:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik
2 posters
Bezimienny
16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:06
16.11.2000
Praktykowanie zakazanej magii wymagało od czasu do czasu pewnego ryzyka, jakie wiązało się ze zdobyciem materiałów do dalszej nauki; księgi, jakie znalazł w domu ojczyma po jego śmierci, już jakiś czas temu przestały być dla Viktora wystarczające, pragnął poznać wszystkie aspekty niedozwolonej wiedzy, dowiedzieć się, jak używać technik uznanych swego czasu za bezprawne, brudne, złe. Sam nie widział w tym niczego nieprzyzwoitego; ten rodzaj magii jawił się młodemu galdrowi jako remedium na dolegliwości jego duszy, jedyny klucz do szczęścia — tego solidnego, stałego, a nie kilku ulotnych chwil radości, przesypujących się pomiędzy jego palcami.
Podobno w Przesmyku Lokiego był ktoś, kto dysponował interesującymi Viktora materiałami. Usłyszał to od nieznajomego w bibliotece, kiedy krążył wokół działu poświęconemu niekoniecznie najbielszej z dziedzin magii — "Te tutaj dotyczą jedynie historii ślepców", rzucił mężczyzna półszeptem, uprzednio upewniając się, że nikt ich nie usłyszy, "niczego z nich się nie dowiesz." Tajemniczy informator był już w sędziwym wieku, przypominał mu Madsa, za którym ogromnie tęsknił i uśmiechał się tak serdecznie, że student, pod wieloma względami właściwie jeszcze dzieciak, zaufał mu niemalże od razu. Był taki jak on, chciał mu pomóc. Co złego mogło się wydarzyć?
Nie przewidział, że zostanie wystawiony, że mężczyzna obserwował go od jakiegoś czasu, że wybrał go sobie na ofiarę. Nie domyślał się tego, choć powinien, uparcie ignorując głos rozsądku, który podpowiadał mu, że nie powinien wystawiać nosa poza próg swego mieszkania.
Było ich trzech, może czterech — roztrzęsiony ucieczką oraz próbą unikania ich zaklęć nie był w stanie powiedzieć ilu dokładnie zjawiło się w uliczce. Wiedział jedynie, że krzyczeli do siebie po fińsku, znał ten język, matka śpiewała mu kołysanki, czasem również zdarzało jej się rzucić jakimś przekleństwem w lapońskim dialekcie.
Rozmokłe jesienne liście przyklejały się do podeszwy jego butów, skutecznie utrudniając mu w ten sposób manewrowanie na śliskim podłożu, niejednokrotnie tracąc równowagę, lecz napędzany krążącą w żyłach adrenaliną podnosił się po każdym upadku, niezrażony wcześniejszymi potknięciami. Byle tylko znaleźć się jak najdalej od tamtego przeklętego miejsca, powtarzał sobie w myślach.
Wszystko na moment ucichło, kiedy otulił go srebrzysty całun mgły. Z wdzięcznością przyjął ją jako schronienie, opierając się się o chłodną ścianę pobliskiego budynku, starając się uspokoić nierówny oddech. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczony, że czuje w ustach charakterystyczny metaliczny posmak, a spodnie na lewej łydce pociemniały od sączącej się z rany krwi. Odchylił głowę do tyłu, sądząc, że już po wszystkim, osunął się wzdłuż cegieł i usiadł na zimnym betonie. Wtem znów rozległy się głosy agresorów, byli całkiem blisko, szli po niego; czuł to całym ciałem. Od widoku własnej krwi kręciło mu się w głowie, nie był w stanie się podnieść.
Pozostało mu tylko czekać i nasłuchiwać.
Eitri Soelberg
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:06
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Otulony ciepłą kurtką sunął arteriami miasta, przeciskał się przez drobne rozgałęzienia ulic i wtapiał w otoczenie, czujnie obserwując wszystko to, co mogła przynieść noc. Lawirował wśród kamienic, przechodząc niepostrzeżenie, odnajdując dawno utraconą radość z podobnych podróży, odpychając lęki gnijące w zakamarkach umysłu, byle na nowo zanurzyć się w tym, czego pragnął już od najwcześniejszych lat marząc o kruczej odznace przywierającej do piersi. Przywykł do brudu Przesmyku, zjawiając się w nim ilekroć coś zwiastowało niebezpieczeństwo, ilekroć należało dotrzeć do źródeł zepsucia i zbrodni spowijających Midgard. Nie czuł lęku; nie bał się śmierci, za każdym razem stawiając na szali życie, byle uczynić coś więcej dla tych zatęchłych zaułków i nieświadomych niczego mieszkańców.
Pomarańczowe światełko tlącego się papierosa przygasało powoli gdy odsunął go od ust i pociągnął nosem. Przywierając do fasady budynku nie odgadł jeszcze, co go spotka – przyszedł tu niemal godzinę temu w celu zabezpieczenia dowodów przestępstwa dokonanego w jednej z obdrapanych, rozsypujących się kamienic. Wiedział, że nie jest tu mile widziany – był kruczym intruzem wżynającym się swą obecnością w chore ciało Przesmyku, drażniącym je każdym poruszeniem, niczym sól sypana na otwarte rany. Splunął pod nogi i rzucił niedopałek na ziemię, wgniatając go zdecydowanie w miękką dżdżystość chodnika. Zastrzygł uszami, gdy dotarł do nich odgłos wyrywający z zamyślenia. Wyraźne krzyki i przyspieszone kroki wskazywały na poruszenie w kolejnej przecznicy. Wiedział, że tu po podobnym poruszeniu może spodziewać się jedynie najgorszego. Ruszył z miejsca wpierw niespiesznie, miarkując swoje możliwości i sposób, w jaki powinien zbliżyć się ku rzeczonemu miejscu. Nie wahał się ani przez moment, wiedziony instynktami i wpojonym obowiązkiem. Nie był już żółtodziobem, choć działanie w pojedynkę zawsze przynosiło pewną dozę ryzyka – większego niż zwykle. To, co działo się następnie rozmywało myśli i sprowadzało je do poziomu prostych odruchów, gdy ciało wbiło się pomiędzy wilgotną beczkę, a ociekający deszczem mur. Okrążając kupę zgniłych liści, wciągnął ich mięsisty zapach w nozdrza i uśmiechnął się paskudnie, kuląc sylwetkę, by dobrze rozeznać sytuację. Najpierw pojawił się jeden, biegnący chwiejnie w chaosie pościgu, kolejno wyłoniła się trójka. Wiedział, że kimkolwiek był ścigany – nie miał szans z podobnymi opryszkami. Szczęśliwie zdawało się, że zwykły rozbłysk światła, uderzający znienacka w ich oczy, i wykorzystanie zawiłości struktur zabudowy starczał, by pogoń zmyliła trop. Wiedział, że nie może ryzykować bezpośrednią konfrontacją, zwłaszcza, gdy dostrzegł rozwodnione plamy krwi na bruku. Cichnące odgłosy pogoni zachęciły go, by podążyć za nieelegancką wskazówką obecności poszkodowanego. Działał cicho, lecz zdecydowanie, gdyż wiedział, że musi się spieszyć. Zagrożenie nie minęło całkowicie, a upływ krwi nieznajomego mógł doprowadzić do tragicznego końca. Choć nie wiedział do kogo zmierza, to musiał udzielić mu pomocy bezwzględnie. Na pytania miał jeszcze nadejść czas.
Biała niczym mleko mgła nie ułatwiała mu podróży, jednak wytężywszy wzrok dotarł do budynku, przy którym wyłonił się obły kontur sylwetki. Prawie w tym samym czasie usłyszał, że agresorzy również odnaleźli trop. Wciąż jednak istniała szansa, że unikną konfrontacji, jeśli będą wystarczająco zmyślni.
– Wstawaj, jeśli ci życie miłe – syknął i nie zważając na nic szarpnął nieznajomego, który opadł na bruk, by wcisnąć go przed sobą w uliczkę pomiędzy kamienicami. – Veggur – zakomenderował, a chwilę później zostali odgrodzeni od reszty przestrzeni kamienną ścianą. W ten sposób kolejny raz mogli zmylić trop, by w końcu oddalić się w zupełnie bezpieczne miejsce. Eitri zerknął na swojego towarzysza, choć jeszcze niezupełnie świadomie natrafił na przebłysk wspomnienia sprawiającego, że rysy twarzy uciekiniera wcale nie były mu zupełnie obce. Teraz jednak nasłuchiwał, czy będzie zmuszony do prawdziwej konfrontacji, choć zbliżające się kroki i krzyki ponownie rozmywały się gdzieś w odległych przecznicach.
Pomarańczowe światełko tlącego się papierosa przygasało powoli gdy odsunął go od ust i pociągnął nosem. Przywierając do fasady budynku nie odgadł jeszcze, co go spotka – przyszedł tu niemal godzinę temu w celu zabezpieczenia dowodów przestępstwa dokonanego w jednej z obdrapanych, rozsypujących się kamienic. Wiedział, że nie jest tu mile widziany – był kruczym intruzem wżynającym się swą obecnością w chore ciało Przesmyku, drażniącym je każdym poruszeniem, niczym sól sypana na otwarte rany. Splunął pod nogi i rzucił niedopałek na ziemię, wgniatając go zdecydowanie w miękką dżdżystość chodnika. Zastrzygł uszami, gdy dotarł do nich odgłos wyrywający z zamyślenia. Wyraźne krzyki i przyspieszone kroki wskazywały na poruszenie w kolejnej przecznicy. Wiedział, że tu po podobnym poruszeniu może spodziewać się jedynie najgorszego. Ruszył z miejsca wpierw niespiesznie, miarkując swoje możliwości i sposób, w jaki powinien zbliżyć się ku rzeczonemu miejscu. Nie wahał się ani przez moment, wiedziony instynktami i wpojonym obowiązkiem. Nie był już żółtodziobem, choć działanie w pojedynkę zawsze przynosiło pewną dozę ryzyka – większego niż zwykle. To, co działo się następnie rozmywało myśli i sprowadzało je do poziomu prostych odruchów, gdy ciało wbiło się pomiędzy wilgotną beczkę, a ociekający deszczem mur. Okrążając kupę zgniłych liści, wciągnął ich mięsisty zapach w nozdrza i uśmiechnął się paskudnie, kuląc sylwetkę, by dobrze rozeznać sytuację. Najpierw pojawił się jeden, biegnący chwiejnie w chaosie pościgu, kolejno wyłoniła się trójka. Wiedział, że kimkolwiek był ścigany – nie miał szans z podobnymi opryszkami. Szczęśliwie zdawało się, że zwykły rozbłysk światła, uderzający znienacka w ich oczy, i wykorzystanie zawiłości struktur zabudowy starczał, by pogoń zmyliła trop. Wiedział, że nie może ryzykować bezpośrednią konfrontacją, zwłaszcza, gdy dostrzegł rozwodnione plamy krwi na bruku. Cichnące odgłosy pogoni zachęciły go, by podążyć za nieelegancką wskazówką obecności poszkodowanego. Działał cicho, lecz zdecydowanie, gdyż wiedział, że musi się spieszyć. Zagrożenie nie minęło całkowicie, a upływ krwi nieznajomego mógł doprowadzić do tragicznego końca. Choć nie wiedział do kogo zmierza, to musiał udzielić mu pomocy bezwzględnie. Na pytania miał jeszcze nadejść czas.
Biała niczym mleko mgła nie ułatwiała mu podróży, jednak wytężywszy wzrok dotarł do budynku, przy którym wyłonił się obły kontur sylwetki. Prawie w tym samym czasie usłyszał, że agresorzy również odnaleźli trop. Wciąż jednak istniała szansa, że unikną konfrontacji, jeśli będą wystarczająco zmyślni.
– Wstawaj, jeśli ci życie miłe – syknął i nie zważając na nic szarpnął nieznajomego, który opadł na bruk, by wcisnąć go przed sobą w uliczkę pomiędzy kamienicami. – Veggur – zakomenderował, a chwilę później zostali odgrodzeni od reszty przestrzeni kamienną ścianą. W ten sposób kolejny raz mogli zmylić trop, by w końcu oddalić się w zupełnie bezpieczne miejsce. Eitri zerknął na swojego towarzysza, choć jeszcze niezupełnie świadomie natrafił na przebłysk wspomnienia sprawiającego, że rysy twarzy uciekiniera wcale nie były mu zupełnie obce. Teraz jednak nasłuchiwał, czy będzie zmuszony do prawdziwej konfrontacji, choć zbliżające się kroki i krzyki ponownie rozmywały się gdzieś w odległych przecznicach.
Bezimienny
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:07
Bywały dni, podczas których rozpierała go energia, kiedy czuł, że jego dłonie, choć kościste i poobdzierane, były w stanie przenosić całe góry. Innym razem zdawało mu się, że jego serce jest z ołowiu, napierające boleśnie na klatkę piersiową, zbyt ciężkie, aby kruche żebra mogły je utrzymać.
Teraz jednak trwał w zawieszeniu pomiędzy tymi dwoma stanami, rozdarty na pół, ogarniony wzmożoną chęcią ucieczki, niczym zwierzę zagonione w róg, jednocześnie poddając się błogiej stagnacji. Jeśli przeżyje, to będzie trzymał się z daleka od tego miejsca. Jeżeli umrze, to go pogrzebią. Tylko ciało jakoś tak dziwnie drżało, nie chcąc poddać się myśli o pozostawieniu tej kwestii w rękach losu, lecz były to jedynie słabe podrygi opadającej adrenaliny, podobne ostatnim agonalnym ruchom pisklęcia, które wypadło z gniazda. Nie chciał umierać i nie miał nic przeciwko własnej śmierci.
Było coś zabawnego — terapeuta Viktora zapewne miałby odmienne zdanie na ten temat i uznałaby to za co najmniej niepokojące — w przewlekłym myśleniu o swym unicestwieniu, traktowania go jako planu „B”, gdyby wszystkie inne wyjścia zawiodły. Ale fantazje o zimnym grobie wcale nie oznaczały ostrego kryzysu; stanowiły nieco pokrętny sposób na radzenie ze swoimi emocjami, paradoksalnie pomagały przetrwać. Były jak śmiech przez łzy.
Najchętniej nadal oddawałby się podobnym rozmyślaniom, ale echo przyniosło czyjeś kroki. Docisnął się mocniej plecami do ściany, gotów cisnąć pierwszym lepszym zaklęciem z dziedziny magii zakazanej, gdyby tylko okazało się to konieczne. Coś jednak w środku krzyczało, aby się wstrzymał, aby poczekał jeszcze kilka chwil, a głos ten był tak donośny, że nie mógł go zignorować. W końcu z mgły wyłoniła się męska sylwetka — na szczęście tylko jedna — która nie zdawała się mieć wobec niego złych zamiarów. Chyba.
Mężczyzna pomógł mu się podnieść (właściwie, to sam poderwał go do góry), a kiedy już ich twarze znalazły się dostatecznie blisko, nie mógł wyzbyć się wrażenie, że te rysy nie są mu obce. Że już kiedyś się spotkali, ale nie był w stanie powiedzieć gdzie, ani kiedy miało to miejsce.
Dopiero kiedy przybysz wypowiedział zaklęcie, a za ich plecami wyrósł mur, roztrzaskane fragmenty wspomnień ułożyły się w całość. Poczekalnia urządzona na modłę minionych lat dziewięćdziesiątych z palmą w donicy, stolik z zaokrąglonymi brzegami blatu oraz żółtej tapety na ścianie za recepcją.
— Znam cię — twierdzenie wyrwało się z ust młodszego galdra, zanim język usłuchał polecenia rozsądku, aby milczeć. — Ty też… — on też co? Też miał problemy emocjonalne, które wymagały interwencji specjalisty? Tego samego, z którego pomocy co najmniej dwa razy w miesiącu korzystał Vårvik? Tego samego, u którego jego towarzysz urządzał dantejskie sceny, którego podważał kompetencje, a następnie trzaskał drzwiami, by wrócić w następnym tygodniu z przekleństwem na ustach? — Przepraszam. — to nie moja sprawa — Poradzę już sobie sam.
Za każdym razem, gdy wspierał ciężar ciała na krwawiącej nodze miał wrażenie, że stąpa po tysiącach ostrzy, które wbijają się w jego skórę, wywołując trudny do opisania ból, lecz podtrzymując się zimnych cegieł był w stanie iść przed siebie. Byle tylko jak najdalej stąd, byle tylko jak najdalej od tego człowieka, od jego ukradkowych spojrzeń i podejrzliwych pytań.
Odnosił nieprzyjemne wrażenie, że on już wie. Że zdaje sobie sprawę z niezdrowej fascynacji studenta zakazanymi dziedzinami magii, że tylko czeka na odpowiedni moment, aby założyć na jego nadgarstki kajdany. Był w końcu z Kruczej Straży, jak informowała naszywka na jego ramieniu. Był największym niebezpieczeństwem.
Teraz jednak trwał w zawieszeniu pomiędzy tymi dwoma stanami, rozdarty na pół, ogarniony wzmożoną chęcią ucieczki, niczym zwierzę zagonione w róg, jednocześnie poddając się błogiej stagnacji. Jeśli przeżyje, to będzie trzymał się z daleka od tego miejsca. Jeżeli umrze, to go pogrzebią. Tylko ciało jakoś tak dziwnie drżało, nie chcąc poddać się myśli o pozostawieniu tej kwestii w rękach losu, lecz były to jedynie słabe podrygi opadającej adrenaliny, podobne ostatnim agonalnym ruchom pisklęcia, które wypadło z gniazda. Nie chciał umierać i nie miał nic przeciwko własnej śmierci.
Było coś zabawnego — terapeuta Viktora zapewne miałby odmienne zdanie na ten temat i uznałaby to za co najmniej niepokojące — w przewlekłym myśleniu o swym unicestwieniu, traktowania go jako planu „B”, gdyby wszystkie inne wyjścia zawiodły. Ale fantazje o zimnym grobie wcale nie oznaczały ostrego kryzysu; stanowiły nieco pokrętny sposób na radzenie ze swoimi emocjami, paradoksalnie pomagały przetrwać. Były jak śmiech przez łzy.
Najchętniej nadal oddawałby się podobnym rozmyślaniom, ale echo przyniosło czyjeś kroki. Docisnął się mocniej plecami do ściany, gotów cisnąć pierwszym lepszym zaklęciem z dziedziny magii zakazanej, gdyby tylko okazało się to konieczne. Coś jednak w środku krzyczało, aby się wstrzymał, aby poczekał jeszcze kilka chwil, a głos ten był tak donośny, że nie mógł go zignorować. W końcu z mgły wyłoniła się męska sylwetka — na szczęście tylko jedna — która nie zdawała się mieć wobec niego złych zamiarów. Chyba.
Mężczyzna pomógł mu się podnieść (właściwie, to sam poderwał go do góry), a kiedy już ich twarze znalazły się dostatecznie blisko, nie mógł wyzbyć się wrażenie, że te rysy nie są mu obce. Że już kiedyś się spotkali, ale nie był w stanie powiedzieć gdzie, ani kiedy miało to miejsce.
Dopiero kiedy przybysz wypowiedział zaklęcie, a za ich plecami wyrósł mur, roztrzaskane fragmenty wspomnień ułożyły się w całość. Poczekalnia urządzona na modłę minionych lat dziewięćdziesiątych z palmą w donicy, stolik z zaokrąglonymi brzegami blatu oraz żółtej tapety na ścianie za recepcją.
— Znam cię — twierdzenie wyrwało się z ust młodszego galdra, zanim język usłuchał polecenia rozsądku, aby milczeć. — Ty też… — on też co? Też miał problemy emocjonalne, które wymagały interwencji specjalisty? Tego samego, z którego pomocy co najmniej dwa razy w miesiącu korzystał Vårvik? Tego samego, u którego jego towarzysz urządzał dantejskie sceny, którego podważał kompetencje, a następnie trzaskał drzwiami, by wrócić w następnym tygodniu z przekleństwem na ustach? — Przepraszam. — to nie moja sprawa — Poradzę już sobie sam.
Za każdym razem, gdy wspierał ciężar ciała na krwawiącej nodze miał wrażenie, że stąpa po tysiącach ostrzy, które wbijają się w jego skórę, wywołując trudny do opisania ból, lecz podtrzymując się zimnych cegieł był w stanie iść przed siebie. Byle tylko jak najdalej stąd, byle tylko jak najdalej od tego człowieka, od jego ukradkowych spojrzeń i podejrzliwych pytań.
Odnosił nieprzyjemne wrażenie, że on już wie. Że zdaje sobie sprawę z niezdrowej fascynacji studenta zakazanymi dziedzinami magii, że tylko czeka na odpowiedni moment, aby założyć na jego nadgarstki kajdany. Był w końcu z Kruczej Straży, jak informowała naszywka na jego ramieniu. Był największym niebezpieczeństwem.
Eitri Soelberg
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:07
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zimny, szczelny mur odgrodził ich ciała od rozległej przestrzeni placu; zamknął w gardzieli wąskiej alei, tłumiąc światło latarni, wbijając jeszcze głębiej w mlecznobiałą mgłę i potęgując wrażenie lodowatości zalegającej na nagich karkach. Dojmująca cisza niosła w sobie tym razem obietnicę wytchnienia – ucieczki przed nieznanymi oprawcami. Wiedział dokładnie, co ma robić, analizując logicznie każde możliwe zakończenie tej historii. Nie bywał tu pierwszy raz i chociaż brudny bruk Przesmyku nigdy nie stał się dla niego czymś w pełni oswojonym, to jednak domyślał się, czego się po nim spodziewać: czego oczekiwać od zniszczonych, trzeszczących szyldów i kamienic ziejących pustymi oczodołami okien, w których nie było już śladu po gładkim szkle. Znał to wszystko, jak i był pewien przynajmniej części motywów działań zalegających w głowach tutejszych mieszkańców. Przesmyk Lokiego nie był przyjaznym miejscem.
Przepchnął sylwetkę chłopaka dalej, odsuwając się od zbudowanej czarem ściany jeszcze o kilka kroków. Mrok otulał ich szczelnie, choć nikłe światło księżyca przesączało się przez warstwę chmur, smogu i mglistej wilgoci. Wyrównał oddech, pozwalając, by klatka piersiowa odnalazła miarowy, dobrze znany sobie rytm. Rozejrzał się rzeczowo po najbliższej okolicy. W ich zasięgu nie było nic poza spróchniałą beczką i kilkoma pokruszonymi schodami wystającymi ponad chodnik. Kołyszące się nad głowami latarnie nie napawały go optymizmem, zwłaszcza, że rozpoznał dzięki nim dokładną lokalizację, w której się znaleźli. Ironia losu sprowadziła go do alei duchów – miejsca, którego unikał. Miał jedynie nadzieję, że dzisiaj nadnaturalne byty pozostaną spokojne i nie będą próbowały wyciągać ku niemu swych chaczykowatych palcow.
Dopiero po chwili, gdy dłonie samoistnie podążyły do kieszeni w poszukwaniu paczki papierosów, przyjrzał się twarzy nieznajomego: wychwycił znany wzorzec rysów, który wcześniej majaczył mu mgliście i bez przekonania. Jego uwagę przykuło zachowanie chłopaka – również rozpoznającego go wyraźnie.
– Co? – Brwi Soelberga ściągnęły się w grymasie niezrozumienia, gdy nagle został rażony olśnieniem. Teraz zdawał się pamiętać: chwile, które wolałby, aby nigdy nie wypłynęły na światło dzienne, te które paliły go żywym ogniem i sprawiały, że ponownie czuł się jak zagubione dziecko. Ileż razy próbował? Ilu specjalistów? Ile wyzwisk? Ile wypalonych papierosów i ile butelek z eliksirem spokoju? Nie potrafił tego zliczyć, wszystko zlewało się w jedną masę – śmierdzącą breję rozkładu własnej duszy, okaleczonej psychiki wyjącej jedynie i błagającej o koniec. Musiał to wszystko widzieć, sam zmierzył go kilkukrotnie spojrzeniem przesyconym rozjuszeniem, wciskając w głowę niezrozumiałe obawy, gdy trzaskał drzwiami i wychodził, przystawał przy murze i wyjmował nerwowo wymięty kartonik z nadkruszonym papierosem. Obcy chłopak był niemym obserwatorem jego upadku i teraz odczuł dyskomfort bardziej, niż kiedykolwiek. Zacisnął wargi w cieniutką linię, dusząc pomruk zdenerwowania.
– Pamiętam cię. – Kiwnął w końcu głową, gdyż wiedział, że kolejną wymówką pogrąży się jeszcze bardziej. Spojrzał na towarzysza jedynie przelotnie, muskając błękit jego oczu i w sekundzie odbijając uwagę na bruk, który nosił wyraźne ślady krwi – to trop posoki przywiódł go na miejsce i pozwolił uchronić młodego galdra przed wściekłą grupą opryszków. Słysząc zapewnienie, że nie potrzebuje pomocy, prychnął cicho pod nosem i westchnął.
– Nie tak prędko, jesteś mi winien wyjaśnienia. – Uczynił pauzę, po czym przykucnął bez zastanowienia i objął dłońmi poszkodowaną nogę chłopaka. – Poza tym, z tak załatwioną nogą daleko im nie uciekniesz, albo ich zwabisz śladami krwi. – Tym razem padł rzeczowy argument, a za nim zduszone przekleństwo: Soelberg nigdy nie był wybitnym lekarzem, a na lekcjach z magii leczniczej zwykle przysypiał, stąd nerwowość, z którą począł szukać w głowie odpowiedniego zaklęcia. – Sótthreinsa. – Zdawało się, że wszystko poszło dobrze i wstępnie oczyścił ranę. Zerknął ku górze na wciąż pzylepionego do muru chłopaka. – Sárr. To powinno pomóc – przyznał, gdy krew przestała sączyć się z rany. Wyprostował się i odetchnął, wydobywając z kieszeni upragnioną paczkę fajek. Zawiesił jednego papierosa pomiędzy wargami i odpalił swoją starą, zdezelowaną zapalniczką. – Palisz? – zagadnął i wyciągnął w kierunku młodszego mężczyzny rękę w geście poczęstunku.
Przepchnął sylwetkę chłopaka dalej, odsuwając się od zbudowanej czarem ściany jeszcze o kilka kroków. Mrok otulał ich szczelnie, choć nikłe światło księżyca przesączało się przez warstwę chmur, smogu i mglistej wilgoci. Wyrównał oddech, pozwalając, by klatka piersiowa odnalazła miarowy, dobrze znany sobie rytm. Rozejrzał się rzeczowo po najbliższej okolicy. W ich zasięgu nie było nic poza spróchniałą beczką i kilkoma pokruszonymi schodami wystającymi ponad chodnik. Kołyszące się nad głowami latarnie nie napawały go optymizmem, zwłaszcza, że rozpoznał dzięki nim dokładną lokalizację, w której się znaleźli. Ironia losu sprowadziła go do alei duchów – miejsca, którego unikał. Miał jedynie nadzieję, że dzisiaj nadnaturalne byty pozostaną spokojne i nie będą próbowały wyciągać ku niemu swych chaczykowatych palcow.
Dopiero po chwili, gdy dłonie samoistnie podążyły do kieszeni w poszukwaniu paczki papierosów, przyjrzał się twarzy nieznajomego: wychwycił znany wzorzec rysów, który wcześniej majaczył mu mgliście i bez przekonania. Jego uwagę przykuło zachowanie chłopaka – również rozpoznającego go wyraźnie.
– Co? – Brwi Soelberga ściągnęły się w grymasie niezrozumienia, gdy nagle został rażony olśnieniem. Teraz zdawał się pamiętać: chwile, które wolałby, aby nigdy nie wypłynęły na światło dzienne, te które paliły go żywym ogniem i sprawiały, że ponownie czuł się jak zagubione dziecko. Ileż razy próbował? Ilu specjalistów? Ile wyzwisk? Ile wypalonych papierosów i ile butelek z eliksirem spokoju? Nie potrafił tego zliczyć, wszystko zlewało się w jedną masę – śmierdzącą breję rozkładu własnej duszy, okaleczonej psychiki wyjącej jedynie i błagającej o koniec. Musiał to wszystko widzieć, sam zmierzył go kilkukrotnie spojrzeniem przesyconym rozjuszeniem, wciskając w głowę niezrozumiałe obawy, gdy trzaskał drzwiami i wychodził, przystawał przy murze i wyjmował nerwowo wymięty kartonik z nadkruszonym papierosem. Obcy chłopak był niemym obserwatorem jego upadku i teraz odczuł dyskomfort bardziej, niż kiedykolwiek. Zacisnął wargi w cieniutką linię, dusząc pomruk zdenerwowania.
– Pamiętam cię. – Kiwnął w końcu głową, gdyż wiedział, że kolejną wymówką pogrąży się jeszcze bardziej. Spojrzał na towarzysza jedynie przelotnie, muskając błękit jego oczu i w sekundzie odbijając uwagę na bruk, który nosił wyraźne ślady krwi – to trop posoki przywiódł go na miejsce i pozwolił uchronić młodego galdra przed wściekłą grupą opryszków. Słysząc zapewnienie, że nie potrzebuje pomocy, prychnął cicho pod nosem i westchnął.
– Nie tak prędko, jesteś mi winien wyjaśnienia. – Uczynił pauzę, po czym przykucnął bez zastanowienia i objął dłońmi poszkodowaną nogę chłopaka. – Poza tym, z tak załatwioną nogą daleko im nie uciekniesz, albo ich zwabisz śladami krwi. – Tym razem padł rzeczowy argument, a za nim zduszone przekleństwo: Soelberg nigdy nie był wybitnym lekarzem, a na lekcjach z magii leczniczej zwykle przysypiał, stąd nerwowość, z którą począł szukać w głowie odpowiedniego zaklęcia. – Sótthreinsa. – Zdawało się, że wszystko poszło dobrze i wstępnie oczyścił ranę. Zerknął ku górze na wciąż pzylepionego do muru chłopaka. – Sárr. To powinno pomóc – przyznał, gdy krew przestała sączyć się z rany. Wyprostował się i odetchnął, wydobywając z kieszeni upragnioną paczkę fajek. Zawiesił jednego papierosa pomiędzy wargami i odpalił swoją starą, zdezelowaną zapalniczką. – Palisz? – zagadnął i wyciągnął w kierunku młodszego mężczyzny rękę w geście poczęstunku.
Bezimienny
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:07
Oddzieleni od agresorów ścianą byli bezpieczni — przynajmniej przez chwilę — lecz nawet teraz ciałem młodego Vårvika wstrząsały dreszcze niepokoju; zimne macki trudnego do uzasadnienia strachu ślizgające się wzdłuż kręgosłupa młodego galdra. Udało mu się przeżyć, ale to wcale nie oznaczało końca jego jego kłopotów; nie, kiedy u jego boku kroczył funkcjonariusz Kruczej Straży, któremu ukradkiem rzucał zlęknione spojrzenia. Przybył do Przesmyku Lokiego prywatnie, czy służbowo? Pierwsza z opcji wydawała się całkowicie nieprawdopodobna; gdyby zależało mu na załatwieniu osobistych spraw, logicznym byłoby posunięcie się do swego rodzaju anonimowości. Gdyby nie był w pracy, nie niósłby na piersi symbolu znienawidzonej przez mieszkańców tej części Midgardu organizacji, niczym żywa plansza strzelecka wystawiona na lawinę ołowiowych kul.
A jeżeli to zasadzka?
Czytał o tym, choć nie potrafił przypomnieć sobie jak wyglądała okładka książki, która wpadła w jego ręce, jak brzmiał jej tytuł, nie był w stanie również przywołać żadnych innych jej fragmentów. Nie miało to w tym momencie najmniejszego znaczenia, liczyło się tylko to, że Kruczy byli sprytni, sprytniejsi niż utarło się w pewnych… społecznościach. Mieli swoich informatorów, swoje sztuczki, którymi z łatwością odkrywali — jak mogło się zdawać — starannie ukryte dowody zbrodni, a byli przy tym uparci i bezwzględni. Być może polowali w Przesmyku Lokego na takich jak Viktor; naiwnych chłopców, którzy zachłysnęli się zakazaną magią, dali się omamić wizją zdobycia potęgi, bycia k i m ś, przed kim inni będą giąć plecy w kłąb. Co robili im po wszystkim? Przesłuchiwali, sprawdzali, czy przekroczyli już pewne granice? A może bez pytania hańbili dłonie pieczęcią, skazując ich na wieczne potępienie za znalezienie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze?
Ale Viktor, mimo swej godnej dziecka nieostrożności, która nierzadko pakowała go w kłopoty, przygotował się na tę ewentualność; jakby sam Odyn użyczył mu na moment swej mądrości. Przez krótki moment naprawdę nawet uwierzył w boską opatrzność, gdy smoliste skrzydła wzbijającego się do lotu kruka rozpostarły się nad ich głowami. Nie miał sobie nic do zarzucenia, Eitri nie znajdzie znajdzie żadnych dowodów na to, że skierował swe kroki do owianej złą sławą dzielnicy w celu zdobycia materiałów do nauki zakazanej dziedziny magii; wystarczy, że przetrząśnie jego plecak, który tak uparcie przyciskał do piersi, że wyciągnie z niego zapełniony koślawym pismem notes oraz teczkę pełną chaotycznego maszynopisu, by zmyć ze studenta wszelkie podejrzenia o powiązania ze ślepcami.
Oczekiwał wyjaśnień, a nie zeznań, więc Viktor mu je da; oskarżony miał prawo uciekać się do fałszu, a on właśnie tak się czuł, mimo, iż Kruczy ani razu tego nie zasugerował.
— Liczyłem, że znajdę tutaj kogoś, kto będzie mógł mi pomóc... — odparł sam zdziwiony tym, jak łatwo przychodziło mu mijanie się z prawdą, z jaką pewnością łgarstwo wyrwało się z jego ust, jak naturalnie brzmiało. — To… nieco zawiła spra… Och, poradzę so…
Ciche westchnienie wyrwało się z ust młodego galdra, gdy obce dłonie zacisnęły się na jego chudej łydce. Zachwiał się niebezpiecznie i prawdopodobnie by upadł, gdyby w porę nie chwycił ramion swojego wybawcy. Zawstydzony swą niemocą szybko odwrócił wzrok — nie mógłby znieść jego spojrzenia, nie w momencie, w którym był całkowicie zdany na jego łaskę. Chciał się wyrwać i odejść, uprzednio żarliwie zapewniając o dobrym samopoczuciu, lecz żaden dźwięk nie był w stanie opuścić jego krtani. Zaraz potem, ku wielkiemu zdziwieniu Vårvika, ból zelżał, a ciepła strużka krwi przestała sączyć się po nodze.Po wszystkim odsunął się od mężczyzny, jakby w obawie, że lada moment, a jego dotyk go poparzy i ruszył przed siebie. Utrzymywanie równowagi przychodziło mu z pewną dozą trudności, ale przynajmniej był w stanie utrzymać się na własnych nogach.
— Czasami — skinął wolno głową. Odmówił jednak, gdy zobaczył wyciągniętą ku niemu paczkę papierosów. Krwawienie ustąpiło, ale Vårvik czuł się jakby zaraz miał zwymiotować, a obawiał się, że po nikotynie nie będzie w stanie utrzymać żołądka w ryzach. — Dziękuję.
Dalej już sobie poradzę.
Dotrę do domu o własnych siłach.
To tylko kawałek drogi.
Nie chciałbym odrywać od pracy, ale…
Zimno mi.
Kręci mi się w głowie.
Boję się.
— Jestem Viktor.
A jeżeli to zasadzka?
Czytał o tym, choć nie potrafił przypomnieć sobie jak wyglądała okładka książki, która wpadła w jego ręce, jak brzmiał jej tytuł, nie był w stanie również przywołać żadnych innych jej fragmentów. Nie miało to w tym momencie najmniejszego znaczenia, liczyło się tylko to, że Kruczy byli sprytni, sprytniejsi niż utarło się w pewnych… społecznościach. Mieli swoich informatorów, swoje sztuczki, którymi z łatwością odkrywali — jak mogło się zdawać — starannie ukryte dowody zbrodni, a byli przy tym uparci i bezwzględni. Być może polowali w Przesmyku Lokego na takich jak Viktor; naiwnych chłopców, którzy zachłysnęli się zakazaną magią, dali się omamić wizją zdobycia potęgi, bycia k i m ś, przed kim inni będą giąć plecy w kłąb. Co robili im po wszystkim? Przesłuchiwali, sprawdzali, czy przekroczyli już pewne granice? A może bez pytania hańbili dłonie pieczęcią, skazując ich na wieczne potępienie za znalezienie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze?
Ale Viktor, mimo swej godnej dziecka nieostrożności, która nierzadko pakowała go w kłopoty, przygotował się na tę ewentualność; jakby sam Odyn użyczył mu na moment swej mądrości. Przez krótki moment naprawdę nawet uwierzył w boską opatrzność, gdy smoliste skrzydła wzbijającego się do lotu kruka rozpostarły się nad ich głowami. Nie miał sobie nic do zarzucenia, Eitri nie znajdzie znajdzie żadnych dowodów na to, że skierował swe kroki do owianej złą sławą dzielnicy w celu zdobycia materiałów do nauki zakazanej dziedziny magii; wystarczy, że przetrząśnie jego plecak, który tak uparcie przyciskał do piersi, że wyciągnie z niego zapełniony koślawym pismem notes oraz teczkę pełną chaotycznego maszynopisu, by zmyć ze studenta wszelkie podejrzenia o powiązania ze ślepcami.
Oczekiwał wyjaśnień, a nie zeznań, więc Viktor mu je da; oskarżony miał prawo uciekać się do fałszu, a on właśnie tak się czuł, mimo, iż Kruczy ani razu tego nie zasugerował.
— Liczyłem, że znajdę tutaj kogoś, kto będzie mógł mi pomóc... — odparł sam zdziwiony tym, jak łatwo przychodziło mu mijanie się z prawdą, z jaką pewnością łgarstwo wyrwało się z jego ust, jak naturalnie brzmiało. — To… nieco zawiła spra… Och, poradzę so…
Ciche westchnienie wyrwało się z ust młodego galdra, gdy obce dłonie zacisnęły się na jego chudej łydce. Zachwiał się niebezpiecznie i prawdopodobnie by upadł, gdyby w porę nie chwycił ramion swojego wybawcy. Zawstydzony swą niemocą szybko odwrócił wzrok — nie mógłby znieść jego spojrzenia, nie w momencie, w którym był całkowicie zdany na jego łaskę. Chciał się wyrwać i odejść, uprzednio żarliwie zapewniając o dobrym samopoczuciu, lecz żaden dźwięk nie był w stanie opuścić jego krtani. Zaraz potem, ku wielkiemu zdziwieniu Vårvika, ból zelżał, a ciepła strużka krwi przestała sączyć się po nodze.Po wszystkim odsunął się od mężczyzny, jakby w obawie, że lada moment, a jego dotyk go poparzy i ruszył przed siebie. Utrzymywanie równowagi przychodziło mu z pewną dozą trudności, ale przynajmniej był w stanie utrzymać się na własnych nogach.
— Czasami — skinął wolno głową. Odmówił jednak, gdy zobaczył wyciągniętą ku niemu paczkę papierosów. Krwawienie ustąpiło, ale Vårvik czuł się jakby zaraz miał zwymiotować, a obawiał się, że po nikotynie nie będzie w stanie utrzymać żołądka w ryzach. — Dziękuję.
Dotrę do domu o własnych siłach.
To tylko kawałek drogi.
Nie chciałbym odrywać od pracy, ale…
Zimno mi.
Kręci mi się w głowie.
Boję się.
— Jestem Viktor.
Eitri Soelberg
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:07
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Obserwował go z pewną rezerwą, powołując się na zasadę ograniczonego zaufania. Przesmyk widywał już nie takich absztyfikantów w swej historii – zwodniczo zdających się jedynie niewinnymi dzieciakami zawieruszonymi wśród brudnych uliczek. Spięcie, które pojawiało się na ich twarzach, w momencie gdy zauważali kruczą odznakę, utwierdzało go tylko w pierwotnym założeniu. Niechęć do funkcjonariuszy być może nie była niczym przesadnym, lecz starczająco już w swym życiu doświadczył podobnych obrazków – niewidzialnej guli rosnącej w gardle, przesuwającej się boleśnie do żołądka, gdy ktoś tylko stawał o obliczu prawa. Wzruszył jednak jedynie ramionami, bardziej skupiony na pierwszej pomocy, niż usilnym wyduszaniu z towarzysza kolejnych faktów. Gdy tylko zatamował krew i wyprostował się, by nakarmić swój nałóg, jego oblicze nieco złagodniało, choć wciąż nosiło w sobie charakterystyczny rys chmurności i dziwnej obojętności na to, co miało miejsce ledwie kilka minut temu. Wysłuchał jego wątpliwych wymówek, właściwie niewiele tłumaczących i wnoszących do całej sprawy. I tak był pełen podziwu, że nie miotał się wyjątkowo i nie wypluwał nerwowo kolejnych bezsensownych usprawiedliwień, jak zwykli czynić przyłapani na gorącym uczynku pośledni lub domorośli przestępcy.
– Mhm. Nie powiem, dobre miejsce do szukania pomocy – mruknął i zaśmiał się cierpko pod nosem, pozwalając by wyraźny odgłos powątpiewania dotarł do uszu blondyna. Potem w zupełnej ciszy oglądał dalsze jego poczynania, determinację tlącą się w niewyraźnym, rozmytym spojrzeniu i słabość w ramionach, które z całą pewnością nie nawykły do podobnych sytuacji. Subtelne oznaki przemawiały raczej za tym, że młody faktycznie wpakował się w jakąś dziwną farsę, być może próbując zgrywać kogoś, kim w zasadzie nie był, a gdy sprawy wymknęły się spod kontroli i do głosu doszła prawdziwa brutalność, najzwyczajniej w świecie skapitulował i pobladł ze strachu. To miejsce zdecydowanie nie było mu domem, choć może żył w przeświadczeniu, że i owszem, kiedyś przyjmie go z otwartymi ramionami.
Charakterystyczny szczęk uspokajał go, a obłoczek burego dymu, który zawisł w wilgotnym powietrzu, pokrzepiał przedziwnie. Zmrużył lekko oko, gdy nieznajomy mu odmówił i z westchnieniem schował kartonik do okrycia wierzchniego, pilnując by zdezelowana zapalniczka nie wypadła mu przypadkiem w kałużę. Pociągnął nosem i odsunął papierosa od ust, zawiesiwszy pomiędzy dwoma palcami, które wycelował w Viktora. Oparł się swobodnie o mokry mur, układając papierosa ponownie pomiędzy zaróżowionymi od listopadowego chłodu wargami. Usłyszawszy jego imię pokiwał lekko głową, a tuż przed jego twarzą zatlił się żółto-pomarańczowy punkcik. Widział dokładnie, że szanse na jego samodzielny powrót do domu są raczej w tm stanie nikłe, lecz postanowił trwać w swym niewzruszeniu, póki sytuacja nie wymagała dalszej interwencji. I tak nie mógł mu uciec.
– Eitri Soelberg. Kryminalno-śledczy. Z resztą, wiesz dobrze, z kim masz do czynienia. Pewnie też wiesz, że mogę cię wylegitymować. – Mówił wciąż z przedziwnym spokojem i brakiem wzburzenia. Głoski układały się gładko, bez zbędnych ozdobników, dźwięcząc surowością, ale i rutyną. Nie pierwszy i nie ostatni raz był w podobnej sytuacji. Miejsce i okoliczności nie przemawiały na korzyść Viktora, sam musiał o tym doskonale wiedzieć. – Twoje usprawiedliwienie było kiepskie i wciąż nie pozwolę ci po prostu, tak sobie wesoło, pójść do domu. Już zupełnie odrywając się od tego, że jesteś nadal potwornie blady i byłbyś gotowy wpaść w bramę kolejnej kamienicy i zemdleć. – otarł wierzchem dłoni czoło i zaciągnął się papierosem. Okolica zdawała się zupełnie opustoszała, jedynie wiatr świszczał i poruszał delikatnie zmurszałymi szyldami sklepów. Oderwał plecy od lodowatej fasady i przybliżył się do Viktora, pochwyciwszy jego mętne, zmęczone spojrzenie.
– Ranę powinien zobaczyć medyk, ja nim niestety nie jestem, więc nie gwarantuję, że wszystko będzie z nią dobrze. Poza tym, powinienem cię wyprowadzić stąd bezpiecznie, a ty w międzyczasie powinieneś zadbać o to, aby zaspokoić moją ciekawość i udowodnić, że nie sprowadzały cię tu żadne szemrane interesy i faktycznie jesteś jedynie ofiarą. – Nie zamierzał wdawać się w zbędą polemikę, interesowały go fakty oraz to, czy chłopak dotrze bezpiecznie do domu.
– Mhm. Nie powiem, dobre miejsce do szukania pomocy – mruknął i zaśmiał się cierpko pod nosem, pozwalając by wyraźny odgłos powątpiewania dotarł do uszu blondyna. Potem w zupełnej ciszy oglądał dalsze jego poczynania, determinację tlącą się w niewyraźnym, rozmytym spojrzeniu i słabość w ramionach, które z całą pewnością nie nawykły do podobnych sytuacji. Subtelne oznaki przemawiały raczej za tym, że młody faktycznie wpakował się w jakąś dziwną farsę, być może próbując zgrywać kogoś, kim w zasadzie nie był, a gdy sprawy wymknęły się spod kontroli i do głosu doszła prawdziwa brutalność, najzwyczajniej w świecie skapitulował i pobladł ze strachu. To miejsce zdecydowanie nie było mu domem, choć może żył w przeświadczeniu, że i owszem, kiedyś przyjmie go z otwartymi ramionami.
Charakterystyczny szczęk uspokajał go, a obłoczek burego dymu, który zawisł w wilgotnym powietrzu, pokrzepiał przedziwnie. Zmrużył lekko oko, gdy nieznajomy mu odmówił i z westchnieniem schował kartonik do okrycia wierzchniego, pilnując by zdezelowana zapalniczka nie wypadła mu przypadkiem w kałużę. Pociągnął nosem i odsunął papierosa od ust, zawiesiwszy pomiędzy dwoma palcami, które wycelował w Viktora. Oparł się swobodnie o mokry mur, układając papierosa ponownie pomiędzy zaróżowionymi od listopadowego chłodu wargami. Usłyszawszy jego imię pokiwał lekko głową, a tuż przed jego twarzą zatlił się żółto-pomarańczowy punkcik. Widział dokładnie, że szanse na jego samodzielny powrót do domu są raczej w tm stanie nikłe, lecz postanowił trwać w swym niewzruszeniu, póki sytuacja nie wymagała dalszej interwencji. I tak nie mógł mu uciec.
– Eitri Soelberg. Kryminalno-śledczy. Z resztą, wiesz dobrze, z kim masz do czynienia. Pewnie też wiesz, że mogę cię wylegitymować. – Mówił wciąż z przedziwnym spokojem i brakiem wzburzenia. Głoski układały się gładko, bez zbędnych ozdobników, dźwięcząc surowością, ale i rutyną. Nie pierwszy i nie ostatni raz był w podobnej sytuacji. Miejsce i okoliczności nie przemawiały na korzyść Viktora, sam musiał o tym doskonale wiedzieć. – Twoje usprawiedliwienie było kiepskie i wciąż nie pozwolę ci po prostu, tak sobie wesoło, pójść do domu. Już zupełnie odrywając się od tego, że jesteś nadal potwornie blady i byłbyś gotowy wpaść w bramę kolejnej kamienicy i zemdleć. – otarł wierzchem dłoni czoło i zaciągnął się papierosem. Okolica zdawała się zupełnie opustoszała, jedynie wiatr świszczał i poruszał delikatnie zmurszałymi szyldami sklepów. Oderwał plecy od lodowatej fasady i przybliżył się do Viktora, pochwyciwszy jego mętne, zmęczone spojrzenie.
– Ranę powinien zobaczyć medyk, ja nim niestety nie jestem, więc nie gwarantuję, że wszystko będzie z nią dobrze. Poza tym, powinienem cię wyprowadzić stąd bezpiecznie, a ty w międzyczasie powinieneś zadbać o to, aby zaspokoić moją ciekawość i udowodnić, że nie sprowadzały cię tu żadne szemrane interesy i faktycznie jesteś jedynie ofiarą. – Nie zamierzał wdawać się w zbędą polemikę, interesowały go fakty oraz to, czy chłopak dotrze bezpiecznie do domu.
Bezimienny
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:07
Każdy milimetr ciała Viktora zdawał się ostrzegać przed zbytnią spoufałością z Kruczym, który, swoją drogą, nie wyglądał na szczególnie przychylnego młodemu galdrowi. Ograniczone zaufanie; rozsądnie, zważywszy na okoliczności, w jakich przyszło im się poznać, lecz znacznie komplikujące sprawę, zmuszające studenta do rozważnego dobierania słów, szukania złotego środka pomiędzy paniczną wylewnością, a butnym zbywaniem.
Słowa mężczyzny skwitował jedynie beznamiętnym wzruszeniem ramion. Owszem, Przesmyk Lokiego był miejscem, w którym prędzej powinien się spodziewać ostrza pomiędzy żebrami, aniżeli ludzkich gestów, lecz nie każda pomoc oznaczała życzliwe zachowania. Nie zamierzał jednak wchodzić z nim w polemikę; nie mógł wyzbyć się wrażenia, że funkcjonariuszowi o to chodzi, jakby w ten sposób chciał sprowokować Vårvika do sprzeczki, podczas której Viktor nieopatrznie podzieli się pewnymi interesującymi z punktu widzenia służb informacjami.
Ale jasnowłosy wiedział zapewne jeszcze mniej, niż jego towarzysz. Nie był nawet godzien miana pionka w brutalnej grze, jaka od tygodni rozgrywała się na midgardzkich ulicach; był jedynie cieniem snującym się pośród zapomnianych przez bogów zaułków, ledwie mgnieniem. Głupim chłopcem.
— Nie mam nic do ukrycia — odparł niewzruszony, sięgając do plecaka, w którym zdawał się szukać czegoś przez dłuższą chwilę. Wreszcie udało mu się znaleźć dokument, który następnie drżącymi dłońmi — z zimna, chciałby skłamać — podał Eitriemu, mimo, iż ten nie wydał mu oficjalnego polecenia. Manifest pokojowych zamiarów, festiwal wcale-nie-tak-złudnej uległości.
Zaraz potem do dokumentu dołączył notes w grubej czarnej oprawie, zapełniony chaotycznym, lecz mimo to czytelnym, pismem Viktora. Ostatnie strony dotyczyły jego wczorajszego spotkania z Sagą.
— Szukałem dziewczyn. Kobiet... Prostytutek… — spuścił wzrok na własne buty, czując, jak palą go policzki oraz uszy. Czuł się wystarczająco zakłopotany na samą myśl o tym, że ktoś mógł założyć, że korzysta z ich usług; nie zniósłby do tego oceniającego spojrzenia. — Do indywidualnych wywiadów pogłębionych. Jestem studentem psychologii na Instytucie Kenaz i piszę artykuł na temat zdolności adaptacyjnych i... I... Liczyłem, że być może dziś uda mi się spotkać kogoś, kto chciałby… Kto mógłby odpowiedzieć mi na kilka pytań…
Czuł się tak, jakby ktoś ścisnął jego struny głosowe, uniemożliwiając mu normalną mowę. Powiedział już wystarczająco wiele, niechże Solberg się zlituje i odpuści mu dalsze wyjaśnienia. Wystarczająco przerażony był pościgiem przez trzech nieznanych agresorów.
— Och nie, nie, żadnych szpitali... — zaprotestował, stanowczo kręcąc głową. Nie chciał, aby Ingrid dowiedziała się o jego bezmyślnych eskapadach. Martwiłaby się, słusznie zresztą, a to kosztowałoby Viktora resztę wolności, jaką dawały mu studia oraz kawalerka na miejscu. — Znam kogoś, kto jest lekarzem… Prawie…
Klara. Wspomnienie o przyjaciółce rozlało się kojącym ciepłem pod jego skórą, napełniając go odwagą. Panna Sorsa wspominała, że jej ojciec pracuje w Kruczej Straży; ciekawe zatem, czy znał się z człowiekiem, który patrzył na niego podejrzliwie, jakby był co najmniej przestępcą? A przecież Viktor wcale nie zamierzał stać się ślepcem, wcale nie chciał podążać ścieżką mroku, lękał się, że jego skórę mogłaby oblec pajęczyna czarnych żył, dobitny dowód na plugawość natury.
Był jedynie chłopcem, który pragnął przytulić matkę. Jeden, ostatni raz.
— Przepraszam.
Słowa mężczyzny skwitował jedynie beznamiętnym wzruszeniem ramion. Owszem, Przesmyk Lokiego był miejscem, w którym prędzej powinien się spodziewać ostrza pomiędzy żebrami, aniżeli ludzkich gestów, lecz nie każda pomoc oznaczała życzliwe zachowania. Nie zamierzał jednak wchodzić z nim w polemikę; nie mógł wyzbyć się wrażenia, że funkcjonariuszowi o to chodzi, jakby w ten sposób chciał sprowokować Vårvika do sprzeczki, podczas której Viktor nieopatrznie podzieli się pewnymi interesującymi z punktu widzenia służb informacjami.
Ale jasnowłosy wiedział zapewne jeszcze mniej, niż jego towarzysz. Nie był nawet godzien miana pionka w brutalnej grze, jaka od tygodni rozgrywała się na midgardzkich ulicach; był jedynie cieniem snującym się pośród zapomnianych przez bogów zaułków, ledwie mgnieniem. Głupim chłopcem.
— Nie mam nic do ukrycia — odparł niewzruszony, sięgając do plecaka, w którym zdawał się szukać czegoś przez dłuższą chwilę. Wreszcie udało mu się znaleźć dokument, który następnie drżącymi dłońmi — z zimna, chciałby skłamać — podał Eitriemu, mimo, iż ten nie wydał mu oficjalnego polecenia. Manifest pokojowych zamiarów, festiwal wcale-nie-tak-złudnej uległości.
Zaraz potem do dokumentu dołączył notes w grubej czarnej oprawie, zapełniony chaotycznym, lecz mimo to czytelnym, pismem Viktora. Ostatnie strony dotyczyły jego wczorajszego spotkania z Sagą.
— Szukałem dziewczyn. Kobiet... Prostytutek… — spuścił wzrok na własne buty, czując, jak palą go policzki oraz uszy. Czuł się wystarczająco zakłopotany na samą myśl o tym, że ktoś mógł założyć, że korzysta z ich usług; nie zniósłby do tego oceniającego spojrzenia. — Do indywidualnych wywiadów pogłębionych. Jestem studentem psychologii na Instytucie Kenaz i piszę artykuł na temat zdolności adaptacyjnych i... I... Liczyłem, że być może dziś uda mi się spotkać kogoś, kto chciałby… Kto mógłby odpowiedzieć mi na kilka pytań…
Czuł się tak, jakby ktoś ścisnął jego struny głosowe, uniemożliwiając mu normalną mowę. Powiedział już wystarczająco wiele, niechże Solberg się zlituje i odpuści mu dalsze wyjaśnienia. Wystarczająco przerażony był pościgiem przez trzech nieznanych agresorów.
— Och nie, nie, żadnych szpitali... — zaprotestował, stanowczo kręcąc głową. Nie chciał, aby Ingrid dowiedziała się o jego bezmyślnych eskapadach. Martwiłaby się, słusznie zresztą, a to kosztowałoby Viktora resztę wolności, jaką dawały mu studia oraz kawalerka na miejscu. — Znam kogoś, kto jest lekarzem… Prawie…
Klara. Wspomnienie o przyjaciółce rozlało się kojącym ciepłem pod jego skórą, napełniając go odwagą. Panna Sorsa wspominała, że jej ojciec pracuje w Kruczej Straży; ciekawe zatem, czy znał się z człowiekiem, który patrzył na niego podejrzliwie, jakby był co najmniej przestępcą? A przecież Viktor wcale nie zamierzał stać się ślepcem, wcale nie chciał podążać ścieżką mroku, lękał się, że jego skórę mogłaby oblec pajęczyna czarnych żył, dobitny dowód na plugawość natury.
Był jedynie chłopcem, który pragnął przytulić matkę. Jeden, ostatni raz.
— Przepraszam.
Eitri Soelberg
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:07
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nigdy nie uważał, aby potrzeba ludzi, by wpływać jakoś na otoczenie, i by czynić cokolwiek na rzez lepszego życia, była czymś złym. Pochwalał osoby czyniące wiele dla społeczeństwa oraz tych, którzy wybierali drogę zawodową opartą na pomaganiu innym. Sam w pewnym sensie kierował się podobnymi pobudkami, gdy wstępował do Kruczej Straży. Ideały, które mu wtedy przyświecały były niezwykle żywe w jego sercu, choć ostatnim czasem być może zapuścił się nieco, trawiony w głównej mierze chorobą i brakiem umiejętności, by jakoś wygrzebać się z nawarstwionych problemów. Starał się jednak, by wykrzesać z siebie choć iskrę dawnego zapału, za którą miała rozgorzeć cała dusza. Zdawało się, że zaczął stawiać już pierwsze kroki, coraz pewniej obracając się w swym naturalnym środowisku, gdzie każdy, najmniejszy gest, każda interwencja, mogła przynosić niezwykłe owoce, zwłaszcza w czasach takich jak te – niepewnych i mrocznych. Spoglądając na młodszego mężczyznę rozważał to wszystko po cichu, jednak nie potrafił wyzbyć się wrażenia pewnej dozy naiwności, zbytniej zapalczywości i niepotrzebnego ryzyka. O ile faktycznie pochwalał angażowanie się w podobne sprawy, o tyle przechadzki po przesmyku, zwłaszcza w wykonaniu niedoświadczonych ludzi, budziły w nim sprzeciw. Pokiwał więc jedynie głową, cmoknął i zaciągnął się papierosem. Bacznie obserwując swego towarzysza, wypuścił cienkie strużki dymu nosem, obracając jeszcze raz wszystkie dokumenty, które ten mu przekazał. Przejrzał pobieżnie notatki, w pamięci odnotował najważniejsze dane tyczące się Viktora i wciąż, najwyraźniej dziwnie przejęty, nie zamierzał oddać mu przekazanych przedmiotów. Z całą pewnością nie umknęło Soelbergowi to, że uczynił wszystko nad wyraz chętnie, prawdopodobnie w tym nie próbując go okłamać – jedna rzecz, która wcale nie przesądzała o zupełnie pobłażliwym potraktowaniu zajścia. Zapewne mógł pójść za myślą – niepotrzebnie biegał za jakąś dziewczyną i ściągnął na siebie uwagę ochroniarzy, bądź innych wyrzutków w jakiś sposób związanych z prostytutką. O guza było tu łatwo, o kosę między żebra, chyba jeszcze prościej.
– Tak, faktycznie, tak to wygląda – przyznał z nienaturalnym spokojem i wyważeniem, bez podbicia podejrzliwością. – Szlachetna praca. Tyle, że – zawiesił na moment, a w błękitnych tęczówkach zaigrała niezrozumiała irytacja. – Narażanie się w tak głupi sposób, zwłaszcza w sytuacji, która panuje, nie jest niczym godnym pochwały. Rozumiem intencję, ale z tej bezmyślności właśnie bierze się gro wypadków. Nie chcę być fatalistą, ale gdybym zupełnie przypadkowo się tutaj nie znalazł, nie wiem, czy mógłbyś dalej kiedykolwiek przeprowadzać jakiekolwiek wywiady – rozwinął w przejmująco szczery sposób, nie dając mu żadnych złudzeń. W końcu dopalił papierosa i rozgniótł go pod podeszwą buta na wilgotnym bruku.
Kolejne spojrzenie, którym go obdarzył, przesycone było ponownie rozbawieniem, zapewne lekkim niedowierzaniem w to, co powiedział mu młodszy mężczyzna.
– Prawie psycholog, prawie lekarz, winszuję odwagi. Słuchaj... – uciął i stanął naprzeciwko, ściskając kartki i notatnik, wyciągając je w jego stronę, lecz wciąż bez intencji łatwego oddania. – Wiem, że niektórzy mają potrzebę bycia bohaterskimi do końca, ale zrobisz sobie tylko i wyłącznie krzywdę. Czego ty się tak naprawdę obawiasz, że nie chcesz iść do lekarza? – Zapytał, choć wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Bardziej uzmysłowienia jak okropnie nieodpowiedzialną rzecz próbował zrobić, po zastanowieniu jednak, skoro jego życiu nie zagrażało teoretycznie nic, mógł robić, co zechce, a Soelberg nie miał prawa, by zmuszać go do wizyty u medyka.
– W domu trzeba to dobrze zabandażować, rana nie wydaje się głęboka. – Teraz rozluźnił palce i podał mu jego własność. – Muszę zrobić notatkę ze zdarzenia i tak. Jestem w trakcie służby, nie prywatnie. Wezmę twoje oświadczenie i odprowadzę cię do domu. Nie mam podstaw, żeby cię zatrzymać, aczkolwiek tak jak mówiłem, ślad po tym wszystkim zostanie w kartotekach. – Oddalił się na dwa kroki i sięgnął po kolejnego papierosa. Nie odpalił go jednak, jedynie zawiesił na dolnej wardze, oczekując na jakiekolwiek słowa Vårvika.
– Tak, faktycznie, tak to wygląda – przyznał z nienaturalnym spokojem i wyważeniem, bez podbicia podejrzliwością. – Szlachetna praca. Tyle, że – zawiesił na moment, a w błękitnych tęczówkach zaigrała niezrozumiała irytacja. – Narażanie się w tak głupi sposób, zwłaszcza w sytuacji, która panuje, nie jest niczym godnym pochwały. Rozumiem intencję, ale z tej bezmyślności właśnie bierze się gro wypadków. Nie chcę być fatalistą, ale gdybym zupełnie przypadkowo się tutaj nie znalazł, nie wiem, czy mógłbyś dalej kiedykolwiek przeprowadzać jakiekolwiek wywiady – rozwinął w przejmująco szczery sposób, nie dając mu żadnych złudzeń. W końcu dopalił papierosa i rozgniótł go pod podeszwą buta na wilgotnym bruku.
Kolejne spojrzenie, którym go obdarzył, przesycone było ponownie rozbawieniem, zapewne lekkim niedowierzaniem w to, co powiedział mu młodszy mężczyzna.
– Prawie psycholog, prawie lekarz, winszuję odwagi. Słuchaj... – uciął i stanął naprzeciwko, ściskając kartki i notatnik, wyciągając je w jego stronę, lecz wciąż bez intencji łatwego oddania. – Wiem, że niektórzy mają potrzebę bycia bohaterskimi do końca, ale zrobisz sobie tylko i wyłącznie krzywdę. Czego ty się tak naprawdę obawiasz, że nie chcesz iść do lekarza? – Zapytał, choć wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Bardziej uzmysłowienia jak okropnie nieodpowiedzialną rzecz próbował zrobić, po zastanowieniu jednak, skoro jego życiu nie zagrażało teoretycznie nic, mógł robić, co zechce, a Soelberg nie miał prawa, by zmuszać go do wizyty u medyka.
– W domu trzeba to dobrze zabandażować, rana nie wydaje się głęboka. – Teraz rozluźnił palce i podał mu jego własność. – Muszę zrobić notatkę ze zdarzenia i tak. Jestem w trakcie służby, nie prywatnie. Wezmę twoje oświadczenie i odprowadzę cię do domu. Nie mam podstaw, żeby cię zatrzymać, aczkolwiek tak jak mówiłem, ślad po tym wszystkim zostanie w kartotekach. – Oddalił się na dwa kroki i sięgnął po kolejnego papierosa. Nie odpalił go jednak, jedynie zawiesił na dolnej wardze, oczekując na jakiekolwiek słowa Vårvika.
Bezimienny
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:08
Mawiają, że strach ma wielkie oczy, lecz nie jest to prawdą; wystarczyło tylko spojrzeć na Viktora, aby przekonać się, jak naprawdę wyglądał — objawiał się w nienaturalnej bladości skóry, zlewającej się w jedno z kredowością budynków oraz sińcami zmartwień pod powiekami. Czasem szedł krok dalej, nadawał drżenie dłoniom, vibrato głosowi, niepewnie powtarzał pierwsze sylaby i odbierał zdolność logicznego myślenia. Młody galdr od stóp do głów przepełniony był lękami, których źródła niekiedy trudno było było zidentyfikować.
— Nie byłaby to wielka strata dla świata — wzruszył ramionami, usilnie starając się udawać dzielnego, twardego, silnego, mężnego, ale spuszczona głowa i wycofana postawa, jakby obawie, że każde ostrzejsze słowo wbije się w jego skórę tysiącem igieł, nadawały mu jedynie godnej politowania groteski. — Nie chcę być problemem.
Z niecierpliwością czekał, aż Kruczy odda mu notatki, bowiem każda kolejna sekunda, każde kolejne przeczytanie zdanie, przybliżało tożsamość dziewczyn, z którymi Viktor przeprowadzał wywiady, mimo, iż nie padło żadne nazwisko; ot, drobne fakty z życia, niesprzyjające identyfikacji biorąc pod uwagę całą populację magicznej Skandynawii, lecz kluczowe w przypadku tej konkretnej midgardzkiej grupy prostytutek. Suche informacje, które jeszcze nie zostały naciągnięte, zmienione, zanonimizowane. A przecież obiecał im, Viktor przysięgał im wszystkim, że zachowa dyskrecję, że ich tożsamość pozostanie tajemnicą. To nie były złe dziewczyny, żadna z nich nie była; to świat okrutnie z nich zadrwił, przyparł do muru, pozbawił wyboru. Próbował przerwać ich stygmatyzację, nie ją kultywować.
— W kartotekach? — jęknął zbolały, zaraz jednak jego twarz przybrała grymas ponurej rezygnacji. Będzie tylko nazwiskiem w raporcie ze służby, pocieszał się w myślach. Czytał gdzieś o dokumentowaniu i tak napisali, że nie powinien być nikim więcej, niż nazwiskiem w raporcie, że to nie będzie miało żadnego wpływu na jego życie; ot, zwykła informacja dla funkcjonariuszy, że był tego dnia w tym miejscu, bo gdyby hipotetycznie coś się wydarzyło, panowie złożą mu wizytę, albo list z wezwaniem wyślą. — Skoro trzeba... Ale jeśli jestem pełnoletni, to nie będziecie powiadamiać mojej ciotki, prawda? Och, proszę, ani słowa mojej ciotce, bo mnie udusi... To znaczy, nadopiekuńczością zadusi, nadmiarem miłości zakrztusi, zamknie w złotej klatce. Ani słowa ciotce...
Mówił szybko, chaotycznie, niemalże na granicy majaczenia. Stracił dużo krwi — więcej, niż początkowo zakładał — na szczęście nie na tyle, by wymagać pilnej interwencji, jednakże desperacko potrzebował odpoczynku; gorącego prysznica, zmywającego z niego brud Przesmyku Lokiego, symbolicznie oczyszczającego z kurzu kłamstwa lepiącego się do duszy, a także łóżka; ciepłego i wygodnego, gdzie naciągnie kołdrę na głowę i schowa się przed światem i będzie bezpieczny — przynajmniej do świtu.
Schował swoje rzeczy do plecaka i utykając na jedną nogę ruszył przed siebie zamgloną alejką, nie zwracając uwagi na to, czy Kruczy za nim podąża. Byle jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Odwrócił się jednak na pięcie i zapytał jeszcze:
— Mam nadzieję, że wszystko, co zostało tu dziś ujawnione, a dotyczy moich badań, mieści się w granicach tajemnicy zawodowej?
— Nie byłaby to wielka strata dla świata — wzruszył ramionami, usilnie starając się udawać dzielnego, twardego, silnego, mężnego, ale spuszczona głowa i wycofana postawa, jakby obawie, że każde ostrzejsze słowo wbije się w jego skórę tysiącem igieł, nadawały mu jedynie godnej politowania groteski. — Nie chcę być problemem.
Z niecierpliwością czekał, aż Kruczy odda mu notatki, bowiem każda kolejna sekunda, każde kolejne przeczytanie zdanie, przybliżało tożsamość dziewczyn, z którymi Viktor przeprowadzał wywiady, mimo, iż nie padło żadne nazwisko; ot, drobne fakty z życia, niesprzyjające identyfikacji biorąc pod uwagę całą populację magicznej Skandynawii, lecz kluczowe w przypadku tej konkretnej midgardzkiej grupy prostytutek. Suche informacje, które jeszcze nie zostały naciągnięte, zmienione, zanonimizowane. A przecież obiecał im, Viktor przysięgał im wszystkim, że zachowa dyskrecję, że ich tożsamość pozostanie tajemnicą. To nie były złe dziewczyny, żadna z nich nie była; to świat okrutnie z nich zadrwił, przyparł do muru, pozbawił wyboru. Próbował przerwać ich stygmatyzację, nie ją kultywować.
— W kartotekach? — jęknął zbolały, zaraz jednak jego twarz przybrała grymas ponurej rezygnacji. Będzie tylko nazwiskiem w raporcie ze służby, pocieszał się w myślach. Czytał gdzieś o dokumentowaniu i tak napisali, że nie powinien być nikim więcej, niż nazwiskiem w raporcie, że to nie będzie miało żadnego wpływu na jego życie; ot, zwykła informacja dla funkcjonariuszy, że był tego dnia w tym miejscu, bo gdyby hipotetycznie coś się wydarzyło, panowie złożą mu wizytę, albo list z wezwaniem wyślą. — Skoro trzeba... Ale jeśli jestem pełnoletni, to nie będziecie powiadamiać mojej ciotki, prawda? Och, proszę, ani słowa mojej ciotce, bo mnie udusi... To znaczy, nadopiekuńczością zadusi, nadmiarem miłości zakrztusi, zamknie w złotej klatce. Ani słowa ciotce...
Mówił szybko, chaotycznie, niemalże na granicy majaczenia. Stracił dużo krwi — więcej, niż początkowo zakładał — na szczęście nie na tyle, by wymagać pilnej interwencji, jednakże desperacko potrzebował odpoczynku; gorącego prysznica, zmywającego z niego brud Przesmyku Lokiego, symbolicznie oczyszczającego z kurzu kłamstwa lepiącego się do duszy, a także łóżka; ciepłego i wygodnego, gdzie naciągnie kołdrę na głowę i schowa się przed światem i będzie bezpieczny — przynajmniej do świtu.
Schował swoje rzeczy do plecaka i utykając na jedną nogę ruszył przed siebie zamgloną alejką, nie zwracając uwagi na to, czy Kruczy za nim podąża. Byle jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Odwrócił się jednak na pięcie i zapytał jeszcze:
— Mam nadzieję, że wszystko, co zostało tu dziś ujawnione, a dotyczy moich badań, mieści się w granicach tajemnicy zawodowej?
Eitri Soelberg
Re: 16.11.2000 – Aleja duchów – E. Soelberg & Bezimienny: V. Vårvik Pią 24 Lis - 13:08
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Skrzywił się nieprzyjemnie na jego słowa. Nigdy nie przepadał za podobnymi stwierdzeniami umykającymi z ust niefrasobliwie; zapewne światu byłoby obojętne, gdyby którekolwiek z nich zniknęło. Nie było to nic nadzwyczaj odkrywczego – być może jedyną kwestią pozostawało w jakich ramach Viktor zawierał „świat”. Sam Soelberg miał poczucie przerysowania całej sytuacji i zdawało mu się, że kiedy on był w podobnym wieku, czy nawet jeszcze uczęszczając do szkoły, jakoś lepiej radził sobie w podobnych okolicznościach. Teraz, gdy występował po drugiej stronie i zmienił perspektywę, patrzył na wszystko z nieukrywaną irytacją i poczuciem, że kolejny raz ktoś przez zupełną bezmyślność własnych czynów dokłada mu pustej roboty.
– Po co ten dramatyzm? Słuchaj, jak nie chcesz być problemem, to po prostu nie pakuj się w miejsca, w których łatwo o guza i utratę życia, dobra? – Był wyjątkowo kiepski w empatii, gdy na pierwszy plan wysuwały się obowiązki zawodowe. Sam dawno doszedł do wniosku, że rozpasanie emocji w takich chwilach znacznie utrudniało wykonywanie zadań, jasnych i niezwykle prostych, wynikających z procedur. Westchnął tylko, ubolewając nad zachowaniem młodego galdra. Przyglądał mu się gdy ten odbierał soje notatki z niepewnością i strachem malującym się na dnie błękitnych oczu.
– Ciotce? – zdziwił się. – Wiesz co, młody, uwierz mi, że mam o wiele więcej ważniejszych spraw na głowie, niż ganiać do twojej ciotki z byle powodu. Dorosły jesteś chyba, prawda? Sam o tym zresztą wspominasz. – Ostatkiem dobrego taktu powstrzymał się przed kąśliwą uwagą. – Jak mówiłem, nie mam podstaw, by dzisiaj cię zatrzymać i wyciągać jakieś dodatkowe konsekwencje, a wpis do kartotek jeszcze nikomu szczególnie nie zaszkodził, więc rozchmurz się. – Dramatyzm, który uderzył w Viktora, najwyraźniej nie udzielał się Soelbergowi poddającemu spotkanie rutynowej obróbce. Uśmiechnął się nawet, w niewymuszony, zupełnie szczery sposób, choć noszący wyraźne znamiona zadziorności.
Chaotyczność wdzierająca się w słowa młodego mężczyzny nie umknęła funkcjonariuszowi, co tylko i wyłącznie przekonywało go, iż należało jak najszybciej doprowadzić go do domu i dopełnić formalności. Wciąż nie zamierzał pozostawiać go samemu sobie, skoro więc obiecał mu przechadzkę pod same drzwi mieszkania, zamierzał się tego trzymać. Nie chciał również pozostawać dłużej w Przesmyku i tutaj zajmować się uzupełnianiem papierów, zdecydowanie wolał wybrać do tego celu miejsce spokojniejsze i czystsze. Obserwował przez moment jak Vårvik oddala się i samotnie podąża alejką. Uniósł jedną z brwi ku górze w geście drobnej irytacji żłobiącej się w rysach twarzy, ostatecznie westchnął jednak z wyraźnym zmęczeniem i zniechęceniem, gdyż nie chciał tracić dodatkowo energii na niepotrzebne utarczki słowne.
– Możesz być spokojny, nie zamierzam nigdzie z tym biec. – Stał jeszcze przez moment, nim zdecydował się podążyć za Viktorem, zrównał z nim bardzo szybko z uwagi na utykanie młodszego mężczyzny.
Chłód i wilgoć przylepiały się do ciała niezwykle chętnie, a on nie zamierzał przeciągać nieuniknionego. Ruszył we wskazanym kierunku bez słowa, w zupełnym milczeniu, nie próbując nawet nawiązywać dodatkowego kontaktu. Nie było mu to potrzebne. Odezwał się doń dopiero, gdy byli na miejscu. Tam też oszczędnie dawkując słowa zebrał potrzebne informacje i upewniwszy się że Viktor ma wszystko, co potrzebne, by zadbać o ranę, ruszył w swoją stronę.
Eitri i Bezimienny z tematu
– Po co ten dramatyzm? Słuchaj, jak nie chcesz być problemem, to po prostu nie pakuj się w miejsca, w których łatwo o guza i utratę życia, dobra? – Był wyjątkowo kiepski w empatii, gdy na pierwszy plan wysuwały się obowiązki zawodowe. Sam dawno doszedł do wniosku, że rozpasanie emocji w takich chwilach znacznie utrudniało wykonywanie zadań, jasnych i niezwykle prostych, wynikających z procedur. Westchnął tylko, ubolewając nad zachowaniem młodego galdra. Przyglądał mu się gdy ten odbierał soje notatki z niepewnością i strachem malującym się na dnie błękitnych oczu.
– Ciotce? – zdziwił się. – Wiesz co, młody, uwierz mi, że mam o wiele więcej ważniejszych spraw na głowie, niż ganiać do twojej ciotki z byle powodu. Dorosły jesteś chyba, prawda? Sam o tym zresztą wspominasz. – Ostatkiem dobrego taktu powstrzymał się przed kąśliwą uwagą. – Jak mówiłem, nie mam podstaw, by dzisiaj cię zatrzymać i wyciągać jakieś dodatkowe konsekwencje, a wpis do kartotek jeszcze nikomu szczególnie nie zaszkodził, więc rozchmurz się. – Dramatyzm, który uderzył w Viktora, najwyraźniej nie udzielał się Soelbergowi poddającemu spotkanie rutynowej obróbce. Uśmiechnął się nawet, w niewymuszony, zupełnie szczery sposób, choć noszący wyraźne znamiona zadziorności.
Chaotyczność wdzierająca się w słowa młodego mężczyzny nie umknęła funkcjonariuszowi, co tylko i wyłącznie przekonywało go, iż należało jak najszybciej doprowadzić go do domu i dopełnić formalności. Wciąż nie zamierzał pozostawiać go samemu sobie, skoro więc obiecał mu przechadzkę pod same drzwi mieszkania, zamierzał się tego trzymać. Nie chciał również pozostawać dłużej w Przesmyku i tutaj zajmować się uzupełnianiem papierów, zdecydowanie wolał wybrać do tego celu miejsce spokojniejsze i czystsze. Obserwował przez moment jak Vårvik oddala się i samotnie podąża alejką. Uniósł jedną z brwi ku górze w geście drobnej irytacji żłobiącej się w rysach twarzy, ostatecznie westchnął jednak z wyraźnym zmęczeniem i zniechęceniem, gdyż nie chciał tracić dodatkowo energii na niepotrzebne utarczki słowne.
– Możesz być spokojny, nie zamierzam nigdzie z tym biec. – Stał jeszcze przez moment, nim zdecydował się podążyć za Viktorem, zrównał z nim bardzo szybko z uwagi na utykanie młodszego mężczyzny.
Chłód i wilgoć przylepiały się do ciała niezwykle chętnie, a on nie zamierzał przeciągać nieuniknionego. Ruszył we wskazanym kierunku bez słowa, w zupełnym milczeniu, nie próbując nawet nawiązywać dodatkowego kontaktu. Nie było mu to potrzebne. Odezwał się doń dopiero, gdy byli na miejscu. Tam też oszczędnie dawkując słowa zebrał potrzebne informacje i upewniwszy się że Viktor ma wszystko, co potrzebne, by zadbać o ranę, ruszył w swoją stronę.
Eitri i Bezimienny z tematu