:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander
2 posters
Gerda Molander
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Nie 23 Sty - 14:23
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
08.12.2000
O tragicznej śmierci dawnej znajomej dowiedziała się zupełnym przypadkiem – przez stertę papierów pozostawionych przez kogoś w miejscu, które do nich nie należało, własną niezdolność przyzwolenia na podobny pierwiastek dysharmonii w skrupulatnie uporządkowanym otoczeniu i przez niesforne kartki wyślizgujące się spomiędzy sztywnej tektury teczki, przyciągające zaciekawione spojrzenie, kiedy zbierała je z podłogi, próbując uszeregować je w prawidłowy, wyłamany przez jej niezdarność, szyk. Z czarno-białych fotografii spoglądały na nią młode kobiety; imiona i nazwiska czerniły się na górze papieru wytłuszczonym drukiem, niżej, między sumienną równością druku, rzucające się w przewrażliwioną uwagę i powtarzające się bezwzględnie zmarła zmarła zmarła obok zmiennych, zbliżonych do siebie dat, według których dokumenty zdawały się być ułożone. To nie była jej sprawa – nie powinna była przemycać teczki do swojego biurka, nie powinna była czytać raportów, przeglądać profilów poszczególnych ofiar, interesować się sprawami wybiegającymi daleko poza zakres jej kompetencji; nie potrafiła jednak się powstrzymać, kiedy przed oczami przebłysnęło jej znajome nazwisko, czarno na białym, jak czarne były nadrukowane znajome oczy na białej papierowej skórze portretu, który z tężejącym w piersi napięciem odsłoniła spod wcześniejszej strony. Młode kobiety zamieszkałe w okolicy Egilsstaðir – w tym pamiętana jeszcze z czasów akademii, dawno nie widziana, Rakel – znajdowane były przez przypadkowych ludzi na długo po ostygnięciu tchnienia ostatniego oddechu na posiniałych wargach, w spokojniejszych częściach miasta, na obrzeżach, w miejscach, gdzie jeszcze żywi poszukiwali spokoju – i natykali się, z narastającym w pulsie miasta przerażeniem, na spokój wieczny o coraz liczniejszych dziewczęcych, nieruchomych twarzach; tożsamość sprawcy o wyjątkowo sprecyzowanych i konsekwentnych preferencjach pozostawała tymczasem wciąż niepokojącą niewiadomą.
Gerda, zwracając ukradkiem teczkę na jej prawidłowe miejsce, starannie domkniętą na poukładanej pieczołowicie zawartości, czuła nieprzyjemny, zimny ciężar zamknięty pod opoką mostka, uporczywy i duszący, jak gdyby ktoś przewiązał aorty jej serca przezroczystą żyłką niepokoju, ściskając arytmiczny puls. Musiała wyjść na chwilę na zewnątrz, jednymi z tylnych drzwi, zaczerpnąć rześkiego powietrza, otulając się ściśle płaszczem, wspierając się plecami o barierkę i podnosząc pobladłą twarz do szarego nieba; oddech za oddechem, w wyuczonym, coraz mniej skutecznym, sposobie radzenia sobie z natłokiem w najlepszym wypadku tylko złych, coraz częściej zwyczajnie strasznych, wieści, jakie zdawały się spływać wartkimi rzekami z całego Midgardu wprost na biurka Kruczej Straży, tłoczyć się pośród nieskończonej ilości raportów, spiętrzać się w przytłaczające sterty dokumentów. Kradzież (przyjmowana z ulgą), zaginięcie, napad z użyciem magii zakazanej, zaginięcie, odnalezienie zwłok, oszustwo, rozprowadzanie ksiąg czarnomagicznych, nowe pieczęcie, zaginięcie, zaginięcie, zaginięcie. Młode kobiety ginące regularnie w okolicy Egilsstaðir; młoda Rakel, z którą w akademii grała w klasy na szkolnym podwórku.
Jej matka, kurcząca się pod ciężarem wieku, ale niezmiennie ciepła i serdeczna, przyjęła jej wizytę z wzruszoną wdzięcznością, choć niedawna strata córki wyraźnie nadwątliła jej stan psychiczny. Gubiła wątek rozmowy, przypominała sobie w środku zdania losowe anegdotki z udziałem Rakel, trzykrotnie pokazywała Gerdzie jej stare zdjęcie z dzieciństwa, jak gdyby dopiero sobie o nim przypomniała, dosładzała ciągle herbatę, jak gdyby zapominała, że już to robiła – lub jakby usilnie próbowała coraz intensywniejszą słodyczą przebić tkwiącą w niej żałobną gorycz. Szybko się męczyła, wyraźnie błądząc myślami i tracąc koncentrację, Molander wzięła więc wreszcie filiżanki i posprzątała w kuchni, w której zalegały naczynia z poprzednich wizyt i skromnych posiłków; kiedy wróciła do salonu, matka Rakel drzemała w fotelu, trzymając w zaciśniętej dłoni zdjęcie, wyraźnie przemęczona. Okrywając ostrożnie jej kolana ciepłym kocem, Gerda dostrzegła na jej skroni puch krótkich, przedwczesnych siwych włosów.
Powinna była później wrócić do domu; nie zastanawiać się, nie rozmyślać, nie łudzić się, że mogła zrobić cokolwiek więcej – reszta nie należała wprawdzie do niej. A jednak stała tutaj teraz, nad brzegiem jeziora Lagarfljót, w miejscu, w którym znaleziono jej dawną znajomą; żółta taśma, która zaledwie parę dni wcześniej wyznaczała miejsce dochodzenia, wciąż furkotała na wietrze, zaczepiona o okoliczne młode drzewa.
Ivar Soelberg
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Sro 26 Sty - 20:19
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Niepokój spłynął na mieszkańców Islandii, wraz z pierwszym zaginięciem pierwotnie lokalne władze bagatelizowały przypadek, jak zazwyczaj w takich sytuacja, kiedy bezradność zagląda w oczy, gdy ślady urywały się, pośrodku niczego pozostawiając po sobie jedynie domysły i strzępy wskazówek, wydawać by się mogło, iż sprawa ucichnie, lecz nic bardziej mylnego.
Od tego czasu przeciętnie, co kilka tygodni do otwartej teczki prowadzonego rzekomo, tak intensywnie i skrupulatnie śledztwa, jak to tylko możliwe, przy obecnych nastrojach społecznych doszło jeszcze kilka nazwisk, a teczka przybierała na swej objętości, stając się niewygodną drzazgą w oku wydziału śledczego. Uwaga znacznej większości kruczych była od ostatnich kilku miesięcy skierowana głównie na tajemnicze zaginięcia, anomalie i inne podejrzane kwestie, jakie miały i mają miejsce w Midgardzie, przy tym sprawy mniejszej wagi, często bywały zaniedbywane i strącane na drugi plan w obliczu niewiadomej czającej się tuż za rogiem, ten obraz może i byłby słuszny, lecz nie można było popadać w paranoję i doszczętnie stracić z pola widzenia wszystkiego innego. Przynajmniej taki tok myślenia miała znaczna większość korzystających z mózgu oficerów, acz i w ich zachowaniu i postawie krył się strach oraz wyczekiwanie. Doskonale to rozumiał, nie było jednak rady i musieli robić swoje tak długo, aż wpadną na jakiś konkretniejszy trop.
Był zaskoczony, że w wirze wydarzeń, w całym tym natłoku spraw i śledztw przydzielono mu akurat tę rolę do odegrania, była to miła i owszem zmiana, szansa na wyrwanie się zza biurka, gdzie ostatnio zbyt często siedział, sporządzając notatki i uzupełniając papierkową robotę, z jaką zalegał, nie bójmy się tego przyznać wysłannik, zbyt często pragnął być w centrum wydarzeń, w oku cyklonu, by oddawać się temu, co potrafił najlepiej, a uzupełnianie kwestii administracyjnych, było dlań prawdziwą udręką i dusił się w ścianach własnego biura, niczym dziki zwierz w klatce. Zapoznanie się ze sprawą i momentalne zrozumienie powagi sytuacji zmusiło go do natychmiastowego działania celem, którego zebrał wszelkie dostępne informacje i rozpoczął swoją pracę. Studiując nad notatkami, sporządzonymi przez kolegów z Islandii dostrzegł ich rażące zaniedbanie na całe szczęście, nie we wszystkich odnotowanych przypadkach, było ono tak przerażająco niekompletne i Soelberg mógł, idąc śladem swych przypuszczeń sporządzić mniej więcej wizualizację tego, co te notatki przedstawiały.
Świeży trop, był jednakże najlepszą z możliwych opcji do podążenia śladem mordercy, gdyż już na samym początku odrzucił wizję, aby to był zbiór nieszczęśliwych wypadków, zbyt wiele punktów wspólnych, pomijając takie kwestie jak promień, w jakim znajdowano ciała, tak i obrażenia, które te nosiły, oraz charakterystyka tychże mogły dzięki technikom, a także skrupulatnej obserwacji prowadzącego przybliżyć naturę mordercy, to co wyczytał, było niepokojące i jednocześnie zaskakujące, jak przy takiej, niemal amatorskiej postawie i braku jakiegokolwiek głębszego pomyślunku w kamuflowaniu własnych zbrodni ten jeszcze nie wpadł? Zwątpienie w kompetencje kolegów z krainy lodowców i wulkanów, przerodziło się w żałosny uśmiech i pełne niedowierzania westchnięcie.
Będąc na miejscu, wynajął pokój w lokalnym hoteliku, bo chociaż nie planował dłuższego pobytu, wolał mieć zapewniony kąt i łóżko w razie, gdyby przyszło mu zabawić tu dłużej, niżeli przypuszczał. Ostatnia ofiara ledwo, co zapukała do wrót krainy umarłych, kiedy ten już był na miejscu. W tym czasie zdążył odbyć dość krótką i urywaną rozmowę z matką denatki i zebrał wywiad wśród miejscowych i najbliższych sąsiadów, to co wynikało zeń do złudzenia, przypominało pozostałe morderstwa. Obrazy, tychże miał przed oczami i gdyby nie daty, to cień podejrzenia padłby na warga, lecz musiał znaleźć kogoś innego pasującego do tego, co już wiedział. Niestety nie mógł wykluczyć zupełnego szaleńca, który być może czerpał satysfakcję z okaleczania swych ofiar, nie wiedział, mógł podejrzewać, a wątpił, by po schwytaniu wdawał się w dłuższą dysputę z mordercą odnośnie tego, co czuł w takich momentach. Kończąc trzeciego papierosa w przeciągu godziny, szukał śladów w okolicy miejsca, gdzie znaleziono Rakel, zupełnie nie spodziewając się tego, że nie tylko jego ta sprawa dotknęła, a przystając na krawędzi brzegu, kiedy dostrzegł znajomy zarys sylwetki kobiety na tle śniegu zalegającego, gdzieniegdzie białymi plamami w szarości liści i traw, oraz wszechobecnego błota. Chłodny wiatr zburzył spokojną taflę jeziora, a jego nagłe przebudzenie przyniosło mżawkę. W szarości popołudnia, w tej ponurej atmosferze, co spadła na to miejsce poruszyło się, coś w jego piersi, tak niespokojnie i nieoczekiwanie, że aż westchnął i przyspieszył kroku, aby wraz z wiatrem nadejść, zaskakując swą obecnością.
– Co ty tu robisz? – wyszeptał, jakby nie chcąc zmącić spokoju tego miejsca, kiedy dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce sięgnęła ramienia i stanowczo, acz nie brutalnie odwróciła dziewczynę ku twarzy wysłannika. – Zgłupiałaś, tak kusić los? W dodatku sama. – Szarość spojrzenia przyszpiliła rudowłosą, a emocje niemal żywe wypłynęły na oblicze mężczyzny, ten jednak w porę się opanował i odpuścił tak chwytu, jak i dalszych uwag, czekając jednak na usprawiedliwienie.
Od tego czasu przeciętnie, co kilka tygodni do otwartej teczki prowadzonego rzekomo, tak intensywnie i skrupulatnie śledztwa, jak to tylko możliwe, przy obecnych nastrojach społecznych doszło jeszcze kilka nazwisk, a teczka przybierała na swej objętości, stając się niewygodną drzazgą w oku wydziału śledczego. Uwaga znacznej większości kruczych była od ostatnich kilku miesięcy skierowana głównie na tajemnicze zaginięcia, anomalie i inne podejrzane kwestie, jakie miały i mają miejsce w Midgardzie, przy tym sprawy mniejszej wagi, często bywały zaniedbywane i strącane na drugi plan w obliczu niewiadomej czającej się tuż za rogiem, ten obraz może i byłby słuszny, lecz nie można było popadać w paranoję i doszczętnie stracić z pola widzenia wszystkiego innego. Przynajmniej taki tok myślenia miała znaczna większość korzystających z mózgu oficerów, acz i w ich zachowaniu i postawie krył się strach oraz wyczekiwanie. Doskonale to rozumiał, nie było jednak rady i musieli robić swoje tak długo, aż wpadną na jakiś konkretniejszy trop.
Był zaskoczony, że w wirze wydarzeń, w całym tym natłoku spraw i śledztw przydzielono mu akurat tę rolę do odegrania, była to miła i owszem zmiana, szansa na wyrwanie się zza biurka, gdzie ostatnio zbyt często siedział, sporządzając notatki i uzupełniając papierkową robotę, z jaką zalegał, nie bójmy się tego przyznać wysłannik, zbyt często pragnął być w centrum wydarzeń, w oku cyklonu, by oddawać się temu, co potrafił najlepiej, a uzupełnianie kwestii administracyjnych, było dlań prawdziwą udręką i dusił się w ścianach własnego biura, niczym dziki zwierz w klatce. Zapoznanie się ze sprawą i momentalne zrozumienie powagi sytuacji zmusiło go do natychmiastowego działania celem, którego zebrał wszelkie dostępne informacje i rozpoczął swoją pracę. Studiując nad notatkami, sporządzonymi przez kolegów z Islandii dostrzegł ich rażące zaniedbanie na całe szczęście, nie we wszystkich odnotowanych przypadkach, było ono tak przerażająco niekompletne i Soelberg mógł, idąc śladem swych przypuszczeń sporządzić mniej więcej wizualizację tego, co te notatki przedstawiały.
Świeży trop, był jednakże najlepszą z możliwych opcji do podążenia śladem mordercy, gdyż już na samym początku odrzucił wizję, aby to był zbiór nieszczęśliwych wypadków, zbyt wiele punktów wspólnych, pomijając takie kwestie jak promień, w jakim znajdowano ciała, tak i obrażenia, które te nosiły, oraz charakterystyka tychże mogły dzięki technikom, a także skrupulatnej obserwacji prowadzącego przybliżyć naturę mordercy, to co wyczytał, było niepokojące i jednocześnie zaskakujące, jak przy takiej, niemal amatorskiej postawie i braku jakiegokolwiek głębszego pomyślunku w kamuflowaniu własnych zbrodni ten jeszcze nie wpadł? Zwątpienie w kompetencje kolegów z krainy lodowców i wulkanów, przerodziło się w żałosny uśmiech i pełne niedowierzania westchnięcie.
Będąc na miejscu, wynajął pokój w lokalnym hoteliku, bo chociaż nie planował dłuższego pobytu, wolał mieć zapewniony kąt i łóżko w razie, gdyby przyszło mu zabawić tu dłużej, niżeli przypuszczał. Ostatnia ofiara ledwo, co zapukała do wrót krainy umarłych, kiedy ten już był na miejscu. W tym czasie zdążył odbyć dość krótką i urywaną rozmowę z matką denatki i zebrał wywiad wśród miejscowych i najbliższych sąsiadów, to co wynikało zeń do złudzenia, przypominało pozostałe morderstwa. Obrazy, tychże miał przed oczami i gdyby nie daty, to cień podejrzenia padłby na warga, lecz musiał znaleźć kogoś innego pasującego do tego, co już wiedział. Niestety nie mógł wykluczyć zupełnego szaleńca, który być może czerpał satysfakcję z okaleczania swych ofiar, nie wiedział, mógł podejrzewać, a wątpił, by po schwytaniu wdawał się w dłuższą dysputę z mordercą odnośnie tego, co czuł w takich momentach. Kończąc trzeciego papierosa w przeciągu godziny, szukał śladów w okolicy miejsca, gdzie znaleziono Rakel, zupełnie nie spodziewając się tego, że nie tylko jego ta sprawa dotknęła, a przystając na krawędzi brzegu, kiedy dostrzegł znajomy zarys sylwetki kobiety na tle śniegu zalegającego, gdzieniegdzie białymi plamami w szarości liści i traw, oraz wszechobecnego błota. Chłodny wiatr zburzył spokojną taflę jeziora, a jego nagłe przebudzenie przyniosło mżawkę. W szarości popołudnia, w tej ponurej atmosferze, co spadła na to miejsce poruszyło się, coś w jego piersi, tak niespokojnie i nieoczekiwanie, że aż westchnął i przyspieszył kroku, aby wraz z wiatrem nadejść, zaskakując swą obecnością.
– Co ty tu robisz? – wyszeptał, jakby nie chcąc zmącić spokoju tego miejsca, kiedy dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce sięgnęła ramienia i stanowczo, acz nie brutalnie odwróciła dziewczynę ku twarzy wysłannika. – Zgłupiałaś, tak kusić los? W dodatku sama. – Szarość spojrzenia przyszpiliła rudowłosą, a emocje niemal żywe wypłynęły na oblicze mężczyzny, ten jednak w porę się opanował i odpuścił tak chwytu, jak i dalszych uwag, czekając jednak na usprawiedliwienie.
Gerda Molander
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Sro 2 Lut - 22:54
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Ostrzegawcza żółć taśmy, szarpana niespokojnym islandzkim wiatrem, prewencyjnie przeciągała zerwane z jednej strony ramię przez zauważalny prześwit między oskubaną przez zimę roślinnością, jak gdyby ostatkiem sił w desperackich konwulsjach próbując odwieść stojącą przed nim Gerdę od nadmiernej, niewskazanej i bezmyślnej dociekliwości; mimowiednego przejęcia, które nie pozwalało jej odwrócić się jeszcze i roztropnie odejść, bez rozgrzebywania czegoś, co nie powinno nigdy znaleźć się na jej biurku czy w jej rękach, co nie tylko nie należało do zakresu jej odpowiedzialności, ale wraz z dopisanym do listy ofiar imieniem Rakel stało się zbyt osobiste, by właściwym było się do tego zbliżać. Nie powinna, tymczasem stała zaledwie parę kroków od miejsca, z którego pochodziły przyprawiające o mdłości zdjęcia znalezionej za późno znajomej. Wstrzymana przestrogą wplątanej w gałęzie krzaków szeleszczącej wstęgi, spoglądała przed siebie z nerwowym drżeniem serca ku miejscu wyraźnie naruszonemu żywiołem bardziej skoordynowanym i przemyślnym niż mróz, grudniowa wichura czy czyjeś spuszczone ze smyczy wyżły – żywiołem poczynionym w afekcie, z premedytacją, z paskudną, przerażającą intencją wyrządzenia krzywdy drugiemu człowiekowi; żywiołem okropnego okrucieństwa, którego dowody, w ostatnim czasie tak ustawiczne i przerażające, coraz częściej przyprawiały ją o zimny dreszcz obrzydzenia względem ludzkiej natury. Suche gałązki niskich zarośli wystawiały ostentacyjnie połamane kikuty, wskazując jej spojrzeniu szlak, który kilka dni wcześniej przetarła Rakel, uciekając – bezskutecznie – przed swoim oprawcą; w błocie między kępami udeptanej trawy trwały odciśnięte odciski podeszw: te należące do ofiary, te należące do mordercy i te, które pozostawili nieuważni funkcjonariusze, kiedy udokumentowali już wszystko na kliszach, być może nawet wcześniej.
Pamiętała czarno-białe zdjęcia dołączone do profilu zamordowanej: potrafiła z pamięci wskazać dokładnie miejsca, w których inspektorzy badający pejzaż zbrodni wbili w podmokły grunt informacyjne tabliczki. Pamiętała, że tutaj szlak ucieczki dopiero się zaczynał i pamiętała, że prześwit otwierający się w zaroślach przed nią prowadził do miejsca, gdzie Rakel została chwycona i powalona brutalnie na ziemię, do miejsca, gdzie walczyła jeszcze o swoje życie – pod paznokciami miała błoto i skrzepy zaschniętej krwi. Kiedy postąpiła nieomal wpółświaodomie krok naprzód, zdawało jej się, że dostrzega na jednej z ułamanych gałązek brunatny kolor zaschłej posoki; być może otarła się, kiedy próbowała przedrzeć się głębiej – być może w ten sposób rozdarła sobie na udach ciemne, grube rajstopy; z pewnością lżej było sobie wmówić podobny powód stanu jej ubrania niż ten najbardziej prawdopodobny. Nie powinna, ale złapała w palce żółtą folię taśmy przepasującą szczerbę w szpalerze roślinności i zanurzyła się dalej, ostrożnie stąpając bokiem po trawie, unikając błotnistej ziemi i zastygłego w niej tabunu stóp. Parę kroków dalej przystanęła znowu, tuż u brzegu miejsca, gdzie żywioł najsilniej odcisnął się w scenerii: zgniecione wiechcie wysokiej trawy o przetrąconych karkach, silniej zmierzwione i połamane kołtuny krzaków, brunatne smugi na jasnej korze drzewa, na których zawiesiła spojrzenie, czując jak coś ciężkiego osada jej na dnie płuc i w żołądku.
Rakel ze zdjęcia leżała zaledwie pół kroku przed nią, zanim ją stąd zabrali; na pożółkłej trawie dostrzegała przebarwienia, choć nie była już sama pewna, czy sobie ich nie wmawia, że to nie wina nerwów, które poczynały kołatać jej w piersi. Nagły szept odzywający się tuż za nią sprawił, że wzdrygnęła się niespokojnie, wciągając z przestrachem powietrze; odwrócona pod przymusem cudzej siły, zanim zdążyłaby zrozumieć, z kim ma do czynienia, uniosła odruchowo rękę, chcąc strącić z siebie obcą dłoń – ledwie objęła jednak zdrętwiałymi ze strachu palcami męski nadgarstek, natychmiast zamarła, rozpoznając tak doskonale znajomą twarz wysłannika. Struchlała spoglądała przez chwilę na niego w spłoszonej ciszy, wodząc orzechowym spojrzeniem po fizjonomii wykrzywionej przez krótki przebłysk grymasem onieśmielającego gniewu, przebrzmiewającego również przez ton jego głosu, nieprzyjemny, pełny reprymendy, wobec którego w pierwszej chwili nie wiedziała jak się zachować. Zwyczajnie wprawdzie nie wiedziała, jak się przy nim zachować – teraz było tylko znacznie gorzej, bo wiedziała, że nie powinna tutaj być, wiedziała, że postępowała głupio i wiedziała, że był rozgniewany, przez nią i na nią. Cofnęła rękę z jego nadgarstka, on cofnął swoją z jej ramienia. Jej policzki, dotąd zbladłe z nerwów i przestrachu, zajęły się piekącym ciepłem żywszego rumieńca.
– Znałam ją – powiedziała w końcu, wytrwale znosząc jego spojrzenie, nie odwracając własnego, choć lśniła w nim cicha niepewność, powoli powracająca nerwowość, zlękniony niepokój wobec tego, co się tutaj wydarzyło. – Przyjechałam odwiedzić jej matkę, sprawdzić... miały tylko siebie – pociągnęła dalej, wiedząc doskonale, że wyjaśnienia te były rażąco niewystarczające; nie znalazł jej w końcu u matki Rakel, tylko w miejscu, w którym słusznie mógł nie chcieć jej widzieć. – Pomyślałam, że… – co? co, na Odyna, sobie myślałam? Było jej niedobrze, serce poczynało walić jej w piersi. Odwróciła spojrzenie, ponosząc je obok ramienia mężczyzny.
Brunatno zabarwione ostrze złamanej gałązki; w innym miejscu, z boku, gdzie krzaki były gęstsze. Podeszła bliżej, podważając czubkiem buta dolne, wyschłe pędy splątane w zwartą zasłonę – w błocie tkwiły odciśnięte ślady podeszw o znajomym wzorze.
– Nie było tego w raporcie.
Pamiętała czarno-białe zdjęcia dołączone do profilu zamordowanej: potrafiła z pamięci wskazać dokładnie miejsca, w których inspektorzy badający pejzaż zbrodni wbili w podmokły grunt informacyjne tabliczki. Pamiętała, że tutaj szlak ucieczki dopiero się zaczynał i pamiętała, że prześwit otwierający się w zaroślach przed nią prowadził do miejsca, gdzie Rakel została chwycona i powalona brutalnie na ziemię, do miejsca, gdzie walczyła jeszcze o swoje życie – pod paznokciami miała błoto i skrzepy zaschniętej krwi. Kiedy postąpiła nieomal wpółświaodomie krok naprzód, zdawało jej się, że dostrzega na jednej z ułamanych gałązek brunatny kolor zaschłej posoki; być może otarła się, kiedy próbowała przedrzeć się głębiej – być może w ten sposób rozdarła sobie na udach ciemne, grube rajstopy; z pewnością lżej było sobie wmówić podobny powód stanu jej ubrania niż ten najbardziej prawdopodobny. Nie powinna, ale złapała w palce żółtą folię taśmy przepasującą szczerbę w szpalerze roślinności i zanurzyła się dalej, ostrożnie stąpając bokiem po trawie, unikając błotnistej ziemi i zastygłego w niej tabunu stóp. Parę kroków dalej przystanęła znowu, tuż u brzegu miejsca, gdzie żywioł najsilniej odcisnął się w scenerii: zgniecione wiechcie wysokiej trawy o przetrąconych karkach, silniej zmierzwione i połamane kołtuny krzaków, brunatne smugi na jasnej korze drzewa, na których zawiesiła spojrzenie, czując jak coś ciężkiego osada jej na dnie płuc i w żołądku.
Rakel ze zdjęcia leżała zaledwie pół kroku przed nią, zanim ją stąd zabrali; na pożółkłej trawie dostrzegała przebarwienia, choć nie była już sama pewna, czy sobie ich nie wmawia, że to nie wina nerwów, które poczynały kołatać jej w piersi. Nagły szept odzywający się tuż za nią sprawił, że wzdrygnęła się niespokojnie, wciągając z przestrachem powietrze; odwrócona pod przymusem cudzej siły, zanim zdążyłaby zrozumieć, z kim ma do czynienia, uniosła odruchowo rękę, chcąc strącić z siebie obcą dłoń – ledwie objęła jednak zdrętwiałymi ze strachu palcami męski nadgarstek, natychmiast zamarła, rozpoznając tak doskonale znajomą twarz wysłannika. Struchlała spoglądała przez chwilę na niego w spłoszonej ciszy, wodząc orzechowym spojrzeniem po fizjonomii wykrzywionej przez krótki przebłysk grymasem onieśmielającego gniewu, przebrzmiewającego również przez ton jego głosu, nieprzyjemny, pełny reprymendy, wobec którego w pierwszej chwili nie wiedziała jak się zachować. Zwyczajnie wprawdzie nie wiedziała, jak się przy nim zachować – teraz było tylko znacznie gorzej, bo wiedziała, że nie powinna tutaj być, wiedziała, że postępowała głupio i wiedziała, że był rozgniewany, przez nią i na nią. Cofnęła rękę z jego nadgarstka, on cofnął swoją z jej ramienia. Jej policzki, dotąd zbladłe z nerwów i przestrachu, zajęły się piekącym ciepłem żywszego rumieńca.
– Znałam ją – powiedziała w końcu, wytrwale znosząc jego spojrzenie, nie odwracając własnego, choć lśniła w nim cicha niepewność, powoli powracająca nerwowość, zlękniony niepokój wobec tego, co się tutaj wydarzyło. – Przyjechałam odwiedzić jej matkę, sprawdzić... miały tylko siebie – pociągnęła dalej, wiedząc doskonale, że wyjaśnienia te były rażąco niewystarczające; nie znalazł jej w końcu u matki Rakel, tylko w miejscu, w którym słusznie mógł nie chcieć jej widzieć. – Pomyślałam, że… – co? co, na Odyna, sobie myślałam? Było jej niedobrze, serce poczynało walić jej w piersi. Odwróciła spojrzenie, ponosząc je obok ramienia mężczyzny.
Brunatno zabarwione ostrze złamanej gałązki; w innym miejscu, z boku, gdzie krzaki były gęstsze. Podeszła bliżej, podważając czubkiem buta dolne, wyschłe pędy splątane w zwartą zasłonę – w błocie tkwiły odciśnięte ślady podeszw o znajomym wzorze.
– Nie było tego w raporcie.
Ivar Soelberg
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Pon 14 Lut - 13:08
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Znał opowieści krążące wokół jeziora Lagarfljót, te popularne, jak i te skryte woalem tajemnicy, który utkała historia. Okolica, była zdumiewająco piękna i nawet w chwilach takich, jak ta dostrzegał przejaw artystycznej duszy matki natury, co z Islandii stworzyła samodoskonalącą się wystawę, nieustannie rozwijającą się, jakby aktywność sejsmiczna i wulkany, były swego rodzaju narzędziem rzeźbiarskim w wulkanicznej skale skutej lodem. Obraz ten, chociaż często dramatyczny, przedstawiał się również jako sielanka w oczach tak wielu galardów, istny raj, z którego tak blisko już do bogów, a przynajmniej w oczach pierwszych osadników takie myśli przeważały, kiedy siła i gniew natury swą melodię w trzewiach wyspy grały. Śnieg zalegający na łąkach raczej w łaciatych plamach ukazujących odwilż i brudnawą zieleń trawy zduszonej przez lodową pokrywę, był dobrym drogowskazem, bowiem ślad ludzkiej stopy pozostawał względnie nienaruszony i wystarczyło się pochylić nad sprawą dokładniej, skrupulatniej, aby odnaleźć zaginione elementy układanki, w jakiej tryby wpadła znajoma rudowłosej.
Tak wiele miejsc podobnych temu, a jednak każde z nich było na swój sposób wyjątkowe, te w dodatku zapamięta znacznie lepiej od pozostałych, przez silne emocje związane ze stażystką widokiem, której był tak zaskoczony, jak i rozgniewany w niezrozumiałym uczuciu, jakie w piersi tak gwałtownie zagrało, jakby ta zrobiła coś niewyobrażalnie głupiego, lecz miast karać ją surową reprymendą, czuł ulgę na widok karmazynu wylewającego się leniwie na blade policzki. Nie powinno jej tu być, mogła niebacznie zatuszować ślady, przykuć czyjąś uwagę, ryzykowała w końcu i swoim bezpieczeństwem, kusiła los, wystawiając się, jak głupia mordercy, który kto wie, może czaił się w okolicznych chaszczach? Na język cisnęło się wiele słów, spośród których nie wybrał żadnego skazany na grymas niezadowolenia, jaki wypłynął na z natury pochmurne oblicze.
Chwila milczenia, przerywana cichym, spokojnym głosem, który zmienia wiele, a obraz rzeczywistych wydarzeń przytłacza z nawiązką. Serce pragnie pocieszyć, zapewnić o dbałości prowadzonego śledztwa i upewnić, że winny poniesie słuszną karę, lecz rozum ostrzega i hamuje przez zbyt emocjonalnym podejściem, jakie mogłoby zakłócić pełen profesjonalizm i fakt, że mimo wszystko, kobieta znajduje się w miejscu, w jakim nie powinna być. Dusząca ręka poczucia obowiązku przygniata i nie pozwala się wyswobodzić naturze ludzkiej, człowieka obdarzonego szczyptą empatii, bo współczuł jej, to oczywiste, rozumiał ból i stratę, nawet jeśli nie były w stałych relacjach, to tragedie takie jak te sprowadzają momentalnie rozbujały w chmurach umysł brutalnie na ziemię. Uświadamiając o kruchości i marności życia, to jak nieprzewidywalne bywa w swej naturze, być może kiełkująca złość rośnie w niewieściej piersi świadoma, że służąc w takiej, a nie innej instytucji, nie była w stanie obronić znajomej, przed zagrożeniem, które pojawiło się nagle i nieoczekiwanie odebrało ostatnie tchnienie.
Skinął głową, ograniczając się w sposób tak małostkowy i obojętny na jej stratę, bojąc się udzielać emocjonalnie, bardziej, niżeli było to konieczne, bo wówczas zatraciliby stabilność w oficjalnej hierarchii. Szarość spojrzenia próbowała wykrzesać z siebie odrobinę ciepła, jednakże wątpił, by mogła to dostrzec otumaniona emocjami, jakie dostrzegał na gładkim licu. Śledził jej ruchy, badał każdy odruch, jakby gotowy powiedzieć: „stop” gdyby naruszyła przestrzeń miejsca zbrodni, lecz wstrzymywał się z tym, nie byli tu pierwsi wszak, a to, co zastali wołało o pomstę do nieba. Zainteresował się jej czynami w sposób widoczny, nie tylko obserwując, ale podchodząc znacznie bliżej, niż było to konieczne. Pogoda była niesprzyjająca chłodne, mroźne powietrze wkradało się pod poły płaszcza. Miał na uwadze, iż kobieta spędziła tu znacznie więcej czasu niż on, a zapewne i jej zimno doskwierało, a jednak nie odsyłał jej do pokoiku w pensjonacie, który wynajmował, miast tego pozwolił, aby czyniła honory w znajdowaniu tropów. – Nie – krótka odpowiedź, potwierdzenie przypuszczenia, śladowa ilość endorfin na myśl o podjęciu tropienia, była to czynność wymagająca spostrzegawczości i myślenia jak oprawca, a jednak z doświadczeniem, jakie dźwigał na barkach, nie sprawiało mu ono większych trudności. Momentalnie, niby ogar myśliwski podjął rzucone wyzwanie, bezceremonialnie odsuwając postać rudowłosej i dając jej sugestywnie znać ruchem dłoni, aby podążyła śladem. Trop, urywał się, meandrował wśród krzaków i karłowatych drzewek, które jakimś cudem przetrwały klimat i wycinkę ostając się w tym miejscu. Szli co najmniej półgodziny, aż do momentu, kiedy dróżka wydeptana przez zwierzynę rozdzielała się na dwie, a krawędź jeziora zdała się oddalać. Mimowolnie wyciągnął srebrną papierośnicę, przedmiot, który zbyt często wzbudzał w młodszym bracie iskierki zazdrości, że akurat to starszemu dziadek oddał coś, z czym niemal nie rozstawał się przez lata służby. Jak zwykle, mimo że namacalnie młodszy kruczek był tysiące kilometrów od nich, to wyraz jego twarzy stał się niemal rzeczywisty, uśmiechnął się, pod nosem i bez słowa poczęstował rudowłosą, o której towarzystwie podczas tropienia niemal zapomniał.
– Vindlingur – westchnął i spojrzał raz jeszcze na ślady. – Chodźmy tędy, tu bardziej cuchnie – szarość popołudnia, oraz dręcząca od kilku godzin okolicę lodowata mżawka skutecznie ochładzały zapał, lecz Soelberg miał przeczucie, że był to wysiłek, który zaprocentuje, jednak nie wiedział jak do całej tej sytuacji, podchodziła Gerda. – Jeśli jest ci zimno, chcesz zawrócić, to teraz jest najlepsza pora, póki jest jeszcze widno i wrócisz po naszych śladach w wiosce, jest pensjonat, mam tam wynajęty pokój. Możesz tam na mnie zaczekać – mówił cicho, stał na tyle blisko nachylony nad kobietą, iż zapachy perfum mieszały się ze sobą w tej niewielkiej przestrzeni między ciałami. Wreszcie spojrzał na nią pytająco i z nieukrywaną troską, był na tyle nieodpowiedzialny, iż ciągnął ją tak daleko, a jednocześnie na tyle świadomy ryzyka, że chciał, aby wróciła bezpiecznie do pensjonatu, mając jednak na uwadze motywację, jaka sprowadziła ją do miejsca, w którym znaleziono ciało, nie spodziewał się wyrazu ulgi po słowach, jakie wystosował względem niej. A jednak wzbraniał się na tę chwilę, przed tonem rozkazującym, bardziej uderzając do jej sumienia i zdrowego rozsądku, testując ją innymi słowy.
Tak wiele miejsc podobnych temu, a jednak każde z nich było na swój sposób wyjątkowe, te w dodatku zapamięta znacznie lepiej od pozostałych, przez silne emocje związane ze stażystką widokiem, której był tak zaskoczony, jak i rozgniewany w niezrozumiałym uczuciu, jakie w piersi tak gwałtownie zagrało, jakby ta zrobiła coś niewyobrażalnie głupiego, lecz miast karać ją surową reprymendą, czuł ulgę na widok karmazynu wylewającego się leniwie na blade policzki. Nie powinno jej tu być, mogła niebacznie zatuszować ślady, przykuć czyjąś uwagę, ryzykowała w końcu i swoim bezpieczeństwem, kusiła los, wystawiając się, jak głupia mordercy, który kto wie, może czaił się w okolicznych chaszczach? Na język cisnęło się wiele słów, spośród których nie wybrał żadnego skazany na grymas niezadowolenia, jaki wypłynął na z natury pochmurne oblicze.
Chwila milczenia, przerywana cichym, spokojnym głosem, który zmienia wiele, a obraz rzeczywistych wydarzeń przytłacza z nawiązką. Serce pragnie pocieszyć, zapewnić o dbałości prowadzonego śledztwa i upewnić, że winny poniesie słuszną karę, lecz rozum ostrzega i hamuje przez zbyt emocjonalnym podejściem, jakie mogłoby zakłócić pełen profesjonalizm i fakt, że mimo wszystko, kobieta znajduje się w miejscu, w jakim nie powinna być. Dusząca ręka poczucia obowiązku przygniata i nie pozwala się wyswobodzić naturze ludzkiej, człowieka obdarzonego szczyptą empatii, bo współczuł jej, to oczywiste, rozumiał ból i stratę, nawet jeśli nie były w stałych relacjach, to tragedie takie jak te sprowadzają momentalnie rozbujały w chmurach umysł brutalnie na ziemię. Uświadamiając o kruchości i marności życia, to jak nieprzewidywalne bywa w swej naturze, być może kiełkująca złość rośnie w niewieściej piersi świadoma, że służąc w takiej, a nie innej instytucji, nie była w stanie obronić znajomej, przed zagrożeniem, które pojawiło się nagle i nieoczekiwanie odebrało ostatnie tchnienie.
Skinął głową, ograniczając się w sposób tak małostkowy i obojętny na jej stratę, bojąc się udzielać emocjonalnie, bardziej, niżeli było to konieczne, bo wówczas zatraciliby stabilność w oficjalnej hierarchii. Szarość spojrzenia próbowała wykrzesać z siebie odrobinę ciepła, jednakże wątpił, by mogła to dostrzec otumaniona emocjami, jakie dostrzegał na gładkim licu. Śledził jej ruchy, badał każdy odruch, jakby gotowy powiedzieć: „stop” gdyby naruszyła przestrzeń miejsca zbrodni, lecz wstrzymywał się z tym, nie byli tu pierwsi wszak, a to, co zastali wołało o pomstę do nieba. Zainteresował się jej czynami w sposób widoczny, nie tylko obserwując, ale podchodząc znacznie bliżej, niż było to konieczne. Pogoda była niesprzyjająca chłodne, mroźne powietrze wkradało się pod poły płaszcza. Miał na uwadze, iż kobieta spędziła tu znacznie więcej czasu niż on, a zapewne i jej zimno doskwierało, a jednak nie odsyłał jej do pokoiku w pensjonacie, który wynajmował, miast tego pozwolił, aby czyniła honory w znajdowaniu tropów. – Nie – krótka odpowiedź, potwierdzenie przypuszczenia, śladowa ilość endorfin na myśl o podjęciu tropienia, była to czynność wymagająca spostrzegawczości i myślenia jak oprawca, a jednak z doświadczeniem, jakie dźwigał na barkach, nie sprawiało mu ono większych trudności. Momentalnie, niby ogar myśliwski podjął rzucone wyzwanie, bezceremonialnie odsuwając postać rudowłosej i dając jej sugestywnie znać ruchem dłoni, aby podążyła śladem. Trop, urywał się, meandrował wśród krzaków i karłowatych drzewek, które jakimś cudem przetrwały klimat i wycinkę ostając się w tym miejscu. Szli co najmniej półgodziny, aż do momentu, kiedy dróżka wydeptana przez zwierzynę rozdzielała się na dwie, a krawędź jeziora zdała się oddalać. Mimowolnie wyciągnął srebrną papierośnicę, przedmiot, który zbyt często wzbudzał w młodszym bracie iskierki zazdrości, że akurat to starszemu dziadek oddał coś, z czym niemal nie rozstawał się przez lata służby. Jak zwykle, mimo że namacalnie młodszy kruczek był tysiące kilometrów od nich, to wyraz jego twarzy stał się niemal rzeczywisty, uśmiechnął się, pod nosem i bez słowa poczęstował rudowłosą, o której towarzystwie podczas tropienia niemal zapomniał.
– Vindlingur – westchnął i spojrzał raz jeszcze na ślady. – Chodźmy tędy, tu bardziej cuchnie – szarość popołudnia, oraz dręcząca od kilku godzin okolicę lodowata mżawka skutecznie ochładzały zapał, lecz Soelberg miał przeczucie, że był to wysiłek, który zaprocentuje, jednak nie wiedział jak do całej tej sytuacji, podchodziła Gerda. – Jeśli jest ci zimno, chcesz zawrócić, to teraz jest najlepsza pora, póki jest jeszcze widno i wrócisz po naszych śladach w wiosce, jest pensjonat, mam tam wynajęty pokój. Możesz tam na mnie zaczekać – mówił cicho, stał na tyle blisko nachylony nad kobietą, iż zapachy perfum mieszały się ze sobą w tej niewielkiej przestrzeni między ciałami. Wreszcie spojrzał na nią pytająco i z nieukrywaną troską, był na tyle nieodpowiedzialny, iż ciągnął ją tak daleko, a jednocześnie na tyle świadomy ryzyka, że chciał, aby wróciła bezpiecznie do pensjonatu, mając jednak na uwadze motywację, jaka sprowadziła ją do miejsca, w którym znaleziono ciało, nie spodziewał się wyrazu ulgi po słowach, jakie wystosował względem niej. A jednak wzbraniał się na tę chwilę, przed tonem rozkazującym, bardziej uderzając do jej sumienia i zdrowego rozsądku, testując ją innymi słowy.
Gerda Molander
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Wto 22 Lut - 1:02
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Chwilowy przebłysk animuszu, poderwany przez zaskoczenie i przestraszoną potrzebę upewnienia go, że wiedziała doskonale, co robi – chociaż nie miała pojęcia wcale – pierzchał prędko pod stalowym chłodem jego spojrzenia. Uświadamiała sobie nagle, że nigdy wcześniej nie miała śmiałości spojrzeć mu w oczy tak zdecydowanie, jak uczyniła to teraz, wiedziona wewnętrznym, instynktownym odruchem, byleby przekonać go o tym, że wbrew pozorom nie była tak filigranowa i nierozsądna, że potrafi znieść widok miejsca, w którym swój ślad odcisnęło tak obrzydliwe okrucieństwo, że potrafi również znieść jego gniew, za którego źródło pochopnie rozumiała to, że zwyczajnie musiała mu swoją obecnością przeszkadzać jak drażniąca drzazga nieoczekiwanego odstępstwa od tego, co leżało w jego zamiarze. Im dłużej błądziła jednak orzechowym spojrzeniem po szarym gleczerze jego tęczówek, po raz pierwszy tak odważnie i bezpośrednio rozpoznając ciemniejsze plamki pigmentu rozsypane pośród srebrnych włókien nieprzejednanych oczu, tym silniejsze onieśmielenie wspinało się ciepłym dreszczem po jej karku, rozlewając się po linii napiętych mimowiednie ramion; czuła się istotnie, wbrew temu, o czym chciała go przekonać, bezradna i nieadekwatna. Nierozsądna, choć sama nie wiedziała, czy przez to, że tutaj przyszła, czy bardziej przez to, że odważyła się impulsywnie skrzyżować z nim spojrzenia, naiwnie sądząc, że byłaby zdolna zachować przekonujący rezon – tymczasem czuła jak głos ściska się w krtani niepewnością, dłoń pulsuje zawstydzonym wspomnieniem dotyku jego skóry po tym, jak cofnęła ją z jego nadgarstka, a pod mostkiem podstępne i niewłaściwe coś łagodnie kąsa puls. Ciepła iskra przyjemności czerpanej z jego obecności, zawstydzająco niedyskretna i uporczywa, nie dawała się zadeptać pod blefem pewności siebie; kiedy odwracała spojrzenie, robiła to ze spłoszoną obawą, że mógłby odczytać ją z jej źrenic tak, jak odczytywał najdrobniejsze poszlaki na miejscach zbrodni lub jak odczytywał kłamstwo z twarzy indagowanego podejrzanego. Czy widział? Czy w ogóle na nią patrzył z wystarczającą ciekawością, teraz czy kiedykolwiek, teraz czy podczas wszystkich tych poprzednich wymienianych krótko spojrzeń?
Dojrzenie brunatnego śladu na gałązce otrzeźwiało jednak nagle powracającą świadomością, z czym mają do czynienia, przypominając o niepokoju zaciśniętym kurczowo pod żebrami, o dudniącym niespokojnie sercu, przenikającym przez warstwy ubrania mrozie dzisiejszego dnia. Ślady butów utrwalone w miękkości rozmokłej ziemi odwróciły jej uwagę od przytłaczającego poczucia onieśmielenia i deprymującego podejrzenia, że jedyne, co wzbudzało w nim to nieoczekiwane spotkanie, to niepocieszona irytacja. Odchylając dolne rozgałęzienia krzaków, wypowiadając na głos rzeczowe spostrzeżenie, spodziewała się zawczasu, z przedwczesnym ukłuciem żalu, że Soelberg skorzysta z wymówki, żeby się jej czym prędzej pozbyć i odprawi ją, mając być może przynajmniej na tyle uprzejmości, by nie powiedzieć jej wprost, że jest mu zwyczajnie przeszkodą – ku jej zaskoczeniu to się jednak nie stało. Poruszyła się, zdradzając pewną nerwowość, przekładając ciężar ciała z jednej nogi na drugą, kiedy przystanął blisko niej, by spojrzeć również na znaleziony trop, za którym ruszył wkrótce potem, bez zastanowienia, odruchem ogara łapiącego ślad zwierzyny; i – potknięcie pulsu – gestem zachęcił ją, by podążyła za nim.
Przez kolejne pół godziny usilnie starała się nie zwracać na siebie uwagi; stąpała za nim w zamyślonym milczeniu, spoglądając na przemian na grunt rozciągający się przed nimi w poszukiwaniu dalszych śladów, pod własne stopy co jakiś czas, kiedy wychodzili na miękką, odsłoniętą ziemię, nakrywające większe odciski jego butów, wreszcie – dyskretnie – obserwując samego wysłannika, jego wysoką sylwetkę wyprzedzającą ją o parę kroków, profil twarzy odsłaniający się nad linią ramienia, kiedy badał skupionym spojrzeniem okolicę. Skoncentrowany i zawzięty, spięty i zarazem swobodny w tym, co było mu tak bliskie i jakby odruchowe – uwaga zogniskowana na powziętym zadaniu tak silnie, że miała wrażenie, że nie zważał poza tym na nic więcej, nie na coraz mocniej doskwierające zimno, nie na mżawkę siąpiącą im na głowy od dłuższego czasu, osiadając na włosach lekką mgiełką drobnych pereł, nie na nią samą, jak gdyby zupełnie o niej zapomniał.
Przystanął w końcu, a ona razem z nim, wciąż milcząca, bo nie umiała znaleźć żadnych właściwych słów i przez obawę, że jeśli mu o sobie przypomni, tutaj skończy się wspólność dociekań. Nie chciała wracać. Nie chciała wracać do tej frustrującej bezczynności, kiedy mogła wreszcie coś zrobić. Spostrzegając niespodziewaną łagodność uśmiechu, przełamującą dotychczasową surowość jego twarzy, odwróciła spojrzenie, ponosząc go ku oddalonemu brzegowi jeziora, nad którym wieczór rozkładał swój siny półmrok, niemrawo czując, że było więcej powodów, przez które wolała zostać.
– Nie palę – mruknęła odruchowo, kiedy wyciągnął w jej stronę papierośnicę. – Nie lubię tego zapachu, jest drażniący i trudno się go pozbyć. To trochę niefortunne, zważywszy, że przesiąkłam nim już chyba na stałe, w kruczej straży dymu jest chyba więcej niż tlenu – dodała impulsywnie, zanim zdążyłaby ugryźć się w język, choć wcale nie pytał; zdając sobie sprawę natychmiast, że niezupełnie była to prawda, bo woń dymu osiadła na jego niespodziewanie bliskiej obecności nie przeszkadzała jej wcale, choć drażniła węch wymieszana ze znajomą nutą męskich perfum. Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz, kiedy podmuch wiatru wdarł się za zwój szalika i zadrżała mimowolnie, kuląc ramiona. Była gotowa mimo to podążyć dalej za nim, jego dalsze słowa zatrzymały ją jednak w miejscu – szmer przyjemnego głosu tuż obok, tak blisko, że miała wrażenie, że jej oddech drży poruszony jego cichą wibracją; poruszony myślą, że miałaby czekać – na niego, w jego pokoju – zupełnie bierna i nieużyteczna.
– Nie – odpowiedziała pośpiesznie, podnosząc na niego orzechowe spojrzenie, pełne determinacji i zdecydowania, choć w szerokich talarach źrenic przebłysnęło krótkie roztargnienie, kiedy odnalazła jego wzrok. – Wolałabym zostać z tobą – oznajmiła, czując ciepło rumieńców rozlewające się po policzkach na dźwięk własnego głosu z taką pewnością artykułującego podobne słowa, szeptem śledzącym jego szept. – Nie zniosę bezczynności, tym bardziej nie teraz, kiedy mamy jakiś trop. Nie będę ci przeszkadzać, może mogłabym nawet... może się na coś przydam – oznajmiła nieustępliwie, tonem zaskakująco stanowczym, podnoszącym się odrobinę ponad szept zdeterminowaniem. – Nawet jeśli te ślady nigdzie nas nie doprowadzą, mogłabym się przydać, jeśli wciąż krąży w pobliżu – zasugerowała ostrożnie, nie mając jednak odwagi wypowiedzieć pełnej sugestii na głos. – Chcę pomóc.
Dojrzenie brunatnego śladu na gałązce otrzeźwiało jednak nagle powracającą świadomością, z czym mają do czynienia, przypominając o niepokoju zaciśniętym kurczowo pod żebrami, o dudniącym niespokojnie sercu, przenikającym przez warstwy ubrania mrozie dzisiejszego dnia. Ślady butów utrwalone w miękkości rozmokłej ziemi odwróciły jej uwagę od przytłaczającego poczucia onieśmielenia i deprymującego podejrzenia, że jedyne, co wzbudzało w nim to nieoczekiwane spotkanie, to niepocieszona irytacja. Odchylając dolne rozgałęzienia krzaków, wypowiadając na głos rzeczowe spostrzeżenie, spodziewała się zawczasu, z przedwczesnym ukłuciem żalu, że Soelberg skorzysta z wymówki, żeby się jej czym prędzej pozbyć i odprawi ją, mając być może przynajmniej na tyle uprzejmości, by nie powiedzieć jej wprost, że jest mu zwyczajnie przeszkodą – ku jej zaskoczeniu to się jednak nie stało. Poruszyła się, zdradzając pewną nerwowość, przekładając ciężar ciała z jednej nogi na drugą, kiedy przystanął blisko niej, by spojrzeć również na znaleziony trop, za którym ruszył wkrótce potem, bez zastanowienia, odruchem ogara łapiącego ślad zwierzyny; i – potknięcie pulsu – gestem zachęcił ją, by podążyła za nim.
Przez kolejne pół godziny usilnie starała się nie zwracać na siebie uwagi; stąpała za nim w zamyślonym milczeniu, spoglądając na przemian na grunt rozciągający się przed nimi w poszukiwaniu dalszych śladów, pod własne stopy co jakiś czas, kiedy wychodzili na miękką, odsłoniętą ziemię, nakrywające większe odciski jego butów, wreszcie – dyskretnie – obserwując samego wysłannika, jego wysoką sylwetkę wyprzedzającą ją o parę kroków, profil twarzy odsłaniający się nad linią ramienia, kiedy badał skupionym spojrzeniem okolicę. Skoncentrowany i zawzięty, spięty i zarazem swobodny w tym, co było mu tak bliskie i jakby odruchowe – uwaga zogniskowana na powziętym zadaniu tak silnie, że miała wrażenie, że nie zważał poza tym na nic więcej, nie na coraz mocniej doskwierające zimno, nie na mżawkę siąpiącą im na głowy od dłuższego czasu, osiadając na włosach lekką mgiełką drobnych pereł, nie na nią samą, jak gdyby zupełnie o niej zapomniał.
Przystanął w końcu, a ona razem z nim, wciąż milcząca, bo nie umiała znaleźć żadnych właściwych słów i przez obawę, że jeśli mu o sobie przypomni, tutaj skończy się wspólność dociekań. Nie chciała wracać. Nie chciała wracać do tej frustrującej bezczynności, kiedy mogła wreszcie coś zrobić. Spostrzegając niespodziewaną łagodność uśmiechu, przełamującą dotychczasową surowość jego twarzy, odwróciła spojrzenie, ponosząc go ku oddalonemu brzegowi jeziora, nad którym wieczór rozkładał swój siny półmrok, niemrawo czując, że było więcej powodów, przez które wolała zostać.
– Nie palę – mruknęła odruchowo, kiedy wyciągnął w jej stronę papierośnicę. – Nie lubię tego zapachu, jest drażniący i trudno się go pozbyć. To trochę niefortunne, zważywszy, że przesiąkłam nim już chyba na stałe, w kruczej straży dymu jest chyba więcej niż tlenu – dodała impulsywnie, zanim zdążyłaby ugryźć się w język, choć wcale nie pytał; zdając sobie sprawę natychmiast, że niezupełnie była to prawda, bo woń dymu osiadła na jego niespodziewanie bliskiej obecności nie przeszkadzała jej wcale, choć drażniła węch wymieszana ze znajomą nutą męskich perfum. Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz, kiedy podmuch wiatru wdarł się za zwój szalika i zadrżała mimowolnie, kuląc ramiona. Była gotowa mimo to podążyć dalej za nim, jego dalsze słowa zatrzymały ją jednak w miejscu – szmer przyjemnego głosu tuż obok, tak blisko, że miała wrażenie, że jej oddech drży poruszony jego cichą wibracją; poruszony myślą, że miałaby czekać – na niego, w jego pokoju – zupełnie bierna i nieużyteczna.
– Nie – odpowiedziała pośpiesznie, podnosząc na niego orzechowe spojrzenie, pełne determinacji i zdecydowania, choć w szerokich talarach źrenic przebłysnęło krótkie roztargnienie, kiedy odnalazła jego wzrok. – Wolałabym zostać z tobą – oznajmiła, czując ciepło rumieńców rozlewające się po policzkach na dźwięk własnego głosu z taką pewnością artykułującego podobne słowa, szeptem śledzącym jego szept. – Nie zniosę bezczynności, tym bardziej nie teraz, kiedy mamy jakiś trop. Nie będę ci przeszkadzać, może mogłabym nawet... może się na coś przydam – oznajmiła nieustępliwie, tonem zaskakująco stanowczym, podnoszącym się odrobinę ponad szept zdeterminowaniem. – Nawet jeśli te ślady nigdzie nas nie doprowadzą, mogłabym się przydać, jeśli wciąż krąży w pobliżu – zasugerowała ostrożnie, nie mając jednak odwagi wypowiedzieć pełnej sugestii na głos. – Chcę pomóc.
Ivar Soelberg
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Pon 14 Mar - 20:16
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Lodowate krople mżawki przybrały na sile utrudniając, tym samym drogę, jak i samą obserwację okolicy, pomijając teren, w jakim się znaleźli, było wielce nierozsądnym zostawanie tu dłużej, gdyż nieznajomość okolicznych chaszczy i terenów podmokłych mogła skutkować zabłądzeniem i zupełnym przemarznięciem, którego nawet magia nie nadąży zwalczać. Zdając sobie dodatkowo sprawę z faktu dzielenia, tej nieprzyjemnej pod wieloma powodami wędrówki z Gerdą, musiał liczyć się z ewentualną kapitulacją i taktycznym odwrotem, lecz nie mógłby jej powiedzieć, o tym dosłownie, bowiem kobieta zdradzała iście oślą upartość w towarzyszeniu mu. Rozumiał zawziętość i chęć pomocy, pod jakąkolwiek postacią, jednakże w obecnej sytuacji, to ona stawała się powodem coraz częstszych myśli wysłannika.
Był w swoim żywiole, tak stęskniony za pracą śledczego, iż niemal zapomniał jakież, to zajęcie bywało ekscytujące. Zamknięty w swoim świecie, po nitce do kłębka szukał drogi pokrytej śladami, a znajdując tak upragniony trop, cieszył się w duchu spokojny o następny ruch, ku zaskoczeniu rudowłosa wcale mu nie przeszkadzała, wręcz zniknęła, zdawać by się mogło w cieniu jego sylwetki tak skrupulatnie skupiona na tym, aby nie odstawać na krok, że niemal spoiła się z nim w jedno, a jednak wyczuwał jej obecność, acz znikomą, naturalne było, że nie miała odpowiedniego doświadczenia i przygotowania, aby tak swobodnie poruszać się w tak trudnym terenie, a jednak radziła sobie wcale nie najgorzej, co jedynie utwierdzało wysłannika w przekonaniu o jej determinacji i chęci odkrycia prawdy, ta jak zakładał, była brzydka i niewiele miała z estetycznych walorów, lecz powstrzymywanie jej przed poznaniem całej okrutnej rzeczywistości ich pracy w tym momencie wydawało się niesprawiedliwe.
Uśmiechnął się, na szczere wyznanie, które podyktowało serce, a nie rozsądek to było zaskakująco przyjemne usłyszeć, coś tak banalnie brzmiącego, a jednocześnie wyrażającego jej osobiste zdanie. Stąd nie potrafił zareagować inaczej, niż zwykłym, a jednak nie tak częstym wyrazem wesołości połączonej z lekkim zakłopotaniem. Wiedział, jaki będzie rezultat tej rozmowy, z góry, bez zbędnej złośliwości po prostu czysto teoretycznie przeprowadził ją w myślach, aby przygotować się, jakkolwiek na to co nadeszło i musiał przyznać, że nie zawiódł się, a jego przewidywanie intencji i zachowań ludzkich po raz kolejny udowadniało i uwidaczniało naturalny talent oraz doświadczenie w zawodzie. Kątem oka obejrzał się na rudowłosą istotkę, tak ochoczą i pewną swego, jakby próbując doszukać się w niej czegoś więcej, niżeli tylko wydmuszki uśmiechniętej panny, jaką widywał nieraz w pracy, gdy siedziała za biurkiem w otoczeniu dokumentów, tak pilnie poświęcała się pracy, że za każdym razem potrafił ją zaskoczyć swoją nagłą obecnością tuż przed jej nosem. Odrobinę swobodniejszy w zachowaniu przy starszych stażem koleżankach Molander, tak przy niej za każdym razem czuł dziwne napięcie, podobne do tego, jakie towarzyszy ciału, gdy szykuje się na przyjęcie uderzenia, a jednak tak inne w swym rozumieniu, iż zastanawiające jak głęboko sięga ta rezerwa, tudzież podkład strachu i niepewności, by w oczach młodej kobiety nie ośmieszyć się przypadkiem brakiem istotnych informacji w przekazywanych dokumentach, gdyż umówmy się Soelberg nie trawił papierologii, ta jakimś dziwnym trafem natomiast nagminnie prześladowała jego.
Skinął potwierdzająco głową i ruszył w kierunku zarysu domostwa, które wyłoniło się zza pożółkłej roślinności nabrzeżnej flory. Czarna ściana domostwa zaznaczonego piętnem czasu, budziła zainteresowanie i jakże słuszny niepokój. Chcąc upewnić się, co do dalszych kroków musiał upewnić się w sytuacji. – Menskr – wymamrotane zaklęcie podziałało natychmiast, a rezultat okazał się zawodny, nie tego oczekiwał, aczkolwiek budziło to pewne nadzieje na poszlaki, lecz brak innych osób w okolicy oznaczał, że domniemany podejrzany wykradł się z sideł kruczej straży, jakże to zaskakujące. Grymas niezadowolenia malował się mimowolnie na licu wysłannika, który jednak nie zamierzał rezygnować tak łatwo z podjętego tropu. – Podejdźmy bliżej, nikogo nie ma – kiedy wypowiedział te słowa na głos, poczuł żal w piersi, ale też ulgę, jakby ciężar walki z przeciwnikiem, kiedy miał za plecami rudowłosą nagle opadł i mógł odetchnąć. Podszedł ostrożnie, acz pewnie do domostwa, które lata świetności miało, już zdecydowanie za sobą pozostawiając nadgniłe pale i szkodniki, które zalęgły się w kątach izb.
– Rozejrzyj się za domem. Ja wejdę do środka – zadanie, jakie mógłby powierzyć partnerowi, przypadło jej teren, był płaski dopiero w oddali, malowały się pagórki i pastwiska. Stąd też nie oczekiwał, iż może ich coś zaskoczyć.
Był w swoim żywiole, tak stęskniony za pracą śledczego, iż niemal zapomniał jakież, to zajęcie bywało ekscytujące. Zamknięty w swoim świecie, po nitce do kłębka szukał drogi pokrytej śladami, a znajdując tak upragniony trop, cieszył się w duchu spokojny o następny ruch, ku zaskoczeniu rudowłosa wcale mu nie przeszkadzała, wręcz zniknęła, zdawać by się mogło w cieniu jego sylwetki tak skrupulatnie skupiona na tym, aby nie odstawać na krok, że niemal spoiła się z nim w jedno, a jednak wyczuwał jej obecność, acz znikomą, naturalne było, że nie miała odpowiedniego doświadczenia i przygotowania, aby tak swobodnie poruszać się w tak trudnym terenie, a jednak radziła sobie wcale nie najgorzej, co jedynie utwierdzało wysłannika w przekonaniu o jej determinacji i chęci odkrycia prawdy, ta jak zakładał, była brzydka i niewiele miała z estetycznych walorów, lecz powstrzymywanie jej przed poznaniem całej okrutnej rzeczywistości ich pracy w tym momencie wydawało się niesprawiedliwe.
Uśmiechnął się, na szczere wyznanie, które podyktowało serce, a nie rozsądek to było zaskakująco przyjemne usłyszeć, coś tak banalnie brzmiącego, a jednocześnie wyrażającego jej osobiste zdanie. Stąd nie potrafił zareagować inaczej, niż zwykłym, a jednak nie tak częstym wyrazem wesołości połączonej z lekkim zakłopotaniem. Wiedział, jaki będzie rezultat tej rozmowy, z góry, bez zbędnej złośliwości po prostu czysto teoretycznie przeprowadził ją w myślach, aby przygotować się, jakkolwiek na to co nadeszło i musiał przyznać, że nie zawiódł się, a jego przewidywanie intencji i zachowań ludzkich po raz kolejny udowadniało i uwidaczniało naturalny talent oraz doświadczenie w zawodzie. Kątem oka obejrzał się na rudowłosą istotkę, tak ochoczą i pewną swego, jakby próbując doszukać się w niej czegoś więcej, niżeli tylko wydmuszki uśmiechniętej panny, jaką widywał nieraz w pracy, gdy siedziała za biurkiem w otoczeniu dokumentów, tak pilnie poświęcała się pracy, że za każdym razem potrafił ją zaskoczyć swoją nagłą obecnością tuż przed jej nosem. Odrobinę swobodniejszy w zachowaniu przy starszych stażem koleżankach Molander, tak przy niej za każdym razem czuł dziwne napięcie, podobne do tego, jakie towarzyszy ciału, gdy szykuje się na przyjęcie uderzenia, a jednak tak inne w swym rozumieniu, iż zastanawiające jak głęboko sięga ta rezerwa, tudzież podkład strachu i niepewności, by w oczach młodej kobiety nie ośmieszyć się przypadkiem brakiem istotnych informacji w przekazywanych dokumentach, gdyż umówmy się Soelberg nie trawił papierologii, ta jakimś dziwnym trafem natomiast nagminnie prześladowała jego.
Skinął potwierdzająco głową i ruszył w kierunku zarysu domostwa, które wyłoniło się zza pożółkłej roślinności nabrzeżnej flory. Czarna ściana domostwa zaznaczonego piętnem czasu, budziła zainteresowanie i jakże słuszny niepokój. Chcąc upewnić się, co do dalszych kroków musiał upewnić się w sytuacji. – Menskr – wymamrotane zaklęcie podziałało natychmiast, a rezultat okazał się zawodny, nie tego oczekiwał, aczkolwiek budziło to pewne nadzieje na poszlaki, lecz brak innych osób w okolicy oznaczał, że domniemany podejrzany wykradł się z sideł kruczej straży, jakże to zaskakujące. Grymas niezadowolenia malował się mimowolnie na licu wysłannika, który jednak nie zamierzał rezygnować tak łatwo z podjętego tropu. – Podejdźmy bliżej, nikogo nie ma – kiedy wypowiedział te słowa na głos, poczuł żal w piersi, ale też ulgę, jakby ciężar walki z przeciwnikiem, kiedy miał za plecami rudowłosą nagle opadł i mógł odetchnąć. Podszedł ostrożnie, acz pewnie do domostwa, które lata świetności miało, już zdecydowanie za sobą pozostawiając nadgniłe pale i szkodniki, które zalęgły się w kątach izb.
– Rozejrzyj się za domem. Ja wejdę do środka – zadanie, jakie mógłby powierzyć partnerowi, przypadło jej teren, był płaski dopiero w oddali, malowały się pagórki i pastwiska. Stąd też nie oczekiwał, iż może ich coś zaskoczyć.
Gerda Molander
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Pon 21 Mar - 22:09
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Dźwięk zakłopotanego, krótkiego rozbawienia zaskakiwał ją jeszcze dotkliwiej niż wcześniejszy przebłysk łagodnego uśmiechu, niepowściągany w jej obecności – tym razem, zamiast przezornie odwracać się od tego, co wydawało jej się nieadresowane do niej (uśmiech jak bezgłośny gest sentymentu kierowany ku nieobecnemu z nimi wspomnieniu, być może czyjejś osoby; z pewnością nie przeznaczany jej), spojrzała ku niemu rozszerzoną źrenicą w bezwiednym odruchu, przyciągnięta niespodziewanym brzmieniem jego wesołości, przyjemnie niskim i pomimo nieporęczności swobodnym. Z pewnym zauważalnym opóźnieniem, przemagając pierwsze zaalarmowane szarpnięcie zauroczenia, odpowiedziała mu uśmiechem nieśmiało wkradającym się na spąsowiałe wargi, ciepłym, ale w jakiś sposób wobec niego ostrożnym, symetrycznie do jego rozbawienia zakłopotanym. Zroszone mżawką czoło pochyliła zaraz, spuszczając wzrok ku rozmiękłej ziemi, na ubłocone czubki ich butów skierowane ku sobie jakby w konfidencjonalnej rozmowie toczącej się poza ich niezręcznością, podnosząc go później w bok, niezdolna drugi raz zdobyć się na śmiałość bezpośredniej wymiany spojrzeń; naturalna wstydliwość uniosła jej dłoń do policzka poznaczonego łyskaniem osiadłego deszczu, zgarniając z niego zmokły kosmyk włosów. Była tragicznie świadoma tego, że musiał dostrzegać jej zawstydzenie przejrzyście, oswojony niewątpliwie z językiem ludzkich odruchów i pozawerbalnych sygnałów – było jednak za późno już, by zatrzymać palce wpół ruchu, cofnąć je od różowości oprószonej piegami skóry, zapanować nad niedyskrecją zdradliwej ekspresji. Wsunąwszy kasztanowy pukiel za ucho, wcisnęła natychmiast potem obie dłonie w kieszenie płaszcza, powściągając ich skłonność do nieposłusznej zdradliwości. Ivar, choć prawdopodobnie wszystko dostrzegał wyćwiczonym okiem wywiadowcy, nie dawał jej tego odczuć – była mu za to cicho wdzięczna.
Sumienie karciło ją uporczywym poczuciem nieprofesjonalności swoich odczuć; próbowała przeorientować swoją uwagę, ostudzić zaintrygowaną chęć zerknięcia ku niemu ukradkiem znowu – dręczyła się więc uporczywą myślą o tym, co było przyczyną przypadku ich spotkania, czyniąc je w gruncie rzeczy, niestety, nieszczęśliwym. Coś ścisnęło ją nieprzyjemnie w gardle, kiedy przypominała sobie pozostawiony za sobą fragment ugniecionej szamotającymi się ciałami roślinności, drastyczne fotografie wysypujące się spomiędzy tektury teczki na podłogę przy jej biurku, złowrogą czerń druku informującego, że sprawca tych wszystkich okrucieństw nie został jeszcze ujęty – inaczej, że teczka ta pozostawała otwarta, czekająca kolejnych kobiecych imion. Inaczej: że znajdowała się na opustoszałych obrzeżach miasta, przemoknięta i zmarznięta, błądząc po terenie mogącym nosić ciężar kolejnej ofiary nawet w tej chwili, za kolejnym drzewem, kolejnym zgęstnieniem roślinności. Że sama mogłaby zostać znalezioną o świcie przez przypadkowego, nieświadomego spacerowicza. Nieprzewidziana obecność Soelberga wydała jej się wobec tej myśli jeszcze bardziej znacząca, choć już nie w ten sam sposób co niedługo przedtem; wolałabym zostać z tobą, wybrzmiałe chwilę wcześniej jej głosem, nabierało również nowego wybrzmienia, nie tak śmiałego i buńczucznie zdeterminowanego, choć nie odważyłaby się wypowiedzieć tego w tym nowym tonie.
Podążyła za nim posłusznie dalej, niezdolna podtrzymywać dłużej krzywizny uśmiechu na zbladłym licu. Niebo, ciemniejące coraz bardziej, powlekając się burością nieprzyjaznego wieczoru, zraszające grząską ziemię z narastającą siarczystością, wydawało jej się nagle przytłaczające i złowrogie; trzymała się tym razem bliżej kroczącego przed nią mężczyzny, podświadomie poszukując w jego towarzystwie uśmierzenia niepokoju. Przeżarta korozją czasu i warunków sylwetka domu, zdająca się niepewnie wsparta na spróchniałym, toczonym wilgocią szkielecie, nieszczególnie zachęcała do rozgoszczenia się w jej sieniach i kiedy Ivar zaproponował, żeby rozejrzała się na zewnątrz na jego tyłach, odetchnęła w duchu – nie była to, mimo wszystko, ulga; raczej nikłe pocieszenie łagodniejszego zła wobec deprymującego pomysłu rozdzielenia się, na który w pierwszej chwili chciała zaoponować, szybko jednak powściągnięta skrępowaną myślą, że mogłaby zabrzmieć zwyczajnie tchórzliwie – determinacja, podjudzona podobną obawą, podparła trzeszczący cokół odwagi, zatrzymując protest za ustępliwym milczeniem zsiniałych ust.
Obchodząc chylącą się postawność domostwa, zanurzając się w rzucany przezeń zimny cień, wyczuwała na karku przejmujący oddech nerwowego niepokoju. Kiedy uniosła rękę, by przesunąć nią po chropowatej teksturze poczerniałej ściany, palce drżały jej dostrzegalnie silniej niż zazwyczaj, badając ustępy lodowatego, grubego muru, za którym – jak sobie wyobrażała – znajdował się gdzieś wysłannik, niezmiennie obecny i czujny, pomimo narastającego poczucia ryzykownego odosobnienia. Deszcz szemrał miękko o zazielenione od porostów i mchu dachówki, uderzał dźwięcznie o blaszane koryto rynien, a ciężkie, nabrzmiałe krople spadały jej na ramię, strącone z jej krawędzi; wieczór zapowiadał się nachmurzony i bezgwiezdny. Wysunęła się wreszcie spod ściany na tylne podwórko, orzechowym spojrzeniem badając scenerię zdominowaną rozkapryszoną, nieupilnowaną zielenią, nabierającą w deszczu intensywnej, głębokiej barwy – trawa, poprzetykana nietępionymi chwastami, zaszeleściła o jej łydki, kiedy wystąpiła dalej, rozglądając się w pozornie uspokojonym skupieniu, sięgając wzrokiem w głąb rozmytej deszczem okolicy, przy mrugnięciu strącając wilgoć z rzęs na bladość policzków. Pośród gęstych kęp roślinności, niedaleko miejsca, w którym przystanęła, wiła się ścieżka niedawno udeptanych źdźbeł – a ona, spojrzawszy w kierunku okien domu przelotnie, zdecydowała podążyć za nią zaledwie kawałek, by upewnić się, że nie był to tylko trop włóczącego się psa czy innej, zupełnie nieszkodliwej, obecności.
Sumienie karciło ją uporczywym poczuciem nieprofesjonalności swoich odczuć; próbowała przeorientować swoją uwagę, ostudzić zaintrygowaną chęć zerknięcia ku niemu ukradkiem znowu – dręczyła się więc uporczywą myślą o tym, co było przyczyną przypadku ich spotkania, czyniąc je w gruncie rzeczy, niestety, nieszczęśliwym. Coś ścisnęło ją nieprzyjemnie w gardle, kiedy przypominała sobie pozostawiony za sobą fragment ugniecionej szamotającymi się ciałami roślinności, drastyczne fotografie wysypujące się spomiędzy tektury teczki na podłogę przy jej biurku, złowrogą czerń druku informującego, że sprawca tych wszystkich okrucieństw nie został jeszcze ujęty – inaczej, że teczka ta pozostawała otwarta, czekająca kolejnych kobiecych imion. Inaczej: że znajdowała się na opustoszałych obrzeżach miasta, przemoknięta i zmarznięta, błądząc po terenie mogącym nosić ciężar kolejnej ofiary nawet w tej chwili, za kolejnym drzewem, kolejnym zgęstnieniem roślinności. Że sama mogłaby zostać znalezioną o świcie przez przypadkowego, nieświadomego spacerowicza. Nieprzewidziana obecność Soelberga wydała jej się wobec tej myśli jeszcze bardziej znacząca, choć już nie w ten sam sposób co niedługo przedtem; wolałabym zostać z tobą, wybrzmiałe chwilę wcześniej jej głosem, nabierało również nowego wybrzmienia, nie tak śmiałego i buńczucznie zdeterminowanego, choć nie odważyłaby się wypowiedzieć tego w tym nowym tonie.
Podążyła za nim posłusznie dalej, niezdolna podtrzymywać dłużej krzywizny uśmiechu na zbladłym licu. Niebo, ciemniejące coraz bardziej, powlekając się burością nieprzyjaznego wieczoru, zraszające grząską ziemię z narastającą siarczystością, wydawało jej się nagle przytłaczające i złowrogie; trzymała się tym razem bliżej kroczącego przed nią mężczyzny, podświadomie poszukując w jego towarzystwie uśmierzenia niepokoju. Przeżarta korozją czasu i warunków sylwetka domu, zdająca się niepewnie wsparta na spróchniałym, toczonym wilgocią szkielecie, nieszczególnie zachęcała do rozgoszczenia się w jej sieniach i kiedy Ivar zaproponował, żeby rozejrzała się na zewnątrz na jego tyłach, odetchnęła w duchu – nie była to, mimo wszystko, ulga; raczej nikłe pocieszenie łagodniejszego zła wobec deprymującego pomysłu rozdzielenia się, na który w pierwszej chwili chciała zaoponować, szybko jednak powściągnięta skrępowaną myślą, że mogłaby zabrzmieć zwyczajnie tchórzliwie – determinacja, podjudzona podobną obawą, podparła trzeszczący cokół odwagi, zatrzymując protest za ustępliwym milczeniem zsiniałych ust.
Obchodząc chylącą się postawność domostwa, zanurzając się w rzucany przezeń zimny cień, wyczuwała na karku przejmujący oddech nerwowego niepokoju. Kiedy uniosła rękę, by przesunąć nią po chropowatej teksturze poczerniałej ściany, palce drżały jej dostrzegalnie silniej niż zazwyczaj, badając ustępy lodowatego, grubego muru, za którym – jak sobie wyobrażała – znajdował się gdzieś wysłannik, niezmiennie obecny i czujny, pomimo narastającego poczucia ryzykownego odosobnienia. Deszcz szemrał miękko o zazielenione od porostów i mchu dachówki, uderzał dźwięcznie o blaszane koryto rynien, a ciężkie, nabrzmiałe krople spadały jej na ramię, strącone z jej krawędzi; wieczór zapowiadał się nachmurzony i bezgwiezdny. Wysunęła się wreszcie spod ściany na tylne podwórko, orzechowym spojrzeniem badając scenerię zdominowaną rozkapryszoną, nieupilnowaną zielenią, nabierającą w deszczu intensywnej, głębokiej barwy – trawa, poprzetykana nietępionymi chwastami, zaszeleściła o jej łydki, kiedy wystąpiła dalej, rozglądając się w pozornie uspokojonym skupieniu, sięgając wzrokiem w głąb rozmytej deszczem okolicy, przy mrugnięciu strącając wilgoć z rzęs na bladość policzków. Pośród gęstych kęp roślinności, niedaleko miejsca, w którym przystanęła, wiła się ścieżka niedawno udeptanych źdźbeł – a ona, spojrzawszy w kierunku okien domu przelotnie, zdecydowała podążyć za nią zaledwie kawałek, by upewnić się, że nie był to tylko trop włóczącego się psa czy innej, zupełnie nieszkodliwej, obecności.
Ivar Soelberg
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Czw 24 Mar - 20:54
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Stoicka postawa względem rudowłosej przyczyniła się do odcięcia się od emocji, jakie mimowolnie zakiełkowały w umyśle wysłannika po jej reakcji, mowie ciała, czy spojrzeniu. Dostrzegając tak wiele, mógł śmiało kreślić podejrzenia i snuć scenariusze, które w większym, bądź mniejszym stopniu pokrywały się z faktycznym stanem rzeczy. Jednakże był daleki od czynienia podobnych zabiegów względem panny Molander. Udawał zatem, że nie widzi, że nie dostrzega tego, co dzieje się pod płaszczem tych sugestywnych reakcji, pozostając być może okrutnie obojętny, ale świadomy. Ponadto położenie oraz sytuacja nie były najlepsze do czynienia jakichkolwiek głębszych analiz i prób zrozumienia, tudzież podjęcia, tej kruchej nici konwersacji. Pozwolił, aby dziewczyna oddaliła się, a on niespiesznie obserwował jej sylwetkę jak znikała zza progiem kamiennego domostwa. Westchnięcie pełne wyczekiwania i skrywanej dotychczas niewyrażonej emocji, wypłynęło swobodnie spomiędzy sinych, od chłodu warg. Dłoń w skórzanej rękawicy ujęła pewnie żelazną klamkę drzwi i nie napotkawszy oporu, a jeno skrzypienie zardzewiałych zawiasów, wszedł do środka, w którym panował ze wszech miar obraz chaosu, syfu i nędzy. Biednie wyposażona chata okazywała się miejscem jedynie tymczasowym, a przynajmniej tak wywnioskował na pierwszy rzut oka. Półmrok panujący w głównej izbie pozwolił na pobieżny rzut oka. Natomiast ciekawość skierowała kroki wysłannika, ku palenisku, które chociaż wygasłe, nie było wcale zimne, wręcz przeciwnie delikatne ciepło przebijało się nawet przez materiał zimowej rękawiczki, promieniowało na policzki, rozchodząc się po twarzy. Świadomość, że deptali oprawcy po piętach, nadawała śledztwu rozpędu, dodatkowy zapał energii był wskazany po początkowych porażkach i ślepym dochodzeniu kryminalnych. Szarość tęczówek przeskakiwała w poszukiwaniu jakichkolwiek rzeczy osobistych po zrujnowanym kredensie, półkach okrytych warstwą kurzu i pajęczych sieci, a natrafiając na legowisko, gdyż łóżkiem tego nie było można nazwać, skrzywił się paskudnie. Niczym leże dzikiego zwierza równie odrażające, jak i cuchnące, było zbirem brudnych koców i poduszek w chaotycznym nieładzie porzuconych jedyną wartościową, na pierwszy rzut oka rzeczą w tym chlewie był niewielkich rozmiarów notatnik, tudzież kalendarz w twardej okładce wyglądał na stosunkowo nowy zakup, gdyż niepoznaczony czasem, ni brudem taki obraz na pierwszy rzut oka prezentował. Dopiero jego przekartkowanie mogło upewnić oficera co do trafności tego spostrzeżenia. Niezwłocznie należało wezwać kruczą straż, by zabezpieczyła i przeszukała dom. Z tą myślą przechadzał się po pustym salonie i kuchni i ku jego zdziwieniu, tam właśnie natrafił na coś, co przykuło, nie tyle oko, co wyczulony zmysł słuchu kruka. Po chwili dokładniejszego wpatrywania się w deski, pod nogami, mógłby przysiąść, że te kryły zejście do piwnicy i faktycznie tak było, bez wahania podważył deski, a te z łatwością odeszły od konstrukcji ukazując tym samym mroczną i wąską gardziel jamy.
Wyczulony na magiczne zabezpieczenia z migającym nieśmiało promyczkiem zaklętym w dłoni schodził po kamiennych schodach w dół. Domy podobne temu kryły w swych podziemiach często piwnice, składowano tu zapasy na zimę, a chłód i stała temperatura pozwalały zachować zmagazynowaną żywność w świeżości przez długie tygodnie. Co dziwne w miejscu zerwanych desek, powinna znajdować się klapa prowadząca pod ziemię. Ten oczywisty, ale łatwy po dokładniejszej obserwacji kamuflaż został zdemaskowany, a zawartość spiżarni wyjaśniała czym było to spowodowane.
Zapach w pierwszej chwili nie dawał tak, o sobie znać z czasem począł doskwierać, słodkawo-mdlący odór rozkładu. Na ciężkim drewnianym stole do ćwiartowania tuszy zwierzęcej leżało ciało, bez głowy, bez kończyn, krew jeno z wolna spływała wydrążonym w drewnie kanalikiem do wiadra. Niezidentyfikowane zwłoki, nie były jedynym makabrycznym widokiem w pomieszczeniu. W dali na hakach podwieszonych do sufitu zwisały kawały mięsa, przy ścianie natomiast na półkach piętrzyły się słoje, a ich zawartością, bynajmniej nie były korniszony. Obrazu tego dopełniały narzędzia, cała ich gama rozwieszona na kamiennej ścianie. Dawała do zrozumienia, z jakim zagrożeniem się borykają i budziła niemą wściekłość do oprawcy, który więcej ze bestii, miał w sobie, niźli z człowieka. Odraza i strach zakiełkowały w piersi mężczyzny, który natychmiast wrócił myślami do rudowłosej. Wyszedł tak szybko, jak było to możliwe, po krętych i nierównych schodach, ku górze, by zaczerpnąć świeżego powietrza, by rozwiać tę lepką i nieprzyjemną woń, co jak macka przylega do ciała.
Drzwi frontowe omal nie wypadły z zawiasów, gdy Soelberg potraktował je z bara i pospiesznie opuścił przeklęty dom. Jego wzrok błądził w poszukiwaniu rudowłosej, a bladość lica zrosił zimny pot. Czuł jak nigdy wcześniej, że nie powinno jej tu być, to nie miejsce dla takich jak ona.
– Gerda!?
Wyczulony na magiczne zabezpieczenia z migającym nieśmiało promyczkiem zaklętym w dłoni schodził po kamiennych schodach w dół. Domy podobne temu kryły w swych podziemiach często piwnice, składowano tu zapasy na zimę, a chłód i stała temperatura pozwalały zachować zmagazynowaną żywność w świeżości przez długie tygodnie. Co dziwne w miejscu zerwanych desek, powinna znajdować się klapa prowadząca pod ziemię. Ten oczywisty, ale łatwy po dokładniejszej obserwacji kamuflaż został zdemaskowany, a zawartość spiżarni wyjaśniała czym było to spowodowane.
Zapach w pierwszej chwili nie dawał tak, o sobie znać z czasem począł doskwierać, słodkawo-mdlący odór rozkładu. Na ciężkim drewnianym stole do ćwiartowania tuszy zwierzęcej leżało ciało, bez głowy, bez kończyn, krew jeno z wolna spływała wydrążonym w drewnie kanalikiem do wiadra. Niezidentyfikowane zwłoki, nie były jedynym makabrycznym widokiem w pomieszczeniu. W dali na hakach podwieszonych do sufitu zwisały kawały mięsa, przy ścianie natomiast na półkach piętrzyły się słoje, a ich zawartością, bynajmniej nie były korniszony. Obrazu tego dopełniały narzędzia, cała ich gama rozwieszona na kamiennej ścianie. Dawała do zrozumienia, z jakim zagrożeniem się borykają i budziła niemą wściekłość do oprawcy, który więcej ze bestii, miał w sobie, niźli z człowieka. Odraza i strach zakiełkowały w piersi mężczyzny, który natychmiast wrócił myślami do rudowłosej. Wyszedł tak szybko, jak było to możliwe, po krętych i nierównych schodach, ku górze, by zaczerpnąć świeżego powietrza, by rozwiać tę lepką i nieprzyjemną woń, co jak macka przylega do ciała.
Drzwi frontowe omal nie wypadły z zawiasów, gdy Soelberg potraktował je z bara i pospiesznie opuścił przeklęty dom. Jego wzrok błądził w poszukiwaniu rudowłosej, a bladość lica zrosił zimny pot. Czuł jak nigdy wcześniej, że nie powinno jej tu być, to nie miejsce dla takich jak ona.
– Gerda!?
Gerda Molander
Re: 08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Nie 3 Kwi - 18:04
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
W innych okolicznościach – spokojniejszych, niepoznaczonych doskwierającym dreszczem wzbierającego w sercu przestrachu – pomyślałaby, że moment, który uchwycił ją w kadr tego miejsca w tym czasie, miał w sobie coś zwyczajnie pięknego; natura, nieposkramiana niczyją dłonią, zagarniająca cierpliwie spłachcie niepielęgnowanego ogrodu, nabierała w deszczu ciemnych, głębokich barw, świetlistego połysku spływającego po rozłożystych liściach wiecznie zielonych krzewów, odpornych na siarczysty mróz skandynawskiej zimy, rozrosłych bujnie pod starym, poszczerbionym płotem, niegdyś prawdopodobnie białym, teraz zszarzałym ze starości, zazielenionym od warstwy meszku, przełykanym powoli przez dziczejącą roślinność. Białe plamy śniegu rozrzucone po rozległym ciele opustoszałych pastwisk, pokrywały się dropiatym cętkowaniem od ciężkich kropli deszczu, nakrapiane jak blade ramiona pod ciepłą okrywą odzieży, noszące mgławicę rdzawych, drobnych piegów i mrowiące na skórze ciarki, rozbudzone chłodem i nerwowym niepokojem. Wysoka trawa ocierająca się o jej łydki, widocznie zmęczona, wyłoniona spod stopionego kobierca zlodowaciałego śniegu, który dociskał ją w ostatnim czasie do ziemi, potrząsała przygarbionymi źdźbłami jakby otrząsała się z senności; ścieżka wydeptana pomiędzy jej kępami wyprowadziła tymczasem Gerdę dalej, ku wyłamanemu prześwitowi w upadającym ogrodzeniu, które przekroczyła ostrożnie, rzuciwszy krótkie spojrzenie w kierunku domu. Przestrzeń była komfortowo otwarta, tylko gdzieniegdzie, między wykrawanymi w terenie płachtami łąk, wystawały strzeliste szpalery koniecznych zadrzewień. Gdyby okoliczności były przyjaźniejsze, pomyślałaby zapewne, że powinna wrócić tu w lepszym czasie – na wiosnę, kiedy krzewy obsypią się gęstym kwiatem, ciężkimi pąkami otwierającymi się wraz z dotykiem rosy i pierwszych promieni słońca, a pastwiska pokryją się cętkami wypuszczonych na popas zwierząt; choć może nikt w tym miejscu takich już nie trzymał.
Wygnieciony w trawie szlak urywał się nagle niedaleko dalej, a ona przystanęła, rozczarowana, zarazem odczuwając łagodną ulgę; podniosła czoło pod duże krople deszczu, nie przestającego nabierać ferworu, choć dostrzegła to z pewnym roztargnieniem dopiero teraz. Wełna płaszcza, nasiąkła wodą, zdawała się cięższa na jej ramionach. Przez chwilę rozważała przemienienie się w ptasią formę, by obejrzeć najbliższą okolicę z góry, sprawdzić, czy znajdzie gdzieś jeszcze jakiekolwiek ślady, czy szlak wznawiał się gdzieś dalej, myślała o tym jednak niechętnie – lot podczas deszczu był wyjątkowo męczący i wymagający, a ona nie powinna oddalać się nadto od wysłannika, nie uprzedzając go wcześniej o tym; myśl, że mógłby być jej nieobecnością zmartwiony niosła w sobie wprawdzie cień ignorowanej słodyczy, przede wszystkim wydawała się jednak kłopotliwa.
Wcisnęła dłonie głębiej w ciepłe gawry kieszeni, tocząc spojrzeniem wokół jeszcze raz, mrużąc nieznacznie oczy; świadomość, że w miejscu tak spokojnym, urokliwie sielskim, przydarzały się podobnie okropne rzeczy, zdawała jej się jeszcze trudniejsza do przełknięcia, krew rozlana w tym miejscu jeszcze bardziej wzburzająca – jak człowiek, przystający być może w tym samym miejscu, być może podczas wiosennych dni przesiąkniętych zapachem nagrzanej ziemi i otwierających się kwiatów, mógł być tak okrutnym? Czy spacerował wąskimi uliczkami miasteczka? Odwiedzał lokalne piekarnie? Ucinał grzeczne pogawędki ze sprzedawczynią w regularnie odwiedzanym sklepie? Przysiadał na ławce w parku z książką; w tym samym parku, w którym później, wieczorem, zostawiał kolejne ciało?
Podniesiony głos wysłannika, wołający ją z cienia zostawionego za sobą domostwa, sprawił, że wzdrygnęła się, przestraszona, po raz kolejny wyrwana jego obecnością z rozmyślań – tym razem jednak odruchowe zlęknienie nie minęło wraz z realizacją, z kim ma do czynienia; odwróciła się natychmiast, sięgając kasztanem wejrzenia w stronę czarnej, pochylającej się jakby, sylwetki domu, teraz zdając sobie sprawę dopiero, jak bardzo się od niego oddaliła. Ton jego głosu, tak donośnego przez szum tnącego powietrze coraz silniej deszczu, sprawił, że znów poczuła szarpnięcie nerwowych mdłości; ruszyła natychmiast z powrotem, przechodząc przez wyłamane przejście w ogrodzeniu, wyłaniając się zza potrząsanych deszczem krzewów, brodząc przez nastroszoną trawę z powrotem, nagle mając wrażenie, że grunt pod jej stopami jest zdradliwie grząski, nieprzyjemnie śliski; przemokły jej buty i nogawki, przemakał płaszcz, włosy lepiły się do policzków, łaskocząc skronie. Narastał w niej podrażniony, przejęty niepokój i przyspieszyła jeszcze kroku, poszukując nerwowym spojrzeniem sylwetki mężczyzny, zaglądając ku małemu okienku, w którym wyobrażała sobie go wcześniej – w końcu wyłonił się zza ściany domu, a ona, poruszona impulsywną obawą, wyszemrała w myślach pospieszne zaklęcie, teleportując się bliżej, niepomna ryzyka związanego z robieniem tego w emocjonalnym roztargnieniu. Z cichym trzaskiem zniknęła i z cichym trzaskiem pojawiła się bliżej, czyniąc jeszcze parę pospiesznych kroków, by mimowiednie sięgnąć dłonią do jego rękawa, schwycić materiał w palce przy zgięciu łokcia, podnosząc przejęte spojrzenie ku jego twarzy.
– Wszystko w porządku? – spytała, lustrując wyraz jego twarzy, odnajdując w jego mocnym spojrzeniu coś nowego; nieprzyjemny przebłysk obrzydzenia i niepokoju wobec tego, co znalazł zapewne w środku. – Coś znalazłeś? – spytała blado, choć wyraźnie czuła na języku ostry kształt innego pytania: kolejna?
Osuwając dłoń z jego rękawa, poruszyła się, chcąc go najwyraźniej wyminąć – zobaczyć, w głupim zrywie brawury, na własne oczy.
Wygnieciony w trawie szlak urywał się nagle niedaleko dalej, a ona przystanęła, rozczarowana, zarazem odczuwając łagodną ulgę; podniosła czoło pod duże krople deszczu, nie przestającego nabierać ferworu, choć dostrzegła to z pewnym roztargnieniem dopiero teraz. Wełna płaszcza, nasiąkła wodą, zdawała się cięższa na jej ramionach. Przez chwilę rozważała przemienienie się w ptasią formę, by obejrzeć najbliższą okolicę z góry, sprawdzić, czy znajdzie gdzieś jeszcze jakiekolwiek ślady, czy szlak wznawiał się gdzieś dalej, myślała o tym jednak niechętnie – lot podczas deszczu był wyjątkowo męczący i wymagający, a ona nie powinna oddalać się nadto od wysłannika, nie uprzedzając go wcześniej o tym; myśl, że mógłby być jej nieobecnością zmartwiony niosła w sobie wprawdzie cień ignorowanej słodyczy, przede wszystkim wydawała się jednak kłopotliwa.
Wcisnęła dłonie głębiej w ciepłe gawry kieszeni, tocząc spojrzeniem wokół jeszcze raz, mrużąc nieznacznie oczy; świadomość, że w miejscu tak spokojnym, urokliwie sielskim, przydarzały się podobnie okropne rzeczy, zdawała jej się jeszcze trudniejsza do przełknięcia, krew rozlana w tym miejscu jeszcze bardziej wzburzająca – jak człowiek, przystający być może w tym samym miejscu, być może podczas wiosennych dni przesiąkniętych zapachem nagrzanej ziemi i otwierających się kwiatów, mógł być tak okrutnym? Czy spacerował wąskimi uliczkami miasteczka? Odwiedzał lokalne piekarnie? Ucinał grzeczne pogawędki ze sprzedawczynią w regularnie odwiedzanym sklepie? Przysiadał na ławce w parku z książką; w tym samym parku, w którym później, wieczorem, zostawiał kolejne ciało?
Podniesiony głos wysłannika, wołający ją z cienia zostawionego za sobą domostwa, sprawił, że wzdrygnęła się, przestraszona, po raz kolejny wyrwana jego obecnością z rozmyślań – tym razem jednak odruchowe zlęknienie nie minęło wraz z realizacją, z kim ma do czynienia; odwróciła się natychmiast, sięgając kasztanem wejrzenia w stronę czarnej, pochylającej się jakby, sylwetki domu, teraz zdając sobie sprawę dopiero, jak bardzo się od niego oddaliła. Ton jego głosu, tak donośnego przez szum tnącego powietrze coraz silniej deszczu, sprawił, że znów poczuła szarpnięcie nerwowych mdłości; ruszyła natychmiast z powrotem, przechodząc przez wyłamane przejście w ogrodzeniu, wyłaniając się zza potrząsanych deszczem krzewów, brodząc przez nastroszoną trawę z powrotem, nagle mając wrażenie, że grunt pod jej stopami jest zdradliwie grząski, nieprzyjemnie śliski; przemokły jej buty i nogawki, przemakał płaszcz, włosy lepiły się do policzków, łaskocząc skronie. Narastał w niej podrażniony, przejęty niepokój i przyspieszyła jeszcze kroku, poszukując nerwowym spojrzeniem sylwetki mężczyzny, zaglądając ku małemu okienku, w którym wyobrażała sobie go wcześniej – w końcu wyłonił się zza ściany domu, a ona, poruszona impulsywną obawą, wyszemrała w myślach pospieszne zaklęcie, teleportując się bliżej, niepomna ryzyka związanego z robieniem tego w emocjonalnym roztargnieniu. Z cichym trzaskiem zniknęła i z cichym trzaskiem pojawiła się bliżej, czyniąc jeszcze parę pospiesznych kroków, by mimowiednie sięgnąć dłonią do jego rękawa, schwycić materiał w palce przy zgięciu łokcia, podnosząc przejęte spojrzenie ku jego twarzy.
– Wszystko w porządku? – spytała, lustrując wyraz jego twarzy, odnajdując w jego mocnym spojrzeniu coś nowego; nieprzyjemny przebłysk obrzydzenia i niepokoju wobec tego, co znalazł zapewne w środku. – Coś znalazłeś? – spytała blado, choć wyraźnie czuła na języku ostry kształt innego pytania: kolejna?
Osuwając dłoń z jego rękawa, poruszyła się, chcąc go najwyraźniej wyminąć – zobaczyć, w głupim zrywie brawury, na własne oczy.
Ivar Soelberg
08.12.2000 – Jezioro Lagarfljót – I. Soelberg & G. Molander Nie 3 Kwi - 21:16
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Siarczyste krople deszczu ostro zacinały przy gwałtownych podmuchach wiatru. Chłód rozlewający się po twarzy tworzył maskę zastygłą w grymasie rodzącego się w trzewiach gniewu i niepewności, cóż za krwawa masakra, jakiż potwór zdolny był do takich aktów przemocy, czy w ludziach doprawdy zgasło wszelkie dobro? Świadom, jak krucha była to od zawsze wiara, niczym skorupka jajka nie napawała, nigdy optymizmem, spokojem ducha, o bezpieczne jutro. Widok, jakiego doświadczył, być może nie był najgorszy w jego karierze, lecz bezsprzecznie, mógł znaleźć się w parszywej dziesiątce podobnych. Koszmarna sceneria zapadała w pamięci, a o tyle była gorsza, iż przed oczami stawały zaginione lub martwe kobiety ze zdjęć. Ta wiedza, że ktoś zdolny był do postępowania wbrew wszelkim normom społecznym, nie stanowiła nowości w jego karierze, lecz z każdym takim przypadkiem, z każdą nową sprawą, która nadszarpywała tę warstwę ochronną, swoisty bufor bezpieczeństwa, prawdziwą tarczę w walce z tego typu kanaliami, czuł się coraz to bliższy im, niżeli organizacji, której przysięgał. Jakby sam sposób myślenia, rozumienie tych czynów, kierunek, w jakim oni podążają, co tak naprawdę próbują osiągnąć, niezależnie czy zbrodnia ma charakter chaotyczny w emocjach i pod impulsem poczyniony, czy jest zaplanowanym z góry opracowanym planem, istną strategią przedstawiającą, każdy najmniejszy detal, tak aby oddalić, zwieść i odciągnąć od siebie widmo pościgu kruczych, swego rodzaju ramienia zemsty. Nie był w tym osamotniony, wielu przed nim podobnie zatraciwszy się, w tych zawiłościach psychiki błądziło, niby w labiryncie cieni z kagankiem chybotliwego płomyczka, którym oświetlało się drogę prowadzącą ku wyjściu.
Odetchnął, a grymas ten dramatyczno-tragiczny obraz maski wysłannika znikł, rozpłynął się w powietrzu. Deszcz mieszający się z płatkami śniegu, tańczącymi na wietrze wkradał się za kołnierz, drażnił swą przenikliwą lodowatością. Gdy płatek zagubionego puchu zlepił rzęsy, nieme przekleństwo opuściło usta oficera. Był rozdrażniony nieobecnością jej. Dlaczego wbrew temu, co jej powiedział, oddaliła się od chaty? Rozkaz, polecenie, którego winna posłuchać, potulnie i posłusznie dostosować się do wytycznych poskutkowało, w efekcie wyrazem jego troski, chociaż skrywanej pod płaszczykiem irytacji, bo przecież nie mógłby jej wprost powiedzieć, że się martwi, prawda? Przeklęty iście barani upór, jakby więcej mający z głupoty, niźli lotności umysłu.
Kiedy zduszone przez trawę i stłumione, przez deszcz kroki usłyszał, mignęła mu – dosłownie i w przenośni, znikając i pojawiając się niespodziewanie blisko. Chęć surowej reprymendy cisnęła się na usta, zdusił jednak tę emocję, tak szkodliwą w relacji z młodszą i ledwie opierzoną ptaszyną. Podcinanie skrzydeł, bywało uciążliwe i deprymowało, lecz konstruktywna krytyka, miała swe zalety – uczyła.
– Zaniepokoiło mnie twoje zniknięcie, miałaś nie oddalać się – odnajdując kasztanowe oczęta, poczuł ulgę i dziwne, lecz jednocześnie przyjemne uczucie spokoju, jej obecność przywróciła mu równowagę. Była stanowczo zbyt przenikliwa, musiał pilnować się, z reakcjami i tym, co mówi, upomniał się momentalnie.
– Tak – wiedział, nim słowo wypłynęło spomiędzy ust, co zrobi. Widział to oczami wyobraźni, jej postawa mu to szeptała, a oczy jedynie potwierdzały czyn. Musiał ją zatrzymać. Złapał w locie, jak jastrząb sójkę, w szpony dłoń, co zsuwała się z materiału płaszcza, nie pozwolił jej na choćby krok, ku chacie zagradzając drogę, zmyślnie swoim ciałem, asekurując drugą ręką jej talię, aby nie wymknęła się w podrywie ostatniego zrywu. Jak w tańcu, przybrali pozę niepozwalającą partnerce na dominację. Zdusił w zarodku jej intencje. – Nie, już za dużo widziałaś. Nie powinno cię tu być. – Słowa wypowiedziane z czającą się surowością w głosie, szarość spojrzenia nieuległa, zimna i obdarta ze wszelkiego ciepła, jakim jeszcze przed momentem ją darzył. – Musimy wracać. – Słowa rzucone z mniejszą siłą, jednak nawet wiatr nie zdołał ich zdusić. Teleportował ich do wioski, do pensjonatu, gdzie wynajmował pokój, wszak widział jak przemokła, jak zziębła. Naraził ją.
Ivar i Gerda z tematu
Odetchnął, a grymas ten dramatyczno-tragiczny obraz maski wysłannika znikł, rozpłynął się w powietrzu. Deszcz mieszający się z płatkami śniegu, tańczącymi na wietrze wkradał się za kołnierz, drażnił swą przenikliwą lodowatością. Gdy płatek zagubionego puchu zlepił rzęsy, nieme przekleństwo opuściło usta oficera. Był rozdrażniony nieobecnością jej. Dlaczego wbrew temu, co jej powiedział, oddaliła się od chaty? Rozkaz, polecenie, którego winna posłuchać, potulnie i posłusznie dostosować się do wytycznych poskutkowało, w efekcie wyrazem jego troski, chociaż skrywanej pod płaszczykiem irytacji, bo przecież nie mógłby jej wprost powiedzieć, że się martwi, prawda? Przeklęty iście barani upór, jakby więcej mający z głupoty, niźli lotności umysłu.
Kiedy zduszone przez trawę i stłumione, przez deszcz kroki usłyszał, mignęła mu – dosłownie i w przenośni, znikając i pojawiając się niespodziewanie blisko. Chęć surowej reprymendy cisnęła się na usta, zdusił jednak tę emocję, tak szkodliwą w relacji z młodszą i ledwie opierzoną ptaszyną. Podcinanie skrzydeł, bywało uciążliwe i deprymowało, lecz konstruktywna krytyka, miała swe zalety – uczyła.
– Zaniepokoiło mnie twoje zniknięcie, miałaś nie oddalać się – odnajdując kasztanowe oczęta, poczuł ulgę i dziwne, lecz jednocześnie przyjemne uczucie spokoju, jej obecność przywróciła mu równowagę. Była stanowczo zbyt przenikliwa, musiał pilnować się, z reakcjami i tym, co mówi, upomniał się momentalnie.
– Tak – wiedział, nim słowo wypłynęło spomiędzy ust, co zrobi. Widział to oczami wyobraźni, jej postawa mu to szeptała, a oczy jedynie potwierdzały czyn. Musiał ją zatrzymać. Złapał w locie, jak jastrząb sójkę, w szpony dłoń, co zsuwała się z materiału płaszcza, nie pozwolił jej na choćby krok, ku chacie zagradzając drogę, zmyślnie swoim ciałem, asekurując drugą ręką jej talię, aby nie wymknęła się w podrywie ostatniego zrywu. Jak w tańcu, przybrali pozę niepozwalającą partnerce na dominację. Zdusił w zarodku jej intencje. – Nie, już za dużo widziałaś. Nie powinno cię tu być. – Słowa wypowiedziane z czającą się surowością w głosie, szarość spojrzenia nieuległa, zimna i obdarta ze wszelkiego ciepła, jakim jeszcze przed momentem ją darzył. – Musimy wracać. – Słowa rzucone z mniejszą siłą, jednak nawet wiatr nie zdołał ich zdusić. Teleportował ich do wioski, do pensjonatu, gdzie wynajmował pokój, wszak widział jak przemokła, jak zziębła. Naraził ją.
Ivar i Gerda z tematu