:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
09.03.2001 – Przedpokój – S. Vänskä & L. Nørgaard
2 posters
Lasse Nørgaard
Re: 09.03.2001 – Przedpokój – S. Vänskä & L. Nørgaard Sob 27 Maj - 3:15
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
09.03.2001
Było zimno, a noc przypominała szparę między deskami drewnianej podłogi. Była czarna i bezkształtna, pozbawiona sztywnych granic, których twardego bezpieczeństwo można byłoby poszukiwać, wyciągając rozprostowane ciekawsko ramiona. Zewsząd dochodziło do niego ciche szemranie czyjejś obecności — odległe kroki na brukowanych ulicach, zamykane na klucz drzwi, ściszone głosy bezsennych ludzi wystawiających głowy przez długie okna okolicznych kamienic; postukiwanie pajęczych odnóży, trzaskanie chitynowych pancerzy, jednostajne bzyczenie przebudzających się os — całe miasto było siedliskiem robaków tłoczących się pod starym, skrzypiącym parkietem, a on przeciskał się między nimi, desperacko zaciskając powieki i wstrzymując oddech, tak jakby została w nim jeszcze jakaś jasna część ciepłej tkanki, której należało za wszelką cenę chronić. Co kilka kroków opuszczał z lękiem głowę, szczelniej osłaniając się wełnianym materiałem płaszcza, ulica tymczasem rosła nad nim niczym las, jeden z tych ciemnych lasów, które widywał w wizjach, jeden z tych, które nigdy nie zapominają twojej twarzy i twojej drogi ucieczki. Chodniki miękkie jak mech, powietrze pachnące ziemią, ziemią i krwią, krwią i gorącym oddechem ulatującym z rozszerzonych, zwierzęcych nozdrzy. Czuł, że powinien wymiotować, ale jego ciało pozostawało chłodnie obojętne na ból i zmęczenie, skupione jedynie na omijaniu przeszkód i unikaniu pozostałości koszmaru, z którego od godziny nie potrafił się wybudzić. Chodniki miękkie jak mech, powietrze pachnące ziemią, ziemią i krwią, czyjąś krwią, moją krwią — jest słodkawa i metaliczna, jej ślady odciśnięte na korze drzewa barwą wydają się niemal brunatne. Nie był pewien, czy kulał dlatego, że bolała go pokruszona kość, czy dlatego, że w jego boku nadal tkwiły te same kły. Przeklął cicho, dłonią wspierając się o gzyms jednego z sąsiednich budynków. Pod dotykiem jego skostniałych palców, cegły zdawały się drgać i poruszać niczym wielki naprężony grzbiet węża. Wszystko wokół było żywe, wszystko w sposób, w jaki żywe być nie powinno — krzywe i powykręcane, pozbawione zasad i rytmu, pełne ciał wsuniętych w ciemne pęknięcia ścian i krzyków wyrzucanych zawsze przez zamknięte usta zachowane za zaryglowanymi oknami. Obudź się, obudź, obudź— powtarzał rozgorączkowanym szeptem, przechodząc przez kolejną przecznicę i kolejny ciemny las, który cudem zawsze zarzynał się na jednym końcu ulicy, a kończył na drugim. Od kiedy ocknął się i w panice wyszedł z mieszkania, świat pozostawał równie nierealny, co w trakcie napadu — trząsł się jak monstrualny organizm, w którym poprzestawiano wszystkie narządy. Miał serce w gardle i krwawił ze wszystkich zagojonych ran.
Nigdy nie był dobry w opisywaniu tego lęku — być może nie istniał sposób, by go opisać, być może nie było na świecie uczucia, do którego można byłoby go przyrównać. Nie wszystko musiało wszak przypominać coś innego, pewne rzeczy zdawały się istnieć w odosobnieniu, zachłannie połykając wszelkie znaczenia i wszelkie odnośniki. Lęk, ten lęk, który żył w szpiku jego kości, był wystarczająco wielki i uciążliwy, by być tak po prostu — istnieć w granicach jednego słowa jak ukochane imię lub śmiertelna choroba i podobnie jak większość ukochanych imion i śmiertelnych chorób, nie potrzebował pomocnika w swojej ostateczności. Tej nocy Lasse uświadomił sobie jednak, że nawet rzeczy ostateczne mają swoje stopnie i rozmiary, przekonał się także po raz kolejny, że Norny były o wiele bardziej sadystyczne, niż lubili uważać ludzie niemający wglądu w ich plany. Z zewnątrz przyszłość była cicha i niewiadoma, straszyła tylko chwilami i tylko czasem szczerzyła zęby, najczęściej przez ludzką obsesję i małostkowość, a nie prawdziwą groźbę — gdy jednak miało się nieszczęście, z którym przyszło się urodzić Lassemu, przyszłość okazywała się jedynie serią mniejszych złośliwości i większych okrucieństw. Zastanawiał się, czy Norny dobrze się bawią, czy przyglądają mu się, nawijając włosy na palce jak chichoczące uczennice, zakrywając raz za razem usta, by schować rozbawienie za maską fałszywego zaskoczenia — po tylu latach dostał w końcu miłość, o którą tak uparcie prosił, do której wyciągał ręce, gdy wychodziła z jego pokoju nad ranem i za którą płakał, gdy w gniewie zatrzaskiwał jej przed twarzą drzwi; po tylu latach w końcu miał coś swojego, coś o co nie musiał już walczyć, pozwalając cudzym paznokciom rozdrapywać swoją skórę do krwi, coś co było szczere i stałe, i obejmowało go w pasie tak pewnie, że w przestał obawiać się, iż kiedykolwiek znów się przewróci. Zdążył być szczęśliwy kilka dni, może tydzień, niewiele ponad to, zdążył uwierzyć nawet, że wszyscy ci ludzie prawiący bezmyślnie wszystko będzie lepiej mieli rację. A potem był sztorm, list od siostry i deszcz na pogrzebie; potem była czarna żałoba, cichy pokój i serie nieprzespanych nocy, na samym końcu natomiast — w cieple jego ostatniego schronienia i ostatniego pocieszenia, w którego ramionach mógł chować się, gdy smutek był zbyt wielki, by można było go wypłakać — przyszły wizje. Nie wszystkie rzeczy muszą przypominać coś innego, ale tym razem porównanie jest dziecięco proste — Norny wysuwały spod jego stóp ostatnią deskę, by w imię własnego grymasu patrzeć, jak tonie.
Ze wszystkich domów w Midgardzie od tego powinien trzymać się jak najdalej. Skoro jednak już się topił, ta brzytwa wyglądała obiecująco — nie dysponował zresztą innym wyborem, nie miał wszak pojęcia, dokąd powinien się udać, nie miał już przyjaciółki, która mogłaby tak jak kiedyś schować się z nim pod jedną kołdrą i głaskać go po włosach, nie miał rodzinnego domu, do którego mógłby uciec, by spędzić miesiąc w bezpiecznym cieple swojej dziecięcej sypialni, nie mógł też wrócić do mieszkania Safíra i kolejny raz kazać mu przeżywać tan sam horror. Tej nocy czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek, a koszmar, z którego powoli się wybudzał, nadal kwitł paniką pod jego skórą, mącąc oddech i szkląc oczy. Nie powinien był tu przychodzić i nie powinien prosić jej o pomoc, a jednak wiedział doskonale, iż umrze jeżeli zostanie sam. Czasem, gdy znów zaczynało kręcić mu się w głowie, a świat wokół tracił na ostrości, słyszał w oddali obolały głos Safíra nachylającego się nad nim w swojej ciasnej, przesiąkniętej zapachem krwi łazience — co gdyby mnie nie było? Byłoby po wszystkim, powinien był wtedy odpowiedzieć, ale kłamałby przecież, bo nie chciał umierać, nie znowu i nie w ten sposób — nie teraz, nie na ulicy. Gdy zapukał do jej drzwi, odgłos poniósł się wzdłuż zacienionej alei jak grzmot.
— Przepraszam, nie mam... nie mam gdzie iść — wydukał jeszcze zanim szczęknął zamek, a ciepłe światło korytarza zostawiło złote pęknięcie na powierzchni ciemnej ulicy. Bał się podnieść głowę, by spojrzeć jej w oczy, pamiętał bowiem dokładnie, jaki miały kolor, jak dumne i niebezpieczne mu się wydawały. W przebłysku szczeniackiego rozbawienia, niemal gorzkiego na tle jego sytuacji, przeszło mu przez myśl, że przegrywał właśnie tamta małą wojnę, którą rozpętali dnia, w którym się poznali. Jeżeli wtedy był pyskatym, zarozumiałym gnojem, wykłócającym się o swoją miłość, teraz był jedynie bladym dzieciakiem słabnącym na jej wycieraczce. — Chyba ktoś mnie... goni, chyba tak. Nie czuję się najlepiej — jego głos słabł i cichł niczym targany wzmagającym się wiatrem. Otulił się szczelniej płaszczem i powoli podniósł wzrok, szukając w snopie światła jej znajomej twarzy. Ku jego zaskoczeniu widok ten wydał mu się niemal pokrzepiający — Sohvi była prawdziwą, żywą postacią w samym sercu skłębionej, poplątanej rzeczywistości, człowiekiem bez kłów, bez pazurów i bez jego krwi na podniebieniu. Przez krótki moment słabości chciał rzucić jej się na szyję albo rozpłakać, lecz gwałtowny spazm bólu obwiązujący linię kręgosłupa zdołał sprowadzić go na ziemię. — Pani Vanhanen, proszę mnie tu nie zostawiać…
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
Re: 09.03.2001 – Przedpokój – S. Vänskä & L. Nørgaard Pon 12 Cze - 22:53
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Każdej nocy ciepła krew plamiła jej sny – wykwitała na płytkim płótnie brunatnymi kwiatami, przesiąkała przez materię wyobrażeń jak czerwień przegryzająca się przez ciasno zawinięty na żebrach bandaż, przez palce przyciskające się w rozpaczliwym drżeniu do otwartej rany, pomimo mdłości, szlochu i wstrętu podchodzącego do przełyku. Uważała to zawsze za swoją zuchwałą zaletę: wbrew wszystkiemu, co próbował uporczywie wpoić jej ojciec, nie wzbraniała się nigdy przed przykładaniem dłoni do rzeczy wstrętnych. Do poszarpanych brzegów rozjątrzonej rany, miłości jednopłciowej, niezdolnej wydać wartościowego owocu, do koniecznych okrucieństw popełnianych z właściwego powodu; do dusz pokrytych plamami ciemnej pleśni i głębokich sińców w miejscach, w których osiadała lepkość cudzego oddechu i w które wbijały się łapczywe palce; do dusz czerniejących jak zepsuty miąższ. Choćby przez łzy, obrzydzenie i ochłapy sumienia; choćby przez swoją niewinność, zatrzymaną posmakiem rozkładu w ustach. Nie każdy mógł sobie na nią pozwolić; zrozumiała to wystarczająco wcześnie, by pogodzić się z jej powolną, przymuszoną atrofią. Rozumiała to, kiedy przez rodzinny dom niósł się podniesiony głos ojca, rozumiała to przez puste spojrzenie matki, rozumiała to, kiedy Safír przychodził do szkoły z krwiakiem rozlanym na wzniesieniu kości policzka. Kiedy szarpano ją za włosy i naśladowano wysokie tonacje języka, którego nigdy nawet nie poznała – ojciec zabraniał matce używać słów, których nie rozumiał; rozsierdzały go, jak wszystko, co mogłoby przypominać mu o tym, że nie posiadał nad wszystkim kontroli absolutnej. Była zbyt mała, by pamiętać jeszcze swoją babkę i jej chińskie przekleństwa, ale pamiętała, że o jej śmierci ojciec zawiadamiał ich tonem zimnym i zadowolonym, przyglądając się żonie z wyrachowaniem, jakby ją sprawdzał: czy będzie krzyczeć, gdy straci korzenie; czy odciął ją od nich wystarczająco dobrze jarzmem swojej kontroli i dawno już były w niej martwe. Pamiętała, że kiedy poprosiła matkę, by pokazała jej swoje imię w piśmie hànzì, odpowiedziała jej, że nie pamięta, chociaż czasami, pijąc herbatę, palcem kreśliła na stole nieme kształty. Pamiętała, że któregoś dnia nachyliła się nad szklaną powłoką ogrodowego stolika, pozostawiając na niej mgiełkę swojego oddechu; i że matka znieruchomiała, spoglądając na nią przez moment źrenicą głębszą niż fałszywa płycizna ślepej usłużności. Pokaż mi, ojciec przecież nie zobaczy, wystarczy zetrzeć je później dłonią, nic się nie wydarzyło. Przez chwilę myślała, że po raz pierwszy porozmawiają naprawdę i może po raz pierwszy ją pozna, przedstawią się sobie na nowo, opowie jej o sobie, o swoim życiu przed małżeństwem i o swoim ulubionym kolorze, nie oglądając się przy tym na Jeremiasa, jakby prosiła go o swoją część dialogu. To bardzo nieładne, Sohvi, odpowiedziała jej w końcu cicho. To nieładnie. Oddech na szkle, dociekliwość, nieposłuszeństwo. Autonomia, gdzieś poza ojcowską kontrolą. Pragnienie posiadania własnego imienia, przed cudzym, wstrętnym nazwiskiem. Pytanie, niewinne, kim jestem?
Kiedy odsuwała usta od szklanej powłoki w snach, zamiast krótkotrwałej mgły znajdowała na nim krople krwi, rozsypane jak drobne perły. Pod palcem zachowywały się jak rtęć; maleńkie koraliki trucizny połykające się nawzajem, rozpadające się znowu, matka dłużej na nią nie patrzyła, nigdy nie patrzyła, kiedy bawiła się rzeczami wstrętnymi i może w tym tkwił jej największy akt łaski, w tym przyzwoleniu i odwróconym spojrzeniu.
W snach krew rozkwitała na ciele kochanek, przesączając się przez skórę jak przez lnianą sukienkę, powoli, bez krzyku. Całowała miękki brzuch, a kiedy odsuwała usta ciemny kwiat spływał po krzywiźnie talii, nie brocząc nigdy na pościel; zbierał się w dołku pępka, a ona zamiast się bać, spijała ją kolejnym pocałunkiem. Dłonie miała lepkie od krwi, nie mogła jednak znaleźć rany. Żaden z jej snów nie był ranny – krew napływała do nich z innego miejsca, z naczynia pamięci albo sumienia, albo z tkanki strachu tkwiącego jeszcze w gardle aorty, krztusząc czasem tętno. Napływała z jawy, ku której ciągnął ją poranek – z rzeczywistości, w której budziła się z imieniem Safíra w ustach, smakującym jeszcze metalicznie i ciężko, jak błaganie, by został.
Owczarek, leżący obok niej na kanapie, podniósł łeb, jeszcze zanim odgłos pukania odbił się od ścian przedpokoju; drgnął, razem z nią, kiedy odkładała książkę na podłokietnik, wstrzymała go jednak krótkim poleceniem, ku drzwiom podążając samotnie – jedynie ukradkiem upewniając się, że nóż pozostawiony na ozdobnym stoliku wciąż tam leżał, wsunięty przezornie za denko starej wazy. Przez moment tylko pomyślała jeszcze, że Nikolai wrócił wreszcie do domu, przyszedł po swoje papiery z wyłamanej przez nią szuflady albo przyszedł po nią, przyszedł powiedzieć jej, że był w Jyväskylä, poznał jej ojca i że teraz wszystko już rozumie, ale tak naprawdę nie mógł rozumieć: był mężczyzną, przesadnie ugrzecznionym i dobrym. Nigdy nie zabraniano mu posiadania własnej tożsamości. Jego nazwisko należało do niego. Ludzie, którym pomagał wyjść z przekrwionej wanny, nie byli mu bliscy; byli ciekawostką w jego dokumentach, sprawą do rozwiązania, wieczorną rozmową.
Sięgając po klamkę, nie sądziła już nawet, że mógłby to być on – przeczuwała coraz silniej, że spostrzegł wreszcie, jak jest wstrętna i w przeciwieństwie do niej nigdy nie miał wytrwałego żołądka. Przez chwilę, kiedy zamek szczęknął, odczuła entuzjastyczny impuls nadziei, że Eva postanowiła złożyć jej niezapowiedzianą wizytę; wejdzie do środka, usiądą w salonie, przeprowadzą drugą rozmowę terapeutyczną, pozbawioną eufemizmów i uników, wypalą papierosa. W żadnym scenariuszu nie spodziewała się ujrzeć na swojej wycieraczce tego samego szczeniaka, którego w grudniu przeganiała spod drzwi przyjaciela. W żadnym scenariuszu nie oczekiwała się usłyszeć od niego podobnych słów: nie mam gdzie iść, wykrztuszanych z siebie jakby z trudem; jakby jedynym innym wyjściem było zachłyśnięcie się nimi. Nie odpowiadając, sięgnęła onyksem spojrzenia w głąb rozciągającego się nad jego ramieniem wieczoru, szukając błysku cudzych oczu, ścigających go zębów, koszmaru, który zaprowadził go do niej – którego nie mógł albo nie chciał zanieść Fenrissonowi. Milczała jeszcze trochę, spoglądając na niego w sposób niewyrażający wiele: jakby zastanawiała się, co powinna z nim zrobić, choć rozumiała jednocześnie, że możliwości nie było wiele – atrament jego spojrzenia mógł być jednym więcej – lub jedynym – argumentem zdolnym przemówić Safírowi do rozsądku.
Nie była, zresztą, aż tak wstrętna, jak próbowała utrzymywać, a jednak – pozwoliła mu tkwić przez okrutny moment w dźwięku cichej prośby, nie czerpiąc ze zwycięstwa przyjemności, ale nie będąc zdolna pozwolić mu minąć bez zauważenia.
– Wejdź – zachęciła zaskakująco łagodnie, przepuszczając go do przedpokoju; zanurzyła ostatnie spojrzenie w ścieżce przed domem, nim zamknęła drzwi, przekręcając przezornie zamek. – Widziałeś go? – spytał, odwracając się ku niemu, by bez większej ceremonii przyłożyć mu dłoń do boku szyi, jakby chciała ująć jego policzek; gest ten był raczej nieczuły, ale ostrożny. Nie podobało mu się, jak wyglądał; szczególnie jego spojrzenie, prawie czarne, przepastne i szkliste. Prawie ucieszone jej widokiem. – Co tutaj robisz? Gdzie Safír? Rozbierz się – mówiła z namysłem, nie dając mu właściwie miejsca na odpowiedź. – Powinieneś wiedzieć, że cię nie obronię – mruknęła prawie surowo, jakby chciała napomnieć jego niedomyślność. Była wprawdzie bardziej bezbronna niż on.
Ciemne oczy owczarka obserwowały ich z przeciwnego końca korytarza, nieruchome i czujne.
Kiedy odsuwała usta od szklanej powłoki w snach, zamiast krótkotrwałej mgły znajdowała na nim krople krwi, rozsypane jak drobne perły. Pod palcem zachowywały się jak rtęć; maleńkie koraliki trucizny połykające się nawzajem, rozpadające się znowu, matka dłużej na nią nie patrzyła, nigdy nie patrzyła, kiedy bawiła się rzeczami wstrętnymi i może w tym tkwił jej największy akt łaski, w tym przyzwoleniu i odwróconym spojrzeniu.
W snach krew rozkwitała na ciele kochanek, przesączając się przez skórę jak przez lnianą sukienkę, powoli, bez krzyku. Całowała miękki brzuch, a kiedy odsuwała usta ciemny kwiat spływał po krzywiźnie talii, nie brocząc nigdy na pościel; zbierał się w dołku pępka, a ona zamiast się bać, spijała ją kolejnym pocałunkiem. Dłonie miała lepkie od krwi, nie mogła jednak znaleźć rany. Żaden z jej snów nie był ranny – krew napływała do nich z innego miejsca, z naczynia pamięci albo sumienia, albo z tkanki strachu tkwiącego jeszcze w gardle aorty, krztusząc czasem tętno. Napływała z jawy, ku której ciągnął ją poranek – z rzeczywistości, w której budziła się z imieniem Safíra w ustach, smakującym jeszcze metalicznie i ciężko, jak błaganie, by został.
Owczarek, leżący obok niej na kanapie, podniósł łeb, jeszcze zanim odgłos pukania odbił się od ścian przedpokoju; drgnął, razem z nią, kiedy odkładała książkę na podłokietnik, wstrzymała go jednak krótkim poleceniem, ku drzwiom podążając samotnie – jedynie ukradkiem upewniając się, że nóż pozostawiony na ozdobnym stoliku wciąż tam leżał, wsunięty przezornie za denko starej wazy. Przez moment tylko pomyślała jeszcze, że Nikolai wrócił wreszcie do domu, przyszedł po swoje papiery z wyłamanej przez nią szuflady albo przyszedł po nią, przyszedł powiedzieć jej, że był w Jyväskylä, poznał jej ojca i że teraz wszystko już rozumie, ale tak naprawdę nie mógł rozumieć: był mężczyzną, przesadnie ugrzecznionym i dobrym. Nigdy nie zabraniano mu posiadania własnej tożsamości. Jego nazwisko należało do niego. Ludzie, którym pomagał wyjść z przekrwionej wanny, nie byli mu bliscy; byli ciekawostką w jego dokumentach, sprawą do rozwiązania, wieczorną rozmową.
Sięgając po klamkę, nie sądziła już nawet, że mógłby to być on – przeczuwała coraz silniej, że spostrzegł wreszcie, jak jest wstrętna i w przeciwieństwie do niej nigdy nie miał wytrwałego żołądka. Przez chwilę, kiedy zamek szczęknął, odczuła entuzjastyczny impuls nadziei, że Eva postanowiła złożyć jej niezapowiedzianą wizytę; wejdzie do środka, usiądą w salonie, przeprowadzą drugą rozmowę terapeutyczną, pozbawioną eufemizmów i uników, wypalą papierosa. W żadnym scenariuszu nie spodziewała się ujrzeć na swojej wycieraczce tego samego szczeniaka, którego w grudniu przeganiała spod drzwi przyjaciela. W żadnym scenariuszu nie oczekiwała się usłyszeć od niego podobnych słów: nie mam gdzie iść, wykrztuszanych z siebie jakby z trudem; jakby jedynym innym wyjściem było zachłyśnięcie się nimi. Nie odpowiadając, sięgnęła onyksem spojrzenia w głąb rozciągającego się nad jego ramieniem wieczoru, szukając błysku cudzych oczu, ścigających go zębów, koszmaru, który zaprowadził go do niej – którego nie mógł albo nie chciał zanieść Fenrissonowi. Milczała jeszcze trochę, spoglądając na niego w sposób niewyrażający wiele: jakby zastanawiała się, co powinna z nim zrobić, choć rozumiała jednocześnie, że możliwości nie było wiele – atrament jego spojrzenia mógł być jednym więcej – lub jedynym – argumentem zdolnym przemówić Safírowi do rozsądku.
Nie była, zresztą, aż tak wstrętna, jak próbowała utrzymywać, a jednak – pozwoliła mu tkwić przez okrutny moment w dźwięku cichej prośby, nie czerpiąc ze zwycięstwa przyjemności, ale nie będąc zdolna pozwolić mu minąć bez zauważenia.
– Wejdź – zachęciła zaskakująco łagodnie, przepuszczając go do przedpokoju; zanurzyła ostatnie spojrzenie w ścieżce przed domem, nim zamknęła drzwi, przekręcając przezornie zamek. – Widziałeś go? – spytał, odwracając się ku niemu, by bez większej ceremonii przyłożyć mu dłoń do boku szyi, jakby chciała ująć jego policzek; gest ten był raczej nieczuły, ale ostrożny. Nie podobało mu się, jak wyglądał; szczególnie jego spojrzenie, prawie czarne, przepastne i szkliste. Prawie ucieszone jej widokiem. – Co tutaj robisz? Gdzie Safír? Rozbierz się – mówiła z namysłem, nie dając mu właściwie miejsca na odpowiedź. – Powinieneś wiedzieć, że cię nie obronię – mruknęła prawie surowo, jakby chciała napomnieć jego niedomyślność. Była wprawdzie bardziej bezbronna niż on.
Ciemne oczy owczarka obserwowały ich z przeciwnego końca korytarza, nieruchome i czujne.
Lasse Nørgaard
Re: 09.03.2001 – Przedpokój – S. Vänskä & L. Nørgaard Sob 15 Lip - 22:12
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie pamiętał, jak udało mu się wstać — nie pamiętał swojego snu i swojej wizji, nie pamiętał już nawet własnego strachu, czuł jedynie jego cienistą postać, sylwetkę gdzieś w kącie oka, jak gęstą chmurę koszmaru, z którego od lat nie mógł się wybudzić. Gdy był chłopcem, cały świat przypominał paszczę nawiedzonego domu — horror krył się wszędzie, wielki niczym bestia schowana między wysokimi ścianami rodzinnej rezydencji; miała dwa rzędy zębów i szpony, którymi łapał dzieci za szyje jak lalki, jego istnie było jednak proste i zrozumiałe. W jego wyobrażeniach tamten strach przybierał postać potwora z czytanych wieczorami książek — choć w swojej idei był zatrważający i wielki na tyle, by połknąć go w całości, jego kształt przywodził na myśl dziecięce kolorowanki. Miał futro i zaokrąglone kły, a gdy w środku nocy niania zapalała światło w jego sypialni, potwór trząsł się i chował pod łóżko. Źle panicz spał? Pamiętał, że jego niańki zawsze pachniały mlekiem i konwaliowym mydłem, a kiedy wybudzały go z koszmarów, przyglądały mu się z tym samym rodzajem współczucia, którym obdarza się znalezione w ogrodzie pisklęta.
— Tak — odpowiedział więc krótko, sam nie będąc pewnym już, czy mówi prawdę. Chciał po prostu wydostać się z ciemności i wejść do ciepłego korytarza, próbując ignorować przy tym przyśpieszone bicie serca, które musiało odbijać się już echem od wysokich ścian. Jej dom był piękny, oświetlony jasnym, miękkim światłem i dziwnie pusty — melancholijnie cichy. — Chyba zniknął. — Unikał jej spojrzenia, nagle przerażony tym, co mogłaby w nim ujrzeć. Miała chłodną dłoń, a jej głos brzmiał równie twardo, co wtedy, gdy słyszał go po raz ostatni. Stanowił naturalnie przedłużenie jej istnienia, gładki i elegancki, zawieszony na granicy surowej reprymendy. Gdzie jest Safír? Chciał krzyczeć, ale gardło miał zaciśnięte. Bolała go głowa.
Nie był już dzieckiem, a bestie spod łóżka zamieniły się w zmory. Schowały zęby pod miękkimi wargami, szpony przykryła jasna skóra palców. Nikt nie mógł już wybudzić go w środku nocy, nikt nie przyglądał mu się z rozczulonym współczuciem. Zmory wyszły z nawiedzonego dworu i znalazły sobie nowe domy — uśmiechały się do niego z kątów liliowych bankietów, przesiadywały przy stolikach znajomych kawiarni, a nocami przysuwały się do jego ucha, kłębiąc się w duchocie lokali oblanych czerwono-chabrowym światłem. Masz takie ładne oczy — mówili, wiec je zamykał, a wtedy czuł już tylko palce sunące wzdłuż zgięcia jego szyi. Jak masz na imię? — pytali, a on odpowiadał, ze nie ma żadnego, lecz nie odsuwał się, kiedy sięgali do jego karku, nie wzdrygał, nawet gdy wgryzali się w jego policzek — wszyscy byli ładni i nie potrafili połykać w całości, zamiast tego rozrywając go kawałek po kawałku, choć ten rodzaj śmierci zawsze bolał bardziej. Pozwalał im, jak myślał, bo, niektóre rodzaje cierpienia bywają przyjemne — gdy przypomnisz sobie, na co zasługujesz, każda kara przypominać będzie wybaczenie. Było w tym coś religijnego, coś boskiego, coś, co pachniało rodzinnym domem i krwią, i goryczą różanych perfum. Ty jesteś jeszcze gorszy, upominała go tymczasem Sohvi tego wieczora, kiedy się poznali, a on wciąż się uśmiechał, choć tamten strach, ten rozdygotany, paniczny strach, znów opadał na dno jego żołądka. Nie rozumiał, co bolało bardziej — to, że miała racje, w istocie był dużo gorszy, czy fakt, iż były takie momenty, takie noce i takie poranki, kiedy Safír, piękny Safír o dobrych dłoniach, również zamieniał się w zmorę. Wtedy, kiedy wychodził nad ranem, zostawiając go samego w beznadziejnie cichym łóżku; wtedy, kiedy nie było go w mieszkaniu, a kobieta, której dał drugi zestaw kluczy, nazwała go chłopcem z tamtego artykułu. Gdzie był Safír? Lasse poczuł, jak łzy spływają mu do gardła, pochylił wiec głowę, łapiąc ją w dłonie, jakby próbował zatkać sobie uszy lub przytrzymać ją na karku. Zostawił go w domu? Nie obudził go? Po prostu uciekł? Czuł, że nabiera w płuca za dużo powietrza, że zaczyna krztusić się własnym oddechem.
— Zostawiłem go tam, zostawiłem, on... — skomlał, ledwie świadom własnych słów. Nadal ściskał głowę, wbijając palce w skronie tak mocno, jakby próbował siłą wyrwać wszelkie dźwięki z własnej głowy. Bał się, wciąż się bal, a lęk brudził ściany tego czystego, zimnego domu. — Spanikowałem. — Obecność Sohvi wydała mu się wnet zaskakująco bezpieczna. Wyobrażał sobie jej ładną, szczupłą twarz spiętą w wyrazie wyniosłej powagi, jej zaciśnięte usta i ciemne oczy wbite w niego uważnie. Kazała mu się rozebrać, a on nie potrafił zareagować. Nie pamiętał nawet, iż ma na sobie płaszcz, ledwo zauważył, kiedy wszedł do środka. — Wiedziałem, że go ugryzie. Wtedy... — zaczął znów mówić, jego nerwowy głos łamał się żałośnie przy końcówkach słów, a on połykał wciąż własne łzy, z upartą obsesją wpatrując się w podłogę — Spa-ałem u niego i miałem wizję, zupełnie ja-akbym tam był, jakby to mnie zaatakował. — Dygotał, wraz z nim jego głos. Nie wiedział już, dlaczego to mówił, nie pamiętał, o co ją prosił. — Widziałem to wszystko, a-a on zbierał mnie ze swojej podłogi. Strasznie się wtedy pociąłem i krwa-awiłem, myślałem chyba że się obudzę, ale wbiłem nó-óż za głęboko i wszędzie... — była krew. Zatoczył się do tyłu, zatrzymując się dopiero na ścianie. — Chciałbym się nie bać, ale nie potrafię. Wciąż o tym myślę, o tych szczękach i o tym jak zęby gładko wchodzą w ciało, i jak... jak pękają kości. — jak zapałki. — Leżałem w tym lesie i wiedziałem, że przestaje oddychać. Wiesz, to takie okrutne uczucie... Wcale nie przypomina zasypiania, naprawdę czujesz, że umie-erasz. — Dopiero wtedy podniósł na nią wzrok, przesuwając dłonie wzdłuż swoich policzków. Srebrna obrączka dotknęła rozpalonej skóry, a on poczuł, jak topnieje mu serce. — Kocham go tak bardzo, Sohvi, naprawdę go kocham, ale nie umiem przestać się bać.
Jak zapałki.
Jakby znów był dzieckiem.
— Tak — odpowiedział więc krótko, sam nie będąc pewnym już, czy mówi prawdę. Chciał po prostu wydostać się z ciemności i wejść do ciepłego korytarza, próbując ignorować przy tym przyśpieszone bicie serca, które musiało odbijać się już echem od wysokich ścian. Jej dom był piękny, oświetlony jasnym, miękkim światłem i dziwnie pusty — melancholijnie cichy. — Chyba zniknął. — Unikał jej spojrzenia, nagle przerażony tym, co mogłaby w nim ujrzeć. Miała chłodną dłoń, a jej głos brzmiał równie twardo, co wtedy, gdy słyszał go po raz ostatni. Stanowił naturalnie przedłużenie jej istnienia, gładki i elegancki, zawieszony na granicy surowej reprymendy. Gdzie jest Safír? Chciał krzyczeć, ale gardło miał zaciśnięte. Bolała go głowa.
Nie był już dzieckiem, a bestie spod łóżka zamieniły się w zmory. Schowały zęby pod miękkimi wargami, szpony przykryła jasna skóra palców. Nikt nie mógł już wybudzić go w środku nocy, nikt nie przyglądał mu się z rozczulonym współczuciem. Zmory wyszły z nawiedzonego dworu i znalazły sobie nowe domy — uśmiechały się do niego z kątów liliowych bankietów, przesiadywały przy stolikach znajomych kawiarni, a nocami przysuwały się do jego ucha, kłębiąc się w duchocie lokali oblanych czerwono-chabrowym światłem. Masz takie ładne oczy — mówili, wiec je zamykał, a wtedy czuł już tylko palce sunące wzdłuż zgięcia jego szyi. Jak masz na imię? — pytali, a on odpowiadał, ze nie ma żadnego, lecz nie odsuwał się, kiedy sięgali do jego karku, nie wzdrygał, nawet gdy wgryzali się w jego policzek — wszyscy byli ładni i nie potrafili połykać w całości, zamiast tego rozrywając go kawałek po kawałku, choć ten rodzaj śmierci zawsze bolał bardziej. Pozwalał im, jak myślał, bo, niektóre rodzaje cierpienia bywają przyjemne — gdy przypomnisz sobie, na co zasługujesz, każda kara przypominać będzie wybaczenie. Było w tym coś religijnego, coś boskiego, coś, co pachniało rodzinnym domem i krwią, i goryczą różanych perfum. Ty jesteś jeszcze gorszy, upominała go tymczasem Sohvi tego wieczora, kiedy się poznali, a on wciąż się uśmiechał, choć tamten strach, ten rozdygotany, paniczny strach, znów opadał na dno jego żołądka. Nie rozumiał, co bolało bardziej — to, że miała racje, w istocie był dużo gorszy, czy fakt, iż były takie momenty, takie noce i takie poranki, kiedy Safír, piękny Safír o dobrych dłoniach, również zamieniał się w zmorę. Wtedy, kiedy wychodził nad ranem, zostawiając go samego w beznadziejnie cichym łóżku; wtedy, kiedy nie było go w mieszkaniu, a kobieta, której dał drugi zestaw kluczy, nazwała go chłopcem z tamtego artykułu. Gdzie był Safír? Lasse poczuł, jak łzy spływają mu do gardła, pochylił wiec głowę, łapiąc ją w dłonie, jakby próbował zatkać sobie uszy lub przytrzymać ją na karku. Zostawił go w domu? Nie obudził go? Po prostu uciekł? Czuł, że nabiera w płuca za dużo powietrza, że zaczyna krztusić się własnym oddechem.
— Zostawiłem go tam, zostawiłem, on... — skomlał, ledwie świadom własnych słów. Nadal ściskał głowę, wbijając palce w skronie tak mocno, jakby próbował siłą wyrwać wszelkie dźwięki z własnej głowy. Bał się, wciąż się bal, a lęk brudził ściany tego czystego, zimnego domu. — Spanikowałem. — Obecność Sohvi wydała mu się wnet zaskakująco bezpieczna. Wyobrażał sobie jej ładną, szczupłą twarz spiętą w wyrazie wyniosłej powagi, jej zaciśnięte usta i ciemne oczy wbite w niego uważnie. Kazała mu się rozebrać, a on nie potrafił zareagować. Nie pamiętał nawet, iż ma na sobie płaszcz, ledwo zauważył, kiedy wszedł do środka. — Wiedziałem, że go ugryzie. Wtedy... — zaczął znów mówić, jego nerwowy głos łamał się żałośnie przy końcówkach słów, a on połykał wciąż własne łzy, z upartą obsesją wpatrując się w podłogę — Spa-ałem u niego i miałem wizję, zupełnie ja-akbym tam był, jakby to mnie zaatakował. — Dygotał, wraz z nim jego głos. Nie wiedział już, dlaczego to mówił, nie pamiętał, o co ją prosił. — Widziałem to wszystko, a-a on zbierał mnie ze swojej podłogi. Strasznie się wtedy pociąłem i krwa-awiłem, myślałem chyba że się obudzę, ale wbiłem nó-óż za głęboko i wszędzie... — była krew. Zatoczył się do tyłu, zatrzymując się dopiero na ścianie. — Chciałbym się nie bać, ale nie potrafię. Wciąż o tym myślę, o tych szczękach i o tym jak zęby gładko wchodzą w ciało, i jak... jak pękają kości. — jak zapałki. — Leżałem w tym lesie i wiedziałem, że przestaje oddychać. Wiesz, to takie okrutne uczucie... Wcale nie przypomina zasypiania, naprawdę czujesz, że umie-erasz. — Dopiero wtedy podniósł na nią wzrok, przesuwając dłonie wzdłuż swoich policzków. Srebrna obrączka dotknęła rozpalonej skóry, a on poczuł, jak topnieje mu serce. — Kocham go tak bardzo, Sohvi, naprawdę go kocham, ale nie umiem przestać się bać.
Jak zapałki.
Jakby znów był dzieckiem.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
Re: 09.03.2001 – Przedpokój – S. Vänskä & L. Nørgaard Czw 3 Sie - 13:31
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
To nie pierwszy raz, pomyślała; nie pierwszy raz otwierała drzwi przed człowiekiem szukającym pomocy, nie pierwszy raz stała obok, niepewna, czy potrafiła być wystarczająco delikatna z jego strachem i czy trafił pod odpowiedni adres; nie pierwszy raz myślała, że natura posiadała nieprzejednany pociąg do zachowania równowagi w sposób zaskakujący i uszczypliwy. To nie pierwszy raz, kiedy podnoszono na nią załzawione oczy, a ona miała ochotę włożyć dłonie w kieszenie i sprawdzić, czy przypadkiem nie wyniosła w nich czegoś, co było im potrzebne – namacywała tymczasem tylko tę cierpką myśl, że natura była złośliwa; nigdy nie chciała mieć dzieci, ale gniew, który nagrzewał jej się w kotle krtani, miał w sobie zdradliwą naleciałość zaborczości bardzo osobistej. Kiedy ocierała namoczoną chusteczką rozmazany tusz z policzków dziewczyny w łazience sztokholmskiego klubu, kiedy pozwalała młodej współpracownicy z taniej amerykańskiej knajpy sypiać w swoim łóżku, bo jej ojciec znów zaczął pić, kiedy w nocy nachylała się nad mętną wodą pachnącą lawendą, próbując sprać rdzawe plamy z jej pracowniczego mundurka, kiedy dziewczyna ze studiów prosiła ją, żeby została w sali dłużej lub stała pod drzwiami, jeśli wykładowca poprosi ją o zostanie po zajęciach, kiedy któraś z jej dziewcząt o wartościowym nazwisku mówiła jej o planowanych zaręczynach; kiedy spoglądała na opuchnięte od płaczu oczy Safíra i, mając czternaście lat, marzyła o tym, by ukraść ojcu broń myśliwską. To nie był pierwszy raz. Fenrisson nie mógł mieć własnych dzieci, więc wychowywał cudze sieroty; a ona osierociła swoje, by otwierać drzwi przed szkłem młodych oczu i złościć się na świat, że doprowadził ich do tego momentu, w którym nie mieli lepszego wyjścia, bo wyjściem była – jak uważała, mimo wszystko – desperackim.
Nie mogłaby go obronić. Powiedziała mu o tym – jak w reprymendzie; wiedząc, że gdyby odpowiedział inaczej, zaprowadziłaby go do drzwi prowadzących na schody na strych, kazałaby mu nie schodzić stamtąd, dopóki sama po niego nie przyjdzie, i wezwać strażników, gdyby pies zaczął ujadać. Przede wszystkim – pod żadnym pozorem nie schodzić; niczego nie robiła połowicznie, szczególnie tych ekspiacyjnych aktów troski, szczególnie, kiedy obiecywała, że zrobi wszystko – nawet jeśli nie obiecywała wprost, nawet jeśli obietnicą było odstąpienie łóżka lub wejdź bez proszę i szczęk zamykanych za nim drzwi.
Ścigający go koszmar chyba zniknął, skinęła głową ze zrozumieniem, ale bez przekonania, przyglądając mu się uważniej; wyglądał inaczej niż wtedy, kiedy czekał na Safíra, choć wtedy wydawał się równie udręczony i zmęczony. Mówił mniej, bez zuchwałości i nie odwzajemniał jej spojrzenia, jakby chciał jej coś udowodnić. Wyglądał we wszystkim tak, jakby uciekał – nawet teraz, kiedy stał już bezpieczny w ciepłym holu jej mieszkania, nie przestawał jeszcze uciekać. Dopiero wspomnienie Fenrissona szarpnęło go za kark, zmusiło do nabrania powietrza, zacisnęło się na krtani jak dłoń przyciskająca do muru, pochylił się nagle, obejmując dłońmi głowę w panicznej konwulsji, a ona wciąż mu się przyglądała – zastanawiając się, czy potrafiła być z nim wystarczająco delikatna.
Ściągnęła brwi, blednąc nagle – musiała powstrzymać się przed tym, by nie złapać go za ramiona i nim nie potrząsnąć; jak mógł go zostawić? Gdzie? Z kim? Nie rozumiała nic poza tym, że ktoś za nim szedł i że w mieście było niebezpiecznie, i że nie wybaczyłaby mu nigdy, gdyby coś mu się stało; że korytarz stał się nagle ciasny, a ona przez chwilę miała wrażenie, że krew zastyga jej w żyłach. Że gdyby nie cofnęła dłoni przyłożonej wcześniej do jego szyi, musiałaby wydłubywać jego skamlenie spod paznokci.
– Gdzie on jest? – głos stężał jej w ustach w nieprzyjemną grudę, wpół szorstką, wpół przepłoszoną; serce podeszło jej do gardła, pogłosem znajomego przerażenia, miała irracjonalne wrażenie, że gdyby spojrzała na swoje dłonie, znalazłaby na nich krew, znalazłaby krew na jego szyi w miejscu, gdzie go dotknęła i na swoich drzwiach, obok śladów psich pazurów, ale Safíra nie było za nimi; nie miała pojęcia, gdzie był, a Nørgaard go zostawił. Nie rozumiała, w pierwszej chwili, co próbował jej powiedzieć: mamrotał w przestrachu zupełnie bez składu, mieszał się, gubiąc ten swój protekcjonalny język, ostrość głosek i argumentów, gubiąc chronologię i fragmenty sensu, rozsypując się przed nią na wycieraczkę jej domu, nieoczekiwanie i zupełnie, a ona potrzebowała krótkiej chwili, by zrozumieć, co oznaczało wtedy i o ile więcej niż mogła podejrzewać wiązało go z Fenrissonem, i czym była zimna ciemność w jego oczach. Zastanawiała się, czy którejś z tych nocy, kiedy przychodził do jej łóżka bez słowa, nie mógł spać przez jego krew na swoich rękach; a ona mówiła mu, naiwnie, wszystko i nic, co mogło mieć w tamtej chwili znaczenie.
– Nie może być sam – szepnęła w końcu, pozwalając, by głos zmiękł jej na ustach szorstką troską; dostrzegła obrączkę na jego palcu, bez słowa, choć srebrne lśnienie odbiło się w prawie czarnej tęczówce niewypowiedzianym zapytaniem. Próbowała go rozumieć: był młody i był przestraszony, umierał we śnie i potem umierał na jego rękach, po czymś takim strach nie jest po prostu strachem – był pamięcią, której nie dało się wysupłać spomiędzy włókien serca. Chciała zapytać go o wiele rzeczy, ale na język cisnął jej przede wszystkim niesprawiedliwy gniew. Nie miała pojęcia, jaka była śmierć; wiedziała o niej jedynie tyle, że jest ciężka jak bezwładne ciało i czerwona jak smugi krwi pozostawione na emalii wanny, dusząca jak wołanie, na które nie ma dłużej odpowiedzi, zemdlał, kiedy wynosili go medycy. – Boisz się tego, co może się wydarzyć, kiedy dla niego to się dzieje co miesiąc, co miesiąc jest z tym sam. Poprzedniej pełni pierwszy raz pozwolił mi przy nim być. Powiedział mi, że nie da rady znosić tego więcej. Nie może być sam – słowa kaleczyły; były zbyt ostre, choć wiedziała, że to nie jego wina, nie miała prawa go winić. Czuła się tymczasem, jakby ściany korytarza zaciskały się na nich, jakby sama przyciskała go do ściany za jego plecami, choć w rzeczywistości wciąż nie drgnęła. – Jeśli nie wykończy się sam, zrobią to ludzie, a on im pozwoli. Na każdym murze w tym przeklętym mieście malują mu obrożę ze stryczka. Ale to ty się boisz? – prawie warknęła, jej sylwetka drgnęła nerwowo, pies na końcu korytarza pochylił łeb, nie chciała być wściekła, nie mogła nie być. – Widziałeś, że przeżyje? Wtedy?
Nie mogłaby go obronić. Powiedziała mu o tym – jak w reprymendzie; wiedząc, że gdyby odpowiedział inaczej, zaprowadziłaby go do drzwi prowadzących na schody na strych, kazałaby mu nie schodzić stamtąd, dopóki sama po niego nie przyjdzie, i wezwać strażników, gdyby pies zaczął ujadać. Przede wszystkim – pod żadnym pozorem nie schodzić; niczego nie robiła połowicznie, szczególnie tych ekspiacyjnych aktów troski, szczególnie, kiedy obiecywała, że zrobi wszystko – nawet jeśli nie obiecywała wprost, nawet jeśli obietnicą było odstąpienie łóżka lub wejdź bez proszę i szczęk zamykanych za nim drzwi.
Ścigający go koszmar chyba zniknął, skinęła głową ze zrozumieniem, ale bez przekonania, przyglądając mu się uważniej; wyglądał inaczej niż wtedy, kiedy czekał na Safíra, choć wtedy wydawał się równie udręczony i zmęczony. Mówił mniej, bez zuchwałości i nie odwzajemniał jej spojrzenia, jakby chciał jej coś udowodnić. Wyglądał we wszystkim tak, jakby uciekał – nawet teraz, kiedy stał już bezpieczny w ciepłym holu jej mieszkania, nie przestawał jeszcze uciekać. Dopiero wspomnienie Fenrissona szarpnęło go za kark, zmusiło do nabrania powietrza, zacisnęło się na krtani jak dłoń przyciskająca do muru, pochylił się nagle, obejmując dłońmi głowę w panicznej konwulsji, a ona wciąż mu się przyglądała – zastanawiając się, czy potrafiła być z nim wystarczająco delikatna.
Ściągnęła brwi, blednąc nagle – musiała powstrzymać się przed tym, by nie złapać go za ramiona i nim nie potrząsnąć; jak mógł go zostawić? Gdzie? Z kim? Nie rozumiała nic poza tym, że ktoś za nim szedł i że w mieście było niebezpiecznie, i że nie wybaczyłaby mu nigdy, gdyby coś mu się stało; że korytarz stał się nagle ciasny, a ona przez chwilę miała wrażenie, że krew zastyga jej w żyłach. Że gdyby nie cofnęła dłoni przyłożonej wcześniej do jego szyi, musiałaby wydłubywać jego skamlenie spod paznokci.
– Gdzie on jest? – głos stężał jej w ustach w nieprzyjemną grudę, wpół szorstką, wpół przepłoszoną; serce podeszło jej do gardła, pogłosem znajomego przerażenia, miała irracjonalne wrażenie, że gdyby spojrzała na swoje dłonie, znalazłaby na nich krew, znalazłaby krew na jego szyi w miejscu, gdzie go dotknęła i na swoich drzwiach, obok śladów psich pazurów, ale Safíra nie było za nimi; nie miała pojęcia, gdzie był, a Nørgaard go zostawił. Nie rozumiała, w pierwszej chwili, co próbował jej powiedzieć: mamrotał w przestrachu zupełnie bez składu, mieszał się, gubiąc ten swój protekcjonalny język, ostrość głosek i argumentów, gubiąc chronologię i fragmenty sensu, rozsypując się przed nią na wycieraczkę jej domu, nieoczekiwanie i zupełnie, a ona potrzebowała krótkiej chwili, by zrozumieć, co oznaczało wtedy i o ile więcej niż mogła podejrzewać wiązało go z Fenrissonem, i czym była zimna ciemność w jego oczach. Zastanawiała się, czy którejś z tych nocy, kiedy przychodził do jej łóżka bez słowa, nie mógł spać przez jego krew na swoich rękach; a ona mówiła mu, naiwnie, wszystko i nic, co mogło mieć w tamtej chwili znaczenie.
– Nie może być sam – szepnęła w końcu, pozwalając, by głos zmiękł jej na ustach szorstką troską; dostrzegła obrączkę na jego palcu, bez słowa, choć srebrne lśnienie odbiło się w prawie czarnej tęczówce niewypowiedzianym zapytaniem. Próbowała go rozumieć: był młody i był przestraszony, umierał we śnie i potem umierał na jego rękach, po czymś takim strach nie jest po prostu strachem – był pamięcią, której nie dało się wysupłać spomiędzy włókien serca. Chciała zapytać go o wiele rzeczy, ale na język cisnął jej przede wszystkim niesprawiedliwy gniew. Nie miała pojęcia, jaka była śmierć; wiedziała o niej jedynie tyle, że jest ciężka jak bezwładne ciało i czerwona jak smugi krwi pozostawione na emalii wanny, dusząca jak wołanie, na które nie ma dłużej odpowiedzi, zemdlał, kiedy wynosili go medycy. – Boisz się tego, co może się wydarzyć, kiedy dla niego to się dzieje co miesiąc, co miesiąc jest z tym sam. Poprzedniej pełni pierwszy raz pozwolił mi przy nim być. Powiedział mi, że nie da rady znosić tego więcej. Nie może być sam – słowa kaleczyły; były zbyt ostre, choć wiedziała, że to nie jego wina, nie miała prawa go winić. Czuła się tymczasem, jakby ściany korytarza zaciskały się na nich, jakby sama przyciskała go do ściany za jego plecami, choć w rzeczywistości wciąż nie drgnęła. – Jeśli nie wykończy się sam, zrobią to ludzie, a on im pozwoli. Na każdym murze w tym przeklętym mieście malują mu obrożę ze stryczka. Ale to ty się boisz? – prawie warknęła, jej sylwetka drgnęła nerwowo, pies na końcu korytarza pochylił łeb, nie chciała być wściekła, nie mogła nie być. – Widziałeś, że przeżyje? Wtedy?
Lasse Nørgaard
Re: 09.03.2001 – Przedpokój – S. Vänskä & L. Nørgaard Sob 9 Wrz - 18:39
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
To nie był pierwszy raz, pomyślał; nie pierwszy raz stawał w czyimś progu, płaczliwie błagając o pomoc. Gdy był dzieckiem, matka pozwalała mu płakać tak długo, aż gardło spuchło mu od krzyku, a głowa stała się zbyt ciężka, by utrzymać ją na karku. Kazała niańce zamykać drzwi do sypialni i piekliła się, gdy milknął zbyt szybko, bo oznaczało to, iż Hilda wzięła go w ramiona. Głupia dziewucho, niczego się nie nauczy — powtarzała, wypadając na korytarz, ciągnąc za sobą zapach piżma i rąbek długiego, jedwabnego szlafroka. Dagmar zawsze była pragmatyczna — myślała, że go zmusi lub odzwyczai, że w końcu nawet dziecko będzie miało dość swojej własnej rozpaczy, jej syn jednak po prostu w niej utonął. Z czasem musiał uświadomić sobie, że cała troska, jaką znał, zamykała się w cierpkiej, uszczypliwej miłości jego matki — w zamkniętych drzwiach dziecięcego pokoju i chmurze perfum o kwaśnym głosie; w sposobie, w jaki nazywała go jelonkiem, gładząc go po włosach i trzymając przy sobie tak blisko, że bolały go kości, by sekundę później zostawić go samego ze swoją rozpaczą; w tym, że nigdy nie potrafił pojąć, jak kochać tak, by jego miłość miała sens. Być może tego się właśnie nauczył — być może niektóre dzieci musiały kochać miłością swoich rodziców. Pożerać i wypluwać, pożerać i wypluwać — odchodzić i błagać o wybaczenie, skomląc w ramie cudzych drzwi.
Nie potrafił spojrzeć Sohvi w oczy, bo te były zbyt uważne, zbyt wyraźne, jakby potrafiły patrzeć, a on ponad wszystko nie chciał być widziany. Był słaby. Czasem, kiedy nikt nie widział, kulił się na łóżku jak tamto dziecko, podciągając do brody kolano połamanej nogi. Nie lubił sposobu, w jaki się rozpadał — nie lubił swoich oczu, większych i przeszklonych, ni rozemocjonowanych rumieńców na bladych policzkach; nie lubił tego, jak trzęsły się jego dłonie i tego, jak głos tracił na elegancji i ostrości. Nie lubił być tym zagubionym, roztrzaskanym stworzeniem, które wszyscy z takim przekonaniem pragnęli w nim zobaczyć. Był pewien, że gdyby zamachnął się wystarczająco dobrze, mógłby deserowym widelcem przekłuć sobie głowę na wylot — od ucha do ucha — i przestać słuchać o tym, kim nigdy nie mógł być. Nie mógł być odważny. Sohvi nadal przyglądała mu się uważnie tym swoim ciemnym, surowym spojrzeniem. Gdzie on jest? Czuł, że dławi się powietrzem. Kochała go — kochała go sposobem, w który on kochać nie potrafił. Nie była skazą, a wsparciem, a on wstydził się tego, jak bardzo chciał ją przez to udusić. Nie był w stanie dać mu tego, co kładła w jego dłoniach Sohvi, bo jego miłość sprowadzała się do wstydu i ucieczki, nawet wtedy, kiedy Safír obiecywał, że zostanie.
Głos kobiety stał się szorstki, a on kilka długich chwil nie potrafił jej odpowiedzieć. Gdzie jest? Wydawało mu się, że zapomniał. Płacz utknął w jego gardle — ciężki i smolisty. Pamiętał koszmar i moment, w którym się z niego wybudził; pamiętał ciemną sypialnię, pojedynczą plamę księżycowego światła na wymiętej pościeli, oddech Safíra, jego obecność. Pamiętał, że wstał i szukał ubrań, że chwytał się mebli, próbując nie osunąć się na podłogę pod ciężarem własnego strachu. Ulice i ciemne niebo pozbawione gwiazd. Czyjeś kroki — może jego. Nagłe wspomnienie Sohvi.
— W domu — wydusił w końcu, niemal w panice, jakby obawiał się, że nie będzie chciała słuchać jego tłumaczeń. — Jest u siebie, śpi — szeptał pośpiesznie, gubiąc oddechy między swoimi zapewnieniami. Nadal nie podnosił wzroku, choć czuł gniew Sohvi, to jak gęstniał w korytarzu. — Nie zostawiłbym go z tym samego, musisz mi uwierzyć, po prostu... — skomlał dalej, mocniej obejmując swoją głowę. Była ciężka i obolała; zdawało mu się, iż za chwile stoczy się z jego szyi i rozbryzga na podłodze, brudząc białe ściany. — Nie. Nie wiedziałem, że to on, dopóki nie było za późno. — Wiedział, że miała rację. Strach, który go nawiedzał, nie mógł równać się ze strachem, z którym żył Safír. Co miesiąc, codziennie, zawsze — gdy stajesz się inny, inność stanowić zaczyna podstawę twojego istnienia. Jesteś odmieńcem, dopiero potem człowiekiem; jesteś przekleństwem, dopiero potem czymś, co oddycha. Sohvi o niego dbała, podczas gdy on nie potrafił, bo się bał — bał się jak dziecko, jak rozwydrzony nastolatek, jak jego rodzice, którzy krzywili się, widząc na murach plakaty Równości. Serce zabiło mu szybciej. Dopiero wtedy w końcu podniósł na nią wzrok. Jego oczy były nadal ciemne od koszmaru, lecz świadome, w pełni przebudzone. — Słyszałaś te plotki? — spytał cicho, powoli zsuwając ramiona wzdłuż boków. — Te o tym, kto finansuje Wyzwolonych? — Zrobiło mu się niedobrze, kiedy pytanie zawisło nad ich głowami.
Długo nie był w stanie tego pojąć. Jego babka miała elegancką twarz i dobrotliwy uśmiech, często przykładała dłoń do jego policzka. Kochali go, a on nie potrafił odciąć się od tej miłości, nie potrafił rozciąć własnego ciała, by uwolnić się od jedynego życia, które znał. Zawsze chcieli dla niego dobrze. Pragnął spytać Sohvi, czy ona także obawiała się własnej rodziny, czy kiedyś zamknęli ją w pokoju, czy odcinali jej drogi ucieczki. Zamiast tego jednak kolejny raz spojrzał jej w oczy.
— M-moja rodzina — zaczął ostrożnie, powoli przełykając głoski — zmusiła mnie, żebym rozmawiał z psychiatrą. — Wspomnienie mężczyzny sprawiło, że mięśnie spięły się ostrzegawczo. — Kazali mi się leczyć… Zagrozili, że wyciągną konsekwencję. Wobec na obu — tłumaczył powoli, wymuszając na własnym głosie spokój, choć cały się trząsł i z trudem utrzymywał spojrzenie na twarzy Sohvi. — Ten lekarz to straszny chuj, wiesz, wciąż zadaje mi pytania, zawsze tak... tak jakby chciał mi przez to udowodnić, że jestem winny — im dłużej mówił, tym dosadniej czul, że się rozpada. Jego opanowanie zaczęło kruszeć, osypywać się z niego jak tynk, pod którym była tylko różowa tkanka, odkryte narządy, młody mężczyzna, który nie potrafił układać dorosłych zdań i przestać się trząść. — Pyta, co robiłem każdego dnia, z kim sypiam, o czym myślę. — Głośno przełknął ślinę, znów zamilkł. Nie powinien był jej o tym mówić, zaprzysiągł sobie wszak, że będzie milczał, przeżyje to po cichu i zapomni. Nie potrafił jednak powstrzymać fali słów. — Próbuje też pytać o Safíra — Skrzywił się, jakby słowa stały się gorzkie na języku. — Wiedzą już kim jest i co robi, gdzie mieszka... Powtarzam, że on nie ma związku z tym wszystkim, że powinniśmy zostawić go w spokoju, ale on nie odpuszcza. Mówi, że robimy coś złego, a ja nie potrafię przerwać wzoru, cokolwiek to znaczy. Straszne... pierdolenie. — Urwał. Zastanawiał się, czy kobieta w końcu go udusi i w jaki sposób mógłby jej pomóc. — Kocham go — powtarzał. Czuł, jak ramiona opadają mu bezsilnie, jak oczy szklą mu się beznadziejnym, naiwnym nalotem łez. — Ale wciąż go słyszę. Tego psychiatrę. Mam koszmary, śnię, jak umieram w tym śniegu i o wargu, który rozgryza mi gardło. — Safír go przepraszał. Boisz się mnie — mówił i brzmiał jak ktoś, kto nie boi się płakać ze strachu, że udusi się własnymi łzami. — Oni namieszali mi w głowie, to wszystko przez nich... A teraz boję się, że chcą go skrzywdzić — jego głos stał się niemal błagalny. Wiedział, ze nie może prosić Sohvi o pomoc. Przed tym stale go ostrzegano — musiał poradzić sobie sam. — Nie mogę go stracić. Oni kłamią… To mój Safír. Nigdy nie zrobiłby nikomu krzywdy, Sohvi, przecież wiesz. Wynosi ćmy z mieszkania we własnych dłoniach, tak żeby ich nie przestraszyć. — Nie płakał, pobladł jednak, a dolna warga zadrgała niebezpiecznie. — Boję się. Pełni się boję i swojej rodziny, i tych koszmarów, i tego co będzie... I nie wiem, jak wrócić do domu.
Nie potrafił spojrzeć Sohvi w oczy, bo te były zbyt uważne, zbyt wyraźne, jakby potrafiły patrzeć, a on ponad wszystko nie chciał być widziany. Był słaby. Czasem, kiedy nikt nie widział, kulił się na łóżku jak tamto dziecko, podciągając do brody kolano połamanej nogi. Nie lubił sposobu, w jaki się rozpadał — nie lubił swoich oczu, większych i przeszklonych, ni rozemocjonowanych rumieńców na bladych policzkach; nie lubił tego, jak trzęsły się jego dłonie i tego, jak głos tracił na elegancji i ostrości. Nie lubił być tym zagubionym, roztrzaskanym stworzeniem, które wszyscy z takim przekonaniem pragnęli w nim zobaczyć. Był pewien, że gdyby zamachnął się wystarczająco dobrze, mógłby deserowym widelcem przekłuć sobie głowę na wylot — od ucha do ucha — i przestać słuchać o tym, kim nigdy nie mógł być. Nie mógł być odważny. Sohvi nadal przyglądała mu się uważnie tym swoim ciemnym, surowym spojrzeniem. Gdzie on jest? Czuł, że dławi się powietrzem. Kochała go — kochała go sposobem, w który on kochać nie potrafił. Nie była skazą, a wsparciem, a on wstydził się tego, jak bardzo chciał ją przez to udusić. Nie był w stanie dać mu tego, co kładła w jego dłoniach Sohvi, bo jego miłość sprowadzała się do wstydu i ucieczki, nawet wtedy, kiedy Safír obiecywał, że zostanie.
Głos kobiety stał się szorstki, a on kilka długich chwil nie potrafił jej odpowiedzieć. Gdzie jest? Wydawało mu się, że zapomniał. Płacz utknął w jego gardle — ciężki i smolisty. Pamiętał koszmar i moment, w którym się z niego wybudził; pamiętał ciemną sypialnię, pojedynczą plamę księżycowego światła na wymiętej pościeli, oddech Safíra, jego obecność. Pamiętał, że wstał i szukał ubrań, że chwytał się mebli, próbując nie osunąć się na podłogę pod ciężarem własnego strachu. Ulice i ciemne niebo pozbawione gwiazd. Czyjeś kroki — może jego. Nagłe wspomnienie Sohvi.
— W domu — wydusił w końcu, niemal w panice, jakby obawiał się, że nie będzie chciała słuchać jego tłumaczeń. — Jest u siebie, śpi — szeptał pośpiesznie, gubiąc oddechy między swoimi zapewnieniami. Nadal nie podnosił wzroku, choć czuł gniew Sohvi, to jak gęstniał w korytarzu. — Nie zostawiłbym go z tym samego, musisz mi uwierzyć, po prostu... — skomlał dalej, mocniej obejmując swoją głowę. Była ciężka i obolała; zdawało mu się, iż za chwile stoczy się z jego szyi i rozbryzga na podłodze, brudząc białe ściany. — Nie. Nie wiedziałem, że to on, dopóki nie było za późno. — Wiedział, że miała rację. Strach, który go nawiedzał, nie mógł równać się ze strachem, z którym żył Safír. Co miesiąc, codziennie, zawsze — gdy stajesz się inny, inność stanowić zaczyna podstawę twojego istnienia. Jesteś odmieńcem, dopiero potem człowiekiem; jesteś przekleństwem, dopiero potem czymś, co oddycha. Sohvi o niego dbała, podczas gdy on nie potrafił, bo się bał — bał się jak dziecko, jak rozwydrzony nastolatek, jak jego rodzice, którzy krzywili się, widząc na murach plakaty Równości. Serce zabiło mu szybciej. Dopiero wtedy w końcu podniósł na nią wzrok. Jego oczy były nadal ciemne od koszmaru, lecz świadome, w pełni przebudzone. — Słyszałaś te plotki? — spytał cicho, powoli zsuwając ramiona wzdłuż boków. — Te o tym, kto finansuje Wyzwolonych? — Zrobiło mu się niedobrze, kiedy pytanie zawisło nad ich głowami.
Długo nie był w stanie tego pojąć. Jego babka miała elegancką twarz i dobrotliwy uśmiech, często przykładała dłoń do jego policzka. Kochali go, a on nie potrafił odciąć się od tej miłości, nie potrafił rozciąć własnego ciała, by uwolnić się od jedynego życia, które znał. Zawsze chcieli dla niego dobrze. Pragnął spytać Sohvi, czy ona także obawiała się własnej rodziny, czy kiedyś zamknęli ją w pokoju, czy odcinali jej drogi ucieczki. Zamiast tego jednak kolejny raz spojrzał jej w oczy.
— M-moja rodzina — zaczął ostrożnie, powoli przełykając głoski — zmusiła mnie, żebym rozmawiał z psychiatrą. — Wspomnienie mężczyzny sprawiło, że mięśnie spięły się ostrzegawczo. — Kazali mi się leczyć… Zagrozili, że wyciągną konsekwencję. Wobec na obu — tłumaczył powoli, wymuszając na własnym głosie spokój, choć cały się trząsł i z trudem utrzymywał spojrzenie na twarzy Sohvi. — Ten lekarz to straszny chuj, wiesz, wciąż zadaje mi pytania, zawsze tak... tak jakby chciał mi przez to udowodnić, że jestem winny — im dłużej mówił, tym dosadniej czul, że się rozpada. Jego opanowanie zaczęło kruszeć, osypywać się z niego jak tynk, pod którym była tylko różowa tkanka, odkryte narządy, młody mężczyzna, który nie potrafił układać dorosłych zdań i przestać się trząść. — Pyta, co robiłem każdego dnia, z kim sypiam, o czym myślę. — Głośno przełknął ślinę, znów zamilkł. Nie powinien był jej o tym mówić, zaprzysiągł sobie wszak, że będzie milczał, przeżyje to po cichu i zapomni. Nie potrafił jednak powstrzymać fali słów. — Próbuje też pytać o Safíra — Skrzywił się, jakby słowa stały się gorzkie na języku. — Wiedzą już kim jest i co robi, gdzie mieszka... Powtarzam, że on nie ma związku z tym wszystkim, że powinniśmy zostawić go w spokoju, ale on nie odpuszcza. Mówi, że robimy coś złego, a ja nie potrafię przerwać wzoru, cokolwiek to znaczy. Straszne... pierdolenie. — Urwał. Zastanawiał się, czy kobieta w końcu go udusi i w jaki sposób mógłby jej pomóc. — Kocham go — powtarzał. Czuł, jak ramiona opadają mu bezsilnie, jak oczy szklą mu się beznadziejnym, naiwnym nalotem łez. — Ale wciąż go słyszę. Tego psychiatrę. Mam koszmary, śnię, jak umieram w tym śniegu i o wargu, który rozgryza mi gardło. — Safír go przepraszał. Boisz się mnie — mówił i brzmiał jak ktoś, kto nie boi się płakać ze strachu, że udusi się własnymi łzami. — Oni namieszali mi w głowie, to wszystko przez nich... A teraz boję się, że chcą go skrzywdzić — jego głos stał się niemal błagalny. Wiedział, ze nie może prosić Sohvi o pomoc. Przed tym stale go ostrzegano — musiał poradzić sobie sam. — Nie mogę go stracić. Oni kłamią… To mój Safír. Nigdy nie zrobiłby nikomu krzywdy, Sohvi, przecież wiesz. Wynosi ćmy z mieszkania we własnych dłoniach, tak żeby ich nie przestraszyć. — Nie płakał, pobladł jednak, a dolna warga zadrgała niebezpiecznie. — Boję się. Pełni się boję i swojej rodziny, i tych koszmarów, i tego co będzie... I nie wiem, jak wrócić do domu.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
09.03.2001 – Przedpokój – S. Vänskä & L. Nørgaard Czw 28 Wrz - 1:02
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Milczenie wyściełało przedpokój gęstym napięciem, a ona czuła się przez chwilę okrutna – albo do okrucieństwa zdolna, tego najgorszego: tego niezasłużonego, przeciw komuś, kto przychodził do niej w zaufaniu, że przed okrucieństwem go uchroni – bo nie próbowała podać mu ręki, nie próbowała podać mu słów, których przez chwilę nie potrafił znaleźć, i nie próbowała zapewnić go, że nie musi się dłużej obawiać, że może powiedzieć jej wszystko i żeby był spokojny. Nie zasługiwał, przez tę przeciągłą chwilę, na spokój. Nie chciała mu go oddawać, przez zaborczą złość mrowiącą pod skórą wrażeniem, że gdyby coś miało się wydarzyć, przez jego nieobecność, wyszarpałaby ten spokój choćby z jego gardła, choćby z jego młodych skroni, choćby z drżących, pochylonych w szczerym żalu chłopięcych łopatek. Dopiero zapewnienie, które w końcu znalazł pod swoim zesztywniałem jak kołek językiem, sprawiło, że powietrze wokół nich zelżało i coś w jej bladej, surowej twarzy zmieniło się prawie niezauważalnie – wygładziło dyskretnie, jak rozluźniona łaskawie cięciwa. Ulgę zachowała dla siebie, kwaśno-słodką, przelewającą się przez kielichy płuc w oddechu unoszącym pierś dyskretnie głębiej; gniewność nie ściągała jej dłużej łuków brwi, nie opinała skóry na kościach policzków, przynajmniej nie taka sama, jak chwilę wcześniej – zaczynała znów przypominać bardziej litość, bardziej powiedz mi wszystko, żebym wiedziała, na kogo się złoszczę, choćby byli to sami bogowie.
Kiwnęła głową, nie dociskając go więc więcej, i znów zrobiło jej się go żal – nigdy nie myślała o tym, że wieszczki i wyrocznie, którzy przepowiadali ludziom nieszczęścia i tragedie, przeżywali je pierwsi, przeżywali je często za wcześnie, nigdy nie myślała też, że mogli przeżywać je tak intymnie, czując zęby wnikające pod cienką powłokę skóry i później – lęk towarzyszący oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Nie zastanawiała się, czy ktokolwiek potrafił albo próbował to zatrzymać; i jak wyrocznie odważały się żyć, jeśli znały podłość życia jeszcze zanim zdążyły je właściwie skosztować. Pomimo drżących ramion i przeszklonych oczu, wielkich i ciemnych przez strach jak bezdenne studnie, po raz pierwszy wydał jej się nagle znacznie starszy niż zdawał się dotychczas; przeszedł ją chłodny dreszcz, kiedy napotkała jego granatowe spojrzenie, rozgorączkowane i w jednej chwili otrzeźwiałe. Ile śmierci mógł przeżyć w swoim życiu? Ile nieszczęść, które nie należały do niego? Ile kosztowało go każde zamknięcie oczu, odkąd odkrył, jak blisko niego może podejść przyszłość, w tych wizjach? I czy odetchnął z ulgą, kiedy w skrwawionym śniegu znaleziono niejego ciało? Czy żałował później, kiedy się dowiedział, czy żałował, kiedy dotykał ustami blizny przeciągającej się pod łukiem żeber?
– Byłbyś zdziwiony, gdyby okazały się prawdą? – odparła spokojnie, wreszcie łagodniej, nie tak, jakby chciała skarcić go za naiwność. W podszewce pytania tkwiło również ziarno ciekawości: czy naprawdę, wychowując się pod ich dachem, z ich krwią we własnych żyłach i ich osądami rezonującymi pod wysokimi sufitami wygodnego życia, mógł jeszcze w to wątpić? Wydawało jej się to korzystne szczególnie dla Nørgaardów – stać się jedyną krwią, w której magiczna odmienność była łaskawym darem od bogów, nie przekleństwem albo wypaczeniem; ale, właściwie, nie znała ich wcale. Nawet kiedy nałożyła na głowę laur dobrego nazwiska, nigdy nie patrzyli jej w oczy, nigdy nie była im równiejsza; łatwiej było ich oskarżać, gdy zawiść drapała w gardło.
Obserwowała go uważnie, kiedy zaczął znów mówić – ostrożnie i wciąż cicho, jakby ktoś mógł ich w tym miejscu usłyszeć; jakby mówił jej coś, czego nie powinien mówić nikomu. Wyobrażała sobie, że tak musiał brzmieć ktoś, kto nauczył się żyć w cieniu swojej rodziny, nawet jeśli było to życie zduszone i uwierające wszystkimi rzeczami, o których nie mógł z nikim rozmawiać, bo było to zbyt ryzykowne – ich nazwisko było wspólną odpowiedzialnością, obok przywilejów, nawet dla dziecka. Przypominała sobie, jak ojciec karcił ją, by siedziała przy stole odpowiednio, jak wykrzywiał wargi, kiedy odzywała się nieproszona przy gościach, jak nieustannie przypominał jej, jaka powinna być jego córka (przede wszystkim posłuszna, bez pytań). Lasse nie przestawał się trząść, jego rysy wyraźnie drgnęły w nerwowym napięciu, kiedy wspominał tego człowieka, któremu kazano mu się zwierzać, ze wszystkiego. Niesmak pociągnął za kąciki jej ściągniętych surowo ust, spojrzenie błysnęło pochmurną, gniewną dezaprobatą. Wyobrażała sobie, jak siedzi na fotelu podobnym do tego, który stał w gabinecie Nikolaia, jak paznokciami drapie nierówność lakieru na podłokietniku, a wzrok starszego mężczyzny notuje to wszystko zapamiętale – każdy ruch grdyki, każde spuszczone spojrzenie. Zdziera z niego wszystko, czym mógłby się bronić i pyta o rzeczy, o które nie powinien pytać.
– Wiem – odpowiedziała po krótkiej chwili, gdy powtórzył się znowu, jakby chciała go uspokoić i przysunęła się bliżej, sięgając smukłymi palcami pod jego szyję, do guzików jego płaszcza. Rozpinała je, niespiesznie, jeden po drugim, pamiętając jeszcze, jak robiła to samo, kiedy przyszedł do niej Safír; miała w końcu pokochać go tak samo, jego zagubionego Lasse, była mu to winna. Może nie przez powinność, może po prostu: bo jego rodzina nie potrafiła kochać go tak, jak należało: całego. Wysuwała lśniące łebki z pętelek, a on mówił dalej, mówił i drżał, mówił i brzmiał coraz bardziej błagalnie, i zastanawiała się, jak można było doprowadzić swojego syna do czegoś podobnego? Do tego, żeby czuł się bezpieczniej u kogoś obcego? To mój Safír, mówił, a ona rozpięła ostatni guzik i spojrzała na niego znowu, nie próbując mu zaprzeczać, nie próbując mu go odebrać.
– Będziesz musiał – szepnęła cicho; jej spojrzenie zmiękło, prawie jakby chciała go przeprosić. Wolałaby niebezpieczeństwo, które deptało mu po piętach. Wolałaby móc zamknąć go na strychu, przyjść po niego później. – Będziesz musiał tam wrócić i będziesz musiał nauczyć się kłamać, przynajmniej na razie. Dasz mi nazwisko tego człowieka, z którym każą ci rozmawiać. To nie lekarz, nie powinni dopuszczać takich ludzi do zawodu, nie powinieneś musieć mówić mu tych rzeczy ani słuchać tego, jak wini cię za coś, co nie jest żadną winą, rozumiesz? Nie daj mu sobie wmówić, że tak jest – przyglądała mu się uważnie, szukając zgody w jego spojrzeniu. Tamtego wieczoru wydawał jej się pewniejszy tego niż czegokolwiek innego, zuchwały i nieostrożny, a ona go za to karciła; teraz bała się, że tę pewność mógłby stracić. Teraz miała nadzieję, że nigdy nie przestanie być w tym zuchwały, chociaż na nieostrożność wciąż nie mógł sobie pozwolić, jeszcze bardziej. – Będziesz kłamał podczas rozmów z nim, dopóki nie znajdę sposobu. Obiecuję, że coś z tym zrobię, spróbuję i zrobię. I ze wszystkim, o czym myślisz i o czym chcesz porozmawiać, pójdziesz do Safíra albo przyjdziesz do mnie. Wszystko, czym nie możesz być przy nich, będzie tutaj, ze mną i będzie przy nim, i będzie bezpieczne. Nie robicie nic złego – powtórzyła, czując jak głos napina jej się gniewną goryczą, szorstkim sprzeciwem łoskoczącym w zmęczonych komorach. Bała się, że w końcu im uwierzy; bała się, ze wydrą z niego siłą tego chłopca, którego tak nie znosiła za to, jak bardzo kochał. Wciąż słyszała błagalność jego głosu, wciąż czuła jego strach, kwaśny, uciekający przez pory skóry, duszący. Nie zauważyła, kiedy uniosła dłonie od pół jego płaszcza i otoczyła go ramionami, kiedy wsunęła palce na jego kark i w wilgotne włosy, przytulając go z protekcyjnym zatroskaniem, jakby ktoś próbował go wykraść, choć dom milczał; jedynie pies wciąż cicho im się przyglądał.
– Będę z wami podczas pełni, jeśli to pomoże. I zaopiekuję się nim, jeśli coś się wydarzy – jego kark był rozgrzany, zmęczone ciało wciąż drżało. On też nie mógł być sam, pomyślała; ale co mogła zrobić? Co mogła dla niego zrobić? Przeciwko jego rodzinie? Jak mogła ochronić ich obu? – Nigdy nie zrobiłby ci krzywdy, to prawda. Strach chyba niewiele ma jednak wspólnego z racjonalnością, a ty pamiętasz rzeczy, których nie powinieneś nigdy przeżyć. To wspomnienie nie należy do ciebie, Lasse. I nie jest twoją przyszłością – szukała słów, próbowała je dla niego znaleźć, na oślep. Jego też właściwie nie znała, choć teraz wydawało jej się, jakby byli sobie bliscy od dawna, jakby było to oczywiste. – Kiedy zaczęły ci się śnić?
Jakie konsekwencje?, powtarzała w myśli z drżeniem; potrzebowała go spokojnego.
Sohvi i Lasse z tematu
Kiwnęła głową, nie dociskając go więc więcej, i znów zrobiło jej się go żal – nigdy nie myślała o tym, że wieszczki i wyrocznie, którzy przepowiadali ludziom nieszczęścia i tragedie, przeżywali je pierwsi, przeżywali je często za wcześnie, nigdy nie myślała też, że mogli przeżywać je tak intymnie, czując zęby wnikające pod cienką powłokę skóry i później – lęk towarzyszący oczekiwaniu na to, co miało nadejść. Nie zastanawiała się, czy ktokolwiek potrafił albo próbował to zatrzymać; i jak wyrocznie odważały się żyć, jeśli znały podłość życia jeszcze zanim zdążyły je właściwie skosztować. Pomimo drżących ramion i przeszklonych oczu, wielkich i ciemnych przez strach jak bezdenne studnie, po raz pierwszy wydał jej się nagle znacznie starszy niż zdawał się dotychczas; przeszedł ją chłodny dreszcz, kiedy napotkała jego granatowe spojrzenie, rozgorączkowane i w jednej chwili otrzeźwiałe. Ile śmierci mógł przeżyć w swoim życiu? Ile nieszczęść, które nie należały do niego? Ile kosztowało go każde zamknięcie oczu, odkąd odkrył, jak blisko niego może podejść przyszłość, w tych wizjach? I czy odetchnął z ulgą, kiedy w skrwawionym śniegu znaleziono niejego ciało? Czy żałował później, kiedy się dowiedział, czy żałował, kiedy dotykał ustami blizny przeciągającej się pod łukiem żeber?
– Byłbyś zdziwiony, gdyby okazały się prawdą? – odparła spokojnie, wreszcie łagodniej, nie tak, jakby chciała skarcić go za naiwność. W podszewce pytania tkwiło również ziarno ciekawości: czy naprawdę, wychowując się pod ich dachem, z ich krwią we własnych żyłach i ich osądami rezonującymi pod wysokimi sufitami wygodnego życia, mógł jeszcze w to wątpić? Wydawało jej się to korzystne szczególnie dla Nørgaardów – stać się jedyną krwią, w której magiczna odmienność była łaskawym darem od bogów, nie przekleństwem albo wypaczeniem; ale, właściwie, nie znała ich wcale. Nawet kiedy nałożyła na głowę laur dobrego nazwiska, nigdy nie patrzyli jej w oczy, nigdy nie była im równiejsza; łatwiej było ich oskarżać, gdy zawiść drapała w gardło.
Obserwowała go uważnie, kiedy zaczął znów mówić – ostrożnie i wciąż cicho, jakby ktoś mógł ich w tym miejscu usłyszeć; jakby mówił jej coś, czego nie powinien mówić nikomu. Wyobrażała sobie, że tak musiał brzmieć ktoś, kto nauczył się żyć w cieniu swojej rodziny, nawet jeśli było to życie zduszone i uwierające wszystkimi rzeczami, o których nie mógł z nikim rozmawiać, bo było to zbyt ryzykowne – ich nazwisko było wspólną odpowiedzialnością, obok przywilejów, nawet dla dziecka. Przypominała sobie, jak ojciec karcił ją, by siedziała przy stole odpowiednio, jak wykrzywiał wargi, kiedy odzywała się nieproszona przy gościach, jak nieustannie przypominał jej, jaka powinna być jego córka (przede wszystkim posłuszna, bez pytań). Lasse nie przestawał się trząść, jego rysy wyraźnie drgnęły w nerwowym napięciu, kiedy wspominał tego człowieka, któremu kazano mu się zwierzać, ze wszystkiego. Niesmak pociągnął za kąciki jej ściągniętych surowo ust, spojrzenie błysnęło pochmurną, gniewną dezaprobatą. Wyobrażała sobie, jak siedzi na fotelu podobnym do tego, który stał w gabinecie Nikolaia, jak paznokciami drapie nierówność lakieru na podłokietniku, a wzrok starszego mężczyzny notuje to wszystko zapamiętale – każdy ruch grdyki, każde spuszczone spojrzenie. Zdziera z niego wszystko, czym mógłby się bronić i pyta o rzeczy, o które nie powinien pytać.
– Wiem – odpowiedziała po krótkiej chwili, gdy powtórzył się znowu, jakby chciała go uspokoić i przysunęła się bliżej, sięgając smukłymi palcami pod jego szyję, do guzików jego płaszcza. Rozpinała je, niespiesznie, jeden po drugim, pamiętając jeszcze, jak robiła to samo, kiedy przyszedł do niej Safír; miała w końcu pokochać go tak samo, jego zagubionego Lasse, była mu to winna. Może nie przez powinność, może po prostu: bo jego rodzina nie potrafiła kochać go tak, jak należało: całego. Wysuwała lśniące łebki z pętelek, a on mówił dalej, mówił i drżał, mówił i brzmiał coraz bardziej błagalnie, i zastanawiała się, jak można było doprowadzić swojego syna do czegoś podobnego? Do tego, żeby czuł się bezpieczniej u kogoś obcego? To mój Safír, mówił, a ona rozpięła ostatni guzik i spojrzała na niego znowu, nie próbując mu zaprzeczać, nie próbując mu go odebrać.
– Będziesz musiał – szepnęła cicho; jej spojrzenie zmiękło, prawie jakby chciała go przeprosić. Wolałaby niebezpieczeństwo, które deptało mu po piętach. Wolałaby móc zamknąć go na strychu, przyjść po niego później. – Będziesz musiał tam wrócić i będziesz musiał nauczyć się kłamać, przynajmniej na razie. Dasz mi nazwisko tego człowieka, z którym każą ci rozmawiać. To nie lekarz, nie powinni dopuszczać takich ludzi do zawodu, nie powinieneś musieć mówić mu tych rzeczy ani słuchać tego, jak wini cię za coś, co nie jest żadną winą, rozumiesz? Nie daj mu sobie wmówić, że tak jest – przyglądała mu się uważnie, szukając zgody w jego spojrzeniu. Tamtego wieczoru wydawał jej się pewniejszy tego niż czegokolwiek innego, zuchwały i nieostrożny, a ona go za to karciła; teraz bała się, że tę pewność mógłby stracić. Teraz miała nadzieję, że nigdy nie przestanie być w tym zuchwały, chociaż na nieostrożność wciąż nie mógł sobie pozwolić, jeszcze bardziej. – Będziesz kłamał podczas rozmów z nim, dopóki nie znajdę sposobu. Obiecuję, że coś z tym zrobię, spróbuję i zrobię. I ze wszystkim, o czym myślisz i o czym chcesz porozmawiać, pójdziesz do Safíra albo przyjdziesz do mnie. Wszystko, czym nie możesz być przy nich, będzie tutaj, ze mną i będzie przy nim, i będzie bezpieczne. Nie robicie nic złego – powtórzyła, czując jak głos napina jej się gniewną goryczą, szorstkim sprzeciwem łoskoczącym w zmęczonych komorach. Bała się, że w końcu im uwierzy; bała się, ze wydrą z niego siłą tego chłopca, którego tak nie znosiła za to, jak bardzo kochał. Wciąż słyszała błagalność jego głosu, wciąż czuła jego strach, kwaśny, uciekający przez pory skóry, duszący. Nie zauważyła, kiedy uniosła dłonie od pół jego płaszcza i otoczyła go ramionami, kiedy wsunęła palce na jego kark i w wilgotne włosy, przytulając go z protekcyjnym zatroskaniem, jakby ktoś próbował go wykraść, choć dom milczał; jedynie pies wciąż cicho im się przyglądał.
– Będę z wami podczas pełni, jeśli to pomoże. I zaopiekuję się nim, jeśli coś się wydarzy – jego kark był rozgrzany, zmęczone ciało wciąż drżało. On też nie mógł być sam, pomyślała; ale co mogła zrobić? Co mogła dla niego zrobić? Przeciwko jego rodzinie? Jak mogła ochronić ich obu? – Nigdy nie zrobiłby ci krzywdy, to prawda. Strach chyba niewiele ma jednak wspólnego z racjonalnością, a ty pamiętasz rzeczy, których nie powinieneś nigdy przeżyć. To wspomnienie nie należy do ciebie, Lasse. I nie jest twoją przyszłością – szukała słów, próbowała je dla niego znaleźć, na oślep. Jego też właściwie nie znała, choć teraz wydawało jej się, jakby byli sobie bliscy od dawna, jakby było to oczywiste. – Kiedy zaczęły ci się śnić?
Jakie konsekwencje?, powtarzała w myśli z drżeniem; potrzebowała go spokojnego.
Sohvi i Lasse z tematu