:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä
2 posters
Sohvi Vänskä
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Nie 22 Sie - 1:06
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
10.11.2000
Listopad otworzył się przed nią listem paradoksalnie pożegnalnym, raną ciętą zadaną stanowczym sztychem jej naiwnie ufnemu sercu; ostrze rapiera – stalówki pióra dzierżonego tą samą dłonią, którą ściskała z kwitnącą, rozpaczliwą nadzieją w swojej – uraziło ją, wyskakując ku jej piersi spomiędzy równych, eleganckich wersów, osłodzonych śladem uczuć, jak wierzyła, zupełnie szczerych, niewystarczających jednak, by powstrzymać atrament rysujący na papierze kształt raptownego rozstania; i choć wiedziała, że nie mogła jej za to wprawdzie winić, bolesne rozczarowanie rozpalało w niej iskrę mimowiednej, czułej nienawiści. Zmartwiałe spojrzenie zwracała ku końcowi, gdzie zamiast kropki widniał zapraszający przecinek, długa kreska pauzy, wolne miejsce na ciąg dalszy, gdyby tylko odważyła się go podjąć, w czasie bardziej sprzyjającym, bliżej nieokreślonym, za miesiąc, za rok, kiedyś, pośmiertnie. Czuła się, jakby otwierając kopertę – pachniała ziołami, dotkliwym widmem jej obecności, czyniącym wszystko o tyle nieznośniejszym – przełamała przeklętą pieczęć: wszystko w niej zajęło się pożogą zamętu i listopad, jakby sprzężony z nią samą, również stanął w płomieniach szaleńczej niekoherencji. Nieznośny żar upałów, wichura wydzierająca równowagę z kurczowo zaciśniętych błędników, pochylająca dotąd dumnie wzniesione karki drzew ku ziemi, łamiąca ich usilny opór nieprzemożoną histerią, siarczysta ulewa spływająca błotnistym fermentem brudnymi ulicami miasta, wlewająca się w krztuszące się gardła zatęchłych piwnic, cisnąca w oczy zimne łzy nieba, smagnięcie mrozu, spadające na przemokłe barki Midgardu z wściekłym zacięciem, szkląc dowody wczorajszej słoty w zdradliwość lodu; w końcu spokój trwającej przewlekle nocy, powleczony goryczą kir rozciągający się nad udręczonymi głowami jak żałoba, rozświetlony nadzwyczajnością zorzy polarnej, rozkosznymi wspomnieniami okruchów czułości, które zdążyła wykraść z uczty jej różanych, słodkich ust.
W końcu spokój, w jakim nie mogła się odnaleźć – toczyło ją niespokojne rozgorączkowanie, potrzeba przeorientowania swojej uwagi, wyrwania się spod czarnego całunu osobistych rozczarowań, tak skrzętnie skrywanych przed wzrokiem przyglądającego jej się nieustannie męża, wyczulonego wyrachowaniem psychologa na wszelkie subtelne zmiany w zachowaniu. Przez pogodę odwołał wszystkie umówione spotkania, przesiadywał nieprzerwanie w domu, wodził za nią podejrzliwym spojrzeniem, strzygł uszami, węszył – ale nie pytał, szczęśliwie o nic nie pytał. Konfrontacja wisiała jednak w powietrzu, czuła, że nadciąga nieuchronnie jak nabrzmiały burzliwy obłok, gotowy rozłamać się nad jej głową wpół i zalać ją deszczem dociekliwych pytań, manipulatorskich słów goniących za prawdą jak spuszczone ze smyczy gończe psy. Josefina podawała już obiad, na którego zapach Sohvi wywracał się niechętnie żołądek; wystarczyło, żeby gospodyni wyszła, przekroczyła próg jadalni, pierwszy piorun pękłby nad stołem troskliwą wścibskością, której oszczędzał jej przez tyle czasu i ani dnia dłużej.
Wstała więc od stołu i wyszła, bez słowa wyjaśnienia, puszczając mimo uszu zaskoczone zawołanie i nierozumne pretensje Josefiny (pani się zagłodzi). Oblekła się pospiesznie w płaszcz, przystanęła, spoglądając zbladła na psa wyglądającego na nią z końca korytarza – i u drzwi Halvorsena stanęła w bojowym nastroju, z mokrym psem u swojego boku, gotowa na konfrontację, od której uciekła, konfrontację, w której sama konfrontowała, zamiast być konfrontowaną; konfrontację daleko spóźnioną, ale drastycznie konieczną. Zadudniła kołatką niecierpliwie i mocno, bezdyskusyjnie, może zbyt natrętnie, zdradzając przedwcześnie chowaną nerwowość. I kiedy zamek szczęknął, a drzwi uchyliły się przed nią zapraszająco, z uśmiechem nieomal agresywnie uprzejmym przywitała go zarezerwowaną dlań szczególnie kąśliwością:
– Halvorsen, przyjacielu. Żywię nadzieję, że przeszkadzam.
Einar Halvorsen
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Sro 25 Sie - 18:49
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Nie.
Proszę.
Krótki, błagalny akord obecnej pod czaszką myśli; gałązki głosu więdnące w klepsydrze krtani, muśnięte zaledwie drgnięciem spękanych ust.
Skąd taka prośba?
Pamięć, niosąca ból, jest szczególnym wspomnieniem; wgryza się w pomarszczony papirus mózgu, wsiąka jak krwisty, ciemny i niezmywalny atrament. Spięcia neuronów, w chwili, gdy przywołujesz obraz, gdy tworzysz go pędzlem wizji na płachtach przymkniętych powiek. Pamięć związana z wiedzą - bolesnym jarzmem wbijanym jak szpony gwoździ, wiedzą, co się wydarzy, boisz się, prosisz, nie chcesz, ponieważ wiesz, doskonale, co będzie mieć wkrótce miejsce, jak pies, uwiązany w niewoli ogniw łańcucha, wypuszczający skamlenie, gdy ręka pana, skwaszona od jadu złości, porywa bestialsko kij. Mechanizm ciała - wrażliwa, krucha amfora, fundament kości, tlący się ogarkami zmęczenia, połacie mięśni, wiszące tłumnie na bruzdach, guzkach i pokracznościach wyrośli, jelita, gniotące się pod sufitem przepony, gardło, w którym narasta kula zbędnej histerii; mechanizm, prosty, nietrudny do przewidzenia, złakniony przyjemnych doznań, zrażony, gniewny, gdy strąca się jego ład. Ból, tnący nagle zjeżoną, podstępną rysą; błyskawicą, rozrywającą nieboskłon szarego uświadomienia, pogrążonego w łachmanach obłoków trosk.
Wiedziałeś, że się nie spełni.
Linda przelała w niego własne pragnienie; słodycz naiwnych marzeń o posiadaniu własnego, zdrowego chłopca, chłopca, którego nie szpecił zwierzęcy ogon, chłopca, który spotykał się z akceptacją, pozbawiony rozsianych w jego pobliżu, prześmiewczych wołań i szeptów, chłopca, który wyrośnie na roztropnego mężczyznę, chłopca, który nie stawał się ogłuszony szumem własnych instynktów. Jej podświadomy strach, przelewany wprost do dziecięcej, podatnej głowy, wchłaniany przez jego mózg jak przez gąbkę, moczoną w occie uprzedzeń, cuchnącą odorem kłamstw, jej strach stawał się jego strachem, który oblepiał go chłodną i obrzydliwą mazią - lęk wymierzony w siebie, przed tym, czym rzeczywiście był.
Przełamał bezruch; dyskomfort spływał, gnieżdżąc się pośród wygięć pnia kręgosłupa. Posiłek, który wcześniej przyrządził, zwinął chorągiew pary, ostygł, utracił smak. Leżał, niemal nietknięty; pustka żołądka nie chciała być wypełniona odżywczą, zmiażdżoną strawą. Odstawił talerz na jeden z kuchennych blatów. Zje później. Podły, zmurszały nastrój rozlewał się w jego wnętrzu nieokiełznaną masą, jak dygocząca, niepewna własnej istoty, piętrząca się galareta. W ciągu ostatnich, upływających tygodni, zyskiwał zbyt mało czasu na odpowiednią, niezbędną regenerację. Znał, doskonale, efekt uboczny swojej zbawiennej mikstury, wiedział, jak boli, za każdym, przeklętym razem, jednak stał się przykuty, bezbronny, bezsilny, przytłaczająco świadomy, że fundamenty oszustw, które budował latami, mogłyby nagle runąć jak dom zbudowany z kart. Okaleczał się, chwilę później przyjmując u siebie Westberg, lgnącą do niego jak zabłąkana ćma, spragnioną światła bliskości, której, dawniej, nie umiał jej ofiarować tragicznie zmarły małżonek, poszukującej schronienia w ciasnym kokonie objęć, czułości w nigdy nieobleczonych znużeniem zetknięciach ust.
Rozlegający się, nagły odgłos pukania do drzwi wejściowych, rozerwał całun rozterek. Już sam, kilkakrotnie szarpiący za struny percepcji dźwięk, upewnił go, że nie spotka jej twarzy; nie utonie, ponownie, w mantrze zatracenia bliskości. Podniósł się i przekręcił wnętrzności zamka; drzwi ustąpiły z cichym, przytłumionym stęknięciem.
- Nadzieje bywają złudne. - Wątłe, przekradające się rozbawienie, wplecione do wstęgi głosu. Konsternacja przetrwała zaledwie kilka ulotnych sekund, efemeryczną chwilę, zdusił ją, zdławił jeszcze w zarodku; nałożył, pospiesznie, maskę zadowolenia. Wzrok obmył z domieszką jawnej, nieskrywanej ciekawości oblicze, kiedy odsunął się, by pozwolić kobiecie przejść. Spojrzenie, przez jeden moment spoczęło również na samym, towarzyszącym jej czworonogu.
- Czyż nie w podobnych chwilach poznajemy przyjaciół? - uśmiech wspiął się jak wąż.
…w kryzysach, w nieuprzedzonych zbiegach okoliczności. Nie zdawał się, ani trochę, przytłoczony spotkaniem, rozprowadzając po twarzy błogi balsam spokoju, nie dając się bliżej poznać - czy drwił, czy może, w swoim stwierdzeniu był najzupełniej poważny.
Nie pytał, nie oznajmiał nic więcej.
Wiedział, że pozna wszystko stopniowo, razem z przebiegiem czasu.
Proszę.
Krótki, błagalny akord obecnej pod czaszką myśli; gałązki głosu więdnące w klepsydrze krtani, muśnięte zaledwie drgnięciem spękanych ust.
Skąd taka prośba?
Pamięć, niosąca ból, jest szczególnym wspomnieniem; wgryza się w pomarszczony papirus mózgu, wsiąka jak krwisty, ciemny i niezmywalny atrament. Spięcia neuronów, w chwili, gdy przywołujesz obraz, gdy tworzysz go pędzlem wizji na płachtach przymkniętych powiek. Pamięć związana z wiedzą - bolesnym jarzmem wbijanym jak szpony gwoździ, wiedzą, co się wydarzy, boisz się, prosisz, nie chcesz, ponieważ wiesz, doskonale, co będzie mieć wkrótce miejsce, jak pies, uwiązany w niewoli ogniw łańcucha, wypuszczający skamlenie, gdy ręka pana, skwaszona od jadu złości, porywa bestialsko kij. Mechanizm ciała - wrażliwa, krucha amfora, fundament kości, tlący się ogarkami zmęczenia, połacie mięśni, wiszące tłumnie na bruzdach, guzkach i pokracznościach wyrośli, jelita, gniotące się pod sufitem przepony, gardło, w którym narasta kula zbędnej histerii; mechanizm, prosty, nietrudny do przewidzenia, złakniony przyjemnych doznań, zrażony, gniewny, gdy strąca się jego ład. Ból, tnący nagle zjeżoną, podstępną rysą; błyskawicą, rozrywającą nieboskłon szarego uświadomienia, pogrążonego w łachmanach obłoków trosk.
Wiedziałeś, że się nie spełni.
Linda przelała w niego własne pragnienie; słodycz naiwnych marzeń o posiadaniu własnego, zdrowego chłopca, chłopca, którego nie szpecił zwierzęcy ogon, chłopca, który spotykał się z akceptacją, pozbawiony rozsianych w jego pobliżu, prześmiewczych wołań i szeptów, chłopca, który wyrośnie na roztropnego mężczyznę, chłopca, który nie stawał się ogłuszony szumem własnych instynktów. Jej podświadomy strach, przelewany wprost do dziecięcej, podatnej głowy, wchłaniany przez jego mózg jak przez gąbkę, moczoną w occie uprzedzeń, cuchnącą odorem kłamstw, jej strach stawał się jego strachem, który oblepiał go chłodną i obrzydliwą mazią - lęk wymierzony w siebie, przed tym, czym rzeczywiście był.
Przełamał bezruch; dyskomfort spływał, gnieżdżąc się pośród wygięć pnia kręgosłupa. Posiłek, który wcześniej przyrządził, zwinął chorągiew pary, ostygł, utracił smak. Leżał, niemal nietknięty; pustka żołądka nie chciała być wypełniona odżywczą, zmiażdżoną strawą. Odstawił talerz na jeden z kuchennych blatów. Zje później. Podły, zmurszały nastrój rozlewał się w jego wnętrzu nieokiełznaną masą, jak dygocząca, niepewna własnej istoty, piętrząca się galareta. W ciągu ostatnich, upływających tygodni, zyskiwał zbyt mało czasu na odpowiednią, niezbędną regenerację. Znał, doskonale, efekt uboczny swojej zbawiennej mikstury, wiedział, jak boli, za każdym, przeklętym razem, jednak stał się przykuty, bezbronny, bezsilny, przytłaczająco świadomy, że fundamenty oszustw, które budował latami, mogłyby nagle runąć jak dom zbudowany z kart. Okaleczał się, chwilę później przyjmując u siebie Westberg, lgnącą do niego jak zabłąkana ćma, spragnioną światła bliskości, której, dawniej, nie umiał jej ofiarować tragicznie zmarły małżonek, poszukującej schronienia w ciasnym kokonie objęć, czułości w nigdy nieobleczonych znużeniem zetknięciach ust.
Rozlegający się, nagły odgłos pukania do drzwi wejściowych, rozerwał całun rozterek. Już sam, kilkakrotnie szarpiący za struny percepcji dźwięk, upewnił go, że nie spotka jej twarzy; nie utonie, ponownie, w mantrze zatracenia bliskości. Podniósł się i przekręcił wnętrzności zamka; drzwi ustąpiły z cichym, przytłumionym stęknięciem.
- Nadzieje bywają złudne. - Wątłe, przekradające się rozbawienie, wplecione do wstęgi głosu. Konsternacja przetrwała zaledwie kilka ulotnych sekund, efemeryczną chwilę, zdusił ją, zdławił jeszcze w zarodku; nałożył, pospiesznie, maskę zadowolenia. Wzrok obmył z domieszką jawnej, nieskrywanej ciekawości oblicze, kiedy odsunął się, by pozwolić kobiecie przejść. Spojrzenie, przez jeden moment spoczęło również na samym, towarzyszącym jej czworonogu.
- Czyż nie w podobnych chwilach poznajemy przyjaciół? - uśmiech wspiął się jak wąż.
…w kryzysach, w nieuprzedzonych zbiegach okoliczności. Nie zdawał się, ani trochę, przytłoczony spotkaniem, rozprowadzając po twarzy błogi balsam spokoju, nie dając się bliżej poznać - czy drwił, czy może, w swoim stwierdzeniu był najzupełniej poważny.
Nie pytał, nie oznajmiał nic więcej.
Wiedział, że pozna wszystko stopniowo, razem z przebiegiem czasu.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Sohvi Vänskä
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Sob 28 Sie - 0:38
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
W szczelinie uchylanych przed nią posłusznie drzwi zajaśniała doskonale znajoma twarz, przystojne rysy twarzy, których atrakcyjność zasiewała w niej mimowiedny niepokój, dyskretne ukłucie intuicji, któremu nigdy dotąd powściągliwie nie dawała możności przedzierzgnięcia się w bezpośrednie, rozwiewające wątpliwości pytanie czy inne, podobnie wścibskie, może tylko złośliwsze, intencje. Nigdy nie dawał jej ku temu wprawdzie powodów, nigdy nie odczuwała na wrażliwej materii własnych nerwów subtelnej presji czegoś, co mogłaby uznać za dowód; ale zdawało jej się czasem, że coś ociera się o czułe struny neuronów, przemyka obok niej niewidzialne, poruszając delikatnym tchnieniem opadający jej na policzek kosmyk włosów, wdzięcznie omija ją i mknie, z niesłyszalnym dla niej świstem, ku osobie – kobiecie – pochwyconej w czasie i przestrzeni wspólnej ich trójce. Znała jego uśmiechy, znała doskonale błysk jego oczu, uważnie lustrowanych, ilekroć miała okazje obserwować go w towarzystwie kusząco odgarniającym włosy za ucho, w cichym symptomie uległości wobec jego niezaprzeczalnej charyzmy; czasami, cicho i w pełni złośliwości, mu tego zazdrościła, tej łatwości, z jaką zupełnie naturalnie owijał sobie kobiecą uwagę wokół palca, przykuwał ich spojrzenia, przyciągał jak lep uwiedzione słodkim zapachem muchy. Czasami zdawało jej się, że też ją czuje – tę woń, nieprawdziwą, nierzeczywistą, ciągnącą za zmysł nieokreślony definicją podległych mu bodźców, sięgających głębiej niż cokolwiek obwarowane zasadami fizyczności; tylko czasami, w precyzyjnych, konkretnych momentach, które zapamiętywała i podliczała, nawlekając je na wątłą nić mimowolnej dedukcji, nigdy nie szukającej ostatecznego potwierdzenia.
W gruncie rzeczy nie przejmowało ją to wcale, dopóki pozostawało poza bezpośrednią sferą jej osobistego doświadczania, choć w głębi siebie przerabiała wszelkie podejrzenia w sztych, naciągnięty grot wyrzutu skierowany ku niemu, pomimo wiążącej ich znajomości. Przyjaźni, kiedyś, zanim nie nadwyrężył jej parszywą zdrożnością, jaką teraz wyławiała z kadrów przeszłości, żeby na jej żagwi podjudzać ogień swojej stanowczej bojowości. Bo w gruncie rzeczy nie przejmowało jej to wcale; pomimo nieszczęśliwości wypadków zaszłych w jej niechlubnej przeszłości nie żywiła nigdy do niego uprzedzonej niechęci, zduszała w sobie jakąkolwiek odruchową awersję, powstrzymywała się przed drążeniem tematu na rzecz zawiązującej się między nimi platonicznej sympatii – tymczasem Halvorsen, czarujący, charyzmatyczny Halvorsen, owijał sobie wokół palca nie przypadkową pannę napotkaną w barze czy na rogu ulicy, ale słodką pannę Westberg. Wsuwał łapczywe palce swojego niezrozumiałego magnetyzmu pod krawędź opiekuńczej protekcji, którą Sohvi ją skwapliwie i z czułością otaczała, mącił jej w głowie i wykradał ją, kawałek po kawałku, słodkimi słówkami, pieszczotliwymi gestami, Odyn jeden wie, czym jeszcze. Niewstrzemięźliwie, parszywie, tuż pod jej własnym nosem, czego szczególnie nie potrafiła mu wybaczyć – na równi z tym, co rozegrało się później, na równi z nikczemnym przełamaniem wpół złożonego mu w dłoniach młodego, niewinnego serca. I po tym wszystkim miał czelność wracać, krzątać się znowu, znowu tuż pod jej nosem, przeciskając przez szczelinę pod drzwiami Westberg zaklęcia swojego charyzmatu.
Przez ułamek chwili widziała jakieś obce, nieznane dotąd zgnębienie na jego twarzy; nim wrota nie stanęły przed nią otworem i nie opanował się, najpierw stosownym zmieszaniem, w końcu rozbawieniem przetkanym w głos i ciekawością malującą się w spojrzeniu. Przyjmując jego zaproszenie, wsunęła się w przestrzeń mieszkania, lekkim klepnięciem w udo zachęcając do tego również bojaźliwego psa, zdradzającego swój przyjazny entuzjazm subtelnym pomachiwaniem ogona, czujnym spojrzeniem zwróconym ku Einarowi, nosem wyciąganym w kierunku jego nogawki, kiedy pozostawiał na podłodze błotniste odciski swoich łap.
– Gdyby w istocie kierowała mną chęć nawiązywania czy folgowania rzeczonej przyjaźni – odbiła, rozpinając zręcznymi ruchami pobliźnionych palców szereg guzików płaszcza – zwróciłabym się pod inny adres. – Zsunęła okrycie z ramion, zwracając się ku niemu, odszukując badawczym, czujnym spojrzeniem jego lico, lśnienie błękitu jego oczu, czupurnym błyskiem swoich własnych wyprzedzając ofensywę dalszych słów. – Choć dręczy mnie silne poczucie, że przypadkiem tam również odnalazłabym właśnie ciebie – mówiąc to, życzliwym uśmiechem woalując złośliwość, podała mu swój płaszcz, nie kwapiąc się rozejrzeniem za wieszakiem na własną rękę. – Mylę się?
W gruncie rzeczy nie przejmowało ją to wcale, dopóki pozostawało poza bezpośrednią sferą jej osobistego doświadczania, choć w głębi siebie przerabiała wszelkie podejrzenia w sztych, naciągnięty grot wyrzutu skierowany ku niemu, pomimo wiążącej ich znajomości. Przyjaźni, kiedyś, zanim nie nadwyrężył jej parszywą zdrożnością, jaką teraz wyławiała z kadrów przeszłości, żeby na jej żagwi podjudzać ogień swojej stanowczej bojowości. Bo w gruncie rzeczy nie przejmowało jej to wcale; pomimo nieszczęśliwości wypadków zaszłych w jej niechlubnej przeszłości nie żywiła nigdy do niego uprzedzonej niechęci, zduszała w sobie jakąkolwiek odruchową awersję, powstrzymywała się przed drążeniem tematu na rzecz zawiązującej się między nimi platonicznej sympatii – tymczasem Halvorsen, czarujący, charyzmatyczny Halvorsen, owijał sobie wokół palca nie przypadkową pannę napotkaną w barze czy na rogu ulicy, ale słodką pannę Westberg. Wsuwał łapczywe palce swojego niezrozumiałego magnetyzmu pod krawędź opiekuńczej protekcji, którą Sohvi ją skwapliwie i z czułością otaczała, mącił jej w głowie i wykradał ją, kawałek po kawałku, słodkimi słówkami, pieszczotliwymi gestami, Odyn jeden wie, czym jeszcze. Niewstrzemięźliwie, parszywie, tuż pod jej własnym nosem, czego szczególnie nie potrafiła mu wybaczyć – na równi z tym, co rozegrało się później, na równi z nikczemnym przełamaniem wpół złożonego mu w dłoniach młodego, niewinnego serca. I po tym wszystkim miał czelność wracać, krzątać się znowu, znowu tuż pod jej nosem, przeciskając przez szczelinę pod drzwiami Westberg zaklęcia swojego charyzmatu.
Przez ułamek chwili widziała jakieś obce, nieznane dotąd zgnębienie na jego twarzy; nim wrota nie stanęły przed nią otworem i nie opanował się, najpierw stosownym zmieszaniem, w końcu rozbawieniem przetkanym w głos i ciekawością malującą się w spojrzeniu. Przyjmując jego zaproszenie, wsunęła się w przestrzeń mieszkania, lekkim klepnięciem w udo zachęcając do tego również bojaźliwego psa, zdradzającego swój przyjazny entuzjazm subtelnym pomachiwaniem ogona, czujnym spojrzeniem zwróconym ku Einarowi, nosem wyciąganym w kierunku jego nogawki, kiedy pozostawiał na podłodze błotniste odciski swoich łap.
– Gdyby w istocie kierowała mną chęć nawiązywania czy folgowania rzeczonej przyjaźni – odbiła, rozpinając zręcznymi ruchami pobliźnionych palców szereg guzików płaszcza – zwróciłabym się pod inny adres. – Zsunęła okrycie z ramion, zwracając się ku niemu, odszukując badawczym, czujnym spojrzeniem jego lico, lśnienie błękitu jego oczu, czupurnym błyskiem swoich własnych wyprzedzając ofensywę dalszych słów. – Choć dręczy mnie silne poczucie, że przypadkiem tam również odnalazłabym właśnie ciebie – mówiąc to, życzliwym uśmiechem woalując złośliwość, podała mu swój płaszcz, nie kwapiąc się rozejrzeniem za wieszakiem na własną rękę. – Mylę się?
Einar Halvorsen
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Sob 28 Sie - 18:50
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Znajomy kontur sylwetki, uchwycony z początku mdłym roztargnieniem spojrzenia, wbił się starannie pielęgnowanym ostrzem w rozchybotaną substancję spontanicznego spotkania, zetknięcia, niezawartego wśród kalkulacji płytkich, przyziemnych planów, odganianego, od zawsze, jak natarczywość tłustego, wirującego insekta. Zawisły nad ich głowami baldachim atmosfery, ściął się natychmiast jak białko pod naporami palących dewastacji emocji.
Moment - wiotki, ulotny - wymiana spojrzeń, skromna i początkowa, oszczędna transakcja zdań, były wystarczające, aby krzesiwo myśli sypnęło snopami iskier, aby zrozumiał, że potencjalna, niedoceniana wizyta zapadła jak grom wyroku, jak gorzka pigułka nawarstwiających się konsekwencji, którą zmuszony był rozgryźć, czując jej cierpkość na szorstkim grzbiecie języka.
Prędzej czy później.
Młoda, niedoświadczona fałdami pomarszczeń twarz, skrywała w objęciach kości naiwny, chłopięcy umysł, targany powiewem pragnień oraz beztroskich zachcianek. Umieszczony, w samym sercu utworzonego przez siebie rozgardiaszu niepoważnych decyzji, irracjonalnych, błędnych rozwiązań, podszytych grubymi nićmi sterującego nim egoizmu, mógł przypominać rozpieszczonego chłopca w ogromnym stosie podarowanych drobiazgów. Jedna, druga, następna - pożerał palec, przełykał w całości rękę, gryzł każdą, pomocną dłoń, niepowściągliwy, niewdzięczny, pozornie, nierealnie bezpieczny w spienionym morzu własnych, rozjuszonych tarapatów, które nawarzył sam sobie, ciągnąc za każdym krokiem, niczym żałobny tren płaszcza, wpisaną w naturę zdradę. Niefrasobliwe, zagrzebane w niepełnym człowieczeństwie dziedzictwo, wtopione jak kamień węgielny w mury osobowości, dążyło do zaprzeczenia ciężarom trosk, karmiąc się niewolniczym tchnieniem uniesień, zrywami cudzych, budzących się namiętności, trwających w idylli lasów i malowniczych jezior, w których spotkanie często równało się zgubie opuszczonego przez bogów nieszczęśnika.
Owoce czynów dojrzeją.
Jak długo mógł się ukrywać, zatajać przebrzydłą prawdę, zamiatać jej zgromadzony w kołtuny brud pod wzorzysty dywan prawionych herezji kłamstw? Czego oczekiwał, w istocie, pchając splamione błotem amoralności łapska, drążąc korytarz w ugruntowaniu rozsądku niczym żarłoczny robal, oślizgły, podły pasożyt żujący skrycie niewinne, dziewczęce zauroczenie? Sam w sobie, był dostatecznie brudny, splamiony chciwym dotykiem zniecierpliwionych rąk, muśnięciami skradzionych pocałunków oraz piętnem fałszywych, nigdy niedopełnionych wyznań. Jak długo, sądził, że inni nie zauważą wszystkiego, o czym sam miał pojęcie od dawna? Do czego dążył, burząc porządek dawnych, wyśmienitych relacji z ludźmi wspierającymi sztukę; czy myślał, że nikt nie dostrzeże równie zuchwałych grzechów?
Pełzał niezłomnie jak wąż; tkwił w zaprzeczeniu do końca.
Kiedyś odpowie za każdy, plugawy czyn, każde swoje zniknięcie, każdą ucieczkę, każde, zdeptane truchło obietnic.
Kiedyś. Nie teraz.
- Nie wiem. - Jawna, wymierzona bezczelność; zabrał, w międzyczasie jej płaszcz, odwieszając posłusznie na przeznaczonym miejscu. Każda, potencjalna odpowiedź uruchamiała zapadnię - tak, mylisz się (znowu kłamiesz, Halvorsen), niestety, ale nie jesteś w błędzie (był zbyt daleki od podobnej, ascetycznej pokory i uniżenia, oczekiwania, w przestrachu, na tnące błyski osądu).
- Powinnaś pójść i przekonać się sama - fałszywa, wymuszona niewinność, okrywająca prześmiewczy charakter zdania. Żałował, w głębi paskudnej duszy, ich podniszczonej relacji, nadwyrężonej gimnastykami jego podłych ekscesów, która, jak sądził - nie potrafiła wrócić, już nigdy, do swojej dawnej postaci. Mimo podobnych odczuć, nie mógł, w chwili obecnej, raczyć się sentymentem, osaczony wyłaniającym się oskarżeniem, przygotowanym niczym katowski topór.
Pochylił się, obdarzając uwagą psa, którego namokła sierść, zdawała się wymierzoną jeszcze na wstępie karą. Wyciągnął dłoń, pozwalając, aby badawczo obwąchał przylegającą do skóry, gamę nowych zapachów.
- Dýr-þrífa - przyłożył palce do nasączonych wilgocią kosmyków futra. Nie minął moment, a pies nie roznosił już dłużej błotnistych śladów, na powrót czysty, dzięki zasługom prostego do uiszczenia zaklęcia.
- Wybacz, niedawno sprzątałem - wyjaśnił miękko. Miał znacznie inne występki, których powinien szczerze i nieprzerwanie żałować.
Moment - wiotki, ulotny - wymiana spojrzeń, skromna i początkowa, oszczędna transakcja zdań, były wystarczające, aby krzesiwo myśli sypnęło snopami iskier, aby zrozumiał, że potencjalna, niedoceniana wizyta zapadła jak grom wyroku, jak gorzka pigułka nawarstwiających się konsekwencji, którą zmuszony był rozgryźć, czując jej cierpkość na szorstkim grzbiecie języka.
Prędzej czy później.
Młoda, niedoświadczona fałdami pomarszczeń twarz, skrywała w objęciach kości naiwny, chłopięcy umysł, targany powiewem pragnień oraz beztroskich zachcianek. Umieszczony, w samym sercu utworzonego przez siebie rozgardiaszu niepoważnych decyzji, irracjonalnych, błędnych rozwiązań, podszytych grubymi nićmi sterującego nim egoizmu, mógł przypominać rozpieszczonego chłopca w ogromnym stosie podarowanych drobiazgów. Jedna, druga, następna - pożerał palec, przełykał w całości rękę, gryzł każdą, pomocną dłoń, niepowściągliwy, niewdzięczny, pozornie, nierealnie bezpieczny w spienionym morzu własnych, rozjuszonych tarapatów, które nawarzył sam sobie, ciągnąc za każdym krokiem, niczym żałobny tren płaszcza, wpisaną w naturę zdradę. Niefrasobliwe, zagrzebane w niepełnym człowieczeństwie dziedzictwo, wtopione jak kamień węgielny w mury osobowości, dążyło do zaprzeczenia ciężarom trosk, karmiąc się niewolniczym tchnieniem uniesień, zrywami cudzych, budzących się namiętności, trwających w idylli lasów i malowniczych jezior, w których spotkanie często równało się zgubie opuszczonego przez bogów nieszczęśnika.
Owoce czynów dojrzeją.
Jak długo mógł się ukrywać, zatajać przebrzydłą prawdę, zamiatać jej zgromadzony w kołtuny brud pod wzorzysty dywan prawionych herezji kłamstw? Czego oczekiwał, w istocie, pchając splamione błotem amoralności łapska, drążąc korytarz w ugruntowaniu rozsądku niczym żarłoczny robal, oślizgły, podły pasożyt żujący skrycie niewinne, dziewczęce zauroczenie? Sam w sobie, był dostatecznie brudny, splamiony chciwym dotykiem zniecierpliwionych rąk, muśnięciami skradzionych pocałunków oraz piętnem fałszywych, nigdy niedopełnionych wyznań. Jak długo, sądził, że inni nie zauważą wszystkiego, o czym sam miał pojęcie od dawna? Do czego dążył, burząc porządek dawnych, wyśmienitych relacji z ludźmi wspierającymi sztukę; czy myślał, że nikt nie dostrzeże równie zuchwałych grzechów?
Pełzał niezłomnie jak wąż; tkwił w zaprzeczeniu do końca.
Kiedyś odpowie za każdy, plugawy czyn, każde swoje zniknięcie, każdą ucieczkę, każde, zdeptane truchło obietnic.
Kiedyś. Nie teraz.
- Nie wiem. - Jawna, wymierzona bezczelność; zabrał, w międzyczasie jej płaszcz, odwieszając posłusznie na przeznaczonym miejscu. Każda, potencjalna odpowiedź uruchamiała zapadnię - tak, mylisz się (znowu kłamiesz, Halvorsen), niestety, ale nie jesteś w błędzie (był zbyt daleki od podobnej, ascetycznej pokory i uniżenia, oczekiwania, w przestrachu, na tnące błyski osądu).
- Powinnaś pójść i przekonać się sama - fałszywa, wymuszona niewinność, okrywająca prześmiewczy charakter zdania. Żałował, w głębi paskudnej duszy, ich podniszczonej relacji, nadwyrężonej gimnastykami jego podłych ekscesów, która, jak sądził - nie potrafiła wrócić, już nigdy, do swojej dawnej postaci. Mimo podobnych odczuć, nie mógł, w chwili obecnej, raczyć się sentymentem, osaczony wyłaniającym się oskarżeniem, przygotowanym niczym katowski topór.
Pochylił się, obdarzając uwagą psa, którego namokła sierść, zdawała się wymierzoną jeszcze na wstępie karą. Wyciągnął dłoń, pozwalając, aby badawczo obwąchał przylegającą do skóry, gamę nowych zapachów.
- Dýr-þrífa - przyłożył palce do nasączonych wilgocią kosmyków futra. Nie minął moment, a pies nie roznosił już dłużej błotnistych śladów, na powrót czysty, dzięki zasługom prostego do uiszczenia zaklęcia.
- Wybacz, niedawno sprzątałem - wyjaśnił miękko. Miał znacznie inne występki, których powinien szczerze i nieprzerwanie żałować.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Sohvi Vänskä
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Czw 2 Wrz - 19:37
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Poznaczony szramami rozdrażnienia żal, który wymierzała przeciwko sobie samej, z wyuczoną wprawnością przekształcała w złość ukierunkowaną na zewnątrz; dokuczliwe poczucie własnej opieszałości w sprawie tak pilnej zrzucała więc na Halvorsena tym silniejszą ochotą, by doprowadzić do żarliwej kolizji wyrzutów i tłumaczeń, gdzie przygrywka okrywanych sztuczną uprzejmością złośliwości była zaledwie zręcznym wejściem w utwór nieuchronnie wybuchający – a przynajmniej miała taką nadzieję – siarczystą burzliwością. Nie miała ochoty dzisiaj się z nim dziecinnie przekomarzać, choć zawsze doceniała jego przyjaźń za zdolność zabawiania jej podobnymi utarczkami z godną podziwu wytrwałością i dystansem; dzisiaj, tchórzliwie uciekając przed własnym wymiarem sprawiedliwości, pragnęła szczerze, z hołubioną w sercu czułością, jaką dawna przyjaciółka mogła żywić wobec występnego zdrajcy, jego bliżej nieokreślonego upodlenia, pochylenia jego pysznego czoła w kornym uznaniu swojej winy, choć zarazem podejrzewała, że podobny gest wymagał pokładów pokory i ustępliwości, jakich nie byłaby zdolna zeń wyszargać. Nadzieja, że zdobyłby się na coś podobnego dla Westberg, była kredytem zaufania oddawanym mu dla własnej spokojności, choć niechętnie, z podejrzliwą ostrożnością. Jeśli jednak nie było go stać na podobne uniżenie nawet wobec Laili, wobec jej słodkiej niewinności, musiałaby go zupełnie znienawidzić, a wizja ta, pomimo wszystkich jego występków, niezupełnie była jej w smak.
Ale dzisiaj pragnęła go przydusić tak, jak obcasem zadeptuje się rzucony na brudny chodnik niedopałek, dociskając go bezlitośnie do szorstkości bruku, rozcierając spopielone trzewia i biały miąższ filtru z ostentacyjnym wstrętem, niedowierzeniem, że przed chwilą jeszcze trzymało się podobne paskudztwo przy pobłażających lapidarnej przyjemności ustach.
Udawał przed nią niedomyślnego; udawał nieomal doskonale – kiedyś, jak uzmysławiała sobie teraz ku tym większej irytacji, ulegała tym pozorom z ufną naiwnością, która musiała zdawać mu się wtedy komiczna. Czy żartował sobie z niej, sam ze sobą, sam z panną Westberg, czy naigrywali się wspólnie z jej wybaczającej im wszelkie zdradliwe potknięcia ślepoty?
– Powinnam – przyznała, ostrzej niż dotychczas, przekształcając uśmiech w grymas chwiejący się niebezpiecznie na granicy jawnego niezadowolenia. Miarkowała go spojrzeniem bystrym i niecierpliwym, naglącym, jakby wyniośle przyglądała się służbie, by upewnić się, że stosownie obchodzi się z jej okryciem, odwieszanym pod jej czujnym spojrzeniem na wieszak. Męska dłoń zanurzyła się chwilę później w czarnym futrze Otso, zaklęcie spływające z ust Halvorsena wbiło się tymczasem w jej świadomość jak bolesna drzazga, zupełnie złośliwa, jak była dogłębnie przekonana; dotknięta tą myślą i piekącym uczuciem w piersi podobnym do tkliwości uderzonego policzka, odwróciła ciemne spojrzenie i wniknęła bezceremonialnie w głąb mieszkania.
– Powinnam nabrać zwyczaju składania wizyt bez zapowiedzi – rzuciła, wkraczając w gościnną przestrzeń salonu, gdzie zwolniła kroku, ponosząc krytyczne spojrzenie po rozwieszonych na ścianach obrazach, opieszale przesuwając się po obrębie pomieszczenia. – Umilić sobie życie rozsądną dozą nieoczekiwanych, nieplanowanych decyzji, ilekroć przyjdzie mi ku temu najlżejsza ochota; umilić też życie moim przyjaciołom, niewątpliwie – mówiąc to, przystanęła przy jednym ze starszych obrazów, na którego płótnie pociągnięcia pędzla kładły się jeszcze jakby bez zdecydowanego kierunku, właściwego ukształtowanemu już artyście sposobu prowadzenia włosia po wyławianych z intencji kształtach. Wyciągnęła rękę ku półce zastawionej książkami, aby dotknąć przypadkowego grzbietu, nie spuszczała jednak wciąż spojrzenia, jakby utknęła myślami w scenerii zamkniętej w ozdobnej ramie.
– Nie sypiam ostatnio dobrze, może któregoś dnia późnym wieczorem; albo o świcie, może powinnam zapukać w drzwi wraz z pierwszymi promieniami losowego dnia – mówiła dalej, wysnuwając nić pysznej, zawistnej kostyczności ze skłębionego motka zamiarów, jakie ją tu przywiodły. Przesunęła na oślep opuszkami palców po złoconych, delikatnie wypukłych literach, jakby próbując dotykiem odgadnąć brzmienie tytułu, przechylając nieznacznie głowę, opuszczając na nieskupione, niewidzące źrenice kotarę pociągniętych tuszem rzęs. – O świcie musi wyglądać najśliczniej, ledwo wyrwana ze snu, uroczo zmierzwiona jego rozkosznymi objęciami, ze wzrokiem dopiero co wynurzonym z mgieł najskrytszych pragnień. Jej niewinność, nienaruszona, pomimo twoich starań, niezasłonięta jeszcze pełną trzeźwością wyrwanych ze snu myśli – uśmiechnęła się delikatnie, unosząc powieki, by spojrzeć wreszcie na wybraną na oślep książkę. – Masz rację, powinnam przekonać się sama. Może pomogłaby mi nadgonić straconą noc.
Ale dzisiaj pragnęła go przydusić tak, jak obcasem zadeptuje się rzucony na brudny chodnik niedopałek, dociskając go bezlitośnie do szorstkości bruku, rozcierając spopielone trzewia i biały miąższ filtru z ostentacyjnym wstrętem, niedowierzeniem, że przed chwilą jeszcze trzymało się podobne paskudztwo przy pobłażających lapidarnej przyjemności ustach.
Udawał przed nią niedomyślnego; udawał nieomal doskonale – kiedyś, jak uzmysławiała sobie teraz ku tym większej irytacji, ulegała tym pozorom z ufną naiwnością, która musiała zdawać mu się wtedy komiczna. Czy żartował sobie z niej, sam ze sobą, sam z panną Westberg, czy naigrywali się wspólnie z jej wybaczającej im wszelkie zdradliwe potknięcia ślepoty?
– Powinnam – przyznała, ostrzej niż dotychczas, przekształcając uśmiech w grymas chwiejący się niebezpiecznie na granicy jawnego niezadowolenia. Miarkowała go spojrzeniem bystrym i niecierpliwym, naglącym, jakby wyniośle przyglądała się służbie, by upewnić się, że stosownie obchodzi się z jej okryciem, odwieszanym pod jej czujnym spojrzeniem na wieszak. Męska dłoń zanurzyła się chwilę później w czarnym futrze Otso, zaklęcie spływające z ust Halvorsena wbiło się tymczasem w jej świadomość jak bolesna drzazga, zupełnie złośliwa, jak była dogłębnie przekonana; dotknięta tą myślą i piekącym uczuciem w piersi podobnym do tkliwości uderzonego policzka, odwróciła ciemne spojrzenie i wniknęła bezceremonialnie w głąb mieszkania.
– Powinnam nabrać zwyczaju składania wizyt bez zapowiedzi – rzuciła, wkraczając w gościnną przestrzeń salonu, gdzie zwolniła kroku, ponosząc krytyczne spojrzenie po rozwieszonych na ścianach obrazach, opieszale przesuwając się po obrębie pomieszczenia. – Umilić sobie życie rozsądną dozą nieoczekiwanych, nieplanowanych decyzji, ilekroć przyjdzie mi ku temu najlżejsza ochota; umilić też życie moim przyjaciołom, niewątpliwie – mówiąc to, przystanęła przy jednym ze starszych obrazów, na którego płótnie pociągnięcia pędzla kładły się jeszcze jakby bez zdecydowanego kierunku, właściwego ukształtowanemu już artyście sposobu prowadzenia włosia po wyławianych z intencji kształtach. Wyciągnęła rękę ku półce zastawionej książkami, aby dotknąć przypadkowego grzbietu, nie spuszczała jednak wciąż spojrzenia, jakby utknęła myślami w scenerii zamkniętej w ozdobnej ramie.
– Nie sypiam ostatnio dobrze, może któregoś dnia późnym wieczorem; albo o świcie, może powinnam zapukać w drzwi wraz z pierwszymi promieniami losowego dnia – mówiła dalej, wysnuwając nić pysznej, zawistnej kostyczności ze skłębionego motka zamiarów, jakie ją tu przywiodły. Przesunęła na oślep opuszkami palców po złoconych, delikatnie wypukłych literach, jakby próbując dotykiem odgadnąć brzmienie tytułu, przechylając nieznacznie głowę, opuszczając na nieskupione, niewidzące źrenice kotarę pociągniętych tuszem rzęs. – O świcie musi wyglądać najśliczniej, ledwo wyrwana ze snu, uroczo zmierzwiona jego rozkosznymi objęciami, ze wzrokiem dopiero co wynurzonym z mgieł najskrytszych pragnień. Jej niewinność, nienaruszona, pomimo twoich starań, niezasłonięta jeszcze pełną trzeźwością wyrwanych ze snu myśli – uśmiechnęła się delikatnie, unosząc powieki, by spojrzeć wreszcie na wybraną na oślep książkę. – Masz rację, powinnam przekonać się sama. Może pomogłaby mi nadgonić straconą noc.
Einar Halvorsen
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Sob 4 Wrz - 22:20
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Świat skurczył się do wymiarów scenerii, mieszał się, gęstniał wewnątrz kanciastej, zaciśniętej obroży ślepo patrzących ścian, dusił się, tłamsił, nie odnajdując łaskawej drogi ucieczki, niczym zatrute serce obijające się bezskutecznie o półksiężyce żeber.
Czuł, jak kołacze - łup, łup - chlupiąc przed siebie wiązką życiodajnego szkarłatu, pędząc nurt na rozdroża podrygujących w rozkazach tętna arterii, sycząc w biegunach skroni, przypominając, że żyje, że jad, którym był namaszczony, nie wygasł, wijąc się, oplatając go szczelnie jak cielsko rozeźlonego węża. Był bezpowrotnie zatruty, od czubku głowy aż po koniuszki palców, od miodu łagodnych słów, które każdy chciał słyszeć, po wyduszane w rozchybotanym gniewie, parszywe ropnie wyrzutów, od pierwszej chwili, gdy wsiąknął, nacechowany skazą, w równie skażone łono swej demonicznej matki, aż po ostatni oddech, wijący się w agonalnym szarpnięciu zmęczonych płuc.
Od początku do końca, który prędzej czy później znajdzie dla siebie miejsce - jedyne, czego w obecnej chwili był pewien - zwieńczy haniebne zdanie własnej tułaczki życia.
Widmo jej celu unosiło się pod sklepieniem wiążącej ich sytuacji jak pieczęć nieuchronnego fatum. Odkrywał pod opuszkami wyciąganych na oślep, bezradnych rąk intuicji, jego pierwotny kształt, chropowatą fakturę, która najchętniej zdarłaby z niego gruby od kłamstw naskórek, rozniosła iluzję piękna, przywracając żałosny, właściwy wnętrzu krajobraz, ponury, elegiczny pejzaż tchórzostwa i licznych, smętnie rosnących oszustw.
Chodziło o nią.
Zawsze chodziło o nią.
Krzesiwo słów uderzyło w zmysły, sypnęło snopami iskier początkowego gniewu. Gniewu - oraz palącej jak kwas zazdrości, tworzącej wrzód na skulonej, pełnej infantylności duszy; widząc ją w towarzystwie innych, zabiegających o cząstkę uwagi mężczyzn, odczuwał w sobie podobną, wijącą się irytację. Nie umiał zdzierżyć żadnego z pojawiających się fantazmatów cudzych, dosięgających jej rąk; nawet niewinnych spotkań; nawet, gdy sam był brudny, brodząc w bajorze krótkich, szarpiących nim namiętności i popełnianych zdrad. Pragnął jej, rozpaczliwie, lecz bał się przyjąć ją w pełni, pragnął, choć nie mógł pragnąć, pragnął, choć nie był nigdy jej przeznaczony, wczepiony w jej dobrotliwą i nieprzebraną niewinność. Iskry nie przeszły w pożar; prowokacja Vanhanen, łopocząca jak żywa, czerwona płachta przed rozjuszonym stworem percepcji poruszyłaby nim dogłębnie, szarpnęła niczym szmacianą, zwiotczałą kukłą, gdyby znajdował się w rzeczywistej, powściągliwej abstynencji, gdyby nie zdołał zacisnąć kłów sprawowanej kontroli, gdyby nie widział jej, utęsknionej, z odradzającą się w środku pustką nienasycenia.
Stłumił w zalążku śmiech.
- Nigdy mi nie wybaczysz, prawda? - głos poniósł się po dotkliwym antrakcie ogarniającej ich ciszy. Bezruch ogarniał ciało, rozniósł się po napiętych od niepokoju włóknach, naprężonych jak liny.
Czuł, że miał władzę, jednak stwierdzenia owijające miękkim, podstępnym woalem otaczającą ich przestrzeń, zbudziły czujny niepokój. Czy była do tego zdolna? Nie sądził; z nieznanych przyczyn, nie położyła na niej rąk przed nim, mimo, że wielokrotnie, z pewnością, mogła wydrzeć sposobność; pielęgnowała rozwijający się z ostrożnością lotosu, dojrzewający niespiesznie kwiat dziewczęcości, nienaruszonej, zamkniętej w słodkiej idylli bez skosztowania grzechu.
- Trudno cię w tym zrozumieć - pigment bezczelnej skargi dostał się w barwę dźwięku, który opuszczał krtań. - Oboje wiemy, że są w naszym świecie siły o wiele większe od samych, wiążących nas wszystkich reguł. - Oczy łyskały złą, naniesioną wróżbą; przyznawał się, nie przyznając, krążąc wokół tematu, muskając jedynie sedno, świadomy, że po wizycie poznałaby niezależnie od jego obłudy prawdę; prawdę głoszącą o nich. Trucizna, wszędzie trucizna; trucizną był pocałunek, który pierwszy raz złączył, jak podpisany cyrograf, spragnione łuki ich warg, trucizną stało się wszystko, czemu oddali się za plecami jej naiwnego ojca.
- Jesteśmy bardzo podobni, Sohvi. - Powoli stawiane kroki; fałszywa, zdeformowana serdeczność, którą dekorowało drgnięcie kącików ust. Zbliżył się, stając za nią, wierny przy tym właściwej, wydaje się, nienagannej odległości, tej, która mogłaby dzielić - jak sam określił - przyjaciół.
- O wiele bardziej, niż myślisz - zakończył, z wyważeniem, z pozorną, podetkniętą dobrocią.
Karcer własnej natury oraz więzienie małżeństwa. Skandal, wydarty na światło dzienne.
Zatarcie samego siebie.
Wygoda; upragniona wygoda - nadrzędna, chwalebna wartość.
Czuł, jak kołacze - łup, łup - chlupiąc przed siebie wiązką życiodajnego szkarłatu, pędząc nurt na rozdroża podrygujących w rozkazach tętna arterii, sycząc w biegunach skroni, przypominając, że żyje, że jad, którym był namaszczony, nie wygasł, wijąc się, oplatając go szczelnie jak cielsko rozeźlonego węża. Był bezpowrotnie zatruty, od czubku głowy aż po koniuszki palców, od miodu łagodnych słów, które każdy chciał słyszeć, po wyduszane w rozchybotanym gniewie, parszywe ropnie wyrzutów, od pierwszej chwili, gdy wsiąknął, nacechowany skazą, w równie skażone łono swej demonicznej matki, aż po ostatni oddech, wijący się w agonalnym szarpnięciu zmęczonych płuc.
Od początku do końca, który prędzej czy później znajdzie dla siebie miejsce - jedyne, czego w obecnej chwili był pewien - zwieńczy haniebne zdanie własnej tułaczki życia.
Widmo jej celu unosiło się pod sklepieniem wiążącej ich sytuacji jak pieczęć nieuchronnego fatum. Odkrywał pod opuszkami wyciąganych na oślep, bezradnych rąk intuicji, jego pierwotny kształt, chropowatą fakturę, która najchętniej zdarłaby z niego gruby od kłamstw naskórek, rozniosła iluzję piękna, przywracając żałosny, właściwy wnętrzu krajobraz, ponury, elegiczny pejzaż tchórzostwa i licznych, smętnie rosnących oszustw.
Chodziło o nią.
Zawsze chodziło o nią.
Krzesiwo słów uderzyło w zmysły, sypnęło snopami iskier początkowego gniewu. Gniewu - oraz palącej jak kwas zazdrości, tworzącej wrzód na skulonej, pełnej infantylności duszy; widząc ją w towarzystwie innych, zabiegających o cząstkę uwagi mężczyzn, odczuwał w sobie podobną, wijącą się irytację. Nie umiał zdzierżyć żadnego z pojawiających się fantazmatów cudzych, dosięgających jej rąk; nawet niewinnych spotkań; nawet, gdy sam był brudny, brodząc w bajorze krótkich, szarpiących nim namiętności i popełnianych zdrad. Pragnął jej, rozpaczliwie, lecz bał się przyjąć ją w pełni, pragnął, choć nie mógł pragnąć, pragnął, choć nie był nigdy jej przeznaczony, wczepiony w jej dobrotliwą i nieprzebraną niewinność. Iskry nie przeszły w pożar; prowokacja Vanhanen, łopocząca jak żywa, czerwona płachta przed rozjuszonym stworem percepcji poruszyłaby nim dogłębnie, szarpnęła niczym szmacianą, zwiotczałą kukłą, gdyby znajdował się w rzeczywistej, powściągliwej abstynencji, gdyby nie zdołał zacisnąć kłów sprawowanej kontroli, gdyby nie widział jej, utęsknionej, z odradzającą się w środku pustką nienasycenia.
Stłumił w zalążku śmiech.
- Nigdy mi nie wybaczysz, prawda? - głos poniósł się po dotkliwym antrakcie ogarniającej ich ciszy. Bezruch ogarniał ciało, rozniósł się po napiętych od niepokoju włóknach, naprężonych jak liny.
Czuł, że miał władzę, jednak stwierdzenia owijające miękkim, podstępnym woalem otaczającą ich przestrzeń, zbudziły czujny niepokój. Czy była do tego zdolna? Nie sądził; z nieznanych przyczyn, nie położyła na niej rąk przed nim, mimo, że wielokrotnie, z pewnością, mogła wydrzeć sposobność; pielęgnowała rozwijający się z ostrożnością lotosu, dojrzewający niespiesznie kwiat dziewczęcości, nienaruszonej, zamkniętej w słodkiej idylli bez skosztowania grzechu.
- Trudno cię w tym zrozumieć - pigment bezczelnej skargi dostał się w barwę dźwięku, który opuszczał krtań. - Oboje wiemy, że są w naszym świecie siły o wiele większe od samych, wiążących nas wszystkich reguł. - Oczy łyskały złą, naniesioną wróżbą; przyznawał się, nie przyznając, krążąc wokół tematu, muskając jedynie sedno, świadomy, że po wizycie poznałaby niezależnie od jego obłudy prawdę; prawdę głoszącą o nich. Trucizna, wszędzie trucizna; trucizną był pocałunek, który pierwszy raz złączył, jak podpisany cyrograf, spragnione łuki ich warg, trucizną stało się wszystko, czemu oddali się za plecami jej naiwnego ojca.
- Jesteśmy bardzo podobni, Sohvi. - Powoli stawiane kroki; fałszywa, zdeformowana serdeczność, którą dekorowało drgnięcie kącików ust. Zbliżył się, stając za nią, wierny przy tym właściwej, wydaje się, nienagannej odległości, tej, która mogłaby dzielić - jak sam określił - przyjaciół.
- O wiele bardziej, niż myślisz - zakończył, z wyważeniem, z pozorną, podetkniętą dobrocią.
Karcer własnej natury oraz więzienie małżeństwa. Skandal, wydarty na światło dzienne.
Zatarcie samego siebie.
Wygoda; upragniona wygoda - nadrzędna, chwalebna wartość.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Sohvi Vänskä
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Sob 11 Wrz - 14:05
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Chodziło nią – oczywiście, że chodziło o nią; musiało chodzić o nią. Była otworzoną między nimi przepaścią niezgody, wyłomem żnącym zaskakująco harmonijną materię przyjaźni, skrajem falezy, u której podnóża rozlewały się pieniące się wody zawistnej goryczy i rozczarowania nadgryzające wzajemną sympatię u samej nasady spągu; była delikatną wstążką wiążącą ich ze sobą niedogodnym węzłem, uporczywie kurczowym wobec Halvorsena, uporczywie drogim dla Vanhanen. Nie ośmieliłaby się prosić jej o zerwanie z kochankiem, obawiając się, że postawiona przed podobnym wyborem nigdy nie wybrałaby jej pieszczot i troski; tym bardziej nie była zdolna wyplątać się z zawiniętej na nadgarstku uczuć pętli jej rozkosznej przyjaźni. Była więc żagwią rzuconą pomiędzy nich, spopielającą nieprawdopodobny rozejm usposobień; żagwią i igrającym na niej płomieniem, od którego nie sposób się odsunąć czy odwrócić odeń wzroku. Sohvi otaczała go opieką jak ofiarna westalka pomna nadobności czuwa nad świątynnym ogniskiem, jego dłonie tymczasem lubieżnie wsuwały się między rozpalone języki, które zamiast parzyć, wdzięcznie całowały ciepłą skórę, nie zważając na profanację wplątaną między chciwe palce, kiedy gładził nimi miedzianą miękkość włosów. Mógłby ją zgasić, zadusić pod kloszem własnych nieostrożnych – męskich – rąk, mógłby zrobić to znowu; ten płomień, który był jej tak drogi, tak ukochany, nawet kiedy odwracał przed nią swoją niewinną światłość, nawet kiedy chętniejszy był duszącym pocałunkom niż jej uważnej opiece.
Przebaczenie kładło się na jego ustach jak żałosna prowokacja. Odpowiedź zdawała się zbędna, więc milczała; odpowiadał za nią incydent dzisiejszej wizyty, odpowiadało za nią napięcie, rozrastający się pomiędzy nimi rozdźwięk, szczerzący się rozpadliną, w której pragnęła pogrzebać żywiony do niego – mimo wszystko – sentyment. Nienawiść wiązała się jednak ze stratą przechodzącą przez gardło z dokuczliwą trudnością; nienawiść pełna wprawdzie mimowolnych ustępstw popełnianych jak mdłe skry niewierności wymierzonej przeciw Westberg w niedogodnej słabości wobec uznania, jakim go zdążyła obdarzyć. Nawet teraz znajdował sposób, by ją w niej powściągać na własną korzyść: niespokojne naprężenie, w jakie pozwalał się wtrącić złośliwością jej blefiarskich gróźb, sprawiało jej instynktowną przyjemność, podpowiadało, że rozważał ją jako rzeczywiste zagrożenie, bez lekceważenia typowego dla kierowanych ku niej słów i spojrzeń. Rzeczy, których nie byłaby zdolna uczynić ze złośliwej mściwości, przybierały kształt rzeczywistej możliwości wobec newralgicznego jej życiu pędowi za estymą. Uładzał ją tym i podburzał; powściągał i podsuwał pod uwagę pokusę nadania sobie wyższej wartości kosztem poświęceń, przed którymi nigdy wprawdzie się nie cofała.
Oderwała na moment spojrzenie od szpaleru stojących na półce książek, ponosząc je ku niemu z przenikliwą uważnością; błękit jego oczu zaszedł błyskiem wrogości, orzeźwiającym, satysfakcjonującym, niosącym swąd wyładowania, które kumulowało się w skrzyżowaniu podniesionych ku sobie źrenic gotowe trzasnąć przy kontakcie z nieostrożnym słowem. Chciała, żeby je popełnił; żeby przetarł okrywką siarki o stężałą atmosferę impulsywnym potknięciem i przepalił ostatnie sznury zahamowań.
– Nawet umysł nieświadomy stawia niekiedy instynktowny opór przeciw obcym wpływom, wzdraga się nawet przed korną uległością wobec wyroków boskich czy przeznaczenia, czymkolwiek wolisz wymawiać popełnione przez siebie winy. Tymczasem oboje wiemy, Halvorsen, nie jesteśmy nieświadomi – odpowiedziała, przyglądając mu się uważnie, zadzierzystym spojrzeniem rzucając mu ciche wyzwanie dotkliwiej niż spokojnie cedzonymi słowami. – Nie jesteśmy też ulegli.
Zachowywany dotąd rozważny dystans kurczył się pod dźwiękiem powolnych kroków, wybijanych jak uciekające przez palce sekundy, jak ziarna piasku przeciskające się przez talię klepsydry, wydzierające jej opieszale przestrzeń, jaką bezceremonialne dotąd zagrabiała. Nie poruszyła się, kiedy stanął w końcu za nią; czuła zbierający się na dnie żołądka niepokój, przede wszystkim jednak koncentrującą się obok niego ciekawość, przyczajoną i niecierpliwą, zakrawającą o tonowaną ekscytację, choć myśl, że mógłby przekroczyć wobec niej wyraźne granice dopuszczalności przyprawiała ją o wstrętny przestrach i tym silniejsze zacięcie.
– O wiele mniej niż pozwalasz sobie przypuszczać – odparła, podnosząc spojrzenie znów ku zamkniętej w ramie obrazu scenerii, o wiele silniej skupiona jednak na jego obecności obok. – Ostrożnie – upomniała go szorstko, jakby karciła go za zuchwałość słów, uprzedzała przed nieostrożnością następnych odpowiedzi, żądała obejścia się z nią z należytą roztropnością i szacunkiem.
– Kochasz ją?
Przebaczenie kładło się na jego ustach jak żałosna prowokacja. Odpowiedź zdawała się zbędna, więc milczała; odpowiadał za nią incydent dzisiejszej wizyty, odpowiadało za nią napięcie, rozrastający się pomiędzy nimi rozdźwięk, szczerzący się rozpadliną, w której pragnęła pogrzebać żywiony do niego – mimo wszystko – sentyment. Nienawiść wiązała się jednak ze stratą przechodzącą przez gardło z dokuczliwą trudnością; nienawiść pełna wprawdzie mimowolnych ustępstw popełnianych jak mdłe skry niewierności wymierzonej przeciw Westberg w niedogodnej słabości wobec uznania, jakim go zdążyła obdarzyć. Nawet teraz znajdował sposób, by ją w niej powściągać na własną korzyść: niespokojne naprężenie, w jakie pozwalał się wtrącić złośliwością jej blefiarskich gróźb, sprawiało jej instynktowną przyjemność, podpowiadało, że rozważał ją jako rzeczywiste zagrożenie, bez lekceważenia typowego dla kierowanych ku niej słów i spojrzeń. Rzeczy, których nie byłaby zdolna uczynić ze złośliwej mściwości, przybierały kształt rzeczywistej możliwości wobec newralgicznego jej życiu pędowi za estymą. Uładzał ją tym i podburzał; powściągał i podsuwał pod uwagę pokusę nadania sobie wyższej wartości kosztem poświęceń, przed którymi nigdy wprawdzie się nie cofała.
Oderwała na moment spojrzenie od szpaleru stojących na półce książek, ponosząc je ku niemu z przenikliwą uważnością; błękit jego oczu zaszedł błyskiem wrogości, orzeźwiającym, satysfakcjonującym, niosącym swąd wyładowania, które kumulowało się w skrzyżowaniu podniesionych ku sobie źrenic gotowe trzasnąć przy kontakcie z nieostrożnym słowem. Chciała, żeby je popełnił; żeby przetarł okrywką siarki o stężałą atmosferę impulsywnym potknięciem i przepalił ostatnie sznury zahamowań.
– Nawet umysł nieświadomy stawia niekiedy instynktowny opór przeciw obcym wpływom, wzdraga się nawet przed korną uległością wobec wyroków boskich czy przeznaczenia, czymkolwiek wolisz wymawiać popełnione przez siebie winy. Tymczasem oboje wiemy, Halvorsen, nie jesteśmy nieświadomi – odpowiedziała, przyglądając mu się uważnie, zadzierzystym spojrzeniem rzucając mu ciche wyzwanie dotkliwiej niż spokojnie cedzonymi słowami. – Nie jesteśmy też ulegli.
Zachowywany dotąd rozważny dystans kurczył się pod dźwiękiem powolnych kroków, wybijanych jak uciekające przez palce sekundy, jak ziarna piasku przeciskające się przez talię klepsydry, wydzierające jej opieszale przestrzeń, jaką bezceremonialne dotąd zagrabiała. Nie poruszyła się, kiedy stanął w końcu za nią; czuła zbierający się na dnie żołądka niepokój, przede wszystkim jednak koncentrującą się obok niego ciekawość, przyczajoną i niecierpliwą, zakrawającą o tonowaną ekscytację, choć myśl, że mógłby przekroczyć wobec niej wyraźne granice dopuszczalności przyprawiała ją o wstrętny przestrach i tym silniejsze zacięcie.
– O wiele mniej niż pozwalasz sobie przypuszczać – odparła, podnosząc spojrzenie znów ku zamkniętej w ramie obrazu scenerii, o wiele silniej skupiona jednak na jego obecności obok. – Ostrożnie – upomniała go szorstko, jakby karciła go za zuchwałość słów, uprzedzała przed nieostrożnością następnych odpowiedzi, żądała obejścia się z nią z należytą roztropnością i szacunkiem.
– Kochasz ją?
Einar Halvorsen
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Pon 13 Wrz - 20:06
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Był przepełniony, aż po kres rozpalonej, spękanej ziemi pamięci poczuciem dojmującego braku, deficytu, nieznanej plamy osiadłej na tkance duszy niczym owalna tarcza dysonansu znamienia; brakiem, którego szpony chwytały go zapalczywie od środka, eksplodując zaciekłym, liżącym jęzorami pożogi, nieprzerwanym przeczuciem tłukącym się pod sklepieniem skóry. Ulegał często naciskom ołowianego wrażenia, wrastającego w meandry myśli, wrażenia, że jest obarczony wadą, skazany na druzgocącą klęskę, pozostawiony, niczym wadliwy rekwizyt wśród teatrzyku świata, wyśmiany przez wszelkie boskie uosobienia losu. Miał wszystko, nie posiadając niczego - nawet przeszłość, odległy pejzaż, muzeum adolescencji i eksponaty wspomnień były zamglone, ukryte za szalem kurzu przenikającej wskroś niepewności - i wstydu, cierpkiego wstydu, zażywanego haustami, zaciśniętego na korytarzu gardła, wstydu, który jak wielki, połyskliwy karaluch żerował na wysypisku wszystkiego, co było trwałe, niezmienne i niepodatne. Nie miał, wbrew roztaczanej fatamorganie pozorów, wysokiej samooceny; często, ilekroć topił spojrzenie pod taflą odbicia w lustrze, odczuwał złość, spoglądając na niemożliwą, nieludzką perfekcję rysów, czując, że całość, tworząca jego oblicze, jest nałożoną atrapą, marszczącą się, papierową maską, którą mógłby rozdrapać, by dotrzeć wreszcie do wstrętnej, szpetnej gęby potwora, który przed laty wypełznął z czeluści Hel. Notował, za każdym razem, zwiastujące mrowienie, płynące wzdłuż wypukłości drabiny kręgów, które szeptało, że nigdy nie zatrze prawdy, nigdy nie zniszczy skazy, pragnąc zachować słodycz nieprzebranej charyzmy, jakiej zawdzięczał rozwój artystycznej kariery i miejsce, piastowane wśród galdrów.
Trzymał się, kurczowo, krawędzi, na którą wspiął się o własnych, wręcz desperackich siłach, złakniony cudzej uwagi, uznania dla wypełnianej, silnej potrzeby twórczości. Równocześnie, od czasu, kiedy był rozmarzonym, czystym, naiwnym chłopcem, przyglądał się innym ludziom, wpatrzony w inne rodziny, dzieci, skąpane w uśmiechach ojców oraz objęciach matek, pełne, szczęśliwe, w pobliżu których sam błąkał się jak bezpański kundel, wpatrzony smętnie we wszystko, czego mu poskąpiono. Nie chciał, nigdy, zawierzać się instytucji małżeństwa, utrzymać pod pieczą przysięg swojej zwierzęcej skazy i stać się, przynajmniej z zewnątrz, w pełni wolnym człowiekiem. Własny, nieprzebrany egoizm, zamykał się wokół niego jak kłusownicza klatka, więził go w swoim ciasnym, niezjednanym uścisku.
Dlatego, że w samym centrum, w rdzeniu jego zepsucia kryła się jedna, podła i lepka kwestia - nie umiał nigdy poświęcić się dla wspólnego dobra.
Pogardzał czarem, który osiadał na nim, odkąd przyszedł na świat i równocześnie nie umiał bez niego ciągnąć swej egzystencji. Bawił się, często, ludźmi, ustawiał do swoich potrzeb niczym drobne figurki na układance szachów, partii, rozgrywanej przeciwko zmyślnym, osaczającym go przeciwnościom losu. Sumienie, które posiadał, było przeżutym strzępkiem, trawionym przez soki wielu, niepoliczonych grzechów.
Teraz, stał za kobietą, nieostrożny, wyprostowany pod osuniętą kotwicą zagnieżdżonego pytania - które mogło, miało? - sprowadzić go wprost na dno obrzydliwej prawdy. Nasada karku nie drgnęła; spojrzenie, posłane celnie przed siebie nie opadało, trwożąc się, na podłogę. Czuł, jak wór serca tłucze się pod pętami żeber - pewność siebie, którą dziś emanował, stawała się w kadrze chwili niemal odrażająca, jak obły, drążący w głąb ich spotkania czerw.
- Jeśli na mnie nie spojrzysz - pokrętne, sączone słowa; krnąbrna odpowiedź na proste (czyżby?) pytanie - nigdy nie poznasz prawdy - miękka, narastająca niepewność Vanhanen prosiła, niemal błagała przewrotność jego umysłu o wbicie w nią postrzępionej drzazgi uszczypliwości, błagała, by pozostawić ją z ledwie błahym wytknięciem o rozróżnieniu oszustwa od szczerych i przezroczystych słów. Nie ruszył się; nie uczynił żadnego kroku, nie tłamsił, bardziej niż dotąd, panoszącą się obecnością.
Brakowało niewiele - krzyżujących się, naostrzonych bystrością spojrzeń, konfrontacji błękitu z jej ciemnym brązem okalającym przestrzenie źrenic - a odniósłby się poważnie, jak wcześniej, podając jej cały przekaz na rozświetlonej tacy.
Tak; kochał Lailę Westberg - miłością wstrętną, ułomną, obrazą, niemal, dla właściwego uczucia; zaborczą, lgnącą jak ćma do płomienia tragizmu, toksyczną, niszczącą umysł, kruszącą zdrowy rozsądek.
Zepsutą - chronicznie chorą, jak on.
Wszystko, prawdopodobnie, byłoby bardziej łatwe, o niewybrednej konstrukcji, gdyby nie żywił uczuć, gdyby bawił się nią; delektował, przez krótką chwilę jej niewinnością, zamącił w młodym umyśle i prędko, doszczętnie zniknął; tak samo jak znikał, jak bezpowrotnie uciekał, od wielu kobiet i mężczyzn.
A jednak - kochał - wykrzesał z siebie uczucie jak drogocenną perłę wrzuconą w połacie błota.
Tym gorzej dla niej. Dla nich.
Dla wszystkich.
Trzymał się, kurczowo, krawędzi, na którą wspiął się o własnych, wręcz desperackich siłach, złakniony cudzej uwagi, uznania dla wypełnianej, silnej potrzeby twórczości. Równocześnie, od czasu, kiedy był rozmarzonym, czystym, naiwnym chłopcem, przyglądał się innym ludziom, wpatrzony w inne rodziny, dzieci, skąpane w uśmiechach ojców oraz objęciach matek, pełne, szczęśliwe, w pobliżu których sam błąkał się jak bezpański kundel, wpatrzony smętnie we wszystko, czego mu poskąpiono. Nie chciał, nigdy, zawierzać się instytucji małżeństwa, utrzymać pod pieczą przysięg swojej zwierzęcej skazy i stać się, przynajmniej z zewnątrz, w pełni wolnym człowiekiem. Własny, nieprzebrany egoizm, zamykał się wokół niego jak kłusownicza klatka, więził go w swoim ciasnym, niezjednanym uścisku.
Dlatego, że w samym centrum, w rdzeniu jego zepsucia kryła się jedna, podła i lepka kwestia - nie umiał nigdy poświęcić się dla wspólnego dobra.
Pogardzał czarem, który osiadał na nim, odkąd przyszedł na świat i równocześnie nie umiał bez niego ciągnąć swej egzystencji. Bawił się, często, ludźmi, ustawiał do swoich potrzeb niczym drobne figurki na układance szachów, partii, rozgrywanej przeciwko zmyślnym, osaczającym go przeciwnościom losu. Sumienie, które posiadał, było przeżutym strzępkiem, trawionym przez soki wielu, niepoliczonych grzechów.
Teraz, stał za kobietą, nieostrożny, wyprostowany pod osuniętą kotwicą zagnieżdżonego pytania - które mogło, miało? - sprowadzić go wprost na dno obrzydliwej prawdy. Nasada karku nie drgnęła; spojrzenie, posłane celnie przed siebie nie opadało, trwożąc się, na podłogę. Czuł, jak wór serca tłucze się pod pętami żeber - pewność siebie, którą dziś emanował, stawała się w kadrze chwili niemal odrażająca, jak obły, drążący w głąb ich spotkania czerw.
- Jeśli na mnie nie spojrzysz - pokrętne, sączone słowa; krnąbrna odpowiedź na proste (czyżby?) pytanie - nigdy nie poznasz prawdy - miękka, narastająca niepewność Vanhanen prosiła, niemal błagała przewrotność jego umysłu o wbicie w nią postrzępionej drzazgi uszczypliwości, błagała, by pozostawić ją z ledwie błahym wytknięciem o rozróżnieniu oszustwa od szczerych i przezroczystych słów. Nie ruszył się; nie uczynił żadnego kroku, nie tłamsił, bardziej niż dotąd, panoszącą się obecnością.
Brakowało niewiele - krzyżujących się, naostrzonych bystrością spojrzeń, konfrontacji błękitu z jej ciemnym brązem okalającym przestrzenie źrenic - a odniósłby się poważnie, jak wcześniej, podając jej cały przekaz na rozświetlonej tacy.
Tak; kochał Lailę Westberg - miłością wstrętną, ułomną, obrazą, niemal, dla właściwego uczucia; zaborczą, lgnącą jak ćma do płomienia tragizmu, toksyczną, niszczącą umysł, kruszącą zdrowy rozsądek.
Zepsutą - chronicznie chorą, jak on.
Wszystko, prawdopodobnie, byłoby bardziej łatwe, o niewybrednej konstrukcji, gdyby nie żywił uczuć, gdyby bawił się nią; delektował, przez krótką chwilę jej niewinnością, zamącił w młodym umyśle i prędko, doszczętnie zniknął; tak samo jak znikał, jak bezpowrotnie uciekał, od wielu kobiet i mężczyzn.
A jednak - kochał - wykrzesał z siebie uczucie jak drogocenną perłę wrzuconą w połacie błota.
Tym gorzej dla niej. Dla nich.
Dla wszystkich.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Sohvi Vänskä
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Czw 16 Wrz - 23:49
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Skóra na karku cierpła od wybrzmiewającego jego głosem wyzwania, rzucanego – jak jej się zdawało – tuż nad jej ramieniem, tuż przy jej uchu, choć jednocześnie wyczuwała, z ulgą i satysfakcją, że roztropny dystans pozostaje przezeń uszanowany; zarazem poczynała docierać do niej myśl, że tak naprawdę nie miało to większego znaczenia, bo jego bronią, jeśli istotnie ją posiadał, nie była napastliwa, przełamująca granice bliskość, nie oszałamiająca uległe przyjemnym bodźcom zmysły fizyczność, choć wzbudzająca w niej intuicyjny niepokój – nie ona była najdotkliwszym zagrożeniem, szczególnie nie przeciw niej, nawet gdyby potrafiła być naturalnie ku niej skłonna, bardziej niż tylko w pojęciu uznania dla zdumiewająco harmonijnej estetyki rysów (nie mogła, nie wobec mężczyzny, nie prawdziwie). Zwyciężał tymczasem ludzi, jak wierzyła, w szermierce słów, w grze doskonałych spojrzeń pozbawionego skazy błękitu, z nich wyłaniał się krytyczny grot jego charme; wygrana kładła mu się na ustach uśmiechem zdolnym obalić stawiane fasady nieufności z zachwycającą łatwością, przewagę wykrawał sobie w konwersacji puginałem czystych tonów atrakcyjnego głosu, precyzyjnych odpowiedzi, balansujących z gracją na zdradliwych wybojach żartobliwości, czaru, niewinnej kokieterii, dyskretnych przestrzeżeń, łatwych do przeoczenia. Najgorszej ofensywy powinna wypatrywać więc właśnie w nich – najgorszego niebezpieczeństwa w tym ubieranym w subtelność sugestii, zarazem stanowczym, żądaniu, w lazurze tęczówek, w które musiała spojrzeć, nie z posłuszności, ale w dowodzie nieugiętej pod jego naciskiem śmiałości, odważnie przeciwko wytaczanej prowokacji, pewnie, kiedy nadwątlał tę pewność ekspansywnym, duszącym animuszem, roztaczał go wokół siebie jak wąż wypełniający przestrzeń alarmującym grzechotaniem ogona, dezorientującym, wtłaczającym w świadomość nagłą mimowiedną obawę przed ukąszeniem, pośpieszną, niespokojną refleksję – czy grzechotniki były silnie jadowite?
Odczuwała ten niepokój mimowolnie, choć nigdy nie odnajdywała powodów, by czuć się przy nim w podobny sposób; ufała przede wszystkim sobie, jeszcze zanim ufała jemu, ufała, że potrafiłaby go w jakiś sposób poskromić, choć teraz, stanąwszy z nim w końcu u progu upragnionej konfrontacji, stawała się dokuczliwie świadoma swoich niedostatków. Gdyby odkryła w nim niewłaściwe intencje – niesatysfakcjonujące, nie dla niej, nie dla ich wspólnej przyjaciółki – czy znalazłaby sposób, żeby wypełnić groźbę swojej czujności faktyczną treścią? Potrafiła kąsać, potrafiła być jadowita, zęby miała jednak stępione niesprawiedliwością boskich wyroków, jej kły w porównaniu z innymi były przez naturę złośliwie przykrócone, choć więc jadowitość potrafiła wsączać pod skórę ofiary z żarliwą wściekłością, przebicie się przez powłoki cudzej defensywy wymagało od niej więcej, wymagało przede wszystkim niezachwianej pewności swoich możliwości, nim sięgnęłaby ku miękkiej fakturze czyjejś wątpliwej jakości godności.
W splotach swego ciała musiała tymczasem, co więcej, ciasno pilnować własnych sekretów, choć te nie mogły wyrządzić jej w gruncie rzeczy większej krzywdy niż już wyrządziły – nie, dopóki nie posiadano przeciw niej wiarygodnych dowodów. Powinna była spopielić je już dawno, rozstać się z papierem poznaczonym tuszem jej namiętnych występków, wyznań noszących ciężar wynaturzonych uczuć, pozbyć się ryzykownej sentymentalności; było w tym jednak zawsze więcej, więcej niż zwykłe przywiązanie do wspomnień zamkniętych na szeleszczących kartkach – posiadanie ich wiązało się z dreszczem ryzyka, cichą rewoltą przeciw zupełnemu wymazywaniu siebie, niemą prośbą, by odkryło je obce spojrzenie, pobudzającą ekscytacją, że jej dotychczasowy, skrzętnie układany jak domek z kart, spokojny rytm życia mógł w każdej chwili zostać nieodwracalnie wytrącony z równowagi.
Czy też nosił w sobie podobną nadzieję? Podobną skłonność do trzymania siebie w ustawicznym, pobudzającym szachu, czy pragnął czasami, by zdarto z niego wszelki pozór, wydarto przed oczy zainteresowanych surową, bezwstydną prawdę? Nie dające wytchnienia niewypowiedziane żądanie, które musiałoby podążyć za obnażeniem: weźcie mnie taką, jaką jestem, choćbym miała stawać wam w gardle, dławić wasze zaślepione wyobrażenia, nie będę dłużej rozcieńczać się dla was słodkim syropem wygodnej ułudy.
Odwróciła się wreszcie, odczekawszy przezorną chwilę, jednak bez zawahania; przenikliwym spojrzeniem natychmiast odnajdując jego źrenice, pewnie, nieomal napastliwie, na wyczuwalny pozazmysłowo nacisk odpowiadając odruchowym oporem. Poza czernią oczu jej twarz pozostawała powściągliwie opanowana, karmin malowanych ust układał się w naturalnie surową krzywiznę, kiedy przyszpilała go nieustępliwą przenikliwością skoncentrowanej na nim uwagi. Kiedy rozchyliła w końcu usta, nie miała już dla niego poprzedniego pytania; zdawało jej się teraz naiwne i niewystarczające, zbyt łatwe – tak łatwe, jak pokochanie powodu ich dzisiejszego spotkania.
– Myślisz, że kochasz ją tak, jak na to zasługuje? Należycie?
Odczuwała ten niepokój mimowolnie, choć nigdy nie odnajdywała powodów, by czuć się przy nim w podobny sposób; ufała przede wszystkim sobie, jeszcze zanim ufała jemu, ufała, że potrafiłaby go w jakiś sposób poskromić, choć teraz, stanąwszy z nim w końcu u progu upragnionej konfrontacji, stawała się dokuczliwie świadoma swoich niedostatków. Gdyby odkryła w nim niewłaściwe intencje – niesatysfakcjonujące, nie dla niej, nie dla ich wspólnej przyjaciółki – czy znalazłaby sposób, żeby wypełnić groźbę swojej czujności faktyczną treścią? Potrafiła kąsać, potrafiła być jadowita, zęby miała jednak stępione niesprawiedliwością boskich wyroków, jej kły w porównaniu z innymi były przez naturę złośliwie przykrócone, choć więc jadowitość potrafiła wsączać pod skórę ofiary z żarliwą wściekłością, przebicie się przez powłoki cudzej defensywy wymagało od niej więcej, wymagało przede wszystkim niezachwianej pewności swoich możliwości, nim sięgnęłaby ku miękkiej fakturze czyjejś wątpliwej jakości godności.
W splotach swego ciała musiała tymczasem, co więcej, ciasno pilnować własnych sekretów, choć te nie mogły wyrządzić jej w gruncie rzeczy większej krzywdy niż już wyrządziły – nie, dopóki nie posiadano przeciw niej wiarygodnych dowodów. Powinna była spopielić je już dawno, rozstać się z papierem poznaczonym tuszem jej namiętnych występków, wyznań noszących ciężar wynaturzonych uczuć, pozbyć się ryzykownej sentymentalności; było w tym jednak zawsze więcej, więcej niż zwykłe przywiązanie do wspomnień zamkniętych na szeleszczących kartkach – posiadanie ich wiązało się z dreszczem ryzyka, cichą rewoltą przeciw zupełnemu wymazywaniu siebie, niemą prośbą, by odkryło je obce spojrzenie, pobudzającą ekscytacją, że jej dotychczasowy, skrzętnie układany jak domek z kart, spokojny rytm życia mógł w każdej chwili zostać nieodwracalnie wytrącony z równowagi.
Czy też nosił w sobie podobną nadzieję? Podobną skłonność do trzymania siebie w ustawicznym, pobudzającym szachu, czy pragnął czasami, by zdarto z niego wszelki pozór, wydarto przed oczy zainteresowanych surową, bezwstydną prawdę? Nie dające wytchnienia niewypowiedziane żądanie, które musiałoby podążyć za obnażeniem: weźcie mnie taką, jaką jestem, choćbym miała stawać wam w gardle, dławić wasze zaślepione wyobrażenia, nie będę dłużej rozcieńczać się dla was słodkim syropem wygodnej ułudy.
Odwróciła się wreszcie, odczekawszy przezorną chwilę, jednak bez zawahania; przenikliwym spojrzeniem natychmiast odnajdując jego źrenice, pewnie, nieomal napastliwie, na wyczuwalny pozazmysłowo nacisk odpowiadając odruchowym oporem. Poza czernią oczu jej twarz pozostawała powściągliwie opanowana, karmin malowanych ust układał się w naturalnie surową krzywiznę, kiedy przyszpilała go nieustępliwą przenikliwością skoncentrowanej na nim uwagi. Kiedy rozchyliła w końcu usta, nie miała już dla niego poprzedniego pytania; zdawało jej się teraz naiwne i niewystarczające, zbyt łatwe – tak łatwe, jak pokochanie powodu ich dzisiejszego spotkania.
– Myślisz, że kochasz ją tak, jak na to zasługuje? Należycie?
Einar Halvorsen
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Pią 17 Wrz - 22:15
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Słodycz nektaru uczuć, spijana z płatków rozchylających się warg, kryjąca się w przyspieszonych tchnieniach, opuszczających skarbiec gałęzi płuc, była grząskim złudzeniem, rozległym bagnem półprawdy, które łykało, wrzucone w niego kryształy przejrzystych uczuć z odrażającym mlaśnięciem podsiąkniętego brudu. Ludzie, skąpani słońcem hipnotycznego czaru, krążący jak rój owadów, młócących przejętym szeptem oceany powietrza, kochali, w rzeczywistości, kolejny, mamiący percepcję obraz - płótno skóry, łagodność wyprowadzonych rysów i stonowany koloryt raczącej ich uprzejmości, zdolnej przekroczyć linię, by eksplodować nieostrą, chaotyczną impresją krwistych i jaskrawych uniesień. Prawda, szpetna i pomarszczona, pociągała za dygoczące sznurki siedząc za kulisami sceny spotkań i rozmów, scenariuszy, spisanych na modłę cudzych, wyśnionych wizji, plączących się po - niekiedy - bezwstydnym ekranie marzeń. Z biegiem lat młodzieńczego rozkwitu, uświadomienia, wyżłobionego wąwozem klinowych znaków na kształtowanej, glinianej tabliczce umysłu, nauczył się korzystania z wachlarzu umiejętności, charyzmatycznej i zdradliwej poświaty odziedziczonej po przodkach, znajdując, z wprawą najlepszy, właściwy moment na przypuszczenie sugestii. Stawał się przezroczysty, pozwalał, by oglądano w nim okazałe odbicie własnych celów i pragnień, nie przekraczając, zarazem, mistrzowskiej ściany obłudy, za którą skrywał stęchliznę własnych, spleśniałych cech. Nigdy, stając przed samym sobą, nie uznał się za świętego; znał każdą rysę, rozcinającą jak szlak błyskawicy niebo osobowości, każdą, zwłókniałą szramę; wiedział, że krzywdzi innych i wiedział, że obietnice skraplające się w słowach są pozbawione wartości. Nie umiał i co najgorsze, nie chciał poddawać się dłutom zmian, godząc się z wymierzoną, bezwzględną włócznią tragizmu. Niszczyć, kaleczyć, sprawiać doszczętny zawód, stąpać po utworzonej, kruchej fatamorganie stwarzanych przy niemal każdym spotkaniu, nawarstwionych pozorów - był doskonały w tych i pokrewnych sztukach, tak samo, jak doskonale wyłaniał przy pociągnięciach pędzla portrety cudzych sylwetek.
Zachęcał ją, podsuwając treść prowokacji okrytą woalem prostych i uszczypliwych słów. Nie doznał rozczarowania, patrząc w głębię jej ciemnych, posyłających sztylet spojrzenia oczu, widząc oszczędną maskę rysującej się konstelacji mimiki, skrzętnie ukrywającą zawiłą enigmę myśli i niemożliwych do odgadnięcia uczuć. Kulminacyjny węzeł zawiązał się właśnie teraz, zaciskał się niczym pętla wkoło skazańczej szyi. Trwał. Nie pierwsze - lecz kolejne, poruszające membranę słuchu pytanie, intensywne, osaczające go w klatce konieczności precyzji.
Nie.
Nikt, kto poruszał się po bajorze świata nie zapracował na podobną niewinność; nikt, kto skąpany był w brudzie nie mógł jej wynagrodzić dziewczęcej, nieskażonej dobroci. Milczenie, jak grube nici nawleczone na srebrną i naostrzoną igłę, wbiło się w poduszeczki warg. Nie musiał jej odpowiadać; sama treść wypowiedzi, niezakłamanej, czystej, zdawała się bardzo prosta, zesłana w pierwszym, płynącym strumieniu myśli. Cisza gniotła się, niczym serce, pędzące z należną trwogą, potrząsające jamami kwartetu przedsionków i komór.
Nareszcie; przełamał dawną bezczynność. Posłał - w rzeczywistości, samemu sobie - nieznaczny, wschodzący uśmiech, przeszyty odrobinę gorzkawą pobłażliwością. Pobłażliwością, z którą to, niemal zawsze, wybaczał sobie występki, ściskając gardło sumienia; pobłażliwością, dzięki której nie ugiął się i nie upadł pod jarzmem wdrożonych grzechów; pobłażliwością, czyniącą wszystko bajecznie i oszukańczo łatwym.
- Wiesz, co jest w tym najgorsze? - pytanie, już samo w sobie świadczyło o bezczelności; zatarciu uprzejmych granic. Wiedział, że nie odejdzie od Laili Westberg, nawet, gdyby podobna czynność mogła działać wyłącznie dla ich wspólnego dobra. Czerpał z jej naiwności i idyllicznych uczuć, wiedząc, że podobnie jak inni, kocha wypatroszony z podłych trzewi ideał. Traktował ją, zawsze, z szczególną dozą czułości, sączył w jej stronę miłe, pełne sympatii słowa, pozwalał, by odnalazła spokój w ostoi ramion, obdarzał pocałunkami bez skazy natarczywości, wyrozumiały, opanowany i przepełniony wzorzystą, spragnioną przez umysł troską. Spełniał każde z jej marzeń o idealnym partnerze, skrywając skrzętnie cieniste, mroczne zaułki własnego temperamentu, skrywając wszystko, co mogła uznać za wadę.
- …że najwyraźniej to jej wystarcza - wymierzył wreszcie okrutne podsumowanie bez krztyny żadnej dyskrecji. Wystarczało jej; lgnęła, za każdym razem zjawiając się w jego progach, poddając się jego dłoniom oraz muśnięciom ust. Wtedy, wreszcie, odsłonił się przed kobietą; ruszył, bez cech pośpiechu przed siebie, płynnie, ze spokojem wyminął postać skonfrontowanej z nim rozmówczyni, udając się w stronę okna.
Mogła to wreszcie dostrzec, zło i destrukcję rozrastającą się w zacieśnionych splotach pod mirażami powłok, ziarno podłości, zasiane w jego postawie, w każdym geście i słowie, jak plama, niszcząca całość tkaniny, jak jad, zżerający od środka.
Zachęcał ją, podsuwając treść prowokacji okrytą woalem prostych i uszczypliwych słów. Nie doznał rozczarowania, patrząc w głębię jej ciemnych, posyłających sztylet spojrzenia oczu, widząc oszczędną maskę rysującej się konstelacji mimiki, skrzętnie ukrywającą zawiłą enigmę myśli i niemożliwych do odgadnięcia uczuć. Kulminacyjny węzeł zawiązał się właśnie teraz, zaciskał się niczym pętla wkoło skazańczej szyi. Trwał. Nie pierwsze - lecz kolejne, poruszające membranę słuchu pytanie, intensywne, osaczające go w klatce konieczności precyzji.
Nie.
Nikt, kto poruszał się po bajorze świata nie zapracował na podobną niewinność; nikt, kto skąpany był w brudzie nie mógł jej wynagrodzić dziewczęcej, nieskażonej dobroci. Milczenie, jak grube nici nawleczone na srebrną i naostrzoną igłę, wbiło się w poduszeczki warg. Nie musiał jej odpowiadać; sama treść wypowiedzi, niezakłamanej, czystej, zdawała się bardzo prosta, zesłana w pierwszym, płynącym strumieniu myśli. Cisza gniotła się, niczym serce, pędzące z należną trwogą, potrząsające jamami kwartetu przedsionków i komór.
Nareszcie; przełamał dawną bezczynność. Posłał - w rzeczywistości, samemu sobie - nieznaczny, wschodzący uśmiech, przeszyty odrobinę gorzkawą pobłażliwością. Pobłażliwością, z którą to, niemal zawsze, wybaczał sobie występki, ściskając gardło sumienia; pobłażliwością, dzięki której nie ugiął się i nie upadł pod jarzmem wdrożonych grzechów; pobłażliwością, czyniącą wszystko bajecznie i oszukańczo łatwym.
- Wiesz, co jest w tym najgorsze? - pytanie, już samo w sobie świadczyło o bezczelności; zatarciu uprzejmych granic. Wiedział, że nie odejdzie od Laili Westberg, nawet, gdyby podobna czynność mogła działać wyłącznie dla ich wspólnego dobra. Czerpał z jej naiwności i idyllicznych uczuć, wiedząc, że podobnie jak inni, kocha wypatroszony z podłych trzewi ideał. Traktował ją, zawsze, z szczególną dozą czułości, sączył w jej stronę miłe, pełne sympatii słowa, pozwalał, by odnalazła spokój w ostoi ramion, obdarzał pocałunkami bez skazy natarczywości, wyrozumiały, opanowany i przepełniony wzorzystą, spragnioną przez umysł troską. Spełniał każde z jej marzeń o idealnym partnerze, skrywając skrzętnie cieniste, mroczne zaułki własnego temperamentu, skrywając wszystko, co mogła uznać za wadę.
- …że najwyraźniej to jej wystarcza - wymierzył wreszcie okrutne podsumowanie bez krztyny żadnej dyskrecji. Wystarczało jej; lgnęła, za każdym razem zjawiając się w jego progach, poddając się jego dłoniom oraz muśnięciom ust. Wtedy, wreszcie, odsłonił się przed kobietą; ruszył, bez cech pośpiechu przed siebie, płynnie, ze spokojem wyminął postać skonfrontowanej z nim rozmówczyni, udając się w stronę okna.
Mogła to wreszcie dostrzec, zło i destrukcję rozrastającą się w zacieśnionych splotach pod mirażami powłok, ziarno podłości, zasiane w jego postawie, w każdym geście i słowie, jak plama, niszcząca całość tkaniny, jak jad, zżerający od środka.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Sohvi Vänskä
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Czw 23 Wrz - 0:24
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Prawda, wreszcie obnażona, wyszarpnięta ku rozumianej rzeczywistości na haczyku osaczającej precyzji, miała nigdy nie paść; nie dlatego, że tężała mu w gardle niemożliwym do odkrztuszenia ganglionem narosłym na ciele wyżyłowanego sumienia, ale przez ostentacyjną zbędność jej wybrzmienia, podobnie czczego, jak czczym zdawało się przyznawać, że ona sama nie porwie się nigdy na wyżynę przebaczenia. Milczał pochwycony w nieustępliwe skrzyżowanie równie nieprzejednanych spojrzeń, odpowiedź tymczasem przesiąkała każdą z warstw składających się w chwiejny stos teraźniejszej chwili – widziała ją wyłaniającą się z zamroczonych tuneli źrenic, w których jamach lśnił mały, odległy punkt, jarzył się jak uchylone okienko zmarniałej duszy odkrywającej się przed nią ze swoją parszywą podłością; słyszała ją w jego oddechu, w spłyconym takcie przyznającym jej zwycięstwo; czuła, jak przywiera jej do skóry, powlekając ją zimnym dreszczem, obawy, gniewu, poczucia, paradoksalnie przeciwnie, własnego zwyciężenia. Impas, w jakim utknęli na krótki urywek wymownej ciszy, rozwlekał się w wieczystą udrękę: ponieważ nie powiedział nic, nie mogła pochwycić tego w zęby, tego spłachcia surowej prawdy, wydartego mu wprost z ust, jakim mogłaby nakarmić swoją spodziewaną satysfakcję, milczącą tymczasem zdradziecko razem z nim, milczącą razem z błękitem oczu, chłodnym, wyrachowanym, niezdolnym do skruchy czy pokornej ucieczki, którą mogłaby uznać za swój triumf – rozczarowujący, ale dostateczny, doraźnie wystarczający.
Nie potrafiła zidentyfikować żaru rozpalającego jej się w piersi, co doprowadzało ją do tym gorszej frustracji, której wstrzemięźliwie skracała smycz, oczko po oczku, ryzykując, że wsunie w końcu dłoń wprost w jej spienioną paszczę. Dopiero jego uśmiech, wychylający się z przekorną, jakby rozmyślną opieszałością, zza horyzontu jego niedostępnych jej myśli, uświadomił jej, że była to w istocie czysta, zogniskowana nienawiść, dotkliwie incydentalna, tym żarliwsza wobec swojej krótkiej żywotności (przewlekłością musiałaby postawić go obok swojego ojca; na to, mimo wszystko, nie zasługiwał). Nienawidziła go za tę cierpką pobłażliwość, za niewzruszenie wobec własnej przyznanej winy, za miłość, jego do niej i tym bardziej jej do niego, nienawidziła go przede wszystkim jednak za to, że mógł, z taką rozsierdzającą łatwością, pochwycić szczęście, które dla niej pozostawało nieosiągalne. Nienawidziła go za to, że mógł je mieć – i za to, że go z tak okrutną ostentacją nie chciał, odsuwał usta od szkła mieszczącego w sobie trunek, za którym język wysychał jej w popiół, i wylewał jego słodką czerwień w jałową ziemię pod jej stopami, śmiejąc się jej wprost w oczy. Jak niewdzięczny, rozpuszczony dzieciak; jak oni wszyscy, każdy z nich, każdy z tych parszywych, rozpieszczonych psów zaganiających społeczeństwo w karcer ich nadętej, pustej władzy, zaszczuwających kobiece serca napastliwością uszczypnięć szczerzonych obelżywie zębów jak naiwne, bojaźliwe owce, jagnięcinę trzymaną tylko dla uciechy własnych lubieżnych podniebień; zapędzając je pod obcas swoich egoistycznych fantazji, których piołun wyciekał w rzeczywistość herezją patriarchatu.
Na tym jednak się nie zatrzymywał; nie na wymownej ciszy przytłaczającej oczywistością niewypowiedzianej odpowiedzi – oczywiście, że nie kochał jej należycie, żaden z nich nie był do tego zdolny, nie wobec Laili Westberg, nie wobec żadnej kobiety, żaden z nich nie znał pojęcia takiej miłości – nie na uśmiechu rozkwitającym pośród harmonii rysów jak pęknięcie odłażącego od zakrytej prawdy gwaszu, nie na pytaniu jak drzazga wbitym wreszcie w te stężałe milczenie, z przelewającą się przez krawędzie cierpliwości bezczelnością – nie zatrzymał się, bo musiał jeszcze na nie odpowiedzieć, z zuchwałością, która wyczerpywała, do szczątku, elastyczność jej nerwów.
Odwrócił od niej spojrzenie, z pochopną nierozważnością, w której doszukała się, mimowiednie, uwłaczającego lekceważenia, ale w gruncie rzeczy była to zaledwie kropla w fali goryczy, jaka przetoczyła się przez nią nagłym, porywczym impulsem przełamującym jej dotychczasową obserwacyjną bierność. Kiedy ją mijał, smukłe pobliźnione palce jej ręki owinęły się silnie wokół męskiego nadgarstka, bezceremonialne i stanowczo, zmuszając go do przystanku i zwrócenia znów ku niej tak nienawidzonej w tej krótkiej chwili twarzy; wnętrze drugiej dłoni zapłonęło piekącym pulsowaniem, kiedy wymierzyła mu w gwałtownym wybuchu, tak dotąd upragnionym, siarczysty policzek, pozostawiając na alabastrowej skórze spąsowiały odcisk swojej zawiści.
– Pytałeś ją? – wycedziła, ściskając wciąż jego rękę, mocno, w zapalczywym potrzasku nagłego gniewu. – Czy jest w istocie dla niej wystarczające, czy będzie dla niej wystarczające tak długo, jak postanowisz się z nią zabawiać, pytałeś ją o to? Czy lżysz jej po prostu wygodnymi ci przypuszczeniami, które wkładasz jej w usta, byle przypadkiem nie przełamała ich słodyczy prawdą?
Nie potrafiła zidentyfikować żaru rozpalającego jej się w piersi, co doprowadzało ją do tym gorszej frustracji, której wstrzemięźliwie skracała smycz, oczko po oczku, ryzykując, że wsunie w końcu dłoń wprost w jej spienioną paszczę. Dopiero jego uśmiech, wychylający się z przekorną, jakby rozmyślną opieszałością, zza horyzontu jego niedostępnych jej myśli, uświadomił jej, że była to w istocie czysta, zogniskowana nienawiść, dotkliwie incydentalna, tym żarliwsza wobec swojej krótkiej żywotności (przewlekłością musiałaby postawić go obok swojego ojca; na to, mimo wszystko, nie zasługiwał). Nienawidziła go za tę cierpką pobłażliwość, za niewzruszenie wobec własnej przyznanej winy, za miłość, jego do niej i tym bardziej jej do niego, nienawidziła go przede wszystkim jednak za to, że mógł, z taką rozsierdzającą łatwością, pochwycić szczęście, które dla niej pozostawało nieosiągalne. Nienawidziła go za to, że mógł je mieć – i za to, że go z tak okrutną ostentacją nie chciał, odsuwał usta od szkła mieszczącego w sobie trunek, za którym język wysychał jej w popiół, i wylewał jego słodką czerwień w jałową ziemię pod jej stopami, śmiejąc się jej wprost w oczy. Jak niewdzięczny, rozpuszczony dzieciak; jak oni wszyscy, każdy z nich, każdy z tych parszywych, rozpieszczonych psów zaganiających społeczeństwo w karcer ich nadętej, pustej władzy, zaszczuwających kobiece serca napastliwością uszczypnięć szczerzonych obelżywie zębów jak naiwne, bojaźliwe owce, jagnięcinę trzymaną tylko dla uciechy własnych lubieżnych podniebień; zapędzając je pod obcas swoich egoistycznych fantazji, których piołun wyciekał w rzeczywistość herezją patriarchatu.
Na tym jednak się nie zatrzymywał; nie na wymownej ciszy przytłaczającej oczywistością niewypowiedzianej odpowiedzi – oczywiście, że nie kochał jej należycie, żaden z nich nie był do tego zdolny, nie wobec Laili Westberg, nie wobec żadnej kobiety, żaden z nich nie znał pojęcia takiej miłości – nie na uśmiechu rozkwitającym pośród harmonii rysów jak pęknięcie odłażącego od zakrytej prawdy gwaszu, nie na pytaniu jak drzazga wbitym wreszcie w te stężałe milczenie, z przelewającą się przez krawędzie cierpliwości bezczelnością – nie zatrzymał się, bo musiał jeszcze na nie odpowiedzieć, z zuchwałością, która wyczerpywała, do szczątku, elastyczność jej nerwów.
Odwrócił od niej spojrzenie, z pochopną nierozważnością, w której doszukała się, mimowiednie, uwłaczającego lekceważenia, ale w gruncie rzeczy była to zaledwie kropla w fali goryczy, jaka przetoczyła się przez nią nagłym, porywczym impulsem przełamującym jej dotychczasową obserwacyjną bierność. Kiedy ją mijał, smukłe pobliźnione palce jej ręki owinęły się silnie wokół męskiego nadgarstka, bezceremonialne i stanowczo, zmuszając go do przystanku i zwrócenia znów ku niej tak nienawidzonej w tej krótkiej chwili twarzy; wnętrze drugiej dłoni zapłonęło piekącym pulsowaniem, kiedy wymierzyła mu w gwałtownym wybuchu, tak dotąd upragnionym, siarczysty policzek, pozostawiając na alabastrowej skórze spąsowiały odcisk swojej zawiści.
– Pytałeś ją? – wycedziła, ściskając wciąż jego rękę, mocno, w zapalczywym potrzasku nagłego gniewu. – Czy jest w istocie dla niej wystarczające, czy będzie dla niej wystarczające tak długo, jak postanowisz się z nią zabawiać, pytałeś ją o to? Czy lżysz jej po prostu wygodnymi ci przypuszczeniami, które wkładasz jej w usta, byle przypadkiem nie przełamała ich słodyczy prawdą?
Einar Halvorsen
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Pią 8 Paź - 20:08
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Studiował, przez nawałnice upływu substancji czasu, istotę samego grzechu; domenę próchna wżartego w pęd moralności, współrzędne, wyznaczone na płachcie mapy uczynków. Dokąd właściwie sięgał? gdzie leżał, po czyjej stronie, zanurzał się niczym szpon naruszając umysł? Większy lub mniejszy - czy można go kiedyś zmierzyć? - dosadny i nieuchwytny, niewybaczalny, możliwy do odpuszczenia. Wariacja wielu gatunków zawarta w puszce jednego, odtrąconego słowa, dziesiątki i setki znaczeń zamknięte w jednej sylabie, wyplutej z czeluści gardła. Rozważał, często, kto rzeczywiście podtapiał się w jego bagnie, wychylał razem z donośnym, szorstkim odgłosem wdechu po rytuale obmycia, szyderczej, brudnej poświacie wymierzonego bluźnierstwa, wbitego w odległe tkanki zobojętniałych bóstw. Czy wina, w dosadnej części, leżała po jego stronie, stercząca jak postrzępiony, gniewny pióropusz drzazgi? czy może zgoła przeciwnie, drążyła, stwarzając ropne siedlisko rany, bolesną, gnilną pułapkę w zupełnie odmiennych ludziach? czy odpowiadał, w przeciągu życia za zdrady, w których śmiał uczestniczyć? za wszystkie ciała, stępione przez głód rażącej ich samotności, chwycone przez chciwe macki płonącej na ciele aury? za ugoszczone kobiety, z jarzmem obrączki ciążącym na smukłym palcu? za mężczyzn, którym wmawiano, że kiełkujące pod warstwą skóry odczucia nie będą nigdy prawdziwe, zrównane z wartością innych? Nie musiał posyłać żadnych, szczególnych słów, plecionych w kunsztowne kosze zastawionych pułapek, tylko, by wykraść nadmiar z usypanego wału naturalnego dystansu. Nie nadużywał blasku sączącego się ze stygmatu, z którym przyszedł na świat, nie wtedy; nie, gdy poddawał się odurzeniom szarpiących nim namiętności.
Skórna membrana uniosła się sztormem bólu, kakofoniczną, pulsującą melodią, krzywą mieszanką taktów, polifonicznym krzykiem niesionym szczodrze w skłębionych tasiemkach nerwów. Krzyczało; każde, osobliwe włókienko na rozżarzonym od uderzenia stoku jego policzka, rozpalonego dosadnym gniewem czerwieni, plamą przekrwionej, wściekłej i pamiętliwej mgły naniesionej, niemal natychmiast, po wymierzonym afekcie. Planety źrenic, ponownie, zwiększyły swoją średnicę; stwór zaskoczenia zawiesił się na gałązkach ekspresji. Nie uniósł się irytacją, nie toczył piany agresji, buchającego odwetu w zamian za cierpki posmak syropu upokorzenia. Twarz momentalnie stężała niczym woskowa maska, usta, wykrzywione w uśmiechu, zwiędły jak suche pędy.
- Nie mam żadnych przypuszczeń - szept wyjrzał zza bramy warg, wysunął się niczym ostrze sprężynowego noża, aby ugodzić w przestrzeń. Ożywił się; dłoń pochwyciła, bliźniaczo, kobiece ramię. Zbliżył się, przełamując ostatki granic, wiedząc, z rozkoszą wiedząc, jak będzie nienawidziła każdej dołączonej sekundy upadającej z sykiem jak kropla przebrzydłej trutki, fałszywej poufałości wydartej z głębi zdarzenia prostą, zwierzęcą siłą. Nachylił się; bliskość, tętniąca między ciałami nie miała jednak choć krztyny banału żądzy. W jasnych, nieoczywiście błękitnych oczach, rezydowała sama, czysta determinacja; chęć, by dopełnić przekaz - sama, pojedyncza, nic więcej.
- Pomyśl o mezaliansie - wycedził - i o tym, kto pociąga za sznurki - nie bał się używania podobnych słów. Wiedział, że mimo wszystko, mimo talentu skrytego w dorzeczach żył, pozostawał nikim. Nazwisko, ukradzione kobiecie, która go przygarnęła; imię nadane przez nią, dom, pod którego progami porzucono go jak kukułcze jajo. Soren Westberg, ani nikt inny dbający o reputację, nie przystałby na podobny związek. Jego geny, co więcej, zgniotłyby dar wyroczni, zagłuszyły, porastając chwastami charyzmatycznej aury.
- Kto ją wydał, za kogo, tylko, by stłumić skandal - kolejne, zapadające stwierdzenia cięły niepostrzeżenie niczym ostrza żyletek. Tak, znalazł wroga; znalazł dawniej winnego; powód, przy którym sama, niewinna Laila godziła się na warunki niewłaściwej miłości; miłości, która nie miała okazać się dostateczna. Pozostał nieporuszony za murem - we własnym odczuciu - słusznej argumentacji, prawdy, której nie dostrzegała Vanhanen, czyniąc go adwersarzem skąpanej w tragizmie historii. Soren Westberg nie wahał się ani chwili; Otto miał zostać mężem jego młodziutkiej córki.
- Przypomnij sobie to wszystko - dodał - zanim mnie znów uderzysz - ton, którym się posługiwał, był skamieniały, bezbarwny, o trudnych do rozróżnienia pigmentach roznieconych emocji. Odsunął się wkrótce później, nie chełpiąc się dłużej triumfem zatraconego dystansu, dalekiej od łagodnego komfortu, dzielącej ich odległości.
- Nie jestem okrutny, Sohvi - ostatnie zdanie skropliło się na języku; przemknęło i zabarwiło płachtę pobliskiego powietrza.
Świat mnie wspaniale wyręcza.
Jednego tylko zabrakło mu do perfekcji - konstelacja osiadłych, mimicznych linii wskazała o wiele bardziej na samo, brutalne wyrachowanie niż na cierpienia ukochanego - oraz kochającego - mężczyzny.
Skórna membrana uniosła się sztormem bólu, kakofoniczną, pulsującą melodią, krzywą mieszanką taktów, polifonicznym krzykiem niesionym szczodrze w skłębionych tasiemkach nerwów. Krzyczało; każde, osobliwe włókienko na rozżarzonym od uderzenia stoku jego policzka, rozpalonego dosadnym gniewem czerwieni, plamą przekrwionej, wściekłej i pamiętliwej mgły naniesionej, niemal natychmiast, po wymierzonym afekcie. Planety źrenic, ponownie, zwiększyły swoją średnicę; stwór zaskoczenia zawiesił się na gałązkach ekspresji. Nie uniósł się irytacją, nie toczył piany agresji, buchającego odwetu w zamian za cierpki posmak syropu upokorzenia. Twarz momentalnie stężała niczym woskowa maska, usta, wykrzywione w uśmiechu, zwiędły jak suche pędy.
- Nie mam żadnych przypuszczeń - szept wyjrzał zza bramy warg, wysunął się niczym ostrze sprężynowego noża, aby ugodzić w przestrzeń. Ożywił się; dłoń pochwyciła, bliźniaczo, kobiece ramię. Zbliżył się, przełamując ostatki granic, wiedząc, z rozkoszą wiedząc, jak będzie nienawidziła każdej dołączonej sekundy upadającej z sykiem jak kropla przebrzydłej trutki, fałszywej poufałości wydartej z głębi zdarzenia prostą, zwierzęcą siłą. Nachylił się; bliskość, tętniąca między ciałami nie miała jednak choć krztyny banału żądzy. W jasnych, nieoczywiście błękitnych oczach, rezydowała sama, czysta determinacja; chęć, by dopełnić przekaz - sama, pojedyncza, nic więcej.
- Pomyśl o mezaliansie - wycedził - i o tym, kto pociąga za sznurki - nie bał się używania podobnych słów. Wiedział, że mimo wszystko, mimo talentu skrytego w dorzeczach żył, pozostawał nikim. Nazwisko, ukradzione kobiecie, która go przygarnęła; imię nadane przez nią, dom, pod którego progami porzucono go jak kukułcze jajo. Soren Westberg, ani nikt inny dbający o reputację, nie przystałby na podobny związek. Jego geny, co więcej, zgniotłyby dar wyroczni, zagłuszyły, porastając chwastami charyzmatycznej aury.
- Kto ją wydał, za kogo, tylko, by stłumić skandal - kolejne, zapadające stwierdzenia cięły niepostrzeżenie niczym ostrza żyletek. Tak, znalazł wroga; znalazł dawniej winnego; powód, przy którym sama, niewinna Laila godziła się na warunki niewłaściwej miłości; miłości, która nie miała okazać się dostateczna. Pozostał nieporuszony za murem - we własnym odczuciu - słusznej argumentacji, prawdy, której nie dostrzegała Vanhanen, czyniąc go adwersarzem skąpanej w tragizmie historii. Soren Westberg nie wahał się ani chwili; Otto miał zostać mężem jego młodziutkiej córki.
- Przypomnij sobie to wszystko - dodał - zanim mnie znów uderzysz - ton, którym się posługiwał, był skamieniały, bezbarwny, o trudnych do rozróżnienia pigmentach roznieconych emocji. Odsunął się wkrótce później, nie chełpiąc się dłużej triumfem zatraconego dystansu, dalekiej od łagodnego komfortu, dzielącej ich odległości.
- Nie jestem okrutny, Sohvi - ostatnie zdanie skropliło się na języku; przemknęło i zabarwiło płachtę pobliskiego powietrza.
Świat mnie wspaniale wyręcza.
Jednego tylko zabrakło mu do perfekcji - konstelacja osiadłych, mimicznych linii wskazała o wiele bardziej na samo, brutalne wyrachowanie niż na cierpienia ukochanego - oraz kochającego - mężczyzny.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Sohvi Vänskä
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Pią 22 Paź - 0:12
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Echo popełnionej porywczości igrało mrowiącą spiekotą na zaczerwienionym wnętrzu dłoni, opuszczonej natychmiast później, cofającej się jakby w nagłym zaskoczeniu wobec swojego uczynku; podobny żar rozlewał się w jej piersi, nieprzyjemnie drążący oddech jak stado kąsających owadów wpuszczonych w płuca – fala wstydu zalewająca ją nagle, kiedy impuls złości trzasnął o męski policzek i raptownie wygasł, pozostawiając po sobie jedynie przykry, drażniący swąd, wysycający zgęstniałe powietrze napięciem odmiennym niż dotychczas, ciężkim i nieprzyjemnym, zalegającym na języku nieprzyjemną goryczą, świadomością nieodwracalności pochopnego szargnięcia się na resztki ich przyjaźni. Obserwowała, jak gładka skóra powleka się zadrażnionym pąsem bolesności, zdawało jej się, że czerwień tętni jej na spojówce, razi źrenice dowodem własnej uległości swoim emocjom; z drugiej strony, w wężowisku serca, chwytała się iskry mściwej satysfakcji przezierającej przez kłęby obustronnego zaskoczenia, chwytała się tego wątłego przebłysku temperamentu, stępionego przez ugodowość i wygodę lub nawet – czego się w ostatnim czasie ustawicznie obawiała – zadeptanego na palenisku jej tożsamości jak zaduszone piaskiem syczące węgle, bezpowrotnie. Te jednak, tchnięte podmuchem złości, rozniecały się na nowo.
Wiedziała, że w tym policzku nie było grama uczciwej sprawiedliwości; były tylko jej rozjątrzone przeświadczenia, nieufność, przekonanie o niedoskonałości jego płci, nienawiść do nich wszystkich, nienawiść czasem żyjąca w niej w bezpośrednim sąsiedztwie samej miłości – kochała i nienawidziła wprawdzie swojego męża, kochała i nienawidziła Fenrissona, geniusz szeregu artystów, pisarzy, filozofów, w pewnym stopniu pokochała również Halvorsena, nienawidząc go jednocześnie, nawet zanim zbrodnia jego romansu stała się jej wiadoma, zanim zaczęła zazdrościć mu jego talentów i łatwości w zyskiwaniu sobie uwagi i uznania, zanim jeszcze zdążyła go poznać. Nie było to sprawiedliwie, ale przynosiło słodycz od dawna wytęsknionej satysfakcji, wobec której wszystko inne ochoczo wypierała: wstyd, zaskoczenie swoją porywczością, strach przed konsekwencją, ciemniejącą w czarnych ciemniach przeciwnych oczu, kiedy uśmiech schodził mu z warg, a jego dłoń zaciskała się nagle na jej ramieniu, nieustępliwie.
Pochwycona w karcer wymuszonej bliskości starała się uporczywie zachować rezon, choć dotkliwie zdawała sobie sprawę z własnej pozycji, łatwiej do wykorzystania, łatwej do nadużycia; przybierała się wobec tego, irracjonalnie, w prowokującą śmiałość spojrzenia, wciąż jątrzącego się płomieniem gniewu, w zdeterminowany grymas ust, powstrzymujący ekspresję przed zdradzieckim podrygiem popłochu. Powstrzymała się przed cofnięciem, kiedy nachylał się ku niej, pozorując niewzruszoną odwagę – choć zastanawiała się nagle, czy w istocie zna go tak dobrze, jak jej się dotąd zdawało; czy byłby zdolny, wbrew jej przypuszczeniom, odwdzięczyć się jej podobną gwałtownością.
Nie potrafiła jednak wciąż zdobyć się na ostrożność i powściągliwość – na to było już dawno za późno, w momencie, w którym przekroczyła próg mieszkania, zdecydowana poruszyć osobistą tkliwość jego grzechów. Niepokój jeżył się w niej, kiedy ostrość jego głosu osiadała jej na twarzy ciepłem bliskiego oddechu, a uścisk palców nie ustępował, choć nie zamierzała poniżać się próbą wyszarpnięcia z oków niekomfortowej bliskości, dręczącej i duszącej świadomością własnej bezbronności.
Nagle odzyskana swoboda, paradoksalnie, wytrącała ją z równowagi, przyprawiała o zimny dreszcz spływający po wertepach kręgosłupa, potrzebę pochwycenia dyskretnego, płytszego oddechu.
– Wiedząc o tym – odezwała się, głosem w pierwszej chwili podszytej cichszą nutą roztargnienia, nim nie wtłoczyła weń na powrót nieprzejednanej surowości, echa wymierzanej mu ostrej reprymendy – wiedząc, do czego jest zdolny, do czego jest gotowy się posunąć, igrasz po raz kolejny z ryzykiem, w którego pułapce, znowu, tkwi tylko ona sama; i to nie jest twoim zdaniem okrutne? Potrącać dla swojej uciechy spust wnyków, w których tkwi? – wyrzuciła mu, wodząc za nim spojrzeniem, przywdziewając ponownie gniewny rumieniec rozpłomieniający się na zbladłych dotąd policzkach. Podrażniona postąpiła nieostrożny krok naprzód, prędko się jednak miarkując. – Co zrobisz, jeśli kolejny będzie jeszcze gorszy? Co wtedy zrobisz? Jeśli nie będziesz w stanie zachować się jak mężczyzna wtedy, jak lubicie wyniośle mówić, zachowaj się jak mężczyzna teraz – urwała, przytrzymując go i siebie w milczeniu, w którym tężały niewypowiedziane, nasuwające się na usta słowa: bądź rozsądny, zostaw ją. Zamiast nich, wreszcie, przełamała dotychczasową surowość oblicza przebłyskiem zrezygnowanego żalu przemykającego przez spojrzenie, rozgoryczoną udręką grymasu obciążającego kąciki ust.
– Ona się na to nie zdobędzie, nie zrezygnuje z ciebie, nie ostatecznie. Ty mógłbyś, prawda? Mógłbyś – wciskała mu odpowiedź w usta, bezdyskusyjnie. Mógłbyś, więc powinieneś. – To mniej okrutne.
Wiedziała, że w tym policzku nie było grama uczciwej sprawiedliwości; były tylko jej rozjątrzone przeświadczenia, nieufność, przekonanie o niedoskonałości jego płci, nienawiść do nich wszystkich, nienawiść czasem żyjąca w niej w bezpośrednim sąsiedztwie samej miłości – kochała i nienawidziła wprawdzie swojego męża, kochała i nienawidziła Fenrissona, geniusz szeregu artystów, pisarzy, filozofów, w pewnym stopniu pokochała również Halvorsena, nienawidząc go jednocześnie, nawet zanim zbrodnia jego romansu stała się jej wiadoma, zanim zaczęła zazdrościć mu jego talentów i łatwości w zyskiwaniu sobie uwagi i uznania, zanim jeszcze zdążyła go poznać. Nie było to sprawiedliwie, ale przynosiło słodycz od dawna wytęsknionej satysfakcji, wobec której wszystko inne ochoczo wypierała: wstyd, zaskoczenie swoją porywczością, strach przed konsekwencją, ciemniejącą w czarnych ciemniach przeciwnych oczu, kiedy uśmiech schodził mu z warg, a jego dłoń zaciskała się nagle na jej ramieniu, nieustępliwie.
Pochwycona w karcer wymuszonej bliskości starała się uporczywie zachować rezon, choć dotkliwie zdawała sobie sprawę z własnej pozycji, łatwiej do wykorzystania, łatwej do nadużycia; przybierała się wobec tego, irracjonalnie, w prowokującą śmiałość spojrzenia, wciąż jątrzącego się płomieniem gniewu, w zdeterminowany grymas ust, powstrzymujący ekspresję przed zdradzieckim podrygiem popłochu. Powstrzymała się przed cofnięciem, kiedy nachylał się ku niej, pozorując niewzruszoną odwagę – choć zastanawiała się nagle, czy w istocie zna go tak dobrze, jak jej się dotąd zdawało; czy byłby zdolny, wbrew jej przypuszczeniom, odwdzięczyć się jej podobną gwałtownością.
Nie potrafiła jednak wciąż zdobyć się na ostrożność i powściągliwość – na to było już dawno za późno, w momencie, w którym przekroczyła próg mieszkania, zdecydowana poruszyć osobistą tkliwość jego grzechów. Niepokój jeżył się w niej, kiedy ostrość jego głosu osiadała jej na twarzy ciepłem bliskiego oddechu, a uścisk palców nie ustępował, choć nie zamierzała poniżać się próbą wyszarpnięcia z oków niekomfortowej bliskości, dręczącej i duszącej świadomością własnej bezbronności.
Nagle odzyskana swoboda, paradoksalnie, wytrącała ją z równowagi, przyprawiała o zimny dreszcz spływający po wertepach kręgosłupa, potrzebę pochwycenia dyskretnego, płytszego oddechu.
– Wiedząc o tym – odezwała się, głosem w pierwszej chwili podszytej cichszą nutą roztargnienia, nim nie wtłoczyła weń na powrót nieprzejednanej surowości, echa wymierzanej mu ostrej reprymendy – wiedząc, do czego jest zdolny, do czego jest gotowy się posunąć, igrasz po raz kolejny z ryzykiem, w którego pułapce, znowu, tkwi tylko ona sama; i to nie jest twoim zdaniem okrutne? Potrącać dla swojej uciechy spust wnyków, w których tkwi? – wyrzuciła mu, wodząc za nim spojrzeniem, przywdziewając ponownie gniewny rumieniec rozpłomieniający się na zbladłych dotąd policzkach. Podrażniona postąpiła nieostrożny krok naprzód, prędko się jednak miarkując. – Co zrobisz, jeśli kolejny będzie jeszcze gorszy? Co wtedy zrobisz? Jeśli nie będziesz w stanie zachować się jak mężczyzna wtedy, jak lubicie wyniośle mówić, zachowaj się jak mężczyzna teraz – urwała, przytrzymując go i siebie w milczeniu, w którym tężały niewypowiedziane, nasuwające się na usta słowa: bądź rozsądny, zostaw ją. Zamiast nich, wreszcie, przełamała dotychczasową surowość oblicza przebłyskiem zrezygnowanego żalu przemykającego przez spojrzenie, rozgoryczoną udręką grymasu obciążającego kąciki ust.
– Ona się na to nie zdobędzie, nie zrezygnuje z ciebie, nie ostatecznie. Ty mógłbyś, prawda? Mógłbyś – wciskała mu odpowiedź w usta, bezdyskusyjnie. Mógłbyś, więc powinieneś. – To mniej okrutne.
Einar Halvorsen
Re: 10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Sro 10 Lis - 1:17
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Słowa. Mżawka wnikliwych szeptów; strugi zadanych pytań; odczucia, skłębione, gęste jak poszarzałe chmury; dywany trosk, obaw, złości pod ścianą nieba rozsądku. Słowa, pozorne i niepozorne, rozchwiana, giętka materia, ściskane atomy głosek tworzące łańcuchy zdań. Dźwięk, dochodzący zza uchylonej, czerwonej kurtyny warg, przenikał jak ostrze noża, tnąc podwaliny tkanek; myśli wiły się, w wyznaczonej, nieskładnej choreografii i bezsilności gniewu, cierpkiego jak paroksyzmy szarpiącej ciałem choroby. Wytknięcia i wymagania; nieznośny, dudniący dźwięk ołowianych rad, sugestie, które skłaniały do poddańczego ugięcia filaru karku.
To nie jest łatwe.
Nigdy nie było łatwe.
Cierpiąca bliskość - i ciemna rozpacz rozstania. Toksyna, wciskana w żyły dwóch nieszczęśliwych ciał, składników, tworzących wspólnie rozchwianą, przeklętą całość. Nie mogą - i nie powinni - czuć smaku zatartego dystansu. Nie skłonią się pod rozsądkiem, pod twardą ręką logiki, zmierzają w bezdenną przepaść, która łakomie - i podstępnie - rozluźnia przed nimi szczęki, otwiera głębinę paszczy, pułapkę czerni nieprzełamanej najmniejszą nadzieją światła.
Był mistrzem rychłej ucieczki, wirtuozem obietnic, pustych i bez spełnienia, nie liczył się z poświęceniem, z ciężką wagą emocji, z przywiązaniem - misterną siecią pułapki - ze łzami, łyskającymi w przedsionkach przeszklonych oczu, z truchłem oczekiwania i popiołami planów na wspólną, szczęśliwą przyszłość. Odejście stawało się, wielokrotnie, synonimem wygody, nietrudne - zgodne z regułą własnej, niemoralnej natury, niezachwiane i słuszne. Nie słyszał, nigdy, najmniejszej skargi sumienia; odczuwał wyraźną błogość, gdy spalał za sobą mosty, gdy niszczył, okradając z żywionych oraz naiwnych uczuć. Zapełniał pustkę ziejącą z atrofii duszy kolejną, nawiązaną relacją, pozbawioną wartości - krótkim szeregiem chwil, w których stawał się, nagle, kłamliwym odbiciem cudzych, ukrytych pod skórą pragnień. Bronił się, jednak, gdy miał identycznie postąpić w przypadku Laili, zupełnie, jakby przed możliwością wyrastał wysoki mur, tama, utrzymująca nurt niespokojnych myśli. Nie był w stanie. Trzymał się, wręcz kurczowo, utworzonych przekonań, pragnienia, by do niej wracać, niszczącej i rozpaczliwej chęci, aby pozostać obok. Emocje, które odczuwał, więź, jakiej stał się biegunem, dawały złudne poczucie, że jest, tak jak inni, zdolny do przywiązania, do miłości - kalekiej i nieudolnej, ale wiecznej, obecnej, płonącej pod warstwą powłok. Westberg, w swojej naiwnej, dziewczęcej nieświadomości, dawała mu tę nadzieję; wierzył, że są czymś więcej niż ulotnością westchnień oraz kokonem ciasno splecionych ciał, niż grą, przyjemnością czerpaną płytko, przyziemnie, bez żadnych, skrywanych znaczeń.
Milczał, przez dłuższą chwilę, naprężoną jak struna; spojrzenie, sztywne jak opuszczona kotwica, przywarło do nieugiętej, skonfrontowanej z nim twarzy. Machina ciała nie drgnęła; pod zachowanym spokojem, zgrubiałym na podobieństwo twardej, pancernej płyty, pełzały glisty wściekłości. Jak śmiała, powtórzył w myślach - jak śmiała, wiedząc że jątrzy go sama słuszność, zawarta w składanych słowach. Powinien odejść - powinien ją pozostawić, gdy troszczył się o jej dobro. Nie mieli żadnych praw istnieć, od pierwszych, nieśpiesznych muśnięć składanych na miękkich wargach. Wszystko, co poruszyło straż słuchu, tkwiło, od dawna, w jego podziemiach głowy, ciemnych pieczarach umysłu, ukrytych, skrzętnie, przed samym sobą i światem.
- Nie sądzę - nadkruszył tabliczkę ciszy - byś miała prawo oceniać - odparł, ominął sedno; uciekał, twierdząc, że znała wystarczająco szczegółów nie-swojej sprawy. Nie miał potrzeby, najmniejszej, składać przed nią wyjaśnień, obrastać w pęd tłumaczenia, rozkwitać dobrą intencją. Wierzył, że bez względu na wszystko, nie była w stanie zrozumieć, nie mogła ich nigdy poznać, odgadnąć każdą z emocji ukrytą pod płótnem skóry.
Złość przerodzona w kpinę; ostatni, leniwy atak. Kwaśny, drwiący uśmieszek pochwycił za krańce ust.
- Spróbuj - nagle oznajmił - Może ją jeszcze przekonasz - utonął, już dawno w triumfie, wzmożonym atutem aury. (Czy piękno może być jednym z symboli zła?) Czuł się bezpiecznie, pewny, że jej nie straci, tak długo, jak Soren Westberg nie zrzuci płaszcza niewiedzy. Nie umiał, obecnie, odejść, trwając jak jawna skaza, żerując na jej istnieniu, spijając trutkę relacji.
- Jeśli każe mi odejść - dodał - uszanuję jej wybór - nie kłamał; zjawił się i naruszył dekalog granic - od samego początku - zgodnie z jej własną wolą, wizją, marzeniem, utkanym w łatwowierności. Nie trzymał jej w sidłach czaru, nie chwytał w szpony szantażu; lgnęli, jak ćmy do światła, mając doszczętnie spłonąć.
To nie jest łatwe.
Nigdy nie było łatwe.
Cierpiąca bliskość - i ciemna rozpacz rozstania. Toksyna, wciskana w żyły dwóch nieszczęśliwych ciał, składników, tworzących wspólnie rozchwianą, przeklętą całość. Nie mogą - i nie powinni - czuć smaku zatartego dystansu. Nie skłonią się pod rozsądkiem, pod twardą ręką logiki, zmierzają w bezdenną przepaść, która łakomie - i podstępnie - rozluźnia przed nimi szczęki, otwiera głębinę paszczy, pułapkę czerni nieprzełamanej najmniejszą nadzieją światła.
Był mistrzem rychłej ucieczki, wirtuozem obietnic, pustych i bez spełnienia, nie liczył się z poświęceniem, z ciężką wagą emocji, z przywiązaniem - misterną siecią pułapki - ze łzami, łyskającymi w przedsionkach przeszklonych oczu, z truchłem oczekiwania i popiołami planów na wspólną, szczęśliwą przyszłość. Odejście stawało się, wielokrotnie, synonimem wygody, nietrudne - zgodne z regułą własnej, niemoralnej natury, niezachwiane i słuszne. Nie słyszał, nigdy, najmniejszej skargi sumienia; odczuwał wyraźną błogość, gdy spalał za sobą mosty, gdy niszczył, okradając z żywionych oraz naiwnych uczuć. Zapełniał pustkę ziejącą z atrofii duszy kolejną, nawiązaną relacją, pozbawioną wartości - krótkim szeregiem chwil, w których stawał się, nagle, kłamliwym odbiciem cudzych, ukrytych pod skórą pragnień. Bronił się, jednak, gdy miał identycznie postąpić w przypadku Laili, zupełnie, jakby przed możliwością wyrastał wysoki mur, tama, utrzymująca nurt niespokojnych myśli. Nie był w stanie. Trzymał się, wręcz kurczowo, utworzonych przekonań, pragnienia, by do niej wracać, niszczącej i rozpaczliwej chęci, aby pozostać obok. Emocje, które odczuwał, więź, jakiej stał się biegunem, dawały złudne poczucie, że jest, tak jak inni, zdolny do przywiązania, do miłości - kalekiej i nieudolnej, ale wiecznej, obecnej, płonącej pod warstwą powłok. Westberg, w swojej naiwnej, dziewczęcej nieświadomości, dawała mu tę nadzieję; wierzył, że są czymś więcej niż ulotnością westchnień oraz kokonem ciasno splecionych ciał, niż grą, przyjemnością czerpaną płytko, przyziemnie, bez żadnych, skrywanych znaczeń.
Milczał, przez dłuższą chwilę, naprężoną jak struna; spojrzenie, sztywne jak opuszczona kotwica, przywarło do nieugiętej, skonfrontowanej z nim twarzy. Machina ciała nie drgnęła; pod zachowanym spokojem, zgrubiałym na podobieństwo twardej, pancernej płyty, pełzały glisty wściekłości. Jak śmiała, powtórzył w myślach - jak śmiała, wiedząc że jątrzy go sama słuszność, zawarta w składanych słowach. Powinien odejść - powinien ją pozostawić, gdy troszczył się o jej dobro. Nie mieli żadnych praw istnieć, od pierwszych, nieśpiesznych muśnięć składanych na miękkich wargach. Wszystko, co poruszyło straż słuchu, tkwiło, od dawna, w jego podziemiach głowy, ciemnych pieczarach umysłu, ukrytych, skrzętnie, przed samym sobą i światem.
- Nie sądzę - nadkruszył tabliczkę ciszy - byś miała prawo oceniać - odparł, ominął sedno; uciekał, twierdząc, że znała wystarczająco szczegółów nie-swojej sprawy. Nie miał potrzeby, najmniejszej, składać przed nią wyjaśnień, obrastać w pęd tłumaczenia, rozkwitać dobrą intencją. Wierzył, że bez względu na wszystko, nie była w stanie zrozumieć, nie mogła ich nigdy poznać, odgadnąć każdą z emocji ukrytą pod płótnem skóry.
Złość przerodzona w kpinę; ostatni, leniwy atak. Kwaśny, drwiący uśmieszek pochwycił za krańce ust.
- Spróbuj - nagle oznajmił - Może ją jeszcze przekonasz - utonął, już dawno w triumfie, wzmożonym atutem aury. (Czy piękno może być jednym z symboli zła?) Czuł się bezpiecznie, pewny, że jej nie straci, tak długo, jak Soren Westberg nie zrzuci płaszcza niewiedzy. Nie umiał, obecnie, odejść, trwając jak jawna skaza, żerując na jej istnieniu, spijając trutkę relacji.
- Jeśli każe mi odejść - dodał - uszanuję jej wybór - nie kłamał; zjawił się i naruszył dekalog granic - od samego początku - zgodnie z jej własną wolą, wizją, marzeniem, utkanym w łatwowierności. Nie trzymał jej w sidłach czaru, nie chwytał w szpony szantażu; lgnęli, jak ćmy do światła, mając doszczętnie spłonąć.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Sohvi Vänskä
10.11.2000 – Salon – E. Halvorsen & S. Vänskä Pon 15 Lis - 23:29
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Jak intruz przekraczała próg jego domu, jak intruz stawała pomiędzy nim a Westberg z wściekłą intencją stanowienia przeszkody, jak intruz targała się na konfidencjonalną tajemnicę ich uczucia – jak intruz, bez skrupułów i wyrzutów sumienia, bez zawahania, bez rozsądku; intruzem była już wcześniej, intruzem była zawsze, w rodzinnym domu, pośród miałkiego tłumu śniących, między widzącymi, w środowisku artystycznym, w uprzejmiej rozmowie z wiernymi żonami fortunnych mężów, w towarzystwie wysoko urodzonych i w otoczeniu nazwisk nieznacznych, w ojczystym objęciu Jyväskylä tak samo jak w trzewiach każdego innego obcego miasta, była intruzem w sercach protegowanych dziewcząt, w sercach przyjaciół, intruzem we własnej sypialni podobnie, jak w sypialniach, w których nie powinna nigdy bywać. Była intruzem odkąd się urodziła, nieustannie, nieodwołalnie, obiecująca córka Jeremiasa Korhonen, światła przyszłość rodu, mała Walkiria zauroczonego jej potencjałem ojca – rozczarowaniem czekającym w opoce rozwijającego się powoli pąku życia, mdłym, zmatowiałym, wybrakowanym, niezdolnym utworzyć z siebie owocu, jaki zadowoliłby oczekujące podniebienia. Nie syn, nie widząca, nie kategorycznie posłuszna; nie dobra matka, nie spolegliwa córka, nie udana żona. Zamiast tego była czułą naroślą na tkance żyć bliskich i ością stającą w gardle pozostałych – w obu przypadkach nigdy nie proszoną, w każdym z nich uporczywym szturmem, jaki można było przyjąć ulegle w pieszczotę objęcia lub którym należało się inaczej zakrztusić. Na pieszczotliwość nie było w tej ciszy już miejsca; chciała więc przede wszystkim, by się zachłysnął, własnym milczeniem, własnym uporem, słowami, które wpuszczała między nich jak obmierzłe czerwie ostatecznego poróżnienia.
Była intruzem – przypominał jej stanowczością wymijającej odpowiedzi, przekreślając wyłożoną mu rozsądność z drażniącym lekceważeniem, choć wiedziała przecież, że nie był głupi, podejrzewała, że doskonale zdawał sobie sprawę z pułapki własnych poczynań zastawianych na rzekomo umiłowaną kochankę, nie wątpiła, że rozumiał to wszystko jeszcze zanim wyłuszczyła jego nikczemność przed rzeczywistością wypowiedzianą prawdą. Była intruzem, zawsze; była intruzem nie znającym ceremonialności, tchórzostwa i powściągliwości, intruzem nie dającym się przepędzić, nie znającym odmowy, gotowym zanurzyć zęby głębiej, intruzem wystosowującym sobie usprawiedliwiające inwitacje – szarpała za klamkę, zatrzaskiwała za sobą drzwi, grabiła z sekretów, zawłaszczała przestrzeń i uwagę. Dawała sobie prawo i dawała sobie przyzwolenie, by troszczyć się o szczęście, które samo nie potrafiło się uchronić, choć nikt ją o to nie prosił; choć Westberg zapewne miałaby jej za złe tę napaść na wiążący ich romans. Tkwiła przed nim dalej, nieporuszona, drzazga werżnięta w jego dzień, w komfortową prywatność mieszkania, w uważnie, wrogo obserwującą ją przytomność – wgryzającą się w jego sumienie, nawet jeśli bezskutecznie. Być może sama była tym obmierzłym czerwiem, być może nie było różnicy między nim a intruzem, być może nie miało to żadnego znaczenia; czymś musiała się żywić, w czymś musiała drążyć. Miąższ własnego życia nie przechodził jej przez gardło.
Piekące wciąż wnętrze dłoni schowała w zwitku pięści, spazmatycznym, krótkim kurczu, wywołanym rzuconym jej wyzwaniem, zuchwale, bo był zawczasu przekonany o swoim zwycięstwie – wiedziała, że miał rację, rozpoznawała kształt własnej klęski wzbierający nad jej głową, dyszący w kark, buczący jak wściekły rój kąsających szerszeni. Mogłaby go wygryźć tymczasem tak łatwo; czy myślał o tym? Czy był aż ta przekonany, że by się zawahała? Czy zależało jej istotnie na szczęściu Westberg bardziej niż na własnej satysfakcji?
– Mogłabym się dla niej postarać – odezwała się jeszcze, czując płomień mściwej satysfakcji przeciskający jej się iskrami słów na język – o bardziej spolegliwego męża. Gdyby przyszło znów do tego, gdyby jej ojciec się dowiedział. Mogłabym się o to zatroszczyć.
Łatwiejszego w okiełznaniu niż poprzedni, dogodniejszego niż ty. W obecnym uniesieniu, raniona jego drwiną, rozdrażniona stawianym jej oporem, nie mogła oprzeć się tej myśli; w obecnej złości czuła, że mogłaby podjąć niebezpieczne ryzyko, dla własnej satysfakcji w tej potyczce, nagle tak osobistej, nagle zamykającej się na nich obojga, z Lailą w roli ofiary ubocznej. Mogłaby, gdyby tylko potrafiła go nienawidzić trwale tak silnie, jak nienawidziła go teraz.
Czarna sylwetka psa drgnęła na pograniczu spojrzenia, kiedy wywołała ostro jego minę – uszy, rozpoznające gniew w znajomym głosie, położyły się żałośnie na karku, ogon zesztywniał między niezgrabnością tylnych łap; białka błyskały czujnie pośród smoły sierści, kiedy podążał za nią w głąb korytarza, ufnie przytulony do uda. Nie potrzebowała tym razem asysty gospodarza: nałożyła na siebie płaszcz w napiętym milczeniu, bez stosownego słowa pożegnania szarpnęła za klamkę i pozostawiła go samego z ostentacyjnym trzaskiem zamykanych drzwi, przetaczającym się przez przestrzeń jak echo porywczej agresji, wciąż pulsujące pod zaczerwienioną skórą dłoni.
Einar i Sohvi z tematu
Była intruzem – przypominał jej stanowczością wymijającej odpowiedzi, przekreślając wyłożoną mu rozsądność z drażniącym lekceważeniem, choć wiedziała przecież, że nie był głupi, podejrzewała, że doskonale zdawał sobie sprawę z pułapki własnych poczynań zastawianych na rzekomo umiłowaną kochankę, nie wątpiła, że rozumiał to wszystko jeszcze zanim wyłuszczyła jego nikczemność przed rzeczywistością wypowiedzianą prawdą. Była intruzem, zawsze; była intruzem nie znającym ceremonialności, tchórzostwa i powściągliwości, intruzem nie dającym się przepędzić, nie znającym odmowy, gotowym zanurzyć zęby głębiej, intruzem wystosowującym sobie usprawiedliwiające inwitacje – szarpała za klamkę, zatrzaskiwała za sobą drzwi, grabiła z sekretów, zawłaszczała przestrzeń i uwagę. Dawała sobie prawo i dawała sobie przyzwolenie, by troszczyć się o szczęście, które samo nie potrafiło się uchronić, choć nikt ją o to nie prosił; choć Westberg zapewne miałaby jej za złe tę napaść na wiążący ich romans. Tkwiła przed nim dalej, nieporuszona, drzazga werżnięta w jego dzień, w komfortową prywatność mieszkania, w uważnie, wrogo obserwującą ją przytomność – wgryzającą się w jego sumienie, nawet jeśli bezskutecznie. Być może sama była tym obmierzłym czerwiem, być może nie było różnicy między nim a intruzem, być może nie miało to żadnego znaczenia; czymś musiała się żywić, w czymś musiała drążyć. Miąższ własnego życia nie przechodził jej przez gardło.
Piekące wciąż wnętrze dłoni schowała w zwitku pięści, spazmatycznym, krótkim kurczu, wywołanym rzuconym jej wyzwaniem, zuchwale, bo był zawczasu przekonany o swoim zwycięstwie – wiedziała, że miał rację, rozpoznawała kształt własnej klęski wzbierający nad jej głową, dyszący w kark, buczący jak wściekły rój kąsających szerszeni. Mogłaby go wygryźć tymczasem tak łatwo; czy myślał o tym? Czy był aż ta przekonany, że by się zawahała? Czy zależało jej istotnie na szczęściu Westberg bardziej niż na własnej satysfakcji?
– Mogłabym się dla niej postarać – odezwała się jeszcze, czując płomień mściwej satysfakcji przeciskający jej się iskrami słów na język – o bardziej spolegliwego męża. Gdyby przyszło znów do tego, gdyby jej ojciec się dowiedział. Mogłabym się o to zatroszczyć.
Łatwiejszego w okiełznaniu niż poprzedni, dogodniejszego niż ty. W obecnym uniesieniu, raniona jego drwiną, rozdrażniona stawianym jej oporem, nie mogła oprzeć się tej myśli; w obecnej złości czuła, że mogłaby podjąć niebezpieczne ryzyko, dla własnej satysfakcji w tej potyczce, nagle tak osobistej, nagle zamykającej się na nich obojga, z Lailą w roli ofiary ubocznej. Mogłaby, gdyby tylko potrafiła go nienawidzić trwale tak silnie, jak nienawidziła go teraz.
Czarna sylwetka psa drgnęła na pograniczu spojrzenia, kiedy wywołała ostro jego minę – uszy, rozpoznające gniew w znajomym głosie, położyły się żałośnie na karku, ogon zesztywniał między niezgrabnością tylnych łap; białka błyskały czujnie pośród smoły sierści, kiedy podążał za nią w głąb korytarza, ufnie przytulony do uda. Nie potrzebowała tym razem asysty gospodarza: nałożyła na siebie płaszcz w napiętym milczeniu, bez stosownego słowa pożegnania szarpnęła za klamkę i pozostawiła go samego z ostentacyjnym trzaskiem zamykanych drzwi, przetaczającym się przez przestrzeń jak echo porywczej agresji, wciąż pulsujące pod zaczerwienioną skórą dłoni.
Einar i Sohvi z tematu