Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    02.12.2000 – Sypialnia Lassego – L. Nørgaard & S. Fenrisson

    2 posters
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    02.12.2000

    Wiedział, że nie powinien był przychodzić. Wiedział na tej samej zasadzie, na jakiej Orfeusz był świadom, że nie wolno mu było odwracać się przez ramię, by spojrzeć na twarz swej ukochanej, a mimo to, wbrew sobie, odrywał wzrok od świetlistego wyjścia z tunelu, by po raz ostatni dostrzec błysk strachu w jej jasnym, zaskoczonym spojrzeniu. Teraz stał więc nieruchomo po przeciwnej stronie ulicy, przyglądając się ginącym w półmroku fasadom, pobielanej kamienicy o wysokich, łukowato wykończonych oknach, budowli podobnej do wielu pozostałych, zmurszałych budynków w dzielnicy Ostatniej Walkirii, gdzie miasto nabierało ambiwalentnej natury, różnorodne niczym abstrakcyjne kształty zamknięte w okrągłym oczku kalejdoskopu – proste, do szpiku pragmatyczne wzniesienia, ociosane gładko jak tekturowe pudełka oraz wiekowe zabytki architektury, ledwie podsmalone Wielkim Pożarem, lecz wciąż oblepione sztukateriami popękanego gipsu oraz winietą sepii, która skradała się futrzana krawędzią wokół zmatowiałych okien. W ciemności grudniowego zmierzchu, pośród labiryntów brukowanych ulic, mógłby pominąć tę kamienicę; choć długie tygodnie omijał to miejsce z intencjonalną świadomością własnego tchórzostwa, dzisiaj nie musiał odszukiwać wzrokiem czarnego numeru, naklejonego jak tatuaż na jej murowanej skórze, by rozpoznać zasłonięte materiałem okno na parterze, lśniące bladym światłem, na którego tle wyróżniał się zarys stojącej na parapecie rośliny, powyginanej niczym jakieś egzotyczne, nieruchome stworzenie – zbyt dobrze zatrzymał w świadomości wnętrze mieszkania, jego skrzypiące, brązowe deski, poprzecierane smugami szarości oraz niewielki ogród na tyłach budynku, gdzie podwiędłe rośliny oplatały się wokół wiklinowych krzeseł, skrzypiących i nasiąkniętych deszczem, a słońce nie chybiło nigdy śreżogą swych ciepłych promieni. Pamiętał, jak palili tam razem, a papierosowy dym unosił się w powietrzu leniwym obłokiem, pamiętał, jak podstarzała sąsiadka przynosiła im kawę w blaszanych kubkach, pamiętał, jak wspólny ton ich perlistego śmiechu niósł się echem po ciasnej przestrzeni, wdzierając się pomiędzy szpary w ukruszonych cegłach. Ostatni raz zaciągnął się cygaretką, po czym rzucił ją na bruk, przydeptując końcówkę filtra podeszwą buta – pomarańczowe oczko żaru otworzyło się strupieszale, gasnąc gwałtownie, pozostawiwszy na chodniku drobny kopiec popiołu.
    Dwuskrzydłowe drzwi uchyliły się posłusznie, wpuszczając go ku gardzieli kwiecistego holu, którego podłoga ułożona została kafelkami w biało-zieloną szachownicę i ciągnęła się aż ku jednemu z mieszkań na parterze, gdzie niewielki, okrągły wizjer zdawał się łypać ostrzegawczym wzrokiem na krótki korytarz, teraz mokry i śliski od śniegu, który topniał, spływając pojedynczymi kroplami z materiału ciemnego płaszcza. Liche światło wewnątrz klatki schodowej odcinało się żółtym odcieniem od bielejącego blasku dopiero co rozpostartych na niebie gwiazd, drobnych cekinów układających się nad jego głową w zawiły labirynt konstelacji, które przypominały świetlne malunki na podobieństwo naskalnych zdobień – od czasu wypadku gołe niebo wzbudzało w nim wątłą obawę, charakterystyczny dreszcz sunący żmijowatym zygzakiem wzdłuż kręgosłupa, jak gdyby podświadomie lękał się, że wilczy atawizm, zaklęty głęboko w jego wnętrzu, wychynie na powierzchnię przedwcześnie, ledwie pod poświatą srebrzystej łuny księżyca. Przekleństwo genetyki pozostawało wpisane w jego świadomość kłutą raną rozpaczy – na skórze pozostawiającą ledwie rzęsę czerwonego draśnięcia, lecz wewnątrz trzewi wbijającą się głęboko w narządy, przebijającą wpół mięśnie i uszkadzającą splątane tętnice. Westchnął cicho, czując, jak wraz z cienką warstwą szronu, która zebrała się na ubraniach, tajał również jego niepokój, sztubackie wątpliwości rozciągające się widmem ponad jego rozsądkiem, chłodne i groźne nie powinieneś, wypowiadane matczynym głosem, pełnym tak nietypowej dla niej surowości i zakłopotania.
    Zatrzymał się przed drzwiami i przełknął ślinę, która wciąż nosiła jeszcze słodkawy posmak wypitej w domu butelki wina, zdławiony teraz cierpkością wypalonego na dworze papierosa, drapiącego nadwyrężoną śluzówkę gardła przytępionymi pazurami nikotyny – porzuciwszy orzeźwiające podmuchy grudniowego wiatru i chłodne, zimowe powietrze, wnętrze kamienicy wydawało mu się duszne i lepkie. Zderzył knykcie z twardą fakturą drzwi, po czym przechylił się lekko, wspierając lewe ramię o ścianę, jakby niespodziewanie zakręciło mu się w głowie – z daleka od tłocznych pomieszczeń muzeum, wcześniejsze, infantylne pragnienie czegoś więcej nabierało rzeczywistych kształtów, ignorując kłujące pnącza awersji i wątpliwości, drzazgi racjonalnego opanowania, które wbiły się w skórę tak głęboko, że nie sposób było wyciągnąć ich spod cienkiej powłoki linii papilarnych. Przypomniał sobie bezmyślną swobodę, na jaką pozwolił sobie w obecności Viktora. Przypomniał sobie słowa pouczenia egzekwowane twardym, surowym głosem Sohvi. Przypomniał sobie obietnicę Eitriego, obraz szerokiego krajobrazu Finlandii, tak bliski, tak klarowny, tak czysty. Tak daleki od wszystkich myśli, które skłębiły się pod kopułą czaszki, kiedy zamek w drzwiach jęknął metalicznym szczękiem, a drzwi uchyliły się, rzucając snop światła na kafelkową posadzkę korytarza. Uniósł lekko brodę, odklejając ramię od ściany i zerkając na niego z pewnym nieokreślonym wyrazem niemego porozumienia.
    Przyszedłem po swoje rzeczy. – wyjaśnił w końcu, a kącik jego ust wpierw drgnął, po czym skłonił wargi do rozchylenia się w szerszym, przesadnie ciepłym uśmiechu. – Wpuścisz mnie do środka, czy mam tu tak stać, dopóki któryś z sąsiadów nie pomyśli, że podglądam cię przez dziurkę do klucza? – uniósł lekko brwi, rzucając mu prowokacyjne spojrzenie.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Wiedział, że nie powinien go zapraszać. Wiedział to na tej samej zasadzie, na jakiej syn kupca świadom był, iż nie powinien podpływać do Lorelei – a jednak płynął, niesiony swoim pragnieniem i głupią pychą, przekonaniem, że oto i on jest tym, który przetrwa, zbyt nierozsądny by zrozumieć wyrok, który na siebie nałożył. Zastanawiał się, czy widział ją na szczycie skały, kiedy pożerał go Ren, kiedy woda zalewała płuca, a ciemność zawijała się wokół jego kostek palcami z długich traw i czarnych węży. Lasse chyba również tonął, choć nadal był na powierzchni, choć siedział teraz na materacu swojego łóżka z nogami podwiniętymi pod siebie, stanowiąc jedynie fragment widoku swojej sypialni, niczym nikła postać na obrazie, ulepiona trzema machnięciami pędzla. Świat wokół niego – ten świat, który układał powoli własnymi dłońmi, znosząc do mieszkania wszystkie te książki, starocie, kieliszki i butelki, w których umierały suszone kwiaty – pierwszy raz od miesięcy wydał mu się obcy, jakby nie był wcale jego sypialnią, nie jego pokojem, a miejscem oczekiwania, pomieszczeniem tonącym w pomarańczowym półmroku i ustawicznym milczeniu, przesiąkniętym zapachem pozostałości jego kąpieli i czarnej orchidei wgryzionej w zielony sweter. Ten sam zielony sweter, w którym nie było mu do twarzy, ale który naciągnął dziś na nagą skórę z obietnicą złożoną samemu sobie. Nie chciał mu go oddać, nagle zaczął darzyć go wielkim sentymentem.
    Myślał o jego słowach, o tej dwuznacznej, okrutnej uwadze, którą rzucił na pożegnanie, a na której brzmienie on prychnął z kpiną, choć kpinie tej bliżej było do wyrzutu. Nie pamiętał, w którym momencie uświadomił sobie, co czuje; nie pamiętał nawet czy był to jeden moment, długi i głośny, czy zbitek tych mniejszych, mozaika drobnych fragmentów kolorowego szkła – jego oddechu, uspokajającego się zaraz przy nim, szeptanych wieczorem słów, które zawsze zostawały na wargach niczym fioletowy nalot z leśnych jagód, tego śmiechu, kiedy siedzieli latem w ogrodzie na tyłach kamienicy, a Lasse wyobrażał sobie, jak go całuje, a potem w kółko powtarza, że jest zakochany. Nie umiał. Przypominał sobie, jak obce wydawało mu się kiedyś to uczucie, jak ubogi był w dobre słowa, kiedy jego młodsze siostry wypłakiwały sobie oczy, co miesiąc przez kogoś innego, a on z typowym sobie cynizmem rzucał surowe kto tym razem znad czytanej w pokoju dziennym książki. Pewnego maja Siljie przeleżała miesiąc w łóżku, pisząc wiersz za wierszem (zawsze o łzawiących różach i oczach w kolorze bursztynu), podczas gdy Ida i Caja przychodziły do niej z kolejnymi kubkami gorącej czekolady i kładły sobie jej głowę na kolana. To tylko jeden człowiek, nie można oddać tyle jednemu człowiekowi. Pukanie do drzwi – Lasse zgasił papierosa w kryształowej popielniczce na stoliku nocnym i wstał. Miał wrażenie, że widzi siostrę bliźniaczkę i Irene siedzące w ciemności salonu – ich dziewczęce twarze w dymie kadzidła, czerwona cygaretka palona na spółę, uważne spojrzenia dwóch par oczu rzucane znad partii kart. Równie oceniające co wzruszone. Myślicie, że powinienem? – spytałby, gdyby były czymś ponad duchy. Wysłałby sobie porozumiewawcze spojrzenie, przetasowały karty. I tak byś nie posłuchał, nigdy nie słuchasz.
    Droga przez kilka metrów korytarza mogła trwać nawet lata – równie dobrze całe wieki – a mimo to, kiedy otworzył drzwi, cała fasada budowanej ostatnimi godzinami wątpliwości runęła, krusząc się u jego stóp, jakby przez cały ten czas była tylko cienką warstwą szkła.  Nagle wróciły do niego tamte trzy kieliszki ginu, które wypił po powrocie do domu – przypomniała mu się butelka na parapecie i alkoholowe ciepło na policzkach. Odpowiedział na uśmiech, równie szeroko i przechylił lekko głowę, słuchając brzmienia jego głosu, sposobu, w który odbijał się od wysokich sufitów kamienicy. Wydał mu się znowu bliski w tej żartobliwej uwadze, jakby nie dzielił ich ten długi, pusty miesiąc, tamta krzykliwa, brzydka kłótnia, tamte słowa zazdrości, na które Lasse pozwolił sobie w muzeum.
    - A nie podglądasz? – zdziwił się, siląc się na przesadzoną, dramatyczną niewinność, na zmarszczony w konsternacji nos i ściągnięte brwi. – To całkiem niezręczne, bo zdążyłem już powiedzieć pani Dahl spod dwójki, żeby w razie kolejnego incydentu poszczuła cię psami. To co prawda dwa ślepe jamniki, ale jestem pewien, że zwęszą krew – wyjaśnił, wzdychając przy tym z głębokim przejęciem, choć kąciki ust znów drgnęły ku górze w rozbawionym uśmiechu. Otworzył szerzej drzwi, wpuszczając go do środka, boleśnie świadom tego jak oczywista i naturalna była jego obecność w tym mieszkaniu, jak idealnie pasował do tego wdzięcznego chaosu, do wszystkich tych ram i luster, perskich dywanów i spalonych do połowy świec. I w myśli tej przysunął się bliżej, kładąc dłoń na jego karku i całując w policzek - gest niemal przyjacielskiego przywitania. Niemal, bo zbyt wiele było w nim tej uśmiechniętej filuterii, a wargi zbyt długo dotykały skóry, palce mocniej zacisnęły się na szyi. – Książka jest w sypialni, na parapecie. – Nie odsunął się, zamiast tego podnosząc wzrok tak, by wbić go w jego oczy z pewnością, która była teraz kwestią gry aktorskiej. Stali więc w korytarzu, kilka metrów od drzwi sypialni, kilka od wyjścia z mieszkania i Lasse pomyślał, że utknęli na granicy. Jak zwykle.


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Grunt to nie przywiązywać się do niczego, grzmiało zawsze mantrą ojcowskiej reprymendy, jego surowym, gniewnym spojrzeniem, które nie zalśniło nigdy wilgotnym błyskiem żalu, gdy przykładał dłoń do zwierzęcego boku, chcąc poczuć na opuszkach palców dreszcz przebiegający pod końską skórą, wychwycić nagły skurcz mięśni i nerwów, ostatni objaw życia, które brudną strugą krwi ściekało z rozciętej rany. W Húsavíku nie wolno było przyzwyczajać się do żadnego stworzenia, żadnej owcy o oczach lśniących jak dwa czarne opale, żadnego psa ujadającego żałośnie na zardzewiałym łańcuchu, żadnego kota drapiącego łapą w zamknięte, zmętniałe kutnerem szronu okna; pamiętał szpaka ze złamanym skrzydłem, którego trzymał pod łóżkiem w pudełku po butach, obwiązując zranioną kończynę bandażem i kawałkiem sztywnej tektury, pamiętał, jak Fenris bez wahania skręcił zwierzęciu kark, zaciskając grube palce na ptaku mniejszym od jego dłoni – nazywał to litością. Trzeba wiedzieć, kiedy ukrócić czyjeś cierpienia. W życiu nie wolno było przywiązywać się do ludzi: życzliwych uśmiechów, ciepłych zapachów w oziębłych już kieszeniach, płaszczy zgarbionych na wieszaku, niczym futra obdarte z martwego ciała, okularów pasujących tylko do jednej pary oczu, grzebieni, na których lśnił jeszcze skręcony włos z pochylonej nad umywalką głowy. Wystrugany pod mantrę apodyktycznych, rodzicielskich przykazań nie potrafił zatrzymać przy sobie nikogo – zbierał pocałunki składane ciepłem spąsowiałych ust na odsłoniętej skórze, odciski warg zsuwające się wzdłuż odchylonej szyi w dół po rękojeści mostka, cudze ramiona, układające się w kościste debry pod jego brodą, klisze spojrzeń o wymiennej barwie tęczówek; spoglądał na Lasse, którego twarz wyłaniała się spomiędzy obłoków papierosowego dymu i wyobrażał sobie, że mógłby trzymać go w swoich ramionach, z dala od złowrogo nastroszonego świata, mógłby poczuć na języku cierpkość jego drogich perfum, przesączających ubrania wonią czarnej orchidei, mógłby zamknąć oczy i słyszeć, jak ich serca biją zgodnie w tym samym, emocjonalnym riffem znajomej już melodii. Nie potrafił jednak trafnie określić uczuć, które wyłaniały się z pragnienia prostej fizyczności – była to zazdrość, dobroć, czułość, spokój, zachwyt, nadzieja, oddanie. Była to radość, wdzięczność, namiętność, niecierpliwość i zapał – lecz nie była to miłość.
    Obce słowo z nieistniejącego słownika, wyraz bez definicji, wygrawerowany na sercu hieroglif, którego, mimo upływu lat, nie potrafił odczytać – miłość tkwiła w jego ciele jak przeszczepiony narząd, który odrzucił objęcia otaczających go tkanek, bolesny i rozjątrzony, zajęty pąsowym obrzękiem zakażenia, rozlewający się po czole febrycznym drżeniem gorączki, wbrew naturze i rozsądkowi utrzymywany jednak na siłę w ciasnej klatce żeber. Wydawało mu się, że wilcze kły zatopiły się w jego kibici głębiej, niż powinny, odginając kości, zahaczyły o pulsujący mięsień, pozostawiając na nim zabliźniony odcisk szczęk, piętno pewnego atawistycznego zezwierzęcenia, dzikości stworzenia, które mogło zostać oswojone, lecz cofnięto przed nim dłoń zbyt wcześnie, zbyt gwałtownie i niecierpliwie – skrycie wierzył, że tkwiła w nim jakaś fundamentalna wada, czerw zarazy, sprawiającej, że gdy patrzył w lustro zbyt długo, nie dostrzegał w nim własnego odbicia, a wydłużoną, sobaczą kufę o zmierzwionym futrze i oczach inkrustowanych czerwienią. Zawsze pragnął sądzić, że był dobrym człowiekiem, łagodnym i wyrozumiałym, tymczasem zdradzały go własne zmysły, sny na jawie, rozciągnięte w stupor nieokreślonego lęku, obrazy, które wyganiał spod zamkniętych powiek, szemrając płytkim, nierównym oddechem pośród zmiętych fałd kołdry – niekiedy śniło mu się, że bogowie uwięzili go w zwierzęcym ciele już na zawsze, zmuszając, by odgryzał sobie kończyny jedna po drugiej, przeżuwając je aż po pobielałe szkliwo odsłoniętych kości; innym razem senność wyobraźni przenosiła go z powrotem na rodzinny kuter, skąd obserwował, jak ojciec wypada za burtę, niknąc w atramentowej otchłani wzburzonej zatoki – zanim głowę zakrywała mu fala, wyciągał rozpaczliwie rękę w jego stronę, a on za każdym razem, wbrew ludzkim odruchom, pozwalał mu zatonąć.
    O Lasse śnił rzadko, bo jego obecność zawsze zbyt wiele czasu zajmowała mu na jawie, rażąc skrajnościami, do których tak łatwo się skłaniał – kiedy był dobry, wydawał mu się niesamowity, lecz kiedy był zły, okazywał się gniewny i okrutny; od rozmowy w muzeum dzieliło ich kilka godzin i ścierpły posmak przelanego przez gardło alkoholu, zalegającego ciepłem przyjemnej swobody, która sprawiała, że słowa wydobywały się z krtani, jeszcze zanim jej struny przestawały drżeć pojedynczym szarpnięciem artykulacji, ruchy nabierały senności, w której tkwiła jednak pewna upragniona nieostrożność, łakoma i spragniona wolności.
    Wyczują we mnie pobratymca. – odparł, unosząc zieleń spojrzenia, która błysnęła przenikliwie, rozjaśniona triumfalnym uśmiechem. – I zgodnie rzucą się na ciebie. – uniósł triumfalnie brodę; sądził, że mieszkanie wyda mu się obce i zniekształcone, tymczasem, kiedy wszedł do środka, jego wnętrze otoczyło go z naturalną troskliwością, niepomne kłótni, której krzykliwe, perfidne słowa zastygły wówczas w uszczerbkach tynkowanych ścian, przycupnęły na półkach, pomiędzy książkami, przegryzły się przez obite materiałem meble jak papierosowy dym, duszny i ciężki do wyrugowania – nie dostrzegł żadnego śladu po scysji, która tak ich poróżniła, nie w pogrążonym chaosem pokoju, pośród wszystkich ozdobnych ram, lśniących luster i perskich dywanów i nie na własnej duszy. Być może nie przyglądał się zbyt uważnie.
    A mój sweter… – zaczął przeciągłym, prowokacyjnym tonem, unosząc powoli wzrok, gdy Lasse nachylił się bliżej, pozostawiając drzazgę pojedynczego pocałunku na jego lewym policzku, wciąż jeszcze spąsowiałym od grudniowego chłodu. – Gdzie jest? – dokończył, przez chwilę przyglądając mu się w bezruchu, po czym zniżając spojrzenie ku zieleni wełnianego ubrania, którego zdobiona uwypukleniami obręcz kołnierza zalegała tuż nad wcięciem mostka i rozchylając usta w rozbawionym, nieco filuternym uśmiechu, zanim jednoznacznym ruchem nie przysunął się bliżej, zmuszając go, by dotknął plecami ściany wąskiego, pogrążonego w ciszy korytarza. Prawą dłonią sięgnął ku jego lędźwiom, drugą zatrzymując na gołej skórze odsłoniętego karku, by odgiąć palcami miękki flausz swetra; nachylił twarz bliżej ku niemu, zatrzymując ją na chwilę w niewielkiej odległości, czując, jak na skórze zbiera się ciepło mieszających się ze sobą oddechów, zanim nie sięgnął jego warg, kradnąc z nich winną słodycz pocałunku. – Będę musiał zabrać go sobie sam. – zmrużył na moment oczy, odnajdując kobaltowy odcień jego zawężonych tęczówek, lecz nie odsunął się przy tym wcale, pozwalając, by ich usta wymieniły się drażliwymi muśnięciami dotyku, kiedy mówił.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Nie znał horroru straszniejszego niż własne ciało – jego skóry pękającej cienkimi liniami krwistych zadrapań, jego serca bijącego w rytmach zbyt szybkich i zbyt nieregularnych, jego mózgu dręczącego go ostrymi krawędziami obsesyjnych myśli i trzecim okiem przymkniętym w czuwającym półśnie. Jego ciało było dojrzewającym w gorączce koszmarem, było jego więzieniem, jedynym nawiedzonym domem, w którego bezładnych korytarzach przyszło mu ugrząźć. W otępieniu przyglądał się kształtom swoich dłoni, liniom palców, kiedy unosił je ku twarzy i badał jej rysy w lustrze, szukając brzydoty – podłużnych rozcięć na powierzchni policzka, ropiejących ran odkrywających czerniejącą tkankę. Nic. Pamiętał tamtą noc, kiedy jako kilkunastolatek chwycił kuchenny nóż i stojąc boso na porcelanowych kafelkach, przyglądał się zniekształconym odbiciom rozbłyskujących w metalu ostrza. Próbował znaleźć w nich siebie, ale zamiast tego dostrzegał tylko wspomnienie ulatującej z niego paniki. Wyobrażał sobie, że mógłby kolejny raz spróbować wyciąć z siebie swój dar (chorobę) – być może przez te wszystkie lata nie oddawał się temu w pełni, może nie próbował wystarczająco mocno, może podświadomie się powstrzymywał. Teraz mógłby znaleźć jego źródło i wyciągnąć z siebie jak cienką, srebrną nić, jak jeden kryształek o migdałowym kształcie otwartego oka. Nóż z metalicznym brzdękiem upadł na ziemię, kiedy głos matki rozdarł ciszę za jego plecami rozpaczliwym brzmieniem jego imienia. Co robisz, co robisz, co robisz, puść, zostaw, ojciec, wróć do łózka, znowu, Lasse, znowu. Pamiętał jak płakał, gdy ona trzymała go w mocnym objęciu jej długich, szczupłych ramion; pamiętał jak obca i niewyraźna wydawała się być przez kurtynę załzawionych oczu, jak wykrzywiona stała się jej zawsze elegancka twarz, rys jej malowanych na bordowo ust, latami będących jego jedyną wiedzą o świecie otaczającym rodzinną posiadłość. Pomyślał, że nigdy nie ucieknie. Pomyślał, że jego ciało jest pułapką.
    Pułapką, gdy nawiedzały go wizje; pułapką gdy w bezwładzie szmacianej lalki staczał się ze ściany wąwozu, pułapką, gdy nie mógł wyjść z murów swojego pokoju, gdy wszechświat zamykał się nad nim w prętach jego domowego więzienia, a potem otwierał z szalbierczym zgrzytem zamka, pozwalając mu wyjść na wolność, wejść w dorosłość, która przypominała połacie rodzinnego ogrodu zamieniające się w ciemności głębokich lasów. Tak jakby chowane pod kluczem zwierze mogło żyć w dziczy, jakby ptak trzymany w pudełku mógł istnieć poza jego bezpiecznymi granicami. W lesie wszystko było przecież takie nowe, groźne i letalne – w cieniach jego świerków ludzie byli równie piękni co niebezpieczni, ich dłonie gładkie i zachłanne, słowa słodkie i fałszywe, otępiające zmysły, gdy kładły się komplementami i mądrymi twierdzeniami na płatkach jego uszu. Bał się ich. Bał się ich szybkich oddechów wżerających się w jego skórę jak zaraza, palców ciągnących za włosy i za język, obietnic, których nie chcieli dotrzymywać. Bał się miłości, która mogła nadejść, gdyby pozwolił komuś zostać dłużej - na śniadanie, na kilka słów o przebiegu dnia.
    Być może popełnił błąd. Safír jednak miał jeden z tych uśmiechów, które wydawały się Lasse niesamowite w swoim cieple i szczerości – wtedy, kiedy znali się jeszcze tak krótko, uśmiech ten zdawał się nierealny. Chciał go testować, scałowywać grymas z kącików jego ust i raz po raz sprawdzać czy wróci. Był inny niż wszyscy ci znalezieni w lesie mężczyźni, z którymi spał w tamtym czasie. Nie było w nim tej przebrzydłej, wymuszonej wyniosłości, zarozumiałego tonu akademika, sztywnej maniery kogoś, kto desperacko poszukuje władzy w swoich dłoniach i słabości w cudzych oczach. Lasse poczuł, że mógłby schować się w jego ramionach i nie obawiać się, iż te mógłby go udusić, zbyt długo wciskając palce w miękki punt na jego szyi. Wstydził się tego przeświadczenia, tak jak wstydził się tego, jak często o nim myśli, jak szybko jego myśli gubią się na dźwięk jego imienia, jak naiwnie i niedojrzale brzmiały jego prośby o to, by stad wyjechali razem, kiedy pijany winem opierał nos o jego policzek. Wstyd palił wnętrzności, przeżerał tkanki jak syczący kwas lub jad węża, a potem gniewem wkradał się za ciemne oczy. Bo był zły, był wściekły – na siebie, na niego, na okrutną małostkowość otaczającego ich świata. Kolejny raz wyobrażał sobie, jak mówi mu, że go kocha, a wtedy tamten wymyślony Safír tłumaczył mu, że źle to odebrał, że musi iść, że to głupie. Przypominał sobie, że nie byli swoi, nie byli dla siebie na własność, że całują innych ludzi i sypiają w innych mieszkaniach. Czasem zmuszał się do tego dla zasady i z czystej złośliwości, potem przesypiajac cały dzień, zawsze tak samo pusty i zbrukany, wściekły na każdego z nich, bo nie byli tym, czego potrzebował. Złe oczy, złe dłonie, jego twarz wciśnięta w poduszkę lub policzkiem przylegająca do ściany – byle nie widzieć, nie patrzeć. I kiedy Safír wracał, Lasse znowu był zły, znowu krzyczał, znowu zamykał za nim drzwi mieszkania, którego ściany zdążyły już wchłonąć dźwięk wszystkich tych okrutnych słów, które w niego wymierzył. Z tęsknoty, z frustracji.
    Teraz żałował i nagle pragnął go przepraszać, obiecywać ze to ostatni raz, że już nie będzie, chciał wplątywać zapewnienia poprawy w przerwy między pocałunkami. Zapomniał jednak o tych planach, gdy bliski głos wybrzmiał przeciągłą, urokliwą prowokacją, kiedy spojrzenie spłynęło niżej, a on odpowiadał na nie szerokim, szelmowskim uśmiechem, niemal niewinny, pozbawiony winy i nieswojego swetra. Nie spodziewał się tego ruchu, ale poddał się mu posłusznie, plecami przywierając do ściany, biodrami do jego bioder, rozchylając lekko wargi w oczekiwaniu na pocałunek. Smakował winem, dymem z papierosa, sobą – smak, który Lasse znał i który w końcu mu odebrany przyprawił go o ucisk w trzewiach, przyjemnym ciepłem rozlewającym się wzdłuż ciała, aż do palców, które teraz wyciągały się ku Safírowi, gdy kładł dłoń lekkim ruchem na jego odkrytej szyi.
    - Skąd pewność, że ci na to pozwolę? – szept pytania drażniąco otarł się o jego usta, ale w głosie rozbrzmiewały iskry wyzwania, rozbawienia przeplatanego z teatralną, przesadzoną spolegliwością. Miał przymknięte oczy, oddech coraz płytszy i uśmiechał się do niego w ten sam błogi, rozanielony sposób. Nie pamiętał już o alkoholu, nie pamiętał o kłótni, nie pamiętał o artykule, o polerowanych podłogach muzeum. – To bezczelne z twojej strony, min elskede, nie uważasz? – mówił dalej, przeciągając głoski, rozciągając je śpiewnie wzdłuż rodzimego zwrotu. Bliskość gryzła go w skórę i jego własna niecierpliwość wydała mu się nagle wadą upiornie trudną do zwalczenia, wadą fatalną. Dłoń ułożona na szyi przesunęła się nieznacznie, a kciuk sunąć zaczął wzdłuż linii jego szczęki, naznaczając powolnymi ruchami drogę do dolnej wargi. Westchnął głęboko, nadal pieczołowicie odgrywając żal, nadal bawiąc się swoją krotką rolą, której łagodny wydźwięk nadawał mu wygląd odległy od jego wyuczonej surowości. Spojrzenie zsunęło się niżej, wzdłuż twarzy, zaczepiając się w końcu z kolejnym filuternym uśmiechem o materiał zakrywający nachylone nad nim ramiona. – Przywiązałem się do tego swetra – oznajmił i na kilka następnych chwil pozbawił go szansy na odpowiedź, sięgając do jego ust wyczekiwanym pocałunkiem, tym razem mocniejszym i dłuższym, chowającym w swojej zachłanności cały miesiąc tamtej rozłąki. Wolna dłoń, ta która do tej pory przylegała knykciami do ściany w niemal kapitulującym geście, teraz znów znalazła się w cieple dzielących ich skrawków przestrzeni, wsuwając się pod materiał ubrania na brzuchu. – Ten też chcę.


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Bywał ofiarą własnej pamięci – miękkiej jak wosk, uginającej się pod ciepłem cudzej obecności i czułym dotykiem dłoni, zagłębiających się w uległej parafinie jego świadomości, umyśle skłonnym zapominać i wybaczać; lgnął do światła, które tkwiło w ludziach, nawet tam, gdzie była to ledwie iskierka pośród zakurzonego mroku, płomyk, który parzył go w dłonie, gdy nieuchronnie podchodził zbyt blisko, podsycał skwierczące zarzewie, niczym ćma podlatująca do wabika lśniącej w ciemności lampy, kołysząca się delirycznie w nimbie jej ciepła, dopóki to nie sparzyło jej cienkich skrzydeł, śmiercią ukracając naiwność i wiarę, nierozsądną krótkowzroczność, która przekładała cudze samopoczucie ponad własne możliwości. Pozwalał, by ciągnięto go za rękawy swetra, zatapiano zaczerwienione płaczem nosy w debrze obojczyków, wyciągano swój gniew i frustrację, by ostatecznie wpaść w ciepło troskliwie rozłożonych ramion – możesz dotrzymać mi towarzystwa?, pytano, możesz zrobić mi zakupy?, możesz pomóc mi w pracy?, możesz poczekać, dopóki nie zasnę?, możemy porozmawiać?, a on na wszystkie te pytania odpowiadał zgodnym refrenem: tak, tak, tak. Przychodził w środku nocy, wyćwiczony jak pies na dźwięk metalowego dzwonka, naprawiał, głaskał i pomagał, zgadzał się zawsze, bo bał się, co mogłoby się wydarzyć, gdyby się nie zgodził – wciąż pamiętał puste, nieobecne spojrzenie Rasmusa, bezwładne ciało, prowizorycznie przykryte bawełnianym kocem, którego nie chciał podnosić, a który mimo to odgiął się pod jego palcami, nagle nienaturalnie ciężki, niczym nasiąknięty wodą drelich; przypominał topielca, którego zwleczono któregoś lata na drewniane molo w porcie, człowieka o napuchniętej, sinej twarzy i oczach czerwonych od słonej wody, a on pomyślał, że gdyby był tu wcześniej, nic by się nie wydarzyło. Gdyby był tu wcześniej, Rasmus nadal by żył.
    Lubił opiniować, że trzymał w dłoniach również kaganek tego światła, który tkwił w Lassem – zmatowiały blask pod cienką membraną skóry, płomień tym gorętszy, im głębiej ku niemu sięgał, prowokacyjnie przesuwając palcami wzdłuż jęzorów podrygującego ognia, kauteryzując własne uczucia, własną duszę, własny rozsądek. Udawał, że nie pamiętał jego okrutnych słów, niesprawiedliwych wyrzutów i złości szarpiącej ruchomą wypukłością grdyki, udawał, że w pierwszym odruchu nie bał się napadów jego złości i cienkich rys czerwieni, które otwierały się na ciele, niczym kolejne oczy, karminowe ślepia Urd, Werdandy i Skuld, zsyłających prorocze wizje do rachitycznego naczynia umysłu – przyglądał mu się pośród zmiętej pościeli własnego mieszkania, stał w głuchej ciemności, niezdecydowany na progu pokoju, zbudzony koszmarem, którego widmo nie pozwalało zapaść w kolejny sen. Przeżuwał w ustach mdły cukierek jego pijanej prośby i przez jakiś czas rzeczywiście pragnął wyjechać – opuścić to miasto, które pozostawiło na nim piętno obmierzłej klątwy, lewy bok ściągnięty blizną wilczego przekleństwa, jaźń przymuszoną do spokojnego rozsądku, który zakładał wnyki na decyzje równie spontaniczne i nierozważne, kolejne próby ucieczki, na które nie miał odwagi, bo ta pierwsza kosztowała go zbyt wiele. Nie mógł z nim uciec – więc wypalał tylko papierosa, którego dym wgryzał się w pożółkłą tapetę, odchodzącą od ściany jak gadzie egzuwium, chował ostre narzędzia i kładł się z powrotem do łóżka, które w środku nocy, pośród zawodzącego jęku wiatru, wydawało mu się zimne i obce, nawet wówczas, gdy mógł sięgnąć dłonią ku odsłoniętej powierzchni cudzego ramienia, gładkiego pagórka skóry, która w ciemności pokoju przyjmowała kolor o trzy odcienie niższy, choć wciąż pozostawiała ten sam pąs oparzenia na wrażliwej powłoce jego samotności.
    Podczas gdy z otwartego umysłu tak łatwo pierzchły wspomnienia, które nakazywały zabrać dłoń z jego lędźwi, rozluźnić palce na miękkim, zielonkawym materiale swetra i cofnąć się do tyłu, pamięć mięśniowa okazywała się trwalsza niż ta zapisana na kartach poszatkowanego wypadkiem rozumu – jego dotyk, zalegający przyjemnym ciepłem opuszków na odsłoniętej szyi, był czymś znajomym, czymś, przed czym nie potrafił się wzbraniać i czego tym bardziej nie byłby zdolny dzisiaj odmówić.
    Obiecałeś mi. – przeciągnął prowokacyjnie słowa, nachylając się bliżej ku jego szyi, pozostawiając echo płytkiego westchnienia na odsłoniętej skórze, w dużej mierze wciąż jeszcze ukrytej pod ciepłą okrywą ubrania – zbyt ciepłą, zbyt ciasną, zbyt restrykcyjną; sądził, że mógłby pozostać w bliskości jego dłoni na dłużej, w tym korytarzu, w tej niepewności, przebrzmiała, nienasycona niecierpliwość przedzierała się jednak przez jego trzewia, sprawiając, że oddech wychynął z cieśniny gardła krótkim westchnięciem, uśmiechem, który zburzył wszelką powściągliwość, jaką dotąd nakazywał sobie jeszcze zachowywać. – Pamiętaj, że darzę go ogromnym sentymentem. – odchylił lekko brodę, gdy kciuk mężczyzny wspiął się wzdłuż linii jego szczęki, sięgając ku miękkości dolnej wargi, nagle nieuchronnie spragnionej bliskości jego ust – nachylił się do przodu, pozwalając mu zagarnąć dla siebie haust dusznego, słodkiego powietrza, zbliżyć się pocałunkiem, który smakował dymem i winem, alkoholem, który zakołysał dotychczasowym opanowaniem i zabarwił rzeczywistość kolorytem intensywnych barw. Nagle nieważne wydały mu się te książki, ta zapalniczka, ten sweter, którego nie mógł dłużej na sobie znieść, więc sięgnął dłońmi ku jego palcom, ściągając go przez głowę, pozwalając, by spadł na podłogę – wymięty i zmechacony, przypominający smętne, zdechłe zwierzątko. Wyswobodzony z wierzchniej warstwy ubrania, wsunął ręce pod miękką wełnę zalegającą na jego torsie, przesuwając palcami po skórze, w górę brzucha, przez wszystkie drobne nierówności, kościsty zarys klatki piersiowej, unoszącej się głębszym, pośpiesznym oddechem – nie jestem sobą, kiedy jestem przy tobie, powiedział mu kiedyś z wyrzutem, żalem, który wraz z kolejnym uderzeniem serca rozlał się ponurą realizacją po wypełniających organizm arteriach; nigdy nie potrafił powiedzieć, czy kiedykolwiek go kochał, zawsze wiedział jedynie, że siebie nie kochał na pewno, mimo to zdanie to wydało mu się dzisiaj piękniejsze i prawdziwe, niż kiedykolwiek. Nie był sobą, bo był kimś odważniejszym, nie był sobą, bo był kimś, kto potrafił sięgać po soczyste owoce swoich pragnień, nie był sobą, bo nienawidził ostrożności, jaką dotąd sobie narzucał – pośpiesznych pocałunków za winklem wąskiej uliczki, na ciemnej klatce schodowej, w ciasnej łazience obskurnego baru, z dala od nachalnych spojrzeń i grubiańskich obelg, które kolekcjonował na szkolnych korytarzach i które podążały za nim przekornym korowodem, długim cieniem kładącym się na fatamorganie jego szczęśliwości.
    Nachylił się bliżej, zatrzymując usta na jego klatce piersiowej, pod łukiem obojczyka, po czym schodząc niżej, ku rękojeści mostka – sięgnął lewą dłonią na jego plecy, zsuwając palce do skórzanej linii paska, obręczy utrzymującej spodnie wciąż zwieszone na wąskich biodrach, prawą w nerwowym pośpiechu sięgnął tymczasem ku klamce zamkniętego pokoju, która wpierw szczęknęła cicho, zaraz uległa jednak posłusznie pod naciskiem śródręcza, uchylając drzwi do sypialni. Przez skronie przedarł się atawizm wątłej myśli, że nie powinien chcieć jego dotyku, nie w ten sposób – myśli sparafrazowanej obłędem i pożądaniem, zneutralizowanej bliskością, nagle nieograniczaną już przez materiał ubrań: chciał jego dotyku, chciał jego dotyku, chciał wszystkiego; teraz, natychmiast, definitywnie.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard




    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard




    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard




    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard




    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard




    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Jego miłość obrosła grubą skórą – wyhodował ją, by móc chronić delikatną powierzchnię własnego serca, ale szybko zorientował się, iż przesadził; pozbawił je czucia. Safír był szeroko otwartą raną rozrywająca tkankę jego zbroi aż po cienki pergamin mięśnia, aż do uczuć, które lały się z niego krwawym potokiem – wszystkie te zrozpaczone kocham cię i umrę jeżeli znów odejdziesz szeptane w papeterię niewysłanych listów zamiast w krzywiznę jego szyi; wszystkie te zmienię się dla ciebie, mogę być dla ciebie lepszy wypłakane we własną poduszkę zamiast w jego dłonie. I wiedział – wiedział, bo gdy byli razem, niewiele więcej w nim było prawdy poza puchem tych myśli – że nic nie boli tak dotkliwie jak nieodwzajemniona miłość. Gdy kochasz kogoś w ten rozdzierający serce, samotny sposób, całe twoje ciało tęskni, a ta tęsknota – ta rozżalona, szczeniacka tęsknota – zamienia cię w dziecko, które nie umie znaleźć drogi do domu. Za tym płakał właśnie, to była istota jego pragnienia – dom, do którego nigdy już nie wróci. Bo był na tyle nierozsądny, by oddać się jednemu miejscu, utonąć w miłości do jego ścian i jego podłóg, do jego oczu i jego głosu, a teraz, teraz kiedy wiedział już, że ten dom nigdy nie będzie w pełni jego, a każdy pokój, który przed nim otworzy, będzie niczym więcej niż gościnną sypialnią, czuł się samotny. Skazał się na bezdomne życie, na bycie sierotą przerzucaną z miejsca na miejsce, z dłoni do dłoni, z jednego zimnego mieszkania o kanciastych meblach, do drugiego apartamentu obcej rodziny, której nigdy nie pozna, bo sam wybrał świat, w którym jego istnienie jest chwilowe i pełne zimnego wstydu. Wszystko to będzie jego decyzją – miłość była jego decyzją i jego decyzją będzie rozpamiętywanie jej za każdym razem, gdy zapach tego utęsknionego miejsca wpadnie przez szparę wejściowych drzwi. Czasem lepiej było oszukiwać samego siebie, niż pozwolić swojemu duchowi spać na cudzej wycieraczce.
    Jakaś miękka część jego ciała zabolała ostro, gdy Safír mówił, a mówił pięknie, jak zwykle – zawsze lepiej od niego. I każde jego wyznanie, każda obietnica paliła jak kolejne okrągłe oparzenie końcówką papierosa, ale Lasse nie umiał wątpić, nie umiał negować, więc wpatrywał się w niego tak, jakby był jedyną figurą w ciemności, jakby na świecie nie istniało już nic poza doskonale znanym zarysem jego twarzy. Musiał mu wierzyć, bo wiedział doskonale, że bez tej wiary rozkruszyłby się teraz jak wysuszony liść; musiał wyobrazić sobie, że tak już zostanie, że będą wpatrywać się w siebie jak dwa pozbawione słońca słoneczniki, że dotrwali do tego ostatecznego, pięknego końca, który sobie obiecywali. Teraz byli razem i wszystko było dobrze, a on nigdzie się nie wybierał i Lasse nie chciał nigdzie odchodzić, i wiatr za oknem ustał, śnieg rozpuści się, gdy przyjdzie lato, a latem będą już innymi ludźmi; szczęśliwymi ludźmi, tymi których nie bolą niedopowiedzenia, strach i narzucona siłą ostrożność. Poczuł ciepło jego oddechu na swoim policzku, krótką wibrację jego gardła, gdy cichy pomruk rozpłynął się w gęstej melasie chwilowej ciszy i zapragnął oszukiwać się dalej, dalej wystawać pod drzwiami miejsca, które nigdy nie będzie w pełni jego. W tym kłamstwie stworzyłby im nowy świat – świat, w którym wszystko mogłoby być tak, jak należy. Królestwo ciasnych pokoi i bezpiecznego półmroku, kilku promieni światła, które kładłyby się porankami na jego policzkach - ciepłych od snu, wolnych od koszmarów; królestwo wszystkich tych skrzypiących podłóg i materacy, papierosów palonych przy jednym parapecie, ogonów spadających gwiazd i obietnic, które można było wsuwać miedzy wargi jak anyżowe landrynki albo chętne opuszki palców. Chodź tu do mnie, więc szedł, bo nie było sensu sprzeciwiać się tej prośbie, skoro nie mógłby iść nigdzie indziej; podnosił ręce, by objąć nimi jego szyję, pozwolił mu przewrócić się na bok, wsunąć podbródek w zakrzywienie jego ramienia. W tym gorącym, karmazynowym momencie ich serca biły równym rytmem i Lasse chciał rytm ten zachować w pamięci, nauczyć się żyć w jego tempie tak jak inni ludzie – biedni ludzie, którzy nie kochali tak mocno jak on – żyją w tempie tykania zegara.
    - Chciałbym móc być szczęśliwy poza bursztynem – odezwał się, ale jego głos był cichy i słaby, muskający płatek ucha krótkim, sennym wyznaniem. Ostrożność była czymś więcej niż zabawą, które już mu się znudziła, była liną, którą pragnął w końcu przeciąć, wykrzyczeć światu to, co siedziało w nim od lat, to, co ten świat widział w nim od zawsze i od zawsze nienawidził. Chciałbym móc być kiedyś z tobą, tak jak są ze sobą ci ludzie, którzy nie muszą się bać powinien był mu powiedzieć, ale wiedział, że słowa te mogłyby go udusić, zamiast tego więc przywarł do niego ciasno, całym sobą, wypuszczając spokojną smugę westchnienia w zanikającą przestrzeń miedzy ich ciałami. Nawet z zamkniętymi oczami widział go całego - włosy opadające na czoło, pobielały półksiężyc nad brwią, miękki łuk jego ust; znał na pamięć rysy jego blizn - ich nierówne linie wyżłobione w tkance lewego boku niczym gałęzie dużego, starego drzewa ogołoconego z liści. Czasem - o wiele częściej, niż kiedykolwiek byłby w stanie przyznać - przyglądał się tej perłowej topografii wilczych kłów i myślał, że  przypominała srebrny szew wszyty w tkaninę jego ciała, trzymający w całości coś, co niegdyś próbowały rozszarpać czyjeś zęby. Bał się - jego miłość mogłaby rozerwać Safíra na nowo, a potem i jego rozłamać w pół. Nie byłoby już na świecie nikogo, kto byłby w stanie go skleić.

    Safír i Lasse z tematu


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.