:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz
2 posters
Bezimienny
03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:32
03.09.2000
Smak nastoletnich lat przyświecał każdemu stuknięciu obcasów o brukowane uliczki. Tłum rozchodził się przed nerwową poświatą, podążającą w bieli blasku ostatnich, wiosennych promieni. Ledwie chwilą w błękitnych tęczówkach były pojedyncze odłamy światła, które przechodziły przez czarne okulary. Ich ersticke.
Białe, lniane rękawy uwierały w nadgarstki, materiał sukienki boleśnie ścierał się z obitym przy sprzątaniu mieszkania kolanem. Całość rysunku, plasującego się teraz przed oczyma przechodniów była kreślona cienką, ledwie widoczną linią. Niczym mgła, duch przekraczający granice światów. Nieobecna i pobladła, wtapiająca się prozaicznością, a jednak zbyt jaskrawa, by nie skupić spojrzeń. Jedno, drugie, trzecie. Przestańcie.
Palce zacisnęły się na rączce torebki, odnajdując w tym zagubioną pewność. Biały płaszcz, ledwie zarzucony na ramiona zachrzęścił bojaźliwie, chwilę później odnajdując przyjemność w zawieszeniu się na szczupłym przedramieniu. Zawsze tak samo, od wielu, wielu, och, od zbyt wielu lat. Lekko przekrzywiony, subtelnie obciążający. Dopasowany do torebki i butów. Trochę zbyt ciepły jak na ciepło wrześniowego popołudnia. Znajoma - a może nie? kiedyś chyba miała inną końcówkę - klamka wybrzmiała symfonię wprowadzenia, pozwalając kobiecie przekroczyć próg znajomej naleśnikarni. Wystarczyło, że lekko odpuściła dłoń tuż po zamknięciu drzwi; że nos zaczerpnął słodkawego zapachu cukru waniliowego i karmelu. Tylko tyle, by trafiła do niewinnych lat prawdziwej, jeszcze lekko dziecięcej młodości. Tych wyzbytych lęku przed dziennikarzami, wrogami, arystokratami czy fanami. Nawet ci ostatni, ostoja weny w bezkresnym uwielbieniu, nawet oni byli niechciani. Uwłaczający, irytujący i pociągający za sobą boleści wypowiadanych słów. Tłoczno. Ten świat jest zbyt tłoczny.
Głęboki oddech zagościł w piersi Sissel, pozwalając na chwilę pozbierać myśli. Zęby zacisnęły się na mięśniach policzków, nadając przełykanej ciężko ślinie delikatnego posmaku żelaza.
O której miała odebrać córeczkę od niani? Może odbierze ją szybciej? Elise uwielbia naleśniki, Sissel trochę mniej lubi sprzątać bryzgającą po całym pomieszczeniu czekoladę. Kupi z owocami.
Obcas ponownie wystukał rytm uświadomienia innych o swoim istnieniu. Tym razem delikatnie, niemalże składając hołd lodowatym płytkom, pokrytym lekkim piaskiem z butów gościa wchodzącego przed nią. Nie lubiła tego uczucia, gdy równa podeszwa natrafia na ruchomy grunt małych minerałów, zmielonych wielokrotnym przerzucaniem. Teraz jednak nie to się liczyło, gdy wyryte w podświadomości sceny powróciły w czeluście przyświecających myśli. Bliskość długich, pokrytych pojedynczymi stupami palców. Lekki uśmiech, gdy zawsze zamawiali to co zawsze. Kwestie prawne były nużące, Eitri. Zdecydowanie wolała algebrę, ale on wtedy zabierał jej podręcznik i kazał pisać sprawozdanie z uroków. Ten upierdliwy kosmyk włosów dalej zwisał niesfornie po wysuwającym się na piedestał policzku. Ostrość twarzy. Zgnilizna duszy. Słodki zapach karmelu.
Kup i wychodź idiotko, bo znów ktoś Cię rozpozna.
Eitri Soelberg
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:33
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Niezmienne pragnienie niezmąconego spokoju, zbyt nachalne, zbyt bezdenne aby zaspokoić je drobnymi momentami przerwy, gdy wyrywał się z zatłoczonego, wiecznie rozgorączkowanego pomieszczenia, w którym wciąż wrzało od natłoku spraw. Nieubłaganie zbliżającego się końca roku i widma sprawozdań piętrzących się ogromnymi, wysokimi niczym drapacze chmur, stosami na biurkach i tak wiecznie zapracowanych oficerów. Kolejne włamanie, rozbój w biały dzień, zbyt wiele brudu, zbyt wiele niemiło wbijających się w świadomość drzazg braku ideałów, które poruszyłyby świat i skłoniły do uczciwości każdego człowieka. Ciche westchnienie wyrwało się z jego ust, gdy przekraczał dobrze znany próg miejsca pełnego słodyczy. Z namaszczeniem celebrując niewypowiedzianą tradycję pochłaniania zbyt wielkich gór naleśników, aby potem nie móc ze spokojem zasnąć i czuć ten przedziwny ucisk w boku. Kolejny z grzechów, za które w pełni świadomie odpowiadał. Następny z nich upuścił na ziemię i rozgniótł czubkiem buta, pochylając się aby zebrać strzęp niedopalonego papierosa. Klapnięcie w kosz stojący przed naleśnikarnią przeszło niemal bez echa na zatłoczonej ulicy.
Znajoma twarz sprzedawcy, znajomy zapach, kolory być może nazbyt łagodne, nieco mdłe, ale wciąż dodające temu miejscu uroku. Dłonie powędrowały bezwiednie do kieszeni, jedynie na chwilę, aby później wydostać się z nich i spleść za plecami. Wszedł odważnie, oddychając pełną piersią. Na pierwszy plan wysuwał się wszechobecny zapach cukru, przetykanego tonami wanilii. Vanilla tahitensis lekko owocowa, niezwykle przyjemna. Palony cukier uderzał w drugiej fali, gdy stawiał kolejny krok, karmel ustępował łagodności słodkiego mleka przemieniającego go niemalże w płynne złoto, o wiele łagodniejsze niż ostre tony miodu spadziowego tak chętnie rozlewanego na naleśniki przez właściciela. Kolejno były już tylko zapachy bardziej ulotne, świeże… perfumy… perfumy… na bogów, skąd te perfumy?! Płynność ruchów zachwiała się; kolejny krok, który miał ustawić go w równym, cierpliwym rzędzie oczekujących klientów, zatrzymał się w połowie. Noga nie dotknęła podłoża, nim nie uniósł wzroku. Splecione palce zacisnęły się mocniej, głowa zdawała się przetwarzać jakieś niemożliwe ilości wiadomości, rutyna została zaburzona. Przyszedł po spokój, otrzymał chaos – nie było zapachu truskawek, bananów i jagód, był zapach perfum. Natarczywie wbijających się w głowę.
Les Crêpes de Louis-Marie… Les Crêpes... Crêpes… przetwarzał dobrze zapamiętaną sekwencję, niezbyt wyraźny akcent, zbyt pokraczny, brzmiący bardziej jak kpina, niż faktyczna próba wymówienia dokładnie i poprawnie egzotycznej nazwy. Louis-Marie. Jej usta wyglądały idealnie, gdy próbowała nauczyć go, jak bez wstydu informować, gdzie powinno chodzić się na naleśniki. Zwykle karcił się wtedy w głowie, że zupełnie nie potrafi złożyć dziwnie brzmiących dźwięków w coś zadowalającego. Z biegiem lat mógł powiedzieć tylko jedno – nic w tym temacie się nie zmieniło.
Nie był nawet pewien, czy znów coś go nie mami, jasna sylwetka mogła należeć do każdego, do tysiąca podobnych osób. Zwykle w takich chwilach robił rzeczy najgłupsze z możliwych. Wychylił się lekko, niezbyt nachalnie, zupełnie tak, jakby chciał dopatrzeć się niezmiennego od lat menu wywieszonego tuż obok lady. Zupełnie tak, jakby nagle z dnia na dzień stracił swój sokoli wzrok. Pierwsza fala niepokoju ustąpiła niemal zupełnie, gdy obwiódł spojrzeniem po jasnych włosach, dłonie ułożyły się wzdłuż ciała, a drgający palec wskazywał na pokusę lekkiego dotknięcia faktury płaszcza.
Tym razem umysł nie płatał mu figli. Wszystko się zgadzało. Wszystko było na swoim miejscu niezmiennie, naleśnikarnia, ona, on i fakt, że wciąż nie potrafił układać powitań.
Znajoma twarz sprzedawcy, znajomy zapach, kolory być może nazbyt łagodne, nieco mdłe, ale wciąż dodające temu miejscu uroku. Dłonie powędrowały bezwiednie do kieszeni, jedynie na chwilę, aby później wydostać się z nich i spleść za plecami. Wszedł odważnie, oddychając pełną piersią. Na pierwszy plan wysuwał się wszechobecny zapach cukru, przetykanego tonami wanilii. Vanilla tahitensis lekko owocowa, niezwykle przyjemna. Palony cukier uderzał w drugiej fali, gdy stawiał kolejny krok, karmel ustępował łagodności słodkiego mleka przemieniającego go niemalże w płynne złoto, o wiele łagodniejsze niż ostre tony miodu spadziowego tak chętnie rozlewanego na naleśniki przez właściciela. Kolejno były już tylko zapachy bardziej ulotne, świeże… perfumy… perfumy… na bogów, skąd te perfumy?! Płynność ruchów zachwiała się; kolejny krok, który miał ustawić go w równym, cierpliwym rzędzie oczekujących klientów, zatrzymał się w połowie. Noga nie dotknęła podłoża, nim nie uniósł wzroku. Splecione palce zacisnęły się mocniej, głowa zdawała się przetwarzać jakieś niemożliwe ilości wiadomości, rutyna została zaburzona. Przyszedł po spokój, otrzymał chaos – nie było zapachu truskawek, bananów i jagód, był zapach perfum. Natarczywie wbijających się w głowę.
Les Crêpes de Louis-Marie… Les Crêpes... Crêpes… przetwarzał dobrze zapamiętaną sekwencję, niezbyt wyraźny akcent, zbyt pokraczny, brzmiący bardziej jak kpina, niż faktyczna próba wymówienia dokładnie i poprawnie egzotycznej nazwy. Louis-Marie. Jej usta wyglądały idealnie, gdy próbowała nauczyć go, jak bez wstydu informować, gdzie powinno chodzić się na naleśniki. Zwykle karcił się wtedy w głowie, że zupełnie nie potrafi złożyć dziwnie brzmiących dźwięków w coś zadowalającego. Z biegiem lat mógł powiedzieć tylko jedno – nic w tym temacie się nie zmieniło.
Nie był nawet pewien, czy znów coś go nie mami, jasna sylwetka mogła należeć do każdego, do tysiąca podobnych osób. Zwykle w takich chwilach robił rzeczy najgłupsze z możliwych. Wychylił się lekko, niezbyt nachalnie, zupełnie tak, jakby chciał dopatrzeć się niezmiennego od lat menu wywieszonego tuż obok lady. Zupełnie tak, jakby nagle z dnia na dzień stracił swój sokoli wzrok. Pierwsza fala niepokoju ustąpiła niemal zupełnie, gdy obwiódł spojrzeniem po jasnych włosach, dłonie ułożyły się wzdłuż ciała, a drgający palec wskazywał na pokusę lekkiego dotknięcia faktury płaszcza.
Tym razem umysł nie płatał mu figli. Wszystko się zgadzało. Wszystko było na swoim miejscu niezmiennie, naleśnikarnia, ona, on i fakt, że wciąż nie potrafił układać powitań.
Bezimienny
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:33
Mały duchu, widzisz ból. Uwielbiała go obserwować. Pochłaniać spojrzeniem stróżki krwi wypływające z ran po rzuceniu Ógagn. Uwielbiała zmarszczoną skórę twarzy - czyż nie jest wtedy równie piękna, co jej własna? - gdy cierpienie nabiera głębi, dobierając się do dalszych tkanek niż ledwie skóra. Uwielbia karmić ludzi tym, co sama otrzymuje za każdym sięgnięciem po wolność. Gdy obelgi prostaków mijanych na ulicy rozbierały ją z ostatniej przyzwoitości. Gdy dzień później kości przebijały jednolitą strukturę skóry, nadając delikatnej twarzyczce pełnego konsternacji uśmiechu.
Wyjścia z sytuacji podobne do chwili, gdy świst powietrza powitał ją w progach naleśnikarni, były kiełkującym ogniwem serii zdarzeń. Zaślepienie? Dopiero teraz widziała prawdziwie. Swoje błędy, swój grzech, swoje przyjemności w przymkniętych powiekach. Dlaczego więc dalej musiała kroczyć pełna obaw, skrywając piękne ciało pod nieprześwitującym materiałem sukienki; pod stertą łgarstw wypowiedzianych w murach różanego więzienia?
Elise. Ledwie złączenie głosek, na pozór prozaiczne określenie córki. Działało jak antidotum. Chwilowa myśl, ułamek sekundy, dziecięca twarz przepływająca na moment pośród wspomnień. Tylko tyle potrzebowała, by przebijająca się pod mleczną skórą żuchwa złagodniała z delikatnością łabędziego puchu.
Dziesięć. Dziesięć lat temu siedzieli tu razem, pozwalając słodkiemu smakowi rozpływać się w spragnionych po wyczerpującym dniu buziach. Obserwowała, jak wargi układają się na widelcu, chwilę później zaciskając z wyraźnymi załamaniami przyschniętego naskórka. Jabłko Adama podnosiło się wyraźnie w imię przełykania, a on siedział zamyślony, patrząc z niemrawością braku mimiki przy stoliku na zewnątrz. Stosunkowo ciepły, wrześniowy dzień. Upalny.
Dreszcz przekroczył granicę dobrego smaku, poruszenie się sylwetki wybiło ją z zamyślenia, co zwieńczyła kilkukrotnym zatrzepotaniem podkręconych tuszem rzęs. Jeszcze raz. Lodowaty błękit natrafił na przyjemne zarysowanie szczęki dziwaka. Dziwak zawsze miał rozsunięty plecak, biegła za nim pół korytarza, by wreszcie zasunąć asymetryczną zawiłość. Dziwak stał teraz przed nią, na pozór normalny jak zawsze. Może tylko ta trzymająca się na reszcie, lekko przekrzywiona rzęsa była składniową odmienności.
Bezdech.
Pokryte satynową, czerwoną szminką usta zbiły się w zwieńczającą szaleńczą gonitwę myśli kreskę. Lekki dołeczek policzka skwitował wcześniejsze zagryzanie wnętrza mięśni, a opinająca sukienka teraz uwierała bliskością materiału. Karmel w powietrzu, cynamon w oczy. Chrzęśnięcie zastygniętego na kamień lukru. Wolała bezy.
- Cześć, Eitri. - Ciepło, kobiecość przebijająca się przez fałdy głosowe owładnęła wszystkim wokół, nadając dziwnej roztropności myśli. Nie było w tym głosie radości; łabądek wyrósł w chłodzie niemieckich spojrzeń, teraz kwitnąc w całej okazałości powagą i mierzwiącą obojętnością. Nie utuli go do snu. Nie da ukojenia. Będzie czekał na próżno, nasz słodziutki odmieniec.
Tęskniła. Chyba. Gdzieś w mięśniach zagościło wspomnienie ciepła ramion, które znała w każdym załamaniu i równości. Pamiętała bicie serca, różnorodne dla każdego, a jednak tak podobne. Jedno wygrywało przez nagi tors, utulając zmęczone, spełnione ciało do snu. Dawało upragnione bezpieczeństwo teraźniejszości. To drugie, tak bliskie podczas tej chwili, było czymś, co pragnęła niegdyś chronić. Nim nauczyła się chronić samą siebie, pragnęła dać mu wytchnienie w trudach prozy, w pękniętej skórze i niezatamowanym krwawieniu. W obolałych mięśniach i zmęczonym po nauce spojrzeniu. Jej słodki, niewinny Eitri. Ostoja kiełkującego, drętwego humoru - ale miewał przebłyski - i ciepło kołdry, gdy ustąpił zmarzniętej ptaszynie łóżko.
Cześć, Eitri. Nie wiem co mam Ci do powiedzenia. Chyba za dużo by móc zacząć. Chyba za mało, by zacząć się zastanawiać jak zacząć.
Wyjścia z sytuacji podobne do chwili, gdy świst powietrza powitał ją w progach naleśnikarni, były kiełkującym ogniwem serii zdarzeń. Zaślepienie? Dopiero teraz widziała prawdziwie. Swoje błędy, swój grzech, swoje przyjemności w przymkniętych powiekach. Dlaczego więc dalej musiała kroczyć pełna obaw, skrywając piękne ciało pod nieprześwitującym materiałem sukienki; pod stertą łgarstw wypowiedzianych w murach różanego więzienia?
Elise. Ledwie złączenie głosek, na pozór prozaiczne określenie córki. Działało jak antidotum. Chwilowa myśl, ułamek sekundy, dziecięca twarz przepływająca na moment pośród wspomnień. Tylko tyle potrzebowała, by przebijająca się pod mleczną skórą żuchwa złagodniała z delikatnością łabędziego puchu.
Dziesięć. Dziesięć lat temu siedzieli tu razem, pozwalając słodkiemu smakowi rozpływać się w spragnionych po wyczerpującym dniu buziach. Obserwowała, jak wargi układają się na widelcu, chwilę później zaciskając z wyraźnymi załamaniami przyschniętego naskórka. Jabłko Adama podnosiło się wyraźnie w imię przełykania, a on siedział zamyślony, patrząc z niemrawością braku mimiki przy stoliku na zewnątrz. Stosunkowo ciepły, wrześniowy dzień. Upalny.
Dreszcz przekroczył granicę dobrego smaku, poruszenie się sylwetki wybiło ją z zamyślenia, co zwieńczyła kilkukrotnym zatrzepotaniem podkręconych tuszem rzęs. Jeszcze raz. Lodowaty błękit natrafił na przyjemne zarysowanie szczęki dziwaka. Dziwak zawsze miał rozsunięty plecak, biegła za nim pół korytarza, by wreszcie zasunąć asymetryczną zawiłość. Dziwak stał teraz przed nią, na pozór normalny jak zawsze. Może tylko ta trzymająca się na reszcie, lekko przekrzywiona rzęsa była składniową odmienności.
Bezdech.
Pokryte satynową, czerwoną szminką usta zbiły się w zwieńczającą szaleńczą gonitwę myśli kreskę. Lekki dołeczek policzka skwitował wcześniejsze zagryzanie wnętrza mięśni, a opinająca sukienka teraz uwierała bliskością materiału. Karmel w powietrzu, cynamon w oczy. Chrzęśnięcie zastygniętego na kamień lukru. Wolała bezy.
- Cześć, Eitri. - Ciepło, kobiecość przebijająca się przez fałdy głosowe owładnęła wszystkim wokół, nadając dziwnej roztropności myśli. Nie było w tym głosie radości; łabądek wyrósł w chłodzie niemieckich spojrzeń, teraz kwitnąc w całej okazałości powagą i mierzwiącą obojętnością. Nie utuli go do snu. Nie da ukojenia. Będzie czekał na próżno, nasz słodziutki odmieniec.
Tęskniła. Chyba. Gdzieś w mięśniach zagościło wspomnienie ciepła ramion, które znała w każdym załamaniu i równości. Pamiętała bicie serca, różnorodne dla każdego, a jednak tak podobne. Jedno wygrywało przez nagi tors, utulając zmęczone, spełnione ciało do snu. Dawało upragnione bezpieczeństwo teraźniejszości. To drugie, tak bliskie podczas tej chwili, było czymś, co pragnęła niegdyś chronić. Nim nauczyła się chronić samą siebie, pragnęła dać mu wytchnienie w trudach prozy, w pękniętej skórze i niezatamowanym krwawieniu. W obolałych mięśniach i zmęczonym po nauce spojrzeniu. Jej słodki, niewinny Eitri. Ostoja kiełkującego, drętwego humoru - ale miewał przebłyski - i ciepło kołdry, gdy ustąpił zmarzniętej ptaszynie łóżko.
Cześć, Eitri. Nie wiem co mam Ci do powiedzenia. Chyba za dużo by móc zacząć. Chyba za mało, by zacząć się zastanawiać jak zacząć.
Eitri Soelberg
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:33
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Zapach perfum rozniósł się po pomieszczeniu przytłaczając inne, do tej pory bardzo wyraźne aromaty. Nie potrafił doszukać się już ni karmelu, ni cukru pudru, nawet ostra spadź przepadła w ślad za idealnie skomponowanym przez perfumiarza akordem. Choć był pewien, że jego wzrok się nie myli, dopiero zarysowana kość policzkowa, łuk brwi i kształt oczu sprawiły, że nie mógł odpędzić słabego półuśmiechu, aż nazbyt ekstrawaganckiego, patrząc na jego osobę.
Nigdy nie lubił powitań, nie przepadał za pożegnaniami. Zwykle wpadał do pomieszczenia i wyrzucał z siebie najbliższą myśl, jaka kotłowała się w jego głowie w tej akurat chwili. Zawsze niemal, przechodził do sedna z marszu, nie tracąc czasu na puste formułki, które być może dawały pozór ogłady i grzeczności, ale w rzeczywistości były nic nie warte. Nie wbijał się w te ramy, nie potrafił, nie chciał, zupełnie tak jakby bał się, że przecież za zgubnymi słowami powitania idzie naturalne pożegnanie, a żegnając się zaś, być może nie doświadczy ponownego spotkania. Złudne oddalanie od siebie poczucia straty i stawianie bufora bezpieczeństwa, było dlań zupełnie naturalne. Słowa Sissel rozbrzmiały w jego głowie przywołując jedynie kolejne obrazy z utraconej młodości. Sissi… czy powinien wciąż nazywać ją w ten sposób? Czy godziło się, aby nadawać kobiecie znamiona utraconego bezpowrotnie dzieciństwa i młodzieńczości? Zmieniła się. Nie, nie na tyle, aby nie mógł jej rozpoznać. Była niemal wciąż taka, jaką ją zapamiętał, a zarazem zupełnie różna od przechowywanego w pamięci obrazu młodszej przyjaciółki, tak chętnie wspierającej w najczarniejszych chwilach. Nigdy nie wkalkulował w swe życie ponownego spotkania, gdyż to wydawało się aż nazbyt nierealne i niewygodne.
Zdawało się, że ukrycie zmieszania za prostym "Jak się masz?" lub "Co u Ciebie słychać?" powinno załatwić dylematy rodzące się w głowie, jednak nie tym razem. Bo jak streścić wzloty i upadki jakich człowiek doświadczał w ciągu dziesięciu lat w krótkim "dobrze", "bywało lepiej" lub, o zgrozo, "po staremu". Nie zadałby nigdy tak głupiego, infantylnego pytania w oczekiwaniu na słodki uśmiech i bystre spojrzenie niebieskich oczu, będących jedynie fasadą dla zwykle rozczarowującej prozy życia. Milczenie było dla niego naturalne i jeszcze bardziej kuszące, ale i ono nie było pozbawione wad. Stosik myśli rósł z każdą chwilą, przeciągając podjęcie decyzji, utrudniając ją zupełnie, gdyż wyplątanie się z sieci obaw nigdy nie było łatwe. Łagodnie skinienie głowy nastąpiło po kilku chwilach. Przeniósł spojrzenie z idealnie zarysowanej szczęki na sprzedawcę uwijającego się po drugiej stronie lady, zupełnie tak jakby obecność Sissel ledwie na moment zdołała zmącić jego spokój i pierwotny plan. Nic bardziej mylnego, szybko zlustrował kolorowe dodatki do słodkich naleśników, po czym powrócił do swojej towarzyszki.
- Twarożek i dużo jagód… chyba, że wciąż obawiasz się o plamy na ubraniach- pamiętał dzień, w którym wiedza wcale nie chciała wchodzić do głowy, a lepkie od zapachu owoców powietrze przyprawiało o zawroty. Ściągało myśli w niebezpiecznym kierunku. Opuszki palców miał ciemne od soku jagód, które próbował pozbierać z talerza. Słońce pozłacało kosmyki włosów, wilgoć osiadała na dolnej wardze, zbyt mocno ją uwydatniając. Jedynym ratunkiem zdawał się ten nieszczęsny kwaskowaty twarożek, odwracający myśli od spojrzenia błękitnych oczu, przytłaczających bardziej niż zwykle. Jedynie cierpkość przebijająca się przez posmak wanilii powstrzymywała go przed powiedzeniem kilku niebezpiecznych słów. Czy wtedy już wiedział, że najlepszym, co będzie mógł zrobić, okaże się wycofanie bez słowa? Zniknięcie, jak większość niby dorosłych, podejmujących decyzję o kolejnym etapie edukacji? Bez pożegnania, aż nazbyt naturalnie, czysto, być może z cieniem wątpliwości, ale przynajmniej mierząc się z nim w samotności.
Kolejka przesunęła się nieznacznie, ruch powietrza wywołany otworzeniem drzwi przez wymieniających się klientów okazał się zbawienny. Zapach kremu kasztanowego w zwiniętym, ściskanym kurczowo przez małą dziewczynkę, naleśniku przytłumił na chwilę zapach ciągnący się za Sissel. Sięgnął dłonią do niebieskiego kołnierzyka koszuli, prezentując palce obklejone plastrami. Tym razem jednak, nie kryły się pod nimi rany i otarcia spowodowane kolejną nieprzewidzianą przepychanką, a zwykłe, do bólu nijakie, odciski od zbyt mocno trzymanego pióra, którym zapisywał niezliczone karty raportów.
Z zastygniętą na obliczu ciekawością śledził ruchy kobiety.
Tak, jakby ten pieprzony twarożek miał dzisiaj załagodzić cokolwiek.
Nigdy nie lubił powitań, nie przepadał za pożegnaniami. Zwykle wpadał do pomieszczenia i wyrzucał z siebie najbliższą myśl, jaka kotłowała się w jego głowie w tej akurat chwili. Zawsze niemal, przechodził do sedna z marszu, nie tracąc czasu na puste formułki, które być może dawały pozór ogłady i grzeczności, ale w rzeczywistości były nic nie warte. Nie wbijał się w te ramy, nie potrafił, nie chciał, zupełnie tak jakby bał się, że przecież za zgubnymi słowami powitania idzie naturalne pożegnanie, a żegnając się zaś, być może nie doświadczy ponownego spotkania. Złudne oddalanie od siebie poczucia straty i stawianie bufora bezpieczeństwa, było dlań zupełnie naturalne. Słowa Sissel rozbrzmiały w jego głowie przywołując jedynie kolejne obrazy z utraconej młodości. Sissi… czy powinien wciąż nazywać ją w ten sposób? Czy godziło się, aby nadawać kobiecie znamiona utraconego bezpowrotnie dzieciństwa i młodzieńczości? Zmieniła się. Nie, nie na tyle, aby nie mógł jej rozpoznać. Była niemal wciąż taka, jaką ją zapamiętał, a zarazem zupełnie różna od przechowywanego w pamięci obrazu młodszej przyjaciółki, tak chętnie wspierającej w najczarniejszych chwilach. Nigdy nie wkalkulował w swe życie ponownego spotkania, gdyż to wydawało się aż nazbyt nierealne i niewygodne.
Zdawało się, że ukrycie zmieszania za prostym "Jak się masz?" lub "Co u Ciebie słychać?" powinno załatwić dylematy rodzące się w głowie, jednak nie tym razem. Bo jak streścić wzloty i upadki jakich człowiek doświadczał w ciągu dziesięciu lat w krótkim "dobrze", "bywało lepiej" lub, o zgrozo, "po staremu". Nie zadałby nigdy tak głupiego, infantylnego pytania w oczekiwaniu na słodki uśmiech i bystre spojrzenie niebieskich oczu, będących jedynie fasadą dla zwykle rozczarowującej prozy życia. Milczenie było dla niego naturalne i jeszcze bardziej kuszące, ale i ono nie było pozbawione wad. Stosik myśli rósł z każdą chwilą, przeciągając podjęcie decyzji, utrudniając ją zupełnie, gdyż wyplątanie się z sieci obaw nigdy nie było łatwe. Łagodnie skinienie głowy nastąpiło po kilku chwilach. Przeniósł spojrzenie z idealnie zarysowanej szczęki na sprzedawcę uwijającego się po drugiej stronie lady, zupełnie tak jakby obecność Sissel ledwie na moment zdołała zmącić jego spokój i pierwotny plan. Nic bardziej mylnego, szybko zlustrował kolorowe dodatki do słodkich naleśników, po czym powrócił do swojej towarzyszki.
- Twarożek i dużo jagód… chyba, że wciąż obawiasz się o plamy na ubraniach- pamiętał dzień, w którym wiedza wcale nie chciała wchodzić do głowy, a lepkie od zapachu owoców powietrze przyprawiało o zawroty. Ściągało myśli w niebezpiecznym kierunku. Opuszki palców miał ciemne od soku jagód, które próbował pozbierać z talerza. Słońce pozłacało kosmyki włosów, wilgoć osiadała na dolnej wardze, zbyt mocno ją uwydatniając. Jedynym ratunkiem zdawał się ten nieszczęsny kwaskowaty twarożek, odwracający myśli od spojrzenia błękitnych oczu, przytłaczających bardziej niż zwykle. Jedynie cierpkość przebijająca się przez posmak wanilii powstrzymywała go przed powiedzeniem kilku niebezpiecznych słów. Czy wtedy już wiedział, że najlepszym, co będzie mógł zrobić, okaże się wycofanie bez słowa? Zniknięcie, jak większość niby dorosłych, podejmujących decyzję o kolejnym etapie edukacji? Bez pożegnania, aż nazbyt naturalnie, czysto, być może z cieniem wątpliwości, ale przynajmniej mierząc się z nim w samotności.
Kolejka przesunęła się nieznacznie, ruch powietrza wywołany otworzeniem drzwi przez wymieniających się klientów okazał się zbawienny. Zapach kremu kasztanowego w zwiniętym, ściskanym kurczowo przez małą dziewczynkę, naleśniku przytłumił na chwilę zapach ciągnący się za Sissel. Sięgnął dłonią do niebieskiego kołnierzyka koszuli, prezentując palce obklejone plastrami. Tym razem jednak, nie kryły się pod nimi rany i otarcia spowodowane kolejną nieprzewidzianą przepychanką, a zwykłe, do bólu nijakie, odciski od zbyt mocno trzymanego pióra, którym zapisywał niezliczone karty raportów.
Z zastygniętą na obliczu ciekawością śledził ruchy kobiety.
Tak, jakby ten pieprzony twarożek miał dzisiaj załagodzić cokolwiek.
Bezimienny
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:33
Słodkości, codzienności i niewinności. Przeplatające się kosmyki pomiędzy palcami czasu, który nieustannie odbierał dech następnym istotom. Naiwności spojrzeń zwiedzionych niepokonanym dotąd darem. Urokiem odbierającym autentyczność, jednocześnie nadającym jej znaczenie niebywale szerokie, bo zawarte w oryginalności. Zazdrość zstępowała na młodzieńcze spojrzenia, pierwotne instynktu budziły się z letargu i tylko jej słodki uśmiech - niewinności wszelakiej, nieprzyćmionej zwodniczą naturą - mógł stanowić ochłap ciepła w zlęknionych, stęsknionych za nieznajomą sercach.
I wtedy, zadaje cios bezlitosny. Aura przyćmiewa, by przygasać na chwile dwie i znów wybrzmieć w akompaniamencie rozbudzającej się kobiecości. Czy był tego ofiarą?
Wiesz Sissel, wiesz. Wiesz doskonale.
Czy to zbawienie zawarte w bliskości dwóch dusz. W prawdziwych uczuciach, nie spisanych na kartach książek, a pośród codzienności mijanej przez nią co rusz. Przejrzystość słów pisanych, scen odgrywanych i wyobrażeń stępujących pod osłoną słodkich mar zanikała w prozie, jaką dzielili pomiędzy przemijające lata młodości.
Czuła to samo. Czuła to samo spojrzenie wielokrotnie. Nieumyślne zauroczone, świadomie zwodzone, gdy obsesyjne pragnienie czyjejś bliskości brało górę nad poczuciem, że poradzi sobie sama. Nieporadna, naiwna - chciała być naiwna, to by wiele tłumaczyło i nie obciążało poczuciem winy - czy głupiutka. To samo czuła te wiele, wiele lat wcześniej. Za każdym razem spojrzenia były te same, ich nadawcy różnili się jednak znacząco.
Zdrada i wniebowstąpienie.
Natura to szmata. Natura stworzyła nieudaną kalkę prawdziwego demona.
Ale teraz stawała się nim. Dorastała. Nie w tych błękitnych szpilkach od Jimmy Choo, naszyjniku z pereł czy satynowym szlafroku, który z nutą nonszalancji zawieszała na okrytym koronką ciele. Nie w trawiącym ciało ogniu czy nerwowym przyrzeczeniu, że nigdy więcej nie wpuści go przez próg domu. Nigdy nie wróci doich życia. Jej, nie jego córki.
Sama, sama ze sobą i tylko dzięki sobie i sile, która wypływała z małego daru nadanego jej przez los.
Och Eitri, cześć.
Nie jestem już Sissel, bo ją wypruto z resztek godności. Byłam zbyt naćpana by podpisać kontrakt z Playboyem. Byłam zbyt śpiąca, by odmówić wywiadu. Zbyt dobrze bawiłam się na imprezie w berlińskim apartamencie, by odpisać na list ojca. Zbyt naiwna, by sądzić, że to niebezpieczne. Zbyt pijana, by zobaczyć ich razem wcześniej. Pragnęłam po prostu wyswobodzić się z poczucia niemocy, wpędzając w prawdziwe tarapaty zdeptanej moralności.
Cześć, nie zmieniłam się. Dalej jestem niepoprawną romantyczką, nadal przerasta mnie wszystko wokół; nadal wypływa spomiędzy moich palców usilna walka o zrozumienie samej siebie.
Twarożek i dużo jagód… chyba, że wciąż obawiasz się o plamy na ubraniach.
Soczek w kartoniku, zawsze z różową słomką. No dobra, błękitna też może być. Róża zawsze musiała być pudrowa, jasna, wpadająca w szampański kolor. Każdy o tym wiedział.
Róża to Twoja wierność, zdrada i wniebowstąpienie. Zadaje cios bezbłędnie, kiedy narasta znużenie.
- Zgadza się. - Jego pamięć przyćmiła wszystko. Dłoń sięgnęła po okulary, do reszty zdejmując je nerwowym ruchem. Teraz, w całej gamie kolorów, widziała to samo. Dojrzalsze, mężniejsze i dalej przyjemnie uspokajające. Wspomnienie chłodu wody, łódki i ramienia Rakkel. Gry w karty.
Przegrał. Kto by się spodziewał, gdy jeziorne ochłodzenie niosło wyniosłe uniesienie brody i nucenie uwielbianej wspólne piosenki pod nosem. Pamiętała to wędrujące po jej ciele spojrzenie - jedyny raz tak pewne, otumanione, przytłaczające i całkowicie zrozumiałe - i moment, gdy zetknęła się z taflą kobaltowej wody. Ucieczkę. Krzyk za nią i świadomość, że odkrzyknąwszy, wykonałaby o krok za dużo. Jego młodzieńcze ciało trafiłoby w objęcia wody. Czy czułby się tak samo niepewny, jak ona, gdy moment po wypłynięcia dłonie ułożyły się w pięści, zaś nasiąknięte wilgocią włosy przepuszczały po drobnym ciele ostatnie strużki wody. Tam był pająk. Wreszcie krzyk przerwał feerię niepewności.
- I soczek w kartoniku. Z różową słomką.
I wtedy, zadaje cios bezlitosny. Aura przyćmiewa, by przygasać na chwile dwie i znów wybrzmieć w akompaniamencie rozbudzającej się kobiecości. Czy był tego ofiarą?
Wiesz Sissel, wiesz. Wiesz doskonale.
Czy to zbawienie zawarte w bliskości dwóch dusz. W prawdziwych uczuciach, nie spisanych na kartach książek, a pośród codzienności mijanej przez nią co rusz. Przejrzystość słów pisanych, scen odgrywanych i wyobrażeń stępujących pod osłoną słodkich mar zanikała w prozie, jaką dzielili pomiędzy przemijające lata młodości.
Czuła to samo. Czuła to samo spojrzenie wielokrotnie. Nieumyślne zauroczone, świadomie zwodzone, gdy obsesyjne pragnienie czyjejś bliskości brało górę nad poczuciem, że poradzi sobie sama. Nieporadna, naiwna - chciała być naiwna, to by wiele tłumaczyło i nie obciążało poczuciem winy - czy głupiutka. To samo czuła te wiele, wiele lat wcześniej. Za każdym razem spojrzenia były te same, ich nadawcy różnili się jednak znacząco.
Zdrada i wniebowstąpienie.
Natura to szmata. Natura stworzyła nieudaną kalkę prawdziwego demona.
Ale teraz stawała się nim. Dorastała. Nie w tych błękitnych szpilkach od Jimmy Choo, naszyjniku z pereł czy satynowym szlafroku, który z nutą nonszalancji zawieszała na okrytym koronką ciele. Nie w trawiącym ciało ogniu czy nerwowym przyrzeczeniu, że nigdy więcej nie wpuści go przez próg domu. Nigdy nie wróci do
Sama, sama ze sobą i tylko dzięki sobie i sile, która wypływała z małego daru nadanego jej przez los.
Och Eitri, cześć.
Nie jestem już Sissel, bo ją wypruto z resztek godności. Byłam zbyt naćpana by podpisać kontrakt z Playboyem. Byłam zbyt śpiąca, by odmówić wywiadu. Zbyt dobrze bawiłam się na imprezie w berlińskim apartamencie, by odpisać na list ojca. Zbyt naiwna, by sądzić, że to niebezpieczne. Zbyt pijana, by zobaczyć ich razem wcześniej. Pragnęłam po prostu wyswobodzić się z poczucia niemocy, wpędzając w prawdziwe tarapaty zdeptanej moralności.
Cześć, nie zmieniłam się. Dalej jestem niepoprawną romantyczką, nadal przerasta mnie wszystko wokół; nadal wypływa spomiędzy moich palców usilna walka o zrozumienie samej siebie.
Twarożek i dużo jagód… chyba, że wciąż obawiasz się o plamy na ubraniach.
Soczek w kartoniku, zawsze z różową słomką. No dobra, błękitna też może być. Róża zawsze musiała być pudrowa, jasna, wpadająca w szampański kolor. Każdy o tym wiedział.
Róża to Twoja wierność, zdrada i wniebowstąpienie. Zadaje cios bezbłędnie, kiedy narasta znużenie.
- Zgadza się. - Jego pamięć przyćmiła wszystko. Dłoń sięgnęła po okulary, do reszty zdejmując je nerwowym ruchem. Teraz, w całej gamie kolorów, widziała to samo. Dojrzalsze, mężniejsze i dalej przyjemnie uspokajające. Wspomnienie chłodu wody, łódki i ramienia Rakkel. Gry w karty.
Przegrał. Kto by się spodziewał, gdy jeziorne ochłodzenie niosło wyniosłe uniesienie brody i nucenie uwielbianej wspólne piosenki pod nosem. Pamiętała to wędrujące po jej ciele spojrzenie - jedyny raz tak pewne, otumanione, przytłaczające i całkowicie zrozumiałe - i moment, gdy zetknęła się z taflą kobaltowej wody. Ucieczkę. Krzyk za nią i świadomość, że odkrzyknąwszy, wykonałaby o krok za dużo. Jego młodzieńcze ciało trafiłoby w objęcia wody. Czy czułby się tak samo niepewny, jak ona, gdy moment po wypłynięcia dłonie ułożyły się w pięści, zaś nasiąknięte wilgocią włosy przepuszczały po drobnym ciele ostatnie strużki wody. Tam był pająk. Wreszcie krzyk przerwał feerię niepewności.
- I soczek w kartoniku. Z różową słomką.
Eitri Soelberg
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:33
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wspomnienia... Niewinność przylepiała się do palców, chowając je w kieszeniach. Zakradała się na powieki, które mrużył zbyt często, aby kolejny raz spojrzeć w jej oczy. Nieporadność ramion, dopiero co zaznających męskiego kształtu, objawiała się w łukach widocznego przygarbienia. Uśmiechał się zbyt mętnie i zbyt niewyraźnie, aby jego uczucia w jakikolwiek sposób w klarowności wydostawały się na światło dzienne. Drżące dłonie sięgały po zmiętoszoną paczkę fajek, którą ukradł jeszcze w trakcie przerwy wakacyjnej z domu rodzinnego. Gdyby widział to ojciec lub brat… Zbyt rozedrgane pragnienie wyłuskało papierosa z paczki i włożyło do spierzchniętych ust. Odpalał chyba dobrych kilka minut, nim dobył jakąkolwiek iskrę, a dym poszybował ku niebu. Zimny murek przyprawiał o dreszcze. Polepione plastrami palce zacisnęły się na papierosie, gdy odjął go od ust. Krew na rozciętym łuku brwiowym jeszcze nie zakrzepła zupełnie, jednak nie chciał, aby w ogóle tego dotykała. Miał to, na co zasłużył. Powinna siedzieć i pić soczek w niezmąconym spokoju, po to złożył dłonie w pięści. Na tamten moment wydawało mu się, że jest bardziej męski, niż przeciętny chłopak w jego wieku. Jak bardzo się mylił… Siedząc pokrzywiony, nie bardzo przepadając jeszcze za smakiem papierosów, przeplatającym się z metalicznością krwi. Siedząc z dziewczyną, co do której uczucie przyjaźni dawno zdawało się być zbyt wąskie i nieprzyjemnie sprowadzające na ziemię. Głupi… mały, głupiutki Eitri. Mógłby spisać całą księgę podobnych momentów, w których nie postępował tak, jak powinien. Ale czy gdyby miał w sobie więcej odwagi, cała sytuacja wyglądałaby inaczej?
Życie go oszukało; nie myślał, gdy tylko opuścił mury Akademii Odala - nie myślał. Zapomniał zupełnie, bądź jego wspomnienia zdawały się na tyle niewyraźne, że nie potrafił odtworzyć w głowie żadnych szczegółów. A teraz? Po zderzeniu z reliktami przeszłości, odczuwał namacalnie każde wspomnienie i gest, zbyt wyraźnie i zbyt nachalnie. Pierwszy szok był tak nieprzyjemny, że zdawało mu się, iż wszystko co wcześniej, było brutalną imaginacją. Coś jednak się zmieniło. Nie tylko w niej, ale i w nim. Dłonie nie drżały tak jak dawniej, a głos nie łamał się w najmniej nieprzewidywalnych momentach. Uniesienie okularów zdjęło kolejną, być może ostateczną zasłonę. Co było później? Spokojny uśmiech, który wpełzał na usta leniwie, bez pośpiechu. Przytłumione emocje nie pozwalały na zbytni entuzjazm, a matowość oczu jedynie na drobny moment rozświetliła się w napływie radości. Zbyt wymięty życiem, zbyt rozczarowany tym, co niosły kolejne dni, zbyt opieszały w podejmowaniu kolejnych działań. Zbyt…
- Ja jak zwykle kawę, ale gorzką, od pewnego czasu nie słodzę- skwitował krótko, gdy zdawało się, że nic wyjątkowego nie może wydarzyć się w tej aż nazbyt idealnej chwili. Kolejka przesunęła się ponownie, zwiastując szybką możliwość dokonania zamówienia. Gdyby wiedział, wypaliłby jeszcze jednego papierosa przed wejściem...
Lokal o tej porze powoli zaczynał napełniać się ludźmi, którzy tak jak on, szukali odrobiny odpoczynku od codziennych obowiązków. Rosnący za plecami tłumek zwiastował szybkie zapełnienie naleśnikarni, jednak ich położenie stwarzało dogodną możliwość wybrania miejsca przy stoliku. Czy powinien proponować zatrzymanie się na chwilę? Czy nie powinien zamówić i wyjść? Tak, jak dobrych kilka lat temu? Nigdy nie potrafił dokonać decyzji, gdyż rozwiązania, które dla niego zdawały się być naturalne, w odbiorze otoczenia jawiły się jako nieuprzejme i mało taktowne. Czy powinien ograniczyć to, co było, do głupiej rozmówki w kolejce? Zmienił się, nie zawsze preferował ucieczkę. A może zareagował zupełnie przewidywalnie?
Szybki ogląd na salę - wyłowił kilka wolnych miejsc, jedno przy oknach, gdzie zwykli siadywać w słoneczne, ale chłodne dni; drugie nieco w głębi, idealne na zimowe popołudnia owiane zapachem cynamonu. Było jeszcze trzecie miejsce – nigdy go nie wybierali. Palce podążyły właśnie w tamtym kierunku, lawirując na granicy bezpieczeństwa. Pokusa była zbyt wielka, jednak wiedział, że nie może pozwolić, aby mdłe sentymenty nim zawładnęły. Gorzka kawa. Pierwszy stopień przemiany.
- Usiądziemy?- zapytał, wskazując wybrane siedziska.- Zamierzałem spędzić tu chwilę, jeśli nie masz nic przeciwko, zapraszam- proste słowa zdawały się brzmieć niezwykle głupio. Nie miał pewności, czy się zgodzi, a jeśli nie… Twarożek, jagody i gorzka kawa na pewien czas starczą. Ponownie schował dłonie do kieszeni, zerkając wyczekująco. Nie miałby nic przeciwko, gdyby zaczęła kręcić noskiem. Jeśli nie dowie się teraz, będzie zastanawiał się nad tym wszystkim przez kilka kolejnych dni. Chociaż to i tak niewiele zmieni w jego wypranym z emocji życiu.
Życie go oszukało; nie myślał, gdy tylko opuścił mury Akademii Odala - nie myślał. Zapomniał zupełnie, bądź jego wspomnienia zdawały się na tyle niewyraźne, że nie potrafił odtworzyć w głowie żadnych szczegółów. A teraz? Po zderzeniu z reliktami przeszłości, odczuwał namacalnie każde wspomnienie i gest, zbyt wyraźnie i zbyt nachalnie. Pierwszy szok był tak nieprzyjemny, że zdawało mu się, iż wszystko co wcześniej, było brutalną imaginacją. Coś jednak się zmieniło. Nie tylko w niej, ale i w nim. Dłonie nie drżały tak jak dawniej, a głos nie łamał się w najmniej nieprzewidywalnych momentach. Uniesienie okularów zdjęło kolejną, być może ostateczną zasłonę. Co było później? Spokojny uśmiech, który wpełzał na usta leniwie, bez pośpiechu. Przytłumione emocje nie pozwalały na zbytni entuzjazm, a matowość oczu jedynie na drobny moment rozświetliła się w napływie radości. Zbyt wymięty życiem, zbyt rozczarowany tym, co niosły kolejne dni, zbyt opieszały w podejmowaniu kolejnych działań. Zbyt…
- Ja jak zwykle kawę, ale gorzką, od pewnego czasu nie słodzę- skwitował krótko, gdy zdawało się, że nic wyjątkowego nie może wydarzyć się w tej aż nazbyt idealnej chwili. Kolejka przesunęła się ponownie, zwiastując szybką możliwość dokonania zamówienia. Gdyby wiedział, wypaliłby jeszcze jednego papierosa przed wejściem...
Lokal o tej porze powoli zaczynał napełniać się ludźmi, którzy tak jak on, szukali odrobiny odpoczynku od codziennych obowiązków. Rosnący za plecami tłumek zwiastował szybkie zapełnienie naleśnikarni, jednak ich położenie stwarzało dogodną możliwość wybrania miejsca przy stoliku. Czy powinien proponować zatrzymanie się na chwilę? Czy nie powinien zamówić i wyjść? Tak, jak dobrych kilka lat temu? Nigdy nie potrafił dokonać decyzji, gdyż rozwiązania, które dla niego zdawały się być naturalne, w odbiorze otoczenia jawiły się jako nieuprzejme i mało taktowne. Czy powinien ograniczyć to, co było, do głupiej rozmówki w kolejce? Zmienił się, nie zawsze preferował ucieczkę. A może zareagował zupełnie przewidywalnie?
Szybki ogląd na salę - wyłowił kilka wolnych miejsc, jedno przy oknach, gdzie zwykli siadywać w słoneczne, ale chłodne dni; drugie nieco w głębi, idealne na zimowe popołudnia owiane zapachem cynamonu. Było jeszcze trzecie miejsce – nigdy go nie wybierali. Palce podążyły właśnie w tamtym kierunku, lawirując na granicy bezpieczeństwa. Pokusa była zbyt wielka, jednak wiedział, że nie może pozwolić, aby mdłe sentymenty nim zawładnęły. Gorzka kawa. Pierwszy stopień przemiany.
- Usiądziemy?- zapytał, wskazując wybrane siedziska.- Zamierzałem spędzić tu chwilę, jeśli nie masz nic przeciwko, zapraszam- proste słowa zdawały się brzmieć niezwykle głupio. Nie miał pewności, czy się zgodzi, a jeśli nie… Twarożek, jagody i gorzka kawa na pewien czas starczą. Ponownie schował dłonie do kieszeni, zerkając wyczekująco. Nie miałby nic przeciwko, gdyby zaczęła kręcić noskiem. Jeśli nie dowie się teraz, będzie zastanawiał się nad tym wszystkim przez kilka kolejnych dni. Chociaż to i tak niewiele zmieni w jego wypranym z emocji życiu.
Bezimienny
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:33
Palce sięgnęły po papierosa z jego ust, wkładając delikatnie do tych pokrytych różową szminką. Nie był to pierwszy, którego mu zabrała- nie pierwszy, po którym dmuchnęła mu dymem w twarz, w ten słodki i naiwny sposób sprowadzając salwę śmiechu na drobne ciało. Jego dłonie - po alkoholu, który ledwie kilka minut wcześniej wyzerowali na drewnianej ławeczce przy wygasającym ognisku - złapały ją w talii, a dłoń powzięła używkę, wyjmując ją z nachalnie rozchylonych warg.
Nie pal. W takich chwilach młoda przekształcało się na mała, a jej śmiech w nieokreślony, zawadiacki grymas. Przewracał oczyma, co mogła ujrzeć nawet w najgłębszym mroku, aby po chwili wszystko rozprysło się przy dochodzącym do nich krzyku znajomych. Ona znów była niewinna, słodka i skromna; on znów wychodził na ekstrawertycznego, zamkniętego w sobie dziwaka. Idealnie niedopasowani, zawsze podając zbyt dużą kromkę do małej kiełbaski, bądź zbyt małą kromkę do dużej kiełbaski. Zawsze zdejmujący albo niemalże zwęgloną, albo jeszcze chłodną. Dający więcej sosu niż pozostałych składników, bądź skąpiący go i zastępujący ogórkiem, który według pozostałych w ogóle nie pasował.
Nadal potrafiła opatrywać rany. Nigdy więcej te duszy, które łagodziła niegdyś ciepłym uściskiem i pogłaskaniem po czuprynie; ale fizyczne zawsze były jej. Odkąd pokryte idealnie wyrównanym, fuksjowym lakierem paznokcie dobierały się do pozbieranych w zgięciach palców fragmentów zaschniętej krwi. Odkąd oparł głowę o wątłe ramię, pozwalając, by opatrzyła rozwaloną skórę barku po bójce z parteru.
Przyznaj się, Eitri, żadna piguła nie dorówna. Wydawało się, że gdyby powiedziała to teraz, zabrzmiałaby oschle. A jednak, w jej umyśle wspomnienie własnej wypowiedzi było przesłodzone.
Mdłe.
- Nigdy nie zrozumiem, jak można pić gorzką kawę. - Przy zamówieniu, ledwie na moment przypomniała sobie o oczywistej przyczynie pojawienia się w naleśnikarni, zamawiając dodatkowo naleśniki z czekoladą i truskawkami na wynos, całkowicie zapominając o postanowieniu sprzed kilku chwil. Zatraciła się w myślach, odleciała z teraźniejszości i namacalności do lat bezkresnej beztroski, której smak przypominał o cukrze waniliowym w ulubionych naleśnikach.
- Jasne. - Bez jakiegokolwiek zawahania, całkowicie nieprzemyślane, zaś jednak nieodzownie pewne, gdy wreszcie udało im się zamówić i skierować w stronę stolików. Zawsze zostawał trochę z tyłu, zwykle wsłuchując się w radosne trzaski młodzieńczego głosiku. Wyglądali komicznie- on próbował zniknąć, zaszywając się pośród czerni ubrania i na wpół przymkniętych powiek; ona błyszcząca wśród otaczającej ją szarości. Wielobarwny ptak, skrzący pojedynczymi, srebrnymi piórkami. Nachalny.
Jacy byli teraz? Kim byli teraz?
- Więc… Mieszkasz w Midgardzie, czy jesteś przejazdem? - Prozaiczność pytania ukuła ignorancją i zaprzepaszczeniem tych wszystkich, poprzednich chwil. Wreszcie, gdy zajęli te nieszczęsne miejsca, pozbyła się resztki ciążących elementów, odkładając płaszcz i torebkę na krzesło obok. Od lat tak samo, na brzegu, ledwie co unikając upadku i rozsypania wszystkich rzeczy zmieszczonych w płóciennej torebce. Czy tej sztywnej, niczym zasady, którymi teraz się kierowała.
To, kim była teraz, mogło go odrzucić. Ciepła, dobra ptaszyna odfrunęła w toń wolności pośród nieboskłonu, nigdy więcej nie wracając na ziemię w starej formie. Drapieżna, niepoprawnie nieufna i wroga w każdym, chłodnym spojrzeniu. Na wskroś przesiąknięta domeną, że najlepszą obroną jest atak. A mimo to, gdzieś po ustach błąkał się delikatny - nie ten usilnie imitujący szczęśliwy, często przerysowany - uśmiech, w pół smutny, w pół zamyślony. Niepoprawny w chwili, gdy mimo rozbudzających się emocji, dalej pozwalała zgorzknieniu i wrogości wieść prym w szeregach myśli i odczuć drążących swoje tory tego dnia. Podczas tego spotkania.
Spięcie przejęło władzę nad ramionami, spojrzenie czujnie badało symetryczność twarzy Eitriego. Wszystko, by być gotową na atak, który mógł nastąpić czy rozbudzi dawne zaufanie zbyt śmiało. Dawna Sissel uznałaby go przyjaciela od chwili przywitania. Obecna wiedziała, że może liczyć tylko na siebie. Chce liczyć tylko na siebie, nawet jeśli i w tym przypadku nie ma mowy o zaufaniu.
Lewa brew lekko zadrżała, zwiastując nagromadzoną w drobnym ciele gotowość. Język przesunął swoją końcówką po dolnej wardze, zgarniając ledwie nadmiar szminki. Otrzeźwiający, gorzki posmak kremu, podobny do mydła, lecz mniej odrzucający był ostatnią deską ratunku i pewności. Tylko on był tutaj znanym, gdy naprzeciwko niej miejsce zajmował już tak naprawdę obcy mężczyzna, którego zdawała się znać od podszewki.
Dziesięć lat wcześniej.
Teraz nie wiedziała kim jest on, ani kim tak naprawdę sama jest.
Nie pal. W takich chwilach młoda przekształcało się na mała, a jej śmiech w nieokreślony, zawadiacki grymas. Przewracał oczyma, co mogła ujrzeć nawet w najgłębszym mroku, aby po chwili wszystko rozprysło się przy dochodzącym do nich krzyku znajomych. Ona znów była niewinna, słodka i skromna; on znów wychodził na ekstrawertycznego, zamkniętego w sobie dziwaka. Idealnie niedopasowani, zawsze podając zbyt dużą kromkę do małej kiełbaski, bądź zbyt małą kromkę do dużej kiełbaski. Zawsze zdejmujący albo niemalże zwęgloną, albo jeszcze chłodną. Dający więcej sosu niż pozostałych składników, bądź skąpiący go i zastępujący ogórkiem, który według pozostałych w ogóle nie pasował.
Nadal potrafiła opatrywać rany. Nigdy więcej te duszy, które łagodziła niegdyś ciepłym uściskiem i pogłaskaniem po czuprynie; ale fizyczne zawsze były jej. Odkąd pokryte idealnie wyrównanym, fuksjowym lakierem paznokcie dobierały się do pozbieranych w zgięciach palców fragmentów zaschniętej krwi. Odkąd oparł głowę o wątłe ramię, pozwalając, by opatrzyła rozwaloną skórę barku po bójce z parteru.
Przyznaj się, Eitri, żadna piguła nie dorówna. Wydawało się, że gdyby powiedziała to teraz, zabrzmiałaby oschle. A jednak, w jej umyśle wspomnienie własnej wypowiedzi było przesłodzone.
Mdłe.
- Nigdy nie zrozumiem, jak można pić gorzką kawę. - Przy zamówieniu, ledwie na moment przypomniała sobie o oczywistej przyczynie pojawienia się w naleśnikarni, zamawiając dodatkowo naleśniki z czekoladą i truskawkami na wynos, całkowicie zapominając o postanowieniu sprzed kilku chwil. Zatraciła się w myślach, odleciała z teraźniejszości i namacalności do lat bezkresnej beztroski, której smak przypominał o cukrze waniliowym w ulubionych naleśnikach.
- Jasne. - Bez jakiegokolwiek zawahania, całkowicie nieprzemyślane, zaś jednak nieodzownie pewne, gdy wreszcie udało im się zamówić i skierować w stronę stolików. Zawsze zostawał trochę z tyłu, zwykle wsłuchując się w radosne trzaski młodzieńczego głosiku. Wyglądali komicznie- on próbował zniknąć, zaszywając się pośród czerni ubrania i na wpół przymkniętych powiek; ona błyszcząca wśród otaczającej ją szarości. Wielobarwny ptak, skrzący pojedynczymi, srebrnymi piórkami. Nachalny.
Jacy byli teraz? Kim byli teraz?
- Więc… Mieszkasz w Midgardzie, czy jesteś przejazdem? - Prozaiczność pytania ukuła ignorancją i zaprzepaszczeniem tych wszystkich, poprzednich chwil. Wreszcie, gdy zajęli te nieszczęsne miejsca, pozbyła się resztki ciążących elementów, odkładając płaszcz i torebkę na krzesło obok. Od lat tak samo, na brzegu, ledwie co unikając upadku i rozsypania wszystkich rzeczy zmieszczonych w płóciennej torebce. Czy tej sztywnej, niczym zasady, którymi teraz się kierowała.
To, kim była teraz, mogło go odrzucić. Ciepła, dobra ptaszyna odfrunęła w toń wolności pośród nieboskłonu, nigdy więcej nie wracając na ziemię w starej formie. Drapieżna, niepoprawnie nieufna i wroga w każdym, chłodnym spojrzeniu. Na wskroś przesiąknięta domeną, że najlepszą obroną jest atak. A mimo to, gdzieś po ustach błąkał się delikatny - nie ten usilnie imitujący szczęśliwy, często przerysowany - uśmiech, w pół smutny, w pół zamyślony. Niepoprawny w chwili, gdy mimo rozbudzających się emocji, dalej pozwalała zgorzknieniu i wrogości wieść prym w szeregach myśli i odczuć drążących swoje tory tego dnia. Podczas tego spotkania.
Spięcie przejęło władzę nad ramionami, spojrzenie czujnie badało symetryczność twarzy Eitriego. Wszystko, by być gotową na atak, który mógł nastąpić czy rozbudzi dawne zaufanie zbyt śmiało. Dawna Sissel uznałaby go przyjaciela od chwili przywitania. Obecna wiedziała, że może liczyć tylko na siebie. Chce liczyć tylko na siebie, nawet jeśli i w tym przypadku nie ma mowy o zaufaniu.
Lewa brew lekko zadrżała, zwiastując nagromadzoną w drobnym ciele gotowość. Język przesunął swoją końcówką po dolnej wardze, zgarniając ledwie nadmiar szminki. Otrzeźwiający, gorzki posmak kremu, podobny do mydła, lecz mniej odrzucający był ostatnią deską ratunku i pewności. Tylko on był tutaj znanym, gdy naprzeciwko niej miejsce zajmował już tak naprawdę obcy mężczyzna, którego zdawała się znać od podszewki.
Dziesięć lat wcześniej.
Teraz nie wiedziała kim jest on, ani kim tak naprawdę sama jest.
Eitri Soelberg
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:34
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Ze spokojem przyjął jej zgodę. Znów nie wziął tylko jednej małej rzeczy pod uwagę; musiał teraz z nią rozmawiać – doprawdy, wybrał coś w czym był wyśmienity. Kwaśny uśmiech zagościł na jego twarzy na ułamek sekundy. Ukrył grymas w cichym śmiechu.
- Ja jeszcze jakiś czas temu, też nie potrafiłem tego zrozumieć… Dopiero, gdy odkryłem, że mogę dzięki goryczy kawy zjeść więcej słodyczy, przekonałem się, że warto.- Głupia, dziecinna wymówka, nie było go stać na inne.
Składanie zamówień zwykle nie było dla niego zbyt problematyczne, tutaj wypróbował chyba każdą wariację na temat naleśników i miał swoich faworytów. Do innych lokali podchodził bardzo pragmatycznie, za każdym razem zamawiał jedno losowe danie i jeśli stwierdził, że miejsce było warte ponownego odwiedzenia, zamawiał stopniowo kolejne specjały, póki nie poznał całego menu. Umiłowanie do jedzenia było jednym z jego sposobów, by poradzić sobie z tym, co zwykle niosło mu życie – rozczarowanie. Często chadzali po różnych zakamarkach Midgardu i zwykle zmuszał ją, by zjadła kolejną wymyślność, którą wybrał dla niej z karty. Chociaż nigdy nie potrafił odmówić uroku i temu, co było najprostsze, zwyczajne, powtarzalne. Przez chwilę obserwował ruchy Sissel, jego uwadze nie umknęło dodatkowe zamówienie na wynos. Nie zastanawiał się nad nim zbyt długo, gdyż nie miał do tego prawa. Wszystko się zmieniało i chociaż głowa wciąż nasuwała kolejne wspomnienia, kształtowała obrazy wspólnego przeskakiwania przez siatki na stare torowisko, by wdrapać się na wagonik i grzać do ostatnich promieni letniego słońca. Choć widział chłodne wieczory, zupełnie przemoczone blond kosmyki, koszulkę przywierająca do ciała zbyt mocno… Twarz nie zdradzała młodzieńczego rumieńca, którym oblewał się zbyt często, gdy zmysły nie były przytępione od alkoholu, gdy nie miał dookoła siebie wystarczającej osłony przed tym, co go przerastało – ludźmi. Nigdy nie był w tym dobry, dalej niewiele się nauczył, chociaż doświadczenia zmyły z niego już dawno pozór niewinności.
W teatrze odgrywania idealnego balansu pomiędzy dobrem a złem, gdy zmuszał kolejnego człowieka, by rozwinął język i przyznał się do winy, nie skąpił jadu. Zły glina; ten bez miłosierdzia, wyciągający konsekwencje bez mrugnięcia okiem, gotów by odwołać się do środków niekoniecznie dobrze widzianych. Chyba był taki zawsze, chociaż skrywał się pod puchem dziecinności i nieporadności. Złość pobrzmiewała w jego czynach nie bez powodu, rozedrgane ciało nie wahało się, by rzucić pięści w stronę ludzi, którzy zwyczajnie mu się nie podobali lub których obdarzał jakimiś podejrzeniami.
Miękkość siedziska miała być przyjemną odmianą, chociaż wciąż nie czuł się do końca pewnie. Zdjął wierzchnie okrycie dopiero po kilku chwilach, gdy zreflektował się, że powinien. Zawsze o tym zapominał, potrafił siedzieć w najchłodniejsze dni, nie ściągając szalika, czasami zapominał o czapce, jedynie rękawiczki zsuwał z dłoni, gdyż ciężko się w nich jadło. Zwykle, obdarzała go wtedy spojrzeniem wyrażającym niezrozumienie, dlatego nauczył się, że nie warto zapominać o tak prozaicznych czynnościach. Zdjął więc z ramion płaszcz i zawiesił z namaszczeniem na oparciu, potem poprawił rękawy błękitnej koszuli i przeczesał dłonią włosy. Pozwolił, aby plecy oparły się wygodnie, a łopatki nieco rozluźniły. Odpowiedź na pytanie Sissel mogła zdradzić więcej, niż by tego chciał. Cóż miał rzec? Stare mieszkanie po dziadku stało się dla niego ponownie domem, kiedyś mógł chociaż powiedzieć, że jakoś sobie radzi i prowadzi zupełnie samodzielne życie, w obecnej sytuacji jednak… Westchnął. Nie chodziło o to, że nie cenił sobie pomocy brata, był mu bardzo wdzięczny za poświęcony czas i ofiarowaną opiekę, tyle że w takich sytuacjach czuł się zupełnie bezradny, niczym dziecko, nie człowiek dorosły. Zbyt wielu porażek doświadczył w ciągu ostatniego roku, powoli dając się pochłonąć ciemności zalegającej gdzieś na dnie duszy. Kroczył przez ciemną dolinę, z której zdawało się, że nigdy nie wyjdzie.
- Praktycznie odkąd ukończyłem Tiwaz, mieszkam tu na stałe. Niezbyt bogata historia, mało się ruszam z tego miejsca. Nawet Göteborg rzadko bywa celem moich podróży. - mówił zupełnie szczerze. Nie bywał w rodzinnym domu, rzadko dawał się namówić matce, by zawitać do niego choć na chwilę. Nie chciał tej bliskości, być może podświadomie uciekał przed nadmiernym zamartwianiem się Cathariny. Nie chciał przynosić jej więcej niepewności, chociaż paradoksalnie dostarczał jej jeszcze więcej zmartwień.- Wszystko, czego potrzebuję jest tutaj, dom, praca…- począł wymieniać, jednak przerwał, gdy mógł w końcu zatopić widelczyk i nóż w zamówieniu. Wcześniejszy łyk gorzkiej kawy podziałał jak policzek wymierzony prosto w twarz. Idealnie. Ze spokojem przeżuł kawałek naleśnika, po czym odłożył sztućce i począł wygładzać serwetkę leżącą obok. Miała denerwująco zagięty róg. Mógł powiedzieć, że na pierwszy rzut, okazał się całkiem rozmowny – zamieniając krótkie „Tak, mieszkam tu.” na coś o wiele swobodniejszego, ozdobionego kilkoma zupełnie niepotrzebnymi, pustymi słowami.
- A ty? Od dawna jesteś w Midgardzie?- zapytał, wciąż wbijając oczy w głupi kawałek papieru, nakrapiany w złote groszki. Opuszka palca przyciskała niesforny rożek; ustąpił dopiero wtedy, gdy uznał, że naprawił niedoskonałość struktury. Nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że od lat rozmijał się z nią w zupełnej nieświadomości. Tak przecież miał – nie zwracał uwagi, być może robił to z premedytacją.
- Ja jeszcze jakiś czas temu, też nie potrafiłem tego zrozumieć… Dopiero, gdy odkryłem, że mogę dzięki goryczy kawy zjeść więcej słodyczy, przekonałem się, że warto.- Głupia, dziecinna wymówka, nie było go stać na inne.
Składanie zamówień zwykle nie było dla niego zbyt problematyczne, tutaj wypróbował chyba każdą wariację na temat naleśników i miał swoich faworytów. Do innych lokali podchodził bardzo pragmatycznie, za każdym razem zamawiał jedno losowe danie i jeśli stwierdził, że miejsce było warte ponownego odwiedzenia, zamawiał stopniowo kolejne specjały, póki nie poznał całego menu. Umiłowanie do jedzenia było jednym z jego sposobów, by poradzić sobie z tym, co zwykle niosło mu życie – rozczarowanie. Często chadzali po różnych zakamarkach Midgardu i zwykle zmuszał ją, by zjadła kolejną wymyślność, którą wybrał dla niej z karty. Chociaż nigdy nie potrafił odmówić uroku i temu, co było najprostsze, zwyczajne, powtarzalne. Przez chwilę obserwował ruchy Sissel, jego uwadze nie umknęło dodatkowe zamówienie na wynos. Nie zastanawiał się nad nim zbyt długo, gdyż nie miał do tego prawa. Wszystko się zmieniało i chociaż głowa wciąż nasuwała kolejne wspomnienia, kształtowała obrazy wspólnego przeskakiwania przez siatki na stare torowisko, by wdrapać się na wagonik i grzać do ostatnich promieni letniego słońca. Choć widział chłodne wieczory, zupełnie przemoczone blond kosmyki, koszulkę przywierająca do ciała zbyt mocno… Twarz nie zdradzała młodzieńczego rumieńca, którym oblewał się zbyt często, gdy zmysły nie były przytępione od alkoholu, gdy nie miał dookoła siebie wystarczającej osłony przed tym, co go przerastało – ludźmi. Nigdy nie był w tym dobry, dalej niewiele się nauczył, chociaż doświadczenia zmyły z niego już dawno pozór niewinności.
W teatrze odgrywania idealnego balansu pomiędzy dobrem a złem, gdy zmuszał kolejnego człowieka, by rozwinął język i przyznał się do winy, nie skąpił jadu. Zły glina; ten bez miłosierdzia, wyciągający konsekwencje bez mrugnięcia okiem, gotów by odwołać się do środków niekoniecznie dobrze widzianych. Chyba był taki zawsze, chociaż skrywał się pod puchem dziecinności i nieporadności. Złość pobrzmiewała w jego czynach nie bez powodu, rozedrgane ciało nie wahało się, by rzucić pięści w stronę ludzi, którzy zwyczajnie mu się nie podobali lub których obdarzał jakimiś podejrzeniami.
Miękkość siedziska miała być przyjemną odmianą, chociaż wciąż nie czuł się do końca pewnie. Zdjął wierzchnie okrycie dopiero po kilku chwilach, gdy zreflektował się, że powinien. Zawsze o tym zapominał, potrafił siedzieć w najchłodniejsze dni, nie ściągając szalika, czasami zapominał o czapce, jedynie rękawiczki zsuwał z dłoni, gdyż ciężko się w nich jadło. Zwykle, obdarzała go wtedy spojrzeniem wyrażającym niezrozumienie, dlatego nauczył się, że nie warto zapominać o tak prozaicznych czynnościach. Zdjął więc z ramion płaszcz i zawiesił z namaszczeniem na oparciu, potem poprawił rękawy błękitnej koszuli i przeczesał dłonią włosy. Pozwolił, aby plecy oparły się wygodnie, a łopatki nieco rozluźniły. Odpowiedź na pytanie Sissel mogła zdradzić więcej, niż by tego chciał. Cóż miał rzec? Stare mieszkanie po dziadku stało się dla niego ponownie domem, kiedyś mógł chociaż powiedzieć, że jakoś sobie radzi i prowadzi zupełnie samodzielne życie, w obecnej sytuacji jednak… Westchnął. Nie chodziło o to, że nie cenił sobie pomocy brata, był mu bardzo wdzięczny za poświęcony czas i ofiarowaną opiekę, tyle że w takich sytuacjach czuł się zupełnie bezradny, niczym dziecko, nie człowiek dorosły. Zbyt wielu porażek doświadczył w ciągu ostatniego roku, powoli dając się pochłonąć ciemności zalegającej gdzieś na dnie duszy. Kroczył przez ciemną dolinę, z której zdawało się, że nigdy nie wyjdzie.
- Praktycznie odkąd ukończyłem Tiwaz, mieszkam tu na stałe. Niezbyt bogata historia, mało się ruszam z tego miejsca. Nawet Göteborg rzadko bywa celem moich podróży. - mówił zupełnie szczerze. Nie bywał w rodzinnym domu, rzadko dawał się namówić matce, by zawitać do niego choć na chwilę. Nie chciał tej bliskości, być może podświadomie uciekał przed nadmiernym zamartwianiem się Cathariny. Nie chciał przynosić jej więcej niepewności, chociaż paradoksalnie dostarczał jej jeszcze więcej zmartwień.- Wszystko, czego potrzebuję jest tutaj, dom, praca…- począł wymieniać, jednak przerwał, gdy mógł w końcu zatopić widelczyk i nóż w zamówieniu. Wcześniejszy łyk gorzkiej kawy podziałał jak policzek wymierzony prosto w twarz. Idealnie. Ze spokojem przeżuł kawałek naleśnika, po czym odłożył sztućce i począł wygładzać serwetkę leżącą obok. Miała denerwująco zagięty róg. Mógł powiedzieć, że na pierwszy rzut, okazał się całkiem rozmowny – zamieniając krótkie „Tak, mieszkam tu.” na coś o wiele swobodniejszego, ozdobionego kilkoma zupełnie niepotrzebnymi, pustymi słowami.
- A ty? Od dawna jesteś w Midgardzie?- zapytał, wciąż wbijając oczy w głupi kawałek papieru, nakrapiany w złote groszki. Opuszka palca przyciskała niesforny rożek; ustąpił dopiero wtedy, gdy uznał, że naprawił niedoskonałość struktury. Nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że od lat rozmijał się z nią w zupełnej nieświadomości. Tak przecież miał – nie zwracał uwagi, być może robił to z premedytacją.
Bezimienny
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:34
Urocze, acz pokraczne. Naiwne do cna, co zakrawało o granicę kobiecej tolerancji zakłamania. Kiedyś uśmiech spocząłby łagodnie na pełnych wargach, przyprawiając mężczyznę o nurt przyśpieszonego bicia serca. Teraz zagościł chłód.
Spojrzenie, które leniwie niczym rozbudzony z drzemki kot, przeszło pośród najmniejszych zmarszczek mimiki twarzy, natrafiając wreszcie na smutny błękit. Nie takim go pamiętała, acz takim go znała. Przez te wszystkie lata aż zbyt dobrze zasmakowała w bliskości jego chłodu, strachu i braku wiary, by teraz dziwić się czarnymi wstęgami pod powierzchnią lodowatej tafli jeziora. Zasmakowała jego bliskości tak cierpkiej, że dreszcz przechodził w roztrzęsienie. Zadomowiła się tym, od dziecka przeznaczona na zamieszkanie w chaosie, który roztaczała swoją obecnością.
Smutek. Smutek. Smutek.
Chciała go przegonić? Chciała go posmakować? A może chciała być jego sprawcą?
Gorycz zawarta na samym końcu słonawego posmaku łez była pożywką zgniłej duszy, która dobierała się teraz na czołowe miejsce jej zachowania. Pozory odeszły na ścieżkę zapomnienia, tęsknota za ciepłem codzienności spokojnego życia okazała się ułudą.
Dlaczego nie współodczuwa? Milczenie. Usta zbite w kreskę, lekkie przytaknięcie i obojętność, uderzająca boleśniej niż powtarzanie niczym mantra zaklęcia torturujące.
Okrutności, czemuż przejmujesz pierwsze tony? Nadajesz drugie dno, zmuszając do pochłaniania kłamstw owianych złotą nicią.
- Od roku. - Odkąd skończyłam studia, bo moja kariera skończyła się pod ciężarem odpowiedzialności za czyny. Odkąd życie wyszło mi bardziej, niż się spodziewałam po serii karkołomnych prób zrzucenia mnie z powierzchni ziemi. Odkąd ktoś odkrył moją wartość dalej niż jedynie w pięknie ciała. Wiem, wiem. Ktoś poznał ją wcześniej.
Ale byłam głupia. Dalej jestem.
- Rok temu kupiłam tu dom. - Kupiliśmy. Właściwie on kupił, abyśmy razem z Elise miały bezpieczną ostoję. Abyśmy mogli udawać, że ja jadę do Sztokholmu, a on do Oslo.
- No i tutaj mieszka mój brat. - Tutaj mieszkam z rodziną, skryta za żywopłotem i otoczką niewinności. Spaczona, zgubiona i w mniemaniu połowy biologicznej rodziny - problematyczna.
‘Wkurwiająca’. Tak mnie nazwałeś, wujku?
- W Midgardzie masz największą możliwość rozwoju… jeśli dalej robisz to, co chciałeś. - Pamiętała o jego pragnieniach. Chciał być większy, niż mógł. Rozszalałe emocje roznosiły ciałem, przedzierały się przez skórę, napinając ją do granic możliwości. Zmarszczone brwi, lekko postrzępione przez pocieranie ręką twarzy. Odruch uniesienia dłoni w pięść, gdy niewybredne komentarze przedzierały się przez rozgrzewającą atmosferę.
Zawsze było w nim coś z obrońcy, pytanie tylko, czy potrafił obronić też siebie samego?
Przyznaj się, chłopcze. Mężczyzno?
Musiała wiedzieć. Teraz, już. Przez kaprys, przez niepewność.
Ot tak, dla zasady.
Plecy wyprostowały się momentalnie, lekkie dreszcze sprowadzały przyjemne uczucie wyższości. Już kiedyś mógł to obserwować; zwężające się powieki, powolny oddech i unoszącą brodę. Gdzieś pomiędzy palcami przeskakiwał silny zapach perfum, wtapiający się pośród fale złotawych kosmyków. Zaróżowione policzki, lekko rozchylone wargi i wreszcie głos.
Powolny, przedzierający się głębiej. Rozszarpujący ciepłem i zmysłowością tkanki. Łapczywie, namiętnie niczym wrzące strumienie wody włamywał się do podduszonych fragmentów umysłu.
Serca?
Myśli?
- Przyznaj mi się, słodki. - Prawa noga spoczęła na kolanie lewej, lekko opuszczając dół szpilki do leniwego zawieszenia na palcach. Tułów przekroczył granice nienaruszalnej bariery pewności, gdy chwilę później nachylił się wraz z podążającą po stole dłonią, która krótkim, przepełnionym władczym pragnieniem ruchem, pochwyciła chusteczkę, przyciągając ją na idealny środek stołu.
- Tęskniłeś? Pamiętałeś? Chciałeś? - Delikatny ruch brwi zwiastował uniesienie spojrzenia na przystojną twarz przyjaciela z dzieciństwa, chwilę później przelatując pustym spojrzeniem pośród spoglądających na nią z zaciekawieniem twarzy.
Smacznego. Karmcie się swoimi słabościami. Zazdrośćcie, bo cóż innego potraficie, nędznicy.
Kręgosłup na powrót spotkał się z oparciem krzesła, ręce zaś w powolnym, przepełnionym idealnie powtarzanym rytuałem geście, skrzyżowały się pod biustem, pozwalając pewności siebie przenieść wszystko na uniesioną brodę i lodowate spojrzenie błękitnych oczu - teraz skierowanych wprost w te bliźniaczo podobne, skryte pod szeregiem zakręconych rzęs.
Czyż nie była delikatna i słodka niczym ciasto wyrabiane z odpowiednią dozą wanili? Czyż nie w takiej się zauroczyłeś - wtedy, pamiętasz - drogi Eitri? Taką ją teraz widzisz?
Delikatną, radosną?
Onieśmielającą?
Tego chciałeś przez te lata? Sądzisz, że pomoże Ci kawa?
Boisz się?
Spojrzenie, które leniwie niczym rozbudzony z drzemki kot, przeszło pośród najmniejszych zmarszczek mimiki twarzy, natrafiając wreszcie na smutny błękit. Nie takim go pamiętała, acz takim go znała. Przez te wszystkie lata aż zbyt dobrze zasmakowała w bliskości jego chłodu, strachu i braku wiary, by teraz dziwić się czarnymi wstęgami pod powierzchnią lodowatej tafli jeziora. Zasmakowała jego bliskości tak cierpkiej, że dreszcz przechodził w roztrzęsienie. Zadomowiła się tym, od dziecka przeznaczona na zamieszkanie w chaosie, który roztaczała swoją obecnością.
Smutek. Smutek. Smutek.
Chciała go przegonić? Chciała go posmakować? A może chciała być jego sprawcą?
Gorycz zawarta na samym końcu słonawego posmaku łez była pożywką zgniłej duszy, która dobierała się teraz na czołowe miejsce jej zachowania. Pozory odeszły na ścieżkę zapomnienia, tęsknota za ciepłem codzienności spokojnego życia okazała się ułudą.
Dlaczego nie współodczuwa? Milczenie. Usta zbite w kreskę, lekkie przytaknięcie i obojętność, uderzająca boleśniej niż powtarzanie niczym mantra zaklęcia torturujące.
Okrutności, czemuż przejmujesz pierwsze tony? Nadajesz drugie dno, zmuszając do pochłaniania kłamstw owianych złotą nicią.
- Od roku. - Odkąd skończyłam studia, bo moja kariera skończyła się pod ciężarem odpowiedzialności za czyny. Odkąd życie wyszło mi bardziej, niż się spodziewałam po serii karkołomnych prób zrzucenia mnie z powierzchni ziemi. Odkąd ktoś odkrył moją wartość dalej niż jedynie w pięknie ciała. Wiem, wiem. Ktoś poznał ją wcześniej.
Ale byłam głupia. Dalej jestem.
- Rok temu kupiłam tu dom. - Kupiliśmy. Właściwie on kupił, abyśmy razem z Elise miały bezpieczną ostoję. Abyśmy mogli udawać, że ja jadę do Sztokholmu, a on do Oslo.
- No i tutaj mieszka mój brat. - Tutaj mieszkam z rodziną, skryta za żywopłotem i otoczką niewinności. Spaczona, zgubiona i w mniemaniu połowy biologicznej rodziny - problematyczna.
‘Wkurwiająca’. Tak mnie nazwałeś, wujku?
- W Midgardzie masz największą możliwość rozwoju… jeśli dalej robisz to, co chciałeś. - Pamiętała o jego pragnieniach. Chciał być większy, niż mógł. Rozszalałe emocje roznosiły ciałem, przedzierały się przez skórę, napinając ją do granic możliwości. Zmarszczone brwi, lekko postrzępione przez pocieranie ręką twarzy. Odruch uniesienia dłoni w pięść, gdy niewybredne komentarze przedzierały się przez rozgrzewającą atmosferę.
Zawsze było w nim coś z obrońcy, pytanie tylko, czy potrafił obronić też siebie samego?
Przyznaj się, chłopcze. Mężczyzno?
Musiała wiedzieć. Teraz, już. Przez kaprys, przez niepewność.
Ot tak, dla zasady.
Plecy wyprostowały się momentalnie, lekkie dreszcze sprowadzały przyjemne uczucie wyższości. Już kiedyś mógł to obserwować; zwężające się powieki, powolny oddech i unoszącą brodę. Gdzieś pomiędzy palcami przeskakiwał silny zapach perfum, wtapiający się pośród fale złotawych kosmyków. Zaróżowione policzki, lekko rozchylone wargi i wreszcie głos.
Powolny, przedzierający się głębiej. Rozszarpujący ciepłem i zmysłowością tkanki. Łapczywie, namiętnie niczym wrzące strumienie wody włamywał się do podduszonych fragmentów umysłu.
Serca?
Myśli?
- Przyznaj mi się, słodki. - Prawa noga spoczęła na kolanie lewej, lekko opuszczając dół szpilki do leniwego zawieszenia na palcach. Tułów przekroczył granice nienaruszalnej bariery pewności, gdy chwilę później nachylił się wraz z podążającą po stole dłonią, która krótkim, przepełnionym władczym pragnieniem ruchem, pochwyciła chusteczkę, przyciągając ją na idealny środek stołu.
- Tęskniłeś? Pamiętałeś? Chciałeś? - Delikatny ruch brwi zwiastował uniesienie spojrzenia na przystojną twarz przyjaciela z dzieciństwa, chwilę później przelatując pustym spojrzeniem pośród spoglądających na nią z zaciekawieniem twarzy.
Smacznego. Karmcie się swoimi słabościami. Zazdrośćcie, bo cóż innego potraficie, nędznicy.
Kręgosłup na powrót spotkał się z oparciem krzesła, ręce zaś w powolnym, przepełnionym idealnie powtarzanym rytuałem geście, skrzyżowały się pod biustem, pozwalając pewności siebie przenieść wszystko na uniesioną brodę i lodowate spojrzenie błękitnych oczu - teraz skierowanych wprost w te bliźniaczo podobne, skryte pod szeregiem zakręconych rzęs.
Czyż nie była delikatna i słodka niczym ciasto wyrabiane z odpowiednią dozą wanili? Czyż nie w takiej się zauroczyłeś - wtedy, pamiętasz - drogi Eitri? Taką ją teraz widzisz?
Delikatną, radosną?
Onieśmielającą?
Tego chciałeś przez te lata? Sądzisz, że pomoże Ci kawa?
Boisz się?
Eitri Soelberg
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:34
Eitri SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : medium
Zawód : oficer Kruczej Straży, inspektor w Wydziale Kryminalno-Śledczym
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łasica
Atuty : mistrz pościgów (I), odporny (II), między światami
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 27 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 26 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Słuchał jej odpowiedzi ze spokojem, chociaż lekkie drgnienie pojawiło się wtedy, gdy zdał sobie sprawę, że była tu niemal cały ten czas, gdy on wegetował wpierw w szpitalu, następnie w domu. Była, gdy jego mały świat legł w gruzach, spopielając wszystko, co do tej pory znał i w czym się odnajdował. Zdruzgotane podstawy mikro wszechświata – rozbite drobne cząsteczki względnego spokoju i wygładzenia bruzd codziennych trudów. Gorzka kawa tłumaczyła grymas pojawiający się co jakiś czas na ustach mężczyzny – pretekst dla nadmiernej swobody gestów i zbytniego zaufania własnemu opanowaniu.
Jak to właściwie było? Lata nie myśleć, godząc się z tym, że każdy krok wykonał zupełnie naturalnie, bez nadziei na powrót do tego, co stworzyli wcześniej, a co nie było wszak relacją, jakiej pragnął. Był wtedy szczeniakiem, ledwie odrośniętym od ziemi dryblasem, o pokracznej jeszcze budowie ciała, zbyt długich rękach, wciąż niezbyt szerokich barkach, ze śladem zarostu kiełkującym pod nosem. Powagą wpisaną w twarz i tym wściekłym spojrzeniem, którym częstował każdego, kto choć na moment skrzywił się w jego stronę. Złość przeplatająca się z poczuciem bezradności, gdy relacje nie chciały układać się tak, jak tego pragnął – błądził po omacku nie potrafiąc przyswoić podstawowych zasad panujących w grupie, odcinając się od niej podświadomie, dla dobra siebie i dobra innych. Tak wtedy mu się wydawało – jasno wyznaczony cel dotyczący przyszłości zdawał się jedynym pewnikiem i światłem, ku któremu wiedział jak zmierzać. Wyraźnie naznaczona linia prowadząca wpierw przez Odala, następnie przez Tiwaz, wprost ku kruczym skrzydłom. Nigdy nie był niczego tak pewien w swym życiu. Zmrużenie oczu towarzyszyło lekkiemu skinięciu.
- Tak, robię. Nic się nie zmieniło w tym aspekcie- stwierdził zgodnie z prawdą, próbując przenieść ciężar spojrzenia na słodki kawałek naleśnikowego ciasta. Chwycił widelczyk w dłoń, próbując nabić nań jagodę. Jak zwykle nieco niezdarnie, gdy chciał być idealny w każdym swym ruchu. Kurwa… wychwycone kątem oka poruszenie zaburzyło kolejność czynności, drobna jagoda odprysnęła w stronę koszuli, znacząc ją fioletowym śladem na wysokości lewej piersi. Chciał sięgnąć po serwetkę, którą męczył jeszcze kilka chwil temu, jednak zamiast niej odczuł pod palcami fakturę obrusu i usłyszał słowa, nakazujące unieść spojrzenie.
Dreszcz przeszedł od opuszka w wyciągniętej dłoni po włosy na karku. Pamiętał. Wiedział. Całkiem wyraźne polecenie, wbijające się w ucho i podążające drogą układu nerwowego, rozbrajające go z taką łatwością, jak dziecko rozwijające cukierka. Być może chwile męczy się z zawiniątkiem, jednak w końcu upór złotej folijki ustępuje i może dobrać się do samego słodkiego środka. Widelczyk opadł z cichym stuknięciem na talerzyk, rysując niewidzialną szramę na gładkiej, białej powierzchni.
Gonitwa myśli przybrała na sile wraz z przyspieszeniem oddechu. Nie widział tego, co działo się dookoła, wrażenie rozmazania, niczym tego dnia, gdy wybrali się na staromodną karuzelę z rzeźbionymi drewnianymi końmi, syrenami, łódkami i błękitnymi delfinami. Skubiąc nienaturalnie różową watę cukrową podążali ku atrakcji pamiętającej czasy ich przodków. Skrzypiąca podłoga, drobna moneta wciśnięta w dłoń obsługi, wybór siedziska. Powolny ruch, narastający z każdą chwilą, wytracający kolory otoczenia, zlewający światła w kilka smug przypominających wirujące komety. Spojrzenie przez ramię i jedyny wyraźny kontur szczęki, ust, nosa i oczu, wirujących kosmyków. Nic więcej, reszta świata przypominająca masę, z której nie sposób było wyłuskać jakikolwiek indywidualny kształt.
Karuzela emocji zamazywała to, co działo się w naleśnikarni, wyostrzała sylwetkę Sissel, pomimo protestu i oporu, nie potrafił zrobić nic ponad uporczywe wbijanie oczu w jej tęczówki. Nie było nic, nie było nikogo. Słowa narastające w głowie i wyzwalające pragnienie odpowiedzi. Nie mniej, nie więcej, prosto, wyraźnie, bez udawania.
- Tak.- Krótkie, proste, niewyszukane. Owszem, myślał, tęsknił i chciał… za każdym razem tak samo, nie ważne, czy jedli naleśniki, czy uczyli się defensywnej, czy wspinali się na zardzewiały wagon kolejki, czy byli pijani, czy całkiem trzeźwi. Wszystko z czasem sprowadzało się do jednego – poszukiwania twarzy i bliskości, którą choć odczuwał, podskórnie rozumiał, że nigdy nie będzie mu przeznaczona w pełni. Odszedł naturalnie, bo tak trzeba było. Prosty rachunek, kalkulacja, wyglądanie tysiące razy przez okno, gdy od miesiąca milczał. Bijąc się z myślami, za każdym razem. Wiedząc, że popełnił błąd i postąpił słusznie zarazem. Obojętność przyszła z czasem, nawet gdy zerkał na niezliczone strony w gazetach, zawsze kończyło się tak samo. Ze wspomnieniem odłożonym na samo dno duszy, gotowym, by wykiełkować w najmniej oczekiwanym momencie.
- Ale..- Nie potrafił być aż tak mocno przytwierdzony do tego, co było. W beznadziejności poszukiwań nieosiągalnego, potrafił odkryć tragizm uczucia w innej osobie. Czy o to chodziło? Odnaleźć na nowo, powielić schemat? Nie… Zmiana nastąpiła, jednak pod wpływem kobiety siedzącej zbyt blisko, zbyt mocno zaznaczającej swoją obecność, ścierała się w pył. Marniejąc. Głos zbyt mocno wibrował, przywoływał zbyt wiele wspomnień, lawinę, w porównaniu do chwili, gdy stali w kolejce. Serce łomotało, rozchylone wargi pierzchły w pragnieniu, palce drżały – zupełnie tak, jakby na powrót miał siedemnaście lat.- Czy to ma znaczenie? Lata zdawało się, że nie myślałem, na własne życzenie, nieprzymuszenie, a teraz…- Czy znaczenie ma coś, co istniało, a co wypierała teraz beznadziejność i czerń wylewająca się z pustki ziejącej w duszy. Stłumiony śmiech opuścił jego usta.- Moje myśli zawsze lepiej brzmią, gdy kotłują się jedynie w głowie. Ja nie powinienem… Sissel…- Błagalny ton ostatniego słowa wyrwał się zupełnie bezwiednie, niekontrolowanie. Podobnie jak ruch dłoni, która próbowała sięgnąć do serwetki pozostawionej na środku stolika. Bliżej, znaczy niebezpiecznie. Prawda?
Jak to właściwie było? Lata nie myśleć, godząc się z tym, że każdy krok wykonał zupełnie naturalnie, bez nadziei na powrót do tego, co stworzyli wcześniej, a co nie było wszak relacją, jakiej pragnął. Był wtedy szczeniakiem, ledwie odrośniętym od ziemi dryblasem, o pokracznej jeszcze budowie ciała, zbyt długich rękach, wciąż niezbyt szerokich barkach, ze śladem zarostu kiełkującym pod nosem. Powagą wpisaną w twarz i tym wściekłym spojrzeniem, którym częstował każdego, kto choć na moment skrzywił się w jego stronę. Złość przeplatająca się z poczuciem bezradności, gdy relacje nie chciały układać się tak, jak tego pragnął – błądził po omacku nie potrafiąc przyswoić podstawowych zasad panujących w grupie, odcinając się od niej podświadomie, dla dobra siebie i dobra innych. Tak wtedy mu się wydawało – jasno wyznaczony cel dotyczący przyszłości zdawał się jedynym pewnikiem i światłem, ku któremu wiedział jak zmierzać. Wyraźnie naznaczona linia prowadząca wpierw przez Odala, następnie przez Tiwaz, wprost ku kruczym skrzydłom. Nigdy nie był niczego tak pewien w swym życiu. Zmrużenie oczu towarzyszyło lekkiemu skinięciu.
- Tak, robię. Nic się nie zmieniło w tym aspekcie- stwierdził zgodnie z prawdą, próbując przenieść ciężar spojrzenia na słodki kawałek naleśnikowego ciasta. Chwycił widelczyk w dłoń, próbując nabić nań jagodę. Jak zwykle nieco niezdarnie, gdy chciał być idealny w każdym swym ruchu. Kurwa… wychwycone kątem oka poruszenie zaburzyło kolejność czynności, drobna jagoda odprysnęła w stronę koszuli, znacząc ją fioletowym śladem na wysokości lewej piersi. Chciał sięgnąć po serwetkę, którą męczył jeszcze kilka chwil temu, jednak zamiast niej odczuł pod palcami fakturę obrusu i usłyszał słowa, nakazujące unieść spojrzenie.
Dreszcz przeszedł od opuszka w wyciągniętej dłoni po włosy na karku. Pamiętał. Wiedział. Całkiem wyraźne polecenie, wbijające się w ucho i podążające drogą układu nerwowego, rozbrajające go z taką łatwością, jak dziecko rozwijające cukierka. Być może chwile męczy się z zawiniątkiem, jednak w końcu upór złotej folijki ustępuje i może dobrać się do samego słodkiego środka. Widelczyk opadł z cichym stuknięciem na talerzyk, rysując niewidzialną szramę na gładkiej, białej powierzchni.
Gonitwa myśli przybrała na sile wraz z przyspieszeniem oddechu. Nie widział tego, co działo się dookoła, wrażenie rozmazania, niczym tego dnia, gdy wybrali się na staromodną karuzelę z rzeźbionymi drewnianymi końmi, syrenami, łódkami i błękitnymi delfinami. Skubiąc nienaturalnie różową watę cukrową podążali ku atrakcji pamiętającej czasy ich przodków. Skrzypiąca podłoga, drobna moneta wciśnięta w dłoń obsługi, wybór siedziska. Powolny ruch, narastający z każdą chwilą, wytracający kolory otoczenia, zlewający światła w kilka smug przypominających wirujące komety. Spojrzenie przez ramię i jedyny wyraźny kontur szczęki, ust, nosa i oczu, wirujących kosmyków. Nic więcej, reszta świata przypominająca masę, z której nie sposób było wyłuskać jakikolwiek indywidualny kształt.
Karuzela emocji zamazywała to, co działo się w naleśnikarni, wyostrzała sylwetkę Sissel, pomimo protestu i oporu, nie potrafił zrobić nic ponad uporczywe wbijanie oczu w jej tęczówki. Nie było nic, nie było nikogo. Słowa narastające w głowie i wyzwalające pragnienie odpowiedzi. Nie mniej, nie więcej, prosto, wyraźnie, bez udawania.
- Tak.- Krótkie, proste, niewyszukane. Owszem, myślał, tęsknił i chciał… za każdym razem tak samo, nie ważne, czy jedli naleśniki, czy uczyli się defensywnej, czy wspinali się na zardzewiały wagon kolejki, czy byli pijani, czy całkiem trzeźwi. Wszystko z czasem sprowadzało się do jednego – poszukiwania twarzy i bliskości, którą choć odczuwał, podskórnie rozumiał, że nigdy nie będzie mu przeznaczona w pełni. Odszedł naturalnie, bo tak trzeba było. Prosty rachunek, kalkulacja, wyglądanie tysiące razy przez okno, gdy od miesiąca milczał. Bijąc się z myślami, za każdym razem. Wiedząc, że popełnił błąd i postąpił słusznie zarazem. Obojętność przyszła z czasem, nawet gdy zerkał na niezliczone strony w gazetach, zawsze kończyło się tak samo. Ze wspomnieniem odłożonym na samo dno duszy, gotowym, by wykiełkować w najmniej oczekiwanym momencie.
- Ale..- Nie potrafił być aż tak mocno przytwierdzony do tego, co było. W beznadziejności poszukiwań nieosiągalnego, potrafił odkryć tragizm uczucia w innej osobie. Czy o to chodziło? Odnaleźć na nowo, powielić schemat? Nie… Zmiana nastąpiła, jednak pod wpływem kobiety siedzącej zbyt blisko, zbyt mocno zaznaczającej swoją obecność, ścierała się w pył. Marniejąc. Głos zbyt mocno wibrował, przywoływał zbyt wiele wspomnień, lawinę, w porównaniu do chwili, gdy stali w kolejce. Serce łomotało, rozchylone wargi pierzchły w pragnieniu, palce drżały – zupełnie tak, jakby na powrót miał siedemnaście lat.- Czy to ma znaczenie? Lata zdawało się, że nie myślałem, na własne życzenie, nieprzymuszenie, a teraz…- Czy znaczenie ma coś, co istniało, a co wypierała teraz beznadziejność i czerń wylewająca się z pustki ziejącej w duszy. Stłumiony śmiech opuścił jego usta.- Moje myśli zawsze lepiej brzmią, gdy kotłują się jedynie w głowie. Ja nie powinienem… Sissel…- Błagalny ton ostatniego słowa wyrwał się zupełnie bezwiednie, niekontrolowanie. Podobnie jak ruch dłoni, która próbowała sięgnąć do serwetki pozostawionej na środku stolika. Bliżej, znaczy niebezpiecznie. Prawda?
Bezimienny
Re: 03.09.2000 – Les Crêpes de Louis-Marie – E. Soelberg & Bezimienny: S. Rosenkrantz Pią 24 Lis - 12:34
Ten widok smakował niczym letni koktajl. Słodka nuta na czubku języka, powoli przesuwająca się wzdłuż kubków smakowych aż po krańce gardła. Dławiąca, przyprawiająca o mdłości, ale jednocześnie orzeźwiająca nieustanną potrzebą zaczerpywania oddechu.
To uczucie zawsze było wyzwalające. Zdejmujące kajdany, sprowadzające spięcie ramion na dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Wnoszące przyjemność bycia ponad barierą ludzkich zachowań.
Włamywała się do umysłów, serc i rozbudzających emocji, nadając rytmu wybijającemu żywot sercu. Teraz włamała się - nie pierwszy, nie ostatni raz - do umysłu chronionego niegdyś przez nią samą. Upragnionego, skrzywionego latami karmienia się jej własną obecnością. Zawsze pięknego, skrojonego tak, że pośród mimiki i gestów można było wygrywać walc Szostakowicza.
Jej umysłu. Umysłu pod jej władaniem.
Jeśli sądziła, że to zakazane sentencje ciągnęły ją niebotycznie mocno w swoją stronę, musiała zapomnieć o rozluźniającym westchnieniu w momencie, gdy jako jedyna nie postrada zmysłów.
Gdy widzi lepiej, pewniej, wyraźniej. A inni widzą tak, jak ona tego chce. Karmieni wyuzdaną iluzją rzeczywistości, którą kreowała ona sama. Swoimi ruchami; powabnością, smakiem, zapachem. Zauroczeniem, oczarowaniem, podnieceniem, pożądaniem. Tęsknotą i pragnieniem, któremu nie mogli dać upustu. Nie, bo to ona pociąga za sznurki.
Sznurki jej własnej gry i, na bogów, Sissel. Jesteś obrzydliwa.
- Nie powinieneś. - Nagana. Tkanki przełamane na pół, lodowate strzępki rozbawienia, które zawsze wkracza, czy wszyscy wokół piszczą niczym zbite szczeniaki. Kalejdoskop emocji.
Pragnę.
Nienawidzę.
Nudzę się.
Tęsknię.
- Ja również nie powinnam, Eitri. Dlatego bądź grzeczny, zjedz i wróć bezpiecznie do domu. - Uśmiech mieszał w sobie kpinę i pewność siebie. Troskę i obawę o jego stan.
Zawsze karmił się zbyt mocno. Zaciągając, łapczywie połykał. Przytulając, wciskał palce w delikatną skórę pleców. Teraz też był za bardzo. Jakby znajdował się w jej wnętrzu i ściskał trzewia nadmiarem własnego jestestwa w jej nieuchronnych następstwach życia.
Gdy tańczył, robił to, jakby nigdy nie słyszał muzyki. Wtulony w sidła alkoholu i jej zapachu. Rozluźniony i spięty jednocześnie.
Gdy patrzył, patrzył głębiej. Mógł dobrać się do bielizny, ale to dla niego za mało. Dobierał się do wnętrza, do prawdziwości i emocji, które pragnęła kryć. Dobierał się nieświadomie; dobierał się rozcinając skórę lodowatymi odłamkami pięknych oczu.
Dostała to, co chciała. Uwagę, przełykaną ślinę, ruch nóg zwiastujący spięcie goszczące w dole pleców. Tylko mężczyzna mógł zdać sobie - kiedyś, kiedy wreszcie i prawdziwie mu przejdzie - sprawę, że już nie potrafiła grać czysto. Zawsze ma o jednego asa więcej, który wyłożony w talię kart, zaburza wszelkie prawa i zasady gry.
Zasady, które ona sama ustala.
Zasady, których nawet ona nie znała.
I dlatego wstała, krocząc dumnie stukotem obcasów. Pozostawiła go znów samego. Jak za każdym razem.
Każdą nocą.
Każdym porankiem.
Samego z tym, co siało zamęt bardziej, niż którekolwiek mogłoby się spodziewać.
Eitri i Bezimienny z tematu
To uczucie zawsze było wyzwalające. Zdejmujące kajdany, sprowadzające spięcie ramion na dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Wnoszące przyjemność bycia ponad barierą ludzkich zachowań.
Włamywała się do umysłów, serc i rozbudzających emocji, nadając rytmu wybijającemu żywot sercu. Teraz włamała się - nie pierwszy, nie ostatni raz - do umysłu chronionego niegdyś przez nią samą. Upragnionego, skrzywionego latami karmienia się jej własną obecnością. Zawsze pięknego, skrojonego tak, że pośród mimiki i gestów można było wygrywać walc Szostakowicza.
Jej umysłu. Umysłu pod jej władaniem.
Jeśli sądziła, że to zakazane sentencje ciągnęły ją niebotycznie mocno w swoją stronę, musiała zapomnieć o rozluźniającym westchnieniu w momencie, gdy jako jedyna nie postrada zmysłów.
Gdy widzi lepiej, pewniej, wyraźniej. A inni widzą tak, jak ona tego chce. Karmieni wyuzdaną iluzją rzeczywistości, którą kreowała ona sama. Swoimi ruchami; powabnością, smakiem, zapachem. Zauroczeniem, oczarowaniem, podnieceniem, pożądaniem. Tęsknotą i pragnieniem, któremu nie mogli dać upustu. Nie, bo to ona pociąga za sznurki.
Sznurki jej własnej gry i, na bogów, Sissel. Jesteś obrzydliwa.
- Nie powinieneś. - Nagana. Tkanki przełamane na pół, lodowate strzępki rozbawienia, które zawsze wkracza, czy wszyscy wokół piszczą niczym zbite szczeniaki. Kalejdoskop emocji.
Pragnę.
Nienawidzę.
Nudzę się.
Tęsknię.
- Ja również nie powinnam, Eitri. Dlatego bądź grzeczny, zjedz i wróć bezpiecznie do domu. - Uśmiech mieszał w sobie kpinę i pewność siebie. Troskę i obawę o jego stan.
Zawsze karmił się zbyt mocno. Zaciągając, łapczywie połykał. Przytulając, wciskał palce w delikatną skórę pleców. Teraz też był za bardzo. Jakby znajdował się w jej wnętrzu i ściskał trzewia nadmiarem własnego jestestwa w jej nieuchronnych następstwach życia.
Gdy tańczył, robił to, jakby nigdy nie słyszał muzyki. Wtulony w sidła alkoholu i jej zapachu. Rozluźniony i spięty jednocześnie.
Gdy patrzył, patrzył głębiej. Mógł dobrać się do bielizny, ale to dla niego za mało. Dobierał się do wnętrza, do prawdziwości i emocji, które pragnęła kryć. Dobierał się nieświadomie; dobierał się rozcinając skórę lodowatymi odłamkami pięknych oczu.
Dostała to, co chciała. Uwagę, przełykaną ślinę, ruch nóg zwiastujący spięcie goszczące w dole pleców. Tylko mężczyzna mógł zdać sobie - kiedyś, kiedy wreszcie i prawdziwie mu przejdzie - sprawę, że już nie potrafiła grać czysto. Zawsze ma o jednego asa więcej, który wyłożony w talię kart, zaburza wszelkie prawa i zasady gry.
Zasady, które ona sama ustala.
Zasady, których nawet ona nie znała.
I dlatego wstała, krocząc dumnie stukotem obcasów. Pozostawiła go znów samego. Jak za każdym razem.
Każdą nocą.
Każdym porankiem.
Samego z tym, co siało zamęt bardziej, niż którekolwiek mogłoby się spodziewać.
Eitri i Bezimienny z tematu