:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
19.12.2000 – Korytarz, Sierociniec „Toivoa” – S. Fenrisson & Z. Damgaard
2 posters
Zacharias Damgaard
Re: 19.12.2000 – Korytarz, Sierociniec „Toivoa” – S. Fenrisson & Z. Damgaard Wto 24 Maj - 17:08
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
19.12.2000
Puchowa kurtka niewiele pomogła; skostniałe wnętrzności układały się dookoła bryły lodu gdzieś w samym środku ciała. Nie w sercu, nawet nie w żołądku. Nie potrafiłem zrozumieć, ale gdzieś w bliżej niesprecyzowanym pomiędzy gnieździł się odłamek wielkości pięści, który naciskał i rozsadzał trzewia ponadprogramową obecnością. Gardło związane w supeł, podobnie jak jelita. Ciężar, który spowalniał wszystkie ruchy, nawet te najdrobniejsze; ciężar, który był niezbywalny. Sądziłem, że będzie tak już za każdym razem, kiedy tylko ponownie przestąpię próg sierocińca, że wyniosę z sobą ten ból, kiedy ostatni raz zawitam i zabiorę syna do domu. Że od tego momentu nie będę sam, nie będziemy nawet we dwoje, a całą trójką: ja – on – i ciężar chłodu przesiąkającego przez naczynia krwionośne, rozchodzącego się rozcapierzoną strukturą po całym ciele, bym nigdy nie był już zdolny do normalnego życia. Rozmowy z bliskimi chyba niewiele pomagały, z uporem maniaka powracało to samo przeczucie: nie dam sobie rady, ba… zgubię dzieciaka, zgotuję mu los, jakiego nigdy nie powinien doświadczyć. Może. Może ogromne gmaszysko nie było tak złe? Może wieczne rozczarowanie moim tchórzostwem i nienawiść, jaką zakorzeniłbym w niewinnej duszy, w ostatecznym rozrachunku okazałyby się lepsze? Mniej bolesne? Ciemna strona mojej natury zawsze miała więcej przestrzeni, górowała ponad altruistycznymi odruchami, spychając dobrą wolę ku klifom pychy i hedonizmu piętrzącym się ponad wszelkimi innymi kawałkami mojego charakteru. Wszystko działo się jak na moje standardy zbyt szybko – zbyt szybko, bo chodziło o podjęcie decyzji wiążącej i nieodwołalnej (przecież w innych przypadkach prędkość, niefrasobliwość i podejmowanie nieprzemyślanych decyzji było moją domeną, nie miałem z tym problemów, tu jednak zaczynałem robić się przesadnie skrupulatny, pedantycznie rozczytywałem każdy dokument i rozwodziłem się nad decyzją organów prowadzących sprawę). Robiłem to chyba przede wszystkim, aby nie zrujnować doszczętnie nazwiska, choć przecież nikt nie miałby mi tego za złe, bo też nikt nie spodziewał się po mnie zbyt wiele. Przywykłem. Już dawno się z tym pogodziłem. Sam nie chciałem nic od parszywego społeczeństwa oczekującego jedynie więcej i więcej, bez refleksji nad własnymi czynami. Szukajacego ofiary, by to w niej ulokować frustrację i czynić z niej kozła ofiarnego, ucieleśnienie całego zepsucia. Niby dlaczego miałem być ofiarą? Gdybym nagle zaczął rozliczać otoczenie z grzechów, śpiewka stałaby się zupełnie inna. Prychnięcie uleciało gęstą mgłą ponad mój nos i osiadło na rzęsach srebrnymi kroplami. Obraz rozmazał się nieco, gdy nacisnąłem na klamkę i przestąpiłem próg. Ciężar stał się jeszcze bardziej dotkliwy. Opiekun stojący nieopodal wejścia rozmawiał z woźnym, nie zwrócili na mnie uwagi i przepuścili jak swojego. Zdawkowe powitanie wytrąciło ich na chwilę z rozmowy, lecz już w sekundę później rozprawiali dalej nad czymś, co swym poziomem przypominało gadkę o pogodzie uskutecznianą przez stare kobiety pod sklepem.
Do świadomości przebiła się myśl, że to już prawie koniec tej historii. Początkowo sądziłem, że całość sprawy zajmie więcej czasu. O dziwo, ludzie pracujący w sierocińcu, po wstępnym wyrzucie rezerwy, spieszyli się teraz jakby o wiele bardziej: uśmiechali się więcej i podpisywali większość dokumentów przy czynionych kontrolach bez zająknięcia. Dzieciak nie znalazłby innego domu; być może i wyglądał zachęcająco, dla wielu zdawał się pięknym symbolem niesienia pomocy najbardziej potrzebującym, innym, lecz jego natura odstręczała. Dlaczego więc mieli robić kłopot, gdy pojawiał się jego biologiczny ojciec? Dobry status majątkowy, nieco nadszarpnięta reputacja, ale to nic. To nic, że i społeczeństwo krzywo patrzy. Zapomną, miło się rozczarują. Placówka odhaczy sukces i pozbędzie się jednej buźki do wykarmienia. Każdy na swój sposób zadowolony.
Tylko mi będzie niedobrze.
Kurtka wylądowała na haczyku. Korytarz był cichy, pachniał tak samo jak tydzień temu. W powietrzu snuła się ostrość specyfików do dezynfekcji, przypominało mi to woń unoszącą się w salach szpitalnych – okruch nieprzepracowanych traum. Zwijało mnie od środka. Wszystko kotłowało się wokół zimnej grudy niemocy i strachu. W matowym lustrze na ścianie odbijałem się zupełnie zniekształcony, granatowa marynarka w drobną kratkę przykrywała defekt zupełnie wymiętej koszuli (w niedorzeczny czarno-żółty deseń), której jak zwykle nie miałem siły doprowadzić do względnego porządku. Potrzebne dokumenty tłamsiłem w zmarzniętych dłoniach, wyginałem ich strukturę, zwijałem w ciasny rulon, nerwowo stukając nim o przedramię. Korytarz pozostawał ciemny i nieprzyjemny. Szczerze dziwiłem się, że ktokolwiek wpadł na pomysł, by w podobnym miejscu trzymać pokaźną gromadkę i tak wystarczająco nieszczęśliwych dzieci. Kilkoro podopiecznych wyminęło mnie bez zatrzymania – zdołali przywyknąć do nietypowej obecności. Któraś z dziewczynek pisnęła dzień dobry. Uśmiechnąłem się słabo i kiwnąłem głową w odpowiedzi.
Przed drzwiami pokoju dyrektorki nikogo nie było, w środku z resztą też, gdyż klamka pod naporem ręki wydała nieprzyjemny zgrzyt, a suche drewno zatrzeszczało w miejscu pęknięcia ciągnącego się w jednej trzeciej szerokości. Niepotrzebnie pozwoliłem sobie na wyraźny syk niezadowolenia, gdyż rozszedł się wyraźnym echem w promieniu przynajmniej kilku metrów. Miałem dużo czasu, lecz nie tyle, by mitrężyć go na oczekiwanie. Kobieta powiedziała wyraźnie – trzynasta trzydzieści. Nagle stałem się okropnie punktualnym człowiekiem. Nerwowe dreptanie w miejscu okazało się jedyną pożyteczną rzeczą, do której potrafiłem się zmusić. Każdy skrawek tego makabrycznego miejsca przytłaczał mnie i wzbudzał w podświadomości poczucie, iż należy szybko z niego uciekać.
Dla pewności szarpnąłem jeszcze raz za mosiężną klamkę. Nic. Pustka. Cisza. Trzynasta trzydzieści pięć.
— No, ileż można. — Teraz nawet nie starałem się na jakiekolwiek kamuflowanie niezadowolenia. Bo kto mógł mnie usłyszeć? Spróchniałe ściany? Patrzące osądzająco szkiełka witrażów barwiących światło na półpiętrze? Dzieciaki biegały zbyt daleko i były zaabsorbowane sobą, wciąż nie zwracały na mnie uwagi.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Za oknem, na lodowatym obrusie parapetu rysowały się odciski ptasich palców – drozd poruszał się nerwowo, podskakując, gdy żółte nogi przymarzały mu do igieł szadzi, strosząc pióra, których wystający spod brązowej okrywy puch tworzył wokół drobnej sylwetki połyskujący nimb białych wiechci. Dawno powinien był odlecieć na południe, lecz wciąż był tutaj, zagubiony i przemarznięty, zdrętwiały chłodem skandynawskiej zimy – na tle rozciągających się wokół ośrodka, bielejących od śniegu błoni, był jak tchnienie fałszywej wiosny, złudny przebłysk słońca, rozkurczający serce i rozplątujący myśli, jak fiołek przebijający się purpurą spomiędzy skalistego podłoża, ciepły uścisk dłoni w samotności ostygłej pościeli. Przyglądał mu się dłuższą chwilę, wodząc wzrokiem prawie onirycznie, przez zamglenie pulsującej w skroniach migreny, zmęczenie, pomimo wczesnej pory, skradające się na granicy jaźni niczym dzikie zwierzętę, zatrzymujące się przy samej tafli lasu. Sierociniec przypominał żywy organizm, z jego przykurczonymi mięśniami i bólami stawów, z mlecznymi zębami, wypadającymi z zaróżowionych, dziecięcych dziąseł – zawsze uśmiechał się ciepło, kładąc je na otwartej dłoni i brzegiem kciuka ocierając łzy z zaczerwienionych policzków, jeśli schowasz ząb pod poduszkę, mówił łagodnym, konspiracyjnym tonem, wróżka przyniesie ci w nocy prezent; zaglądał w szerokie, lśniące oczy swych podopiecznych, przykucając nad rozrzuconymi po podłodze żetonami do gry, przyzwalając, by ciągnięto go za rękawy swetra i potykając się specjalnie podczas zabawy na placu, odkąd odkrył, że dzieci śmiały się głośno, gdy lądował na trawie. Dzisiaj organizm ten wydawał się natomiast zmorzony przygotowaniami do nadchodzących świąt, obleczonych pnączami barwnych świateł, mieniących się wokół okiennych ram, pachnących świeżością iglaków i tkliwą, nabiegającą serca nadzieją, że kolejny rok okaże wszystkim więcej życzliwości. Odetchnął cicho, nareszcie poruszając się z miejsca i sięgając dłonią ku klamce szczelnie zamkniętego okna, dopóki to nie skrzypnęło cicho, wpuszczając do środka powiew chłodnego powietrza – sądził, że mógłby wpuścić zwierzę do środka, to spłoszyło się jednak nieodległym ruchem i zniknęło z parapetu prawie tak szybko, jak się na nim pojawiło. W końcu zjedzą go koty, pomyślał z żalem, opierając dłonie na nierównym brzegu framugi, choć palce zaczynały czerwienieć mu od mrozu, albo nawet gorzej – wyrzuty sumienia.
Emilia go unikała – zauważał jej blednący uśmiech, z wysiłkiem wstrzymywany pomiędzy kącikami ust, spojrzenie umykające w przeciwną stronę, nakryte cieniem przysłoniętej powiekami niechęci, surowy grymas, zatrzymany pojedynczą zmarszczką pomiędzy brwiami, czasami, gdy słyszał jej kroki na schodach i odruchowo usuwał się we wnękę korytarza, zastanawiał się jednak, czy on przypadkiem nie robił jej względem tego samego. Po powrocie z Finlandii krajobraz Midgardu wydawał mu się tym bardziej surowy, twardy i zaostrzony na krawędziach, które dotąd rozmywały się obłokami nikotynowego dymu – papierosy nie przynosiły dostatecznego spokoju, a on udawał, że nie zauważał, jak dłonie mu drżały, gdy próbował trafić kluczykiem w zamek od drzwi, że nie myślał o tym, by znów docisnąć rozżarzone oczko do skóry, przez którą prześwitywały wyblakłe okręgi starych ran. Oddychał głęboko, rzucał cygaretkę na bruk i podduszał ją brzegiem podeszwy, rozcierając popiół na wilgotnym chodniku, wkładał do ust dwie miętówki na raz, ostrym smakiem wypalając z języka woń dymu, popijał tabletki syropem z brzoskwiń i używał nie swoich perfum, które pachniały jak bursztyn i czarna orchidea – wnętrze sierocińca zaczynało wydawać mu się bliższe, niż wnętrze własnego mieszkania, lecz nie zastanawiał się, co to oznaczało.
Kiedy wyszedł z pokoju ku głównej sieni, przycichły zgrzyt szarpanej klamki przepłynął echem przez gardło wąskiego pomieszczenia, a w ślad za nim zadźwięczała kakofonia śmiechu, gdy trójka dzieci przebiegła tuż przed nim, goniąc lub ściągając się wzdłuż korytarza – przez twarz przepłynął mu wątły uśmiech, uwaga przeskoczyła jednak zaraz w przeciwną stronę, a wraz z nią reszta podporządkowanego zmysłom ciała ruszyła w kierunku schodów. Wodził wzrokiem za wyblakłymi smugami dłoni, odciśniętymi na tle jasnej ściany, tymi, na które tak narzekały sprzątaczki, którymi on bezwiednie podążał tymczasem przez wnętrze budynku, jakby były nicią mającą wyprowadzić go z labiryntu – czasami, kiedy nikt nie patrzył, a on pozostawał w Toivoi na noc, snuł się tymi korytarzami jak dziecko, przesuwał dłonią po zdobionej tapecie, jakby również był sierotą, pozbawioną swojego miejsca na ziemi; myślał o tym, gdy w snach znów nawiedzał go duch własnej matki lub gdy we wspomnieniach ojciec okazywał równie martwy, co ona, okryty kirem nienawiści i strachu, pomimo upływu czasu nieustępliwie wgryzionych w poszarpane płótno pamięci.
– Emilia dzisiaj nie przyjdzie – odparł głucho, przystając w progu i zwieszając zieleń spojrzenia na twarzy mężczyzny, odgradzając się od niego dystansem tonu, w którym brakowało zwyczajowego entuzjazmu – nie znał Zachariasa głębiej ponad to, co wiedzieli o nim wszyscy, ponad kilka rozmów przeprowadzonych w złudnej nadziei na zmianę, ponad odbicie jego twarzy w oczach dziecka, którego rana ledwie zdążyła się zagoić, zanim znów nie rozdrapały jej pazury cudzej obecności. Gdzieś głęboko pod czułą fasadą obronności było mu go wprawdzie żal – tej niepewności, z jaką przekraczał próg, próbując odnaleźć cząstki siebie w drobnym ciele swojego syna (kiedy obserwował ich z boku, dostrzegał, jak przechylali głowę w ten sam sposób, gdy byli zakłopotani, jak nie potrafili ustać w miejscu, gdy się niecierpliwili, jak uśmiech przybierał na ich wargach w ten sam, lustrzany kształt), nie potrafił jednak stłumić w sobie napięcia, które wspinało się po karku pogłosem zakazanej magii, grozy, która coraz częściej przybierała formę gniewu, a coraz rzadziej lęku. Nie sądził, by kiedykolwiek był w stanie w pełni mu zaufać – mimo to rozsunął usta w uprzejmym, nieco stonowanym uśmiechu. – Mogę ci w czymś pomóc?
Emilia go unikała – zauważał jej blednący uśmiech, z wysiłkiem wstrzymywany pomiędzy kącikami ust, spojrzenie umykające w przeciwną stronę, nakryte cieniem przysłoniętej powiekami niechęci, surowy grymas, zatrzymany pojedynczą zmarszczką pomiędzy brwiami, czasami, gdy słyszał jej kroki na schodach i odruchowo usuwał się we wnękę korytarza, zastanawiał się jednak, czy on przypadkiem nie robił jej względem tego samego. Po powrocie z Finlandii krajobraz Midgardu wydawał mu się tym bardziej surowy, twardy i zaostrzony na krawędziach, które dotąd rozmywały się obłokami nikotynowego dymu – papierosy nie przynosiły dostatecznego spokoju, a on udawał, że nie zauważał, jak dłonie mu drżały, gdy próbował trafić kluczykiem w zamek od drzwi, że nie myślał o tym, by znów docisnąć rozżarzone oczko do skóry, przez którą prześwitywały wyblakłe okręgi starych ran. Oddychał głęboko, rzucał cygaretkę na bruk i podduszał ją brzegiem podeszwy, rozcierając popiół na wilgotnym chodniku, wkładał do ust dwie miętówki na raz, ostrym smakiem wypalając z języka woń dymu, popijał tabletki syropem z brzoskwiń i używał nie swoich perfum, które pachniały jak bursztyn i czarna orchidea – wnętrze sierocińca zaczynało wydawać mu się bliższe, niż wnętrze własnego mieszkania, lecz nie zastanawiał się, co to oznaczało.
Kiedy wyszedł z pokoju ku głównej sieni, przycichły zgrzyt szarpanej klamki przepłynął echem przez gardło wąskiego pomieszczenia, a w ślad za nim zadźwięczała kakofonia śmiechu, gdy trójka dzieci przebiegła tuż przed nim, goniąc lub ściągając się wzdłuż korytarza – przez twarz przepłynął mu wątły uśmiech, uwaga przeskoczyła jednak zaraz w przeciwną stronę, a wraz z nią reszta podporządkowanego zmysłom ciała ruszyła w kierunku schodów. Wodził wzrokiem za wyblakłymi smugami dłoni, odciśniętymi na tle jasnej ściany, tymi, na które tak narzekały sprzątaczki, którymi on bezwiednie podążał tymczasem przez wnętrze budynku, jakby były nicią mającą wyprowadzić go z labiryntu – czasami, kiedy nikt nie patrzył, a on pozostawał w Toivoi na noc, snuł się tymi korytarzami jak dziecko, przesuwał dłonią po zdobionej tapecie, jakby również był sierotą, pozbawioną swojego miejsca na ziemi; myślał o tym, gdy w snach znów nawiedzał go duch własnej matki lub gdy we wspomnieniach ojciec okazywał równie martwy, co ona, okryty kirem nienawiści i strachu, pomimo upływu czasu nieustępliwie wgryzionych w poszarpane płótno pamięci.
– Emilia dzisiaj nie przyjdzie – odparł głucho, przystając w progu i zwieszając zieleń spojrzenia na twarzy mężczyzny, odgradzając się od niego dystansem tonu, w którym brakowało zwyczajowego entuzjazmu – nie znał Zachariasa głębiej ponad to, co wiedzieli o nim wszyscy, ponad kilka rozmów przeprowadzonych w złudnej nadziei na zmianę, ponad odbicie jego twarzy w oczach dziecka, którego rana ledwie zdążyła się zagoić, zanim znów nie rozdrapały jej pazury cudzej obecności. Gdzieś głęboko pod czułą fasadą obronności było mu go wprawdzie żal – tej niepewności, z jaką przekraczał próg, próbując odnaleźć cząstki siebie w drobnym ciele swojego syna (kiedy obserwował ich z boku, dostrzegał, jak przechylali głowę w ten sam sposób, gdy byli zakłopotani, jak nie potrafili ustać w miejscu, gdy się niecierpliwili, jak uśmiech przybierał na ich wargach w ten sam, lustrzany kształt), nie potrafił jednak stłumić w sobie napięcia, które wspinało się po karku pogłosem zakazanej magii, grozy, która coraz częściej przybierała formę gniewu, a coraz rzadziej lęku. Nie sądził, by kiedykolwiek był w stanie w pełni mu zaufać – mimo to rozsunął usta w uprzejmym, nieco stonowanym uśmiechu. – Mogę ci w czymś pomóc?
Zacharias Damgaard
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Ucisk na narządy wewnętrzne wcale nie zelżał. Wydawało mi się, że gruda zaczęła podwajać swoją wielkość dopychając żołądek do kręgosłupa. Przecież nic dzisiaj nie zjadłem – oświecenie nastąpiło z opóźnieniem, uderzając w uszy donośnym skowytem z głębin brzucha. Dwa pokaźne kubki kawy nad ranem niewiele pomogły, podobnie jak wczorajsza porcja rozmiękłych płatków czekoladowych i whisky wypitej do snu. Bo nie mogłem spać. Problem pojawił się jakieś trzy tygodnie temu i powracał nachalnie w te bardziej trzeźwe noce. Nie powinienem, jednak w pełni świadome trwanie nad książką powoli przestawało zdawać egzamin. Historia nie układała się gładko, rozterki bohaterów stawały się mdłe, obrzydliwie nudne, a na literaturę naukową reagowałem awersją. Zmienię się. Wciąż powtarzałem niczym mantrę zapewnienie mające uspokoić rozszalałe myśli i najbliższych. Zmienię się. Może nie teraz, jeszcze nie, bo znów mam podły dzień, ale na pewno to nastąpi. Jutro ten pierdolony świat będzie bardziej znośny. Obiecuję. Nie wiem nawet kiedy zacząłem przypominać bardziej własny cień, niż realną osobę. Wraz z opuszczeniem Ansuz wszystko się rozjeżdżało. A może rozpadało się już znacznie wcześniej? Nie miałem siły debatować nad tym w obecnej chwili. Nie zmieniało to faktu, że ledwo się trzymałem na nogach, choć przed wyjściem zadbałem o to, aby przykryć wszelakie mankamenty bezsenności sztywno wyprostowanymi plecami i nutą horrendalnie drogich perfum – jedynej rzeczy do której przywiązywałem wręcz obsesyjnie uwagę. Smolistość kawy roztarta na języku, labdanum przylegające do skóry powoli nabierającej temperatury, bo wyraźnie zaczęło mi się robić duszno. Palce zawiesiły się przy kołnierzu, niebezpiecznie naciągając nić, na której trzymał się guzik. Po co to wszystko? Zaczynałem się martwić swoim zachowaniem. Niby nic szczególnego, a jednak wyczuwałem, że powoli tracę głowę grzęznąc w rozmyślaniach dotyczących tego, czy ktoś przypadkiem zaraz czegoś się nie doczepi. Że może jednak tym razem przesadziłem i każdy, nawet najdrobniejszy z moich grzechów jest tak wyraźny, że nie sposób go nie wyczytać z mojej twarzy przy tylko pobieżnym spojrzeniu. Dopiero co pieprzyłem przecież, że gówno mnie to obchodzi, że nie miałbym im za złe, gdyby się wycofali, a jednak… jednak poczucie, że powinie mi się noga nagle wywoływało atak paniki. Wahanie nastroju, rollercoaster, przejście z poczucia, że dam radę, do totalnego rozbicia okazało się być moją codziennością. A teraz? Teraz zaś zaczynało mnie roznosić, bo drzwi wcale nie chciały drgnąć, ani odrobinę. Emilia nie raczyła pojawić się nawet na chwilę, choć powiedziała wyraźnie, że mam stawić się dzisiaj o trzynastej trzydzieści.
Trzynasta trzydzieści, kurwa, czy czas płynął tu jakoś inaczej? Czy ten budynek wykrzywiał czasoprzestrzeń, wywijając współrzędne geograficzne, przesuwając nas w niesprecyzowanym kierunku mieszając strefy czasowe? Największe idiotyzmy cisnęły się do mojej głowy, gdy tłamsiłem ostatkami sił nerwowy śmiech. Nie pomyślałem zaś o czymś bardziej stosownym, choćby o odszukaniu jakiegokolwiek opiekuna, by dowiedzieć się, czy plany pani dyrektor uległy zmianie. Nie. Zamiast tego tkwiłem przyklejony do skrzypiących drzwi z zawężoną świadomością, bo wszystko inne powoli się zatracało zlewając w niewyraźną plamę. Uderzyłem rulonem dokumentów o czoło.
— Jak to nie przyjdzie? — bąknąłem, wybity z transu, w trakcie którego kolejny raz przejeżdżałem opuszkami palców po mosiądzu klamki, wbijając paznokcie w jej strukturę, by ktoś przypadkiem mnie nie przegnał i nie kazał odsunąć się od drzwi. Zupełnie nie wychwyciłem momentu poruszenia w otoczeniu. Nawet nie pomyślałem, że może być to któryś z pracowników, oraz że ja bezmyślnie przygwoździłem go oburzeniem rozrysowanym w głoskach i na twarzy chmurnie ściągniętej w kwaśny grymas niezadowolenia. Nie mogła nie przyjść, skoro się umówiła, nie mogła mnie zignorować. Złość małego dziecka prześlizgnęła się po mojej fizjonomii, nieomal wydąłem policzki, jak zwykłem robić to ilekroć nie otrzymywałem czegoś, czego bardzo chciałem. Na szczęście zrewidowanie podejścia nie zajęło mi wiele czasu, bowiem wyłapując spojrzenie zielonych oczu złagodniałem, opuszczając nieco barki, które zaczynały mnie boleć od nieustającego napięcia. — Znaczy się, pani dyrektor dzisiaj nie ma? Byliśmy umówieni — poprawiłem się, czyniąc wreszcie przestrzeń pomiędzy moim ciałem, a drewnianym wejściem do jej gabinetu. Patrzyłem na mężczyznę nieco skołowany. Paskudna sprawa; miałem nadzieję, że nie odebrał tego wcześniejszego wyrzutu jako obrazy. Nie wiem, ale każda osoba w tym miejscu zdawała mi się paradoksalnie mało przystępna i podatna na żywienie urazy względem każdego, kto odmawiał im należytego szacunku. Zapewne czyniłem poważne uproszczenia, lecz nie mogłem odciąć się od tego charakterystycznego dystansu.
Przyglądałem się mojemu towarzyszowi dość intensywnie. Pamiętałem go z pierwszych wizyt w placówce. Sądziłem, że miał całkiem dobry kontakt z Samuelem i los dzieciaka nie był mu obojętny. Może tutaj powinienem dopatrywać się raczej powodu mojego zmieszania? Mógł mi wytknąć przecież cokolwiek chciał w trosce o podopiecznego, bo znał go lepiej, był pewniejszy w jego towarzystwie, zżyty. A ja? Ja nie wiedziałem nic o moim własnym synu i zachowywałem się przynajmniej pokracznie targany wątpliwościami. Może on o wszystkim wiedział? Wykrzywiłem się w lustrzanym uśmiechu, próbując jakoś go wyczuć. — Nie chcę zawracać głowy, ale skoro nie ma pani Emilii, to chyba nie mam wyboru. Miałem donieść poprawione dokumenty — machnąłem mu rulonem przed oczami, znów zbyt beztrosko, znów zbyt lekceważąco. Czy ja w ogóle potrafiłem wyzbyć się tej pieprzonej maniery ukazującej, że miałem każdego daleko w poważaniu? — Chcę zabrać Samuela na święta do siebie, lecz z racji, że sprawa w sądzie ciągle jeszcze trwa i nie ma oficjalnych postanowień co do przejęcia opieki, musiałem dopełnić formalności obowiązujących przy każdym urlopowaniu dzieci będących w pieczy zastępczej. Wniosek złożyłem do odpowiednich organów, ale coś się nie zgadzało i musiałem poprawić. Pani dyrektor zaoferowała, że przekaże dokumenty szybciej, niż gdybym ja sam miał się z tym siłować. — I po co ja mu to wszystko mówiłem? Przecież wiedział, to była jego praca. Łatwiej mi było jednak poruszać się po płaszczyźnie formalnych zapisów, niż lepić jakąś zmieszaną wymówkę zahukanego rodzica na poczekaniu.
Trzynasta trzydzieści, kurwa, czy czas płynął tu jakoś inaczej? Czy ten budynek wykrzywiał czasoprzestrzeń, wywijając współrzędne geograficzne, przesuwając nas w niesprecyzowanym kierunku mieszając strefy czasowe? Największe idiotyzmy cisnęły się do mojej głowy, gdy tłamsiłem ostatkami sił nerwowy śmiech. Nie pomyślałem zaś o czymś bardziej stosownym, choćby o odszukaniu jakiegokolwiek opiekuna, by dowiedzieć się, czy plany pani dyrektor uległy zmianie. Nie. Zamiast tego tkwiłem przyklejony do skrzypiących drzwi z zawężoną świadomością, bo wszystko inne powoli się zatracało zlewając w niewyraźną plamę. Uderzyłem rulonem dokumentów o czoło.
— Jak to nie przyjdzie? — bąknąłem, wybity z transu, w trakcie którego kolejny raz przejeżdżałem opuszkami palców po mosiądzu klamki, wbijając paznokcie w jej strukturę, by ktoś przypadkiem mnie nie przegnał i nie kazał odsunąć się od drzwi. Zupełnie nie wychwyciłem momentu poruszenia w otoczeniu. Nawet nie pomyślałem, że może być to któryś z pracowników, oraz że ja bezmyślnie przygwoździłem go oburzeniem rozrysowanym w głoskach i na twarzy chmurnie ściągniętej w kwaśny grymas niezadowolenia. Nie mogła nie przyjść, skoro się umówiła, nie mogła mnie zignorować. Złość małego dziecka prześlizgnęła się po mojej fizjonomii, nieomal wydąłem policzki, jak zwykłem robić to ilekroć nie otrzymywałem czegoś, czego bardzo chciałem. Na szczęście zrewidowanie podejścia nie zajęło mi wiele czasu, bowiem wyłapując spojrzenie zielonych oczu złagodniałem, opuszczając nieco barki, które zaczynały mnie boleć od nieustającego napięcia. — Znaczy się, pani dyrektor dzisiaj nie ma? Byliśmy umówieni — poprawiłem się, czyniąc wreszcie przestrzeń pomiędzy moim ciałem, a drewnianym wejściem do jej gabinetu. Patrzyłem na mężczyznę nieco skołowany. Paskudna sprawa; miałem nadzieję, że nie odebrał tego wcześniejszego wyrzutu jako obrazy. Nie wiem, ale każda osoba w tym miejscu zdawała mi się paradoksalnie mało przystępna i podatna na żywienie urazy względem każdego, kto odmawiał im należytego szacunku. Zapewne czyniłem poważne uproszczenia, lecz nie mogłem odciąć się od tego charakterystycznego dystansu.
Przyglądałem się mojemu towarzyszowi dość intensywnie. Pamiętałem go z pierwszych wizyt w placówce. Sądziłem, że miał całkiem dobry kontakt z Samuelem i los dzieciaka nie był mu obojętny. Może tutaj powinienem dopatrywać się raczej powodu mojego zmieszania? Mógł mi wytknąć przecież cokolwiek chciał w trosce o podopiecznego, bo znał go lepiej, był pewniejszy w jego towarzystwie, zżyty. A ja? Ja nie wiedziałem nic o moim własnym synu i zachowywałem się przynajmniej pokracznie targany wątpliwościami. Może on o wszystkim wiedział? Wykrzywiłem się w lustrzanym uśmiechu, próbując jakoś go wyczuć. — Nie chcę zawracać głowy, ale skoro nie ma pani Emilii, to chyba nie mam wyboru. Miałem donieść poprawione dokumenty — machnąłem mu rulonem przed oczami, znów zbyt beztrosko, znów zbyt lekceważąco. Czy ja w ogóle potrafiłem wyzbyć się tej pieprzonej maniery ukazującej, że miałem każdego daleko w poważaniu? — Chcę zabrać Samuela na święta do siebie, lecz z racji, że sprawa w sądzie ciągle jeszcze trwa i nie ma oficjalnych postanowień co do przejęcia opieki, musiałem dopełnić formalności obowiązujących przy każdym urlopowaniu dzieci będących w pieczy zastępczej. Wniosek złożyłem do odpowiednich organów, ale coś się nie zgadzało i musiałem poprawić. Pani dyrektor zaoferowała, że przekaże dokumenty szybciej, niż gdybym ja sam miał się z tym siłować. — I po co ja mu to wszystko mówiłem? Przecież wiedział, to była jego praca. Łatwiej mi było jednak poruszać się po płaszczyźnie formalnych zapisów, niż lepić jakąś zmieszaną wymówkę zahukanego rodzica na poczekaniu.
Safír Fenrisson
Re: 19.12.2000 – Korytarz, Sierociniec „Toivoa” – S. Fenrisson & Z. Damgaard Nie 26 Cze - 22:07
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Grudzień bywał trudny – wchodził do pomieszczeń igiełkami mrozu i wchodził do serca igiełkami braku, sięgając temperatury minus trzydzieści sześć i sześć za cienką, skrwawioną ścianą osierdzia, chociaż nie była to jeszcze nawet kalendarzowa zima. Miasto, poprzecinane wstęgami latarni i kolorowych świateł, nakropione dropiatością świątecznych ozdób, wydawało mu się o tej porze zupełnie obce, jakby po wielu latach znów widział je po raz pierwszy, obdarte ze skóry instynktownego zachwytu w ten sam sposób, co gdy spoglądał na nie trzy lata temu zza okiennej zasłony szronu, z lewym bokiem wciąż pąsowiejącym od rany, która nie chciała się goić i głową wypełnioną watą, pulsującym, uciskającym na skronie bólem, wywołującym mdłości, jeśli przyglądał się zbyt długo – spędził resztę tamtego roku w ciasnym, zacienionym pomieszczeniu pod własnymi powiekami, gdzie wspomnienia przypominały kołtuny splątanych włosów, a matka wciąż żyła, tak piękna, jaką zapamiętał ją we wczesnych latach dzieciństwa, zanim żłobieniami umysłu nie zaczęły skradać się pierwsze objawy menady. W grudniu księżyc zawsze świecił najjaśniej i najzimniej, a przemiany wydawały mu się bardziej bolesne, jakby wszystkie odtwarzały schemat tej pierwszej, wgryzionej w świadomość żelaznymi wnykami rozpaczy za czymś, co bezpowrotnie utracił – z każdą kolejną pełnią mówił sobie, że będzie bardziej swój lub przynajmniej mniej niczyj, tymczasem odnosił wrażenie, że za każdym razem ocierał się o nią jak o drewnianą futrynę, której drzazgi zahaczały o jego ciało, wyciągając z niego skrawki jaźni jak nitki ze splotu wełnianego swetra, aż po ostatniej z nich zwinąłby się, złożył i rozwlekł na pojedyncze włókna, cienkie pasma muliny rozciągnięte wzdłuż ciała jak struny ze złamanego gryfu; nawet wewnątrz sierocińca, gdzie wysokie, murowane fasady i okalające błonia ogrodzenie, wydawały się wznosić ponad wszystkim jak ciężkie, szczelne fortyfikacje, budził się w nim jakiś lęk, nawracająca obawa przed wszystkim, co czyhało w ciemnych zaułkach miasta, zwieszało ponad nim grozą rosnących na papierze nekrologów i wkradało w chłonne umysły dzieci, częściej w tym okresie nawiedzane koszmarami, częściej szarpiące go za rękaw swetra. Bywał – na przekór wszystkiemu, co pragnął w sobie umacniać, co próbował hołubić i utrzymywać przy życiu, chronić przed wilczymi zębami, które kłapały w jego wnętrzu – bezsilny i bezsilność ta, jak zimny okład, spełzała po jego karku sztywnością uciążliwej inercji, niesłabnącym echem spotkania z Ragnarem, oplatającym go jak lepka i gęsta pajęczyna.
W ten zawiły sposób był Zachariasowi wdzięczny – w każdym razie przez krótką chwilę, zanim nie poczuł oburzonej siły jego spojrzenia, osadzającej go w ścianie jak element ozdobnego wzoru, rozciągniętego wokół tapety, na której tle wydawał się nagle nienaturalnie blady, jakby niebawem miał stać się całkiem przezroczysty. Sięgnął wzrokiem ku dłoni mężczyzny, rejestrując jak ta przesunęła się ostrożnie wzdłuż klamki, zaciskając palce na jej mosiężnej fakturze, jakby z trudem musiał powstrzymywać się przed szarpnięciem za nią po raz kolejny, wyłamaniem drzwi i sprawdzeniem, czy Emilia aby na pewno nie znajdowała się w środku, przytwierdzona do swojego biurka jak kamienny posąg – dostrzegł w nim cień tej samej złości, którą przejawiały dzieci, lecz ku własnemu zdziwieniu ów gniew wydał mu się kojąco znajomy, bezpieczny i spowszedniały, nie tak groźny jak bezsilne afekty dorosłych, zaciskające dłonie w pięści i zeskrobujące szkliwo ze zgrzytających o siebie zębów. Odetchnął cicho, a jego twarz rozjaśniła się wyraźnie, uprzejma w sympatycznym grymasie uśmiechu, tym samym, którym bronił się przez całe życie i którym osłaniał rozjątrzoną pod skórą wrażliwość jak kamienną tarczą; głupi nawyk dzieciństwa, przyzwyczajający go do usłużnej grzeczności zawsze wtedy, gdy się obawiał – dojrzałość, którą wmuszono w niego, gdy był jeszcze zbyt młody, by rozumieć, co naprawdę oznaczała, była rozwiązaniem najprostszym, a przy tym, jak sądził, przez swe posłuszeństwo najmniej krzywdzącym.
– Wyszła w pośpiechu…. – ukradkiem spojrzał na zegarek. – Niecałą godzinę temu, musiała zapomnieć wysłać wiadomości, że nie będzie mogła spotkać się o umówionej porze. – podjął w końcu z wyraźnym zakłopotaniem – Emilia znów pozostawiała go samego, spychała własne obowiązki na podłogę, oczekując, że pod jej nieobecność będzie zbierał je z ziemi i ustawiał z powrotem na brzegu regału, precyzyjnie w niezmiennej kolejności; przygryzł wnętrze policzka na wspomnienie listopadowej aukcji, spontanicznej przemowy i pecha, który od tamtej pory przybrał kształt jego cienia i podążał za nim wszędzie, gdzie tylko się nie poruszył, krok w krok. – Przykro mi, że tak wyszło. – odparł zaraz, na moment odrywając wzrok od twarzy Damgaarda i wyglądając za okno, gdzie płaskie pagórki błoni skrzyły się obrusem świeżego śniegu, a zza lekko uchylonej szyby dobiegał odległy śmiech dzieci, które w towarzystwie jednego z opiekunów przerzucały się kulkami białego puchu. – Przygotowania do Jul bywają trudnym okresem dla nas wszystkich. – powrócił zielenią spojrzenia do wnętrza cichego korytarza, a kącik jego ust drgnął z ledwo wyczuwalnym przekąsem, słabnącym stopniowo wraz z kolejnymi słowami Zachariasa. – Na szczęście – uśmiechnął się zaraz nieco szerzej, kiwając powoli głową i sięgając dłonią do kieszeni spodni, z której wyjął niewielki, srebrny kluczyk. – Jest chyba coś, co mógłbym z tym zrobić. – metalowe wypukłości przedmiotu wsunęły się posłusznie w otwór zamka, zgrzytając cicho, gdy drzwi uchyliły się posłusznie pod łagodnym naciskiem jego dłoni. Wewnątrz gabinetu światło przybrało mdły, pożółkły odcień, rzucający półkolistą poświatę na sam środek biurka i spełzający na wiechcie brązowego dywanu, uwydatniając zalegające pośród nich, pojedyncze, białe włosy. – Uwaga na kota. Nie wolno mu wychodzić na korytarz. – rzucił przez ramię, gdy towarzysz wszedł za nim do środka, puszyste zwierzę zeskoczyło tymczasem z pobliskiej szafki, przeciągając się na drewnianym linoleum i ocierając smukłe ciało o prawą nogę Zachariasa. – Samuel się ucieszy. – odwrócił się w końcu w jego stronę, ruchem głowy sugerując, żeby położył dokumenty na biurku, po czym wyglądając przez wysoką szybę ściennego okna, przez krótką chwilę przyglądając się, jak chłopiec biegnie w górę pagórka, ciągnąc za sobą drewniane sanki. – Że będzie mógł spędzić z panem święta. Pytał o pana ostatnio. – wsparł niechętnie prawy bark o ścianę, sięgając spojrzeniem z powrotem ku twarzy mężczyzny. – Przypuszczam, że powinien się przyzwyczajać.
W ten zawiły sposób był Zachariasowi wdzięczny – w każdym razie przez krótką chwilę, zanim nie poczuł oburzonej siły jego spojrzenia, osadzającej go w ścianie jak element ozdobnego wzoru, rozciągniętego wokół tapety, na której tle wydawał się nagle nienaturalnie blady, jakby niebawem miał stać się całkiem przezroczysty. Sięgnął wzrokiem ku dłoni mężczyzny, rejestrując jak ta przesunęła się ostrożnie wzdłuż klamki, zaciskając palce na jej mosiężnej fakturze, jakby z trudem musiał powstrzymywać się przed szarpnięciem za nią po raz kolejny, wyłamaniem drzwi i sprawdzeniem, czy Emilia aby na pewno nie znajdowała się w środku, przytwierdzona do swojego biurka jak kamienny posąg – dostrzegł w nim cień tej samej złości, którą przejawiały dzieci, lecz ku własnemu zdziwieniu ów gniew wydał mu się kojąco znajomy, bezpieczny i spowszedniały, nie tak groźny jak bezsilne afekty dorosłych, zaciskające dłonie w pięści i zeskrobujące szkliwo ze zgrzytających o siebie zębów. Odetchnął cicho, a jego twarz rozjaśniła się wyraźnie, uprzejma w sympatycznym grymasie uśmiechu, tym samym, którym bronił się przez całe życie i którym osłaniał rozjątrzoną pod skórą wrażliwość jak kamienną tarczą; głupi nawyk dzieciństwa, przyzwyczajający go do usłużnej grzeczności zawsze wtedy, gdy się obawiał – dojrzałość, którą wmuszono w niego, gdy był jeszcze zbyt młody, by rozumieć, co naprawdę oznaczała, była rozwiązaniem najprostszym, a przy tym, jak sądził, przez swe posłuszeństwo najmniej krzywdzącym.
– Wyszła w pośpiechu…. – ukradkiem spojrzał na zegarek. – Niecałą godzinę temu, musiała zapomnieć wysłać wiadomości, że nie będzie mogła spotkać się o umówionej porze. – podjął w końcu z wyraźnym zakłopotaniem – Emilia znów pozostawiała go samego, spychała własne obowiązki na podłogę, oczekując, że pod jej nieobecność będzie zbierał je z ziemi i ustawiał z powrotem na brzegu regału, precyzyjnie w niezmiennej kolejności; przygryzł wnętrze policzka na wspomnienie listopadowej aukcji, spontanicznej przemowy i pecha, który od tamtej pory przybrał kształt jego cienia i podążał za nim wszędzie, gdzie tylko się nie poruszył, krok w krok. – Przykro mi, że tak wyszło. – odparł zaraz, na moment odrywając wzrok od twarzy Damgaarda i wyglądając za okno, gdzie płaskie pagórki błoni skrzyły się obrusem świeżego śniegu, a zza lekko uchylonej szyby dobiegał odległy śmiech dzieci, które w towarzystwie jednego z opiekunów przerzucały się kulkami białego puchu. – Przygotowania do Jul bywają trudnym okresem dla nas wszystkich. – powrócił zielenią spojrzenia do wnętrza cichego korytarza, a kącik jego ust drgnął z ledwo wyczuwalnym przekąsem, słabnącym stopniowo wraz z kolejnymi słowami Zachariasa. – Na szczęście – uśmiechnął się zaraz nieco szerzej, kiwając powoli głową i sięgając dłonią do kieszeni spodni, z której wyjął niewielki, srebrny kluczyk. – Jest chyba coś, co mógłbym z tym zrobić. – metalowe wypukłości przedmiotu wsunęły się posłusznie w otwór zamka, zgrzytając cicho, gdy drzwi uchyliły się posłusznie pod łagodnym naciskiem jego dłoni. Wewnątrz gabinetu światło przybrało mdły, pożółkły odcień, rzucający półkolistą poświatę na sam środek biurka i spełzający na wiechcie brązowego dywanu, uwydatniając zalegające pośród nich, pojedyncze, białe włosy. – Uwaga na kota. Nie wolno mu wychodzić na korytarz. – rzucił przez ramię, gdy towarzysz wszedł za nim do środka, puszyste zwierzę zeskoczyło tymczasem z pobliskiej szafki, przeciągając się na drewnianym linoleum i ocierając smukłe ciało o prawą nogę Zachariasa. – Samuel się ucieszy. – odwrócił się w końcu w jego stronę, ruchem głowy sugerując, żeby położył dokumenty na biurku, po czym wyglądając przez wysoką szybę ściennego okna, przez krótką chwilę przyglądając się, jak chłopiec biegnie w górę pagórka, ciągnąc za sobą drewniane sanki. – Że będzie mógł spędzić z panem święta. Pytał o pana ostatnio. – wsparł niechętnie prawy bark o ścianę, sięgając spojrzeniem z powrotem ku twarzy mężczyzny. – Przypuszczam, że powinien się przyzwyczajać.
Zacharias Damgaard
Re: 19.12.2000 – Korytarz, Sierociniec „Toivoa” – S. Fenrisson & Z. Damgaard Czw 30 Cze - 21:09
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Nie planowałem, że kiedykolwiek będę ojcem. Była to jedna z tych ról, do których rozważania się nie kwapiłem, pamiętając o moich własnych utarczkach z Felixem; o tym, że bardzo łatwo podjął decyzję, której później żałował nie tyle on, co ja i moje rodzeństwo. Był kiepskim opiekunem, jeszcze gorszym oparciem, fatalnie wychodziło mu odczytywanie naszych potrzeb. Nie pamiętam prawie wspólnych momentów z czasów, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Wiecznie nieobecny, zwracający uwagę dopiero wtedy, kiedy w jego oczach dorosłem do miana w pełni ukształtowanego ludzkiego bytu – potrafiącego czytać i pisać, radzącego sobie z zaklęciami i to w dodatku całkiem bystrego, posiadającego własne zdanie. Sądzę, że tyle go to wszystko obchodziło – mógł poczuć, że jego geny się nie zmarnowały, choć przecież nigdy nie byłem dość dobry; od tego było już blisko do ciągle sączącego się rozczarowania i wpędzania w poczucie winy. Był w tym mistrzem. Potrafił grać na emocjach po mistrzowsku, wykorzystując moje słabości na własną korzyść. Dlatego tak łatwo zrobił ze mnie skończonego idiotę i pozbawił nadziei lokowanej w pracy na Ansuz. Chaaya i Surya mieli mi za złe, że zwracał na mnie więcej uwagi, lecz z perspektywy czasu myślę o tym jak o klątwie, moim największym nieszczęściu.
Nie miałem dobrego ojca; nie posiadał standardowych cech poczciwego staruszka jak zwykli nazywać swoich moi przyjaciele. Jak więc mogłem sądzić, że sam byłbym od niego lepszy? Że zasługiwałbym bardziej i że byłby to dobry pomysł? Często czułem gorycz zawodu. Nie chciałem podobnego rozczarowania w dziecięcych oczach, zresztą, moje życie nigdy nie sprzyjało jakiejkolwiek stabilizacji. Zaangażowanie nie wychodziło mi szczególnie, bo z czasem zaczynałem się dusić. Emocje przygniatały mnie i powodowały wewnętrzny paraliż. Kiedyś ubzdurałem sobie, że przecież nikt tak dobrze mnie nie zrozumie jak ja sam i że wreszcie pojawią się ograniczenia, których nie będę potrafił znieść. Uciekałem więc za każdym razem, kiedy postąpiłem choć o pół kroku za daleko i w moją stronę zaczynały wypełzać macki przywiązania. Rozmyślałem nad tym głęboko i dochodziłem do wniosku, że przecież robiłem to wszystko dla dobra własnego i drugiej osoby, że przecież byłem wspaniałomyślny usuwając się po pewnym czasie, bez słowa wyjaśnienia. Ucieczka była prosta, bo nie musiałem mierzyć się z tym, co zostawiłem za sobą. A wymówki? Uskuteczniałem je dla własnego spokoju i uśpienia szalejących wyrzutów sumienia. Zawsze odbierano mnie jako człowieka niezwykle nieodpowiedzialnego, bawiącego się w coś na kształt poważnego, dorosłego życia: każdy element był jedynie plastikową atrapą, na wzór dziecięcych zabawek ustawionych w kącie bawialni. Oburzało mnie to, bo było zbyt bliskie prawdy. Nigdy nie lubiłem i nadal nie lubię, kiedy zarzuca mi się podobne rzeczy. Tu niebezpiecznie zbliżam się do Felixa. Znów. Pieprzony głupiec.
Do sierocińca, na szczęście, przychodzę niemal z zupełnie czystą kartą. Oprócz oficjalnych informacji nie wiedzą wiele na mój temat, z historii chłopca mogą wywnioskować jedynie, że moje życie prywatne nie należało do zbytnio uporządkowanych. Przede wszystkim dlatego teraz znów musiałem wystarać się o względne opanowanie. Mężczyzna przyglądał mi się niezmiennie, ale nie był aż tak bardzo oburzony, jak sobie ubzdurałem. Jego wyjaśnienie nie trafiło do mnie jednak łatwo i przyjemnie. Pokusiłem się o następny grymas, nieszczególnie zadowolony, że Emilia postanowiła mnie zignorować.
— Fatalnie, fatalnie… — wymruczałem pod nosem, kiwając głową. — Ja rozumiem, naprawdę, wszystko rozumiem, ale instytucje, a zwłaszcza sądy, są mało czułe na takie przyziemności. Po prostu myślałem, że pani dyrektor będzie bardziej w tej sprawie słowna — przypuściłem kolejny szturm na profesjonalizm przełożonej mojego towarzysza. Może niepotrzebnie, może nad wyrost, jednak w tym momencie nie potrafiłem się oprzeć pokusie psioczenia. Było mi wciąż tak samo źle, żadne słowa nie przyniosły ulgi, a myślałem, że może… — Och? — obiecująca wypowiedź opiekuna wywołały szczere zainteresowanie. Srebrny kluczyk skrzył się niczym najcenniejszy skarb, a uchylenie drzwi i ich skrzypnięcie sprawiły, że poczułem jak dreszcz przesuwa się po całej długości pleców. Może jednak nie utopiłem bezsensownie tego czasu? Patrzyłem jak Fenrisson wsunął się do środka, nie miałem wątpliwości, że powinienem za nim podążyć, wciąż ściskałem rulon dokumentów.
Gabinet dyrektorki niewiele się zmienił od mojej ostatniej wizyty. Zdołałem poznać go dość dobrze. Widok krzesła ustawionego naprzeciwko biurka dźwigał mi ślinę w gardle. Mimowolnie przypominałem sobie pierwszą wizytę, pierwsze spojrzenie na twarz Samuela. Zrobiło mi się słabo, gdy zamknąłem za sobą drzwi, uważając na puszystego kota. Schyliłem się, bo nagle jego postać była czymś najbardziej realnym i zdolnym wyrwać mnie z nagłego omdlenia. Łasił się, lubił mnie. Nie byłem pewien, czy zdaje sobie sprawę z mojej natury, lecz wyraźnie zaczął mruczeć, kiedy począłem gładzić mlecznobiałe futro pod pyszczkiem. Uśmiechnąłem się łagodnie, zupełnie zapominając, że przyszedłem tu w konkretnym celu.
Samuel się ucieszy? Słowa obiły się w mojej głowie z niedowierzaniem. Zadarłem brodę, by spojrzeć ku twarzy Safíra, najpierw odpowiedziałem na konieczność oddania poprawionych zaświadczeń.
— Ach, tak, tak, już. — Ułożyłem dokumenty. — Pytał o mnie? — wyrwało mi się pytanie, które zdradzało zaskoczenie, ale i pewną dozę entuzjazmu, którego przecież nie planowałem i nie chciałem pokazywać. Zupełnie nie rozumiałem swojego zachowania. Odchrząknąłem zmieszany i spojrzałem wraz z mężczyzną przez okno. Zagryzłem dolną wargę i stężałem. Chciałem wyjść, bo poczułem duszność. Znów gabinet był niczym pułapka, a ja musiałem wysilić się na jeszcze kilka chwil rozmowy. Nie chciałem wierzyć w to, że dzieciak się mną interesował, nie znał mnie, niewiele ze mną rozmawiał. Zwykle zdradzał jawną niechęć. Może były to jednak pozory? — Myśli pan… myślisz, że… — zacząłem niepewnie, nie wiedząc, czy powinienem obecnie zmniejszać dystans, czy raczej obudować się szczelniej. — Znaczy — nie potrafiłem ułożyć poprawnie zdania. — Wciąż nie wiem, czy to wszystko się uda. Nie wydaje się być entuzjastycznie nastawiony. Właściwie, kiedy powiedziałem, że chcę, aby spędził już święta w domu, zdawał się bardzo obojętny, żeby nie powiedzieć niechętny. — Dlaczego się mu spowiadałem? Nie powinienem, to nic dobrego nie wróżyło. Paliła mnie jednak ciekawość, oparłem się o kant biurka, śledząc dzieci za oknem, co jakiś czas zerkając tylko na Fenrissona. — Coś o mnie mówił? — Może nie powinienem? Dlaczego się tym tak bardzo przejmowałem?
Nie miałem dobrego ojca; nie posiadał standardowych cech poczciwego staruszka jak zwykli nazywać swoich moi przyjaciele. Jak więc mogłem sądzić, że sam byłbym od niego lepszy? Że zasługiwałbym bardziej i że byłby to dobry pomysł? Często czułem gorycz zawodu. Nie chciałem podobnego rozczarowania w dziecięcych oczach, zresztą, moje życie nigdy nie sprzyjało jakiejkolwiek stabilizacji. Zaangażowanie nie wychodziło mi szczególnie, bo z czasem zaczynałem się dusić. Emocje przygniatały mnie i powodowały wewnętrzny paraliż. Kiedyś ubzdurałem sobie, że przecież nikt tak dobrze mnie nie zrozumie jak ja sam i że wreszcie pojawią się ograniczenia, których nie będę potrafił znieść. Uciekałem więc za każdym razem, kiedy postąpiłem choć o pół kroku za daleko i w moją stronę zaczynały wypełzać macki przywiązania. Rozmyślałem nad tym głęboko i dochodziłem do wniosku, że przecież robiłem to wszystko dla dobra własnego i drugiej osoby, że przecież byłem wspaniałomyślny usuwając się po pewnym czasie, bez słowa wyjaśnienia. Ucieczka była prosta, bo nie musiałem mierzyć się z tym, co zostawiłem za sobą. A wymówki? Uskuteczniałem je dla własnego spokoju i uśpienia szalejących wyrzutów sumienia. Zawsze odbierano mnie jako człowieka niezwykle nieodpowiedzialnego, bawiącego się w coś na kształt poważnego, dorosłego życia: każdy element był jedynie plastikową atrapą, na wzór dziecięcych zabawek ustawionych w kącie bawialni. Oburzało mnie to, bo było zbyt bliskie prawdy. Nigdy nie lubiłem i nadal nie lubię, kiedy zarzuca mi się podobne rzeczy. Tu niebezpiecznie zbliżam się do Felixa. Znów. Pieprzony głupiec.
Do sierocińca, na szczęście, przychodzę niemal z zupełnie czystą kartą. Oprócz oficjalnych informacji nie wiedzą wiele na mój temat, z historii chłopca mogą wywnioskować jedynie, że moje życie prywatne nie należało do zbytnio uporządkowanych. Przede wszystkim dlatego teraz znów musiałem wystarać się o względne opanowanie. Mężczyzna przyglądał mi się niezmiennie, ale nie był aż tak bardzo oburzony, jak sobie ubzdurałem. Jego wyjaśnienie nie trafiło do mnie jednak łatwo i przyjemnie. Pokusiłem się o następny grymas, nieszczególnie zadowolony, że Emilia postanowiła mnie zignorować.
— Fatalnie, fatalnie… — wymruczałem pod nosem, kiwając głową. — Ja rozumiem, naprawdę, wszystko rozumiem, ale instytucje, a zwłaszcza sądy, są mało czułe na takie przyziemności. Po prostu myślałem, że pani dyrektor będzie bardziej w tej sprawie słowna — przypuściłem kolejny szturm na profesjonalizm przełożonej mojego towarzysza. Może niepotrzebnie, może nad wyrost, jednak w tym momencie nie potrafiłem się oprzeć pokusie psioczenia. Było mi wciąż tak samo źle, żadne słowa nie przyniosły ulgi, a myślałem, że może… — Och? — obiecująca wypowiedź opiekuna wywołały szczere zainteresowanie. Srebrny kluczyk skrzył się niczym najcenniejszy skarb, a uchylenie drzwi i ich skrzypnięcie sprawiły, że poczułem jak dreszcz przesuwa się po całej długości pleców. Może jednak nie utopiłem bezsensownie tego czasu? Patrzyłem jak Fenrisson wsunął się do środka, nie miałem wątpliwości, że powinienem za nim podążyć, wciąż ściskałem rulon dokumentów.
Gabinet dyrektorki niewiele się zmienił od mojej ostatniej wizyty. Zdołałem poznać go dość dobrze. Widok krzesła ustawionego naprzeciwko biurka dźwigał mi ślinę w gardle. Mimowolnie przypominałem sobie pierwszą wizytę, pierwsze spojrzenie na twarz Samuela. Zrobiło mi się słabo, gdy zamknąłem za sobą drzwi, uważając na puszystego kota. Schyliłem się, bo nagle jego postać była czymś najbardziej realnym i zdolnym wyrwać mnie z nagłego omdlenia. Łasił się, lubił mnie. Nie byłem pewien, czy zdaje sobie sprawę z mojej natury, lecz wyraźnie zaczął mruczeć, kiedy począłem gładzić mlecznobiałe futro pod pyszczkiem. Uśmiechnąłem się łagodnie, zupełnie zapominając, że przyszedłem tu w konkretnym celu.
Samuel się ucieszy? Słowa obiły się w mojej głowie z niedowierzaniem. Zadarłem brodę, by spojrzeć ku twarzy Safíra, najpierw odpowiedziałem na konieczność oddania poprawionych zaświadczeń.
— Ach, tak, tak, już. — Ułożyłem dokumenty. — Pytał o mnie? — wyrwało mi się pytanie, które zdradzało zaskoczenie, ale i pewną dozę entuzjazmu, którego przecież nie planowałem i nie chciałem pokazywać. Zupełnie nie rozumiałem swojego zachowania. Odchrząknąłem zmieszany i spojrzałem wraz z mężczyzną przez okno. Zagryzłem dolną wargę i stężałem. Chciałem wyjść, bo poczułem duszność. Znów gabinet był niczym pułapka, a ja musiałem wysilić się na jeszcze kilka chwil rozmowy. Nie chciałem wierzyć w to, że dzieciak się mną interesował, nie znał mnie, niewiele ze mną rozmawiał. Zwykle zdradzał jawną niechęć. Może były to jednak pozory? — Myśli pan… myślisz, że… — zacząłem niepewnie, nie wiedząc, czy powinienem obecnie zmniejszać dystans, czy raczej obudować się szczelniej. — Znaczy — nie potrafiłem ułożyć poprawnie zdania. — Wciąż nie wiem, czy to wszystko się uda. Nie wydaje się być entuzjastycznie nastawiony. Właściwie, kiedy powiedziałem, że chcę, aby spędził już święta w domu, zdawał się bardzo obojętny, żeby nie powiedzieć niechętny. — Dlaczego się mu spowiadałem? Nie powinienem, to nic dobrego nie wróżyło. Paliła mnie jednak ciekawość, oparłem się o kant biurka, śledząc dzieci za oknem, co jakiś czas zerkając tylko na Fenrissona. — Coś o mnie mówił? — Może nie powinienem? Dlaczego się tym tak bardzo przejmowałem?
Safír Fenrisson
Re: 19.12.2000 – Korytarz, Sierociniec „Toivoa” – S. Fenrisson & Z. Damgaard Nie 17 Lip - 23:19
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Miał zaledwie dziewięć lat, z niechętną powolnością popychających go we wczesną dojrzałość, kiedy dostrzegł u siebie pierwsze zbieżności z fizjonomią Fenrisa, podobieństwa, którym ciało ulegało nieświadomie, jakby żyłkami nerwów poruszały uśpione pod skórą mechanizmy, budzące się do życia w zaciemnionych korytarzach żył, pobudzone dorastaniem instynkty, których wcześniej nie zauważał, a które nagle zaczęły wydawać mu się przerażająco wyraźne – stał naprzeciwko ojca jak odbicie w zakrzywionej, lustrzanej powierzchni i nienawidził wszystkich, ukrytych w ich sylwetkach paralelizmów, symetrii lekko przygarbionych pleców, spadzistego nosa i sposobu, w jaki oboje ukrywali drżenie warg za wykrzywionym grymasem, który przyczajał się pomiędzy brwiami zmarszczką nerwowej konsternacji. Starał się kierować przewrotną ścieżkę swej młodości na przekór z dala od krętych, rosochatych dróg, którymi sunęło życie Fenrisa – rozsuwał ją po kwiecistej polanie matczynego usposobienia, puszystym gruncie swych infantylnych marzeń, piaszczystej plaży nadziei i ideałów, które ojciec ogłuszał jak wyciągnięte na brzeg ryby, spazmatycznie uchylające pyski, by pochwycić haust wyrywanego im ze skrzeli powietrza – mimo to fragmenty ich życiorysów splatały się luźnym warkoczem, przecinały w miejscach, które w dzieciństwie pominął i zlekceważył, spajały ze sobą tak mocno, że choćby szarpał za nie siłą i rozrywał wpół paznokciami jak przejrzały owoc, spłachcie niechcianych przyzwyczajeń przywierały do niego kłakami spuścizny, o jaką nigdy nie prosił, wydrapując z siebie najdrobniejsze oznaki zmierzłego pokrewieństwa. Kiedy pierwszy raz zaczął pracować z dziećmi, obawiał się własnego głosu, własnych rąk, własnego spojrzenia, bo odczuł zbyt boleśnie, do czego zdolne były te, które go uformowały – nie był swoim ojcem, lecz nie sądził, by potrafił ominąć wszystkie jego błędy, nie ufał własnym nogom, że nie potknęłyby się na tych samych wybrzuszeniach drogi, słowom, że nie spłynęłyby nurtem jednostajnego gniewu, którego zalążki rozpaczliwie w sobie zabijał, który czasem prześwitywał jednak na powierzchnię i rozwierał zabliźnioną tkankę w miejscach, gdzie wycięte skalpelem fragmenty odziedziczonego po Fenrisie usposobienia otwierały się świeżą raną.
Ilekroć spoglądał na Zachariasa, wydawało mu się, że on również nigdy nie planował obarczać się podobną odpowiedzialnością, ciężarem formowania w dłoniach tej samej gliny, z której sam był stworzony – dostrzegał jego determinację, zestawioną z migocącą w spojrzeniu niepewnością, jego nieugiętość, spacerującą zawsze w towarzystwie subtelnego niepokoju, jego nadzieję, przewiązaną cienką wstęgą czegoś, co interpretował jako żal lub poczucie winy, co mogło być jednak jedynie zmęczeniem, które stopniowo rozprzestrzeniało się po mieście jak zimowa grypa, czasem wkradająca się do organizmu ledwie katarem, chwilową niedyspozycją, spowalniającą odruchową rutynę codzienności, a czasem przepalająca skórę gorączką, której nie sposób było złagodzić ani wypocić, z którą, na przekór sobie, należało po prostu żyć. Więc żył również – z tremorem dłoni, które zaciskały się na papierosowej bibułce mocniej, niż powinny, z dreszczem przeciskającym się jak wąż przez ciasne włókna mięśni, z migreną rozpychającą się w skroniach głuchym dudnieniem obawy i kołataniem serca, którego nerwowy galop budził go w środku nocy ciężarem osuniętym na mostek, fantomowym bólem w miejscu, gdzie miąższ skóry rozerwała brutalność wilczych zębów.
Uniósł nieśpiesznie głowę, posyłając mężczyźnie krótkie, bezradne spojrzenie, w którym mignęła iskra rozbawionego porozumienia – Emilia wciąż omijała go wzrokiem, a on posłusznie prześlizgiwał się w cieniu jej źrenic, zajmując ręce i umysł obowiązkami, które piętrzyły się na jego barkach odpowiedzialnością, o jaką nie prosił, jakiej nie potrafił jednak odmówić, więc przytakiwał pokornie głową, ilekroć dyrektorka wychodziła bez zapowiedzi lub dopisywała dodatkowe godziny do nadwyrężonego już etatu, po którym sypiał na wąskim łóżku w gabinecie, czując się, jakby przynależał do tych pustych, zimnych ścian bardziej niż do ostygłego ciepła własnego mieszkania, po powrocie zawsze nienaturalnie wyciszonego, jakby zapomniało ciężaru jego obecności. Ostatecznie słowa Zachariasa pozostawił bez jednoznacznej odpowiedzi, sięgając metalowym dziobem klucza do zamka i ostrożnym ruchem popychając drzwi do przodu, gdy klamka ugięła się spolegliwie pod naciskiem jego dłoni. Odnosił wrażenie, że podczas gdy na przestrzeni lat Toivoa przechodziła liczne zmiany, zanosząc się naprzemiennie śmiechem i płaczem, tonąc i wychylając się na powierzchnię, pokój Emilii pozostawał taki sam, jakby po przekroczeniu progu zatrzymywał się w miejscu; pomieszczenie chwytało swych gości jak owady w złocistą bryłę bursztynu, jednocześnie rozwadniając obraz świata, który roztaczał się za oknem – przez krótką chwilę przyglądał się jeszcze dzieciom, które, pod opieką jednego z opiekunów, ścigały się w te i z powrotem po ośnieżonym zboczu, po czym oderwał wzrok od szyby, przenosząc go na plik leżących na biurku dokumentów. Echolalia pytania zawisła w powietrzu, gdy wziął kartki do ręki, lustrując drobny, ciemny druk, nerwowe zakłopotanie Zachariasa uwierało go jednak swą rzeczowością nawet wówczas, gdy na niego nie patrzył.
– Jest nieufny – odparł w końcu, przeskakując spojrzeniem znad dokumentu na spoważniałą twarz rozmówcy. – Czy to dziwne? Kiedy dopiero zaczynałem tu pracować, wydawało mi się, że wszystkie dzieci pragną tylko jednego – wydostać się. – wsparł się lędźwiami o brzeg parapetu, unosząc brodę w chwilowym zamyśleniu. – W przypadku niektórych rzeczywiście tak jest. Inne otrzymują nowy dom zaledwie na kilka miesięcy, zanim nie wrócą z powrotem pod naszą opiekę, stłoczone we wspólnym pokoju, o drugie tyle zranione, co gdy trafiły tu po raz pierwszy. Doświadczenie straty, swojej lub cudzej, budzi obawy, sprawia, że wiele dzieciaków źle radzi sobie w sytuacjach, gdy ktoś próbuje je przy sobie zatrzymać, choć często nie pragną niczego innego, jak tylko cudzej troski na wyłączność. – biały kocur poruszył się leniwie, ocierając łukowaty grzbiet o spodnie Zachariasa, po czym pojedynczym, zwinnym susem wskakując na biurko i zrzucając łapą jeden z długopisów, który potoczył się z grzechotem po drewnianym linoleum. – To trudny proces. Oboje musicie być cierpliwi – odparł w końcu, uchylając jedno z pionowych okien i wpuszczając do środka podmuch chłodnego, grudniowego powietrza, po czym schylając się do jednej z szuflad w dolnej partii biurka. – Pytał mnie – zaczął przeciągle, zaaferowany poszukiwaniem odpowiedniej koperty. – Czy jest pan taki jak on. – ściągnąwszy przezroczystą zaklejkę z papierowej listwy, powoli uniósł się z kucek, zwieszając wyczekującą zieleń spojrzenia na twarzy Zachariasa.
Ilekroć spoglądał na Zachariasa, wydawało mu się, że on również nigdy nie planował obarczać się podobną odpowiedzialnością, ciężarem formowania w dłoniach tej samej gliny, z której sam był stworzony – dostrzegał jego determinację, zestawioną z migocącą w spojrzeniu niepewnością, jego nieugiętość, spacerującą zawsze w towarzystwie subtelnego niepokoju, jego nadzieję, przewiązaną cienką wstęgą czegoś, co interpretował jako żal lub poczucie winy, co mogło być jednak jedynie zmęczeniem, które stopniowo rozprzestrzeniało się po mieście jak zimowa grypa, czasem wkradająca się do organizmu ledwie katarem, chwilową niedyspozycją, spowalniającą odruchową rutynę codzienności, a czasem przepalająca skórę gorączką, której nie sposób było złagodzić ani wypocić, z którą, na przekór sobie, należało po prostu żyć. Więc żył również – z tremorem dłoni, które zaciskały się na papierosowej bibułce mocniej, niż powinny, z dreszczem przeciskającym się jak wąż przez ciasne włókna mięśni, z migreną rozpychającą się w skroniach głuchym dudnieniem obawy i kołataniem serca, którego nerwowy galop budził go w środku nocy ciężarem osuniętym na mostek, fantomowym bólem w miejscu, gdzie miąższ skóry rozerwała brutalność wilczych zębów.
Uniósł nieśpiesznie głowę, posyłając mężczyźnie krótkie, bezradne spojrzenie, w którym mignęła iskra rozbawionego porozumienia – Emilia wciąż omijała go wzrokiem, a on posłusznie prześlizgiwał się w cieniu jej źrenic, zajmując ręce i umysł obowiązkami, które piętrzyły się na jego barkach odpowiedzialnością, o jaką nie prosił, jakiej nie potrafił jednak odmówić, więc przytakiwał pokornie głową, ilekroć dyrektorka wychodziła bez zapowiedzi lub dopisywała dodatkowe godziny do nadwyrężonego już etatu, po którym sypiał na wąskim łóżku w gabinecie, czując się, jakby przynależał do tych pustych, zimnych ścian bardziej niż do ostygłego ciepła własnego mieszkania, po powrocie zawsze nienaturalnie wyciszonego, jakby zapomniało ciężaru jego obecności. Ostatecznie słowa Zachariasa pozostawił bez jednoznacznej odpowiedzi, sięgając metalowym dziobem klucza do zamka i ostrożnym ruchem popychając drzwi do przodu, gdy klamka ugięła się spolegliwie pod naciskiem jego dłoni. Odnosił wrażenie, że podczas gdy na przestrzeni lat Toivoa przechodziła liczne zmiany, zanosząc się naprzemiennie śmiechem i płaczem, tonąc i wychylając się na powierzchnię, pokój Emilii pozostawał taki sam, jakby po przekroczeniu progu zatrzymywał się w miejscu; pomieszczenie chwytało swych gości jak owady w złocistą bryłę bursztynu, jednocześnie rozwadniając obraz świata, który roztaczał się za oknem – przez krótką chwilę przyglądał się jeszcze dzieciom, które, pod opieką jednego z opiekunów, ścigały się w te i z powrotem po ośnieżonym zboczu, po czym oderwał wzrok od szyby, przenosząc go na plik leżących na biurku dokumentów. Echolalia pytania zawisła w powietrzu, gdy wziął kartki do ręki, lustrując drobny, ciemny druk, nerwowe zakłopotanie Zachariasa uwierało go jednak swą rzeczowością nawet wówczas, gdy na niego nie patrzył.
– Jest nieufny – odparł w końcu, przeskakując spojrzeniem znad dokumentu na spoważniałą twarz rozmówcy. – Czy to dziwne? Kiedy dopiero zaczynałem tu pracować, wydawało mi się, że wszystkie dzieci pragną tylko jednego – wydostać się. – wsparł się lędźwiami o brzeg parapetu, unosząc brodę w chwilowym zamyśleniu. – W przypadku niektórych rzeczywiście tak jest. Inne otrzymują nowy dom zaledwie na kilka miesięcy, zanim nie wrócą z powrotem pod naszą opiekę, stłoczone we wspólnym pokoju, o drugie tyle zranione, co gdy trafiły tu po raz pierwszy. Doświadczenie straty, swojej lub cudzej, budzi obawy, sprawia, że wiele dzieciaków źle radzi sobie w sytuacjach, gdy ktoś próbuje je przy sobie zatrzymać, choć często nie pragną niczego innego, jak tylko cudzej troski na wyłączność. – biały kocur poruszył się leniwie, ocierając łukowaty grzbiet o spodnie Zachariasa, po czym pojedynczym, zwinnym susem wskakując na biurko i zrzucając łapą jeden z długopisów, który potoczył się z grzechotem po drewnianym linoleum. – To trudny proces. Oboje musicie być cierpliwi – odparł w końcu, uchylając jedno z pionowych okien i wpuszczając do środka podmuch chłodnego, grudniowego powietrza, po czym schylając się do jednej z szuflad w dolnej partii biurka. – Pytał mnie – zaczął przeciągle, zaaferowany poszukiwaniem odpowiedniej koperty. – Czy jest pan taki jak on. – ściągnąwszy przezroczystą zaklejkę z papierowej listwy, powoli uniósł się z kucek, zwieszając wyczekującą zieleń spojrzenia na twarzy Zachariasa.
Zacharias Damgaard
Re: 19.12.2000 – Korytarz, Sierociniec „Toivoa” – S. Fenrisson & Z. Damgaard Czw 21 Lip - 19:13
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Zacząłem zastanawiać się, czy Emilia nie zrobiła tego celowo; nigdy nie byłem dla niej zbyt uprzejmy, raczej lubiłem ją kłopotać i nadwyrężałem cierpliwość i choć zawsze znosiła to z niezrozumiałą pokorą, może tym razem postanowiła wziąć odwet? Starałem się odnaleźć jakąkolwiek podpowiedź w spojrzeniu mojego towarzysza. Mógłbym przysiąc, że dostrzegłem w niej faktycznie coś, czego oczekiwałem, by utwierdzić się w prawdziwości moich przekonań. Chyba dlatego ochłonąłem wreszcie nieco i odpuściłem dalsze wbijanie szpilek, bo to i tak nie miało sensu. Zwłaszcza, że Fenrisson wyświadczał mi niemałą przysługę, zajmując się obowiązkami dyrektorki. Na pewno nie miał przecież tego w planach, jako opiekun, którego głowę o wiele bardziej zaprzątały dziecięce smutki i potrzeby wyzierające z dużych, szklistych oczu, nie zaś papierologia, którą uskuteczniała placówka i sądy. Owszem, było to potrzebne, lecz z perspektywy zwykłego człowieka utrudniało jedynie życie. Nigdy nie byłem fanem podobnych instytucji z uwagi na biurokrację właśnie i chyba dlatego tak chętnie próbowałem sobie ulżyć psiocząc, miotając się i bezkarnie zrzucając na nie całą odpowiedzialność za moje utrapienie. Takie samo podejście przejawiałem w pracy, dość lekko podchodząc do wszelkich formularzy, faktur i umów, być może to właśnie skłaniało wujka Finna do ciągłych kontroli i poszturchiwania, bym nie tylko zajmował się kwestiami czysto negocjacyjnymi, bo bez udokumentowania nie miały przecież najmniejszej wartości. W tym przypadku o wiele bardziej odpowiadała mi uczelnia, gdzie lawirowałem dość sprawnie w podobnych obowiązkach i ograniczałem moje zaangażowanie do minimum, zrzucając zadania na barki doktorantów i członków koła naukowego. Nigdy szczególnie się nie wzbraniali przed pomocą, dopatrując się w tym możliwości otrzymania w przyszłości korzyści choćby podczas końcoworocznych egzaminów czy podpisanych rekomendacji. Idealnie naoliwiony mechanizm. Tu jednak paskudnie szwankował i byłem zdany jedynie na siebie.
Podnosząc się od kota i wciąż wpatrując w scenę za oknem, poszukiwałem intuicyjnie ciemnych spiralek wystających spod wełnianej czapki. Nosił przydługie włosy, opadające na czoło i zwijające się mocniej przy karku. Kiedy byłem w jego wieku, Mama sama przycinała mi fryzurę i dbała, abym zawsze wyglądał schludnie, wciśnięty w dobrze skrojone ubranie i całkiem grzeczny, ponieważ jej dłoń okalała moje ramię i wskazywała, co powinienem czynić – Samuel miał zaś w sobie pierwotną dzikość, którą pierwszy raz dostrzegłem, gdy rozmawiał z kolegą. Łypał głębią orzechowych tęczówek spod niesfornych pukli, zaciskał palce na fałdach przydużej bluzy, słowa wypluwał zaś spiesznie z nienaturalnym sykiem rozgorączkowanego entuzjazmu. W tamtym momencie poczułem coś na kształt odrazy, utwierdzając się w przekonaniu wskazującym na przepaść dzielącą nas i obcość, choć nikt nie podważyłby naszego pokrewieństwa. Poczułem, że gorąco bije od mojej twarzy i że robi mi się strasznie głupio za grzech nie tak odległej przeszłości. Nowa sytuacja wywoływała wiele emocji, z którymi nie potrafię sobie poradzić do tej pory, nie rozumiem ich zupełnie, bo zdają się skrajnie nielogiczne. Na przykład: nie potrafię wciąż pojąć, dlaczego tak bardzo się spinam i czuję ukłucie zazdrości, kiedy dociera do mnie, że w istocie Samuel ma wiele bliższych osób właśnie w murach sierocińca, a ja jestem mu do pewnego stopnia zupełnie obojętny. Przecież ledwo kilka tygodni temu uważałem go za pozbawione odpowiedniego wychowania stworzenie i powstrzymywałem się przed jawną niechęcią. To wszystko tak szybko się zmienia.
Śledziłem ruchy Safíra i przysłuchiwałem się z napięciem rosnącym w ciele, bo chyba obawiałem się, że usłyszę coś, czego bardzo bym nie chciał. Kot zakręcił się ponownie koło moich nóg, wyraźnie łasy uwagi, której nie otrzymywał, bo zatopiłem się zupełnie w prowadzonej rozmowie, gorączkowo próbując zrozumieć zachowanie Samuela. Może właśnie w tym tkwił problem: nie wiedziałem, przez co przechodzą te dzieci, a pompowany przez media przekaz, że każde dziecko bez rodziny czeka na nowych opiekunów niczym na herosów, okazywał się okropnie szkodliwy i niezwykle płytki. Nie wystarczał na sytuacje podobne do tej, był rozczarowująco niedopasowany i chyba pogłębiał tylko poczucie winy. Zamyśliłem się, układając palce na dolnej wardze. Bardzo starannie unikałem rozważań dotykających przeszłości chłopca, tego, dlaczego jego matka podjęła podobną decyzję i skazała go na dwa lata (może powinienem powiedzieć, że skazaliśmy?) w zimnych murach sierocińca. Może gdybym znał prawdę rozumiałbym bardziej jego niechęć?
— Wracają? Czy — słowa ugrzęzły mi znowu w gardle. — Często dzieci wracają? Zdarza się, że ktoś nie podołał? — Zapytałem czysto formalnie, choć wzbierało we mnie poczucie, że mógłbym odnaleźć siebie w podobnym schemacie przerażającej porażki. — Czy Samem przez te lata... ktoś się interesował? — Kolejne zdanie okazało się bardzo niezgrabne i chyba mocno bezpośrednie. — Przepraszam, po prostu nie o wszystko pytałem Emilię, a i ona wydawała się być bardzo oszczędna w słowach. Może pomogłoby mi to zrozumieć — spróbowałem się usprawiedliwić, spoglądając bezpiecznie nie w oczy Fenrissona, a na puchaty pyszczek kota. Pochwyciłem głęboki oddech i zaraz chyba pobladłem jeszcze wyraźniej, gdyż odpowiedź padająca na ostatku rozbiła mnie zupełnie. Przeszedłem ze skrajnego zrezygnowania, które czułem wchodząc tu dzisiaj, do jakiejś dziwnej ekscytacji, kiedy opiekun zdradził mi tajemnicę dziecięcych trosk. Doszukiwałem się w pytaniu syna odrobiny dobrej woli i ciekawości, próby wejścia w głąb i zrozumienia, czy tak naprawdę możemy nazywać siebie rodziną. Poczułem coś na kształt spokoju? Sam nie wiem, bo zaraz zaczęły pojawiać się kolejne obawy, które przykryły ten przyjemny stan i stłamsiły płuca odbierając mi możliwość zaczerpnięcia większego haustu powietrza, kiedy ściany gabinetu zaczęły napierać zewsząd. Jest w tym wszystkim coś, co mnie przeraża. — To znaczy? — chyba nieco zgłupiałem. Czy chodziło mu o wygląd, czy o charakter, czy o umiejętności. — Chodziło mu o coś konkretnego? Czy tak po prostu… — Znów postanowiłem sięgnąć ku zaspom i ku górce, z której dzieci zjeżdżały na sankach, bo mój towarzysz przygniótł mnie swym spojrzeniem, co wcale nie ułatwiało mi zebrania myśli. Czułem się okropnie nieporadny w obliczu ojcostwa.
Podnosząc się od kota i wciąż wpatrując w scenę za oknem, poszukiwałem intuicyjnie ciemnych spiralek wystających spod wełnianej czapki. Nosił przydługie włosy, opadające na czoło i zwijające się mocniej przy karku. Kiedy byłem w jego wieku, Mama sama przycinała mi fryzurę i dbała, abym zawsze wyglądał schludnie, wciśnięty w dobrze skrojone ubranie i całkiem grzeczny, ponieważ jej dłoń okalała moje ramię i wskazywała, co powinienem czynić – Samuel miał zaś w sobie pierwotną dzikość, którą pierwszy raz dostrzegłem, gdy rozmawiał z kolegą. Łypał głębią orzechowych tęczówek spod niesfornych pukli, zaciskał palce na fałdach przydużej bluzy, słowa wypluwał zaś spiesznie z nienaturalnym sykiem rozgorączkowanego entuzjazmu. W tamtym momencie poczułem coś na kształt odrazy, utwierdzając się w przekonaniu wskazującym na przepaść dzielącą nas i obcość, choć nikt nie podważyłby naszego pokrewieństwa. Poczułem, że gorąco bije od mojej twarzy i że robi mi się strasznie głupio za grzech nie tak odległej przeszłości. Nowa sytuacja wywoływała wiele emocji, z którymi nie potrafię sobie poradzić do tej pory, nie rozumiem ich zupełnie, bo zdają się skrajnie nielogiczne. Na przykład: nie potrafię wciąż pojąć, dlaczego tak bardzo się spinam i czuję ukłucie zazdrości, kiedy dociera do mnie, że w istocie Samuel ma wiele bliższych osób właśnie w murach sierocińca, a ja jestem mu do pewnego stopnia zupełnie obojętny. Przecież ledwo kilka tygodni temu uważałem go za pozbawione odpowiedniego wychowania stworzenie i powstrzymywałem się przed jawną niechęcią. To wszystko tak szybko się zmienia.
Śledziłem ruchy Safíra i przysłuchiwałem się z napięciem rosnącym w ciele, bo chyba obawiałem się, że usłyszę coś, czego bardzo bym nie chciał. Kot zakręcił się ponownie koło moich nóg, wyraźnie łasy uwagi, której nie otrzymywał, bo zatopiłem się zupełnie w prowadzonej rozmowie, gorączkowo próbując zrozumieć zachowanie Samuela. Może właśnie w tym tkwił problem: nie wiedziałem, przez co przechodzą te dzieci, a pompowany przez media przekaz, że każde dziecko bez rodziny czeka na nowych opiekunów niczym na herosów, okazywał się okropnie szkodliwy i niezwykle płytki. Nie wystarczał na sytuacje podobne do tej, był rozczarowująco niedopasowany i chyba pogłębiał tylko poczucie winy. Zamyśliłem się, układając palce na dolnej wardze. Bardzo starannie unikałem rozważań dotykających przeszłości chłopca, tego, dlaczego jego matka podjęła podobną decyzję i skazała go na dwa lata (może powinienem powiedzieć, że skazaliśmy?) w zimnych murach sierocińca. Może gdybym znał prawdę rozumiałbym bardziej jego niechęć?
— Wracają? Czy — słowa ugrzęzły mi znowu w gardle. — Często dzieci wracają? Zdarza się, że ktoś nie podołał? — Zapytałem czysto formalnie, choć wzbierało we mnie poczucie, że mógłbym odnaleźć siebie w podobnym schemacie przerażającej porażki. — Czy Samem przez te lata... ktoś się interesował? — Kolejne zdanie okazało się bardzo niezgrabne i chyba mocno bezpośrednie. — Przepraszam, po prostu nie o wszystko pytałem Emilię, a i ona wydawała się być bardzo oszczędna w słowach. Może pomogłoby mi to zrozumieć — spróbowałem się usprawiedliwić, spoglądając bezpiecznie nie w oczy Fenrissona, a na puchaty pyszczek kota. Pochwyciłem głęboki oddech i zaraz chyba pobladłem jeszcze wyraźniej, gdyż odpowiedź padająca na ostatku rozbiła mnie zupełnie. Przeszedłem ze skrajnego zrezygnowania, które czułem wchodząc tu dzisiaj, do jakiejś dziwnej ekscytacji, kiedy opiekun zdradził mi tajemnicę dziecięcych trosk. Doszukiwałem się w pytaniu syna odrobiny dobrej woli i ciekawości, próby wejścia w głąb i zrozumienia, czy tak naprawdę możemy nazywać siebie rodziną. Poczułem coś na kształt spokoju? Sam nie wiem, bo zaraz zaczęły pojawiać się kolejne obawy, które przykryły ten przyjemny stan i stłamsiły płuca odbierając mi możliwość zaczerpnięcia większego haustu powietrza, kiedy ściany gabinetu zaczęły napierać zewsząd. Jest w tym wszystkim coś, co mnie przeraża. — To znaczy? — chyba nieco zgłupiałem. Czy chodziło mu o wygląd, czy o charakter, czy o umiejętności. — Chodziło mu o coś konkretnego? Czy tak po prostu… — Znów postanowiłem sięgnąć ku zaspom i ku górce, z której dzieci zjeżdżały na sankach, bo mój towarzysz przygniótł mnie swym spojrzeniem, co wcale nie ułatwiało mi zebrania myśli. Czułem się okropnie nieporadny w obliczu ojcostwa.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jako nastolatek, świeżo zerwany ze smyczy ojcowskiego zwierzchnictwa, nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby pozwolić, by zakuto go w okowy poważnej pracy – nie potrafił wprawdzie wytrwać wystarczająco długo przed żadną z grubych, uniwersyteckich ksiąg, zbyt szybko się rozpraszał i korzystał z wolności tak, jakby ta miała zaraz wyrwać mu się z rąk, wzlecieć w powietrze i zniknąć za błękitną linią horyzontu; rozgryzał doraźne przyjemności jak słodkie, owocowe pastylki, spływające mu po języku mdlącą satysfakcją, wymierzoną nie tylko w zaszczutą niedolę własnych marzeń, lecz także w rozgoryczoną twarz Fenrisa, jakby próbował oddalić się od niego, popełniając kolejne błędy, śmiejąc się głośno i rozcinając ostatnie, cienkie żyłki, które z wprawą doświadczonego lalkarza przewiązał mu wokół nadgarstków, by gwałtownym ruchem ręki móc siłą pociągnąć go w swoje ślady. Ostatnio myślał o przeszłości coraz rzadziej – uwięziony w karcerze miasta, zamykającym się nad jego głową ogromnym, zwierzęcym pyskiem, gubił własne wspomnienia, które nachodziły winietą sepii jak stare fotografie, przeglądał ich krótkie fragmenty, uwięzione w głębi umysłu na podobieństwo owadów zastygłych w złocistej grudce bursztynu, choć stopniowo słabła w nim wiara, że był wciąż tą samą osobą, co ten siedmioletni chłopiec, stojący na kamienistej plaży w kapitańskiej czapce, wsparty o ramię siostry, której pojedyncze, kasztanowe wiechcie opadały na twarz, mierzwione nadmorskim wiatrem. Potrafił odtworzyć obraz pod powiekami co do szczegółu słonej bryzy; było to jedno z niewielu pozytywnych wspomnień, jakie posiadał z tego okresu – na twarzy Abigel malowała się dezorientacja, on sam patrzył jednak w oczko aparatu bez strachu, z ufnością i wiarą. Nie znał wtedy świata na tyle, by móc się go obawiać, bo rzeczywistość ograniczała się do ciasnego domostwa na obrzeżach miasta i kołaczącej w piersi nadziei na odziedziczenie choćby iskry skrzącej się wokół magii, a zaciśnięte pięści Fenrisa wciąż były tylko środkiem do upragnionego celu, co wieczór chowającego głowę za linią widnokręgu. Nie potrafił cofnąć się po własnych śladach i odtworzyć w myślach drogi, jaką musiał przebyć stamtąd do teraz, by budzić się w środku nocy z koszulą lepką od potu i sercem wyrywającym się z obręczy żeber, sparaliżowany strachem przed nieokreślonym, przed przyszłością.
Czasem wydawało mu się, że w sierocińcu czas musiał płynąć inaczej – godziny ukrywały się za łupieżem odstającego tynku, skradały po wzorzystych arabeskach starych, zakurzonych dywanów i chwytały za mostek w sposób, który sprawiał, że rytm bijącego pod nim mięśnia spowalniał, osuwając puls, jak spłoszone zwierzę, w głąb splątanego labiryntu krwioobiegu; zagrzebał w tej pracy fragment własnej duszy, choć wychodził z niej zawsze nieco odmieniony, może trochę silniejszy, może bardziej milczący, może inaczej wypowiadał jedynie niektóre słowa i niektóre imiona, dwie lub trzy sylaby, na dźwięk których w tłumie odwróciłyby się dwie lub trzy osoby, pozostawiające w piersi krater nie do wypełnienia. Chowasz się tu przede mną?, Sohvi spytała go kiedyś żartobliwie, gdy po trzech nocach spędzonych w ciasnym pokoju na piętrze, Toivoa wydawała mu się domem bardziej, niż kiedykolwiek było nim mieszkanie w portowej dzielnicy miasta, zbyt spokojne, by potrafił przespać w nim całą noc; uśmiechnął się wtedy pobłażliwie, prawie przepraszająco, po czy wsparł skroń na jej ramieniu, niezdolny udzielić poprawnej odpowiedzi. Dzisiaj, pod czujnym spojrzeniem Zachariasa, czuł się tymczasem drażniąco nie na swoim miejscu, jak kocur wślizgujący się niepozornie w suche objęcia klatki schodowej, niepewien, który z mieszkańców postanowi w końcu chwycić go za przetrącony kark i wyrzucić z powrotem na słotę zimowego chłodu – wymijali się wzrokiem z czujną niepewnością, tchórzliwym żalem skrytym pod cienką warstwą spojówek, gorzkich i czekoladowych, o odcieniu wyraźnego zakłopotania oraz zielonych jak trawa po dżdży, nienaturalnie grząskich i pociemniałych.
– Niestety – odparł lakonicznie, udając, że nie zauważył cienia przestrachu, który uwiązł mężczyźnie w gardle, a następnie podsunął się kolejnym pytaniem pod sam próg zaciśniętych zębów. – Nie wszyscy rozumieją, do czego się zobowiązują. – uniósł wzrok, spoglądając bezpośrednio na twarz rozmówcy, dopiero po chwili milczenia pozwalając, by powagę jego lica przełamał cień zmęczonego uśmiechu. – Nawet jeśli… – westchnął, wyjmując z szuflady kopertę oraz papier z odpowiednim wnioskiem, po czym odkładając je ostrożnie na stół wraz z pozostałymi dokumentami. – Adoptowane mogą zostać tylko dzieci opuszczone, których rodzice zmarli lub zrzekli się władzy rodzicielskiej. Proces adopcyjny dla kogoś spoza rodziny byłby długi i trudny. – jego fizjonomia złagodniała, jakby w nieświadomej próbie pocieszenia Damgaarda, który wciąż stał w tym samym miejscu, sztywny i pobladły, swoją bezczynnością powoli drażniąc białego kocura, który rozpaczliwie próbował ocierać się o jego nogi, pozostawiając długie, białe włosy na ciemnym materiale spodni. Pragnął mu współczuć – sympatyzować z neurotyczną obawą, zatrzymaną w niespokojnym spojrzeniu i uwięzioną pod opuszkami palców, rozciągnąć na linie ciężkie, chmurne wątpliwości i uśmiechnąć się w sposób, który rozlewałby na spierzchłych ustach więcej wsparcia niż nieufności, nie potrafił jednak pozbyć się rozjątrzonych pod czaszką zastrzeżeń, świadomości, że człowiek ten, pomimo swej pozornej spolegliwości, został doszyty fastrygą współpracy do przewinień swojego ojca, którego powiązania z zakazaną magią ocierały się o sumienie chrobotem nieprzyjemnych wspomnień, znów rozrysowując pod powiekami martwą twarz Villuma i jego nieobecne, przeszklone spojrzenie, dwa miesiące później wciąż prześladujące go w koszmarach, spochmurniałe dziecięcym wyrzutem i ciężką kotwicą poczucia winy; nie był w stanie oszukiwać się, że byłby zdolny mu zaufać.
– W tym wieku ciężko ukrywać swoje zdolności – odparł w końcu, wspominając drobne przemiany, które zachodziły w Samuelu, odkąd dwa lata temu po raz pierwszy stanął przed drzwiami sierocińca – tęczówki przesiąkające obcą barwą, kosmyk włosów spływający żółtą spiralą po ugiętym karku, rysy twarzy pełne subtelnych deformacji, które sprawiały, że kiedy przyglądał mu się wystarczająco uważnie, zaczynał poddawać w wątpliwość, która wersja jego osoby była tą prawdziwą. – Nawet jeśli w obecnych czasach byłaby to umiejętność raczej przydatna, jeśli nie powiedzieć niezbędna. – przechylił lekko głowę, pozwalając, by przez pobladłe lico przepłynęła łuna chwilowego przygnębienia, zaraz znów wygładzona rozbłysłą w spojrzeniu czujnością. – Czasami wystarczającą ambicją jest oczekiwać od dziecka, że nie popełni błędów swoich rodziców.
Czasem wydawało mu się, że w sierocińcu czas musiał płynąć inaczej – godziny ukrywały się za łupieżem odstającego tynku, skradały po wzorzystych arabeskach starych, zakurzonych dywanów i chwytały za mostek w sposób, który sprawiał, że rytm bijącego pod nim mięśnia spowalniał, osuwając puls, jak spłoszone zwierzę, w głąb splątanego labiryntu krwioobiegu; zagrzebał w tej pracy fragment własnej duszy, choć wychodził z niej zawsze nieco odmieniony, może trochę silniejszy, może bardziej milczący, może inaczej wypowiadał jedynie niektóre słowa i niektóre imiona, dwie lub trzy sylaby, na dźwięk których w tłumie odwróciłyby się dwie lub trzy osoby, pozostawiające w piersi krater nie do wypełnienia. Chowasz się tu przede mną?, Sohvi spytała go kiedyś żartobliwie, gdy po trzech nocach spędzonych w ciasnym pokoju na piętrze, Toivoa wydawała mu się domem bardziej, niż kiedykolwiek było nim mieszkanie w portowej dzielnicy miasta, zbyt spokojne, by potrafił przespać w nim całą noc; uśmiechnął się wtedy pobłażliwie, prawie przepraszająco, po czy wsparł skroń na jej ramieniu, niezdolny udzielić poprawnej odpowiedzi. Dzisiaj, pod czujnym spojrzeniem Zachariasa, czuł się tymczasem drażniąco nie na swoim miejscu, jak kocur wślizgujący się niepozornie w suche objęcia klatki schodowej, niepewien, który z mieszkańców postanowi w końcu chwycić go za przetrącony kark i wyrzucić z powrotem na słotę zimowego chłodu – wymijali się wzrokiem z czujną niepewnością, tchórzliwym żalem skrytym pod cienką warstwą spojówek, gorzkich i czekoladowych, o odcieniu wyraźnego zakłopotania oraz zielonych jak trawa po dżdży, nienaturalnie grząskich i pociemniałych.
– Niestety – odparł lakonicznie, udając, że nie zauważył cienia przestrachu, który uwiązł mężczyźnie w gardle, a następnie podsunął się kolejnym pytaniem pod sam próg zaciśniętych zębów. – Nie wszyscy rozumieją, do czego się zobowiązują. – uniósł wzrok, spoglądając bezpośrednio na twarz rozmówcy, dopiero po chwili milczenia pozwalając, by powagę jego lica przełamał cień zmęczonego uśmiechu. – Nawet jeśli… – westchnął, wyjmując z szuflady kopertę oraz papier z odpowiednim wnioskiem, po czym odkładając je ostrożnie na stół wraz z pozostałymi dokumentami. – Adoptowane mogą zostać tylko dzieci opuszczone, których rodzice zmarli lub zrzekli się władzy rodzicielskiej. Proces adopcyjny dla kogoś spoza rodziny byłby długi i trudny. – jego fizjonomia złagodniała, jakby w nieświadomej próbie pocieszenia Damgaarda, który wciąż stał w tym samym miejscu, sztywny i pobladły, swoją bezczynnością powoli drażniąc białego kocura, który rozpaczliwie próbował ocierać się o jego nogi, pozostawiając długie, białe włosy na ciemnym materiale spodni. Pragnął mu współczuć – sympatyzować z neurotyczną obawą, zatrzymaną w niespokojnym spojrzeniu i uwięzioną pod opuszkami palców, rozciągnąć na linie ciężkie, chmurne wątpliwości i uśmiechnąć się w sposób, który rozlewałby na spierzchłych ustach więcej wsparcia niż nieufności, nie potrafił jednak pozbyć się rozjątrzonych pod czaszką zastrzeżeń, świadomości, że człowiek ten, pomimo swej pozornej spolegliwości, został doszyty fastrygą współpracy do przewinień swojego ojca, którego powiązania z zakazaną magią ocierały się o sumienie chrobotem nieprzyjemnych wspomnień, znów rozrysowując pod powiekami martwą twarz Villuma i jego nieobecne, przeszklone spojrzenie, dwa miesiące później wciąż prześladujące go w koszmarach, spochmurniałe dziecięcym wyrzutem i ciężką kotwicą poczucia winy; nie był w stanie oszukiwać się, że byłby zdolny mu zaufać.
– W tym wieku ciężko ukrywać swoje zdolności – odparł w końcu, wspominając drobne przemiany, które zachodziły w Samuelu, odkąd dwa lata temu po raz pierwszy stanął przed drzwiami sierocińca – tęczówki przesiąkające obcą barwą, kosmyk włosów spływający żółtą spiralą po ugiętym karku, rysy twarzy pełne subtelnych deformacji, które sprawiały, że kiedy przyglądał mu się wystarczająco uważnie, zaczynał poddawać w wątpliwość, która wersja jego osoby była tą prawdziwą. – Nawet jeśli w obecnych czasach byłaby to umiejętność raczej przydatna, jeśli nie powiedzieć niezbędna. – przechylił lekko głowę, pozwalając, by przez pobladłe lico przepłynęła łuna chwilowego przygnębienia, zaraz znów wygładzona rozbłysłą w spojrzeniu czujnością. – Czasami wystarczającą ambicją jest oczekiwać od dziecka, że nie popełni błędów swoich rodziców.
Zacharias Damgaard
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Nie chciałbym, mimo wszystko, być zaliczonym w poczet tych, którym się nie udało. Jestem w stanie to zrozumieć dopiero teraz, gdy mój towarzysz zwrócił uwagę na los osieroconych dzieci. Wcześniej myśl nawet nie miała szans się pojawić, bo bardzo mocno przywiązywałem wagę do innych, mniej istotnych spraw. Nie wiem, czy stan głębokiego uświadomienia będzie mi towarzyszył długo. Zwykle w podobnych kwestiach wykazuję się bardzo krótką pamięcią i potrafię wyprzeć refleksję, jeśli tylko w jakiś sposób zagraża mojemu komfortowi. Teraz jednak, zupełnie szczerze, pragnąłbym nie połamać sobie nóg na zbyt wygórowanych oczekiwaniach. Tylko że ja również, jak tamci ludzie, nie mam pojęcia, na co się piszę. Nie wiem, jak postępować z dzieckiem, nie umiem wyobrazić sobie jego potrzeb, bo własne dzieciństwo pokryłem niepamięcią, nadpisując na owe wspomnienia ciąg teraźniejszych problemów i porażek. Uczę się wszystkiego, potykam się, nie mam doświadczenia, bo nawet fakt, że posiadam przecież znacznie młodszego brata, oraz że obserwowałem jak dorastał, wcale mnie nie uspokaja. Surya wszak trwał zawsze pod czujnym okiem dziadków i Mamy. Ja nie musiałem nic robić, poza spełnianiem braterskich obowiązków w postaci częstych zaczepek i niewinnych przepychanek. Tylko tyle. Nie miałem śmiałości, by o tym wszystkim mówić na głos, milczenie okazało się najlepsze, zwłaszcza w obecności pracownika sierocińca. Już niemal zapomniałem i zagalopowałem się w ślepy zaułek spowiadania ze wszystkich grzechów. Coś nakazało mi przybrać na nowo niewzruszoną maskę, opanować rozedrgane usta i wyprostować skulone plecy. Zastanowienie trwało nienaturalnie długo, złapałem się na tym, że milczenie przeciągało się przez kolejne sekundy, a ja wbijałem uporczywie wzrok to w krajobraz za oknem, to w rozczarowanego, coraz bardziej natarczywego kota.
Pojawiła się we mnie pewna pokusa, utkana kolejnymi myślami niefrasobliwie pędzącymi dalej, w przeszłość Samuela. W czasy, gdy pierwszy raz pojawił się w placówce. Nie przybył tu przecież sam, nie został odnaleziony na ulicy jak porzucona sierota, doprowadziła go tu matka. I nie umiem sobie wyobrazić, co musiała wtedy czuć. A może nie czuła nic? Powinienem wiedzieć o niej więcej, a znam jedynie skrawek historii, bo nigdy też nie wypytywałem. Starczało nam niewiele przez pozornie nieznaczący nic epizod, w którym trwaliśmy wspólnie. Nigdy nie wracałem do owych momentów, nie pielęgnowałem, zapomniałem szybko, jak zapomina się o błahostkach, którymi usiane jest ludzkie życie. A mimo to, teraz, poczułem palącą ciekawość, pragnienie, by dowiedzieć się czegokolwiek, choć nie potrafiłem mojej potrzeby zamienić w sensowne słowa. Badawczo spoglądałem na Fenrissona i zacząłem rozważać, czy aby był to dobry pomysł. Przełknąłem ślinę i schyliłem się, by strzepać z nogawek długie, kocie włoski, gdyż ich właściciel wreszcie odpuścił i schował się gdzieś pomiędzy długą firaną, a niewielkim regałem.
— Matka się zrzekła, tak mówiła Emilia, mnie nikt nie znał, bo nie figurowałem w żadnych dokumentach. Chyba nie było wielu przeszkód — nie wiem, po co mu to powiedziałem, w efekcie głupich rozważań. To nie był wyrzut, a jednak ugryzłem się w język, gdy zrozumiałem, że zabrzmiało to co najmniej niepokojąco. — Przepraszam — burknąłem, poprawiając się z nagła. Zacisnąłem palce na przedramieniu, milknąc znów i pochmurniejąc. Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się przy samym oknie, nie zwracając uwagi na krzątaninę mężczyzny. — Nie powinienem o tym w ogóle mówić. Nie chcę, abym brzmiał, jakbym próbował się w jakikolwiek sposób wykręcić. Mam po prostu czasami spory mętlik w głowie. Źle to brzmi i zdaję sobie sprawę, że się tylko pogrążam. Możesz myśleć o mnie cokolwiek, ale nie chcę dla niego źle. To dlatego w ogóle mam wątpliwości — wyznałem wreszcie coś, czego przecież nie chciałem dotykać.
Śledzę chłopca za oknem, przez chwilę wydawało mi się, że spojrzał w naszą stronę i mnie dostrzegł. Na szczęście kolejne stwierdzenie przykuło moją uwagę na tyle, bym szybko się odwrócił i powrócił do mojego towarzysza. Więc chodziło mu o t o. Zapewne jeden z faktycznych czynników, dla których niewielu chciałoby zaopiekować się dzieckiem pokroju Samuela. Zacisnąłem dłonie w pięści, kiedy Fenrisson mówi o kontrolowaniu przemian. Obudził się we mnie sprzeciw, paląca złość na społeczeństwo. Gen zmiennokształtności nigdy nie był czymś, czego Damgaarowie się wstydzili, choć podlegali z jego powodu ostracyzmowi. Nie było jednak we mnie zgody na takie traktowanie chłopca. Zmrużyłem oczy i zacząłem świdrować mężczyznę wzrokiem.
— Zmiennokształtność towarzyszy nam w rodzinie od pokoleń, rozumiem, co masz na myśli, jednak nie sądzę, żeby moje dziecko miało się z tym jakkolwiek ukrywać — gdzieś na dnie głosu rozbrzmiała gorycz. Wtedy też pomyślałem, że Sam nigdzie indziej nie doświadczy pełnej akceptacji. Coś we mnie drgnęło. — Rozumiem, że czasy są mało przychylne podobnym ludziom. Może moje wzburzenie wynika z tego, że sam nigdy nie doświadczyłem tej łaski, szamocząc się gdzieś pomiędzy namiastką w błogosławieństwie flygii a transmutacją i nie mierzyłem się siłą rzeczy z konsekwencjami piętna, ale nie chciałbym, żeby Sam dorastał w poczuciu winy i przekonaniu, że musi się z czymkolwiek ukrywać. Może to naiwne, ryzykowne, głupie, nazwij jak chcesz — chyba pierwszy raz mówiłem tak szczerze, swobodnie i w ujawnionych emocjach. Mało kiedy widzieli mnie tutaj tak autentycznie przejętym i zdeterminowanym. Sam zdziwiłem się dość mocno. Nie zamierzałem tego początkowo, a jednak były kwestie, które poruszały mnie dogłębnie. I znów, jak na huśtawce, wychyliłem się w kierunku, gdzie czułem ogromną odpowiedzialność za los małego dziecka. Za to, że w końcu może będzie dorastał tam, gdzie będzie się czuł na miejscu, u siebie, bez obaw, że zostanie odrzucony przez swoje dziedzictwo. — To chyba jedna z tych niewielu rzeczy, które Damgaardowie robią dobrze — westchnąłem, wyciszając się i przywołując na twarz nikły uśmiech. Nie wiedziałem zupełnie, czy Fenrisson zrozumie, nie znałem jego poglądów, a jednak intuicja kazała mi sądzić, że w podobnym miejscu powinienem spotykać jedynie osoby o bardzo wysokiej akceptacji.
Na ostatnią z uwag nie odpowiedziałem już nic, bo nawet takie oczekiwania bywały trudne do spełnienia. Jak wielu ludziom udawało się wymykać spod jarzma ojcowskich czy matczynych błędów, skoro całe społeczeństwo oczekiwało zdeterminowane, iż historia się powtórzy? Uśmiech jeszcze wyraźniej zaznaczył się na mojej twarzy.
— Nie powinienem może na tyle sobie pozwalać, jeszcze w gabinecie Emilii. Wierzę jednak, że nie dopiszecie mi tego do listy przewin — dodałem żartobliwie, chcąc jakoś się wycofać, załagodzić i zapomnieć.
Pojawiła się we mnie pewna pokusa, utkana kolejnymi myślami niefrasobliwie pędzącymi dalej, w przeszłość Samuela. W czasy, gdy pierwszy raz pojawił się w placówce. Nie przybył tu przecież sam, nie został odnaleziony na ulicy jak porzucona sierota, doprowadziła go tu matka. I nie umiem sobie wyobrazić, co musiała wtedy czuć. A może nie czuła nic? Powinienem wiedzieć o niej więcej, a znam jedynie skrawek historii, bo nigdy też nie wypytywałem. Starczało nam niewiele przez pozornie nieznaczący nic epizod, w którym trwaliśmy wspólnie. Nigdy nie wracałem do owych momentów, nie pielęgnowałem, zapomniałem szybko, jak zapomina się o błahostkach, którymi usiane jest ludzkie życie. A mimo to, teraz, poczułem palącą ciekawość, pragnienie, by dowiedzieć się czegokolwiek, choć nie potrafiłem mojej potrzeby zamienić w sensowne słowa. Badawczo spoglądałem na Fenrissona i zacząłem rozważać, czy aby był to dobry pomysł. Przełknąłem ślinę i schyliłem się, by strzepać z nogawek długie, kocie włoski, gdyż ich właściciel wreszcie odpuścił i schował się gdzieś pomiędzy długą firaną, a niewielkim regałem.
— Matka się zrzekła, tak mówiła Emilia, mnie nikt nie znał, bo nie figurowałem w żadnych dokumentach. Chyba nie było wielu przeszkód — nie wiem, po co mu to powiedziałem, w efekcie głupich rozważań. To nie był wyrzut, a jednak ugryzłem się w język, gdy zrozumiałem, że zabrzmiało to co najmniej niepokojąco. — Przepraszam — burknąłem, poprawiając się z nagła. Zacisnąłem palce na przedramieniu, milknąc znów i pochmurniejąc. Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się przy samym oknie, nie zwracając uwagi na krzątaninę mężczyzny. — Nie powinienem o tym w ogóle mówić. Nie chcę, abym brzmiał, jakbym próbował się w jakikolwiek sposób wykręcić. Mam po prostu czasami spory mętlik w głowie. Źle to brzmi i zdaję sobie sprawę, że się tylko pogrążam. Możesz myśleć o mnie cokolwiek, ale nie chcę dla niego źle. To dlatego w ogóle mam wątpliwości — wyznałem wreszcie coś, czego przecież nie chciałem dotykać.
Śledzę chłopca za oknem, przez chwilę wydawało mi się, że spojrzał w naszą stronę i mnie dostrzegł. Na szczęście kolejne stwierdzenie przykuło moją uwagę na tyle, bym szybko się odwrócił i powrócił do mojego towarzysza. Więc chodziło mu o t o. Zapewne jeden z faktycznych czynników, dla których niewielu chciałoby zaopiekować się dzieckiem pokroju Samuela. Zacisnąłem dłonie w pięści, kiedy Fenrisson mówi o kontrolowaniu przemian. Obudził się we mnie sprzeciw, paląca złość na społeczeństwo. Gen zmiennokształtności nigdy nie był czymś, czego Damgaarowie się wstydzili, choć podlegali z jego powodu ostracyzmowi. Nie było jednak we mnie zgody na takie traktowanie chłopca. Zmrużyłem oczy i zacząłem świdrować mężczyznę wzrokiem.
— Zmiennokształtność towarzyszy nam w rodzinie od pokoleń, rozumiem, co masz na myśli, jednak nie sądzę, żeby moje dziecko miało się z tym jakkolwiek ukrywać — gdzieś na dnie głosu rozbrzmiała gorycz. Wtedy też pomyślałem, że Sam nigdzie indziej nie doświadczy pełnej akceptacji. Coś we mnie drgnęło. — Rozumiem, że czasy są mało przychylne podobnym ludziom. Może moje wzburzenie wynika z tego, że sam nigdy nie doświadczyłem tej łaski, szamocząc się gdzieś pomiędzy namiastką w błogosławieństwie flygii a transmutacją i nie mierzyłem się siłą rzeczy z konsekwencjami piętna, ale nie chciałbym, żeby Sam dorastał w poczuciu winy i przekonaniu, że musi się z czymkolwiek ukrywać. Może to naiwne, ryzykowne, głupie, nazwij jak chcesz — chyba pierwszy raz mówiłem tak szczerze, swobodnie i w ujawnionych emocjach. Mało kiedy widzieli mnie tutaj tak autentycznie przejętym i zdeterminowanym. Sam zdziwiłem się dość mocno. Nie zamierzałem tego początkowo, a jednak były kwestie, które poruszały mnie dogłębnie. I znów, jak na huśtawce, wychyliłem się w kierunku, gdzie czułem ogromną odpowiedzialność za los małego dziecka. Za to, że w końcu może będzie dorastał tam, gdzie będzie się czuł na miejscu, u siebie, bez obaw, że zostanie odrzucony przez swoje dziedzictwo. — To chyba jedna z tych niewielu rzeczy, które Damgaardowie robią dobrze — westchnąłem, wyciszając się i przywołując na twarz nikły uśmiech. Nie wiedziałem zupełnie, czy Fenrisson zrozumie, nie znałem jego poglądów, a jednak intuicja kazała mi sądzić, że w podobnym miejscu powinienem spotykać jedynie osoby o bardzo wysokiej akceptacji.
Na ostatnią z uwag nie odpowiedziałem już nic, bo nawet takie oczekiwania bywały trudne do spełnienia. Jak wielu ludziom udawało się wymykać spod jarzma ojcowskich czy matczynych błędów, skoro całe społeczeństwo oczekiwało zdeterminowane, iż historia się powtórzy? Uśmiech jeszcze wyraźniej zaznaczył się na mojej twarzy.
— Nie powinienem może na tyle sobie pozwalać, jeszcze w gabinecie Emilii. Wierzę jednak, że nie dopiszecie mi tego do listy przewin — dodałem żartobliwie, chcąc jakoś się wycofać, załagodzić i zapomnieć.
Safír Fenrisson
19.12.2000 – Korytarz, Sierociniec „Toivoa” – S. Fenrisson & Z. Damgaard Czw 25 Sie - 0:48
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Emilia powiedziała mu kiedyś, że miał łagodne dłonie i łagodne oczy, że mógłby być ojcem, jakiego nie znała żadna z przebywających w Toivoa sierot, a on zaśmiał się krótko i niepewnie, bo prawdziwe ojcostwo zawsze go przerażało – podczas gdy odpowiedzialność za cudze szczęście wydawała mu się czymś naturalnym, bo odkąd pamiętał, brał na ręce fragmenty poszatkowanych nieszczęściem życiorysów, jakby trzymał przy piersi bezbronne zwierzęta, wyobrażenie dziecka, które byłoby z nim związane ciasnym supłem krwi, prowokowało spazm zalęknionej paniki. Nawet we własnej wyobraźni obawiał się człowieka noszącego w sobie echo rodzinnego fatum – gniew Fenrisa i opieszałą bezradność Margrét, surogat noszący jego rysy, na które coraz częściej bał się spoglądać w lustrze, więc obserwował siebie jedynie w cudzych źrenicach, kolekcjonował swe odbicia jak wywołane w negatywie klisze, określające go lepiej niż kiedykolwiek potrafił określić się sam; czasem wydawało mu się, że kiedy nikt na niego nie patrzył, jego ciało rozmywało się na brzegach, kontur stawał się bledszy, świadomość niewyraźna i bardziej zatarta, jakby istniał tylko wtedy, gdy był w obecności kogoś, kto mógł złowić jego jaźń we własnym wejrzeniu i wyciągnąć ją na przejrzyste wody mielizny. Być może dlatego wydawało mu się, że rozumiał niepewność Zachariasa, dygot jego sumienia i nerwowe poczucie, że im bliższe stawało się to, czego pragnął, tym groźniejszy rósł głos w jego głowie, strosząc się na krawędziach – przyglądał mu się i pragnął wierzyć, że wiedział, na co przystawał, pojawiając się pewnego dnia w progach sierocińca i rozpalając w chłopcu zapałkę pochopnej nadziei, która wewnątrz murów budynku przypominała karminowe światło błędnych ogników, kuszących, lecz dla wielu niemożliwych do schwycenia.
Nie powinien oceniać go przez pryzmat błędów jego ojca, bo sam próbował uparcie zetrzeć z siebie ślady obecności Fenrisa, kauteryzować wszystkie miękkie miejsca na własnym ciele, gdzie skóra odbarwiła się siłą rodzicielskiego gniewu, rozstrajać krtań, której napięte struny sięgały tego samego, surowego tonu, jaki prześwitywał przez jego wargi, a potem zbierał się pecyną zastygłego w gardle obrzydzenia, strachu, że nigdy nie byli od siebie istotnie tak różni, że krew wiązała ich zbyt ciasnym kołtunem, a przeszłość pozostawiła po sobie piętno, którego nie mógłby z siebie wyciąć nawet ostrzem chirurgicznego skalpela, bo za każdym razem, kiedy odchylał lepką błonę swego osierdzia, serce zaczynało broczyć i kurczyć się do wielkości małej, pomarszczonej śliwki. Wbrew temu rozsądkowi magia zakazana drapała go jednak za mostkiem zmierzłością ukrytych pod powiekami wspomnień – bladej twarzy Villuma, którego rachityczne, chłopięce ciało pokrywały płytkie nacięcia w kształcie nordyckich run, cienia zgrozy nachodzącego na jasną twarz Viktora, gdy wyrwał mu w dłoni księgę, której skórzana oprawa wydawała się przepalać jego śródręcza i pozostawiać piekące rany w miejscach, gdzie zaciskał na niej palce, białe oczy Ragnara, podtapiające lśniące okręgi źrenic i czarny labirynt żył, przesuwający się pod jego skórą jak węże, gdy nachylił się, próbując chwycić go za ramię. Lękał się zaklęć, które na polecenie pojedynczego słowa kruszyły ludzkie kości, zwodziły umysł i wygryzały tętno z odsłoniętej szyi oraz tego, że był wobec nich zupełnie bezsilny, nie potrafił ochronić przed światem nikogo, włącznie z samym sobą.
Odetchnął cicho, zwracając spojrzenie w kierunku Zachariasa, który przystanął teraz przed wysokim oknem, przyglądając się dzieciom ciągnącym drewniane sanki pod górę niewysokiego pagórka – nagle poczuł się winny własnej niechęci, podejrzliwości, która drapała go w podniebienie zbierającymi się na języku pytaniami; nie potrafił w pełni mu zaufać, lecz mógł przynajmniej wyzbyć się zesztywniałego grymasu, który osiadł mu na wargach czujną przezornością. Wzruszył powoli ramionami, podnosząc się z klęczek i wspierając lędźwie o brzeg drewnianego biurka, spojrzeniem również sięgając za przezroczystą, naznaczoną szronem szybę, zza której nakryte śniegiem błonia wydawały się prawie spokojne, pozwalające na chwilę uwierzyć, że otaczające je miasto nie nachodziło zgnilizną pogłębiającej się ciemności.
– Byłbym bardziej sceptyczny, gdyby nie towarzyszyły panu żadne obawy – przyznał, powoli zbaczając spojrzeniem w jego stronę i uśmiechając się blado, prawie z przepraszającym wyrazem skruchy, choć Damgaard nawet na niego nie patrzył, wciąż wstrzymując wzrok po przeciwnej stronie przemarzniętego okna. Dopiero po chwili zauważył zresztą drobne zmiany w jego fizjonomii – paroksyzm pochmurnej goryczy, dłonie odruchowo zaciśnięte w pięści i ciężar spojrzenia lśniący jak dwa, dymne kwarce pod ściągniętymi łukami brwi; nie był adresatem jego złości, lecz poczuł w piersi szarpnięcie głuchego żalu do samego siebie, poczucia winy za świadomość, w jaką wpędziła go drapieżna ciasnota miasta, pogardliwe spojrzenia i drzazgi, które wsuwano mu płytko pod skórę, aż na całym ciele nie miał już takiego miejsca, gdzie cudze słowa mogłyby jeszcze go zranić. – Ja też bym tego nie chciał – odparł w końcu, łagodnie i bez wyrzutu, choć zieleń jego spojrzenia zmętniała przygnębieniem, które w ostatnich czasach wydawało się rozumieć więcej i lepiej niż gniew. – Ale zasługuje na to, by dorastać w poczuciu bezpieczeństwa. Chciałbym tylko, żeby zachował ostrożność. – niechętnie przypominał sobie manifestację Wyzwolonych, która rozbrzmiała na początku grudnia grzmotem zerwanego z cokołu posągu, powracał wspomnieniami do plakatów, których nienawistne hasła wydawały się wyławiać go drukiem czarnym jak rozwarte źrenice oraz do wszystkich pomijanych wzrokiem aktów przemocy, których sine ślady rozcierał palcami na własnej skórze, przykurczony obawą o dzieci nieświadome swego piętna, od samego poczęcia wystawione na szafot społecznego ostracyzmu – nie wiedział, jak im pomóc, jak być kimś więcej, niż był w rzeczywistości, wyciągnąć dłoń i nie natrafić nią na pustkę po czyjejś obecności.
– Ściany mogą słuchać, ale jeszcze nigdy nie wyjawiły jej żadnej tajemnicy. – rozciągnął usta w przyjaźniejszym uśmiechu, wyzbytym groźby dotychczasowego dystansu, zaraz zwrócił się jednak ku leżącym na blacie dokumentom, stukając odruchowo palcami w brzeg drewnianego biurka. – Mogę wysłać je od razu, powinni przerejestrować je najpóźniej jutro popołudniu – odparł, zaklejając cienką listwę koperty i zwracając zieleń spojrzenia z powrotem na twarz Zachariasa. – Nie będę dłużej pana zatrzymywał. – gabinet Emilii począł skradać się ciarkami tężejącego dyskomfortu po jego karku, jakby przestrzegał przed rychłym powrotem swej prawej właścicielki.
Safír i Zacharias z tematu
Nie powinien oceniać go przez pryzmat błędów jego ojca, bo sam próbował uparcie zetrzeć z siebie ślady obecności Fenrisa, kauteryzować wszystkie miękkie miejsca na własnym ciele, gdzie skóra odbarwiła się siłą rodzicielskiego gniewu, rozstrajać krtań, której napięte struny sięgały tego samego, surowego tonu, jaki prześwitywał przez jego wargi, a potem zbierał się pecyną zastygłego w gardle obrzydzenia, strachu, że nigdy nie byli od siebie istotnie tak różni, że krew wiązała ich zbyt ciasnym kołtunem, a przeszłość pozostawiła po sobie piętno, którego nie mógłby z siebie wyciąć nawet ostrzem chirurgicznego skalpela, bo za każdym razem, kiedy odchylał lepką błonę swego osierdzia, serce zaczynało broczyć i kurczyć się do wielkości małej, pomarszczonej śliwki. Wbrew temu rozsądkowi magia zakazana drapała go jednak za mostkiem zmierzłością ukrytych pod powiekami wspomnień – bladej twarzy Villuma, którego rachityczne, chłopięce ciało pokrywały płytkie nacięcia w kształcie nordyckich run, cienia zgrozy nachodzącego na jasną twarz Viktora, gdy wyrwał mu w dłoni księgę, której skórzana oprawa wydawała się przepalać jego śródręcza i pozostawiać piekące rany w miejscach, gdzie zaciskał na niej palce, białe oczy Ragnara, podtapiające lśniące okręgi źrenic i czarny labirynt żył, przesuwający się pod jego skórą jak węże, gdy nachylił się, próbując chwycić go za ramię. Lękał się zaklęć, które na polecenie pojedynczego słowa kruszyły ludzkie kości, zwodziły umysł i wygryzały tętno z odsłoniętej szyi oraz tego, że był wobec nich zupełnie bezsilny, nie potrafił ochronić przed światem nikogo, włącznie z samym sobą.
Odetchnął cicho, zwracając spojrzenie w kierunku Zachariasa, który przystanął teraz przed wysokim oknem, przyglądając się dzieciom ciągnącym drewniane sanki pod górę niewysokiego pagórka – nagle poczuł się winny własnej niechęci, podejrzliwości, która drapała go w podniebienie zbierającymi się na języku pytaniami; nie potrafił w pełni mu zaufać, lecz mógł przynajmniej wyzbyć się zesztywniałego grymasu, który osiadł mu na wargach czujną przezornością. Wzruszył powoli ramionami, podnosząc się z klęczek i wspierając lędźwie o brzeg drewnianego biurka, spojrzeniem również sięgając za przezroczystą, naznaczoną szronem szybę, zza której nakryte śniegiem błonia wydawały się prawie spokojne, pozwalające na chwilę uwierzyć, że otaczające je miasto nie nachodziło zgnilizną pogłębiającej się ciemności.
– Byłbym bardziej sceptyczny, gdyby nie towarzyszyły panu żadne obawy – przyznał, powoli zbaczając spojrzeniem w jego stronę i uśmiechając się blado, prawie z przepraszającym wyrazem skruchy, choć Damgaard nawet na niego nie patrzył, wciąż wstrzymując wzrok po przeciwnej stronie przemarzniętego okna. Dopiero po chwili zauważył zresztą drobne zmiany w jego fizjonomii – paroksyzm pochmurnej goryczy, dłonie odruchowo zaciśnięte w pięści i ciężar spojrzenia lśniący jak dwa, dymne kwarce pod ściągniętymi łukami brwi; nie był adresatem jego złości, lecz poczuł w piersi szarpnięcie głuchego żalu do samego siebie, poczucia winy za świadomość, w jaką wpędziła go drapieżna ciasnota miasta, pogardliwe spojrzenia i drzazgi, które wsuwano mu płytko pod skórę, aż na całym ciele nie miał już takiego miejsca, gdzie cudze słowa mogłyby jeszcze go zranić. – Ja też bym tego nie chciał – odparł w końcu, łagodnie i bez wyrzutu, choć zieleń jego spojrzenia zmętniała przygnębieniem, które w ostatnich czasach wydawało się rozumieć więcej i lepiej niż gniew. – Ale zasługuje na to, by dorastać w poczuciu bezpieczeństwa. Chciałbym tylko, żeby zachował ostrożność. – niechętnie przypominał sobie manifestację Wyzwolonych, która rozbrzmiała na początku grudnia grzmotem zerwanego z cokołu posągu, powracał wspomnieniami do plakatów, których nienawistne hasła wydawały się wyławiać go drukiem czarnym jak rozwarte źrenice oraz do wszystkich pomijanych wzrokiem aktów przemocy, których sine ślady rozcierał palcami na własnej skórze, przykurczony obawą o dzieci nieświadome swego piętna, od samego poczęcia wystawione na szafot społecznego ostracyzmu – nie wiedział, jak im pomóc, jak być kimś więcej, niż był w rzeczywistości, wyciągnąć dłoń i nie natrafić nią na pustkę po czyjejś obecności.
– Ściany mogą słuchać, ale jeszcze nigdy nie wyjawiły jej żadnej tajemnicy. – rozciągnął usta w przyjaźniejszym uśmiechu, wyzbytym groźby dotychczasowego dystansu, zaraz zwrócił się jednak ku leżącym na blacie dokumentom, stukając odruchowo palcami w brzeg drewnianego biurka. – Mogę wysłać je od razu, powinni przerejestrować je najpóźniej jutro popołudniu – odparł, zaklejając cienką listwę koperty i zwracając zieleń spojrzenia z powrotem na twarz Zachariasa. – Nie będę dłużej pana zatrzymywał. – gabinet Emilii począł skradać się ciarkami tężejącego dyskomfortu po jego karku, jakby przestrzegał przed rychłym powrotem swej prawej właścicielki.
Safír i Zacharias z tematu