Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    08.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & S. Vänskä

    2 posters
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    08.02.2001

    Przed pełnią zawsze śniła mu się Margrét – miał dziewięć lat i siedział przy kuchennym stole, nieśmiało ocierając czubki butów o podłogę, a ona mówiła do niego, lecz stała odwrócona plecami, jakby nie mogła nawet spojrzeć mu w oczy; był pewien, że próbowała go kochać, nie kochając jednocześnie samej siebie – dwadzieścia pięć lat później, kiedy pochylał się nad brudnym zlewem, zaciskając drżące palce na brzegu talerza, wyobrażał sobie, że wyrósł na swoją matkę, nie na swojego ojca. Zamykał oczy i rozluźniał barki, a jego ciało stawało się smukłe i lekkie, z wyraźnym wcięciem w talii i włosami opadającymi warkoczem w debrę obojczyka – zazdrościł siostrze tego, jak łatwo mogła dostrzec te podobieństwa w lustrzanym odbiciu, nieświadomy, że przez całe życie to on przypominał matkę najbardziej, kobietę pokrzywdzoną przez życie, stratę i mężczyzn, zmęczoną i zaniedbaną. Margrét w jego śnie miała łagodny głos i wyprostowane plecy, zawsze pytała chcesz, żebym opowiedziała ci historię o wargu?, a on zawsze kiwał głową, słuchając legendy o mężczyźnie, który, obraziwszy bogów, co miesiąc w noc srebrzystej pełni przeobrażał się w ogromną bestię, wilka, którego ślepia płonęły czerwonym ogniem – otrzymał od norn szansę, by pomścić swe grzechy, wyrzekając się przyjemności doczesnego życia, lecz odmówił, a kolejnej nocy bogowie zesłali na niego gniew tak wielki, że w zwierzęcym szale zagryzł nie tylko pasące się bydło, ale także własną rodzinę; raz zasmakowawszy ludzkiego mięsa, nie mógł odmienić się z powrotem w człowieka, więc niósł spustoszenie w wiosce, aż cały brzeg, przybrzeże i wody Islandii zaczerwieniły się od krwi – w tym momencie historii matka odwracała się przez ramię i spoglądała na niego tak jak w dniu, w którym wyciągnęła go spomiędzy ciepłych ramion drugiego chłopca, jakby wiedziała, kim był, lecz nie potrafiła wypowiedzieć tego na głos. Nigdy nie zrobiłbyś mi czegoś takiego, prawda, Piesku?, pytała, a on zastanawiał się, czy musiał jej wybaczyć, aby ją kochać, czy może musiał ją kochać, aby przebaczenie było w ogóle możliwe? Margrét uśmiechała się życzliwie, a on czuł w ustach ciepły posmak krwi.
    Otworzył oczy, zrywając się nerwowo do przodu i przykładając prawą dłoń do rękojeści mostka, jakby obawiał się, że dudniące strachem serce mogłoby wyrwać mu się spomiędzy żeber – miał lepkie od potu czoło i pogłębiony oddech, kiedy przesunął językiem po zębach, nie wyczuł jednak ostrego zgrubienia wilczych kłów, podniebienia nie wyściełała jeszcze krew, jedynie lepka pecyna zarwanej koszmarem senności. Wspomnienia minionej pełni wciąż uciskały go pod osierdziem, jakby próbowały wyściełać je od środka, stale uciskając miejsca, w których zrośnięte kości nakrywały cienkie rysy dawnego złamania – budził się z fantomowym bólem, rozlanym kałużą wzdłuż mięśni brzucha i nie mógł powstrzymać łez, które zbierały się w kącikach oczu, rozrzedzających gęstą konsystencję otaczającej go rzeczywistości. Nie był gotowy przechodzić przez to ponownie – słyszeć każdy chrzęst złamanych kości, chrobot przestawianych kręgów i szmer mięśni rozciąganych siłą pomiędzy stawami, ukrywając twarz w dłoniach, czuł już jednak podskórne drżenie własnego ciała, dyskomfort napinającej się szczęki i mdłości podchodzące strachem pod sień zaciśniętego przełyku; kiedy przechodził przemianę po raz pierwszy, był pewien, że nie przeżyje następnego razu – że jeżeli nie zabije go rozerwana skóra i połamane żebra, zagryzie się sam, wbije zęby głębiej i bardziej dotkliwie niż tylko w miękkie przedramiona, nie pozwoli, by tym razem zatrzymało go szkliwo utwardzonej kości. Tymczasem – na przekór tamtej rozpaczliwej, składanej przez łzy obietnicy – wciąż żył, obłaskawiony jarzmem własnego zmęczenia.  
    Pozwoliłaś mi zasnąć – podniósł wzrok na twarz Sohvi, wciąż siedzącej na brzegu łóżka, po czym sam wsparł barki o drewniany zagłówek, starając się wypełnić płuca głębszym oddechem – czuł się, jakby zwierzę, które znajdowało się w jego wnętrzu, wypełniało miejsce, gdzie powinno docierać powietrze, przygniatało narządy i zaciskało szczęki na lśniących trzonach kości, niecierpliwie próbując wydostać się na zewnątrz, przegryźć zębami skórę i wznieść futro na zesztywniałym karku, więc siłą próbował wytłumić w sobie jego obecność, zepchnąć objawy głębiej pomiędzy trzewia, wygłuszyć odgłos dygocącego w krwiobiegu warkotu; za każdym razem wydawało mu się, że mógłby utrzymać stworzenie w klatce własnej woli, powściągnąć je jak nasuwające się pod gardło wymioty i za każdym razem bestia udowadniała mu, że się mylił, w akcie zemsty dotkliwie rozdrapując ciało od środka. Odetchnął ciężko; do pełni pozostało jeszcze trochę czasu, mimo to czuł, jak na skórze pąsowieje mu ciepło znojnej gorączki, a na sercu pobudzone trzeźwością przerażenie, które wkradło się między tkanki pospiesznym neurotyzmem – zerwał się z łóżka, próbując wstać i wydostać się za drzwi, ale gdy tylko zetknął stopy z podłogą, zrobiło mu się słabo, a serce uderzyło o żebra tak gwałtownie, że osunął się do przodu, w ostatniej chwili podpierając się dłonią o blat niewysokiej komody. Nie pamiętał, dlaczego się na to zgodził, dlaczego zdecydował się narażać ją w ten sposób, dlaczego myślał, że ktokolwiek mógł być w jego obecności bezpieczny. – Sohvi, proszę… – pochylił głowę, wpatrując się we własne dłonie, prawie jakby spodziewał się zobaczyć pazury wyrastające spod bladych płytek paznokci; wiedział, że nie dałby rady przedostać się do lasu wystarczająco szybko i bezsilność tej myśli sprawiała, że czuł się jeszcze bardziej obciążony własnym strachem – znów był tym samym dzieckiem, które siedziało przy stole w rodzinnej jadalni i patrzyło, jak ojciec uderzał matkę w twarz, znów wyobrażał sobie, że za horyzontem czekało na niego lepsze życie, znów był pewien, że horyzont znajdował się za daleko. – To był zły pomysł. Nie powinienem był się zgadzać, nie powinnaś… boję się, że coś się stanie. – podciągnął nogi z powrotem na brzeg materaca, obejmując je ramionami i wspierając brodę w płytkim wgłębieniu kolan – dygotał i przez chwilę znów przypominał chłopca, który chował się przed ojcem w gęstwinie szkolnych błoni. – Znienawidzisz mnie. – nie potrafił wstrzymać za zębami obrzydzenia na myśl o skórze pękającej wzdłuż linii kręgosłupa i sobaczej kufie wyłaniającej się spomiędzy rozchylonych ust; powtarzał w myślach historię o wilku, który nie mógł odmienić się z powrotem w człowieka i czuł, jak zimny dreszcz przesuwa się przez korytarz jego aorty – był zmęczony i pewien, że jego ciało nie da rady udźwignąć podobnej przemiany, że na zawsze zostanie pół-człowiekiem, pół-wilkiem i nie będzie wiedział, które ciało zostało uwięzione w którym. – Z-zostanę z tym sam, tylko zamknij drzwi, poproś Nikolaia... p-poproś Nikolaia, żeby wrócił do domu, każ mu wrócić do domu, proszę. Proszę, powinien być tu ktoś, kto rzuci zaklęcie, gdyby... – zachłysnął się powietrzem, czując w uszach miarowe dudnienie własnego tętna, lęk zaciskający się rytmicznie na spuchniętym mięśniu jego wyrodnego serca.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nie pamiętała już, o czym mu mówiła, zanim przerywany sporadycznie monolog zgasł przedwcześnie na jej podniebieniu, uciszony zaskoczoną realizacją, że przyjaciel wcale jej nie słuchał – musiał zasnąć gdzieś pomiędzy jej słowami, zupełnie niepostrzeżenie wyślizgując się w pozornie przynajmniej spokojny sen, pozostawiając ją w pokoju samą z pobrzmieniem rzeczy nieistotnych, które zbierała dla niego nieświadomie na marginesie pamięci przez tak długi czas, a które teraz rozsypywały się między nimi pamiątkami powszedniego nieznaczenia; wszystkie te przedawnione myśli, odkładane skrupulatnie do kieszeni, czekające na okazję rozmowy, absurdalne i zupełnie nieistotne, inne ciążące na dnie świadomości, uwierające jak kanciaste kamyczki. Safír nie słuchał, nie wiedziała, od którego momentu, być może ukołysały go nudne sprawy Stortingu, rezygnacje i zwolnienia, wakat pozostawiony po zaginionej kobiecie, nieprzyzwoity romans nudnych urzędników, być może za dużo mówiła o Lotte – poprosiła, żeby wyszła z domu; była w ostatnich tygodniach nieocenioną pomocą i słodką towarzyszką, wypełniała puste pokoje swoim uśmiechem i cichym głosem, wciąż trochę nieśmiała, ale urocza i niekłopotliwa – i za mało o Evie, jeszcze mniej o swoim mężu, bo listy od niego wciąż pozostawały sporadyczne i raczej rzeczowe, czasem, zapewne pod wpływem, subtelnie złośliwe. Zastanawiała się cicho, czy skoro odwiedził Sztokholm i jej uczelnię, czy w końcu trafi również do Jyväskylä, czy spróbuje poznać jej ojca, może na koniec tej pielgrzymki przedstawi mi mój własny pełny portret psychologiczny i zaproponuje terapię, śmiała się bezbarwnie, przekładając jego ubrania z komody do przyniesionej ze strychu starej walizki. Pozbywała się go powoli, najpierw z łazienki, wyrzuciła jego wodę kolońską i szczoteczkę, przybory do golenia; mówiła Lotte, że nie potrzebuje przy tym pomocy, musi to zrobić sama, pozbyć się go bez pośpiechu, wspomnienie po wspomnieniu. Nie kochała go jak powinna, ale pamiętała, jak rano stali przed łazienkowym lustrem, obok siebie, równie niewyspani, jak pachniała pianka do golenia, kiedy pochylał opienioną twarz do jej policzka – czasami wyglądali na szczęśliwych nawet przed sobą.
    Odsunęła w końcu walizkę na bok pod ścianę i zasunęła szufladę, wciąż półpełną; zamierzała wyjść, dać mu chwilę spokoju, ale zamiast tego w końcu przysiadła na brzegu łóżka, przyglądając się jego rysom, wyłagodzonym przez sen, łukom wypuszczonych wreszcie z grymasu brwi, ciemnym, długim rzęsom, których zawsze mu zazdrościła. Wciąż jeszcze znajdowała pod powiekami szarpane pasy ran otwartych mu na żebrach, wannę wypełnioną przebarwioną wodą, czasem, w snach, siedziała w niej razem z nim, splątana z nim nogami, jak kiedyś, kiedy życie było łatwiejsze. Wydawał się spać, z głową odchyloną i wspartą o przeciwny brzeg balii, wymawiała cicho jego imię, a krew w wodzie gęstniała, coraz bardziej, coraz ciemniej, coraz groźniej, spływając po jej ramionach, kiedy próbowała chwycić się emaliowanej krawędzi i wstać, bezskutecznie, coś pod szkarłatną taflą trzymało ją za kostki, a Safír wciąż nie odpowiadał, słyszała w skroniach skamlenie przerażonego psa i palce wreszcie znajdowały czarną, zlepioną sierść Otto siedzącego obok, kładącego łeb na obrzeżu wanny, pod jej dłoń. Patrzył na nią ciemnymi, wiernymi oczyma, zupełnie spokojny – nie on skomlał. Pochylała się naprzód, chcąc potrząsnąć przyjacielem, namacywała pod wodą – krwią – jego dłoń, zniekształconą, zaciskającą się nagle na jej nadgarstku, rwącą pazurem skórę, nim krew nie zalewała jej widzenia. Budziła się powoli, nie tak, jak budzą człowieka koszmary; jak z długiej, nieskończonej ciemności, w której powoli rozjaśniał się niewyraźny dzień i świadomość własnego ciała. W tej ciemności sądziła, że Safír nigdy z nią nie rozmawiał. Weszła do łazienki, za szlakiem krwawych śladów i przerażonym psem, a on nawet nie zauważył, był już daleko, woda zdążyła ostygnąć, czerwona tafla nie drżała oddechem – w tej ciemności, przez moment, nie chciała godzić się z własnym życiem, czuła je na swoim języku, zbutwiałe i mętne, i nie mogła przecisnąć go przez gardło z powrotem w zdrętwiałe ciało.
    Po przybyciu medyków rzeczywistość rozmyła się przed nią w bezkształt zadawanych pytań, bezwiednych odpowiedzi, w ostry strach przyciśnięty do gardła tuż pod chrząstką krtani; pamiętała, że trzymała go za rękę i że ktoś w końcu rozwarł jej łagodnie palce. Ktoś, później, choć wydawało jej się, że minęły zaledwie mrugnięcia, zapytał ją, co ich łączy, a ona przez chwilę nie umiała znaleźć odpowiedzi, przeszłość, myślała, nasze tajemnice (a może te przestały ich łączyć), papierosy i zapach miętówek, nosiliśmy kiedyśmy te same skarpetki, patrzyłam kiedyś, jak obcy mężczyzna przysuwa zęby do jego szyi, o co pani pytała? Co nas łączy? Nikt nas nie chciał. Jesteśmy spokrewnieni, odpowiedziała chyba, obawiając się, że nie pozwolą jej zostać, myśląc o tej głębokiej barwie szkarłatu ściekającej mu po żebrach, kiedy medycy wyciągali go z wanny.
    Oddech szarpnął mu się nagle, spostrzegła poruszenie pod bladymi powiekami, a potem zerwał się raptownie, przerażony – spoglądała na niego spokojnie jeszcze chwilę, w końcu czerń oczu zwracając ku małemu zegarkowi na szafce; jak długo tak siedziała? Mieli jeszcze czas, trochę czasu, za oknem niebo gasło leniwie.
    Powinieneś odpocząć – odpowiedziała tonem nienoszącym dyskusji, choć ciepłym; odnalazła spojrzeniem jego lico, zdając sobie sprawę, że był blady i rozpalony, a ona niczego nie zauważyła. – Wyglądasz, jakbyś nie sypiał w ogóle. Chciałabym myśleć, że to przez tego chłopaka, ale swędzenie na grzbiecie dłoni podpowiada mi, że nie bierzesz przepisanych leków – upomniała go, szorstkość słów uładzając troską, mając nadzieję, że zdoła własnym spokojem uziemić jego obawy, że zdoła tym sposobem wytrącić rozpędzone koszmarem tętno. Drgnęła niespokojnie, kiedy zamiast tego zerwał się z łóżka, zaskoczona żywością jego zmęczonego ciała, porywczością tego odruchu – Safír, na miłość boską – zachwiał się, zatrzymany słabością, a ona podniosła się nerwowo, żeby pomóc mu osunąć się na łóżko, trzymając go asekuracyjnie za ramię, choć może wyłącznie po to, by nie próbował znów ucieczki. Na płucach ciążyło jej zmęczone westchnienie, pod którym wyczuwała widmo przestraszonej tkliwości; miała wrażenie, że gdyby przyzwoliła sobie wziąć ten oddech, nie potrafiłaby uspokoić znów drżenia tej przeciągniętej jej przez szpule kręgów struny, w której wciąż tkwiło naprężenie panicznej obawy, że w końcu, w tej posennej ciemności, przechyli się przez brzeg łóżka i wypluje swoje mętne życie na dywan, o barwie krwi i poczucia winy.
    Jego dłonie były tymczasem ciepłe, tak duże w jej dłoniach i tak łagodne, dotknęła jego śródręcza opuszkami palców, zagiętej linii życia, a potem, kiedy się odezwał, znieruchomiała. Cofnął ręce, skłębiając się na brzegu materaca, jak gdyby był jeszcze tamtym chłopcem, którego znajdowała schowanego pod gęstymi witkami płaczącej wierzby za jego domem. Westchnienie drażniło ją w dno krtani, zduszone. Podniosła dłoń, by przeczesać mu włosy, rozwichrzone snem i niedbałością.
    Ja się nie boję – opowiedziała spokojnie, cierpliwie, jakby próbowała tłumaczyć mu coś prostego i nieszkodliwego, gładząc opuszką rozgorączkowaną skroń, układając kosmyki włosów czułym gestem dłoni na czubku jego głowy i nad czołem. Okłamywała jego i okłamywała siebie, bo nie chciała wierzyć, wbrew własnej rozumności, że mógłby wyrządzić jej krzywdę. Nie wiedziała, co się wydarzy; ale ufała mu, że się pilnował, wierzyła, że zażył wywar i że nic złego nie mogło się, w związku z tym, wydarzyć. – Nie potrafiłabym nigdy. Próbowałam – mruknęła ciszej, w końcu cofając dłonie, by usiąść obok niego, poczuć ciepło jego ramienia przy swoim. Przypominała sobie jak przesiadywali na murku szkolnym, jak podciągał swoje kolana w podobny sposób, a ona podciągała spódniczkę, odsłaniając obite kolana i blade, chude uda przed słońcem. Przechyliła się, chcąc złożyć głowę na jego skulonym ramieniu, ale wyprostowała się zaraz na powrót, dotknięta jego słowami.
    Nie – odmowa wyrwała się jej nerwowo, pospiesznie, jakby mogła tym sposobem być skuteczniejsza, zdusić w zarodku jego argumenty; pomyślała, że prędzej poprosiłaby go sama, żeby ją rozszarpał, ale zagryzła te słowa za zębami. – Nie zostawię cię znowu samego, nie proś mnie o to. Nic się nie stanie. Wiem, że nic się nie stanie i nikogo nie potrzebujemy. Powinnam być przy tobie dużo wcześniej, ale zawsze znikałeś, wystarczy już, nie zostawię cię teraz. – Ufała, że nie mógłby jej skrzywdzić; w każdym razie bardziej niż ufała, że nie skrzywdzi siebie.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Nie potrafił krzyczeć we własnych snach – odkąd przekleństwo wgryzło się głęboko pomiędzy jego żebra, za każdym razem, gdy otwierał usta, wydobywał się z nich sobaczy skowyt, odgłos zwierzęcia o przetrąconym karku i stalaktytach zębów odsłoniętych wysoko aż po skrwawione dziąsła; za każdym razem w piersi kłuła go drzazga tego samego strachu, który czuł, gdy wilcze pazury tonęły coraz głębiej pod miękką skórą, a on próbował krzyczeć o pomoc, lecz z pyska kapała mu jedynie ślina i ciche, zdławione skamlenie – nie pamiętał, jak wrócił do domu, choć pod powiekami błyskały mu pojedyncze klisze utraconej pamięci, miasto kołyszące się w źrenicach i krew gromadzącą się pod spojówkami. Zamykał oczy, lecz ciemność również nosiła odcień czerwieni – dygotał, kiedy medycy wyciągali go z wanny i stracił przytomność pod gwałtownym szarpnięciem teleportacji, zanim świadomość uciekła mu jednak głęboko pod skronie, wywrócona jak białka przestraszonego zwierzęcia, usłyszał, jak mężczyzna, który trzymał go mocno za ramię, przeklął pod nosem i był pewien, że pieprzony kundel nie odnosił się do Otso. Wstyd, który przyległ mu do skóry wraz z krwią, wypełnił wnętrze ciasnej, szpitalnej sali, zaciśniętej na jego sercu mocniej niż połamane żebra – w kartotece słowo warg było lepiej widoczne niż jego imię, podkreślone w sposób, który sprawiał, że pragnął wygryźć z siebie wszystko, co miało ostre krawędzie i wichrzyło się nerwowo pod wpływem emocji; pamiętał pełnię, którą spędził w ten sam sposób, z lewym bokiem rozerwanym przez wilcze szczęki i głową ćmiącą pragnieniem, by położyć się z powrotem na mokrym mchu, pozwolić korzeniom opleść się wokół jego ciała, roślinom wykiełkować z rozchylonej piersi – nie chciał umierać, lecz śmierć jawiła się tego dnia nadzwyczaj prosta, ciepła i spokojna; nie chciał niczego innego, jak tylko rozpłynąć się w ciemności, ciemność usuwała się jednak płochliwie w kąty pokoju, znikała za oknem wraz z nastaniem świtu i nie mogła odnaleźć sobie wygodnego miejsca w głębi jego duszy. Nie mógł spać, bo za każdym razem, kiedy jego umysł spoczywał, wycie powracało, bezdenne i głuche, jakby zza ściany; Sohvi chwytała go wtedy za rękę i odgarniała z czoła przepocone włosy, a on znów był dzieckiem, które prosiło matkę, by ukryła go w swoich ramionach – przed ojcem, przed złem, przed całym światem.
    Chciał zapytać przyjaciółki, czy ona również myślała o tym przed snem – o krwi rozmazanej na jasnych kafelkach, rozpaczliwym skamleniu psa i wodzie w odcieniu szkarłatu; czy też śniła jej się rzeczywistość, w której nie przeżył nocy, czy też potrafiła wyobrazić sobie, że świat oddychał wtedy z ulgą. Nie miał odwagi jej o to zapytać, podobnie jak nie miał odwagi powracać myślami do tamtego wieczoru, bo obawiał się wszystkiego, co mógłby sobie przypomnieć – że mieli na świecie tylko siebie. Teraz koszmar tężał mu jednak w zmętniałym spojrzeniu, rzeczywistość powoli wypełniała czerń rozszerzonych źrenic, a on czuł, jak serce bije mu w piersi tak mocno, że mogłoby pozostawić sińce wzdłuż sztywnej linii mostka; mimo zrośniętych kości wciąż oddychał płytko i z uwierającym w gardle świstem – medycy przestrzegali go, by się nie przemęczał, on nie potrafił tymczasem spędzać czasu w ciasnym, zakurzonym mieszkaniu na Ostatniej Walkirii, wpatrywać się w spękaną krakelurę sufitu i umożliwiać myślom błądzenie na grząskie peryferia sumienia, bo kiedy pozwalał emocjom naderwać się w piersi, płuca uciskały go nagłym bólem. Nauczył się opierać o ścianę i siadać, gdy przed oczami migotały mu czarne plamy, lecz pełnia zawsze przetaczała się przez jego ciało gwałtownym osłabieniem – kiedy kilka godzin temu zemdlał w wykładanej marmurem kuchni, a Sohvi kazała mu położyć się na łóżku, z nogami wspartymi na grubej poduszce, nie miał nawet siły jej zaprzeczyć.  
    Leki sprawiają, że czuję się jeszcze gorzej. Nie mogę pracować – odparł cicho, lecz głos miał tak słaby, jakby z trudem dobywał go z głębi krtani; strach wpełzał coraz głębiej pod błonę osierdzia, a on był pewien, że ściany ciemnego pokoju zamykają się bezpośrednio na jego sercu – pocił się i było mu niedobrze, lecz zerwał się z łóżka raptownym targnięciem; nie miał siły stąd uciec i nie miał siły panować nad własnym tętnem, wszystko rozniecało się tymczasem jaskrawą intensywnością – słyszał szmer wiatru, który poruszał liśćmi wzrastających za domem drzew i wydawało mu się, że rozpędzone powietrze przesuwało się tuż obok jego twarzy, słyszał kłótnię sąsiadów w pobliskim budynku i nie mógł pozbyć się wrażenia, że znajdowali się tuż za ścianą, słyszał rytmiczne bicie serca przyjaciółki i bał się tego, jak wyraźnie potrafił wyczuć pojedyncze skurcze, dudnienie w piersi i moment, kiedy krew odpływała w ciemny tunel aorty. – Powinnaś – wychrypiał, kiedy Sohvi położyła mu dłoń na ramieniu, po czym przeczesała palcami przez rozwichrzone gorączką włosy. – P-powinnaś się bać. – chciał, żeby spojrzała na niego tak jak w dniu, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy – widząc kłęby skołtuniałej sierści liniejące pod kremową skórą, kły wycofujące się z powrotem w pąsową tkankę dziąseł, pazury pozostawiające równoległy ślad na drewnianym linoleum – z przepłoszoną niechęcią, która ustąpiła dopiero na widok rozgryzionego przedramienia, rozjątrzonego bladym prześwitem kości. Dzisiaj siedziała jednak obok, pozwalając mu uspokoić huragan falującej piersi, a on miał ochotę rozpłakać się w jej ramionach, lecz zamiast tego zachłysnął się kolejnymi słowami, targnięty bezsilnością własnej, nabrzmiałej za mostkiem rozpaczy – poczuł napięcie pulsujące nerwowo w stronę żuchwy i zacisnął palce mocniej na wymiętej kołdrze, jakby próbował złapać się tego świata, przełknąć w dół gardła zwierzę, które przegryzało mu żebra i napinało krtań miarowym warkotem; wciąż miał wrażenie, że mógłby stłumić w sobie przemianę, lecz im silniej walczył, tym boleśniej rozdzierała go na kawałki. – W szkole opowiadali nam o wargach, które pożerały żywcem całe wioski. – chciał ją przestraszyć, chciał, żeby bała się tak bardzo jak on, chciał, żeby wyszła za drzwi, zamiast tego przetarł jednak dłonią wilgoć, która zebrała mu się pod powiekami, rozmazał swój lęk smugą na rozpalonym policzku; nie mogli mieć więcej niż czternaście lat, kiedy uciekali razem do lasu na obrzeżach szkoły, strasząc się wargiem o szczękach dość szerokich, by pożreć człowieka w całości; recytowali pod nosem wersy folklorystycznego wiersza – dzisiaj już go nie pamiętał, lecz ten sam strach czasem śnił mu się po nocach.
    Przepraszam. – głos drżał mu lekko; bolały go napięte pod skórą mięśnie, dziąsła, spod których wyżynały się zalążki zwierzęcych kłów, głowa uciśnięta pod kostną przyłbicą czaszki – pochylił się do przodu, ukrywając twarz w nogach. – Nie dam rady przechodzić przez to całe życie – mówił spokojniej, lecz ton miał płaski i przygaszony. – Jest tyle rzeczy, które chciałbym jeszcze zrobić… Obiecałem, że pojedziemy razem do Rovaniemi, ale nie potrafię… wyobrazić sobie, że spędzę w ten sposób kolejny rok, nie mogę żyć, odliczając jedynie dni do następnej pełni. – przełknął ślinę, starając się nie myśleć o tym, że smakowała krwią. – Powinienem usiąść na podłodze – odparł w końcu, lecz nie poruszył się z miejsca, wciąż oddychając ciężko pomiędzy kolanami, gdzie powietrze stawało się duszne i wełniane.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Czas spędzony przy szpitalnym łóżku wydawał się coraz częściej złym snem, strząsanym powoli ze zmęczonych powiek; choć pamiętała jeszcze, że w tamtej chwili nieustannie ciążyło jej nieprzemożone, ciężkie uczucie, że nie rozbudzi się z niego nigdy. Że będzie wracała, noc w noc, na niewygodne krzesło w tym chłodnym pomieszczeniu pełnym miarowego buczenia aparatury, zapachu jałowizny i gorączki, i że nigdy więcej nie rozpozna jawy, nigdy więcej nie odróżni jej od koszmaru. Utknie gdzieś pomiędzy, gdzieś w tym strachu, w otwartej ranie pomiędzy jego białymi żebrami, pod której szarpaną krawędzią bieliły się zęby przyczajonej śmierci. Będzie zasypiać na tym krześle i budzić się we własnym łóżku, zasypiać w łóżku i budzić się z jego dłonią w dłoni, chodzić do pracy i czuwać przy jego śnie, nie wiedząc, która z tych rzeczy jest snem, która życiem. Powiedziano jej, że jest oszołomiona i że powinna wrócić do domu, że to wstrząs – przez ten czas mówiono jej wiele niedorzecznych rzeczy, na które odpowiadała ze złością albo nie odpowiadała w ogóle. Pytano, czy może skontaktować się z jego bliższą rodziną i pamiętała, że uśmiechnęła się z ponurym rozbawieniem do stojącej przy drzwiach pielęgniarki, w końcu mówiąc jej, dla świętego spokoju, że wszyscy nie żyją, że nie ma nikogo bliższego i jeszcze na długo później w podniebienie drażniła ją irracjonalna myśl, że powinna go stamtąd zabrać – z dala od cudzych dłoni, cudzych spojrzeń i cudzych pytań, jakby obawiała się, że spróbują ich w końcu rozdzielić, choć nikt nie mówił o tym wprost; przejrzą jej kłamstwa (wystarczyło na nich spojrzeć; na łagodny rys jego fizjonomii i ciepłe migdałowe oczy, na jej ponurą suchość i nieprzyjemność), wyprowadzą ją siłą, wpuszczą jego ojca. Więc trzymała go za rękę i śniła o krwi na niewygodnym krześle, i każdej nocy bała się, że nigdy już nie rozpozna granicy między jawą a snem; między ciemnością, w której już go nie było, a oddechem ulgi zaczerpywanym później, przed uniesieniem powiek. Wstrząs, powtarzała potem w myślach za głosem pielęgniarki, z rozbawionym niedowierzaniem; wydawało jej się zabawne, że mieli na to tak prostą nazwę: widziała część siebie tonącą w wystygłej krwi – to tylko oszołomienie. To minie, okłamywali ją tak samo.
    Przekleństwo rozwarstwiało go w tragedię spojonych w jednym ciele natur. Stawał się antynomią, zanim jeszcze przemieniała go pełnia; stawał się zębem grozy wgryzionym w swoje zaprzeczenie – w miękką tkankę człowieka o temperamencie łagodnym i oddanym przede wszystkim dobru cudzemu (to tylko kolejne przekleństwo, którego nie potrafiła z niego wyrugować, więc musiała patrzeć, jak znowu daje się połknąć cudzej łapczywości, znowu, znowu, znowu). Był naturą, która wypierała się swoich ostrych krawędzi; nie wiedział, co zrobić ze swoimi zębami, wyciągnąłby je z siebie cęgami, gdyby tylko mógł; starłby je na własnych kościach, gdyby to było możliwe. Był jagnięciem, któremu wkładano w dłoń ofiarne ostrze, a on przykładał je sobie do gardła, bo znał tylko tę jedną prawdę: jagnięta, takie jak on, należało poświęcać. Powinnaś się bać. Obawiała się, że przekleństwo przełknie go w ciemność, ale to nie miało się wydarzyć – więc nie musiała się bać; ta obawa była fikcją, była bezwarunkowym odruchem serca, jak odruch źrenicy zwężającej się przed światłem, a ona nie zamierzała odwracać wzroku.
    Ci ludzie nie mieli wywaru – skontrowała przestrogę stanowczo, jakby mogła tym jedynie zakończyć podejmowaną dyskusję. Znała te same historie; znała liczby ofiar podawane w tysiącach, znała baśnie o opuszczonych wioskach, w których skowyt wiatru naśladował wrzask ludzi i wycie psów długo po runięciu porzuconych domów, upadających wraz z przegryzionymi wilgocią i strachem krokwiami, znała opowieści o watahach wytrzebianych przez łowców; wszystko to było jednak przeszłością, od których oddzielała ich purpurowa smuga eliksiru. – Wierzyli jeszcze, że w rzece mieszkają dobre duchy, które należy wykarmić przed rodziną, bo inaczej woda wyleje się z koryta i zaleje im domy. Pewnie sami kładli się na rozdrożu przed wioską, byle uspokoić własnym mięsem rozwścieczonego syna Lokiego. Nie strasz mnie bajkami, Safír, nie bałam się ich nigdy – głos nie zadrżał jej zwątpieniem; brzmiał ponurym rozbawieniem kontrastującym ze spoważniałością utkwionego w nim, czarnego spojrzenia. Gorączka występująca mu na czoło nie była jednak bajką, zamroczony popłoch przesłaniający mu spojrzenie nią nie było; przez chwilę, kiedy odwracał spojrzenie ku oknu, wydawało jej się, że jego źrenice błysnęły połkniętym światłem, jak u nocnego zwierzęcia. Tęczówki wciąż miał jednak zielone; ciepłe i bezpieczne. – Nie skrzywdzisz mnie.
    Tego jednego była pewna – chwytała się tej pewności z butną determinacją, gotowa przeczyć choćby rzeczywistości; i jeśli przełknie go ciemność, nie zamierzała dzisiaj umierać. W myślach rysowała listy zawartości szuflad i szaf, srebrne broszki z ostrymi igłami, sztućce w kuchennym schowku, chrześcijański krzyż z ostrym zdobieniem u szczytu stojący w korytarzu jak banalna ozdoba, nóż trzymany zawsze pod ręką. Nie skrzywdzisz mnie było monetą o dwóch licach: nie mógłbyś z jednej, nie pozwolę ci naprzeciw, jakby rzeczywiście miała zdolność powstrzymać rozszalałego Fenrisa, w tych kruchych kościach, pod tą bladą skórą.
    Złagodniała wobec przeprosin; później milcząc w antrakcie jego słów, których treść gromadziła się uciskiem na zbiegu ściąganych brwi i kurczyła boleśnie komory serca. Mówił, jakby jutro miało go już nie być; może jakby nigdy nie wynurzył się z tej wanny; jakby rozmawiała z duchem, którego los dawno został przesądzony.
    Nie powinieneś był tego przeżyć – stwierdziła w końcu, z miękkością niepasującą do ostrości stwierdzenia. – Niewielu ma szczęście przetrwać spotkanie, a nawet wtedy nie można tego właściwie nazwać szczęściem, większość z tych ludzi umiera później, zanim przyjdzie pomoc, na rękach medyków albo podczas przemiany; tacy jak my – ton rozmył jej się w tych słowach; niemagiczni, śniący, zwykliprzeżywają tak rzadko, że można zaokrąglić te szanse do nigdy, nie prawie. Nigdy. – Klar czarnego wejrzenia zacierał się w przejętej miękkości; prawie jakby w trzewiach tych słów nie gryzło ziarno zazdrości. – Więc nie powinieneś tego przeżyć i jednocześnie przeżyłeś rzeczy gorsze, oboje o tym dobrze wiemy. – Zsunęła się z materaca, by stanąć przed nim, ująć w policzkach lico schowane przed nią w podciągniętych kolanach, zmusić go czule, żeby podniósł je ku jej spojrzeniu. – Masz jeszcze rzeczy do zrobienia, choćby przez ten ból, przeżyłeś tak dużo i przeżyjesz więcej, bo wbrew temu, co myślisz, nie jesteś słaby. Całe życie chciałeś wreszcie kochać kogoś dobrze, nie uciekaj teraz przed tym. Tego się boisz? Nie bólu; tej miłości, której będziesz musiał się w końcu pokazać?
    Powinien usiąść na podłodze; za moment, za chwilę, mieli jeszcze czas.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Miał jedenaście lat, kiedy ojciec uderzył go tak mocno, że stracił przytomność – źrenice wywróciły mu się w otchłań białek, a ból rozlał się po czaszce dolegliwym ciepłem, jakby to krew, a nie jedynie migrena, podpływała pulsacją pod oczodoły. Śnił mu się basior, którym na Islandii straszono dzieci przed oddalaniem się zbyt daleko w głąb lądu, gdzie teren stawał się stromy i górzysty, a noc nadchodziła szybciej niż nad zatoką – zwierzę przypominało element krajobrazu, jego żebra i kręgosłup prześwitywały wzdłuż nagich skał, szczęka dotykała nieba, a żuchwa ziemi, on czuł tymczasem, jak kości pękały mu pod naciskiem szczerbionych zębów, jedna po drugiej przełamywały się klasterze zgryzu, aż jego ciało stało się jedynie spłachciami tkanki, które bez trudu można było przełknąć w dół gardła; we śnie nie przerażały go jednak siekacze rozrywające ciasny gruzeł żył ani warkot niosący się echem po wnętrzu rozwartej paszczy, ale fakt, że wilk posiadał groźne oczy Fenrisa i ten sam, okrutny uśmiech, który rozsuwał się w kącikach warg za każdym razem, gdy nad nim zwyciężał. Wybudził go spazm matczynego płaczu – przez chwilę wciąż nie chciał rozchylić powiek, jakby obawiał się, że nigdy w rzeczywistości nie opuścił jawy, dłonią wyczuł jednak szorstkie, szpitalne prześcieradło, a pod sercem bandaż, który oplatał go mocno wokół piersi; Margrét miała twarz zaczerwienioną od łez, lecz nie potrafiła spojrzeć mu w oczy – dopiero kiedy pielęgniarka powiedziała, że miał wiele szczęścia, że upadek ze stodoły nie skończył się dużo gorzej, zrozumiał dlaczego. Wilgoć zbierała mu się pod powiekami, choć próbował wstrzymywać się od płaczu, podobnie jak wstrzymywał się przed powiedzeniem prawdy – za każdym razem, gdy lekarz pochylał się nad jego łóżkiem, miał ochotę błagać, żeby nie pozwolił mu wrócić do domu, bo wilk tym razem pożre go w całości, potem spoglądał jednak na zlęknioną twarz matki i wiedział, że nie mógł zostawić jej samej.
    Jestem zmęczony, powtarzał głosem tamtego przestraszonego, jedenastoletniego dziecka, a Sohvi chwytała go za rękę i prosiła, żeby spróbował zasnąć, ale żeby nigdy jej nie opuszczał; nie wiedział, jak wybaczyć sobie, że znów widziała go w ten sposób, ze skórą brudną od krwi i popłochem broczącym na mieliznę źrenic – nikt nie znał go tak dobrze, a teraz przyjaciółka wiedziała, jaką barwę przybierały jego trzewia i jak śliska była skóra, gdy ból wywracał ją na drugą stronę, odsłaniając lśniącą wiskozę podszewki. Powiedział jej, że nie chciał, żeby go znaleziono, a potem przepraszał i prosił, żeby została, bo ilekroć przez skronie prześwitywało widmo nadchodzącej gorączki, rosła w nim obawa, że Fenris pojawi się w progu drzwi i pochyli się nad jego łóżkiem z tym samym, nienawistnym grymasem, który nawiedzał go w dziecinnych koszmarach – być może dlatego tak bardzo nienawidził stworzenia, które przegryzło się do jego piersi: bo miało te same, ostre zęby i było jednako zdolne do okrucieństwa.
    Skrzywdziłem cię już wiele razy – zaprzeczył, starając się opanować dreszcze, które przesuwały się wzdłuż zmęczonego kręgosłupa i zastygały mu w dłoniach; nie potrafił znieść myśli, że mógłby być równie bezwzględny co swój ojciec – za każdym razem, kiedy księżyc pulchniał nadchodzącą pełnią, wyobrażał sobie, że mógłby stępić paznokcie do krótkich lunuli i wyrwać sobie zęby z miękkiej tkanki dziąseł; owlekał się wełną łagodnej natury i tłumił emocje w abysalu serca, jakby obawiał się, że gdyby pozwolił im wypłynąć na mieliznę, wyszłyby z wody zupełnie, a on straciłby nad nimi kontrolę – czym były, kiedy nie ograniczał ich zdrowym rozsądkiem? Wiele razy myślał, że kolejna pełnia będzie jego ostatnią – nigdy nie wyjawił nikomu, że miesiąc po wypadku wrócił do wilczej kniei, a jego krew wciąż rdzewiała pomiędzy kępami mchu, zasychając brunatnymi plamami wokół kamienia, o który rozbił fragment własnej pamięci; wydawało mu się, że jego wspomnienia leżały w tym miejscu, pogrzebane głęboko pod czarną ziemią, wypłukane spomiędzy drobnolistnych krzewów, kiełkujące świeżymi pędami w miejscu, które kojarzyło mu się jedynie z bólem – zaciskał powieki, próbując przypomnieć sobie gwiazdy o bladoniebieskim odcieniu, ale na spojówkach zbierały mu się jedynie łzy.  
    Uniósł ostrożnie głowę, kiedy przyjaciółka wsunęła mu dłonie na policzki, kierując na własną twarz zieleń przemglonego strachem spojrzenia – zrobiło mu się gorąco i nie potrafił uspokoić oddechu, więc pierś unosiła się ciężko pod okrywą swetra, a na czole zebrały się pojedyncze krople potu, sprawiające, że włosy przylepiły mu się do skóry.  
    Nie wiem, czy mam siłę na więcej – odparł cicho, choć wiedział, że nie mógłby odejść, zostawić świat nienaruszonym i nigdy nie odwracać się przez ramię; przyjechał do Midgardu, bo wierzył, że mógł w nim coś zmienić, teraz nie umiał jednak udźwignąć spojrzeń, które wydawały się zamykać go w klatce krzywdzących przekonań, nie wiedział, jak radzić sobie z nienawiścią, nie umiał myśleć o sińcach inaczej niż jak o nawracającej chorobie dzieciństwa; Sohvi pytała go o miłość, a on był w stanie opowiadać jej jedynie o strachu. – Myślałem o Rasmusie – przyznał, choć nie rozmawiali o nim, odkąd zmarł; był pierwszym mężczyzną, który nie potrzebował karmić się jego ciałem, by go kochać, a on za bardzo bał się tej miłości, by podtrzymać ją przy życiu. Nie płakał na jego pogrzebie, choć spojówki miał zaczerwienione, a umysł zamroczony apatią – łzy napłynęły mu do oczu dopiero kilka dni później, ciężkie i duszne jak nocna ulewa, aż nie czuł dłużej rytmu swojego tętna, a Sohvi odwodziła jego dłonie od nadgarstka, jakby bała się, że usłyszy milczenie własnego serca. – Kochałem go, ale to nigdy nie było... nie było wystarczające. Boję się, że go stracę, że tym razem też… – oparł się na jej wyciągniętych przedramionach, jakby nie miał siły utrzymać się w pozycji wyprostowanej, choć oddech miał płytki i nierówny, a wzdłuż szczęki napiął się postronek bolesnego spazmu, który sprawił, że uniósł dłoń do ust, przesuwając palcami po górnej wardze. Pełnia rozrzedzała mu krew i rozrzedzała emocje, które trzymał zbite w ciasne gruzły pod grdyką – czuł, jak zaciskają mu się wokół gardła, a potem rozluźniają wraz z cichym westchnieniem, rozlewającym się po piersi nagłym przypływem gorąca. Pokręcił głową, z pomocą Sohvi osuwając się powoli na podłogę obok łóżka, dociskając kolana do zimnych paneli – przed oczami zawirowały mu ciemne mroczki, a szarpnięcie bólu ściągnęło kręgosłup na płyciznę skóry, oślepiając go nagłym przypływem nudności, gdy na języku osiadł posmak strachu, cierpki i metaliczny, w konsystencji za bardzo przypominający krew. – M-moja matka... n-nigd... nigdy by mi tego nie... w-wybaczyła. – łzy zaszkliły mu spojrzenie, kiedy zacisnął mocniej zęby, wyczuwając językiem kły wyżynające się spod przekrwionych dziąseł; usiłował jeszcze – w sytuacji nieludzkiej – zachować się jak człowiek.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nie zamierzała zaprzeczać – potrafiła wprawdzie wybaczać, ale nigdy zapominać; więc nie zaprzeczyła, ocierając jedynie ciepłą skórę pąsowiejącego od gorączki policzka, ze strapioną czułością gubiącą zwykłą surowość aparycji, choć ostatnia z popełnionych przezeń krzywd wciąż jeszcze tkwiła drzazgą pod naskórkiem serca, zatruwając tkankę uczuć ścierpłą inflamacją, bolesną pod mocniejszym skurczem pamięci, uporczywą – jak każdy znaczniejszy afekt, szczególnie niewygodny i niesprawiedliwy. Mówił prawdę, ale prawdę połowiczną – posiadał trudny zwyczaj adoptowania wszelkiej winy, kiedy nie była mu wyłączna; krzywdzili się nawzajem, wiele razy. Wgryzali się sobie pod skórę, zadrażniali nerwy, wydzierali sobie z krtani najgorsze słowa, żeby później znajdować pojednanie w papierosie dzielonym między sobą z podobnie subtelną uroczystością, z jaką chrześcijanie dzielili między sobą opłatek, w cichym znaku zawarcia pokoju, po którym – tylko czasem – przychodziły przeprosiny.
    Nie chciała zastanawiać się nad czarnym scenariuszem tego wieczoru; nie chciała myśleć o tym, że zamykała się w grubych murach otoczonego ogrodem domu ze stworzeniem, które miało rozerwać skórę na jego plecach, rozsuwając pazurem płyty łopatek, i wypełnić mu żołądek własnym głodem, sfermentowanym oczekiwaniem w łapczywość niepomną sentymentów. Nigdy nie myślała o tym nawet, czy skrzywdził kiedyś kogoś podczas pełni spędzanej w tajemnicy; czy obudził się któregoś dnia z krwią na paznokciach i wyskrobał ją twardym włosiem szczotki, nim przeczesał palcami jej włosy. Wiedziała, że nie potrafiłby tego przed nią ukryć (przynajmniej do niedawna sądziła, że nie ukryłby przed nią niczego); że wina wybroczyłaby z niego torsją influenzy niemożliwej do zatajenia – i że wzięłaby jego zbrodniczą gorączkę w dłonie bez wzdrygnięcia czy wstrętu tak, jak wzięłaby najciemniejszą część jego duszy: bez potępienia. Wiedziała, że gdyby nawet wydarzyło się dzisiaj coś złego, nie mogłaby go za to winić – krzywdził ją wiele razy, ale nie potrafiłby skrzywdzić jej w ten sposób; gdyby nawet drewno podłogi spuchło do rana od wsączonej w szczeliny lepkiej krwi, nie byłby winny.  Nawet we wściekłości kruszącej szkło o ścianę i wyłamującej zawiasy kuchennej szafki nigdy nie próbował zastraszać jej w tak podły sposób; miał ciało mężczyzny, mocne i atawistycznie zdolne do pomieszczenia dwóch nadgarstków w uścisku jednej dłoni, ale w jego spojrzeniu nigdy nie znajdowała gwałtowności zdradzającej groźną świadomość tej przewagi – kochała go za to nieświadomie, w poczuciu bezpieczeństwa, w którym mogła podnosić głos i kląć, i być najgorszą córką swojego ojca bez obawy, że ramię ściśnie jej bolesna przygana; i tylko czasem zazdrościła mu tej niefrasobliwej siły, której zdawał się nawet w sobie nie rozpoznawać, a nawet odwracać przed nią wzrok, jakby wstydził się tego przykrego podobieństwa do swojej płci – kształtu zaciśniętej pięści zwieńczonego koroną kłykci i odziedziczonego po ojcu grymasu ściąganych ku sobie brwi.
    Nie zostawię cię – powtórzyła jeszcze raz, nieustępliwa w uporczywości; nie próbując mu zaprzeczać. Nie spróbowała też twierdzić znowu, że się nie obawia – nie ufała swojemu głosowi ani swojemu sercu, w żałosnej słabości ulegającemu nieupilnowanej myśli, strutej jego strachem. Uwłaczała jej ta nagła słabość, dojrzewająca pod skórą wraz z księżycem; więc zgryzała ją na języku i dusiła w krtani, wyczuwając jej tkliwe opuchnięcie blisko przełyku. Krzywdzili się nawzajem, wiele razy. Mogli się porzucić, wiele razy – nie słuchać dłużej przeprosin, nie przynosić ich sobie w środku nocy do łóżka w skruszałym szepcie, nie zdobywać się na zrozumienie, chowając tkliwość rozmowy w komfortowej ciemności, w której nie trzeba było patrzeć sobie w oczy ani pozorować odwagi. Była przy nim prawie od zawsze, ale wciąż wydawało jej się, że była za mało: że powinna troszczyć się o niego lepiej, chronić go lepiej, kochać go lepiej. W młodości wyobrażała sobie, że mogłaby ukraść dubeltówkę ojca i klucze do jego samochodu; że mogłaby pojechać pod jego adres, zapukać do drzwi, zabrać go stamtąd. Pytała ojca, czy pokazałby jej, jak ją obsługiwać, a on odpowiadał, że dziewczyna nie powinna myśleć o takich rzeczach. Później, już w Sztokholmie, odpowiadała wspomnieniom, że żadne dziecko nie powinno myśleć o takich rzeczach: o tym, że najlepsza byłaby breneka; ojciec mówił, że brano ją na dziki.
    Jego oddech stawał się niepokojąco płytki; czas przesypywał się im przez palce, a ona ocierała jeszcze raz opuszką jego policzek i próbowała zapamiętać barwę jego tęczówek, ciepło jego skóry i pewność jego obecności, na wszelki wypadek – zapamiętać, że nie miała się czego obawiać; że nie musiała się obawiać o siebie ani obawiać się o niego – był silniejszy niż mówił i nad ranem miał do niej wrócić, taki sam, tak samo jej. Będzie jej potrzebował, a ona – tym razem – zatroszczy się o niego właściwie. Zgarnęła cierpliwie kosmyk włosów z jego czoła, kornie przełykając zmęczony ciężar jego słów; palce drgnęły jej ledwo zauważalnym poruszeniem na wspomnienie Rasmusa, nim nie kontynuowały dalej pieszczoty łagodnego gestu. Czoło miał rozpalone i spojrzenie szkliste od febry; źrenice rozrosły się na tarczach tęczówek niepokojącą przepaścią, w którą obawiała się spoglądać zbyt długo i zbyt uważnie, rozcieńczyła więc wzrok wspomnieniem tamtego chłopaka – czy raczej wspomnieniem tego, co przyszło później, po przewlekłej ciszy, w której nie umiała go znaleźć, nim nie rozpadł się nagle w jej dłoniach. Drżał coraz bardziej.
    Jeśli masz zamiar kochać go w ten sposób, daj spokój – podjęła, pozwalając mu wesprzeć ciężar na niej ciężar ciała, kiedy podnosił się z łóżka, targnięty konwulsją bólu; z zaniepokojeniem sięgnęła spojrzeniem za okno.  – Nie zasługuje na to, żeby być z nim tylko połowicznie i w drugiej połowie zastanawiać się, czy to wystarczy i czy nie byłoby łatwiej nie kochać – mruknęła, podtrzymując jego pion własnym, ściągając brwi w zmartwieniu, wygładzając ton do łagodnej przygany, żałując, że nie mieli więcej czasu; że nie zdąży opowiedzieć mu o rozmowie w jego nieoświetlonej kuchni i o sposobie, w jaki Lasse o nim mówił. Choć może później; jeśli wszystko pójdzie właściwie, będzie miała całą noc ciszy, by koić jego nerwy bez protestu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze. – Powinniście nauczyć się wreszcie ze sobą rozmawiać – zauważyła kwaśno, pomagając mu osunąć się ostrożnie na podłogę; zasłaniając tym przejętym szeptem skurcz nerwowej obawy uciskającej gardło.
    Jego trzeźwość osuwała się poza peryferię powieki, źrenica zagłębiła się pod cieniem rzęs, kropla potu zatrzymała się na skroni i rysy wyostrzyły się nagłym szarpnięciem napięcia; pochylił się naprzód, a ona przesunęła dłonią po jego plecach, w końcu zawijając palce na krawędzi jego swetra, podciągając go pospiesznie w górę naprężonego torsu. Lśniąca od potu skóra paliła jej palce; mięśnie rysujące się pod nią ciasnym żłobieniem konwulsji drżały w wysiłku, jakby próbowały obwiązać się silniej wokół jego żeber, zacisnąć na budzącym się przekleństwie jak pięść. Nie zauważyła, kiedy jej własny oddech przyspieszył, podążając za jego popłochem – powietrze wydawało się nagle gęste i ciężkie, skwaśniałe od strachu i zastałe. Zzuła materiał przez jego głowę, później zsuwając go z naprężonych ramion, w których tężała ta inherentna siła, której nie musiała się obawiać; nigdy dotąd.
    Do diabłów z twoją matką – szepnęła szorstko, przykładając dłoń do jego nachylonego karku, jakby musiała się upewnić o tej gorączce; jakby nie poparzyła sobie już palców o jego żebra i przedramiona. Jej ton załamał się nieznacznie przy bluźnierczych, ciężkich diabłach. Z kłębu swetra wytargała bawełniany podkoszulek, by przetrzeć nim jego czoło i skronie, pod skórą czując mrowienie wietrzącego zagrożenie instynktu, od którego drżały jej dłonie i zdradliwe serce.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Wszystkim wspomnieniom z dzieciństwa towarzyszyło psie ujadanie – odgłos przebrzmiewał przez złość ojca i przez smutek matki, wypełniał ciszę surowego krajobrazu, a nocami nawiedzał go w snach; owczarek był uwiązany łańcuchem do drewnianej budy i zawsze szczekał tak głośno, jakby próbował zerwać się nie tylko z metalowego cięgna, ale również z ich życia, domu porośniętego zmurszałą warstwą gniewu i rygoru mężczyzny, który codziennie unosił na niego dłoń. Pamiętał, że wiele razy leżał na brzegu materaca, wsłuchując się w szczęk metalu obwiązanego wokół sobaczej szyi i wyobrażał sobie, jak ogniwo w końcu pęka, a zwierzę wpada do kuchni z pyskiem toczącym pianą i ślepiami zaczerwienionymi obłędem – wizja rosła mu pod skronią tak wyrazista, że zaczynał trząść się w objęciach kołdry i płakać, kiedy Ragnar kazał mu zejść rano do jadalni, bo był pewien, że podłoga w przedpokoju wciąż była mokra od krwi, a z dołu schodów dobiegał ciężki, gardłowy warkot. Dopiero kiedy ojciec któregoś dnia postrzelił psa w bok czaszki, zdał sobie sprawę, że tęsknił za brzmieniem gardłowego instynktu, bo milczenie było w domu jeszcze gorsze niż hałas – wkradało się pod skórę i usztywniało pręt kręgosłupa tak, że ból sięgał aż do zdrętwiałych lędźwi; przez lata nie czuł, jak głęboko zakorzenił się w nim strach, jak ciasno jego pędy owinęły się wokół serca i jak wiele życia z niego czerpały – kiedy pierwszy raz nie musiał napinać ciała w reakcji na odgłos cudzych kroków, poczuł, jakby jego żyły były pełne ciasno splecionych gruzłów, które dopiero teraz się rozluźniły. Miał dziewiętnaście lat, kiedy zamieszkali z Sohvi w ciasnej, sztokholmskiej kamienicy, lecz wciąż był jeszcze dzieckiem, ze swoim dziecięcym lękiem i naiwnością – dorosłość leżała na nim jak ubrania po starszym bracie, ze zbyt długimi nogawkami i paskiem zapinanym na dorobioną dziurkę, więc nieustannie podciągał rękawy i potykał się o zachodzące na pięty spodnie, próbował zmieścić się w rzeczywistość, która była na niego za duża i zwisała niechlujnie na chłopięcych ramionach; pamiętał, jak przypominali sobie, że mieli na świecie tylko siebie – nawet kiedy wrósł już w palto przedwcześnie narzuconej na barki dojrzałości, aż materiał własnego życia przetarł mu się na łokciach, nawet kiedy szew na plecach pękł pod wyrostkami zwierzęcego kręgosłupa.
    Coraz częściej śniło mu się, że drapieżnik o szkarłatnych oczach i spienionym pysku wpadał do kuchni, niosąc na języku wygłodniały warkot, lecz tym razem nie był dzieckiem podciągającym kolana pod drżącą brodę, bo to z jego krtani dobywał się sobaczy skowyt i to jego usta wypełniały się krwią – miał koszmary, w których cudza tętnica grzęzła mu pomiędzy zębami i budził się z sercem sinym ze strachu. Ślina lepiła mu się do podniebienia, ciężka od flegmy, a on nie mógł przełknąć niczego w dół gardła, więc wymiotował jeszcze zanim zdążył dźwignąć ciało do łazienki – nawet wtedy, gdy pomiędzy szarpnięciami torsji płakał, że był potworem, Sohvi trzymała go w ramionach i powtarzała tę samą, nieustępliwą obietnicę; nie zostawię cię, choć wiedziała, że byłoby to łatwiejsze niż zatrzymanie go przy sobie.  
    To nie t-takie... proste... – z trudem wysnuwał słowa przez rozchylone wargi, jakby krtań zdążyła już zapleść się gruzłem zwierzęcej anatomii, niezdolnej poprawnie wyartykułować mowy. – On... – jęknął cicho i opadł na kolana, kiedy skurcz przedarł się przez ciasny splot trzewi – mdłości podeszły mu do gardła, więc oddychał coraz ciężej, przez rozchylone usta. Mroczki migotały mu przed oczami, pożerając świadomość jak nachodząca na białko zgorzel, lecz czuł jeszcze osuwany mu przez głowę materiał swetra, spod którego wyłoniło się zabliźnione ciało, kości prześwitujące zbyt płytko pod skórą i strach zebrany dropiatością na wilgotnym karku. Nie mógł oddychać, na języku czuł krew spod wyżynającego się uzębienia, z rozchylonych ust ciekła mu struga cofniętej pod gardło żółci – wgniatał palce głęboko między frędzle dywanu, aż opuszki miał pobielałe z wysiłku, aż ściegi włókna pękły pod naciskiem pazurów. Huk łamanych kości dudnił mu w czaszce na przemian z odgłosem rozrywanej skóry, aż kręgosłup wygiął się z trzaskiem w koślawy łuk, przybierając niezręczne, zwierzęce kształty – chciał krzyczeć, ale krtań rwała się tylko przenikliwym skowytem; wiedział, że nie powinien z tym walczyć, mimo to opierał się za każdym razem, przyduszał ramieniem stworzenie, które próbowało uwolnić się z jego trzewi, więc rozłamane kości na chwilę zamierały drżeniem daremnego oporu, rozcierając pod skórą purpurowe sińce, zanim w końcu układały się strukturą wilczego szkieletu. Czuł, jak zakrzywione łopatki rozdzierały mu skórę na barkach, jak fastrygi ułożonych wzdłuż żeber blizn pękały po raz kolejny, jak klaster bólu, który więził za oczodołem, powoli przezierał na zieleń spojrzenia, rozlewając się po tęczówce jak krew.
    Za każdym razem, kiedy przechodził przemianę, na czas pojedynczego mrugnięcia zdziczała świadomość nachodziła mu na umysł drugą powieką, lepką, zwierzęcą błoną, przysłaniającą zachowany rozsądek – drżał jak w febrze, z pyska kapała nasiąknięta posoką ślina, a on nie zdążył powiedzieć Sohvi, żeby się odsunęła, zabrała ręce z jego ciała, zabrała dłonie, w których jeszcze przed chwilą ciążył zwilgocony podkoszulek, wyszła za drzwi i nie patrzyła mu w oczy; zapomniał, a teraz nie kontrolował ciała, które wyrwało mu się spod skóry. Nie przyzwyczaił się do wydłużonego pyska i odsłoniętych kłów, nie czuł jeszcze kończyn, które rwały go wspomnieniem przełamanych kości, a kiedy odwrócił ciężki, psi łeb, poczuł, jak coś rozluźnia się i pęka – wzdłuż ramienia przyjaciółki ciągnęło się płytkie, szkarłatne zadrapanie. Zamarł w bezruchu, bez tchu, z ciężarem, który opadł mu na dno piersi boleśniej niż sama przemiana – nie mógł oddychać, czuł w pysku gruby, sobaczy język, jakby mógł zadławić się miękką tkanką, źrenice przykurczyły się strachem, łapy chwiały się pod jarzmem ciała. Miał ochotę krzyczeć, ale nie mógł, nie potrafił, więc cofnął się gwałtownie, próbując zmniejszyć dzielącą ich odległość, odsunąć się jak najdalej od własnego okrucieństwa, ale to podążało za nim, uwięzione pomiędzy żebrami; rana była tak płytka, że wzdłuż przedramienia pociekła ledwie pojedyncza strużka krwi, nie dość poważna, by pozostawić w niej przekleństwo lżącej natury, a jednak – była i łypała na niego jak szpara pod przymrużoną powieką, odbicie szkarłatu wokół jego źrenic. Warkot stężał mu w gardle i ułożył się przed rzędem odsłoniętych kłów – skąd brał się ten gniew? Ten strach? Co, jeśli zawsze były sobie tożsame? Czuł się, jakby miał udusić się we własnym ciele – pod ciężką, wilczą skórą i warstwą grubego futra, w cieśninie wydłużonej czaszki, między mostkiem a sercem, tam, gdzie u wilków znajdował się instynkt – i miał ochotę zerwać je z siebie pazurami, połamać zęby na twardych kościach, zmusić szczęki, by pękły w ciasnym zawiasie, przewieszając żuchwę luźno wzdłuż uchylonego pyska. Serce rwało mu się w piersi, obciążone zwierzęcym strachem, znacznie silniejszym i dużo bardziej gwałtownym – wycofał się nerwowo, ocierając bark o ścianę, jakby chciał zedrzeć z siebie warstwę zmierzwionej sierści, uderzając łbem w kant stołu, dociskając mocniej, aż ból w skroniach był jedynym, co powściągało jego uwagę.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Psy towarzyszyły jej zawsze – ogary dyszących w kark przeciwności i psie spojrzenia mężczyzn, z którymi prowadziła nieustannie cichą, osobistą i zupełnie beznadziejną wojnę, drapanie pazurów w fakturę zatrzaśniętych drzwi pokoju, ilekroć chowała w nim swoje dziewczęta; struta wścieklizną plwocina kpiny i pogardy, kiedy odmawiała im młodej sarniny, ze swojego ciała lub z ciał ukochanych, choć w końcu – zawsze, niezależnie od starań – wykradali jej zdobycze i rozszarpywali je powoli; w instynkcie dzikich psów – czytała kiedyś – dysekcja stanowiła konieczność, by pobudzić łaknienie i enzymy rozciągliwego żołądka, więc zabierali, kawałek po kawałku, podmioty jej afektów i, fragment po fragmencie, jej złudzenia, że świat rządził się sprawiedliwością i równością; już w Jyvaskyla, choć nie trzymali żadnych psów (ojciec obawiał się ich, zabronione było o tym mówić), w każdym zakamarku domu pobrzękiwała ciasna obroża i przykrótka smycz, i przed swoim imieniem kazano jej grawerować najpierw nazwisko ojca. W podręczniku zaklęć naturalnych, trzymanym wbrew ostentacyjnej niemocy, chowała wycięty fragment drukowanego obrazu, na którym przed wrotami nordyckich piekieł czuwał Garm; lata później czarny kundel z dzwoneczkiem na obroży kładł się pod drzwiami jej pracowni i nasłuchiwał kroków męża, jeszcze później – owczarek sypiał po jego stronie łóżka, opustoszałej. I lata później zawistna złość i nienawiść wciąż jeszcze zawodziły w niej lamentem, nieuleczone – o animalnych pyskach, zjeżonej sierści i psiej wierności, przez którą nie mogła odpędzić ich z przedsionków swego serca. Jej przyjaźń i jej miłość miały spsiałą naturę: żarliwie oddaną i żarliwie wściekłą, żarliwie terytorialną; cząstka jej duszy – o zielonych oczach i żywoczerwonej krwi – miała kształt prawie psi; właściwie wilczy. Między wilkiem a psem istniały tymczasem, czytała dalej, zasadnicze różnice: po pierwsze – nigdy nie podnosił głosu do ujadania, choć krtań miał głębszą, mieszczącą więcej sekretów i więcej słów, którymi mógłby rozedrzeć tkankę; po drugie – nie istniał w nim warunek przemocy ani dominacji, choć ludzka zuchwałość szukała ich w ostrzu jego zębów i konstrukcji ciała zdolnego przemoc czynić; po trzecie – żer oddawał najpierw młodym (ironio); i pomimo gabarytów, ustępował łatwo – wystarczyło nie uciekać, podnieść głos lub rozłamać porcelanę o kuchenną płytkę – zamierał posłusznie, płochliwy silniej niż zły. Tymczasem psy, plując pianą i wyzwiskiem, podgryzały pęciny i darły ruń, próbując wymusić ucieczkę i pościg, bliskie szaleństwa przez to, że nie chciano przed nimi uciekać; niezdolne, z frustracji, uczynić nic, kiedy nie uciekano, tak zbudowała ich natura – mężczyzn, którzy układali świat; tak zbudowała go natura – zupełnie przeciwnego temu, jak chciał go świat widzieć.
    Starała gorączkę z jego czoła pospiesznie i zupełnie bezskutecznie; pot wystąpił mu na skronie ponownie chwilę później. Próbował jeszcze mówić, ale słowa zrywały się coraz wyraźniej, traciły wyrazistość, jakby krtań przekształcała się pierwsza i język odmawiał mu posłuszeństwa, jak pozostałe mięśnie ciała – osunął się na kolana, wyginając grzbiet boleśnie w nieopanowanej konwulsji. Naiwnym odruchem spojrzała znów za okno – za burą warstwą chmur jaśniała srebrna obręcz, przed którą nie było już ucieczki, choć nagle szarpnął się w niej strach: uwłaczający atawizm przekazany jej z krwią ojca, ten strach przed psem, który nie obnażał nigdy zębów i patrzył cierpliwie, kiedy wyciągano ku nie mu czułą dłoń.
    Coś trzasnęło. Straciła oddech, rozpoznając ten dźwięk bezbłędnie, choć nigdy wcześniej nie słyszała go tak niepokojąco sterylnie: między chrobotem krztuszącego się oddechu pękła kość, zapadając się pod naciskiem fantomowych zębów. Potem pękła druga i mdłości podeszły jej do gardła z fragmentami modlitwy, której treść straciła w bluźnierstwie; pękła trzecia, po której pękały kolejne – jak krokwie w zapadającym się domu; jak ciało zeschłe na wiór – żebra, jedno po drugim; wypustki kręgosłupa rysujące się na łuku kręgosłupa, na których lśniąca skóra napinała się jak błona. Musiała nieświadomie podnieść dłoń, przycisnąć ją do ust, by nie krzyknąć, nie pamiętała; poczuła dopiero szarpnięcie panicznego oddechu uwięzionego w gardle, poczuła dopiero brak tchu – gęsta ślina plamiła jej spódnicę, ciemne plamy kwitły na udach, o ostrym zapachu żółci i krwi. Spróbowała zmusić się, by go dotknąć – spróbowała chwycić znów bawełnę, ścisnąć ją w drżących palcach, spróbowała unieść ją do jego ust i oprzeć mu rękę o ramię, wyczuwając pod skórą napięte włókna mięśni; szarpnął nim ból, a ona złapała go mocniej i chyba płakała, ale bezgłośnie; i chyba próbowała przytrzymać go, chyba chciała go prosić, żeby był spokojny, jeszcze tylko chwilę, chyba szeptała do niego, choć wciąż brakowało jej powietrza, proszę, Safír, o co go prosiła? Żeby przestał? Żeby został? Żeby uciszył ten trzask i przełknął ten lament? Jeszcze tylko trochę. Obejmowała dłońmi jego policzki, próbując podnieść mu głowę, ale palce ślizgały się na skórze od krwi ściekającej mu z ust z rozerżniętych dziąseł; musiała zamknąć oczy, kiedy kość na zgiętym grzbiecie przebiła skórę, przez moment przerażona, że tego nie mógł przecież przeżyć – nikt nie mógłby tego przeżyć; proszę, Safír, jego żuchwa przeskoczyła jej w rękach, czuła zgrzyt zawiasu szczęki pod palcami, wyobrażała sobie, że gdyby przesunęła palce jeszcze trochę – pod ciemną wargą znalazłaby zęby, znalazłaby przekleństwo i czarne podniebienie. Proszę.
    Szarpnął nagle głową – ciężkim wilczym łbem, który przez chwilę leżał w jej dłoniach – i zamarł, czerwonym okiem spoglądając, razem z nią, na białe przedramię, po którym spłynęła leniwie jasna czerwień. Nie czuła jeszcze bólu; nie czuła nic prócz huku serca w piersi i ciężaru myśli, czy to oznaczało już śmierć.
    To nic – odezwała się spłyconym głosem, podnosząc na niego spojrzenie, wreszcie trzeźwiejsze; zarumienione policzki miała mokre, ale spojrzenie znów pewniejsze, choć głos wiązł jej w gardle, kiedy objęła wzrokiem jego sylwetkę: większą niż się spodziewała; ciężką i niebezpieczną, z czarnym futrem stroszącym się na grzbiecie, pazurami rozłupującymi słoje drewnianej podłogi. Drgnęła nerwowo, kiedy szarpnął się nagle – w bezwarunkowym odruchu mimowiednego strachu, wyrywającego jej tętno w popłoch, nie ruszył jednak na nią – uderzył ciałem w ścianę w głuchym łoskotem, ocierając o nią bark tak mocno, jakby zamierzał ściągnąć z siebie skórę; w końcu łbem uderzając w krawędź stołu, jak zwierzę opętane autodestrukcyjnym szaleństwem.
    Nie – głos ściągnął jej się znajomą, napominającą surowością, pomimo drżących dłoni i miękkości kolan, kiedy poderwała się chwiejnie z podłogi, by wbrew wszelkiemu instynktowi podejść bliżej, sięgnąć słabymi dłońmi do wilczego pyska, do żuchwy długiej jak jej przedramię, łapiąc czarną sierść w garść. – Przestań, natychmiast przestań – spróbowała podnieść głos, choć słabość nie pozwalała jej być bardziej stanowczą; dwa oddechy później musiała oprzeć się o stół, nie cofając jednak dłoni z jego sierści. – Już dobrze.
    Nie była tego pewna, ale nie pierwszy raz próbowała utrzymać się w pionie kłamstwem; całe życie udawała, że się nie boi.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Czasem wciąż słyszał pod skronią głos swojej matki – troskliwy szept, który wyścielał jej wnętrze krtani, kiedy nie chciała, żeby Fenris usłyszał ją z sąsiedniego pokoju; głaskała go wtedy po głowie, a on prosił, żeby zaplotła mu warkocze, takie same jak te, które codziennie rano zaczesywała Abigel – miał wystarczająco długie włosy, by dwa brązowe kłosy, przewiązane na końcu fioletową gumką, opadły mu na ramiona i nie mógł przestać przeglądać się w lustrze, jakby jego odbicie było drugą istotą, dzieckiem, które potrafiło uśmiechać się z rozweseloną swobodą i siedzieć przy stole z wyprostowanymi placami, zamiast nieustannie kurczyć się pod ciężarem ojcowskiego gniewu. Wyobrażał sobie, że był córką, nie synem – mógł przymierzać matczyną biżuterię i malować oczy błękitnym cieniem do powiek, a kiedy ojciec wypływał na morze w gorliwym poszukiwaniu selkie, zostawał w domu, prosząc bogów, aby już nie wracał, zamiast skrwawiać dłonie na jutowych linach i dusić się wilgotnym powietrzem, które podczas sztormu napływało mu do płuc – kiedy przebywali na chwiejnym pokładzie rybackiego kutra, Fenris nieustannie chwytał go za barki i krzyczał tak głośno, że krople śliny osiadały mu na twarzy jak chłodna bryza, a odkąd podczas jednego z połowów pchnął go za burtę, dłonie zawsze drżały mu na myśl o otwartym morzu; miał czternaście lat i płynął, zanurzony po szyję w zimnej wodzie, z nogami oplecionymi wokół płetwy steru, aż kolana nie otarły mu się o szorstki piach, a wargi nie zdrętwiały od powtarzania próśb, ginących na wietrze rozszalałej zatoki, tato, proszę, lecz ojciec nie patrzył nawet w jego stronę. Gniew Fenrisa zawsze był ciężki i ostry jak stal, a kiedy uderzał, ciął kości do samego szpiku – przedmioty same wydawały się zbiegać w pośpiechu przed dłońmi, które musiały za coś szarpać, wyrywać z czegoś trzewia; kiedy tydzień po powrocie z nieudanych łowów zobaczył go z dziewczęcymi warkoczami przewiązanymi symetrycznie po obu stronach twarzy, każdy narząd w jego ciele odruchowo zacisnął się w pięść – zamknął palce na jego włosach, szarpiąc, aż przewrócił go na ziemię, klęczącego przed nim w dziecięcym przestrachu i zasłaniającego dłońmi kark, gdy wyciągnął skórzany pasek spomiędzy szlufek, uderzając tak mocno, że skóra na plecach pękła pod metalową klamrą (w przyszłości słyszał ten dźwięk jeszcze wielokrotnie – za każdym razem, gdy pełnia łamała mu kręgosłup). Tego samego wieczoru matka zgoliła mu włosy krótko przy skalpie, a on nauczył się powstrzymywać szloch w dole gardła; musisz być bardziej ostrożny, Piesku, powtarzała, strzepując mu z ramion brązowe kosmyki, dlaczego zaplotłeś te warkocze?
    Dzisiaj słyszał jej głos ponownie, głęboko w uchu wewnętrznym – szept, który głaskał go po sumieniu jedynie po to, by zaraz ugodzić w nie gniewną reprymendą; matka zawsze stawiała mu wyrzuty tym samym tonem, którym go kochała, a on nigdy nie nauczył się rozróżniać jej okrucieństwa od jej miłości. Była zawiedziona – słyszał to wyraźnie w tonie jej wypowiedzi, podobnie jak słyszał to w milczeniu, kiedy pierwsza kość kręgosłupa rozłamała się z bolesnym chrzęstem, a on osunął się na podłogę, klęcząc i oddychając przez rozchylone usta; jeszcze tylko chwilę, szumiało mu w uszach, lecz tym razem głos nie należał do Margrét, był na to zbyt czuły i wyrazisty – żebra pękały mu płyto pod skórą, rozrywając szwy przestarzałych blizn, a Sohvi objęła dłońmi jego policzki, próbując podnieść mu głowę, nie potrafił jednak spojrzeć jej w oczy, skóra mrowiła go w miejscach, gdzie jej palce przywierały ciasno do linii żuchwy; czuł ich drżenie, gdy szczęki przeskoczyły nagłym targnięciem bólu, a w ustach zebrała się krew i ślina, cieknące lepkim strumieniem spomiędzy zwierzęcych zębów. Trząsł się i pocił, prawie nieprzytomny z bólu, choć jednocześnie zaciskał palce kurczowo na frędzlach dywanu, jakby w ten sposób próbował utrzymać świadomość przy powierzchni, nie stracić tchu nawet wtedy, kiedy źrenice wywróciły się w tył czaszki, a tęczówki zapłonęły czerwienią – przyjaciółka wciąż prosiła go, żeby wytrzymał, jeszcze tylko trochę, wraz z każdym skurczem trzewi i hukiem łamanych kości pragnął jednak powiedzieć jej, że nie da rady, bo jego ciało było zbyt słabe, by utrzymać zwierzęcy atawizm za żebrami, zamiast głosu, z jego gardła wydobywał się tymczasem krzyk, stopniowo przeobrażany w sobaczy warkot, a następnie w skowyt zwierzęcia, które nie mogło pomieścić się we własnym ciele. Skóra schodziła z niego płatami, pękając pod stelażem nowego szkieletu; przez chwilę pożałował, że Fenrisowi nigdy nie udało się go zabić – teraz z pewnością łatwiej byłoby mu go postrzelić.
    Ból pulsował mu w tkankach, jakby przejął miejsce wzburzonego tętna i sam wypełnił korytarze rozszerzonych żył – drżał, oddychając ciężko, a z pyska ciekła mu ślina i krew, rozgryzione w zębach człowieczeństwo, którego pąsowa flegma nasiąkała w materiał dywanu; kiedy uniósł wzrok, miał tymczasem wrażenie, że spoglądały na niego ślepia o równie szkarłatnej barwie, przymrużone w zadraśnięciu na jasnym, kobiecym ramieniu. Sohvi miała policzki mokre od łez, a on słyszał w uszach jedynie szwargot własnej winy – czuł swój puls na podniebieniu, pod językiem, w oczodołach i wyobrażał sobie, że serce rzeczywiście podeszło mu do gardła, grzęznąc tam pecyną zmiażdżonych mięśni i oderwanej tkanki. Zrobiło mu się niedobrze i szarpnął się w popłochu, jakby próbował uciec od własnego ciała, kłów, które rozerwały mu sczerniałe dziąsła i pazurów żłobiących rysy w słojach drewnianej podłogi, zamiast tego uderzył jednak barkiem o ścianę, po czym wgniótł skroń w kant drewnianego stolika, jakby chciał skupić tętno w jednym miejscu i wygryźć je spod skóry jak pasożyta; skrzywdził ją, a świadomość własnej siły – własnego, tężejącego w szczękach okrucieństwa – brzydziła go bardziej niż zalane krwią linoleum i fragmenty rozdartego ubrania, które wciąż nosiło ciepło ludzkiej skóry. Ból zaczął pulsować mu w szczelinie czaszki, rozlewając się juchą pod lewym oczodołem; w tej samej chwili dłonie sięgnęły ponownie do jego pyska – cofnął się nerwowo, choć jej dotyk był przyjemny i kojący, zbierał strach jak zimny kompres; nie mógł jej dotykać, nie mógł na nią patrzeć, nie po tym, co zrobił. Sohvi wsparła się o stół, a on sam zagonił się w kąt pomieszczenia, dysząc ciężko i wywracając źrenicami jak spłoszony koń – nie mógł oddychać, zrobiło mu się ciemno przed oczami, czuł się, jakby miał zwymiotować na podłogę własnym sercem i pochylił łeb, spomiędzy zębów pociekła mu jednak tylko zaróżowiona struga żółci. Chciał ją przeprosić, lecz z krtani wydobywał się tylko zdławiony warkot – kiedy uniósł wzrok, w dłoni przyjaciółki pozostały wiechcie ciemnej sierści.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nawet teraz – szczególnie teraz – oddałaby mu swoje ciało bez zawahania; oddałaby mu delikatne nadgarstki mieszczące się w objęciu męskich palców, kłykcie pięści kruche jak wapienna grań, smukłą szyję tak dobrze wyglądającą w węźle darowanych kolii i pereł, gładkie włosy posłuszne musztrze spinek; oddałaby mu biodra stworzone do porodów, łagodny wzgórek podbrzusza rysujący się pod materiałem sukienki, za małe piersi i niewystarczająco zaciągniętą supłem talię, żebra wystarczająco giętkie, by ściskać je gorsetem; oddałaby mu ciało, które miało zestarzeć się szybciej niż starzało się jego, choć byli w tym samym wieku, a jej matka nawet w wieku pięćdziesięciu lat posiadała zaledwie nieliczne załamania w kącikach oczu, głębsze cienie pod oczami i pojedyncze nitki we fryzurze odpowiedniej kobiecie w jej wieku – oddałaby mu ciało anemiczne, odarte z własnej autonomii, ciało, któremu należało otwierać drzwi, odsuwać krzesło, podawać dłoń na wysokich stopniach schodów, ramiona, które należało czasem nakrywać płaszczem z pomocą cudzych dłoni, by nie być nieelegancką, czasem odsłaniać – by nie być pruderyjną; ciało niezdolne pomieścić magii, szczególnie tak nieokiełznanej, zdradzające dropiatością dreszczu i drżeniem – słabością chwytającą za gardło, kiedy wspierała się o komodę, próbując przede wszystkim odciągnąć wilczy łeb od jej skraju, ochłapem stanowczości bardziej niż siły – wsuwając drobne kosteczki śródręcza między jego skroń a ostry kraj i smukłe palce drugiej dłoni zaciskając na czarnej sierści obrastającej ciężki czerep. Nawet teraz oddałaby mu to wszystko, w zamian biorąc sobie ciało toczone przekleństwem; rozrywane w pełni każdego miesiące w strzęp, bluzgające spienioną krwią na podłogę, deformujące się jak w koszmarze – ciało zdolne znieść tak dużo. Szerokie barki, mocne przedramiona (mocniejsze od jej przedramion, choć głaskał delikatne głowy dzieci, podczas gdy sama dłutem kąsała kamień długimi dniami), wzięłaby bladą płaszczyznę jego brzucha zapadającego się doliną między kośćmi bioder, kiedy przeciągał się na łóżku; wyrazistą ostrość grdyki, niskie warczenie głosu, słodką wolność, by iść tam, gdzie jej się podoba i z kim jej się podoba – ręce, w które kobiety zgadzały się składać wszystko; gniew, którego się obawiano, zamiast uśmiechać się pobłażliwie pod nosem, i świadomość, że podobna rzecz nie mogła tego ciała złamać.
    Rozdarte przedramię zapiekło, kiedy zawinęła palce mocno na skraju blatu, opierając się na nim; ciepła krew spłynęła cienką stróżką ku nadgarstkowi i w słoje drewna – skaleczenie nie było głębokie, ale obawiała się na nie spojrzeć, wyobrażała sobie skórę rozciętą jak papier i rozwarstwioną tkankę, wyobrażała sobie, że jej ciało nie dałoby sobie rady. Na podłodze lśniły jeszcze kałuże śliny, żółci i krwi, mokry materiał spódnicy przylegał do jej ud w miejscach, w których rozkwitły ciemne plamy o drażniącym, ostrym zapachu. W zaciśniętej garści uporczywie ściskała ciemne futro, choć nie czuła wcale własnej siły – kiedy się wyrwał, jakby oparzony jej dotykiem, w palcach pozostała jej kępka czarnej sierści i uwłaczająca słabość, przez którą zastygła w miejscu, czując jak żołądek ściska się w niej i wywraca, oddech wypłyca się w przelęknieniu albo w podrażnionej złości. Potoczyła za nim spojrzeniem, bystrym, mimo wszystko, jak zawsze; za niezdarną siłą zwierzęcego ciała, ciężkim korpusem na mocnych łapach, za pazurami pozostawiającymi wyraźne żłobienia w podłodze, spojrzeniem wywracającym się w przestrachu, widziała brunatną plamkę na brzegu psiej tęczówki, marszczący się nos i zęby wychylające się ostrymi półksiężycami spod ciemnych warg, kiedy zgiął kark i wykrztusił z gardła lepką żółć. Wyglądał jak zwierzę – to oczywiste, a jednak była zaskoczona; był większy niż sobie wyobrażała, oczy miał szkarłatne jak krew i ciemną plamę na różowym spłachciu języka; nieruchomiała wbrew sobie, przez moment stojąc w jednym pomieszczeniu ze stworzeniem zdolnym rozkruszyć jej kości, gdyby tylko zechciało – przez moment stojąc naprzeciw swojej śmierci, która nie miała się wydarzyć; jak szaleńczo naiwna była, mówiąc o tym z taką pewnością.
    Odetchnęła powoli, głębiej, przepuszczając niespiesznie oddech przez ściśniętą krtań; jak mogła nie wziąć nawet żadnej broni, nie zawinąć kuchennego noża za pasek spódnicy, jak mogła ufać mu tak bardzo, do zwykłego szaleństwa? Spojrzał na nią, a ona wciąż nie mogła się poruszyć; dopiero niski odgłos dobywający się z głębi jego gardła sprawił, że drgnęła nerwowo, są czerwone jak twoja krew, przełknęła te słowa wraz z mimowiedną obawą, że stała istotnie naprzeciw zwierzęcia niepamiętającego o niej nic prócz smaku jej rozdartego ramienia.
    Przestraszyłeś mnie, do diabła – wymusiła w końcu z siebie z przyganą pełną pretensji, przez ściśniętą krtań i kołatanie serca, przymykając na moment oczy, wspierając się jeszcze o komodę; jej ciało wyraźnie się jednak rozluźniło, ramiona pochyliły się swobodniej, włosy miała wyplątane z upięcia i twarz zupełnie bladą. Pod powiekami wciąż jeszcze znajdowała ostrza kręgów naciągających skórę, plecy wyłamywane w nienaturalny sposób i krew. Całe dłonie miała we krwi. Skaleczenie nie było tak głębokie. Naprzeciw niej stał człowiek w wilczej skórze – człowiek, który pozwoliłby jej wyciąć ostre zęby przy samym korzeniu, gdyby zechciała. – Nic się nie stało. Nic mi nie będzie –musiała być przekonana; musiała brzmieć na przekonaną, bardzo się o to starała, choć puls grzmiał jej jeszcze w uszach i ledwo słyszała własny głos, więc skupiła się na jego oczach: na onyksach źrenic utopionych w czerwieni, niewymiernie nieszkodliwych. Wytarła wnętrza dłoni o materiał spódnicy, ledwie kątem oka spoglądając na rozcięcie odzywające się drażniącym pieczeniem; nie byłaby w stanie dojrzeć w nim swojej śmierci, nawet gdyby umiała pozbierać myśli i powstrzymać żołądek przed konwulsją, więc tyle jej wystarczało.
    Nie zrobisz mi krzywdy – szepnęła, tym razem z przekonaniem drgającym na strunach wyraźnie; tnącym gęste powietrze tonem zupełnie asertorycznym. Niczego nie robiła połowicznie, nawet szaleństwa – gdyby zamierzał ją skrzywdzić, argumentowała przed sobą, swoje ostatnie słowa miałaby już za sobą, naiwne do śmieszności. – Podejdę do ciebie, a ty będziesz stać spokojnie.
    Nie było w tym prośby – a ona nie czekała na odpowiedź. Wyprostowała się, odbierając sobie spod dłoni pewne oparcie; miała wrażenie, że jej kroki brzmią w tej ciszy nieznośnie głośno, niespieszne – nie obawiała się jego zębów, jedynie jego popłochu, w tym obcym ciele, którego gabaryty i siła zdawały się narzucone na niego jak niewygodna, gruba płachta.
    Spokojnie – tym razem miękko; ledwie szept, dłoń wyciągana niespiesznie ku czarnemu czerepowi, trzymanemu jeszcze nisko. Palce wsunęła w sierść na jego policzku, dalej obejmując nasadę ucha, i w kryzę miękkiego futra na szyi; – już dobrze, poradziłeś sobie i nie zrobisz mi krzywdy – szepnęła, sięgając kąta żuchwy, podążając prostą linią wydłużonej szczęki, miał wciąż miękkie podgardle; z trudem powściągała oddech przed skróceniem, kiedy opuszką kciuka namacała zęby. – Przepraszam, że nie byłam przy tobie wcześniej. Przepraszam, że cię z tym zostawiłam.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Krzywda zawsze znajdowała się płytko pod jego skórą – jeszcze zanim ta, którą zadał mu ojciec, wybarwiła się znajomym odcieniem purpury, pod spodem czuwała strata, którą wyrządził sam, nieumyślnie; biegł przez rozścielone wzdłuż domu pagórki, nie zauważając, kiedy stopa zapadła mu się w grząski kopiec mrowiska, brał na ręce motyla, nie chcąc go skrzywdzić, lecz przypadkowo łamał mu skrzydła między palcami, delikatnym uszczypnięciem pozbawiał nogi pasikonika, który wyskoczył mu z kołyski dłoni – jego ciało dorosło, zanim zdążył przyzwyczaić się do ojcowskiej sylwetki, jego szerokich ramion i prostokątnej brody, głosu, który nieustępliwie przechodził w ciężki baryton, nawet kiedy próbował powstrzymywać go w górze krtani; całe dzieciństwo czuł się, jakby odziedziczył nie tylko spodnie, które zaciskał w pasie na ostatnią dziurkę, aby nie osuwały mu się z wąskich bioder i koszule sięgające do połowy uda, z rękawami podwiniętymi na trzy warstwy, zanim przestały zasłaniać mu dłonie, ale również ciało, które zawsze było na niego za duże – czasem, kiedy leżał w łóżku, zdjęty parezą własnego istnienia, wyobrażał sobie, że bogowie, którzy nigdy nie spoglądali na niego z życzliwością, odbierali świat w ten sam sposób. Może nie mieli tego na myśli, może byli tak wielcy, a ludzie tak mali, że kiedy kroczyli po kontynentach, w ziemi powstawały karbowane linie uskoku, może szczypali ludzi tylko po to, by poczuć, jaka w dotyku była ich skóra, a oni czeźli pod wpływem ogromnej siły tego uścisku, może dotykali ich jak dzieci, które wyciągają dłonie w stronę ciem, aby zobaczyć, jak gładka jest faktura ich skrzydeł, nie wiedząc, że w ten sposób przecierały pył z ich cienkiej błony i pozostawiały owady niezdolne do lotu, może próbowali głaskać ludzi po głowie, a oni gnietli się pod palcami jak papier, może dlatego nigdy do niego nie przemawiali – bo ich szept grzmiał, ilekroć otwierali usta. Teraz ponownie wydawało mu się, że był dzieckiem, które potykało się o własną skórę, zbyt dużą i ciążącą boleśnie na ramionach, szorstką w dotyku i bardziej przypominającą gruby płaszcz niż miejsce, gdzie można by przyłożyć pocieszenie rozchylonych warg – pazury pozostawiały rysy w sękatej fakturze podłogi, krew rozmazała się w miejscu, gdzie upadł na kolana i teraz zasychała rdzą na zwisającej z łóżka pościeli, a na przedramieniu Sohvi jątrzyło się płytkie zadrapanie, od którego osierdzie zacisnęło się ciaśniej na jego sercu; nie wybaczyłby sobie, gdyby jej kręgosłup wygiął się sobaczym łukiem, więc szurał łapami, pochylał łeb i przepraszał, choć z jego pyska dobywało się tylko przycichłe ujadanie, a krtań bolała od sposobu, w jaki próbował naciągnąć jej struny do ludzkiej mowy.
    W uszach słyszał głuche kołatanie strachu – wyczuwał, jak tętno Sohvi przyspiesza i rozbija się o serce jak przybrzeżne fale, zauważył spłycenie jej oddechu, kiedy spojrzała na swoje dłonie, brudne od krwi; jak mógł pozwolić, by została z nim w jednym pokoju? Nie upewnić się, że miała przy sobie nóż? Przerażała go myśl, że mógłby wypuścić swoją świadomość z uścisku dłoni, że pierwszym odruchem jego ciała, niezależnie od tego jak wiele eliksiru wypił poprzedniego wieczoru, było zaciśnięcie szczęk na czymś miękkim i ciepłym – od czasu wypadku jego pamięć liniała, a on nieustannie bał się, że mógłby zapomnieć się również teraz, pod ciężką, wilczą skórą, więc wycofał się w kąt, jakby w ten sposób tkanki miały przykurczyć się ciaśniej wokół jego człowieczeństwa, utrzymać je we właściwym miejscu pomiędzy narządami. Dziąsła wciąż krwawiły mu w miejscu, gdzie spod zębów wyrżnęły się kły, a on ranił sobie język o ostre grzbiety siekaczy – pozwoliłby, aby wyrwano je wszystkie, jeden po drugim, wraz z unerwioną miazgą i korzeniami, wolałby umrzeć z głodu, niż kiedykolwiek wgryźć się w ludzką tkankę. Sohvi się go bała, a on widział odbicie własnych oczu w czarnym zwierciadle jej źrenic – czerwień połyskiwała złowrogo, a jego twarz, zawsze łagodna, zmuszona przyzwyczajeniem do ustawicznego spokoju, wydłużyła się i zmarszczyła wzdłuż ciemnej kufy, zęby błyskały ponuro, gdy rozchylał pysk, więc zamknął go ciasno, choć żuchwa wciąż rwała go bólem niedawnej przemiany. Chciał wierzyć w to, co mu przepowiadała, zaufać własnej łagodności, mięśniom, które nie należały do jego ciała i atawizmom podtopionym księżycowym wywarem – nie potrafił; przyjaciółka jako jedyna wiedziała, kim był – znała okrucieństwo jego ojca i srogość składanych na barkach represji, słyszała, jak jego głos tężał i zarywał się gniewem, jak dłonie umiały zacisnąć się na drzwiczkach szafki lub na porcelanowej zastawie, jak gniew, który próbował wykarczować ze swojego sumienia, odrastał na nowo, równie kolczysty i zdeterminowany co na początku – mimo to spoglądała na niego tak, jakby wciąż był człowiekiem, którym zawsze pragnął się stać, jakby nie mógł jej zranić, nawet jeśli już to uczynił.
    Ciepło pulsowało łagodnie, rozchodząc się wzdłuż napiętej szczęki, spływając łagodnym dreszczem wzdłuż szyi i wyściełając się pomiędzy obojczykami – Sohvi wsunęła dłoń w miękkie futro na jego policzku, obejmując nasadę ucha i sięgając palcami na zmierzwiony popłochem kark; poczuł, jak jego oczy stają się ciepłe i wilgotne, w sobaczym ciele nie mógł jednak płakać, więc odetchnął tylko cicho i zamknął pysk, przesłaniając zęby ciemnymi faflami; chciał powiedzieć, że nigdy jej za to nie winił, sam nie chciałem przy sobie być, myślał, układając łeb w objęciu jej ramion, pozwalając, by łapy osunęły się ostrożnie, nigdy cię o to nie prosiłem, powtarzał, choć pamiętał, że wielokrotnie musiał się przed tym powstrzymywać – aby nie chwycić jej za rękę, nie błagać, żeby z nim została, nie oddać jej swojego strachu, aby potrzymała go choćby przez chwilę. Chciał jedynie odetchnąć pełną piersią, lecz nie potrafił – nie wybaczyłby sobie, gdyby coś się stało. Dzisiaj nie miał już siły dłużej protestować, nie miał siły uciekać i drzeć zębami pościeli, byle zaspokoić instynkt, który drapał go w głębi piersi; rozluźnił mięśnie, kładąc się na podłogę, z pyskiem wspartym ostrożnie o jej ugięte uda. Być może był potworem, którego mu wmawiano; być może Sohvi kochała go mimo to.

    Sohvi & Safír z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.