ochotę zanurzyć palce w czarnej sierści na karku i wyszarpać z niej skruszone skamlenie. Poczuła ciepłą sierść ocierającą się o jej udo, kiedy Otso przeciskał się obok, wychodząc na ganek, by domagać się pieszczot; zdradliwy zbieg, dźwięczący w brzęku adresówki fragment rozpaczliwej nadziei.
    Jakie to ma znaczenie? – spytała, szorując głosem o dno zimnej złości, nie spuszczając wejrzenia na psa kłębiącego mu się radośnie u kolan. – Zdaje się, że wiesz już wystarczająco, by pieprzyć podobne rzeczy. W innym wypadku możesz zapytać jego, byłoby chyba łatwiej niż ta żałosna próba– czego? Po co tu jesteś właściwie, Fenrisson? – wypowiadała jego nazwisko z cierpką złośliwością, czerpiąc z tego okrutne pocieszenie, przez to podłe szarpnięcie za sierść na jego karku, podłe wydzieranie podobieństwa na wierzch. Poruszyła się w końcu, wsuwając się głębiej w hol, zatrzymując się wpół decyzji, by zatrzasnąć za sobą drzwi, na niedokończonym spłachciu rozkrwawionej konfrontacji. – Nagle chcesz o nim ze mną rozmawiać? Winić mnie, że potraktowałam go jak potraktowałabym każdego innego psa zaślinionego na myśl o tych zużytych resztkach, na których nie zdąży nawet ostygnąć plwocina szybszego sąsiada? – parsknęła, przyglądając mu się jednak bez rozbawienia, z ponurą urazą, gniewem przepełniającym tęczówki czarną sadzą, zacierając granice źrenic, jakby kamuflowała się przed nim, kamuflowała się przed sobą. – Pierdol się, Safír – wycedziła w końcu, ściągając głos do zgrzytającego prawie szeptu, do wściekłości wyszarpywanej z samej, zatęchłej jamy wydrążonej w dnie osierdzia; jej głos zarwał się, jakby utknął jej nagle w gardle, rozchylone jeszcze usta drgnęły niemo. Nie kochał jej i docierało to do niej nagle, nie kochał jej i miała ochotę płakać, bo chciała zatrzasnąć drzwi i nie potrafiła, bo chciała go wpuścić i nie potrafiła. – Idź do diabłów, razem z tym cholernym, pieprzonym kundlem.
    Miała wrażenie, że pchnięte drzwi przytrzaskują jej nasadę tętna, łuk oddechu, porzuconą cząstkę, w której należała do niego bardziej niż do siebie.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Trudno było mu powstrzymać gniew; zawsze uważał go za przerażającą emocję, nie podobało mu się, jak szybko wymykał się spod kontroli, prześlizgując się krwioobiegiem ku mięśniom nieznoszącym instynktownego napięcia i krtani, która wznosiła ton głosu ku nieprzyjemnej ociężałości męskiego barytonu – żadne uczucie nie pustoszyło jego serca w sposób tak dotkliwy, nie pożerało go jak ogień suchą trawę, pozostawiając po sobie smolistą zgorzel przepalonej tkanki, wtłaczającej w arterię ołów przytłaczającego rozczarowania, z jakim nie potrafił sobie poradzić, bo za każdym razem, kiedy był zły, spod jego fizjonomii wyłaniały się wszystkie rysy, które uparcie ukrywał przed sobą w lustrze, wygładzając palcami miejsca na własnej twarzy, w których czoło Fenrisa wichrzyło się zmarszczkami, gdy ściągał brwi w rozeźlonym oburzeniu. Za każdym razem, kiedy cienkie żyłki nerwów pękały pod jego skronią, zastanawiał się, czy się w niego zamieniał, nieuchronnie wkraczając w ciasny kaftan skóry, od której przez całe życie pragnął się odsunąć, robiąc wszystko, by się w nią nie zmieścić – dawał ludziom zbyt wiele szans, gryzł się w język, wyciągał dłoń po raz trzeci, choć poprzednie dwa kończyły się dotkliwym ugryzieniem; nauczył się zaplatać supły na własnej krtani, wyrywać z dziąseł wilcze zęby i kondensować wszystkie negatywne emocje do drobnych pigułek, które mógłby przełknąć bez krztuszenia się ich cierpkim smakiem. Nienawidził tego, kim się stawał, kiedy był zły – człowieka przesiąkającego przez własne ciało osoczem rozjątrzonego pod żebrami okrucieństwa, człowieka pochopnie sięgającego po oskarżenia, wyplątywane z gardła jak cienka nitka toczonej po podłodze włóczki, człowieka, który rzucał cień w kształcie swego ojca, ze strachu przed nim strosząc sierść na karku i odsłaniając kły.
    Fenris nigdy nie potrafił pokochać nikogo – jego miłość, jeśli istniała, była szorstka i nieprzyjemna w dotyku, nakłuwała dłoń drzazgami, gdy sięgało się po nią zbyt nieuważnie i odwzajemniała wszystkie uczucia pod włos, jakby, zbyt przyzwyczajony do obchodzenia się ze zwierzętami o ostrych zębach, nie wiedział, jak zachować się w obecności czegoś łagodnego i odruchowo chwytał takie stworzenia za kark, biorąc ufność i czułość za defekt, który należało podtopić w zatoce, zanim mógłyby się rozwinąć, obrażając go swoją słabością. Były wieczory, kiedy matka przychodziła nocą do jego dziecięcego pokoju, przysiadając na skraju łóżka i przecierając dłonią twarz, próbując w ten sposób zmazać z niej ślady płaczu, lecz nieświadomie tylko je pogłębiając, bo pąsowy odcień policzków sycił się nerwowym tarciem dłoni. Twój ojciec już mnie nie kocha, wyjaśniała, a on nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc kłamał i przeczył naiwnym ruchem głowy, dopóki Margrét nie opierała się na jego poduszce, mocząc łzami sztywne prześcieradło, które chłonęło jej smutek prawie tak prędko jak on, gdy, przytłoczony tymi wyznaniami, kładł się obok niej, wspierając głowę o ciepłą pierś, która unosiła się spazmami tłumionego szlochu, gdy próbował zebrać płynące po twarzy łzy własnym kciukiem; ciebie też nie kocha, Piesku, mówiła w końcu, a on już nie zaprzeczał, bo wydawało mu się, że zarówno on, jak i Fenris wiedzieli o tym w dniu, w którym przyszedł na świat. Podświadomie zawsze obawiał się, że w tym był do niego podobny najbardziej – nie był w stanie ugościć w sercu prawdziwego uczucia, więc wpychał je do niego na siłę, rozpaczliwie próbując udowodnić samemu sobie, że się mylił; łapczywie ściągał z cudzych warg słodycz śpiesznych pocałunków, pozwalał, by obce dłonie pożerały jego ciało natarczywym dotykiem i zsuwał spodnie do kolan w ciasnej łazience, gdzie lędźwie nieustannie ocierały się o brudną ścianę, wmawiając sobie, że tak wyglądała miłość, choć ta, którą odczuwał względem Sohvi, wyglądała całkiem inaczej i być może przez ten brak podobieństwa do obrazów z dziecięcych marzeń, nigdy nie potrafił z satysfakcją jej tak nazywać. Nie mógł kochać jej tak, jak tego pragnął i drzazga tej świadomości zawsze grzęzła pomiędzy nimi wstydliwym, niewypowiedzianym żalem, stygnącym w ciszy na samym brzegu języka.
    Dawniej sądził, że prawdziwa miłość, zakropiona ciepłem romantycznego uniesienia, pojawiła się w jego życiu tylko raz, lecz ilekroć chwytał się tej myśli, choć przestarzałej już o dekadę, nie potrafił wyrugować z siebie ciężkiego przygnębienia, z którego kulą przewiązaną u nogi wspomnień powracał do zaklinowanej w pamięci twarzy Rasmusa, jego jasnych oczu i czułego uśmiechu, które śmierć roztarła na bladej cerze jak plamę farby skapującą na mokrą taflę papieru – obwiniał się za jego odejście, podobnie jak obwiniał się za samotność matki i wizja ta nawracała w nim paraliżującym lękiem, gdy zdawał sobie sprawę, jak kruche i wrażliwe było ciało Lasse, jak łatwo na skórze pojawiały się siniaki, a na umyśle obawy przed życiem, które pustoszyło go huraganem zesłanych przez norny przepowiedni. Egoistycznie pragnął mieć go tylko dla siebie, trzymać ciasno w ramionach, by tym razem nie stała mu się krzywda i by nikt, nawet on sam, nie zdołał mu go odebrać – nie wspominał o nim nikomu, bo wydawało mu się, że w ten sposób stłukłby cienkie szkło emocjonalnego słoju, w którym dotąd tkwili, przebił wykałaczką błonę pozornego bezpieczeństwa i pozwolił, by do środka, jak przez otwartą ranę, wdarły się infekcje koszmarów, przed którymi nie mógłby go już ochronić. Ilekroć budził się w środku nocy i szedł zapalić na balkon, zatrzymywał się w kuchni, gdzie między szczelinami drewnianych desek wciąż stygło echo cudzej krwi – nie potrafił wyrzucić spod powiek obrazu bezwładnego ciała, podtopionego w kałuży otaczającej go czerwieni i jego serce, uwięzione w klatce, do której nigdy nie otrzymał klucza, instynktownie szarpało się podobną obawą, uderzając o kraty nachylonych wokoło żeber. Nie potrafił pomyśleć, dlaczego Sohvi tego nie rozumiała, był jednak zbyt pijany, by jej wytłumaczyć, więc ściągnął tylko brwi, niezdolny sięgnąć genezy jej gniewu i czujący zarazem swój zbyt intensywnie – nigdy nie posługiwała się jego nazwiskiem, a teraz, gdy to wybrzmiało w jej ustach jak gorzkie przekleństwo, drgnął wyraźnie, bo niezmiennie upodabniało go do ojca, na zawsze więżąc w sobie pierwiastek jego imienia; był pewien, że pozostawała tego świadoma.
    Wolałabyś, żebym cię unikał? – rzucił jej naprzeciw, a pijany uśmiech, który wcześniej chybotał się niepewnie pomiędzy kącikami warg, zbladł teraz zupełnie. – Nie zamierzam udawać, że nic się nie wydarzyło. – głos rozłamał mu się niewygodnie pod wpływem szemrającego przy skroniach rauszu, przerwał jednak linię spojrzenia, kierując uwagę na psa, który, jak gdyby nieświadomy panującej przed domem atmosfery, przecisnął się radośnie przez próg, obijając kudłaty ogon o jego udo i wciskając uparcie łeb pod zwieszoną wzdłuż ciała dłoń, która odruchowo, choć bez przekonania, zagłębiła się w rozwichrzonym futrze za uszami. Sohvi znała go zbyt dobrze – umiała wyczuć naturę jego uniesień, rzeczywistą siłę obaw i rozczarowań, po czym właśnie w te obolałe okolice wpychała długi puginał szyderstwa i zajadłej drwiny, który ześlizgnął się wzdłuż kręgosłupa ciarkami urażonego niedowierzania, pozostawiającymi na ciele bolesne uczucie nagłego obrzydzenia do własnej skóry i prześwitującymi chwilowo przez zieleń jego spojrzenia, zanim ta nie zmętniała wokół źrenic, wyostrzając się czymś, co przypominało gniew, lecz co przypominało również smutek. – O to chodzi? – zaczął, a jego głos pogłębił się i stężał, z trudem przeciskając się przez zawężone gardło. – Jesteś zazdrosna, że mam kogoś, komu na mnie zależy? – kącik jego ust drgnął, lecz ulotnemu grymasowi daleko było do rozbawienia, a bliżej do nerwowej histerii, której zwiastun rozsunął się płytko pod taflą spojrzenia. – Kogoś, kto mnie kocha? – skonfrontował własne słowa z uderzającym ciężarem jej przekleństwa, czując jednocześnie, jak coś, czego obecności nie był dotąd świadomy, pękło za jego mostkiem, wżynając się ostrymi odłamkami w miękkie włókna trzewi; nagła, rozgorzała nienawiść do kogoś, kogo kochał wydała mu się boleśniejsza, niż gdyby stracił ją naprawdę, a kiedy huk zamykanych drzwi przepchnął go o krok do tyłu, poczuł, jak rzęsy ciążą mu zalepiającymi je kroplami wilgoci, które nie miały jednak odwagi spłynąć po policzkach. Otso zaskomlał rozpaczliwie, a on pomyślał, że mógłby odejść i pomyślał, że mógłby sięgnąć ku klamce, niezależnie od decyzji pozostawiając rozdrapaną ranę w ich relacji i drugą, siostrzaną we własnym sercu. Nie możesz go tu zostawić, przeszło mu przez myśl, lecz nie przez sumienie, więc słowa nie wydostały się spod napiętych strun krtani – mimo to sięgnął ku drzwiom, rozchylając je na przekór złości, z jakimi trzasnęły o zawias i przystając w progu holu, którego rozchylone gardło uderzyło go falą mdlącego ciepła.
    Wszystko, co mi mówiłaś było kłamstwem. – nie wyartykułował pytania i słowa, które prześlizgnęły się echem w głąb mieszkania zabrzmiały jednocześnie jak prośba i jak oskarżenie; nie był pewien, które dogodniej leżało mu na żołądku.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nie uśmiechał się dłużej – więc ona uśmiechała się za niego, cierpko traktując zadawane jej bladym tonem pytanie; nie było w tym uśmiechu zadowolenia ani triumfu. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby wyjść z tej konfrontacji z podniesioną głową – albo mogła, dla wmawianego pozoru, jednocześnie czując wyłącznie, jak dotkliwie newralgiczna cząstka jej serca kurczy się i mierźnie pod opoką żeber, zapadając się jak pusta skorupka dociśnięta palcem w miejscu słabizny. Mogła udawać, mierząc się zarazem ze świadomością, że musi nauczyć się oddychać jeszcze raz, od nowa, polegać na swoim pulsie jeszcze raz, od nowa, osłabionym o całe jedno istnienie, które trawiło ją dotąd w tkliwej połowie. Zdawało się, że nie mogła nic na to poradzić – zdawało jej się, w egocentrycznej złości, że zrobiła już wystarczająco, oddając mu szansę rozpoczęcia tej rozmowy właściwymi słowami, których jednak nie odnalazł na progu jej mieszkania ani pod swoim językiem, ani być może nawet w żadnym odruchu swojej myśli, bo jego myśli nie należały dłużej wyłącznie do niego – do nich – ale do młodego Nørgaarda o zdesperowanym spojrzeniu. Ile razy zdążył się z nim zobaczyć przez ten czas? Ile razy zdążył do niego napisać, złapać go za dłoń, zapytać troskliwie, jak się czuje i czy może coś dla niego zrobić? I przeszło tyle milczących dni później stawał u jej progu, niezdolny do przytomnej rozmowy i trzeźwych pytań, nadal niosąc na ustach wyłącznie imię tego chłopca – tego nieszczęsnego chłopca, który znał go, w pewien sposób, lepiej od niej, bo nigdy nie potrafiła kochać go w absolutnej pełni; czasami myślała z rozbawieniem, że gdyby tak było, miłość ta musiałaby być nowym wynalazkiem wszechświata, doskonalszą formą szczęścia – albo zniszczyłoby ich to doszczętnie, bo wszechświat mógł wyłącznie trwać w dążeniu do pełności, nigdy ją osiągać. Więc znała go jak grzbiet własnej dłoni, a Nørgaard znał go jak bicie własnego serca i gorączkę własnej skóry; i tego mogła mu wyłącznie zazdrościć, choć ostatecznie nie to stawało się zarzewiem głęboko korzeniącej się urazy – z tym pogodziła się przecież już dawno, jeszcze zanim zrozumiała, że Safír stawał się jej drugą, niezależną duszą, jeszcze zanim przyjechała do niego do Sztokholmu, jeszcze zanim poznali się tak przejrzyście, jak nie wypadało znać drugiego człowieka; pogodziła się z tym być może w miejskim zaułku na wycieczce szkolnej, kiedy niepozorna Rut łapała ją za krawat szkolnego mundurka, albo kiedy w wieku jedenastu lat wyciągała spod materaca łóżka wypożyczoną książkę, w której kobiety piły absynt w jednym łóżku, a nad ranem zaplatały sobie nawzajem warkocze, muskając ustami jasny kark kochanki. Musiała ją w końcu oddać – nie pozwolono jej przedłużyć znów terminu zwrotu – ale bibliotekarka szczęśliwie nie przeliczyła wszystkich kartek, nie przejrzała numerów stron: miała więc czterdziestą dziewiątą, miała siedemdziesiątą drugą i trzecią, miała zakończenie – przepisane sobie w kopii, bo jego brak zdawał się zbyt łatwy do spostrzeżenia. Nie było to zakończenie szczęśliwe, ale pełne miłości: choćby ostatnia pozostanę na straży wyrodnej miłości – z własnego serca uczynię jej pomnik, skamieniałego przez żal, trwałego przez żywe wspomnienie szczęścia, jakim było ciepło twoich ust na mojej skroni, nigdy więcej tak samo lekkiej, tak samo czystej z lęku. Chowała te słowa między podręcznikami i w schowku w przegrodzie swojego serca, powtarzaną czule obietnicą, którą lata później w końcu złamała – w jakiś sposób zdradziła tę młodą dziewczynę, która tak silnie wierzyła we własną trwałość w prawdzie.
    Nie, zachowując szczerość przed samą sobą, nie wolałaby jego nieobecności – miała nadzieję, że przyjdzie, miała ją wciąż wtedy, kiedy wybierała odpowiednią płytę, chwilę przed tym, jak zapukał do jej drzwi, a nieprzyjemny uśmiech odpowiedział mu w ślepej jeszcze ciszy. Miała nadzieję, że w końcu do niej przyjdzie i że wszystko się rozwiąże: porozmawiają, wyjaśnią, przeklną siebie jedynie w koniecznej dla pozoru kłótni ilości, rozwieją wątpliwości i w końcu otworzy mu drzwi szerzej, w zaproszeniu. Ale gdyby wiedziała, że kiedy uchyli przed nim zatrzaśnięte wieko swojej wymuszonej samotności, napotka jego nietrzeźwe oskarżenia, wolałaby z pewnością, by nie pokazywał się nigdy, żeby pozwolił jej się łudzić jeszcze, mamić możliwością pomyłki – ale, wyjątkowo jak na siebie okrutnie, nie chciał pozostawiać jej wątpliwości. Było to być może tym tylko podlejsze przez fakt, że sądził, że czyni wyłącznie dobrze i wyłącznie racjonalnie; nie był przecież człowiekiem złym, wiedziała, że nie skrzywdziłby jej specjalnie. Więc czynił to w zupełnej zgodzie z własnym sercem i własnym sumieniem, bo nie potrafił inaczej – nie było nic gorszego niż krzywda zadana dłonią, która nie potrafiła jej czynić: nieporadna i chaotyczna, tkanka rwana tępym, niezręcznym cięciem, tym gorsza do zasklepienia.
    Nie? – spytała z wyraźnym powątpiewaniem, unosząc na krótko brwi, jakby czekała na ciąg dalszy: a więc na to, co się wydarzyło i czego nie chciał unikać, wiedząc doskonale, że myślał o czymś innym, bezlitośnie myślał o czymś innym, bo jego myśli nie należały już do niego i być może nie należały od dawna, a ona nie wiedziała o tym nic: o tej cichej kradzieży popełnionej w konspiracji serc. Zdawało jej się, że trzymała jego serce w dłoni, a teraz rozwierała palce, by znaleźć w niej kamień pusty w środku; i była sobie winna, bo zbyt długo żyła pod zamkniętymi powiekami, wyobrażając sobie niespełnione, niemożliwe szczęście. Musiała unieść znów kąciki ust,  z rozczarowaną ponurością. Nie zamierzał udawać, bo nie udawał; dla niego nie wydarzyło się nic więcej ponad to jedno – co mu powiedziałaś? Żałowała, że nie powiedziała więcej. Żałowała, że powiedziała za dużo.
    Blada fizjonomia stężała wyraźnie pod sztychami kolejnych słów, tak precyzyjnie i bezdusznie sięgających bolesnej tkliwości serca; bo choć nie było to powodem, nie mylił się wcale – zazdrościła mu, że go kochano, zazdrościła mu człowieka, który stawał pod jego drzwiami, który odmawiał spod nich odejść, który mówił o nim w ten sposób; zazdrościła mu człowieka, który nie zamierzał z niego zrezygnować, miłości tak zdeterminowanej. Zazdrościła mu, że nie był do nich podobny: do Lasse i do niej, do ludzi wyczekujących w progu i wybaczających nieobecność bez pytań. Zacisnęła nerwowo szczęki, pozwalając by kurcz gniewu przepłynął jej po żuchwie.
    Niezmiernie mnie cieszy – oznajmiła szorstko, zesztywniała w przesmyku uchylonych drzwi, czując się nagle naga i słaba przed nim, przemarznięta i bezsilna, wściekła do punktu rezygnacji – że znalazłeś wreszcie kogoś, kto cię kocha. Kogoś, kto na ciebie naiwnie czeka, kiedy śpisz w innym łóżku, to musi być wspaniała miłość – dokończyła, nie wiedząc, czy to chłód wdzierający się do wnętrza holu staje jej w gardle, czy własny głos przymarza jej do ścian gardła, zmuszając go do wysilenia go z siebie.
    Nie miała siły ani więcej słów, więc trzasnęła drzwiami; huk przetoczył się przez nią, jak wystrzał przez przerzedniały las, ostatni dźwięk przed zgaśnięciem ptasiego oka, choć wciąż zdawał się szamotać skrzydłami w jej piersi. Odwróciła się, przez chwilę niezdolna się ruszyć, czując nagłą słabość podchodzącą do gardła, nieprzyjemną miękkość w kolanach – musiała wypić więcej. Nienawidziła Brahmsa; dlaczego, do cholery, wybrała Brahmsa? Ruszyła się niechętnie, czując szorstkość dywanu pod stopami, bo zsunęła w którymś momencie za duże pantofle Nikolaia; podnosiła spojrzenie przed siebie i zastanawiała się nad przestrzenią domu, nad całym powietrzem, którego nie mogła przecisnąć przez płuca. A potem drzwi szczęknęły znowu, pijany głos wtargnął do środka wraz ze świstem zimna; złapała stojący pod ścianą na ozdobnej etażerce szklany wazon i cisnęła nim w jego stronę, ogłuszona na chwilę nagłym trzaskiem. Kiedy niosąca się w skroniach echem kanonada opadła, zdała sobie sprawę, że nie widzi go nawet, bo spojrzenie zaszło jej łzami; i że oddycha ciężko, w całym tym zbędnym powietrzu.
    Byłam przy tobie zawsze – warknęła, głosem rozprutym w szwach nową barwą desperackiej, bezsilnej złości. Zabijała w myślach po stokroć wszystkich mężczyzn, którzy sprawiali, że nie mógł na siebie patrzeć; siedziała przy nim godzinami, mydliła mu podrapane plecy, opłukiwała skronie słowami, których troskliwej wyrozumiałości musiała się nauczyć, przynosiła mu jedzenie z pozostałości z restauracji, zarzekając się, że sama zjadła wcześniej; chciała być dla niego równie dobra, chciała być planetą odbijającą cudze światło, bo mieli tylko siebie. – Zastanawiałeś się w ogóle, chociaż przez chwilę, dlaczego wtedy przyszłam? Czy to nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia, poza tym, że przypadkiem też tam był? – krtań ścisnęła jej się, ściągnięta silnym węzłem przełykanego płaczu; jego sylwetka wyostrzyła się, kiedy strąciła ze spojówek drażniącą słabość.  – Byłam z tobą zawsze wyłącznie szczera. Powiedziałam mu, żeby kochał cię właściwie. Tak, jak na to rzeczywiście zasługujesz, nie tak, jak ci się wydaje. Powiedziałam, żeby zostawił cię w spokoju, jeśli tego nie potrafi. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Wynoś się.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Zbyt często wydawało mu się, że jego wnętrze było zbyt ciasne, by pomieścić w sobie miłość, bo za każdym razem, kiedy wpuszczał ją do środka, napierała boleśnie na mostek, rozchylała żebra i skrobała paznokciami po osierdziu, dopóki to nie zaczynało broczyć w rozchylony otwór piersi, podtapiając go uczuciem, po które sam wyciągnął ręce, lecz nie potrafił utrzymać go w dłoniach – czułość emocji opadała mu ciężko na żołądek, stawała w gardle kłującą ością obawy i stygła pod opuszkami drżących palców; nie potrafił kochać w sposób niewinny i delikatny, bo pod łagodną pieszczotą zawsze krył się dygot uciążliwego zmartwienia, że był w swej obecności niewystarczający, trzymał cudze serce i uciskał na nie swą troską zbyt mocno, pozostawiając purpurowy cień sińca lub zbyt słabo, pozwalając, by wyciekło lepkim osoczem i pozostawiło zeschniętą czerwień krwi pod paznokciami. Był wobec miłości bezradny, bo lękał się bólu, jaki mu sprawiała, grzęznąc w aorcie i modyfikując rytm tętna, nagle przyśpieszającego gwałtownym zrywem niepokoju, gdy budził się w środku nocy, próbując dostrzec zarys nieruchomej sylwetki Lasse po przeciwnej stronie materaca, upewnić się, że wciąż tam był, z sercem bijącym płytko za kratami żeber, jakby w każdej chwili wyczekiwało momentu, kiedy będzie mogło wydostać się na zewnątrz, rozkuć z kajdan nadgarstki tętnic i poczuć chłód świeżego powietrza, wnikającego pomiędzy włókna tkanek jeszcze na chwilę po tym, jak mięsień opuści klatkę odżywiającego go ciała. Przyglądał się sobie w lustrze i nie poznawał własnej twarzy, bo ta nagle zdawała mu się starsza o dekadę, ociosana surową dojrzałością, lecz zapadnięta w zmęczeniu, które rysowało się prześwitem niezdrowej bladości i stygło w mętnym odcieniu tęczówek, rozmywających cienki obrys źrenic – nigdy nie potrafił radzić sobie z alkoholem, bo zawsze wydawało mu się, że rausz odciążał jego duszę bardziej niż dociążał żołądek i ta unosiła się w górę mostka, aż nie sięgnęła skroni; jego głos miękł śmiechem po tanim winie, które kupowali z Sohvi w Sztokholmie, a myśli supłały się pod wpływem rumu, na zawsze skojarzonym z paroksyzmem na twarzy Fenrisa i triumfalnym ukłuciem własnego, młodzieńczego nieposłuszeństwa. Po śmierci Rasmusa pił za dużo i dłonie drżały mu, gdy odpalał kolejnego papierosa, choć nikotyna dawno skrobała już mdłościami o podniebienie; w porządku, słyszał wtedy wielokrotnie głos przyjaciółki, kiedy powieki osuwały mu się na źrenice wpół zdania, a mięśnie wiotczały, ściągając ciało do pozycji leżącej na cudzych kolanach, pozwólcie mu spać, bo w ten sposób łatwiej było radzić sobie z życiem – niekiedy wydawało mu się, że czuł się tak samo jak wtedy, choć Lasse żył wciąż obok niego, bliski i namacalny.
    Być może w snach, które pozostawiały jego jaźń zwieszoną na stromej krawędzi rzeczywistości, miał rację – nie potrafił udźwignąć miłości; był dzieckiem o kruchych kościach i nastolatkiem o naturze cienkiej jak pergamin, która rwała się pod uciskiem cudzej woli, lecz spolegliwie przyzwalała sięgnąć dłonią tam, gdzie obca ręka kierowała go za nadgarstek. Pocierał dłońmi siniaki, które gniew Fenrisa pozostawiał na jego chłopięcym ciele, a potem pocierał pręgi zadrapań, znaczące wypukłości żeber pamięcią napastliwych paznokci. Wtedy również wydawało mu się, że kochał – ojca, bo dzieciom nie wolno było nie kochać swoich rodziców i mężczyzn, którzy całowali go namiętnie w usta, lecz nie potrafili spojrzeć mu w oczy, a on szybko nauczył się rozumieć, dlaczego. Pamiętał, kiedy pierwszy raz spojrzał na swoje nagie ciało w przyćmionym lustrze ich ciasnej, niewykończonej łazienki i dostrzegł smugi purpury zarysowane wokół zbyt wąskiej talii, bordowego siniaka w miejscu, gdzie obojczyk schodził ku rękojeści mostka i wybroczyny dropiatej czerwieni owinięte wokół szyi, po czym wspinające się w górę brody, znacząc odcisk zaborczego apetytu; pamiętał, że wydał się sobie słaby, bo podczas gdy sądził, że wyrwał kończyny z ciasnych wnyków rodzicielskiego rygoru, wciąż pozostawał ofiarą i niezależnie od tego, jak czułych uśmiechów nie nakładałby na wargi, nie mógł zmylić nikogo, kto od lat wiedział, jak pachniała bezsilność. Piękne uczucia zużywały się na jego ciele, jakby wyrażając je, musiał zeskrobywać z siebie naskórek, ukazywać pąsowe lśnienie znajdującej się pod spodem tkanki, wypłukiwać bezradność łzami i osłaniać się ciężarem głosu, którego nigdy nie chciał słyszeć w swej krtani, lecz ten układał się na napiętych strunach wbrew jego woli, szarpiąc za nie staccato, aż dławił się własnymi słowami, własną bezradnością, własnym płaczem, który ostatnio zbyt często zakradał się bolesnym spazmem do jego gardła. Wciąż traktował łzy ze wstydliwą niepewnością, napinając barki w obawie, że spadnie na nie cios szorstkiej nagany, więc wstrzymywał je ciszą na tarczy spojówek, zasłaniając dłonią usta, gdy za zamkniętymi drzwiami wstrząsała nim konwulsja gwałtownego szlochu, po której nie potrafił znów spojrzeć na siebie w lustro, bo dwie dekady później wciąż przypominał czternastoletniego chłopca, który kładł głowę na kolanach Sohvi i miał nadzieję, że nie widziała, jak pojedyncze łzy spłynęły mu przez pomost mostka, nasiąkając kroplami w materiał jej spódnicy.
    Będziesz pouczać mnie, jak powinna wyglądać miłość? – nie poznawał własnego głosu – drwiącej kpiny, która stygła na języku i kurczliwego gniewu, jaki przez niego przemawiał, tężejąc płytko pod błoną osierdzia. – Nic o niej nie wiesz. Nie potrafisz kochać, bo nie rozumiesz, jak to jest, troszczyć się o kogoś bardziej niż o siebie. – huk zamykanych drzwi rezonował mu w skroniach, przedzierając się przez szum kołyszącego się w pulsie alkoholu i ciche ujadanie nerwowo kręcącego się po werandzie Otso, którego kudłaty ogon ocierał się coraz lżej o jego udo, pozostawiając pojedyncze włosy na ciemnym materiale spodni. Był na nią zły – nie pierwszy raz, lecz pierwszy raz naprawdę, pierwszy raz w sposób, który tętnił mu w żyłach i chwytał skurczem za zawias szczęk, jego gniew, płytki i niewysłużony, pozostawał jednak ledwie cienką warstwą na powierzchni świadomości, szklaną szybą, za którą uwięzły emocje, jakie znał i pielęgnował, pozwalając, by obrosły jego serce pnączem ciasnym na podobieństwo pulsujących wokół żył; kiedy uchylił drzwi, a wraz z cichym szczękiem klamki tuż obok niego rozległ się głośny trzask pękającego naczynia, poczuł, jak sycona nietrzeźwością afektacja wpierw nakrywa się krakelurą cienkich rys, a potem rozkrusza w jego piersi, uwierając ostrymi fragmentami w uciśnięte kurczem trzewia. Drgnął wyraźnie, odsuwając się w chwiejnym zaskoczeniem, po raz pierwszy tego wieczoru uczuł jednak, jak w jego piersi odezwało się nieobłaskawione zwierzę strachu, wyglądające na wierzch przez ciemne źrenice, kiedy łydka zapiekła dyskomfortem krótkiego bólu. Cofnął się o krok, unosząc nerwowo głowę i wstrzymując zieleń spojrzenia na twarzy Sohvi, ściągniętej fastrygą bezsilnej złości, która wydawała się drżeć tuż pod powiekami, osłaniając ciemne tęczówki mielizną rozżalonej wilgoci.
    Tak jak na to zasługuję? – dygotał, próbując przysłonić tę słabość niewygodnie krzywym uśmiechem, grymasem, który zniekształcił jego twarz wyrazem surowej, zgorzkniałej dorosłości, jakiej dotąd nie znał i którą trzymał na odległość silnie napiętej smyczy. – Tak jak ty mnie kochasz? – bał się szorstkiego brzmienia własnego tonu, bał się tkliwego spazmu, który ścisnął Sohvi za gardło i bał się płytkiej tafli łez, jaka wkradła się w jego spojrzenie, naciekając na białka żyłkami niezdrowej czerwieni. – Nigdy nie potrafiłaś powiedzieć mi prawdy.nikt nigdy nie byłby w stanie mnie pokochać. – Szukasz wybiegów, wpadasz w złość, oskarżasz pierwszą lepszą osobę, która ci się nawinie, byle tylko nie przyznać się do swoich błędów. – zrobiło mu się słabo – być może tak działał na niego gniew, być może tak działało na niego kłamstwo; zimny wiatr wciąż smagał przepoconą skórę za jego kołnierzem. – Oszukujesz się, Sohvi, dobrze o tym wiesz.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Trzask drewna uderzającego ze złością o framugę rezonował w ciele: utknął jej w piersi, nienamacalny, niefizyczny odłamek dźwięku, wibrujący wciąż pod warstwą osierdzia, na strunach szarpiących za brodawkowate mięśnie rozwścieczonego serca. Gdyby zamknęła oczy, poczułaby jego smak na języku, cierpki smak nieoczekiwanego końca rzeczy dotąd nieskończonej – obiecywali przecież, że będą zawsze, obiecywali sobie pijanymi głosami ocierającymi się szeptem o wydeptane włosie dywanu, na którym składali zarumienione policzki, obiecywali sobie w najbardziej surowy, najbardziej szczery sposób: nietrzeźwo do momentu jaskrawej trzeźwości uczuć, niezdolni do kłamstwa, bo znajdowali siebie w miejscu, w którym nie istniał między nimi dłużej żaden odcień bieli, który mógłby je usprawiedliwić. Słyszała rozpaczliwe szczekanie Otso za drzwiami, grzęznące w przestrzeni na granicy skamlenia, na granicy zdesperowanego wyrzutu, uderzającego w potylicę ujadaniem sumienia, jak pałka opadająca na kark nieświadomego zwierzęcia, nieskuteczna. Chciała namacać chyba ścianę, czując nagłą słabość zamykającą się na oddechu, ale zamiast tego drzwi otworzyły się znowu, a jej palce zacisnęły się na porcelanie – nie był to pierwszy raz, kiedy cisnęła w niego znalezionym pod ręką przedmiotem, ale pierwszy raz przestraszyła się tego bezwzględnego odruchu własnego gniewu, głośnego huku rozsypującego się szrapnelem po przytomności. Nie spoglądała nawet na jego bladą twarz, kiedy porcelana kruszyła się na podłogę obok jego stóp, odsłaniając jasne brzuchy przewróconych na farbowany grzbiet fragmentów; patrzyła na Otso, sparaliżowanego przestrachem, kurczącego się za jego kolanami, targanego dreszczem wyuczonego, cichego lęku, kotłował się w miejscu jakby chciał stać się cieniem siebie, przestraszony błysk białek i różowy spłacheć języka łyskający na czarnym futrze, ogon wciśnięty głęboko między tylne łapy, przednie uginające się pod nim, jakby nie mógł wytrzymać dłużej własnego ciężaru. Nie znała jego przeszłości, ale wyobrażała sobie, że właśnie stawała się jej echem, powracającym pogłosem doświadczonej krzywdy – nie posiadała dłużej dłoni, w które składał gorliwie czarny pysk, posiadała jedynie te, które roztrzaskiwały mu świat tuż nad głową, posypując czoło lśniącym pyłem skruszonego zaufania. Nic o niej nie wiesz, nie potrafisz kochać. Nie potrafisz kochać. Całe życie nie chciałam niczego innego; jedynie kochać. Całe życie tonę, odkąd po raz pierwszy nabrałam powietrza, z twarzą zanurzoną w dziewczęcych włosach pachnących słodkim szamponem. Nie potrafisz kochać. Może kochałam zbyt długo, czekając na choć jedno spojrzenie obiecujące, że nie jest to miłość przeznaczona na zmarnowanie; jak podli byli bogowie w pisaniu tego przeznaczenia – kochała każdą dziewczynę braną pod czułą opiekę, kochała każdą kochankę skradającą sen z jej poduszki, kochała kobiety w bezwarunkowy sposób, którego nie potrafiła wyjaśnić; kochała jego, nawet teraz, choć dławiła się tą miłością.
    Kto się o mnie zatroszczy, jeśli nie zrobię tego sama? – nie mogła zapytać, bo musiałaby się rozpłakać; musiałaby przegrać, wyciągnąć ku niemu dłonie jak żebrak proszący o jałmużnę; oddała się mu w ten sposób jeden raz, raz za dużo. Wydawało jej się, że czuje znowu fantomowy ciężar nożyka w odrętwiałej dłoni. Może nigdy go nie odłożyła. Może wróciła do domu, po milczącej nocy spędzonej w jego mieszkaniu i wciąż nie wypuściła go z palców, małej brzytwy zbroczonej własnym strachem, może tkwiła wciąż wsunięta pod poduszkę, czuwająca nad jej snem, kiedy wokół zalegała ciężka, nieprzebłagana cisza. Nie mogła go zapytać, bo musiałaby powiedzieć: zostań ze mną dzisiaj, bo musiałaby powiedzieć: poczekaj aż zasnę, potrzymaj ten nóż, na chwilę, za mnie. Musiałaby przyznać, że czuje się mała, bezsilna i pokonana, pierwszy raz tak dotkliwie – nie miała siły się o siebie troszczyć, ale kto zrobiłby to za nią? Ojciec, który nie chciał na nią patrzeć? Matka, która szybciej pozwoliłaby jej się skrwawić na łazienkowych płytkach, zanim spróbowałaby posłuchać?
    Nikt nie mógłby kochać cię tak samo – nienawidziła jego krzywego uśmiechu, nienawidziła jego spojrzenia zachodzącego filmem łez, nienawidziła zdeterminowanej surowości swojego głosu, ściąganego ostro ku szorstkości, pomimo bolesnej pieszczoty tych słów, zanurzanej teraz pod skórę cierniem cierpkiego rozdrażnienia, prawie zaborczego, kiedy próbował zaprzeczać wszystkiemu, co między sobą posiadali, co wiązało ich silniej niż krew, silniej niż proste przywiązanie: trzymali nawzajem swoją słabość, tętniące serca wyciągane na dłoniach, z prostej, nieskalanej pragnieniem, troski. Nie chciała przecież nigdy jego ciała, nie chciała nigdy jego serca, nie chciała od niego niczego, oprócz odwzajemnionej lojalnej – psiej – trwałości. Mówiła o swojej miłości z wyniosłą zuchwałością, bo zawsze była z niej dumna: z jej bezbrzeżności, z jej pewnego niewzruszenia, nawet teraz, kiedy pragnęła go wyłącznie nienawidzić, bo tak byłoby z pewnością łatwiej, zamiast pamiętać wciąż jeszcze spędzony razem świąteczny wieczór, uśmiech zanurzony w jego spojrzeniu, ciężar jego ubrania na swoim ciele, karmin swojej szminki obrysowujący mu usta. Oddawała mu swoje imię, z wdzięcznością, że zgadza się je przez chwilę nosić, nie wzdrygając się przed jego dotykiem, kiedy zabierała mu jego własne. Podnosiła w końcu spojrzenie ze skłębionej sylwetki Otso na jego zbladłą twarz, naprzeciw jego spojrzenia zaszłego łzami i zdawało jej się, że to jego łzy czuje na swoim policzku, przepalające chłodną skórę upokorzeniem.
    Jesteśmy siebie w takim razie zupełnie warci – warknęła, krzywiąc się w symetrycznym nieprzyjemnym rozbawieniu, w pobłażaniu dla nich obojga; mówił o unikaniu prawdy, jakby nie spotkała jej, niewypowiedzianej nigdy, pod srebrnym numerem jego mieszkania. Powracało do niej jego granatowe spojrzenie, powracało do niej, jak bardzo bolała ją jego obecność, nieoczekiwana intymność w jego głosie, kiedy mówił o Fenrissonie. Przez moment pragnęła, żeby miał rację; przez chwilę pragnęła być niezdolna do miłości, niezdolna do tego rwącego, niecielesnego bólu. Nie potrafiła troszczyć się o nikogo bardziej niż o siebie, dlatego rozprawiała o jego miłości, chociaż dławiła się jeszcze wspomnieniem stęchłym oddechem męża na policzku; odkładała nożyk na blat, żeby móc pochylić się nad tą nieoczekiwaną obecnością w jego nieobecnym sercu, drugą drzazgą wgryzioną mu w serce.
    Co ten szczeniak ci właściwie powiedział? – parsknęła, mając wrażenie, że Brahms wkrada jej się pod skórę, prześlizguje się drażniącym dreszczem po kręgosłupie, smętne tony pianina czyniące tę sytuację tragikomicznym spektaklem. – Przybiegł do ciebie na skargę, że mówiłam do niego brzydko? Naiwnie wzięłam go za dorosłego, to przynajmniej musisz mi wybaczyć, nie wiedziałam, że gustujesz w rozwydrzonych smarkaczach niepotrafiących znieść dorosłej rozmowy. Ale to przynajmniej was najwidoczniej łączy – cięła z suchą, pozbawioną satysfakcji złośliwością, bo frustracja stawała jej w gardle; bo nie wiedziała, jak mu powiedzieć, że go wtedy potrzebowała i że potrzebuje go teraz; nie mogła mu powiedzieć, nie chciała go widzieć. Otso zaskomlał, następując łapą na jeden z odłamków lub może następując na ostrą krawędź jej głosu, tak obcego w tym gorzkim tonie. – Zabierz, na miłość boską, tego pieprzonego kundla, oszaleję od tego ciągłego żałosnego skamlenia, nigdy się nie zamyka i do niczego się, kurwa, nie nadaje – nie chciała, żeby go zabierał; nie wyobrażała sobie pustki, jaka pozostałaby z nią w tym domu, ale nie potrafiła powstrzymać gniewu, kiedy spoglądała na jego sylwetkę; ale miała wrażenie, że nie zniosłaby, gdyby powstrzymany strachem nie przyszedł położyć jej łba na kolanach, gdyby spoglądał na nią jedynie w ten nieufny, błagalny sposób, prosząc o litość. Łzy wciąż lśniły jej na źrenicach i rzęsach, ale nie miała odwagi podnieść dłoni do oczu, jakby musiała tym gestem przyznać się do słabości. Dłonie drżały jej za bardzo, jak oddech, jak serce i zmęczone kości.
    Musiałam zagrozić mu nożem, żeby przestał. Przyszłam do ciebie, bo nie mogłam tu zostaćbo cię potrzebowałam; uniosła drżącą rękę, sięgając palcami skroni, nasadą dłoni przecierając w końcu policzek nerwowo, pomimo bladości głosu i zdławionego w piersi płaczu, spoglądając na niego znów ze śmiałą nieustępliwością. – Ten pieprzony kundel do niczego się nie nadaje, wył tylko pod biurkiem, jakby go zażynano, zabierz go. Nie przychodź więcej, poradziłam sobie. Poradziłam sobie sama.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Nigdy nie zauważył, że jego serce leżało w cudzych dłoniach dłużej niż w jego własnych – oddawał je, pozwalając, by osierdzie wgniatało się w rozchylone komory, zmuszone do otwarcia łakomym uciskiem palców, które topiły się w spąsowiałym mięśniu jak w skórce dojrzałej brzoskwini; należało do niego coraz mniej, bo kiedy kładło się z powrotem w kostnej celi żeber, było zbyt zmęczone, by odnaleźć refren właściwego tętna, więc biło w rytm melodii obcego krwiobiegu. Odnajdywał wśród trzewi papilarne odciski nie swojego życia – stygmaty zmartwień, które naciekały ciemnymi plamami sińców, modzele stwardniałych na naskórku obaw, wybroczyny emocji przebarwiających jego przekonania na chorobowe odcienie czerwieni – lecz nie potrafił ich z siebie wyrugować bez ranienia tkanki, na której narosły; gubił swoje marzenia w tym, czego oczekiwali od niego inni ludzie, ze łzami w oczach obiecywał matce, że nigdy więcej nie skrzywdzi jej w ten sposób, a potem próbował wypłukać z języka smak ust drugiego chłopca, rozdrapać miejsca, w których dotykał go pod ubraniem i znienawidzić tkliwość swego podbrzusza, napiętego niewygodnym przekonaniem, że kłamał, kiedy patrzył Margrét w oczy, więc ze strachu przed własną winą trzymał słowo kocham przylepione do podniebienia. Wyrywał nogę z sideł, po czym wpadał w kolejne wnyki, niezdolny odmówić, kiedy presja cudzych pragnień zaciskała się na klamce jego serca, szarpiąc dalszą namową, każdym nie bądź taki, każdym wiem, że chcesz, każdym jesteś mi to winien, których nie potrafił odepchnąć zdeterminowanym przeczeniem, bo był zbyt zmęczony i chciał tylko wrócić do domu, bez podążających za nim cieni cudzych gróźb – uśmiechał się uprzejmie, mówił może i przepraszam, jakby wybierał resztę z portfela: jeśli dam ci dwieście koron, pozwolisz mi odejść? Jeśli zaśmieję się słabo, obiecujesz nie zrobić mi krzywdy? Siedział na wersalce, wyczuwając krwiaka rozlewającego się w debrze miednicy i przyglądał się światu, który kołysał mu się przed oczami jak marchewka przewieszona ponad głową osła – nieustannie w zasięgu ręki; gdyby wstał, mógłby zacisnąć na nim palce i najeść się do syta, tymczasem trwał w bezruchu, ze spazmem głodu uwięzionym na dnie żołądka – jego serce nigdy przecież do niego nie należało.
    Długo wydawało mu się, że Sohvi jako jedyna nie wymagała od niego składania przysięg, których nie potrafił spełnić, bo kiedy z zastygłą na wargach słodyczą taniego wina obiecywali sobie wierność, oboje podkasali usta do radosnego uśmiechu. Budził się w środku nocy ze struną krtani zarwaną afektem koszmaru, w którym cudze dłonie sięgały do jego ciała, próbując zdjąć skórę ze stelażu kości i tylko jej palce – smukłe i kobiece, naznaczone drobnymi bliznami – nie parzyły go przy dotyku, tylko jej pozwalał zetrzeć sobie z czoła lepką wilgoć gorączki i zmyć z lędźwi niechciane wspomnienia, kiedy dygotał na dnie prysznicowej kabiny, a ona przykucała naprzeciwko niego, dopóki nie uniósł wzroku; był gotowy oddać jej swoje serce, by choć przez chwilę potrzymała je w kołysce własnych żeber, ale Sohvi nigdy nie chciała mu go odbierać, więc przez jakiś czas trwali złączeni poza swoimi ciałami, bez potrzeby splatania kolejnych węzłów na nadwyrężonych emocjami tętnicach. Kochał ją w sposób, którego nie można było zdrapać paznokciem z samej powierzchni naskórka, kochał ją, nawet kiedy roztrzaskiwała framugę o zawias kuchennych drzwi i kruszyła ceramikę o powierzchnię ściany, spod której wybierał potem palcami rozłamane kawałki, lecz, jak każda miłość, również ta nie potrafiła zadomowić się w jego wnętrzu, nieustannie skomląc i wydeptując ścieżki wzdłuż zakrzywionego łuku aorty – nie zasługiwał na jej wyrozumiałość, bo zbyt wiele razy popełniał te same błędy, nie zasługiwał na jej cierpliwość, bo wiązał zbyt ciasne supły na własnej krtani, nie zasługiwał na jej czułość, bo od matki nauczył się, że była to najłagodniejsza forma przemocy.
    Nie rozumiesz. – nie słyszał już swojego głosu, bo rzeczywistość wydawała się dzwonić mu w uszach dźwiękiem stłuczonego talerza, płochliwym ujadaniem psa, który schował się za jego nogami, nieproporcjonalny do żyjącego w nim strachu. – Nie rozumiesz, że nie możesz po prostu… nie wszyscy… – łzy ugrzęzły mu w gardle nagłym skurczem, zaciskając obrożę drażniącej niemocy tuż pod grdyką – pomyślał o szlochu, który zastygł w jego snach, odkąd znalazł Lasse z przedramieniem rozciętym pulsującą smugą czerwieni, o tym, jak wiele razy wydawało mu się później, że widział pojedyncze krople krwi zaschnięte na podłogowych deskach, o tym, jak często budził się w środku nocy z konwulsją strachu przeciskającą się tuż pod powierzchnią sumienia i przyglądał się jego smukłej twarzy, chorobliwie bladej na tle jasnej pościeli, nie tak surowej, kiedy morzył ją sen, nie potrafiąc przegnać spod czaszki wrażenia, że mógł w każdej chwili zniknąć, przerzedzić się i odpłynąć nurtem wpadającego przez okno wiatru. – Nie mogę go stracić. – czuł, jak nerwy, które pilnowały właściwego ułożenia krtani, puściły nagle, zwalniając napięte struny – w ton jego głosu wkradło się niewygodne drżenie, tkliwość podkasanych dotąd emocji, przejaw strachu, z jakim nie chciał się zdradzać, bo musiałby wtedy ściągnąć z siebie kolejne warstwy, przebić się ostrą szpilą prawdy przez nadbudowaną wokół serca defensywę, osierdzie, które zdążyło stwardnieć, odkąd ostatnim razem dopuszczał do niego łakome trzonowce cudzych pragnień. Nie miało to żadnego znaczenia. Nikt nie mógłby kochać go tak samo i nie miało to żadnego znaczenia, bo słowa te powracały do niego reminiscencją matczynej przestrogi, uciskającej na miejsce, skąd łzy pełzły pod cienką skórę powiek – a potem serce potknęło się o podburzone tętno i na chwilę zatrzymało, jakby obtarło sobie kolana o żwirowy grunt jego wnętrzności; źrenice rozszerzyły się w przelotnym otrzeźwieniu, a trzewia nabiegły obrzękiem gwałtownego strachu – na widok łez w oczach Sohvi, na wyobrażenie jej palców zaciśniętych kurczowo na wąskim nożyku, na ciężar, który opadł na dno jego własnej piersi. Pomyślał, że wolałby tego nie przeżyć – nie miał siły, by wykarmić w sobie kolejne emocje.
    Dlaczego nic nie powiedziałaś? – głos ściągnął się do dawnej, dziecięcej uległości, a mięśnie ugrzęzły w bezrozumnej konwulsji, nie wiedząc, czy powinny kurczyć się pod wpływem gniewu, żalu czy przerażenia; wyobraził sobie, jak stała pod drzwiami do jego mieszkania, uciskając drżącą dłonią miejsce, w którym wciąż palił dotyk Nikolaia i poczuł w gardle dławiący rygor bezsilności, bo nigdy jej nie powiedział, że spędzał coraz mniej nocy we własnym łóżku nie dlatego, że zajmował cudze, ale ponieważ bał się wracać do domu po zmroku, bał się wyzwisk podążających za nim na ulicy i bał się nienawiści, która zbyt łatwo przewróciła go na ziemię, wgniatając się butem pomiędzy pręty żeber – jego ojciec wciąż żył, ale on od dawna czuł się jak sierota, sypiając na skrzypiącej wersalce za grubymi murami Toivoa’i. Chciał wyrwać sobie spod języka wszystkie zalegające tam przeprosiny i objąć ją ciasno wokół dygocącej piersi, chciał wyznać jej, że kiedy patrzył w lustro, nie poznawał własnej twarzy i dusił się tą miłością, którą tak usilnie trzymał w sercu, jakby obawiał się, że kiedy zacznie o niej mówić, ta wyrwie mu się z trzewi i pozostawi po sobie głęboką ranę, ale nie mógł zrobić żadnej z tych rzeczy, wzdrygnięty kolejnym przekleństwem i świadomością, że nie zauważył, kiedy łzy zaczęły ociekać mu po policzkach. W przeciwieństwie do Fenrisa nigdy nie potrafił utrzymać się swego gniewu. – Sohvi, przepraszam. Przepraszam, powinienem tam być, nigdy nie chciałem cię zostawiać. – płacz ciążył mu upokorzeniem, ale nie umiał teraz przestać; był bardziej pijany, niż sądził i rzeczywistość kołysała mu się przed oczami. – Nie każ mi wychodzić. – stał obok Otso i wyglądał na tak samo przestraszonego; tak samo spsiałego, tak samo niezdolnego korzystać z własnych kłów.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Uśmiechała się jedynie nieprzyjemnie do tych tragicznych słów, które grzęzły mu w ustach; z odruchową zuchwałością drgnęła, unosząc brodę wyżej, pomimo łez bliźniaczo lśniących na czarnych tęczówkach. Nie rozumiesz potrafiła jeszcze znieść, potrafiła jeszcze zdobyć się na ostatni szczęt pokory przeciwko podobnemu zarzutowi, ale nie możesz – bezwzględnie od kontekstu – rwało ją drażniąco za końce nerwów zanurzone gdzieś między mostkiem a kręgosłupem, drobne drzazgi podobnych słów wypowiadanych wobec niej przez całe życie, z równie idiotycznych powodów. Buntowała się przeciw nim odruchem bezwzględnym, zamieszkałym w sercu; więc zadzierała nieznacznie brodę i nie odwracała wzroku, gotowa udowodnić im przeciwność: mogła, szczególnie wtedy, kiedy jej tego zabraniano, szczególnie te rzeczy, od których próbowano ją odwieść, mogła wchodzić ojcu w słowo, podnosić na niego głos, mogła ściskać wyciągane ku niej dłonie po męsku, mówić rzeczy nieprzyzwoicie śmiałe, mogła kochać kobiety lepiej niż kochali je ich mężowie i narzeczeni, mogła przeklinać bogów, zamiast składać im ofiarę uległych błagań, mogła znać dokładnie kształt zaklęć odczytywanych po tysiąckroć ze stron podręczników, znać je wszystkie na pamięć lepiej niż uzdolnieni magicznie rówieśnicy, mogła stracić jedno życie i wydrzeć sobie nowe z płótna nieprzychylnej rzeczywistości, mogła wejść między świątynne szepty i wyobrażać sobie dach płonący nad jej głową, wejść między galdrów i unosić wysoko czoło, czyniąc sobie miejsce w ich świecie, mogła przede wszystkim wymagać, równości i szacunku, oddania w miłości obiecującej, że będzie zawsze – w innym razie nie chciała jej wcale, w innym razie wyżyłowałaby prędzej własne serce, nim zgodziłaby się dopuścić ją do siebie tak blisko, tak bardzo. Nie chciała jej od kobiet, które nie potrafiły zapewnić jej, że życie z nią byłoby dla nich wystarczające – nauczyła się nie pogardzać nimi, gdy usta drżały im w wahaniu przed podobną deklaracją; nauczyła się mieć na uwadze, że odwaga i pewność, którą nosiła w sobie, odkąd dziewczęcy uśmiech po raz pierwszy pozbawił ją tchu, była izomerem czystego szaleństwa w cudzym rozumieniu; nauczyła się nie oczekiwać od nich podobnego obłędu, choć świadomość życia do reszty spędzonego samotnie ciążyła jej toksyną rozczarowanej goryczy, kantarydyną krążącą żyłami, zapędzającą głębiej i głębiej w zawistną złość wobec wszystkiego, co wychodziło jej naprzeciw, wobec wszystkich, którzy ważyli się mówić do niej w ten sposób, nie rozumiesz i nie możesz – i nie chciała jej od niego, nie w ten sposób, nie tak wybrakowanej, kruszejącej pod obecnością tajemnic, których mieli przed sobą nie mieć. Jak mogła nie znać połowy własnej duszy?
    Był czas, kiedy na nim wspierała cały ciężar własnego ciała przerżniętego w poprzek przez przymus rodzicielskiej woli; był czas, kiedy stała wyłącznie dzięki obecności jego ramienia, na którym mogła się wesprzeć i czas, kiedy jego głowa złożona jej na kolanach jako jedyna powstrzymywała ją przed wyniesieniem własnych zarobaczonych udręką kości nad brzeg Mälaren; miała ledwo dwadzieścia lat i prosiła go, żeby objął ją w pasie, kiedy wskakiwała na balustradę balkonu i rozkładała ramiona, ufnie opierając ciężar ciała o ramiona zamknięte jej ciasno na talii, rzadko bywała wtedy zupełnie trzeźwa. Rzadko bywała teraz zupełnie trzeźwa, przypominała sobie zaśmiecony balkon wychodzący na rynek Sztokholmu i trzydzieści stopni tamtego lata, nieprzyjemne napięcie pod pępkiem, przejmujące myśl wrażenie, że rozpruje się jak szmaciana zabawka w miejscu, w którym otworzono ją skalpelem, jeśli przechyli się odrobinę bardziej – uczucie to powracało wyraźniejsze niż wcześniej, wrażenie ściegów rozchodzących się w miejscach, w których miała już dość. Sąsiedzi myśleli, że są młodymi kochankami, że uciekli razem ze swoich domów, bez niczego, a ona nie wyprowadzała ich z błędu, bawiło ją to, teraz odczuwała przede wszystkim żal; o ile łatwiejsze byłoby życie, gdyby mieli rację, gdyby potrafili się kochać, gdyby nie pragnęła tak silnie miłości, która nie chciała jej się nigdy oddać, miłości, której nikt nie traktował poważnie, bo nie posiadała w sobie miejsca dla mężczyzny, a więc była czymś nieistotnym i niewystarczającym nawet, żeby ją podejrzewać lub się wobec niej oburzać, czymś zasługującym na pogardliwe prychnięcie i poszept złośliwych uszczypliwości, na subtelne wyobcowanie z towarzystwa, ciche wykreślenie spośród nazwisk, przy których chce się widzieć własne.
    Może przechylała się tym razem za bardzo, może zapomniała, że nikt jej dłużej nie trzyma i szew, trzymający ją w całości, rozchodził się pod zbyt ustawicznym nadwyrężeniem, które wcześniej skutecznie w sobie ignorowała, zawsze przekonana, że może znieść więcej, więcej, więcej, mogła przecież znieść wszystko, nic nie mogło skrzywdzić jej bardziej niż krzywdy już doznane, mogło znieść wszystko choćby na złość – ale nie dzisiaj, nie teraz, nie wobec przekonania, że patrzy na niego w ten sposób po raz ostatni, widząc w nim wciąż człowieka, który trzymał ją w pasie, kiedy puszczała się metalowej krawędzi rozsądku, odchylając głowę i puszczając bezwładnie ramiona, czując w piersi ciążenie przekonującej grawitacji. Jestem ciężka, mówiła z pijanym uśmiechem, z zamkniętymi oczami, przypominając sobie wszystkie dziewczęta, które nie miały odwagi z nią rozmawiać, wszystkie, które krzywdziła przypadkiem brzytwą temperamentu, bo nie potrafiły dotrzymać jej kroku, wszystkie, które prosiła o zbyt wiele, rodziców patrzących na nią z rozczarowaniem i niechęcią, mężczyzn traktujących ją z pobłażaniem, mężczyzn obejmujących w talii jej nietrwałe miłości, bogów nieodpowiadających na jej żądania, nie puszczaj mnie, przynajmniej ty jeden. Nie miała siły przełykać łez, więc spływały jej na policzki, lekceważone, to nic, mogła to znieść, musiała to znieść.
    Nie mi powinieneś o tym mówić, to nie moja sprawapostawiłeś tę sprawę zupełnie przejrzyście, przebrzmiewało przez szorstko ton głosu, trzymany siłą w sztucznym, przymuszonym opanowaniu, pomimo drżenia wkradającego się w oddech; od jak dawna jesteśmy sobie obcy?, nie miała odwagi zapytać, od jak dawna nie potrafisz zaufać mi ze swoim szczęściem?Nie mów mi o nim, dzisiaj i nigdy więcej. Moim zamiarem nigdy nie było zabraniać ci szczęścia ani wpraszać się tam, gdzie nigdy mnie nie chciano – cierpki grymas przemknął jej po twarzy, niewyraźny – przynajmniej nie w tej materii. I ja nie będę nigdy więcej z nim mówić, o tobie i o niczym. Nie zamierzałam nigdy odbierać ci tej wyłącznej tajemnicy, nie sądziłam, że podobna między nami wprawdzie istnieje. Pomyliłam się, więc jeśli to przyszedłeś mi zarzucić… – drgnęła dostrzegalnie, jakby zmuszała osłabione ciało do dalszej dyscypliny, jeszcze chwilę; niepomna łez cisnących się do oczu, niepomna drżenia głosu, gasnącego na chwilę w obolałym gardle. – Oboje macie idiotyczny sposób mówienia podobnych rzeczy niewłaściwej osobie. Powinniście kiedyś zrobić lepszy użytek ze swoich gardeł, kiedy jesteście sami, to wbrew pozorom nie takie trudne – nie potrafiła ugryźć się w język, powstrzymać gorzkiej złośliwości, w której próbowała znaleźć choć cień triumfu, zupełnie daremnie, bo nie pozostawiały jej niczego poza głębszym żalem i złością, cierpkim posmakiem straty i rozczarowania.
    Nie mogła znieść skamlenia Otso; tym bardziej nie mogła znieść sposobu, w jaki spojrzenie Safíra zmieniło się nagle, słabej uległości jaka wyłaziła spod cienkiej warstwy kruszejącego gniewu, jak skłębiona, mdła wata, wypełniająca mu usta mamrotaniem pytania i ligniną klejących się do pijanego języka przeprosin, nie mogła znieść nagłej skruchy, która nie zmieniała nic: troska przychodząca za późno, wymuszona i przez to niechciana. Broda zadrżała jej łagodnie, jakby miała się rozpłakać, pragnęła przez chwilę poddać się wreszcie i wsunąć się w jego ramiona, poprosić go, żeby został, poprosić go, żeby pomógł jej w jakiś sposób pozbyć się tego wrażenia, jakby wciąż trwała zatrzymana w tym ciasnym przesmyku strachu i bezsilności, między napierającym ciałem i biurkiem trzeszczącym o panele, ale nie potrafiła mu wybaczyć – tym dłoniom, które nie trzymały jej dłużej, kiedy tego potrzebowała, które pozostawiały ją samą z grawitacją wszystkiego, co się wydarzyło, przysiadającej jej ciężko na piersi za każdym razem, kiedy zamykała oczy. Nie chciała tego słuchać, nie mogła słuchać tego dłużej, obawiała się, że inaczej mu ulegnie, bo nie chciała być sama; obawiała się, że nie zdoła dłużej podtrzymywać swojego ciała w tak stanowczym napięciu, więc ocierała drażniące bladą skórę łzy, nerwowo, ze złością zakrawającą o preludium histerii.
    Przestań. Powiedziałam, że mam dość ciągłego skamlenia – zabrzmiała bardziej ostro niż zamierzała, bezbarwnie; miała wrażenie, że słowa kaleczą jej dziąsła, wyżynają się parą jadowych kłów, tnąc jej własne usta; kiedy stała się tak okrutna? tak bezwzględna, nawet dla siebie? Bała się momentu, w którym drzwi się za nimi zamkną, bała się zostawać sama ze sobą, sama z ostatnimi płytami, których tak nienawidziła; ale wydawało się to mniej upokarzające niż prosić w ten żałosny sposób o jego uwagę, o krztynę czasu i troski. Była za ciężka, zawsze za ciężka. – Zabierz go, to ostatecznie za dobry pies, żeby porzucać go w lesie. Zrób dla mnie tę ostatnią przynajmniej rzecz i zabierz go ode mnie, żebym nie musiała pozbywać się go sama. Wbrew temu, co o mnie sądzisz, nie sprawiłoby mi  to przyjemności – czuła bolesne kołatanie w piersi, kiedy odwracała się po tych słowach, by zejść mu pierwsza z oczu, by zniknąć w salonie, wesprzeć się ciężko o kanapę i oczekiwać, w narastającej panice, trzasku zamykanych drzwi.

    z tematu oboje


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.