:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson
2 posters
Funi Hilmirson
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Czw 28 Kwi - 0:25
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
00 I 2000
Noc pod Valravnem prześladowała go jeszcze, nieskora osunąć się w wygodę odpuszczenia i niepamięci – nawiedzała go w snach duszącym ciężarem przyciskającym mu się do warg, próbującym rozewrzeć mu usta, wtargnąć w tkliwe wnętrze, przez ściśnięte rozpaczliwymi przekleństwami gardło, przez zalepiony strachem i podchodzącym na język szlamem niemożliwych do wykrztuszenia zaklęć pasaż przełyku, dalej, głębiej, ku złotej tkance duszy zamkniętej w zaborczym kokonie drżącego ciała, by wyrwać ją wraz z napęczniałymi sokiem wiary korzeniami, zemleć w pięściach, zetrzeć w pył, zagryźć między zębami tępej męskiej twarzy. Nie mógł się wyrwać, inne ręce łapały go za ramiona, podeszwa czyjegoś buta naciskała na słabiznę za kolanami, przymuszając go do klęczek, a on bezsilnie wywracał białkiem oczu, poszukując w cieniu pochylonej sylwetki wspierającej swój pion o trzymaną kurczowo laskę, słyszał postukiwanie metalowej końcówki o bruk, oddechy nabrzmiałe od śmiechu zawieszające mu się tuż nad uchem, przestrach, jakiego się zdążył oduczyć – tak mu się przynajmniej dotąd zdawało – za trzecim, za czwartym, może za piątym razem, huczący w uszach. W cieniu blada twarz przestraszonego Lasse, który zgubił gdzieś swoją śmiałą, zuchwałą nonszalancję, zzuł z ekspresji filuterną pewność siebie, odsłaniając obawę, białą, surową, lśniącą woskowo w wątłym oświetleniu uliczki, jak wilgoć na pociemniałych wypukłościach muru za jego plecami. Odwracał się od niego, za każdym razem – tak samo, jak odwrócił się wtedy, wysuwając się pospiesznie poza peryferie spojrzenia, zostawiając go samego, pochwyconego w bolesny uścisk zamykający się na szczęce, którego nie potrafił z siebie ściągnąć, choć z coraz bardziej niespokojną determinacją wpijał paznokcie w rozgrzaną skórę uciszonego zaklęciem mężczyzny. Nie musiał nic mówić; Funi w jego spojrzeniu dostrzegał wszystko, co pragnął mu powiedzieć, świszcząc oddechem przeciskającym się przez zwiotczałe gardło. Pełen wściekłości triumf, kiedy wciskał swoje palce coraz silniej w jego policzki – miał wrażenie, że fizjonomia zapadnie mu się trwale pod tym ostrzegawczym naciskiem, pozostanie na zawsze już zniekształcona, tym zwycięskim gniewem, własnym strachem. Było tylko gorzej, kiedy pojawili się pozostali. Pamiętał, jak ktoś odciągał siłą jego dłoń od przedramienia trzymającego go mężczyzny, rozchylał mu palce; poczuł gorącą plwocinę na jej wnętrzu, pieniącą się obrzydliwie na zwiniętych zwojach czarnego węża – czuł mdłości, ale nie mógł odwrócić spojrzenia od twarzy tego, który miał być ich wspólną ofiarą, nie drapieżnikiem próbującym wygryźć z niego mierne resztki tego, co jeszcze w sobie posiadał. W końcu go puścił, choć nie był pewien już jak do tego doszło; chyba uległ wreszcie rozbawionym, zachęcającym okrzykom pozostałych; potem twarde zimno muru uderzające w potylicę lub potylica uderzająca w mur (nie był pewien, nie było to istotne, ale myślał o tym długo po przebudzeniu się rankiem; mur w potylicę czy potylica w mur? co było młotem? co trzeszczało?), błyszczące nietrzeźwo pary oczu łyskające w ciemności, oddechy, obrzydliwe, śmierdzące oddechy i śmiech, wszędzie ogłuszający śmiech, gorące spłachcie rąk zaciskających się na ramionach, na szyi, na włosach, wbijających się nadstawionymi kłykciami w żołądek, dwukrotnie, zanim nie zgiął się, tracąc oddech i równowagę. Nie był teraz pewien, czy ktoś faktycznie szarpał go za ubranie, czy to był już tylko ciąg wpadającego w popłoch snu, czerpiący z nieprzebranej studni lęków; nie mógł uwolnić się jednak od obmierzłego dotyku pokrywającego odkrywaną skórę mdłym dreszczem, kiedy nachylona nad nim sylwetka valravna rozpościerała leniwie skrzydła, wykręcając ptasi łeb z szyderczą pobłażliwością, łyskając ku niemu z góry czerwonym okiem, ku któremu uciekał spojrzeniem i modlitwą, dopóki krwisty wzrok nie przełykał go, by wypluć wreszcie na brzeg przytomności, na niewygodny materac łóżka, na którym udręczony uspokajał oddech, ostrożnie przykładając rozgorączkowane czoło do brudnej ściany lub – dyskretnie i z dziecinną nieśmiałością, ostrożnie, jakby chciał zachować to w tajemnicy przed nim i wszystkim, co mogło ich obserwować z zakamarków nocy – do pleców Muncha.
Nie mógł się od tego koszmaru uwolnić i rozumiał – rozumiał z zaciekłą zawiścią wrzącą w żyłach, ilekroć o tym myślał – że mógł się go pozbyć tylko w jeden skuteczny sposób; tego chciał od niego valravn, kiedy chwytał go w mściwą czerwień swojego oka, szumiąc w skroniach niewyraźnym szeptem wszystkich słów, jakie tamtej nocy ze sobą wymienili: jeszcze raz pięknych słów, wzniosłych idiotyzmów, jednostronnie pustych wyrazów wzajemnej sympatii. Pieprzony Nørgaard okazywał się zdumiewająco łatwy do odnalezienia – Funi był przekonany, że to był w istocie tylko dotkliwszy znak, że czynił dobrze, szukając rozwiązania w konfrontacji z nim, choć nie wiedział sam jeszcze, niezupełnie, jak zamierzał się z nim obejść. Nie wiedział wciąż, nawet kiedy stał już przed drzwiami jego mieszkania, z nawilgłymi puklami włosów przylepionymi do skroni, grudkami śniegu zalegającymi jeszcze na ramionach płaszcza, źrenicami łyskającymi zdeterminowaną, zdecydowaną werwą i intencją wyraźnie nieprzyjemną. Wsparł się jedną ręką o framugę, zginając ją w łokciu i zapukał, zwodniczo uprzejmie, w fakturę drzwi – potem, w cierpliwym oczekiwaniu, nie mogąc znieść spojrzenia szklanego wizjera, przytknął do niego złośliwie palec.
Drzwi ustąpiły, a on wsunął stopę przezornie w powstającą szczelinę, przysuwając się natychmiast bliżej, by ponowne ich zatrzaśnięcie nie było przypadkiem zbyt łatwe.
– Zabiłeś mnie, Nørgaard – oznajmił z ponurą wesołością, odnajdując wreszcie znajomą fizjonomię spojrzeniem. – Teraz moja kolej, nie uważasz?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sob 7 Maj - 1:47
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Tego wieczora pierwszy raz od wielu miesięcy jego umysł opustoszał. Był to ten bezzębny rodzaj pustki, pustki dokuczliwej jak tępy zryw poharatanej kości, nie wtedy gdy bolała, lecz w te momenty, kiedy tak desperacko próbowała o sobie przypomnieć, napierając na miękką tkankę mięśni. Uczucie bez wyrazu – tak to nazywał; uczucie bez początku i końca, bez imienia i bez oddechu. Znał ten rodzaj bezsensu doskonale, ten rodzaj niczego, który pomimo swojego względnego nieistnienia odciskał się w jego świadomości jak wielka, znieczulona rana. Wiedział, że gdy czucie wróci, ból przegryzie go w pół. Kiedy zamykał oczy, widział swoje ciało w bezładzie, głowę rozłupaną jak włoski orzech, zęby rozsypane po drewnianym parkiecie jak rozerwany sznur pereł. W wieczory takie jak ten śmierć wydawała się równie znajoma co odległa, niczym piegowata miłość z dzieciństwa, para jasnych oczu wbita w niego z młodzieńczym zafascynowaniem. Kradła papierosy z torebki swojej matki i krztusiła się przy każdym wdechu.
On nigdy się nie dławił. Palił z tym typem wrodzonej gładkości, którą mają tylko ludzie od narodzin przyzwyczajeni do dymu. Był z nim przecież zawsze — otulał go jak kaszmiry golfów, jak grube sploty wełnianych koców, jak gęsta, lepka mgła jego perfum. Wszędzie dym, także tutaj, także teraz, w wysokich ścianach jego salonu, wpleciony w mysi brąz jego roztrzepanych włosów, których kosmyki opadały ciężko na zmęczoną twarz. Wieczorna pustka istniała równolegle z wieczorną samotnością, która rozsuwała się po świadomości odgłosem ulicy za oknami, tykaniem zegara i pianinem Nedergaarda płynącym przyciszonym szumem z wysłużonego gramofonu. Obrócił się wokół własnej osi, na moment zaplatając ramiona za głową, odchylając podbródek ku sufitowi w rozleniwionym geście. Opadł na welurowe poduszki rudej kanapy, dopiero gdy jeden utwór dobiegł końca i wypuścił z płuc dym, dopiero gdy zaczął się następny. Sam nie wiedział, jak długo tak leżał – w lękliwym wyczekiwaniu, w swojej ciemniejącej nicości, wymięty i zarumieniony, z pierwszymi rysami koszmarów wijących się pod ciężkimi powiekami. Sam sobie wydał się nagle idiotycznie bezbronny, oczekujący jedynie płytkiego snu i kolejnych fali poszarpanych wizji, które mogły przyjść w każdym momencie, zawsze nieproszone, choć tak gorliwie wypatrywane. Powinien był nalać sobie więcej brandy, zapiąć pogniecioną koszulę i wyjść z domu; powinien był pójść tam, gdzie zniknęła kilka godzin temu Ida z Irene, zadzwonić do drzwi Dahlii i poprosić o herbatę i nocleg, wsunąć się do sypialni Safira, położyć głowę na jego piersi i słuchać jego serca, skoro własnej żywotności nie potrafił dziś znaleźć. Był jednak zbyt zmęczony, zbyt wyzuty z pragnień i chęci, by zrobić cokolwiek. Tego wieczora znalazł się w samym sercu własnego smutku — w tym miejscu, gdzie nie było już przestrzeni na płacz, a jedynie na zmęczenie uwiązujące do podłogi. Powinieneś iść z tym do lekarza, to choroba. Gasił niedopałek w kryształowej popielniczce, chował twarz w puchu haftowanej poduszki i myślał, że być może bezpieczniej byłoby zostać tu już na zawsze, nie budzić się rano, nie wracać na uczelnię. Nie otwierać drzwi.
- No już, cholera, pali się? – jęknął, podnosząc się w końcu z sofy i niechętnie ruszając w stronę korytarza. Jego długie, błyskające namiarem ram ściany sklepiły się nad nim w upiornym oczekiwaniu, układając kwieciste sztukaterie w żebra gotyckiej katedry – był to cichy przebłysk horroru, którego nie był w stanie zauważyć. Jeszcze nie. Był zbyt skupiony na sobie, zbyt zmożony, dalej topił się w ciepłym, zmrużonym świetle podłogowej lampy. Tymczasem świat krzyczał, wysyłał mu sygnały w rozgoryczonej panice: gdzieś za jego plecami pękło łazienkowe lustro, atrament wylał się z ułamanej skuwki pióra, mleko skisło w lodowce, a czarny kot przebiegł przez śnieg zalegający w jego niewielkim ogrodzie. Zło, krzywda i wyrzuty sumienia nigdy nie przychodziły niezapowiedziane.
Wystarczyłoby spojrzeć w górę.
Wystarczyłoby się obrócić.
- Ida, na litość boską, bierz po prostu klucz, nie będę zrywał się w środku nocy, żeby…
Zamarł. Jego ciało zesztywniało, przeszyte nagłym uderzeniem strachu jak zaognioną strzałą, apalce zacisnęły się mocnej na krawędzi dwuskrzydłowych drzwi. Nie umiał odskoczyć, nie umiał ich zamknąć – mógł tylko stać i patrzeć, para dużych, ciemnych oczu otwarta w szczerym, rozdygotanym zaskoczeniu. Przez moment przekonany był, że widzi ducha, że bogowie i wszystkie ich kąśliwe rechoty postanowiły przyprawić mu czwarte oko i szósty zmysł, pokazać mu, że istotnie może być gorzej.
Jego duch – duch dziwnie żywy jak na kogoś martwego – spoglądał na niego iskrami błękitnych oczu zwężonych w wyrazie niejasnym i niepokojącym. Był tak rzeczywisty i tak wyraźny, że Lasse poczuł lakoniczną falę mdłości rozlewającą się po ciele gwałtowną bezradnością. Pamiętał go zawsze jako powłóczyste, rozmyte istnienie przykryte nietrzeźwą, alkoholową chmurą, mrugającą drobinkami złotego brokatu wplecionego w podświetlony latarniami uliczny kurz. Teraz był tak prawdziwy, że jego krawędzie wydawały się niemal ostre, zdolne upuścić krew, gdyby tylko dotknąć palcem załamania jego ramienia. Wspomnienie tamtej nocy było z kolei pourywanymi sekwencjami obrazów, krzykliwym kalejdoskopem słów i myśli, zuchwałych śmiechów i filuternych chichotów. Doszło do niego wnet, jak głęboko ukrył tamten strach, jak wielki był dół, który pozwolił mu wykopać – skrzywiony profil tamtego mężczyzny przyglądającego mu się z drugiego końca baru, jego wygłodniałe oczy o oschłym odcieniu chropowatej stali, krew na zębach, cukier na języku. Funi Funi Funi – jego ładna, gładka twarz i natchniony głos, ten prowokujący błysk w rozjaśnionym spojrzeniu, jego ciepły oddech, kiedy nachylał się w jego stronę, spijając dym z rozchylonych ust. Jego dłonie, jego bielmo, jego poczerniałe żyły. Słowa, których nie dosłyszał, sygnet na palcu tamtego mężczyzny. Kulejesz. Damy ci fory.
Poczuł ogień, choć nic się nie paliło.
- Nazwałbym to raczej samobójstwem – odezwał się, zdumiony tym jak beznamiętnie i płasko brzmiał, podczas gdy całe jego wnętrze drżało w spazmach paniki. – O co chodzi? – spytał, ściszając twardy ton swojego głosu i wbijając czujny wzrok prosto w parę znajomych oczu. Wciąż miał wrażenie, ze białko zacienia granice tęczówek i sięga aż do czarnych źrenic. – Przyszedłeś zabić mnie w moim własnym domu? Za mało ci kłopotów, Funi? – Uniósł brwi w wyrazie, który mógł być pytającym zwątpieniem równie dobrze co wyrachowaną butą. – Wracaj do siebie, póki nikt cię tu nie widział.
On nigdy się nie dławił. Palił z tym typem wrodzonej gładkości, którą mają tylko ludzie od narodzin przyzwyczajeni do dymu. Był z nim przecież zawsze — otulał go jak kaszmiry golfów, jak grube sploty wełnianych koców, jak gęsta, lepka mgła jego perfum. Wszędzie dym, także tutaj, także teraz, w wysokich ścianach jego salonu, wpleciony w mysi brąz jego roztrzepanych włosów, których kosmyki opadały ciężko na zmęczoną twarz. Wieczorna pustka istniała równolegle z wieczorną samotnością, która rozsuwała się po świadomości odgłosem ulicy za oknami, tykaniem zegara i pianinem Nedergaarda płynącym przyciszonym szumem z wysłużonego gramofonu. Obrócił się wokół własnej osi, na moment zaplatając ramiona za głową, odchylając podbródek ku sufitowi w rozleniwionym geście. Opadł na welurowe poduszki rudej kanapy, dopiero gdy jeden utwór dobiegł końca i wypuścił z płuc dym, dopiero gdy zaczął się następny. Sam nie wiedział, jak długo tak leżał – w lękliwym wyczekiwaniu, w swojej ciemniejącej nicości, wymięty i zarumieniony, z pierwszymi rysami koszmarów wijących się pod ciężkimi powiekami. Sam sobie wydał się nagle idiotycznie bezbronny, oczekujący jedynie płytkiego snu i kolejnych fali poszarpanych wizji, które mogły przyjść w każdym momencie, zawsze nieproszone, choć tak gorliwie wypatrywane. Powinien był nalać sobie więcej brandy, zapiąć pogniecioną koszulę i wyjść z domu; powinien był pójść tam, gdzie zniknęła kilka godzin temu Ida z Irene, zadzwonić do drzwi Dahlii i poprosić o herbatę i nocleg, wsunąć się do sypialni Safira, położyć głowę na jego piersi i słuchać jego serca, skoro własnej żywotności nie potrafił dziś znaleźć. Był jednak zbyt zmęczony, zbyt wyzuty z pragnień i chęci, by zrobić cokolwiek. Tego wieczora znalazł się w samym sercu własnego smutku — w tym miejscu, gdzie nie było już przestrzeni na płacz, a jedynie na zmęczenie uwiązujące do podłogi. Powinieneś iść z tym do lekarza, to choroba. Gasił niedopałek w kryształowej popielniczce, chował twarz w puchu haftowanej poduszki i myślał, że być może bezpieczniej byłoby zostać tu już na zawsze, nie budzić się rano, nie wracać na uczelnię. Nie otwierać drzwi.
- No już, cholera, pali się? – jęknął, podnosząc się w końcu z sofy i niechętnie ruszając w stronę korytarza. Jego długie, błyskające namiarem ram ściany sklepiły się nad nim w upiornym oczekiwaniu, układając kwieciste sztukaterie w żebra gotyckiej katedry – był to cichy przebłysk horroru, którego nie był w stanie zauważyć. Jeszcze nie. Był zbyt skupiony na sobie, zbyt zmożony, dalej topił się w ciepłym, zmrużonym świetle podłogowej lampy. Tymczasem świat krzyczał, wysyłał mu sygnały w rozgoryczonej panice: gdzieś za jego plecami pękło łazienkowe lustro, atrament wylał się z ułamanej skuwki pióra, mleko skisło w lodowce, a czarny kot przebiegł przez śnieg zalegający w jego niewielkim ogrodzie. Zło, krzywda i wyrzuty sumienia nigdy nie przychodziły niezapowiedziane.
Wystarczyłoby spojrzeć w górę.
Wystarczyłoby się obrócić.
- Ida, na litość boską, bierz po prostu klucz, nie będę zrywał się w środku nocy, żeby…
Zamarł. Jego ciało zesztywniało, przeszyte nagłym uderzeniem strachu jak zaognioną strzałą, apalce zacisnęły się mocnej na krawędzi dwuskrzydłowych drzwi. Nie umiał odskoczyć, nie umiał ich zamknąć – mógł tylko stać i patrzeć, para dużych, ciemnych oczu otwarta w szczerym, rozdygotanym zaskoczeniu. Przez moment przekonany był, że widzi ducha, że bogowie i wszystkie ich kąśliwe rechoty postanowiły przyprawić mu czwarte oko i szósty zmysł, pokazać mu, że istotnie może być gorzej.
Jego duch – duch dziwnie żywy jak na kogoś martwego – spoglądał na niego iskrami błękitnych oczu zwężonych w wyrazie niejasnym i niepokojącym. Był tak rzeczywisty i tak wyraźny, że Lasse poczuł lakoniczną falę mdłości rozlewającą się po ciele gwałtowną bezradnością. Pamiętał go zawsze jako powłóczyste, rozmyte istnienie przykryte nietrzeźwą, alkoholową chmurą, mrugającą drobinkami złotego brokatu wplecionego w podświetlony latarniami uliczny kurz. Teraz był tak prawdziwy, że jego krawędzie wydawały się niemal ostre, zdolne upuścić krew, gdyby tylko dotknąć palcem załamania jego ramienia. Wspomnienie tamtej nocy było z kolei pourywanymi sekwencjami obrazów, krzykliwym kalejdoskopem słów i myśli, zuchwałych śmiechów i filuternych chichotów. Doszło do niego wnet, jak głęboko ukrył tamten strach, jak wielki był dół, który pozwolił mu wykopać – skrzywiony profil tamtego mężczyzny przyglądającego mu się z drugiego końca baru, jego wygłodniałe oczy o oschłym odcieniu chropowatej stali, krew na zębach, cukier na języku. Funi Funi Funi – jego ładna, gładka twarz i natchniony głos, ten prowokujący błysk w rozjaśnionym spojrzeniu, jego ciepły oddech, kiedy nachylał się w jego stronę, spijając dym z rozchylonych ust. Jego dłonie, jego bielmo, jego poczerniałe żyły. Słowa, których nie dosłyszał, sygnet na palcu tamtego mężczyzny. Kulejesz. Damy ci fory.
Poczuł ogień, choć nic się nie paliło.
- Nazwałbym to raczej samobójstwem – odezwał się, zdumiony tym jak beznamiętnie i płasko brzmiał, podczas gdy całe jego wnętrze drżało w spazmach paniki. – O co chodzi? – spytał, ściszając twardy ton swojego głosu i wbijając czujny wzrok prosto w parę znajomych oczu. Wciąż miał wrażenie, ze białko zacienia granice tęczówek i sięga aż do czarnych źrenic. – Przyszedłeś zabić mnie w moim własnym domu? Za mało ci kłopotów, Funi? – Uniósł brwi w wyrazie, który mógł być pytającym zwątpieniem równie dobrze co wyrachowaną butą. – Wracaj do siebie, póki nikt cię tu nie widział.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Pią 20 Maj - 1:26
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nosząc przez ostatnie tygodnie własną mściwość na języku, ostrząc ją niespokojnymi nocami o własne zęby w brzytwę realnego, zdecydowanego zamiaru, nie potrafił określić, co zamierzał właściwie zrobić, jak zamierzał sięgnąć po słuszną sprawiedliwość, której domagały się jego koszmary o wielu łakomych dłoniach i czerwonym oku valravna – wydawało mu się, że gniew zbierający mu się w piersi ciężką, gorącą potrzebą działania (rybie pyski odkrawane od reszty ciała odskakiwały spod jego dłoni jedna po drugiej, jedna po drugiej, ślepe oczy, krew na palcach, smród śmierci, jednej po drugiej, pozostawiając na drewnianej desce wściekłe żłobienia po bezwzględnych cięciach) rozwiąże tę kwestię za niego w momencie, w którym senna mara o twarzy Lasse stanie wreszcie przed nim, cudownie namacalna, obiecująco cielesna, nieprzesypująca się czarną mgłą przez palce zaciskane na bladej szyi. Nie przewidział tymczasem, że jego widok go tak zaskoczy – fizjonomia widziana po raz pierwszy tak ostro, stanowczo wyklarowana, po raz pierwszy spotykana w rzeczywistości innej niż ta rozciągliwa i odkształcająca się na spojówce jak rozgrzane szkło, uległe każdemu oddechowi i każdej pijanej myśli, gładkie i śliskie pod palcami. Jego usta zastygły rozchylone po wypowiedzianych słowach powitania, kiedy przesuwał błękitnym spojrzeniem po wyraźnych krawędziach tej twarzy, znajomej i intrygująco obcej jednocześnie, choć przecież widywał ją tak często we własnych snach. Jedynie granat jego oczu, zamknięty w ciemniejszej na peryferiach tęczówki obręczy, wydawał się dokładnie taki sam, jak go pamiętał – nietypowy i dziwnie przepastny, choć nie tak roziskrzony jak poprzednim razem, z pewnością nie tak śmiały i pocieszony.
Kąciki ust zawahały mu się na granicy słodkiego, rozbawionego uśmiechu, kiedy zdał sobie z tego sprawę; z tej zaskoczonej zmartwiałości malującej się w jego ekspresji zdradliwie, instynktownego stuporu łapiącego go naprzeciw ducha, którego być może pogrzebał już w delirycznej ciemności tamtej nocy. Czy myślał o nim w ogóle, później? Zastanawiał się, co się z nim stało? Czy śnił o nim tak, jak on śnił o atramencie jego oczu i woskowej twarzy odwracającej się obojętnie, porzucając go na pastwę Fenrira zrzucającego z siebie nasuniętą mu na grzbiet owczą wełnę ofiary? Czuł smak tych pytań na języku, nagląco cierpki, ale im dłużej mu się przyglądał w tej krótkiej chwili rozciągającej się w skrzyżowaniu spojrzeń, tym bardziej zdawało mu się, że nie musi ich zadawać – oczywiście, że o nim nie myślał; miał swoje życie, słodkie życie, które wzięło go z powrotem w swoje bezpieczne ramiona o świcie, wygodne życie odziewające jego ciało drogimi, przyjemnymi w dotyku tkaninami, podkładające mu pod lekką głowę miękkie poduszki, pozwalające mu zachować dłonie czyste i gładkie, a sumienie, wobec takich jak on, nieporuszone. Miłość, którą odczuł do niego tamtej nocy, niewinna, prawie pobożna miłość, nie miała dla niego żadnej wartości, niepoliczalna w karatach. Nie mógłby jej nigdy zrozumieć ani tym bardziej przyjąć jej pocałunku na swoje czoło, choć wtedy wydawało mu się przeciwnie – zazdrość, wzbierająca obok zwyczajnego gniewu, miała od niego posmak zaskakująco bliższy okrucieństwu. Wiedział, że gdyby go dzisiaj pogrzebał, tak jak Lasse pogrzebał jego, w tej przypadkowej nocy, w jego mieszkaniu, zrobiłaby to ona – nie mściwa złość, ale zazdrość; zazdrość i głęboka bolesność zawiedzionej miłości.
Głos Lasse brzmiał rozczarowująco bezbarwnie; brakowało mu teatralnej pompatyczności lub przynajmniej choćby wątłego drżenia obawy. Martwo, jak gdyby umarł razem z nim, choć oboje doskonale wiedzieli, że tak się nie stało. Jego palce, zaciśnięte na rozchylonym skrzydle drzwi, były pobielałe i to spostrzeżenie przyniosło mu złośliwe poruszenie satysfakcji. Te ładne, delikatne palce ładnych, delikatnych dłoni – miał takie same, jasne i przyzwyczajone do ciężaru pióra, jeszcze, coraz mniej, z każdym rybim łbem coraz mniej miękkie, coraz bardziej oswojone z rękojeścią noża; nie myślał o tym do tej pory – nie myślał, że nie chciał ich tracić, nie myślał, że będzie komuś ich zazdrościć, nie myślał, kiedyś, że w końcu nie będzie miał wyjścia.
Parsknął lekko, nachylając się ku niemu, opierając się ramieniem o odchylone drzwi nonszalancko, z figlarnością przebłyskującą w spojrzeniu, jak gdyby zamierzał mówić z nim o rzeczach śmierci zupełnie przeciwnych. A może przeciwnie – może śmierć i miłość wcale nie były sobie tak dalekie.
– Dałeś mi sznur – mruknął, nie porzucając jeszcze ponurej wesołości, poprawiając się w progu, przekraczając go ukradkiem, bliżej niego, cierpliwie bliżej. – Zawiązałeś go nawet dla mnie, zresztą bardzo ładnie. Przyznaję, że trochę mnie poniosło, ale w końcu trzymałeś mnie za rękę tak przekonująco, wprowadzając na tę zabawną małą scenę, jaką nam wymyśliłeś... – mówił, pozwalając grymasowi żalu ściągnąć mu brwi, nieprzekłamanemu przynajmniej w jakimś stopniu. – Można mnie posądzić o naiwność, nie wyprę się tego, czasami bywa zwyczajnie zabawna, wiesz? Czasami bywa po prostu przyjemna, we właściwych rękach w każdym razie, jeśli wiedzą, co z nią zrobić, składałeś ją kiedyś w czyichś rękach, Lasse? Swoją naiwność – mówił, nachylony ku niemu, jak gdyby przez szczelinę uchylonych drzwi szeptał mu słodkie tajemnice, jak gdyby zamierzał ucałować go na pożegnanie albo czekał aż on pocałuje jego; spojrzenie miał jednak czujne, zatrzymane z uważnością na źrenicach zgubionych w granacie, na krzywiźnie ust, zdolnych do tak pięknych tonów, teraz tak bladych i nieprzystępnych; rozszerzone źrenice pozostawały skupione i zupełnie obojętne na własne dygresje.
– Prawdę mówiąc, zawsze mi za mało – mruknął, tonem wyraźnie zdradzającym niechęć precyzowania się do wspomnianych kłopotów. Zlustrował go spojrzeniem, zsuwając go po jego sylwetce, wciąż jeszcze zaskakująco spokojnie, wreszcie odrywając ramię od drzwi, by wejść bezceremonialnie za próg, przystając bliżej, nieprzyjemnie blisko, jak gdyby sprawdzał, czy się cofnie lub czy go odepchnie. Z głębi mieszkania sączyła się muzyka, miękkie dźwięki pianina. – Jestem u siebie, prawie, widzisz, bo nie wiem jeszcze, którędy się tam dostać. Przez usta? Przez żebra? Szyję? Skroń? – Podniósł dłoń do jego czoła, by odgarnąć mu z niego kosmyki włosów, przesunąć opuszkami w jego poprzek, jakby nanosił nań linię. – Nie zastanawiałem się dotąd, gdzie w człowieku tkwi sumienie – stwierdził prawie refleksyjnie, a kiedy spuścił spojrzenie znów ku jego źrenicom, na ustach tkwiła mu znów figlarna słodycz. – Tylko nie krzycz – szepnął jeszcze, zanim nie złapał go raptownie za materiał koszuli, by wepchnąć go gwałtownym szarpnięciem do mieszkania.
Kąciki ust zawahały mu się na granicy słodkiego, rozbawionego uśmiechu, kiedy zdał sobie z tego sprawę; z tej zaskoczonej zmartwiałości malującej się w jego ekspresji zdradliwie, instynktownego stuporu łapiącego go naprzeciw ducha, którego być może pogrzebał już w delirycznej ciemności tamtej nocy. Czy myślał o nim w ogóle, później? Zastanawiał się, co się z nim stało? Czy śnił o nim tak, jak on śnił o atramencie jego oczu i woskowej twarzy odwracającej się obojętnie, porzucając go na pastwę Fenrira zrzucającego z siebie nasuniętą mu na grzbiet owczą wełnę ofiary? Czuł smak tych pytań na języku, nagląco cierpki, ale im dłużej mu się przyglądał w tej krótkiej chwili rozciągającej się w skrzyżowaniu spojrzeń, tym bardziej zdawało mu się, że nie musi ich zadawać – oczywiście, że o nim nie myślał; miał swoje życie, słodkie życie, które wzięło go z powrotem w swoje bezpieczne ramiona o świcie, wygodne życie odziewające jego ciało drogimi, przyjemnymi w dotyku tkaninami, podkładające mu pod lekką głowę miękkie poduszki, pozwalające mu zachować dłonie czyste i gładkie, a sumienie, wobec takich jak on, nieporuszone. Miłość, którą odczuł do niego tamtej nocy, niewinna, prawie pobożna miłość, nie miała dla niego żadnej wartości, niepoliczalna w karatach. Nie mógłby jej nigdy zrozumieć ani tym bardziej przyjąć jej pocałunku na swoje czoło, choć wtedy wydawało mu się przeciwnie – zazdrość, wzbierająca obok zwyczajnego gniewu, miała od niego posmak zaskakująco bliższy okrucieństwu. Wiedział, że gdyby go dzisiaj pogrzebał, tak jak Lasse pogrzebał jego, w tej przypadkowej nocy, w jego mieszkaniu, zrobiłaby to ona – nie mściwa złość, ale zazdrość; zazdrość i głęboka bolesność zawiedzionej miłości.
Głos Lasse brzmiał rozczarowująco bezbarwnie; brakowało mu teatralnej pompatyczności lub przynajmniej choćby wątłego drżenia obawy. Martwo, jak gdyby umarł razem z nim, choć oboje doskonale wiedzieli, że tak się nie stało. Jego palce, zaciśnięte na rozchylonym skrzydle drzwi, były pobielałe i to spostrzeżenie przyniosło mu złośliwe poruszenie satysfakcji. Te ładne, delikatne palce ładnych, delikatnych dłoni – miał takie same, jasne i przyzwyczajone do ciężaru pióra, jeszcze, coraz mniej, z każdym rybim łbem coraz mniej miękkie, coraz bardziej oswojone z rękojeścią noża; nie myślał o tym do tej pory – nie myślał, że nie chciał ich tracić, nie myślał, że będzie komuś ich zazdrościć, nie myślał, kiedyś, że w końcu nie będzie miał wyjścia.
Parsknął lekko, nachylając się ku niemu, opierając się ramieniem o odchylone drzwi nonszalancko, z figlarnością przebłyskującą w spojrzeniu, jak gdyby zamierzał mówić z nim o rzeczach śmierci zupełnie przeciwnych. A może przeciwnie – może śmierć i miłość wcale nie były sobie tak dalekie.
– Dałeś mi sznur – mruknął, nie porzucając jeszcze ponurej wesołości, poprawiając się w progu, przekraczając go ukradkiem, bliżej niego, cierpliwie bliżej. – Zawiązałeś go nawet dla mnie, zresztą bardzo ładnie. Przyznaję, że trochę mnie poniosło, ale w końcu trzymałeś mnie za rękę tak przekonująco, wprowadzając na tę zabawną małą scenę, jaką nam wymyśliłeś... – mówił, pozwalając grymasowi żalu ściągnąć mu brwi, nieprzekłamanemu przynajmniej w jakimś stopniu. – Można mnie posądzić o naiwność, nie wyprę się tego, czasami bywa zwyczajnie zabawna, wiesz? Czasami bywa po prostu przyjemna, we właściwych rękach w każdym razie, jeśli wiedzą, co z nią zrobić, składałeś ją kiedyś w czyichś rękach, Lasse? Swoją naiwność – mówił, nachylony ku niemu, jak gdyby przez szczelinę uchylonych drzwi szeptał mu słodkie tajemnice, jak gdyby zamierzał ucałować go na pożegnanie albo czekał aż on pocałuje jego; spojrzenie miał jednak czujne, zatrzymane z uważnością na źrenicach zgubionych w granacie, na krzywiźnie ust, zdolnych do tak pięknych tonów, teraz tak bladych i nieprzystępnych; rozszerzone źrenice pozostawały skupione i zupełnie obojętne na własne dygresje.
– Prawdę mówiąc, zawsze mi za mało – mruknął, tonem wyraźnie zdradzającym niechęć precyzowania się do wspomnianych kłopotów. Zlustrował go spojrzeniem, zsuwając go po jego sylwetce, wciąż jeszcze zaskakująco spokojnie, wreszcie odrywając ramię od drzwi, by wejść bezceremonialnie za próg, przystając bliżej, nieprzyjemnie blisko, jak gdyby sprawdzał, czy się cofnie lub czy go odepchnie. Z głębi mieszkania sączyła się muzyka, miękkie dźwięki pianina. – Jestem u siebie, prawie, widzisz, bo nie wiem jeszcze, którędy się tam dostać. Przez usta? Przez żebra? Szyję? Skroń? – Podniósł dłoń do jego czoła, by odgarnąć mu z niego kosmyki włosów, przesunąć opuszkami w jego poprzek, jakby nanosił nań linię. – Nie zastanawiałem się dotąd, gdzie w człowieku tkwi sumienie – stwierdził prawie refleksyjnie, a kiedy spuścił spojrzenie znów ku jego źrenicom, na ustach tkwiła mu znów figlarna słodycz. – Tylko nie krzycz – szepnął jeszcze, zanim nie złapał go raptownie za materiał koszuli, by wepchnąć go gwałtownym szarpnięciem do mieszkania.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sob 4 Cze - 3:38
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Ustał wnet u progu własnego horroru; jego strach skurczony do rozmiaru małego zwierzęcia krążył dziko po ciele, obijając się od jego ścian z pasją tak szaleńczą, ze Lasse nie wiedział już, czy chce wydostać się na zewnątrz, czy po prostu zabić – rozbić drobną, kościstą głowę o granicę jego żeber, wykrwawić się na dnie jego żołądka, tam gdzie powoli umierało każde uczucie, którego nie potrafił w sobie znieść. Z premedytacją zmuszał je wszystkie do samobójstw, prowadził ich niewielkie istnienia, powykrzywiane ciałka, prosto na krańce klifów i pchał. Ciężar ich resztek mierził go przy każdym kroku i Lasse bał się czasem, ze pewnego dnia wszystkie te śmierci, wszystkie te obumarłe uczucia, wylecą z niego jak chmara nietoperzy - ciemna masa krzykliwych wyznań zalewająca jego świat chaosem słów pochowanych w nim tak głęboko, że sam nie był pewien, czy kiedykolwiek znał litery, z których się składały. Patrzył na Funiego tak jakby ta głośna ciemność zalewała go już od dawna, choć jego twarz – tak jak tygodnie temu, tak jak lata temu – była przyjemnie łagodna w wyrazie, miękka w każdym swoim załamaniu, kremowo-błękitna i odbijająca nocne światło jak pluszowy kawałek aksamitu. Pomyślał, że mógłby dotknąć palcem czubka jego nosa, pocałować go w policzek w tym czystym geście platonicznej miłości, którą udało im się dzielić między sobą przez jedną noc i jeden, urwany w połowie wieczór; zaśmiać się szczerze tak jak śmieją się ludzie nieprzeżarci cynizmem, ludzie którzy nie boją się tych, których kochają i nie pozwalają im umierać na poza zasięgiem swojego wzroku. Myślał o nim po tamtej ucieczce, choć jego myśli były nieskładne i porozrywane, migające koszmarami jak gorączkowe wizje przyszłości – nie umiał stwierdzić, uwieziony w duchocie własnych halucynacji, który z fragmentów tych wspomnień był prawdziwy. Teraz mógłby nazwać je wszystkie kłamstwem, ale gdy kłamał, policzki przykrywały się różem, a ręce drgały jak w nikotynowym głodzie. Dobrze, że jesteś; poduszki czekają, twoje włosy pod poszewką, drobiny złota w prześcieradle i rozmowa, której nigdy nie dokończyliśmy, bo pewne rozmowy – podobnie jak pewne znajomości – są gotowe trwać tak w nicości, zawsze żywe i w swojej żywotności niemal mięsożerne.
Podskórnie pragnął wierzyć w swoje szaleństwo - chciał myśleć, że Funi nigdy nie istniał, a jego postać trwała w nim jedynie upartością pijanej tęsknoty; chciał wierzyć, że stworzył go z pragnienia bliskości, które poczuł tamtej nocy, kiedy wyciągał go z rynsztoku, posiniaczonego i ze smugą krwi zaraz pod nosem. Jego krew zresztą zawsze wydawała mu się zbyt jaskrawa, zawsze nierealnie podobna do owocowego soku – krew kogoś, kto nie istniał; kogoś, kogo twarz nie składała się z ludzkich tkanek, a z chmur dymu, plam farb i cukrowego smaku truskawki. Pomyślał, że i ten Funi, który stał przed nim, nie był prawdziwy - był jedynie smukłym ucieleśnieniem jego wyrzutów sumienia, ożywioną postacią każdej jego winy, każdej głupiej decyzji, którą podejmował, taki młody i taki nierozsądny. W swoim egocentryzmie marzył, że mógłby być jedynie inną wersją jego – Lasse, którego ktoś przerzucił na drugą stronę jak wysłużony płaszcz, odkrywając kontrastującą, wzorzystą podszewkę; tak jakby Funi było jedynie anagramem jego imienia, choć dwóch tych słów nie łączyły żadne głoski. Nawet teraz, nawet w tym progu, widział w nim siebie i jego w sobie: ta sama młodość o podobnych krawędziach, podobnych liniach rozmytego rysunku, podobnej słodyczy w głosie, tych samych dłoniach o długich, szczupłych palcach, które mogły łączyć się szczeniackim gestem w jeden splot i związywać ich znów w jeden organizm. Tylko te oczy, oczy Funiego były jasne, błękitne, jakby ktoś uwięził w ich twarzach dwa zupełnie inne obrazy nieba o różnych porach dnia. Burza pod powiekami Lasse zawsze była tak samo zdradliwa, a tej nocy również smutnie nieruchoma. Gdy jego gość odezwał się znów, wszystko wokół zamarło i zesztywniało, zamykając ich wnet wewnątrz tego samego powykręcanego obrazu świata, w którym ludzie mają o dwa rzędy zębów za dużo i o jedno serce za mało.
- Sznur – powtórzył za nim miękkim szeptem i czuł, jak ten opada ciepłem na drugą twarz, na blade policzki muśnięte jedynie jasnym różem mrozu, jakby ich właściciel był do zimna przyzwyczajony, a brokat wplątany w jego włosy był w istocie śniegiem, który utknął w nich dawno temu i został na zawsze, odnajdując dla siebie nowy dom tak blisko barwnych potoków jego myśli. – Trochę cię poniosło? Trochę cię poniosło, Funi, na litość… - przerwał gwałtownie, nagle boleśnie świadom szczerej nuty pobrzmiewającej w jego głosie. Musiał przygryźć dolną wargę, prychnąć krótkim przebłyskiem kpiny. Nie odsunął się, by zrobić mu miejsce, gdy przekraczał próg, ale nie wypychał go te za drzwi. Poruszył się wraz z nim, nie posłusznie, ale też bez choćby drobnej iskry buntu. Nie potrzebował jej – zrodzony z niej pożar mógłby pożreć ich obu, a on nie był gotowy na ogień. Trwał w nicości – pozbawiony woli walki, pozbawiony krzyku; senny chłopak o zmęczonych oczach, stojący twarzą w twarz z kimś, kto miał prawo go nienawidzić. – Zepsułeś naszą grę, wiesz o tym? Zepsułeś tak świetnie zapowiadającą się zabawę… - westchnął w końcu. W tej ciasnej przestrzeni między jednym a drugim słowem jego głos znów wybrzmiał złośliwym dramatyzmem, bujną teatralnością, tak naturalnie kwitnącą pod ich stopami. Kącik ust uniósł się mimowolnie na brzmienie jego pytania, choć był to uśmiech ograniczony jedynie do jednego ruchu mięśni. Smutny, wyprany z wyrazu. Naiwność żyła w nim przecież jak pasożyt. – Żeby być naiwnym, musisz nauczyć się być bystrym, nie słyszałeś o tym? Na tyle bystrym, by rozpoznawać dłonie, na których możesz ją układać. A ty – ty jesteś uroczy, ale za mało spostrzegawczy, do tego zbyt butny, Funi, nierozsądnie porywczy. - Pozwolił jego twarzy nachylić się niebezpiecznie blisko i spijał tą bliskość, próbując odczytać treść jego myśli z rozjaśnionych migdałów jego oczu. Chciał odnaleźć w nich ratunek, treść jego pragnień. Zacisnął dłonie w pięści i wsunął je do kieszeni garniturowych spodni, jakby przygotowując się do walki, trzymał inkantacje między pobladłymi palcami. – O mało co nie zabiłeś nas obu.
Może mu się udało – teraz nie żyli obaj, dwa truchła młodych ciał, pozostawionych tygodnie temu w ciemnej uliczce; dwie pary rąk, dwie pary nóg, w tym jedna poharatana widmem źle zrośniętej kości – dwa cieple oddechy zamieniające się w ostatnią chmurę pary wodnej na tle wschodzącego słońca. Teraz nie było dla nich nawet promienia – był tylko ciemny antracyt zimowej nocy, mróz osadzający się koronkami żłobień na oknach kamienicy i mieszkanie po starej (równie martwej) ciotce Agnes, które nadal pachniało jaśminową świecą i grzanym winem. Korytarz – wraz z tym jednym, szybkim szarpnięciem – stał się pułapką i zarazem grobowcem. Lasse zadrżał. W pierwszej chwili próbował odepchnąć go, rzucić się na ścianę, ale w nagłym uderzeniu szoku całe jego ciało stało się bezużyteczne, a umysł pusty i ciemny w ten okrutnie bezduszny sposób. Gdzie w człowieku leży sumienie? Skąd miał wiedzieć, skąd miał wiedzieć, skoro w tej jaskrawej, gwałtownej sekundzie nie było w nim ani sumienia, ani złości, ani żalu – tylko on i ciało, które nie mogło go obronić, tylko on i siła woli pożarta przez znajomy okrzyk lęku. Gdy cofał się w głąb długiego, zatopionego w półmroku korytarza, pchany dłońmi Funiego zaczepionymi o jego koszulę, nie umiał odnaleźć siebie w chaosie własnych myśli. Potknął się o próg salonu i pozbawiony równowagi upadł na twardy, drewniany parkiet, uderzając potylicą o nogę jednego z krzeseł. Jęknął krótko, obraz przed oczami zakręcił się wokół własnej osi, pozostawiając w swoim centrum jedynie stojącą nad nim sylwetkę szczupłego mężczyzny w znoszonym płaszczu. Jego twarz podświetlona ciepłą łuną podłogowej lampy wydała się niepokojąco młoda.
- Cz-czego chcesz? – wydukał ochryple, unosząc się na łokciach i z paniką zdając sobie sprawę z tego, jak trudno będzie mu podnieść się na nogi. – Pieniędzy? Przeprosin? – Sposób, w jaki patrzył mu w oczy, był zaskakująco chłodny i wyniosły, choć półleżał teraz na podłodze słanego mieszkania, zagoniony w kozi rób przez swoją własną beztroskę i obolałą, pokruszoną słabość. – Przepraszam, do cholery, to nie miało tak wyglądać. Spanikowałem, rozumiesz? Wszystko szło dobrze, tylko głupia zabawa, a ty… Nie chciałem cię tam zostawiać, ale nie miałem też za-zamiaru umierać przez twój idiotyczny ruch! – jego głos uniósł się niebezpieczną falą rozdrażnionego krzyku, a on poczuł jak zgarnięte przed chwilą z jego czoła włosy, znów złośliwie wpadają do oczu. – Jeżeli chcesz bawić się w ze-emstę, najpierw pomyśl, czy warto. – Gdy znów podnosił na niego wzrok, jego twarz była mozaiką bladej, roztrzaskanej determinacji, kilkoma drobinami gniewu utopionymi w rozemocjonowanym lęku: nieruchome oczy, drżąca dolna warga. – Urwiesz mi łeb i co dalej? Nawet be-bez niego złapię cię w końcu za gardło. Obaj dobrze wiemy, że Fort Nordkinn jest pełen takich samych obleśnych facetów, dokładnie takich samych jak ten, który cię złapał. Zgnijesz tam.
Bał się. Strach miał zręczne dłonie i potrafił ograbić człowieka z każdej cechy, którą miał do tej pory, z każdego przejawu dobra i rozsądku; strach przeobrażał cię w coś dzikiego i brutalnego, coś co nie wiedziało wiele - wiedziało tylko, że może umrzeć.
Podskórnie pragnął wierzyć w swoje szaleństwo - chciał myśleć, że Funi nigdy nie istniał, a jego postać trwała w nim jedynie upartością pijanej tęsknoty; chciał wierzyć, że stworzył go z pragnienia bliskości, które poczuł tamtej nocy, kiedy wyciągał go z rynsztoku, posiniaczonego i ze smugą krwi zaraz pod nosem. Jego krew zresztą zawsze wydawała mu się zbyt jaskrawa, zawsze nierealnie podobna do owocowego soku – krew kogoś, kto nie istniał; kogoś, kogo twarz nie składała się z ludzkich tkanek, a z chmur dymu, plam farb i cukrowego smaku truskawki. Pomyślał, że i ten Funi, który stał przed nim, nie był prawdziwy - był jedynie smukłym ucieleśnieniem jego wyrzutów sumienia, ożywioną postacią każdej jego winy, każdej głupiej decyzji, którą podejmował, taki młody i taki nierozsądny. W swoim egocentryzmie marzył, że mógłby być jedynie inną wersją jego – Lasse, którego ktoś przerzucił na drugą stronę jak wysłużony płaszcz, odkrywając kontrastującą, wzorzystą podszewkę; tak jakby Funi było jedynie anagramem jego imienia, choć dwóch tych słów nie łączyły żadne głoski. Nawet teraz, nawet w tym progu, widział w nim siebie i jego w sobie: ta sama młodość o podobnych krawędziach, podobnych liniach rozmytego rysunku, podobnej słodyczy w głosie, tych samych dłoniach o długich, szczupłych palcach, które mogły łączyć się szczeniackim gestem w jeden splot i związywać ich znów w jeden organizm. Tylko te oczy, oczy Funiego były jasne, błękitne, jakby ktoś uwięził w ich twarzach dwa zupełnie inne obrazy nieba o różnych porach dnia. Burza pod powiekami Lasse zawsze była tak samo zdradliwa, a tej nocy również smutnie nieruchoma. Gdy jego gość odezwał się znów, wszystko wokół zamarło i zesztywniało, zamykając ich wnet wewnątrz tego samego powykręcanego obrazu świata, w którym ludzie mają o dwa rzędy zębów za dużo i o jedno serce za mało.
- Sznur – powtórzył za nim miękkim szeptem i czuł, jak ten opada ciepłem na drugą twarz, na blade policzki muśnięte jedynie jasnym różem mrozu, jakby ich właściciel był do zimna przyzwyczajony, a brokat wplątany w jego włosy był w istocie śniegiem, który utknął w nich dawno temu i został na zawsze, odnajdując dla siebie nowy dom tak blisko barwnych potoków jego myśli. – Trochę cię poniosło? Trochę cię poniosło, Funi, na litość… - przerwał gwałtownie, nagle boleśnie świadom szczerej nuty pobrzmiewającej w jego głosie. Musiał przygryźć dolną wargę, prychnąć krótkim przebłyskiem kpiny. Nie odsunął się, by zrobić mu miejsce, gdy przekraczał próg, ale nie wypychał go te za drzwi. Poruszył się wraz z nim, nie posłusznie, ale też bez choćby drobnej iskry buntu. Nie potrzebował jej – zrodzony z niej pożar mógłby pożreć ich obu, a on nie był gotowy na ogień. Trwał w nicości – pozbawiony woli walki, pozbawiony krzyku; senny chłopak o zmęczonych oczach, stojący twarzą w twarz z kimś, kto miał prawo go nienawidzić. – Zepsułeś naszą grę, wiesz o tym? Zepsułeś tak świetnie zapowiadającą się zabawę… - westchnął w końcu. W tej ciasnej przestrzeni między jednym a drugim słowem jego głos znów wybrzmiał złośliwym dramatyzmem, bujną teatralnością, tak naturalnie kwitnącą pod ich stopami. Kącik ust uniósł się mimowolnie na brzmienie jego pytania, choć był to uśmiech ograniczony jedynie do jednego ruchu mięśni. Smutny, wyprany z wyrazu. Naiwność żyła w nim przecież jak pasożyt. – Żeby być naiwnym, musisz nauczyć się być bystrym, nie słyszałeś o tym? Na tyle bystrym, by rozpoznawać dłonie, na których możesz ją układać. A ty – ty jesteś uroczy, ale za mało spostrzegawczy, do tego zbyt butny, Funi, nierozsądnie porywczy. - Pozwolił jego twarzy nachylić się niebezpiecznie blisko i spijał tą bliskość, próbując odczytać treść jego myśli z rozjaśnionych migdałów jego oczu. Chciał odnaleźć w nich ratunek, treść jego pragnień. Zacisnął dłonie w pięści i wsunął je do kieszeni garniturowych spodni, jakby przygotowując się do walki, trzymał inkantacje między pobladłymi palcami. – O mało co nie zabiłeś nas obu.
Może mu się udało – teraz nie żyli obaj, dwa truchła młodych ciał, pozostawionych tygodnie temu w ciemnej uliczce; dwie pary rąk, dwie pary nóg, w tym jedna poharatana widmem źle zrośniętej kości – dwa cieple oddechy zamieniające się w ostatnią chmurę pary wodnej na tle wschodzącego słońca. Teraz nie było dla nich nawet promienia – był tylko ciemny antracyt zimowej nocy, mróz osadzający się koronkami żłobień na oknach kamienicy i mieszkanie po starej (równie martwej) ciotce Agnes, które nadal pachniało jaśminową świecą i grzanym winem. Korytarz – wraz z tym jednym, szybkim szarpnięciem – stał się pułapką i zarazem grobowcem. Lasse zadrżał. W pierwszej chwili próbował odepchnąć go, rzucić się na ścianę, ale w nagłym uderzeniu szoku całe jego ciało stało się bezużyteczne, a umysł pusty i ciemny w ten okrutnie bezduszny sposób. Gdzie w człowieku leży sumienie? Skąd miał wiedzieć, skąd miał wiedzieć, skoro w tej jaskrawej, gwałtownej sekundzie nie było w nim ani sumienia, ani złości, ani żalu – tylko on i ciało, które nie mogło go obronić, tylko on i siła woli pożarta przez znajomy okrzyk lęku. Gdy cofał się w głąb długiego, zatopionego w półmroku korytarza, pchany dłońmi Funiego zaczepionymi o jego koszulę, nie umiał odnaleźć siebie w chaosie własnych myśli. Potknął się o próg salonu i pozbawiony równowagi upadł na twardy, drewniany parkiet, uderzając potylicą o nogę jednego z krzeseł. Jęknął krótko, obraz przed oczami zakręcił się wokół własnej osi, pozostawiając w swoim centrum jedynie stojącą nad nim sylwetkę szczupłego mężczyzny w znoszonym płaszczu. Jego twarz podświetlona ciepłą łuną podłogowej lampy wydała się niepokojąco młoda.
- Cz-czego chcesz? – wydukał ochryple, unosząc się na łokciach i z paniką zdając sobie sprawę z tego, jak trudno będzie mu podnieść się na nogi. – Pieniędzy? Przeprosin? – Sposób, w jaki patrzył mu w oczy, był zaskakująco chłodny i wyniosły, choć półleżał teraz na podłodze słanego mieszkania, zagoniony w kozi rób przez swoją własną beztroskę i obolałą, pokruszoną słabość. – Przepraszam, do cholery, to nie miało tak wyglądać. Spanikowałem, rozumiesz? Wszystko szło dobrze, tylko głupia zabawa, a ty… Nie chciałem cię tam zostawiać, ale nie miałem też za-zamiaru umierać przez twój idiotyczny ruch! – jego głos uniósł się niebezpieczną falą rozdrażnionego krzyku, a on poczuł jak zgarnięte przed chwilą z jego czoła włosy, znów złośliwie wpadają do oczu. – Jeżeli chcesz bawić się w ze-emstę, najpierw pomyśl, czy warto. – Gdy znów podnosił na niego wzrok, jego twarz była mozaiką bladej, roztrzaskanej determinacji, kilkoma drobinami gniewu utopionymi w rozemocjonowanym lęku: nieruchome oczy, drżąca dolna warga. – Urwiesz mi łeb i co dalej? Nawet be-bez niego złapię cię w końcu za gardło. Obaj dobrze wiemy, że Fort Nordkinn jest pełen takich samych obleśnych facetów, dokładnie takich samych jak ten, który cię złapał. Zgnijesz tam.
Bał się. Strach miał zręczne dłonie i potrafił ograbić człowieka z każdej cechy, którą miał do tej pory, z każdego przejawu dobra i rozsądku; strach przeobrażał cię w coś dzikiego i brutalnego, coś co nie wiedziało wiele - wiedziało tylko, że może umrzeć.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sro 22 Cze - 23:28
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zuchwała pretensjonalność słów powtarzanych jak echo, zawieszonych w wyższym dźwięku pytania, w zdumieniu prawie oburzonym i buntowniczym, drażniła go i rozczulała zarazem – obserwując ten arogancki akt brawury w obliczu ostrza rzeczywistej groźby przykładanej mu spokojnie do szyi, myślał wciąż o jego delikatnych dłoniach, prawie się uśmiechając, z pobłażliwym szyderstwem, które zanurzało się w zgęstniałej atmosferze między nimi niczym brzytwa żnąca wspólny ich świat na poły. Tam, gdzie Lasse doszukiwał się podobieństw, gdzie odnajdował między nimi symetryczną bliźniaczość natur i temperamentów, Funi rozdzierał ziejące, rozjątrzone zazdrością przestrzeliny różnic i dotkliwych kontrastów. Miał ochotę zakryć mu usta dłonią, urwać ostentacyjne zbulwersowanie faktem, że duch ofiary jego własnego tchórzostwa staje w progu jego mieszkania i żąda od niego równoważnej śmierci; chciał zapytać go w zamian, nie oczekując jednak odpowiedzi: nigdy w życiu tak naprawdę przed nikim nie klęczałeś, prawda? To nie miało teraz znaczenia, ale nie mógł przemóc tej prostej, dziwacznie klarownej myśli, że Lasse żył wyłącznie dla siebie – czy też, że żyło w nim pragnienie, by żyć wyłącznie dla siebie, tak przeciwne wszystkiemu, co znał sam. Nigdy nie wpojono mu potrzeby pokornego oddania, nigdy nie włożono mu w dłonie celu, który stał się później osobistym marzeniem (czy stało się nim istotnie? czy dał sobie wmówić, że nim jest?); marzenia Lasse były pierwsze, wynikały z jego własnej, niezanieczyszczonej woli, inicjatywa pochodziła od nich, nie przeciwnie. Czy odmawiano ci kolacji, wieczór za wieczorem? Czy czuwałeś nocami pod posągowymi bogami, wypluwając na podnóża ich boskości swoje słabości, prosząc o wybaczenie i kompas, który zawsze wskazywałby ci nie, czego chcesz, ale czego powinieneś chcieć? Czy oddychałeś kiedyś prostoduszną potrzebą, by cudza dłoń ułożyła się zadowolonym, dumnym gestem na pochylonym karku, jak gdyby w tym tkwiła tajemnica najwznioślejszego szczęścia? Nie z miłości; źródło tych uczuć zdawało się dalece bardziej pierwotne i głębiej ukorzenione w sercu. Choć może nie wiedział, może nie mógł wiedzieć – nie był pewien, czy właściwie kiedykolwiek tak naprawdę kochał, tą miłością romantyczną, którą wypełniano poezję, muzykę, istotę życia; nie z miłości, choć trzask nieba zwalającego się im na głowy, kiedy usta nakrywało mu cudze pożądanie, był temu niepokojąco bliski – to w tamtej chwili nie była miłość, ale też niezupełnie nie była niemiłością: dusza łapczywie pożerająca duszę, kiedy Bohler pochylał się nad nim, spojrzenie przez szczelinę wielkości ziarnka piachu w ruiny zdradzonej wiarołomstwem Valhalli. Może satysfakcjonująca profanacja była synonimem miłości w sposób, w jaki łapczywy głód był synonimem zmysłowego spragnienia.
Rozdrażnienie przemknęło mu po błękicie oczu; dostał swoją teatralność, ale scenariusz tej sztuki nie podobał mu się wcale, wymierzany mu jak policzek, palec wskazujący na niego jako winowajcę, a przecież nie był niczemu winien, przecież podążał jedynie za jego instrukcją, zainspirowany swobodną nonszalancją tamtego chłopaka, nie tego, który pojawił się potem i nie tego, który stał teraz tutaj przed nim i próbował obarczyć go winą, oceniać go z zuchwałą śmiałością, jakby nie stali właśnie na skraju kopanej mu mogiły, a może właśnie dlatego – może była to pewność podobna odruchowi otwierającemu rybie usta, by nabrać wody, gdy leżała już na śliskich od krwi deskach kutra. Koślawy uśmiech nabrał nieprzyjemnego wyrazu wychylającej się ze źrenic groźby; nie mógł znieść jego protekcjonalnego tonu, jakby istotnie patrzył na niego z góry, wiedział więcej, rozumiał więcej, przeżywając swoje życie na bezpiecznych wyżynach dobrego nazwiska. Komu człowiek jak on mógł poświęcać swoją naiwność? W jaki sposób się to liczyło, jeśli nikt nie miałby odwagi tego wykorzystać? Prychnął pogardliwie, podwijając lewy kraniec ust.
– Nie znasz mnie, Lasse – przypomniał mu, rozdrażniony zuchwałym tonem stawianych mu zarzutów, jakby rzeczywiście mógł o nim wiedzieć cokolwiek po jednej i pół nocy wspólnego delirium; pozwolił, by te słowa rozwarły między nimi wyrwę, ponad którą stąpali dotąd po kruchym moście krótkiej bliskości chłopięcych serc. Wznosili razem piękne konstrukcje z mieszających się sennie wspaniałych słów, którymi podręczniki wypełniły im głowy, które wyłamywali ze sztywnych wersów książek, rozpalając na nich płomień krótkotrwałych idei – nie łączyło ich nic więcej poza skrami pozostawionymi w ostygłym popiele tych rozmów. – Jaka w tym zabawa, jeśli owijasz ostrze miękką szmatką, żeby przypadkiem się nie skaleczyć? Zepsułem, jak mówisz, naszą grę czy po prostu nie potrafisz się bawić, co, Nørgaard? – spytał, sięgając po defensywne szyderstwo, spoglądając na niego z symetryczną, zawistną wyższością, prawie pobłażliwie, wyraźnie odmawiając mu autorytetu, który próbował wznieść sobie swoimi napomnieniami. Byli sobie równi, zdawał się przypominać, przysuwając twarz do jego twarzy, zęby do jego miękkiej, delikatnej istoty. Przez czoło? Usta? Szyję? Miał przyjemne wrażenie, że gdyby ujął jego głowę w swoje ręce i przycisnął palce do niesfornych pukli, wysoko niesione blade czoło zapadłoby się pod nimi jak lekka skorupka słodkiej bezy. – Jesteś racjonalistą, oczywiście – mruknął ciszej, jakby do siebie, wodząc błękitem spojrzenia po jego sylwetce krytycznie, wypluwając z siebie to słowo jak obelgę; oczywiście, jakby poprawiał swój błąd, popełniony przez chwilę naiwnej wiary, że byli sobie jakkolwiek podobni. – Tak samo ociężały. Nie boli cię czasem serce, wypychane tą bystrością jak ołowiem? – Gdyby wsunął mu dłoń pod żebra, czy znalazłby je na dnie osierdzia, ledwie dogorywające? Złożone na mięśniu przepony jak na ołtarzu dla bogów własnego interesu i intelektu? – Być może, ale o ile piękniejsza byłaby to śmierć. A teraz? – zdawał się bliski szczerego żalu, że tak miałby wyglądać jego koniec: znaleziony w pustym mieszkaniu, z trzeszczeniem gramofonu wypełniającym ciszę na długo po tym, jak ostatni utwór dobiegł końca. Było to przynajmniej poniekąd poetyckie, gdyby bardzo się uprzeć, ale w gruncie rzeczy nużące i pozbawione celu, rozczarowująco puste. – Teraz umrzesz sam.
Korytarz za plecami Lasse skończył się szybko, starczając na zaledwie płytki, niesycący łyk przedwcześnie triumfalnej satysfakcji. Widzisz, nie spodziewają się chyba tego po mnie – mówił wcześniej Munchowi, spoglądając na bliźniaczą pieczęć na jego śródręczu – a potem milkną najpiękniejszym znanym mi milczeniem. Ile trzeba było, by zamknąć mu usta? Ile trzeba było, by zadławił się całym swoim politowaniem i dumą? Myślisz, że jestem uroczy?, chciał go zapytać, wykrzywiając usta w drapieżny uśmiech, ale zbyt prędki próg salonu wyrwał mu go z palców, pociągając na podłogę, a on stanął ponad nim, pochylając się nieznacznie, ze słodkim grymasem, pełnym zadowolenia, niewypowiedzianym spójrz, co się dzieje, gdy wypełnisz serce ołowiem.
Zdawał się słuchać jego przeprosin i tłumaczeń bez większej uważności, krótko przeglądając tłoczną zawartość jego salony, jakby w istocie niewiele obchodziło go z tego, co miał mu do powiedzenia; przedśmiertne obietnice i groźby wydawały się dźwięczeć głośno, ale pusto i nieszkodliwie, choć oczy Lasse pozostawały zastanawiająco, dumnie chłodne, nawet teraz, a jego słowa unosiły się we wzburzonym rozdrażnieniu. W końcu podniósł nogę, by oprzeć podeszwę buta o jego uniesiony tors, przyciskając delikatnie, nachylając się naprzód nad swoim ugiętym kolanem, wspierając jeszcze oszczędnie swój ciężar na jego mostku. Uśmiechał się wciąż koślawo, ze spojrzeniem roztargnionym, jakby wciąż cicho rozważał: usta? szyja? pierś? Czego właściwie od niego chciał? Pytanie to zawiesiło mu się na strunach myśli uporczywie; dotąd nie brał pod uwagę, że mógł chcieć czegoś innego poza śmiercią – teraz możliwości wysypywały się na dywan salonu jak kuszące klejnoty. Przypominał sobie nagle, że był, na bogów, w mieszkaniu klanowego potomka; może istotnie nie było warto – choć wartość definiowali zupełnie inaczej.
– Nie trafię do Nordkinn – powiedział z butną pewnością, zaskakująco spokojną. Zsunął buta z jego mostka, stawiając go po drugiej stronie jego kruchego korpusu, by przykucnąć nad nim, prawie przysiadając mu na brzuchu, wspierając łokcie o swoje kolana. Poklepał błotnistą, wilgotną plamę na jego koszuli, jakby chciał strzepać z niej brudny ślad swojej podeszwy. – Na nic się tam Odynowi nie przydam – wyraźnie wydawało mu się to wystarczającym wyjaśnieniem. – Zresztą gdyby miała mnie tam zaprowadzić czyjaś śmierć, już bym tam siedział – mruknął, przesuwając palce do błyszczących guzików jego koszuli, rozpinając najwyższy, by wsunąć dłoń na nagą skórę, przesunąć nią wyżej do nasady szyi, nie chwytając jej jednak. Smużka białej mgły zdawała się przesunąć w czerni jego źrenic, przepłynąć głęboko pod ich dnach, nie podpływając do powierzchni. – Ty – brzmiał nagle osobliwie rzeczowo, jego spojrzenie nabrało uważnej ostrości – masz wizje, prawda? Jesteś przeklętą wyrocznią, musisz być, inaczej po co miałbym cię znać? Musisz być. – Jego palce wydawały się szorstkie i zniszczone na jego skórze; drażniło go to. – Tego chcę. Teraz.
Rozdrażnienie przemknęło mu po błękicie oczu; dostał swoją teatralność, ale scenariusz tej sztuki nie podobał mu się wcale, wymierzany mu jak policzek, palec wskazujący na niego jako winowajcę, a przecież nie był niczemu winien, przecież podążał jedynie za jego instrukcją, zainspirowany swobodną nonszalancją tamtego chłopaka, nie tego, który pojawił się potem i nie tego, który stał teraz tutaj przed nim i próbował obarczyć go winą, oceniać go z zuchwałą śmiałością, jakby nie stali właśnie na skraju kopanej mu mogiły, a może właśnie dlatego – może była to pewność podobna odruchowi otwierającemu rybie usta, by nabrać wody, gdy leżała już na śliskich od krwi deskach kutra. Koślawy uśmiech nabrał nieprzyjemnego wyrazu wychylającej się ze źrenic groźby; nie mógł znieść jego protekcjonalnego tonu, jakby istotnie patrzył na niego z góry, wiedział więcej, rozumiał więcej, przeżywając swoje życie na bezpiecznych wyżynach dobrego nazwiska. Komu człowiek jak on mógł poświęcać swoją naiwność? W jaki sposób się to liczyło, jeśli nikt nie miałby odwagi tego wykorzystać? Prychnął pogardliwie, podwijając lewy kraniec ust.
– Nie znasz mnie, Lasse – przypomniał mu, rozdrażniony zuchwałym tonem stawianych mu zarzutów, jakby rzeczywiście mógł o nim wiedzieć cokolwiek po jednej i pół nocy wspólnego delirium; pozwolił, by te słowa rozwarły między nimi wyrwę, ponad którą stąpali dotąd po kruchym moście krótkiej bliskości chłopięcych serc. Wznosili razem piękne konstrukcje z mieszających się sennie wspaniałych słów, którymi podręczniki wypełniły im głowy, które wyłamywali ze sztywnych wersów książek, rozpalając na nich płomień krótkotrwałych idei – nie łączyło ich nic więcej poza skrami pozostawionymi w ostygłym popiele tych rozmów. – Jaka w tym zabawa, jeśli owijasz ostrze miękką szmatką, żeby przypadkiem się nie skaleczyć? Zepsułem, jak mówisz, naszą grę czy po prostu nie potrafisz się bawić, co, Nørgaard? – spytał, sięgając po defensywne szyderstwo, spoglądając na niego z symetryczną, zawistną wyższością, prawie pobłażliwie, wyraźnie odmawiając mu autorytetu, który próbował wznieść sobie swoimi napomnieniami. Byli sobie równi, zdawał się przypominać, przysuwając twarz do jego twarzy, zęby do jego miękkiej, delikatnej istoty. Przez czoło? Usta? Szyję? Miał przyjemne wrażenie, że gdyby ujął jego głowę w swoje ręce i przycisnął palce do niesfornych pukli, wysoko niesione blade czoło zapadłoby się pod nimi jak lekka skorupka słodkiej bezy. – Jesteś racjonalistą, oczywiście – mruknął ciszej, jakby do siebie, wodząc błękitem spojrzenia po jego sylwetce krytycznie, wypluwając z siebie to słowo jak obelgę; oczywiście, jakby poprawiał swój błąd, popełniony przez chwilę naiwnej wiary, że byli sobie jakkolwiek podobni. – Tak samo ociężały. Nie boli cię czasem serce, wypychane tą bystrością jak ołowiem? – Gdyby wsunął mu dłoń pod żebra, czy znalazłby je na dnie osierdzia, ledwie dogorywające? Złożone na mięśniu przepony jak na ołtarzu dla bogów własnego interesu i intelektu? – Być może, ale o ile piękniejsza byłaby to śmierć. A teraz? – zdawał się bliski szczerego żalu, że tak miałby wyglądać jego koniec: znaleziony w pustym mieszkaniu, z trzeszczeniem gramofonu wypełniającym ciszę na długo po tym, jak ostatni utwór dobiegł końca. Było to przynajmniej poniekąd poetyckie, gdyby bardzo się uprzeć, ale w gruncie rzeczy nużące i pozbawione celu, rozczarowująco puste. – Teraz umrzesz sam.
Korytarz za plecami Lasse skończył się szybko, starczając na zaledwie płytki, niesycący łyk przedwcześnie triumfalnej satysfakcji. Widzisz, nie spodziewają się chyba tego po mnie – mówił wcześniej Munchowi, spoglądając na bliźniaczą pieczęć na jego śródręczu – a potem milkną najpiękniejszym znanym mi milczeniem. Ile trzeba było, by zamknąć mu usta? Ile trzeba było, by zadławił się całym swoim politowaniem i dumą? Myślisz, że jestem uroczy?, chciał go zapytać, wykrzywiając usta w drapieżny uśmiech, ale zbyt prędki próg salonu wyrwał mu go z palców, pociągając na podłogę, a on stanął ponad nim, pochylając się nieznacznie, ze słodkim grymasem, pełnym zadowolenia, niewypowiedzianym spójrz, co się dzieje, gdy wypełnisz serce ołowiem.
Zdawał się słuchać jego przeprosin i tłumaczeń bez większej uważności, krótko przeglądając tłoczną zawartość jego salony, jakby w istocie niewiele obchodziło go z tego, co miał mu do powiedzenia; przedśmiertne obietnice i groźby wydawały się dźwięczeć głośno, ale pusto i nieszkodliwie, choć oczy Lasse pozostawały zastanawiająco, dumnie chłodne, nawet teraz, a jego słowa unosiły się we wzburzonym rozdrażnieniu. W końcu podniósł nogę, by oprzeć podeszwę buta o jego uniesiony tors, przyciskając delikatnie, nachylając się naprzód nad swoim ugiętym kolanem, wspierając jeszcze oszczędnie swój ciężar na jego mostku. Uśmiechał się wciąż koślawo, ze spojrzeniem roztargnionym, jakby wciąż cicho rozważał: usta? szyja? pierś? Czego właściwie od niego chciał? Pytanie to zawiesiło mu się na strunach myśli uporczywie; dotąd nie brał pod uwagę, że mógł chcieć czegoś innego poza śmiercią – teraz możliwości wysypywały się na dywan salonu jak kuszące klejnoty. Przypominał sobie nagle, że był, na bogów, w mieszkaniu klanowego potomka; może istotnie nie było warto – choć wartość definiowali zupełnie inaczej.
– Nie trafię do Nordkinn – powiedział z butną pewnością, zaskakująco spokojną. Zsunął buta z jego mostka, stawiając go po drugiej stronie jego kruchego korpusu, by przykucnąć nad nim, prawie przysiadając mu na brzuchu, wspierając łokcie o swoje kolana. Poklepał błotnistą, wilgotną plamę na jego koszuli, jakby chciał strzepać z niej brudny ślad swojej podeszwy. – Na nic się tam Odynowi nie przydam – wyraźnie wydawało mu się to wystarczającym wyjaśnieniem. – Zresztą gdyby miała mnie tam zaprowadzić czyjaś śmierć, już bym tam siedział – mruknął, przesuwając palce do błyszczących guzików jego koszuli, rozpinając najwyższy, by wsunąć dłoń na nagą skórę, przesunąć nią wyżej do nasady szyi, nie chwytając jej jednak. Smużka białej mgły zdawała się przesunąć w czerni jego źrenic, przepłynąć głęboko pod ich dnach, nie podpływając do powierzchni. – Ty – brzmiał nagle osobliwie rzeczowo, jego spojrzenie nabrało uważnej ostrości – masz wizje, prawda? Jesteś przeklętą wyrocznią, musisz być, inaczej po co miałbym cię znać? Musisz być. – Jego palce wydawały się szorstkie i zniszczone na jego skórze; drażniło go to. – Tego chcę. Teraz.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sro 20 Lip - 1:50
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Poprzedniej nocy zadławił się myślą – była kleista i gorzka, paliła przełyk jak fińska wódka, ale gdy próbował wypluć ją do umywalki, dopatrzył się w niej pąsowego odcienia własnej krwi. Jej smak przywarł do języka, oblepił go szczelnie i pozbawił słów, które mogłyby objaśnić tamten rodzaj bólu. Poprzedniej nocy zadławił się myślą i nie było w tym być może niczego nadzwyczajnego, bo zwykł chorować na ich nadmiar w podobny sposób, w jaki inni ludzie chorowali na chroniczne migreny; był człowiekiem koszmarnie obsesyjnym i w obsesji tej nieuleczalnym, i tak też, gdy jego własny umysł chwytał go za trzewia, nie było w burej przestrzeni wszechświata nikogo i niczego, co uznałoby fakt ten za niecodzienny. Wtedy jednak – poprzedniej nocy – myśl, która go dopadła, była inna. Była niejasna, była przezroczysta, w zasadzie zdawała się nie istnieć wcale. Jego myśl nie miała nazwy, przybrała jednak kształt, a gdy pochylał się nad jej pozostałościami spływającymi po porcelanie, kształt ten przypominać zaczął otwarte oko wyroczni, śledzące go upiornie szczeliną swojej źrenicy. Wytarł usta, zapalił papierosa i zasnął z głową zwieszoną poza ramą swojego łóżka. Powinien był wiedzieć, cóż takiego myśl ta oznaczała — nie budź się następnego dnia. Jeżeli prześpisz przyszłość, ona już nigdy cię nie dopadnie.
Dopadła — miała podłużną twarz i młode policzki, wsunęła stopę w szparę otwartych drzwi, przywłaszczając sobie prawo do wdarcia się w wąski korytarz jego świata i tym samym odbierając mu cześć tlenu, którym tak wiele lat uczył się oddychać. Gdy stała już wystarczająco blisko, by mógł dostrzec woal rozdrażnienia w jej oczach, poczuł się mały i niewygodnie kruchy, idiotycznie bezbronny wobec jej gniewu. Jej głos był lekki i atłasowy, ale gdy mówiła, ściany ponad nimi rozciągały się wraz z konturami długich cieni, powietrze natomiast cuchnąć zaczęło zepsuciem – to być może bukiet, który jego siostra zostawiła na kuchennym stole i o którym zapomniała kilka dni później. Po co kupować kwiaty, skoro ich jedynym przeznaczeniem jest gnić – pytał wtedy. Po co bronić się przed czyjąś złością, skoro w tej walce – osłabiony i niestabilny — i tak niewielkie masz szanse? Po co wyciągać przed siebie ręce, Lasse, po co mówić dalej? Czyż nie istnieje szansa, iż wszystko — każda noc i każde postrzelone zwierze — pragnie tych kilku minut gnicia, pragnie tego końca, któremu mogłoby nadać nazwę i zniknąć w jej brzmieniu?
Liliowe frezje z bukietu spuszczały głowy, ich miękkie płatki marszczyły się jak starcza skóra, ale on wciąż był młody, nadal trzymał brodę wysoko i chociaż zdrowy rozsądek kazał uciąć sprawę zaraz przy łbie, patrzył Funiemu w oczy – ładne oczy, nakrapiane drobnymi iskrami szaleństwa jak popołudniowe niebo bladymi gwiazdami. Dostrzegał je z łatwością, tak często bowiem spoglądały na niego z łazienkowego lustra. Przyjrzyj się im bliżej, Lasse, oto oczy kogoś, kto uważa się za wyjątkowego i wyjątkowości tej z naiwnym uwielbieniem pozwala się udusić. Zawsze miał wszak niezdrową, obsceniczną słabość do cudzych palców wbitych w miękkie punkty jego szyi, do tego błogiego przeświadczenia, iż nie umie już oddychać, ale nadal umie czuć; zawsze wiedział, że destrukcja miała słodki smak karmelizowanych wiśni i pachniała kwiatowym piżmem jego perfum. Jesteś wyjątkowy – kiedy powtarzała mu to matka, kiedy powtarzały mu to martwe ciała w gwałtownych wizjach, kiedy szeptał to jeden z tych mężczyzn, którzy zapominali jego imienia, chociaż swoje własne wygryzali w skórze jego podbrzusza. Gdy tamtego wieczora – wieczora, podczas którego Funi umarł, a on ledwie przed śmiercią uciekł — pochwycił wzrok nieznajomego wbity z wyczekiwaniem w profil jego twarzy, pomyślał, że mógłby pozwolić mu złapać się za kark i wciągnąć w ciemność; pozwolić, by zniszczenie wpełzło w niego jak żmija przez rozchylone wargi.
Być może dlatego, tak łatwo było mu zbliżyć się do Funiego, dlatego tak oczywista i jasna wydawała mu się tamta noc, gdy ściągnął go z ulicy prosto w puch własnych poduszek. Nie znasz mnie, Lasse – miał rację, nie znali się w ogóle, pozostawiali dla siebie obcy wciąż w ten sam oniryczny sposób. Wiedział jednak doskonale, że jego skóra miała cukrowy zapach destrukcji – jego żywe oczy oprawione złotem, błysk w falach jego włosów, truskawkowe lizaki trzymane w kieszeni znoszonego płaszcza. Lasse pomyślał wtedy, iż ludzie tacy jak Funi byli piękni w tym, jak niszczyli – z błogim uśmiechem i roześmianym wdziękiem, odrywając płatki z głowy wciąż żywych kwiatów, jeden po drugim. Bo widzisz, chyba się tego po tobie nie spodziewałem. Biała mgła zasnuwająca jego tęczówki nie przypominała tej, którą widział we wściekłym wzroku Theo, ani tej, przed którą straszono go w dzieciństwie. Łatwo mógłby wmówić postronnym, że to nic wielkiego, nic czego należałoby się bać, jedynie pojedyncza chmura przebiegająca zbyt blisko twarzy kogoś, kto zdawał się istnieć ponad ziemią.
— Może masz rację, nie umiem — odparł więc ciszej i spokojniej, niemal sennie. Musiał wszystkie swoje myśli dzielić ostrożnie na kawałki, rozdzierać ich fragmenty i kłaść je na języku dopiero wtedy, gdy pewien był, iż zabrzmią odpowiednio twardo i pewnie. Nie nadszedł jeszcze moment, w którym mógłby pozwolić mu zobaczyć swój strach, teraz musiał trzymać go głęboko pod żebrami i udawać, że nie słyszy jego dygotania. — Ale skoro tak właśnie lubisz się bawić, z nagim ostrzem przy gardle, to skąd ten oskarżycielski ton? To ty przecież pozbawiłeś nóż szmatki. — Emocje drgały na krańcach jego palców, na zwieńczeniu jego języka, zamarzały na końcówkach mysich włosów jak styczniowy szron, ale jego twarz pozostawała surowa i zimna. Ściągał brwi w konsternacji i spoglądał na niego tak, jak starsi bracia spoglądają na swoje nierozsądne rodzeństwo – z przebłyskiem chłodnej troski i krótkim ukłuciem irytacji w ciemnych oczach. — Nie znasz mnie, Funi — powtórzenie, które utknęło w wąskiej szczelinie miedzy ich twarzami, choć wysnute szeptem, zdawało się rozbrzmiewać głośnym hukiem pojedynczej petardy. Lasse pragnął być tym, kogo widział w nim ten młody chłopak — serce wypchane ołowiem. Chciałby czuć jego ciężar, przytrzymujący go twardo przy ziemi niczym zaborcza dłoń rodzica, ratując przed każdym naiwnym uniesieniem, które poza młodzieńczymi mrzonkami zwykły kończyć się upadkami z kolejnych wąwozów. Potrafił płynnie grać racjonalistę, żyć w skorupie zimnego rozsądku tak długo, aż ktoś nie stuknął kostką palca w skorupę, nie dostrzegł pęknięcia na jej lodowej powierzchni. Jego duszy brakowało ołowiu — cokolwiek ją jednak wypełniało, bez wątpienia było łatwopalne. — A co z twoim sercem, ile dziur wyżarła w nim już zakazana magia? Na czym ćwiczyłeś, Funi? Na roślinkach i bezdomnych kotach? — Jego czujny wzrok badał twarz mężczyzny przed nim tak, jakby poza jej rysami w półmroku korytarza nie było już żadnego kształtu, żadnego dowodu istnienia poza światłem i głosem. Jego słowa coraz chętniej ocierały się o strach, ściszony ton uniósł się lekko, gdy słowo śmierć upadło tak miękko pod ich nogi. — Nie ucz mnie moralności.
Teraz umrzesz sam, Lasse, teraz rozłożysz się jak tamten bukiet w ciepłych ścianach własnego domu. Teraz umrzesz sam, a drewniana podłoga salonu wchłonie cię, jak gleba wchłaniała zgniłe liście; twoje umierające serce latami będzie bić w tej samotności, ale inni szybko zapomną, pomylą bicie z tykaniem ściennego zegara. Podnosił więc zatrute lękiem oczy, by znów dojrzeć w obrysie łuku korytarza smukły zarys jego sylwetki, jakby upewniać się chciał raz po raz, że Funi jest tu nadal, żywy i prawdziwy, że nie rozmyje się w smudze światła jak deliryczny koszmar. Jego własna twarz stała się blada, zasnuta bólem i spięta w gniewie, który przybrał na sile, gdy podeszwa buta docisnęła go do podłogi. Pragnął krzyczeć, rzucić się na niego z pierwszą ciężką rzeczą, którą zdołałby chwycić ze stołu, rozbić równe sklepienie jego czoła o zimny kant progu.
— Nie bądź głu-upi — syknął przez zaciśnięte zęby. Ta złość, która gotowała go żywcem, zdawała się parzyć końcówki jego palców, jakby opuszczał dłoń zbyt nisko nad płomieniem świeczki i atakowała wszystko, czego tylko mogła dotknąć — jego, Funiego i jego nierozsądne słowa, sumienie, które krzyczało w nim bez przerwy o tym, jak haniebnie postąpił, jak przebrzydle stchórzył. Przede wszystkim jednak wściekły był na własną słabość, bo gdy mężczyzna znalazł się bliżej, gdy wsunął ciepłą dłoń pod materiał jego koszuli, Lasse pragnął jedynie przyciągnąć do siebie jego twarz i zaostrzonymi kłami odgryźć kawałek jego policzka, pozwolić mu krwawić w tej bliskości nim sam pozwoli mu się zamordować. — Nie jesteś pierwszym, który wierzy w opatrzność, Funi. Zabijesz mnie, a moja rodzina przedrze cały cholerny Midgard, żeby cię znaleźć. Jesteś nieostrożny, zbyt ostentacyjny, zostawiłeś ślady i... Myślisz, że ci w Przesmyku będą cię kryć? Ugną się za dziesięć talarów, a ty będziesz prosił Odyna o znak ze swojej celi, z której nie wyjdziesz do zasranej śmierci — warczał niemal, desperacja zgrzytała między jego zębami jak ziarno piachu. Nie wiedział w istocie, którego z nich broni tak naprawdę i w którym momencie groźby stały się szczerą troską. — Nie bądź głupi.
Wtem jednak nadszedł ratunek, krew wróciła ciemną strugą do nieistniejącej rany na zwisającej ponad nim twarzy, a gniew zniknął zupełnie, zastąpiony szczerym zdziwieniem, które przez kilka sekund rozchyliło roztrzęsione wargi. Poczuł jak norny nachylaja się nad nim z naganą — wybrały go, a on niewdzięcznie pozwala wyciskać z siebie swój wielki, okrutny dar siłą. To nie takie proste, nie tak to działa powinien był mu powiedzieć, ale każdy dźwięk sczezł na dnie jego żołądka. Zamarł na kilka chwil, bezwiednie zaciskając dłoń na nadgarstku Funiego w mocnym, ostrzegawczym geście — ostatnia pozostałość tamtej woli walki, bo jego głos był słaby, gdy w końcu zdołał wydusić z siebie odpowiedź.
— Co chcesz wiedzieć?
Dopadła — miała podłużną twarz i młode policzki, wsunęła stopę w szparę otwartych drzwi, przywłaszczając sobie prawo do wdarcia się w wąski korytarz jego świata i tym samym odbierając mu cześć tlenu, którym tak wiele lat uczył się oddychać. Gdy stała już wystarczająco blisko, by mógł dostrzec woal rozdrażnienia w jej oczach, poczuł się mały i niewygodnie kruchy, idiotycznie bezbronny wobec jej gniewu. Jej głos był lekki i atłasowy, ale gdy mówiła, ściany ponad nimi rozciągały się wraz z konturami długich cieni, powietrze natomiast cuchnąć zaczęło zepsuciem – to być może bukiet, który jego siostra zostawiła na kuchennym stole i o którym zapomniała kilka dni później. Po co kupować kwiaty, skoro ich jedynym przeznaczeniem jest gnić – pytał wtedy. Po co bronić się przed czyjąś złością, skoro w tej walce – osłabiony i niestabilny — i tak niewielkie masz szanse? Po co wyciągać przed siebie ręce, Lasse, po co mówić dalej? Czyż nie istnieje szansa, iż wszystko — każda noc i każde postrzelone zwierze — pragnie tych kilku minut gnicia, pragnie tego końca, któremu mogłoby nadać nazwę i zniknąć w jej brzmieniu?
Liliowe frezje z bukietu spuszczały głowy, ich miękkie płatki marszczyły się jak starcza skóra, ale on wciąż był młody, nadal trzymał brodę wysoko i chociaż zdrowy rozsądek kazał uciąć sprawę zaraz przy łbie, patrzył Funiemu w oczy – ładne oczy, nakrapiane drobnymi iskrami szaleństwa jak popołudniowe niebo bladymi gwiazdami. Dostrzegał je z łatwością, tak często bowiem spoglądały na niego z łazienkowego lustra. Przyjrzyj się im bliżej, Lasse, oto oczy kogoś, kto uważa się za wyjątkowego i wyjątkowości tej z naiwnym uwielbieniem pozwala się udusić. Zawsze miał wszak niezdrową, obsceniczną słabość do cudzych palców wbitych w miękkie punkty jego szyi, do tego błogiego przeświadczenia, iż nie umie już oddychać, ale nadal umie czuć; zawsze wiedział, że destrukcja miała słodki smak karmelizowanych wiśni i pachniała kwiatowym piżmem jego perfum. Jesteś wyjątkowy – kiedy powtarzała mu to matka, kiedy powtarzały mu to martwe ciała w gwałtownych wizjach, kiedy szeptał to jeden z tych mężczyzn, którzy zapominali jego imienia, chociaż swoje własne wygryzali w skórze jego podbrzusza. Gdy tamtego wieczora – wieczora, podczas którego Funi umarł, a on ledwie przed śmiercią uciekł — pochwycił wzrok nieznajomego wbity z wyczekiwaniem w profil jego twarzy, pomyślał, że mógłby pozwolić mu złapać się za kark i wciągnąć w ciemność; pozwolić, by zniszczenie wpełzło w niego jak żmija przez rozchylone wargi.
Być może dlatego, tak łatwo było mu zbliżyć się do Funiego, dlatego tak oczywista i jasna wydawała mu się tamta noc, gdy ściągnął go z ulicy prosto w puch własnych poduszek. Nie znasz mnie, Lasse – miał rację, nie znali się w ogóle, pozostawiali dla siebie obcy wciąż w ten sam oniryczny sposób. Wiedział jednak doskonale, że jego skóra miała cukrowy zapach destrukcji – jego żywe oczy oprawione złotem, błysk w falach jego włosów, truskawkowe lizaki trzymane w kieszeni znoszonego płaszcza. Lasse pomyślał wtedy, iż ludzie tacy jak Funi byli piękni w tym, jak niszczyli – z błogim uśmiechem i roześmianym wdziękiem, odrywając płatki z głowy wciąż żywych kwiatów, jeden po drugim. Bo widzisz, chyba się tego po tobie nie spodziewałem. Biała mgła zasnuwająca jego tęczówki nie przypominała tej, którą widział we wściekłym wzroku Theo, ani tej, przed którą straszono go w dzieciństwie. Łatwo mógłby wmówić postronnym, że to nic wielkiego, nic czego należałoby się bać, jedynie pojedyncza chmura przebiegająca zbyt blisko twarzy kogoś, kto zdawał się istnieć ponad ziemią.
— Może masz rację, nie umiem — odparł więc ciszej i spokojniej, niemal sennie. Musiał wszystkie swoje myśli dzielić ostrożnie na kawałki, rozdzierać ich fragmenty i kłaść je na języku dopiero wtedy, gdy pewien był, iż zabrzmią odpowiednio twardo i pewnie. Nie nadszedł jeszcze moment, w którym mógłby pozwolić mu zobaczyć swój strach, teraz musiał trzymać go głęboko pod żebrami i udawać, że nie słyszy jego dygotania. — Ale skoro tak właśnie lubisz się bawić, z nagim ostrzem przy gardle, to skąd ten oskarżycielski ton? To ty przecież pozbawiłeś nóż szmatki. — Emocje drgały na krańcach jego palców, na zwieńczeniu jego języka, zamarzały na końcówkach mysich włosów jak styczniowy szron, ale jego twarz pozostawała surowa i zimna. Ściągał brwi w konsternacji i spoglądał na niego tak, jak starsi bracia spoglądają na swoje nierozsądne rodzeństwo – z przebłyskiem chłodnej troski i krótkim ukłuciem irytacji w ciemnych oczach. — Nie znasz mnie, Funi — powtórzenie, które utknęło w wąskiej szczelinie miedzy ich twarzami, choć wysnute szeptem, zdawało się rozbrzmiewać głośnym hukiem pojedynczej petardy. Lasse pragnął być tym, kogo widział w nim ten młody chłopak — serce wypchane ołowiem. Chciałby czuć jego ciężar, przytrzymujący go twardo przy ziemi niczym zaborcza dłoń rodzica, ratując przed każdym naiwnym uniesieniem, które poza młodzieńczymi mrzonkami zwykły kończyć się upadkami z kolejnych wąwozów. Potrafił płynnie grać racjonalistę, żyć w skorupie zimnego rozsądku tak długo, aż ktoś nie stuknął kostką palca w skorupę, nie dostrzegł pęknięcia na jej lodowej powierzchni. Jego duszy brakowało ołowiu — cokolwiek ją jednak wypełniało, bez wątpienia było łatwopalne. — A co z twoim sercem, ile dziur wyżarła w nim już zakazana magia? Na czym ćwiczyłeś, Funi? Na roślinkach i bezdomnych kotach? — Jego czujny wzrok badał twarz mężczyzny przed nim tak, jakby poza jej rysami w półmroku korytarza nie było już żadnego kształtu, żadnego dowodu istnienia poza światłem i głosem. Jego słowa coraz chętniej ocierały się o strach, ściszony ton uniósł się lekko, gdy słowo śmierć upadło tak miękko pod ich nogi. — Nie ucz mnie moralności.
Teraz umrzesz sam, Lasse, teraz rozłożysz się jak tamten bukiet w ciepłych ścianach własnego domu. Teraz umrzesz sam, a drewniana podłoga salonu wchłonie cię, jak gleba wchłaniała zgniłe liście; twoje umierające serce latami będzie bić w tej samotności, ale inni szybko zapomną, pomylą bicie z tykaniem ściennego zegara. Podnosił więc zatrute lękiem oczy, by znów dojrzeć w obrysie łuku korytarza smukły zarys jego sylwetki, jakby upewniać się chciał raz po raz, że Funi jest tu nadal, żywy i prawdziwy, że nie rozmyje się w smudze światła jak deliryczny koszmar. Jego własna twarz stała się blada, zasnuta bólem i spięta w gniewie, który przybrał na sile, gdy podeszwa buta docisnęła go do podłogi. Pragnął krzyczeć, rzucić się na niego z pierwszą ciężką rzeczą, którą zdołałby chwycić ze stołu, rozbić równe sklepienie jego czoła o zimny kant progu.
— Nie bądź głu-upi — syknął przez zaciśnięte zęby. Ta złość, która gotowała go żywcem, zdawała się parzyć końcówki jego palców, jakby opuszczał dłoń zbyt nisko nad płomieniem świeczki i atakowała wszystko, czego tylko mogła dotknąć — jego, Funiego i jego nierozsądne słowa, sumienie, które krzyczało w nim bez przerwy o tym, jak haniebnie postąpił, jak przebrzydle stchórzył. Przede wszystkim jednak wściekły był na własną słabość, bo gdy mężczyzna znalazł się bliżej, gdy wsunął ciepłą dłoń pod materiał jego koszuli, Lasse pragnął jedynie przyciągnąć do siebie jego twarz i zaostrzonymi kłami odgryźć kawałek jego policzka, pozwolić mu krwawić w tej bliskości nim sam pozwoli mu się zamordować. — Nie jesteś pierwszym, który wierzy w opatrzność, Funi. Zabijesz mnie, a moja rodzina przedrze cały cholerny Midgard, żeby cię znaleźć. Jesteś nieostrożny, zbyt ostentacyjny, zostawiłeś ślady i... Myślisz, że ci w Przesmyku będą cię kryć? Ugną się za dziesięć talarów, a ty będziesz prosił Odyna o znak ze swojej celi, z której nie wyjdziesz do zasranej śmierci — warczał niemal, desperacja zgrzytała między jego zębami jak ziarno piachu. Nie wiedział w istocie, którego z nich broni tak naprawdę i w którym momencie groźby stały się szczerą troską. — Nie bądź głupi.
Wtem jednak nadszedł ratunek, krew wróciła ciemną strugą do nieistniejącej rany na zwisającej ponad nim twarzy, a gniew zniknął zupełnie, zastąpiony szczerym zdziwieniem, które przez kilka sekund rozchyliło roztrzęsione wargi. Poczuł jak norny nachylaja się nad nim z naganą — wybrały go, a on niewdzięcznie pozwala wyciskać z siebie swój wielki, okrutny dar siłą. To nie takie proste, nie tak to działa powinien był mu powiedzieć, ale każdy dźwięk sczezł na dnie jego żołądka. Zamarł na kilka chwil, bezwiednie zaciskając dłoń na nadgarstku Funiego w mocnym, ostrzegawczym geście — ostatnia pozostałość tamtej woli walki, bo jego głos był słaby, gdy w końcu zdołał wydusić z siebie odpowiedź.
— Co chcesz wiedzieć?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sro 10 Sie - 21:08
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Milczał przez zgęstniały interwał, bo nie mógł mu zaprzeczyć – Lasse miał wprawdzie rację, a on zaplątywał się w sznury własnych słów, potykał się myślami o węzły zaciśnięte nieuważnie na postronkach niejednoliniowej refleksji; gubił się we własnej głowie, od zawsze, zbyt często i zbyt łatwo, kapłan Borge nieustannie mu to wypominał, przeprowadzając badawczość palców po niciach głoszonych przezeń poglądów i argumentów, kiedy uporczywie stawał z nim do dyskusji – obiecywał sobie, że kiedyś doprowadzi go do podobnego milczenia, mimowiednej pauzy, w której człowiek staje naprzeciw własnego błędu i musi go przyznać. Nigdy mu się nie udało, choć wierzył, że byłoby inaczej, gdyby opiekun nie odwracał się od niego uporczywie, unikając jego spojrzenia i głuchnąc wobec jego błagań, kiedy magia wyrwała mu się z jarzma samokontroli i wniknęła w jego ciało trwałym znamieniem odwagi, którą nazywali bluźnierczą i brudną, którą sam nazywał upadkiem i rozpadem człowieczeństwa – pisał jeszcze krytyczne rozprawki i prowadził potępieńcze rozmowy, kiedy wieczorne ucieczki w zakazane księgi rozszczepiły jego duszę; stawiał ostatnie przecinki w wypracowaniach kilka minut przed wymknięciem się z pokoju przez okno, z entuzjastycznym uśmiechem i ekscytacją drżącą w spragnionym – innej, szczerej – wiedzy sercu. Wiedział na pewno, że mógłby dzisiaj zwyciężyć przeciwko człowiekowi, który wychowywał go jak własnego syna, tylko po to, by ostatecznie nie potrafić dłużej spojrzeć mu w oczy, tylko po to, by przytrzymać go w miejscu jak szamoczące się zwierzę, kiedy znakowano mu dłoń, choć płakał i błagał go, żeby przestali, żeby z nim porozmawiał, wysłuchał go ostatni raz, pozwolił sobie wytłumaczyć. Stracił wtedy ojca, nie pierwszy raz; w snach nawiedzających go czasem, mimo upływu miesięcy, błagania przecierały mu gardło w papier ścierny, łzy zastygły na rozpalonych gorączką policzkach, barwiąc się w krew, a prośby zmieniały się w spienione żądania: nachyl się, ojcze, rozgryzę ci gardło; nie bój się zaklęć, jedynie porzuconego syna. Wiedział, że mógłby z nim zwyciężyć; w pierwszych tygodniach po wydaleniu ze świątyni podążał za nim przetartymi wcześniej razem uliczkami miasta, wyobrażając sobie, że złapie go za rękaw jak tyle razy wcześniej i porozmawiają zwyczajnie, jak tyle razy wcześniej, ale nie miał śmiałości: nie obawiał się jego nienawiści, obawiał się jedynie tej głuchoty, niewysłuchania, obawiał się jedynie, że jego własny głos byłby pozbawiony brzmienia, że okazałby się bezdźwięczny, bo nie miał dłużej najmniejszego znaczenia albo że słowa splątałyby mu się tak samo jak teraz, bo kiedy spoglądał w siebie, zdawało mu się, że wszystko w nim jest pozwiązywane w absurdalne supły: wyjałowione zakazaną magią żyły, limfa nabrzmiewająca w naczyniach gorączką, dratwy, z których wyplatano mu los i tę rozszczepioną duszę, którą próbował kochać tak rozpaczliwie i wściekle, ponad wszystko inne, bo wszystko inne mijało – kwiaty na stole z łodygami gnijącymi w zastałej wodzie, ojcowska miłość, każdy pocałunek wykradany sobie po zakamarkach jak srebrne talary wyciągane z cudzej kieszeni, bo nie wiedział, jak inaczej skłonić czyjąś czułość do wypełnienia mu śródręczy, bo nie potrafiłby jej unieść i nie potrafiłby jej ufać, trzymając ją na wyciągniętej ręce jak śliską żmiję.
– Ufałem ci – mruknął wreszcie prosto, głosem nie upierającym się dłużej w triumfalnym, oskarżycielskim tonie, bo guzły szarpnięte wnioskiem Lasse zaciskały się w dezorientację, której nie mógł wykrztusić: czy Lasse był szmatką? czy nożem, który przykładał sobie do szyi? darował swoją naiwność przypadkowemu mężczyźnie, czy darował ją – właściwie – jemu? Niezmiennie go rozczarowywał, niezależnie od scenariusza, zdrada tkwiła w osi tej historii drzazgą drażniącego constans. Był szmatką i był nożem, był ręką trzymającą go za gardło, był jedynym sposobem, by się jej wyrwać, był twarzą odwracającą się od niego sekundę przez upokorzeniem, sekundę przed desperackim popłochem, przez którego przesłonę nie potrafił przypomnieć sobie, co się wydarzyło później, jak udało mu się uciec; wąż tkwiący mu na wnętrzu dłoni nie zostawiał go nigdy, wgryziony mu w skórę jak piętno, jak naznaczenie, jak wtłoczone pod skórę błogosławieństwo, które nie mogło go dłużej porzucić, bo uczynił je swoją częścią, uczynił jej miejsce w swoim ciele, oddał przedsionek swojego serca i jedno płuco. – Pozwoliłeś mnie zabić. Pozwoliłeś zamknąć mi usta, trzymać mnie za gardło, wiesz, na co jeszcze im pozwoliłeś? Chciałbyś, żebym ci opowiedział? Mógłbym ci pokazać – mówił ciszej, niższym głosem, prawie filuternym, choć nie było w tym jednoznacznej obietnicy przyjemności; mógłby rozchylić płaszcz, podciągnąć koszulkę, pokazać mu miejsca, w których sińce wniknęły mu w ciało lub odcisnąć je na jego ciele z tych zamroczonych strachem urywków pamięci. Ostatecznie nie wydarzyło się nic gorszego od nieugaszonej łapczywości, nic ponad groźby, szarpaninę i bolesne skomlenie, które wydarło się z czyjegoś gardła i któremu zawtórował, kiedy sięgnęła go czyjaś pięść; czy musiał mówić mu jednak prawdę? Czy nie wolno mu było zabawić się jego sumieniem, w zemście?
Odwrócony przeciw niemu grot pytań wywołał w nim jedynie rozbawienie, poniekąd pobłażliwe; było mu wprawdzie czasami żal niewinnych ciał, które nadarzyły mu się w ślepym zaułku, kiedy uzależnienie drapało w gardło zaklęciami próbującymi się desperacko z niego wydostać, ale nie czuł wyrzutów sumienia – nie prosił o wybaczenie, zaprowadzone na ołtarz owce powierzając zamiast tego bogom, z chryzmatem świątobliwych słów na ustach, które słyszał tylekroć z ust uczących go godarów, bogowie docenią twoją ofiarę, wznoś modlitwę do Norn, one dzierżą złote nożyce śmierci, co zrobiłeś, by na to zasłużyć? Wierzył, że nie miał sobie nic do zarzucenia – prócz paru błędów poczynionych na początku nie ze swojej winy; nie nastawał na życie ludzi, którzy sami nie podstawiali go pod topór.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytał zamiast tego, przyglądając mu się uważnie; próbując znaleźć w granacie jego oczu to, czego nie słyszał w jego głosie: czy naprawdę się nie bał? Czy własne pytania nie stawały mu w gardle strachem? Intrygowała go jego śmiałość i intrygowała go troska przebrzmiewająca w jego głosie, rozdrażnionym i nieustępliwym – targował się z własną śmiercią, mówiąc do niej z litościwą intencją przebaczenia, stawiając za warunek wyłącznie i aż zawieszenie broni, wyłącznie i aż wzajemne przebaczenie, choć ich winy nie były równoważne, jeszcze nie, dopóki stał przed nim jednoznacznie, niezaprzeczalnie żywy, patrząc na niego w ten zuchwały, protekcjonalny sposób, jakby kładł mu dłoń na ręce obejmującej rękojeść, wysuwał ostrze z uścisku, jak gdyby sądził, że mógł to uczynić. Uświadamiał sobie w tym momencie, że być może mógł rzeczywiście; gdyby trzymał nóż, pozwoliłby mu go sobie zabrać, za szyfr odpowiednich słów, szyfr odpowiedniego tonu, odpowiedniego spojrzenia, ku którym zbliżyli się nieuważnie, kiedy Lasse ulegał wreszcie pod naciskiem jego buta, przełamując opanowaną oporność szarpnięciem nieoczekiwanej złości, zaciskającej mu zęby, zaciemniającej spojrzenie głębszym odcieniem nocy, jak gdyby na taflach jego tęczówek nabierała mocniejszych barw, wyraźniejszego smaku, mdłego, ciężkiego, otumaniającego zmysły, uderzającego do głowy jak gniew, jak strach, jak zemsta i przebaczenie, jak dłoń u nasady szyi, jak jej bierność wobec płytszego oddechu przesuwającego się wciąż przez tchawicę, przez krtań wraz z kolejnymi słowami, trącącymi osobliwą nutą zatroskania. Nie znasz mnie, Lasse. Nie znasz mnie, Funi. Wiesz, że umarłem, w tamtym zaułku, przez ciebie; wiem, że umrzesz dzisiaj, w tym mieszkaniu, przeze mnie. Nie znasz mnie i jesteś mi bliski przez śmierć, przez urwany oddech, zduszony puls, ostatnie spojrzenie przed niczym, przed śmiercią istniejącą w świadomości, ale nieistniejącą w ciele – nasza wspólna mikroelementarna wiara, wiązanie między przypadkowymi atomami wszechświata.
– Może by im wyłącznie ulżyło – wycedził, rozdrażniony tym tonem, rozdrażniony, że Lasse nawet teraz nie traktował go zupełnie poważnie; nie błagał o litość, dlaczego nie błagał o litość? Dlaczego uważał jeszcze, że mógł wyperswadować mu zamiar? Dlaczego nikt nigdy nie traktował go poważnie, nie w świątyni, nie w objęciu, nie w śmierci? – Niezupełnie odnajdujesz się na rodzinnym portrecie, Nørgaard, nie zwrócili ci na to uwagi? To prawda, co o was mówią? Nie prawdziwa wyrocznia i nie prawdziwy mężczyzna, to prawda? – uśmiechnął się do jego zatroskania ze złośliwą premedytacją, nierozważnie zdradzając swoją irytację, jak bardzo bodła go cała ta rozmowa, jak uwierała go świadomość, że nawet leżąc pod nim igrał z nim dyskusją, nazywał go głupim. Nie był przecież głupi, nie był obłąkany, nikt tego nie rozumiał; gdyby miał w dłoni nóż, rozmawiałby z otwartą krtanią, byle mu to udowodnić, ale nie miał, a znane zaklęcia wymagały wypowiedzenia intencji śmierci, na poważnie.
– Wszystko. Wszystko, co zechcą mi powiedzieć. Nie stawiam pytań, wyłącznie słucham, jak mógłbym żądać od nich czegokolwiek? Nie jestem tak próżny, Lasse – odpowiedział, zbywając jego pytanie jak kurz osiadły na ramieniu, przesuwając dłoń wyżej przez jego gardło do żuchwy, ujmując ją delikatnie. – Więc jak? Postarasz się dla mnie? Udowodnisz mi, że się mylą, jak dobra, grzeczna wyrocznia, Olly?
– Ufałem ci – mruknął wreszcie prosto, głosem nie upierającym się dłużej w triumfalnym, oskarżycielskim tonie, bo guzły szarpnięte wnioskiem Lasse zaciskały się w dezorientację, której nie mógł wykrztusić: czy Lasse był szmatką? czy nożem, który przykładał sobie do szyi? darował swoją naiwność przypadkowemu mężczyźnie, czy darował ją – właściwie – jemu? Niezmiennie go rozczarowywał, niezależnie od scenariusza, zdrada tkwiła w osi tej historii drzazgą drażniącego constans. Był szmatką i był nożem, był ręką trzymającą go za gardło, był jedynym sposobem, by się jej wyrwać, był twarzą odwracającą się od niego sekundę przez upokorzeniem, sekundę przed desperackim popłochem, przez którego przesłonę nie potrafił przypomnieć sobie, co się wydarzyło później, jak udało mu się uciec; wąż tkwiący mu na wnętrzu dłoni nie zostawiał go nigdy, wgryziony mu w skórę jak piętno, jak naznaczenie, jak wtłoczone pod skórę błogosławieństwo, które nie mogło go dłużej porzucić, bo uczynił je swoją częścią, uczynił jej miejsce w swoim ciele, oddał przedsionek swojego serca i jedno płuco. – Pozwoliłeś mnie zabić. Pozwoliłeś zamknąć mi usta, trzymać mnie za gardło, wiesz, na co jeszcze im pozwoliłeś? Chciałbyś, żebym ci opowiedział? Mógłbym ci pokazać – mówił ciszej, niższym głosem, prawie filuternym, choć nie było w tym jednoznacznej obietnicy przyjemności; mógłby rozchylić płaszcz, podciągnąć koszulkę, pokazać mu miejsca, w których sińce wniknęły mu w ciało lub odcisnąć je na jego ciele z tych zamroczonych strachem urywków pamięci. Ostatecznie nie wydarzyło się nic gorszego od nieugaszonej łapczywości, nic ponad groźby, szarpaninę i bolesne skomlenie, które wydarło się z czyjegoś gardła i któremu zawtórował, kiedy sięgnęła go czyjaś pięść; czy musiał mówić mu jednak prawdę? Czy nie wolno mu było zabawić się jego sumieniem, w zemście?
Odwrócony przeciw niemu grot pytań wywołał w nim jedynie rozbawienie, poniekąd pobłażliwe; było mu wprawdzie czasami żal niewinnych ciał, które nadarzyły mu się w ślepym zaułku, kiedy uzależnienie drapało w gardło zaklęciami próbującymi się desperacko z niego wydostać, ale nie czuł wyrzutów sumienia – nie prosił o wybaczenie, zaprowadzone na ołtarz owce powierzając zamiast tego bogom, z chryzmatem świątobliwych słów na ustach, które słyszał tylekroć z ust uczących go godarów, bogowie docenią twoją ofiarę, wznoś modlitwę do Norn, one dzierżą złote nożyce śmierci, co zrobiłeś, by na to zasłużyć? Wierzył, że nie miał sobie nic do zarzucenia – prócz paru błędów poczynionych na początku nie ze swojej winy; nie nastawał na życie ludzi, którzy sami nie podstawiali go pod topór.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytał zamiast tego, przyglądając mu się uważnie; próbując znaleźć w granacie jego oczu to, czego nie słyszał w jego głosie: czy naprawdę się nie bał? Czy własne pytania nie stawały mu w gardle strachem? Intrygowała go jego śmiałość i intrygowała go troska przebrzmiewająca w jego głosie, rozdrażnionym i nieustępliwym – targował się z własną śmiercią, mówiąc do niej z litościwą intencją przebaczenia, stawiając za warunek wyłącznie i aż zawieszenie broni, wyłącznie i aż wzajemne przebaczenie, choć ich winy nie były równoważne, jeszcze nie, dopóki stał przed nim jednoznacznie, niezaprzeczalnie żywy, patrząc na niego w ten zuchwały, protekcjonalny sposób, jakby kładł mu dłoń na ręce obejmującej rękojeść, wysuwał ostrze z uścisku, jak gdyby sądził, że mógł to uczynić. Uświadamiał sobie w tym momencie, że być może mógł rzeczywiście; gdyby trzymał nóż, pozwoliłby mu go sobie zabrać, za szyfr odpowiednich słów, szyfr odpowiedniego tonu, odpowiedniego spojrzenia, ku którym zbliżyli się nieuważnie, kiedy Lasse ulegał wreszcie pod naciskiem jego buta, przełamując opanowaną oporność szarpnięciem nieoczekiwanej złości, zaciskającej mu zęby, zaciemniającej spojrzenie głębszym odcieniem nocy, jak gdyby na taflach jego tęczówek nabierała mocniejszych barw, wyraźniejszego smaku, mdłego, ciężkiego, otumaniającego zmysły, uderzającego do głowy jak gniew, jak strach, jak zemsta i przebaczenie, jak dłoń u nasady szyi, jak jej bierność wobec płytszego oddechu przesuwającego się wciąż przez tchawicę, przez krtań wraz z kolejnymi słowami, trącącymi osobliwą nutą zatroskania. Nie znasz mnie, Lasse. Nie znasz mnie, Funi. Wiesz, że umarłem, w tamtym zaułku, przez ciebie; wiem, że umrzesz dzisiaj, w tym mieszkaniu, przeze mnie. Nie znasz mnie i jesteś mi bliski przez śmierć, przez urwany oddech, zduszony puls, ostatnie spojrzenie przed niczym, przed śmiercią istniejącą w świadomości, ale nieistniejącą w ciele – nasza wspólna mikroelementarna wiara, wiązanie między przypadkowymi atomami wszechświata.
– Może by im wyłącznie ulżyło – wycedził, rozdrażniony tym tonem, rozdrażniony, że Lasse nawet teraz nie traktował go zupełnie poważnie; nie błagał o litość, dlaczego nie błagał o litość? Dlaczego uważał jeszcze, że mógł wyperswadować mu zamiar? Dlaczego nikt nigdy nie traktował go poważnie, nie w świątyni, nie w objęciu, nie w śmierci? – Niezupełnie odnajdujesz się na rodzinnym portrecie, Nørgaard, nie zwrócili ci na to uwagi? To prawda, co o was mówią? Nie prawdziwa wyrocznia i nie prawdziwy mężczyzna, to prawda? – uśmiechnął się do jego zatroskania ze złośliwą premedytacją, nierozważnie zdradzając swoją irytację, jak bardzo bodła go cała ta rozmowa, jak uwierała go świadomość, że nawet leżąc pod nim igrał z nim dyskusją, nazywał go głupim. Nie był przecież głupi, nie był obłąkany, nikt tego nie rozumiał; gdyby miał w dłoni nóż, rozmawiałby z otwartą krtanią, byle mu to udowodnić, ale nie miał, a znane zaklęcia wymagały wypowiedzenia intencji śmierci, na poważnie.
– Wszystko. Wszystko, co zechcą mi powiedzieć. Nie stawiam pytań, wyłącznie słucham, jak mógłbym żądać od nich czegokolwiek? Nie jestem tak próżny, Lasse – odpowiedział, zbywając jego pytanie jak kurz osiadły na ramieniu, przesuwając dłoń wyżej przez jego gardło do żuchwy, ujmując ją delikatnie. – Więc jak? Postarasz się dla mnie? Udowodnisz mi, że się mylą, jak dobra, grzeczna wyrocznia, Olly?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Nie 18 Wrz - 21:34
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Ufałem ci. Cała kamienica zdawała się mówić, powtarzać te słowa jak dziecięcą wyliczankę upiornie przetykaną uderzeniami skakanki o bruk. u fa łem ci. Ufałem. U f a ł e m. Ściany plątały litery w warkocze, łączyły je ze sobą jak kolejne ogniwa zdobionych łańcuszków. Podłogi wykrzywiały się pod jego ciężarem, deski drewnianego parkietu wykręcały ukryte w starych sękach, krzyczące twarze. Ufałem. A wiec sumienie rozdarte czyimiś kłami, więc zapach ognia zagnieżdżony w jego oddechu — więc noc i strach przed śmiercią zamknięty we własnym okrucieństwie. Bo on mu ufał, podczas gdy Lasse nie ufał nawet sobie. Oddzielał się od samego siebie, rozwarstwiał na płaty kilku osób, którymi nigdy nie mógł być w pełni. I te istoty — ci ludzie, którymi był i nie był jednocześnie — gnieździły się w szparach kruszejącej sztukaterii, budowały domy miedzy jego książkami i chowały głowy w rękawach jego marynarek. Bo chciał być osobą, której się ufa, pragnął być tym Lasse, w którego ramionach chowały się młodsze siostry, obok którego najlepsza przyjaciółka zasypiała pijana i smutna, gdy dorosły świat rozpadał się przed jej oczami; chciał być tym Lasse, który zasługiwał na miłość mężczyzny obiecującego mu w ciepłych szeptach, że chciałby zamknąć się z nim w bursztynie — z tą wersją jego, która nie zasługiwała na śmierć na własnym dywanie. Dlaczego nie umiał? Dlaczego potrafił tak wiele niepotrzebnych rzeczy, tak wiele idiotycznych rzeczy, które nigdy przed niczym go nie uratowały — zapamiętywać cale akapity opasłych podręczników, spać z głową zwieszoną z krawędzi łózka, grac na pianinie tych kilka melodii, których nauczyła go matka, rozpoznawać gatunki ptaków na parapecie i parzyć herbatę idealną ilość minut, płakać tak cicho, by nikt nie usłyszał, grać w szachy, uśmiechać się na zawołanie, potem wmawiać wszystkim wokół, że jest dobrze, jest dobrze, możesz mi zaufać. Zwykł mieć problem z pojmowaniem ludzkich intencji, ich emocji i prawdziwych znaczeń słów ukrytych pod grzecznościowymi zwrotami, ale w finalnym rozrachunku to siebie właśnie rozumiał najmniej. Chciał kochać tak bardzo, że zamiast serca w piersi nosił poczerniałą od zgnilizny ranę — znękaną próbami, zjedzoną nieostrożnością. Łkał i drapał paznokciami o cudze drzwi, ale nadal nie potrafił być tym mężczyzną, którego chciał zobaczyć na rodzinnym portrecie. Funi to wiedział, teraz już tak, bo mu ufał, a Lasse go nie uratował. Uciekł ze strachu przed własną śmiercią i zostawił go na łaskę obcych dłoni, a potem wrócił do domu, zdjął sweter przez głowę i zasnął na swojej poduszce, słuchając jak jego duchy szepczą mu do ucha, że nie było warto. W końcu i tak ktoś go zabije — jeżeli nie mężczyzna z baru, jeżeli nie Funi, to on sam.
Nie pokazuj — chciał mówić, gdy na kilka chwil zacisnął powieki, a Funi zniknął w cieniu zgaszonego światła. Zniknął Funi, zniknęły duchy i dom, które nawiedzały, został wiec tylko on i nieprzerwany, skrzeczący głos w jego głowie, błagający go o rozsądek. Uciekaj — mówił, ale Lasse uparcie trwał w miejscu, zaciskając zęby na krawędzi swojego języka i ignorując metaliczny posmak krwi na podniebieniu. Wyobrażał sobie jego ciało zachlapane siniakami, odcieniami fioletów i zieleni nakrapiających naciągnięte na kości płótno — w ostateczności nie miały szansy stworzyć żadnego obrazu wartego oglądania, niczego, co jego morderca mógłby oprawić i powiesić na ścianie. Latami starał się unikać tego rodzaju przemocy, zawsze osuwając się w bok w ostatnim możliwym momencie, ograniczając cudze okrucieństwo do miękkiej wypukłości swojego serca, ale teraz ból wydał mu się znajomy i dotkliwy, jak nigdy wcześniej. Cofał się dalej wgłąb mieszkania, z każdym słowem, z każdym uśmiechem; cofał całe swoje istnienie gdzieś w gardło tej nocy, podczas której miał pozwolić pożreć się własnej samotności, ale zamiast tego wpuścił do swojego domu wyrzuty sumienia z ostrzem noża pod rękawem.
— No już, odpowiadaj — syknął w odpowiedzi, przeciskając wyzwanie między zębami, wypuszczając je w przestrzeń jak przekleństwo. Jego twarz pobladła jak kawałek jasnego marmuru, przeplatanego złotawymi nitkami żył. Przyglądał się jednak Funiemu z tą samą twardą determinacją, odwzajemniając skupione spojrzenie jego błękitnych oczu, teraz roziskrzonych groźbą i zwężonych gniewem. Poszukiwał w nim pęknięć i zadrapań; chciał dostrzec drgnienie pojedynczych punktów mięśni, zwątpienie poruszające dolną wargą, drobnych punktów brokatu osypujących się z jego potarganych włosów na perski wzór jego dywanu. Chciał znaleźć szczelinę, w którą mógłby wsadzić palce i pozbawić go tchu. — Na co czekasz? Wiem, że chcesz... — Im dłużej mówił, im dłużej pozwalał szeptom przesuwać się wzdłuż swojego języka, tym łatwiej było mu zdobyć się na złośliwość. Ta śmiałość była jedynie odpowiedzią. Lasse pewien był, iż w ten sposób może spróbować kupić sobie trochę czasu — kilku minut, podczas których mógłby wystawić głowę przez okno i błagać o pomoc. Wyobrażał sobie pojedynczego przechodnia, przyglądającego się pustymi punktami szklistych od mrozu oczu jego próbom; wyobrażał sobie, iż nikt nie odważyłby się zareagować. N i c. Jedno westchnienie irytacji wysupłane z ust sąsiadki, która znalazłaby go tu kilka dni później, jeden zdenerwowany list brata, który nie chce z powodu żałoby przesuwać swojego ślubu. — Udowodnij mi, że nie jesteś ofiarą — ostatnie zdanie dodawał po chwili napiętego milczenia, zaskakująco cicho i łagodnie, jakby chciał pozwolić im rozpłynąć się w zaduchu rozedrganego powietrza, ścianom najeść się tą chwilą spokoju, która rozpadła się w końcu na drewnianej podłodze. Upadł. Zawsze gdy upadał, niebo nad jego głową rozłamywało się w pół.
Był wściekły — słaby, miałki, przerażony i wściekły, bo nie potrafił się bronić, nie potrafił nawet podnieść się z ziemi. Oddychał płytko i drżąco, stłoczony pod cudzym ciałem, pod kolanem wbitym w jego trzewia, chłodną dłonią wsuniętą pod kołnierz koszuli. Pamiętał doskonale, jak się umiera, a teraz równie desperacko pragnął ratunku; strach nabrał wyraźnych kształtów i nachylił się nad nim ładną, młodą twarzą pozbawioną blizn. Był wściekły, bo Funi mówił i mówił, mówił nadal i wszystko to, co wypływało tak pewnie spomiędzy jego warg, dźwiękiem przypominało ostre zakończenie paznokcia sunące po porcelanie. Może by im ulżyło, Lasse — może tak byłoby lepiej. Czy matka nie odetchnęłaby w końcu z ulgą? Ojciec zapomniałby o drugim synu po kilku miesiącach i wzdrygał się z rozdrażnieniem, przechodząc obok ich portretów wywieszonych w holu. Najpierw zakryliby lustra czarnym muślinem, potem na stałe zamknęliby drzwi do jego dawnej sypialni. Siostry płakałyby jeden wieczór, ale w końcu wszystkim byłoby lepiej — wyjęliby z oka drażniącą rzęsę, jego ciężkie istnienie, zawsze takie szorstkie i nieprzyjemne w obejściu. Powinno być ci wstyd — głos matki miał w sobie zawsze tę samą nutę wyższości, dumy przeszytej pewnym twardym rodzajem stanowczej miłości, której z roku an rok było coraz mniej. Powinien się wstydzić, bo miał być idealny, miał być dumą uśmiechniętą elegancko na fotografii, a został problemem — chorowitym dzieckiem o anemicznej cerze, wiecznie przerażonym, wiecznie rozedrganym jak matczyne charty; miał być idealny, bo babka mawiała, że miał twarz mężczyzn z ich rodziny i wielki dar ułożony w zadbanych dłoniach; miał być idealny, ale ideał był okrutnym słowem i bolał, gdy próbował przepchać go przez gardło. I chciał, z całego, cholernego serca pragnął krzyczeć, ze Funi się myli, bo nie był balastem, nigdy nie był; chciał wypluć mu w twarz, że nie ma racji, nikt nie ma racji, bo to nie jest prawda, to co o nich mówią, wszystko głupie, zazdrosne kłamstwo ludzi o zesztywniałych umysłach. Coraz trudniej było mu jednak kłamać, coraz trudniej wymuszać na sobie prawdę, której nikt poza nim nie chciał powtarzać — nie całkiem wyrocznia, nie całkiem mężczyzna, nie całkiem syn, którego rodzina chce trzymać przy życiu.
— Uważaj na słowa — warknął wiec jedynie, czując jak nakaz obija się o przednie zęby. Chciał zakneblować mu usta, pozbawić go słów, które zdawały się nie kończyć i wypływać z jego gardła tak naturalnie, jakby planował je od lat. — Ja jestem wybrańcem, a ty nadal kimś, kto uważa, że bogowie dbają o jego istnienie — choć słowa były bezduszne, głos stracił na jadowitości. Gniew przebłyskiwał w tarczach tęczówek, ale rozeźlony głos po raz kolejny osunął się gdzieś pod język. Brzmiał niemal stanowczo, jakby próbował przemówić mu do rozsądku, choć sam nie potrafił do niego dotrzeć. — Mają cię w dupie, nas wszystkich mają w dupie. Odyn nie uratuje cię przed więzieniem i nie uratuje cię przed śmiercią. — Kiedyś być może zapłakałby na brzmienie tych słów, teraz chciał wyryć je sobie na ramieniu.
Ulga zniknęła szybko, jej miejsce zajęło kwaśne przeświadczenie, że nie umie w istocie wydostać się z tej sytuacji. Wiedza, której pragnął Funi była zbyt ogólna, a Norny zbyt kapryśne. Wrogość wisząca teraz między nimi parzyła go w policzki, duszne powietrze jego mieszkania oplatało ciało jak liny, a on — mimo całego swojego gniewu — zapragnął dać mu ten kawałek przyszłości, której stał się taki głodny.
— Pomóż mi wstać — zażądał głosem stłumionym przez własny strach i ból nadal zatruwający kości. — I przygotuj pytania — upomniał go ostro, ignorując podniosły ciąg jego słów. — Przyszłość jest niebezpieczna, kiedy nie wiesz, czego od niej chcesz.
Nie pokazuj — chciał mówić, gdy na kilka chwil zacisnął powieki, a Funi zniknął w cieniu zgaszonego światła. Zniknął Funi, zniknęły duchy i dom, które nawiedzały, został wiec tylko on i nieprzerwany, skrzeczący głos w jego głowie, błagający go o rozsądek. Uciekaj — mówił, ale Lasse uparcie trwał w miejscu, zaciskając zęby na krawędzi swojego języka i ignorując metaliczny posmak krwi na podniebieniu. Wyobrażał sobie jego ciało zachlapane siniakami, odcieniami fioletów i zieleni nakrapiających naciągnięte na kości płótno — w ostateczności nie miały szansy stworzyć żadnego obrazu wartego oglądania, niczego, co jego morderca mógłby oprawić i powiesić na ścianie. Latami starał się unikać tego rodzaju przemocy, zawsze osuwając się w bok w ostatnim możliwym momencie, ograniczając cudze okrucieństwo do miękkiej wypukłości swojego serca, ale teraz ból wydał mu się znajomy i dotkliwy, jak nigdy wcześniej. Cofał się dalej wgłąb mieszkania, z każdym słowem, z każdym uśmiechem; cofał całe swoje istnienie gdzieś w gardło tej nocy, podczas której miał pozwolić pożreć się własnej samotności, ale zamiast tego wpuścił do swojego domu wyrzuty sumienia z ostrzem noża pod rękawem.
— No już, odpowiadaj — syknął w odpowiedzi, przeciskając wyzwanie między zębami, wypuszczając je w przestrzeń jak przekleństwo. Jego twarz pobladła jak kawałek jasnego marmuru, przeplatanego złotawymi nitkami żył. Przyglądał się jednak Funiemu z tą samą twardą determinacją, odwzajemniając skupione spojrzenie jego błękitnych oczu, teraz roziskrzonych groźbą i zwężonych gniewem. Poszukiwał w nim pęknięć i zadrapań; chciał dostrzec drgnienie pojedynczych punktów mięśni, zwątpienie poruszające dolną wargą, drobnych punktów brokatu osypujących się z jego potarganych włosów na perski wzór jego dywanu. Chciał znaleźć szczelinę, w którą mógłby wsadzić palce i pozbawić go tchu. — Na co czekasz? Wiem, że chcesz... — Im dłużej mówił, im dłużej pozwalał szeptom przesuwać się wzdłuż swojego języka, tym łatwiej było mu zdobyć się na złośliwość. Ta śmiałość była jedynie odpowiedzią. Lasse pewien był, iż w ten sposób może spróbować kupić sobie trochę czasu — kilku minut, podczas których mógłby wystawić głowę przez okno i błagać o pomoc. Wyobrażał sobie pojedynczego przechodnia, przyglądającego się pustymi punktami szklistych od mrozu oczu jego próbom; wyobrażał sobie, iż nikt nie odważyłby się zareagować. N i c. Jedno westchnienie irytacji wysupłane z ust sąsiadki, która znalazłaby go tu kilka dni później, jeden zdenerwowany list brata, który nie chce z powodu żałoby przesuwać swojego ślubu. — Udowodnij mi, że nie jesteś ofiarą — ostatnie zdanie dodawał po chwili napiętego milczenia, zaskakująco cicho i łagodnie, jakby chciał pozwolić im rozpłynąć się w zaduchu rozedrganego powietrza, ścianom najeść się tą chwilą spokoju, która rozpadła się w końcu na drewnianej podłodze. Upadł. Zawsze gdy upadał, niebo nad jego głową rozłamywało się w pół.
Był wściekły — słaby, miałki, przerażony i wściekły, bo nie potrafił się bronić, nie potrafił nawet podnieść się z ziemi. Oddychał płytko i drżąco, stłoczony pod cudzym ciałem, pod kolanem wbitym w jego trzewia, chłodną dłonią wsuniętą pod kołnierz koszuli. Pamiętał doskonale, jak się umiera, a teraz równie desperacko pragnął ratunku; strach nabrał wyraźnych kształtów i nachylił się nad nim ładną, młodą twarzą pozbawioną blizn. Był wściekły, bo Funi mówił i mówił, mówił nadal i wszystko to, co wypływało tak pewnie spomiędzy jego warg, dźwiękiem przypominało ostre zakończenie paznokcia sunące po porcelanie. Może by im ulżyło, Lasse — może tak byłoby lepiej. Czy matka nie odetchnęłaby w końcu z ulgą? Ojciec zapomniałby o drugim synu po kilku miesiącach i wzdrygał się z rozdrażnieniem, przechodząc obok ich portretów wywieszonych w holu. Najpierw zakryliby lustra czarnym muślinem, potem na stałe zamknęliby drzwi do jego dawnej sypialni. Siostry płakałyby jeden wieczór, ale w końcu wszystkim byłoby lepiej — wyjęliby z oka drażniącą rzęsę, jego ciężkie istnienie, zawsze takie szorstkie i nieprzyjemne w obejściu. Powinno być ci wstyd — głos matki miał w sobie zawsze tę samą nutę wyższości, dumy przeszytej pewnym twardym rodzajem stanowczej miłości, której z roku an rok było coraz mniej. Powinien się wstydzić, bo miał być idealny, miał być dumą uśmiechniętą elegancko na fotografii, a został problemem — chorowitym dzieckiem o anemicznej cerze, wiecznie przerażonym, wiecznie rozedrganym jak matczyne charty; miał być idealny, bo babka mawiała, że miał twarz mężczyzn z ich rodziny i wielki dar ułożony w zadbanych dłoniach; miał być idealny, ale ideał był okrutnym słowem i bolał, gdy próbował przepchać go przez gardło. I chciał, z całego, cholernego serca pragnął krzyczeć, ze Funi się myli, bo nie był balastem, nigdy nie był; chciał wypluć mu w twarz, że nie ma racji, nikt nie ma racji, bo to nie jest prawda, to co o nich mówią, wszystko głupie, zazdrosne kłamstwo ludzi o zesztywniałych umysłach. Coraz trudniej było mu jednak kłamać, coraz trudniej wymuszać na sobie prawdę, której nikt poza nim nie chciał powtarzać — nie całkiem wyrocznia, nie całkiem mężczyzna, nie całkiem syn, którego rodzina chce trzymać przy życiu.
— Uważaj na słowa — warknął wiec jedynie, czując jak nakaz obija się o przednie zęby. Chciał zakneblować mu usta, pozbawić go słów, które zdawały się nie kończyć i wypływać z jego gardła tak naturalnie, jakby planował je od lat. — Ja jestem wybrańcem, a ty nadal kimś, kto uważa, że bogowie dbają o jego istnienie — choć słowa były bezduszne, głos stracił na jadowitości. Gniew przebłyskiwał w tarczach tęczówek, ale rozeźlony głos po raz kolejny osunął się gdzieś pod język. Brzmiał niemal stanowczo, jakby próbował przemówić mu do rozsądku, choć sam nie potrafił do niego dotrzeć. — Mają cię w dupie, nas wszystkich mają w dupie. Odyn nie uratuje cię przed więzieniem i nie uratuje cię przed śmiercią. — Kiedyś być może zapłakałby na brzmienie tych słów, teraz chciał wyryć je sobie na ramieniu.
Ulga zniknęła szybko, jej miejsce zajęło kwaśne przeświadczenie, że nie umie w istocie wydostać się z tej sytuacji. Wiedza, której pragnął Funi była zbyt ogólna, a Norny zbyt kapryśne. Wrogość wisząca teraz między nimi parzyła go w policzki, duszne powietrze jego mieszkania oplatało ciało jak liny, a on — mimo całego swojego gniewu — zapragnął dać mu ten kawałek przyszłości, której stał się taki głodny.
— Pomóż mi wstać — zażądał głosem stłumionym przez własny strach i ból nadal zatruwający kości. — I przygotuj pytania — upomniał go ostro, ignorując podniosły ciąg jego słów. — Przyszłość jest niebezpieczna, kiedy nie wiesz, czego od niej chcesz.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Pią 7 Paź - 2:01
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie byli sobie równi, mówiło mu pociemniałe spojrzenie Lasse, przeszywające go grotem zacietrzewionej determinacji, ton ubierający się w wyzwanie nawet wobec sumienia chcącego wyszarpać sobie drogę do jego wnętrza. Jeszcze raz: skroń, usta, blada szyja, której ciepło parzyło go w zmienioną przez szorstką rękojeść dłoń (śluz zbierany z rybich łusek sprawiał, że wyślizgiwał mu się pewnego uścisku; jak krew spływająca z run naciętych na skórze pierwszego poświęconego człowieka). Pierś, zaraz obok mostka, przez przesmyk między żebrami, przez mlaskającą warstwę osierdzia – lub brzuch, białe powłoki rozchylające się, by objawić przed światem wszystkie jego sekrety, wszystkie jego winy, wszystkie ziarna tchórzostwa ugrzęźnięte w wijącym się ciasno zwoju jelita, nieprzetrawione. Nie pamiętałby o nim, gdyby nie upomniał się o swoją sprawiedliwość; byłby jedynie kamyczkiem żwiru zaległym mu na dnie pustego żołądka, byłby jedynie wspomnieniem zwróconym któregoś dnia wraz z fermentującą w trzewiach resztką wina i pomarańczy (wydawało mu się, że ktoś taki jak Nørgaard musi jeść pomarańcze – rozbiera je z aromatycznej skórki, rozdziela cierpliwie na cząstki, wypluwa pestki na srebrny talerzyk; Funi nie pamiętał już lepkości pomarańczowego soku, ale pamiętał zapach branej w usta połówki, zapach drugiej podawanej chłopcu leżącemu w infirmerii przez wysypkę na łopatkach przypominającą podskórne zalążki piór, obiecaj, że dotkniesz słońca, pamiętał gorycz rozgryzanych pestek, wszyscy mówili, że pomarańcze pachną świętami, ale on święta spędzał w przyświątynnym internacie, więc wierzył im wyłącznie na słowo, wrzucał skórkę do chochli wyniesionej pod koszulką z kuchni i zawieszał ją zaklęciem nad płomieniem świecy w swoim ciasnym pokoju). Nie byli sobie równi, brzmiało to jak oskarżenie zatopione w ostrym głosie leżącego pod nim chłopaka, choć nie mówił tego wprost, ale przecież nie musiał tego nazywać bezpośrednio. Zostawił go z prawdopodobieństwem śmierci w ciemnym zaułku, z dłonią zakrywającą mu usta, sprawiając, że mógł dławić się jedynie znanymi sobie zaklęciami, nie miał odwagi wykraść go z garści niebezpieczeństwa, ale warczał zdeterminowaną śmiałością, kiedy groźba odwzajemnionej śmierci przysiadała mu na brzuchu, jak gdyby nigdy nie smakował na podniebieniu tchórzostwa – nie byli sobie równi. Funi mógł umrzeć wśród szkła rozsypanego na chodniku za barem. Miękki dywan w jego własnym salonie był wciąż zbyt twardy dla Nørgaarda. Myśl ta spływała mu na język jadowitą odrazą; chciał go pokąsać, chciał podnieść mu koszulkę, przyłożyć palce do bladego brzucha jak ostrze do białej powłoki rybiego podbrzusza.
– Gdybyś nie spodobał mi się tam tego wieczoru – odezwał się głucho, migocząc brokatową farbką, kiedy przechylał łagodnie głowę, wracając jeszcze raz wspomnieniem do nocy ich pierwszego spotkania, do tego snu, z którego wreszcie się wybudzali, zdając sobie sprawę, że był wyłącznie słodkim koszmarem pozostawiającym na języku posmak żalu, bo rzeczywistość nie miała w sobie miejsca na podobną przyjaźń, tę miękką bliskość dwóch chłopców z dwóch różnych światów; dostali zaledwie chwilę ciszy przed kolizją planet – ćwiczyłbym na tobie. Mógłbym teraz, co za różnica? Jesteś dziurą wyżartą w moim sercu niezależnie, ufałem ci – powtórzył jeszcze raz, nachylając się nieznacznie ponad nim, jak gdyby nie chciał dawać mu szansy na ucieczkę; jak valravn nachylający czerwone oko nad nim w jego koszmarach, zakrywający niebo w całości, pochłaniający granat czernią lśniących piór. Brzmiał pewnie, brzmiał złowrogo, brzmiał prawie figlarnie, choć pod płytkim naskórkiem serca bodła go świadomość, że nie mógłby: inaczej miałby go już na języku, rozkładanego pierwszym zaklęciem rzuconym weń w progu, nie był przecież cierpliwym człowiekiem, nie był człowiekiem odwlekającym zamiar. A więc może chciał z nim porozmawiać. A więc może wciąż brakowało mu determinacji; mógłby ukraść ją z jego spojrzenia, wykraść mu czarne perły źrenic i nosić je w kieszeni, nie wahać się nigdy więcej, nie powinien.
Chciał zachować delikatność swoich dłoni, chciał zachować słoneczny nimb pewności, jaka przewiązywała się wokół jego imienia perspektywą przyszłego kapłaństwa, ale przecież nie mógł dłużej być tamtym chłopcem, nie to było mu ostatecznie przeznaczone, mieszkał w czarnych żyłach Lokiego i musiał przeżyć, a ludzie, których w nim spotykał, nigdy nie mieli miękkich dłoni. Zachwycało go zabliźnione, nierówne ciało Bohlera, ale chciał smakować jego intrygi jedynie w słodkim kontraście ze swoim; przykładać do niego własne jak język sunący po ostrzu, na granicy krwi – ale nie mógł być ofiarą, nie był ofiarą, więc być może musiał stać się mu podobny, wziąć sobie patrzące na niego z gniewem źrenice, choć właściwie nie chciał, nie tak naprawdę, były przecież takie ładne, zatopione w płótnie nocy, tak zaskakująco niepokorne i wściekłe. Kąciki ust drgnęły mu, kiedy dostrzegał w nich ten gniew; odgryzał się skutecznie, wymierzał precyzyjnie, jednak zanim zdążyłby się uśmiechnąć nad nim zwycięsko, Lasse kąsał znowu, a przedwiośnie uśmiechu pierzchło pod grymasem ponownego rozdrażnienia, wyraźnie zirytowanego zuchwalstwem słów, sprowadzających ich, dla odmiany, na jeden poziom. Nie byli jednak sobie równi, Funi rozumiał to tak samo. Palce obejmujące ostrą szczękę Nørgaarda przycisnęły mocniej na linię żuchwy, przytrzymując jego twarz w miejscu, kiedy Hilmirson nachylał się jeszcze, zaglądając mu wprost w zbielałą chowanym strachem twarz. Głos chłopaka zdawał się zniekształcony, jakby musiał wydobywać go spod ligniny niepewności zalegającej w krtani.
– Takim jak wy można zadzierać czoła przez ładnie brzmiące nazwisko i to jest w porządku – warknął w odwecie, nie podnosząc głosu, zamiast tego wypełniając go pełną pretensji złością, pogardą brzmiącą w zniżonym prawie do szeptu tonie jak głuchy chrzęst – ale trzy sny oddane mojej matce przez Odyna nie dają mi prawa wierzyć we własne szczęście? – zacisnął palce mocniej, pociągając go za szczękę, by unieść nieznacznie jego twarz ku swojej, nim nie wypuścił jej z rozdrażnieniem, zadawalając się głuchym odgłosem potylicy spotykającej podłogę. – Wybrała cię wyłącznie nieudana mieszanka chromosomów, ja zostałem wezwany do posługi. Jesteś wybrańcem, niech ci będzie, i ja jestem wybrańcem, ale nie jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy tacy sami – powtórzył jeszcze z płonącym spojrzeniem, filmem potu zbierającym się na skroniach, uświadamiał sobie dopiero, że jest mu gorąco. Bogowie mogli mieć go w dupie, ale nie jego; nie jego, służył im przecież wiernie, podążał tam, gdzie mu wskazano, oddał im wszystko. Oddał im wszystko. Nie miał niczego poza tym, niczego poza trzema snami, które wyrwały go z niewdzięcznych rąk matki. Nie mógł pozwolić mu wyrwać z niego tego ostatniego spłachcia wartości, czym byłby wtedy?
Usatysfakcjonowany oporną zgodą Nørgaarda, podniósł się z niego, przystając jeszcze w rozkroku ponad nim, by znów ponieść spojrzenie po salonie, spojrzeć na niego z góry, zapamiętać kliszę tego wieczoru, momentu, w którym darował mu życie. W końcu cofnął się znad niego, wyciągając ku niemu dłoń ustępliwie, przez chwilę istotnie nie mając w tym żadnej intencji poza uprzejmą, kiedy jednak Lasse wsparł się na nim, pozwalając się podciągnąć z podłogi, przytrzymał go blisko, chwytając drugą za rozpiętą u góry koszulę, jakby gotowy rzucić nim z powrotem o deski.
– Nie próbuj mnie oszukiwać, nie lubię tego – nie brzmiało to dłużej jak groźba, jakby ugłaskany nie potrafił się na nią przekonująco zdobyć, był jednak w tych słowach zaskakująco poważny, ponura stanowczość dziwnie leżała mu na twarzy, zanim nie wypuścił jego kołnierza i ręki, nie odsuwając się jednak pierwszy. Nie był zadowolony stawianym mu warunkiem; zdawał sobie sprawę z niewygody tej sytuacji, przesuwając przez skronie klisze możliwości. Zbyt wiele możliwości obarczone było ryzykiem, że Nørgaard mógłby zobaczyć coś, czego nie powinien; gdyby ujrzał żywego Lauge albo cokolwiek związanego z Magisterium, musiałby go faktycznie zabić. Obserwował go przez chwilę uważnie, w końcu sięgając do kieszeni, w której zaszeleściły papierki, zwracając się swobodnym ruchem w głąb salonu, gdzie bez zaproszenia wyciągnął palce ku pierwszej rzeczy w zasięgu, zwitkowi porzuconego na stole listu. – Landrynkę? Białą, nie smakują mi białe. Zostawię ci, jak chcesz – oznajmił, omijając dłonią list, by sięgnąć do wazonu, wyrzucić z niego więdnące kwiaty, zdając sobie dopiero sprawę ze stojącej w nim wody. Zawahał się, wyraźnie rozważając wylanie jej na dywan, w końcu dostrzegł jednak popielniczkę, odstawił więc flakon pospiesznie (nie był w końcu niewychowany) i wysypał popiół na blat, by zrobić miejsce na cukierki.
– Gdybyś nie spodobał mi się tam tego wieczoru – odezwał się głucho, migocząc brokatową farbką, kiedy przechylał łagodnie głowę, wracając jeszcze raz wspomnieniem do nocy ich pierwszego spotkania, do tego snu, z którego wreszcie się wybudzali, zdając sobie sprawę, że był wyłącznie słodkim koszmarem pozostawiającym na języku posmak żalu, bo rzeczywistość nie miała w sobie miejsca na podobną przyjaźń, tę miękką bliskość dwóch chłopców z dwóch różnych światów; dostali zaledwie chwilę ciszy przed kolizją planet – ćwiczyłbym na tobie. Mógłbym teraz, co za różnica? Jesteś dziurą wyżartą w moim sercu niezależnie, ufałem ci – powtórzył jeszcze raz, nachylając się nieznacznie ponad nim, jak gdyby nie chciał dawać mu szansy na ucieczkę; jak valravn nachylający czerwone oko nad nim w jego koszmarach, zakrywający niebo w całości, pochłaniający granat czernią lśniących piór. Brzmiał pewnie, brzmiał złowrogo, brzmiał prawie figlarnie, choć pod płytkim naskórkiem serca bodła go świadomość, że nie mógłby: inaczej miałby go już na języku, rozkładanego pierwszym zaklęciem rzuconym weń w progu, nie był przecież cierpliwym człowiekiem, nie był człowiekiem odwlekającym zamiar. A więc może chciał z nim porozmawiać. A więc może wciąż brakowało mu determinacji; mógłby ukraść ją z jego spojrzenia, wykraść mu czarne perły źrenic i nosić je w kieszeni, nie wahać się nigdy więcej, nie powinien.
Chciał zachować delikatność swoich dłoni, chciał zachować słoneczny nimb pewności, jaka przewiązywała się wokół jego imienia perspektywą przyszłego kapłaństwa, ale przecież nie mógł dłużej być tamtym chłopcem, nie to było mu ostatecznie przeznaczone, mieszkał w czarnych żyłach Lokiego i musiał przeżyć, a ludzie, których w nim spotykał, nigdy nie mieli miękkich dłoni. Zachwycało go zabliźnione, nierówne ciało Bohlera, ale chciał smakować jego intrygi jedynie w słodkim kontraście ze swoim; przykładać do niego własne jak język sunący po ostrzu, na granicy krwi – ale nie mógł być ofiarą, nie był ofiarą, więc być może musiał stać się mu podobny, wziąć sobie patrzące na niego z gniewem źrenice, choć właściwie nie chciał, nie tak naprawdę, były przecież takie ładne, zatopione w płótnie nocy, tak zaskakująco niepokorne i wściekłe. Kąciki ust drgnęły mu, kiedy dostrzegał w nich ten gniew; odgryzał się skutecznie, wymierzał precyzyjnie, jednak zanim zdążyłby się uśmiechnąć nad nim zwycięsko, Lasse kąsał znowu, a przedwiośnie uśmiechu pierzchło pod grymasem ponownego rozdrażnienia, wyraźnie zirytowanego zuchwalstwem słów, sprowadzających ich, dla odmiany, na jeden poziom. Nie byli jednak sobie równi, Funi rozumiał to tak samo. Palce obejmujące ostrą szczękę Nørgaarda przycisnęły mocniej na linię żuchwy, przytrzymując jego twarz w miejscu, kiedy Hilmirson nachylał się jeszcze, zaglądając mu wprost w zbielałą chowanym strachem twarz. Głos chłopaka zdawał się zniekształcony, jakby musiał wydobywać go spod ligniny niepewności zalegającej w krtani.
– Takim jak wy można zadzierać czoła przez ładnie brzmiące nazwisko i to jest w porządku – warknął w odwecie, nie podnosząc głosu, zamiast tego wypełniając go pełną pretensji złością, pogardą brzmiącą w zniżonym prawie do szeptu tonie jak głuchy chrzęst – ale trzy sny oddane mojej matce przez Odyna nie dają mi prawa wierzyć we własne szczęście? – zacisnął palce mocniej, pociągając go za szczękę, by unieść nieznacznie jego twarz ku swojej, nim nie wypuścił jej z rozdrażnieniem, zadawalając się głuchym odgłosem potylicy spotykającej podłogę. – Wybrała cię wyłącznie nieudana mieszanka chromosomów, ja zostałem wezwany do posługi. Jesteś wybrańcem, niech ci będzie, i ja jestem wybrańcem, ale nie jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy tacy sami – powtórzył jeszcze z płonącym spojrzeniem, filmem potu zbierającym się na skroniach, uświadamiał sobie dopiero, że jest mu gorąco. Bogowie mogli mieć go w dupie, ale nie jego; nie jego, służył im przecież wiernie, podążał tam, gdzie mu wskazano, oddał im wszystko. Oddał im wszystko. Nie miał niczego poza tym, niczego poza trzema snami, które wyrwały go z niewdzięcznych rąk matki. Nie mógł pozwolić mu wyrwać z niego tego ostatniego spłachcia wartości, czym byłby wtedy?
Usatysfakcjonowany oporną zgodą Nørgaarda, podniósł się z niego, przystając jeszcze w rozkroku ponad nim, by znów ponieść spojrzenie po salonie, spojrzeć na niego z góry, zapamiętać kliszę tego wieczoru, momentu, w którym darował mu życie. W końcu cofnął się znad niego, wyciągając ku niemu dłoń ustępliwie, przez chwilę istotnie nie mając w tym żadnej intencji poza uprzejmą, kiedy jednak Lasse wsparł się na nim, pozwalając się podciągnąć z podłogi, przytrzymał go blisko, chwytając drugą za rozpiętą u góry koszulę, jakby gotowy rzucić nim z powrotem o deski.
– Nie próbuj mnie oszukiwać, nie lubię tego – nie brzmiało to dłużej jak groźba, jakby ugłaskany nie potrafił się na nią przekonująco zdobyć, był jednak w tych słowach zaskakująco poważny, ponura stanowczość dziwnie leżała mu na twarzy, zanim nie wypuścił jego kołnierza i ręki, nie odsuwając się jednak pierwszy. Nie był zadowolony stawianym mu warunkiem; zdawał sobie sprawę z niewygody tej sytuacji, przesuwając przez skronie klisze możliwości. Zbyt wiele możliwości obarczone było ryzykiem, że Nørgaard mógłby zobaczyć coś, czego nie powinien; gdyby ujrzał żywego Lauge albo cokolwiek związanego z Magisterium, musiałby go faktycznie zabić. Obserwował go przez chwilę uważnie, w końcu sięgając do kieszeni, w której zaszeleściły papierki, zwracając się swobodnym ruchem w głąb salonu, gdzie bez zaproszenia wyciągnął palce ku pierwszej rzeczy w zasięgu, zwitkowi porzuconego na stole listu. – Landrynkę? Białą, nie smakują mi białe. Zostawię ci, jak chcesz – oznajmił, omijając dłonią list, by sięgnąć do wazonu, wyrzucić z niego więdnące kwiaty, zdając sobie dopiero sprawę ze stojącej w nim wody. Zawahał się, wyraźnie rozważając wylanie jej na dywan, w końcu dostrzegł jednak popielniczkę, odstawił więc flakon pospiesznie (nie był w końcu niewychowany) i wysypał popiół na blat, by zrobić miejsce na cukierki.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
13.01.2001 – Kuchnia – L. Nørgaard & F. Hilmirson Wto 15 Lis - 1:52
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Różne są u ludzi kości — takie do upadania i łamania (te, przez które się umiera, powoli tracąc wolność kruszejącego ciała), takie do parcia do przodu (te, przez które nadal się żyje, nawet wtedy, gdy trzask końca niesie się echem wzdłuż kręgosłupa), takie do cierpienia wbrew siłom, podtrzymujące cię na nogach, kiedy ciało pragnie złożyć się w powykręcane odnogi zdeptanego pająka (te najgorsze, bo bezlitosne). Różne są u ludzi kości, a jeszcze więcej jest ich poza nimi — zakopane w ziemi za płotami rodzinnych domów, wyplute z zaostrzonych dziobów kruków i dryfujące w zielonkawym Bałtyku, rozrzucone byle jak po ulicach, w bramach i zaułkach, wszędzie tam, gdzie inni upadali na kolana pod ciężarem czyjegoś okrucieństwa trzymanego na ostrzu inkantacji, które odbijało się w dwóch perłach białych oczu. Im dłużej tu żył (tu, bo na przedmieściach umierały tylko stare sąsiadki o białych włosach i rasowe psy, którym kopano groby w ogrodach), tym bardziej świadom był tego, że ludzie są pochowani wszędzie. Midgard nie obnosił się z cierpieniem, ale chował w sobie szkielety pełne ostrych pęknięć, na które można było nadepnąć, chodząc po parku. Lasse wyobrażał sobie, że widział ich już wystarczająco, bo widmo cudzych śmierci od lat ciążyło mu na barkach i wkręcało się w jego włosy — nosił je z domu do domu, z sali do sali, rozkładał je po drewnianych stolikach wysokich audytoriów, a potem płakał nad tragediami, których nie rozumiał tak rzewnie, że zamiast pary oczu miał sto par. A jednak kości Funiego były inne, jego cierpienie było inne i Lasse zapragnął wyciągnąć dłoń i wsunąć palce pod skórę na jego piersi, zbadać każde z mokrych, porcelanowych żeber i zacisnąć dłoń na zazębieniu kręgosłupa.
Obaj stali teraz na własnych szkieletach, dziwnie do siebie podobni, a on wpatrywał się w niego oczami przypominającymi biało-niebieskie desenie holenderskich kafelek i mówił o zemście, której Lasse nie rozumiał, bo nadal trudno było mu wyobrazić sobie jego ręce na własnej szyi. Gdybyś nie spodobał mi się tamtego wieczoru. Tego wieczoru, gdy wydawali się sobie tak bliscy, ich kości splatane ze sobą jak ogniwa srebrnych łańcuszków, ich oddechy zatrzymane na miękkich policzkach, ich tragedie nieme gdzieś pod frędzlami perskiego dywanu. Mógłbym ćwiczyć na tobie. Lasse zadrżał, wraz z nim dwa ciemne punkty jego oczu i wspomnienie ładnej twarzy Funiego ułożonej na białej poduszce — jego profil wykrzywił się i wykręcił, nadając rysom ciemnego nalotu groźby i unosząc kąciki rozchylonych ust w łuku okrutnego uśmiechu. Widział ciemne żyły oplatające kark, rozbielony błękit oczu rozlany aż do krawędzi tęczówki. Mógłbym ćwiczyć na tobie. Kości były wszędzie, a teraz jedna tkwiła w jego kieszeni — fragment Funiego, który wyciągnął z jego dłoni, gdy zostawiał go w tamtym zaułku.
— Umarłbyś już wtedy, gdyby nie ja — odezwał się, ale jego głos był słaby i cichy, nadgryziony lękiem w miejscu, gdzie dotykały go cedzone przez zęby oskarżenia. — Spodobałem ci się, bo wyciągnąłem cię z rynsztoku. — Bo mnie potrzebowałeś, bo miałem pieniądze, którymi mogłem przekupić cudze pięści i mieszkanie, w którym mogłeś spędzić noc. On mu się wtedy spodobał. Miał ładny uśmiech, chociaż krwawiła mu warga, a gdy opierał się na jego ramieniu, skóra parzyła go w miejscach, na których kładł dłonie, zostawiając po sobie drobne, złotawe ślady. — Następnym razem nie powinieneś się powstrzymywać… Unikniesz dziur w sercu. — On swoich nigdy nie zdołał, wiec nosił pod żebrami słabą imitację rybackiej sieci.
Nigdy nie był odważny. Bał się świata takim, jakim był prawie tak bardzo, jak bał się tego, który zbudował w swojej głowie; bał się miasta, bał się kości, bał się ciężaru własnych błędów, które wciskały kolano w jego brzuch i zaciskały palce na jego szczęce. Jęknął zbyt głośno, więc strach wypełznął z niego prosto na roziskrzoną twarz Funiego, zostawiając brzydkie plamy w miejscach, gdzie jeszcze przed chwilą połyskiwała metaliczna farbka. Nie masz racji — chciał mu mówić, ale już teraz wiedział doskonale, że chłopak go nie posłucha, bo wielka wiara była fluorescencyjna w barwie i głodna każdego dnia jego życia, przerzucanego z idei do idei przez bogów, którzy nie znali jego imienia. Lasse odrzucał przeznaczenie, bez względu na to, jak często Norny wbijały jego ostrza w odkryte fragmenty jego ciała, przypominając mu o tym, jak słaby jest i błahy, jak wysoko przyszłość wisi ponad jego głową, daleko poza zasięgiem jego rąk. Nie rozumiał — pytanie, które zadał tamtej nocy Fridzie bez przerwy wracało do niego echem koszmaru: dlaczego widział, skoro nie mógł zmienić, skoro w rzeczywistości nic nie należało w pełni do niego? Nie mógł pomóc ludziom, których nie znał i znaleźć odpowiedzi na pytania, których nie potrafił zadać. Nie był wybrańcem, a jedynie produktem ubocznym cudzej wielkości, szorstką pozostałością potęgi jego rodziny, która w jego dłoniach zmieniała się w miałki, popielaty kurz. Gniew Funiego bolał go nie dlatego, że uważał go za gniew słuszny, lecz dlatego, iż przypominał mu, jak paskudnie obaj się mylili. Żaden z nich nie był wyjątkowy, bo nic nie znaczyły sny jego matki ni krew Malin, nic nie znaczyły wielkie słowa i wysokie ściany świątyni, w której mogli równie dobrze spędzić dzieciństwo razem. Lasse zagryzł policzek i zacisnął powieki tak mocno, że migoczące pod nimi punkty przybrały kształt błękitnych oczu. Nienawidził daru, z którym się urodził, bo dar ten nigdy nie był w pełni jego — wydawało mu się, że dostał go przez przypadek; był kwiatem, który wiądł w jego dłoniach, choć we włosach jego kuzynek mógł kwitnąć i pachnieć goździkami.
— Wybrały mnie Norny! Krew mojej babki! To coś więcej, to... — zaprzeczał wbrew własnym przekonaniom. Chciał krzyczeć i chciał wierzyć; zapragnął ukraść wiarę Funiego i schować ją pod własny język. Mógł być kimś wyjątkowym, znaczącym i szanowanym, a zamiast tego został zachuchanym na śmierć pół-synem, którego zamykano w jego pokoju jak spanikowane szczenie i któremu wyrywano z dłoni kuchenny nóż w obawie, iż mógłby podciąć sobie żyły; mógł być wyrocznią o dumnym nazwisku, a został jej nędzną parodią i makabrycznym wynaturzeniem, wbijającym zęby w skarb, który nigdy mu się nie należał. To coś więcej, to hańba. — Chciały mnie. MNIE — nie Idy, nie Silje, nie Caji — m n i e — jego oczu i jego ust. — Nie masz pojęcia, co to znaczy być wybrańcem! Nie moglibyśmy być ta-acy sami.
W uniesionym oburzeniu wszystkich tych poszarpanych, głośnych słów, zgoda była jedynym, co mogło ich uratować. Nie byłby w stanie mu odmówić, nie czegoś, co sam fałszywie nazwał błogosławieństwem, więc przyglądał się mu, gdy wstawał — zakrył cieniem swojej sylwetki ciepły blask kinkietu w korytarzu i teraz wąskie wstążki światła przeciskały się przez roztrzepane kosmyki jego włosów. Z dystansu jego twarz znów stała się odległa i niegroźna, układająca się ponownie w linie łagodnych rysów i drobnych okruchów brokatu. Kilka sekund przyglądał się wyciągniętej w jego stronę ręce, jakby szukał w niej sztyletu i zdziwił się, gdy dłoni nie przebiło ostrze. Pozwolił mu poderwać się na nogi, nie miał bowiem innego wyjścia i przez złośliwie rozciągnięty w czasie moment poczuł się idiotycznie bezbronny, skazany na łaskę palców ściskających poły jego koszuli. Czuł oddech na swoich wargach, nadal znajomo ciepły i pachnący truskawkowym lizakiem.
— Skądże — wycedził przez zęby, uparcie patrząc mu w oczy, choć ciało nadal drżało, a ręce w desperacji poszukiwały blatu za plecami. — Nie śmiałbym. — Posłał mu pół krzywego uśmiechu, jedyną kostkę figlarności, na którą zdobyć się mogła jego pobladła twarz. Powoli dochodziło do niego, że uratował własną głowę przed ścięciem i świadomość ta zacisnęła się wokół wnętrzności, gdy Funi puszczał jego ubranie, a on zataczał się chwiejnie przy krawędzi drewnianego stołu. Przez kilka długich sekund nie mógł zdobyć się na podniesienie wzorku, więc nasłuchiwał jedynie jego kroków — zaskakująco lekkich w tym ciężkim powietrzu — i jego ruchów przepływających wzdłuż ścian mieszkania. Pasował tu. Był podobny wszystkim tym osieroconym rzeczom, które Lasse uznał niegdyś za fascynujące. Ani ścienny zegar, ani kryształowa lampka nie wróciły jednak jeszcze do niego, by poderżnąć mu gardło. — Ciekawe... Ja jadam tylko te białe — nie był pewien czy mówi prawdę, ale słowa wypadły z niego niemal automatycznie. Zamrugał. Nadal wpatrywał się w czubki swoich butów. Pokój cuchnął strachem i skarmelizowanym cukrem. — Potrzebuję skupienia i spokoju. Do rytuału. Skupienia, spokoju i czystego umysłu. I pytań, pytań też potrzebuję. Nie mogę tak... Nie mogę tak po prostu spojrzeć tam, gdzie chcę — zabrzmiał ciszej, a słowa drgały pod jego oddechem, choć z determinacją próbował wymusić na sobie twardą stanowczość. Roztrzęsioną ręką sięgnął po leżącego na stole papierosa, a po chwili dym uniósł się w półmroku, snując na ścianach miękkie wzory przypominające desenie ozdobnych tapet. — Zostaniesz na noc, zrobimy to rano. Dziewiąta. — W końcu odnalazł go wzorkiem, a zatrzymany między ich twarzami nakaz wybrzmiał pewniej i głośniej. — I posprzątasz ten syf. -—Uśmiech, który pojawił się nagle na jego twarzy, był niemal słodki, głos pozostawał jednak kłująco zimny. — Nie lubię bałaganu.
Lasse i Funi z tematu
Obaj stali teraz na własnych szkieletach, dziwnie do siebie podobni, a on wpatrywał się w niego oczami przypominającymi biało-niebieskie desenie holenderskich kafelek i mówił o zemście, której Lasse nie rozumiał, bo nadal trudno było mu wyobrazić sobie jego ręce na własnej szyi. Gdybyś nie spodobał mi się tamtego wieczoru. Tego wieczoru, gdy wydawali się sobie tak bliscy, ich kości splatane ze sobą jak ogniwa srebrnych łańcuszków, ich oddechy zatrzymane na miękkich policzkach, ich tragedie nieme gdzieś pod frędzlami perskiego dywanu. Mógłbym ćwiczyć na tobie. Lasse zadrżał, wraz z nim dwa ciemne punkty jego oczu i wspomnienie ładnej twarzy Funiego ułożonej na białej poduszce — jego profil wykrzywił się i wykręcił, nadając rysom ciemnego nalotu groźby i unosząc kąciki rozchylonych ust w łuku okrutnego uśmiechu. Widział ciemne żyły oplatające kark, rozbielony błękit oczu rozlany aż do krawędzi tęczówki. Mógłbym ćwiczyć na tobie. Kości były wszędzie, a teraz jedna tkwiła w jego kieszeni — fragment Funiego, który wyciągnął z jego dłoni, gdy zostawiał go w tamtym zaułku.
— Umarłbyś już wtedy, gdyby nie ja — odezwał się, ale jego głos był słaby i cichy, nadgryziony lękiem w miejscu, gdzie dotykały go cedzone przez zęby oskarżenia. — Spodobałem ci się, bo wyciągnąłem cię z rynsztoku. — Bo mnie potrzebowałeś, bo miałem pieniądze, którymi mogłem przekupić cudze pięści i mieszkanie, w którym mogłeś spędzić noc. On mu się wtedy spodobał. Miał ładny uśmiech, chociaż krwawiła mu warga, a gdy opierał się na jego ramieniu, skóra parzyła go w miejscach, na których kładł dłonie, zostawiając po sobie drobne, złotawe ślady. — Następnym razem nie powinieneś się powstrzymywać… Unikniesz dziur w sercu. — On swoich nigdy nie zdołał, wiec nosił pod żebrami słabą imitację rybackiej sieci.
Nigdy nie był odważny. Bał się świata takim, jakim był prawie tak bardzo, jak bał się tego, który zbudował w swojej głowie; bał się miasta, bał się kości, bał się ciężaru własnych błędów, które wciskały kolano w jego brzuch i zaciskały palce na jego szczęce. Jęknął zbyt głośno, więc strach wypełznął z niego prosto na roziskrzoną twarz Funiego, zostawiając brzydkie plamy w miejscach, gdzie jeszcze przed chwilą połyskiwała metaliczna farbka. Nie masz racji — chciał mu mówić, ale już teraz wiedział doskonale, że chłopak go nie posłucha, bo wielka wiara była fluorescencyjna w barwie i głodna każdego dnia jego życia, przerzucanego z idei do idei przez bogów, którzy nie znali jego imienia. Lasse odrzucał przeznaczenie, bez względu na to, jak często Norny wbijały jego ostrza w odkryte fragmenty jego ciała, przypominając mu o tym, jak słaby jest i błahy, jak wysoko przyszłość wisi ponad jego głową, daleko poza zasięgiem jego rąk. Nie rozumiał — pytanie, które zadał tamtej nocy Fridzie bez przerwy wracało do niego echem koszmaru: dlaczego widział, skoro nie mógł zmienić, skoro w rzeczywistości nic nie należało w pełni do niego? Nie mógł pomóc ludziom, których nie znał i znaleźć odpowiedzi na pytania, których nie potrafił zadać. Nie był wybrańcem, a jedynie produktem ubocznym cudzej wielkości, szorstką pozostałością potęgi jego rodziny, która w jego dłoniach zmieniała się w miałki, popielaty kurz. Gniew Funiego bolał go nie dlatego, że uważał go za gniew słuszny, lecz dlatego, iż przypominał mu, jak paskudnie obaj się mylili. Żaden z nich nie był wyjątkowy, bo nic nie znaczyły sny jego matki ni krew Malin, nic nie znaczyły wielkie słowa i wysokie ściany świątyni, w której mogli równie dobrze spędzić dzieciństwo razem. Lasse zagryzł policzek i zacisnął powieki tak mocno, że migoczące pod nimi punkty przybrały kształt błękitnych oczu. Nienawidził daru, z którym się urodził, bo dar ten nigdy nie był w pełni jego — wydawało mu się, że dostał go przez przypadek; był kwiatem, który wiądł w jego dłoniach, choć we włosach jego kuzynek mógł kwitnąć i pachnieć goździkami.
— Wybrały mnie Norny! Krew mojej babki! To coś więcej, to... — zaprzeczał wbrew własnym przekonaniom. Chciał krzyczeć i chciał wierzyć; zapragnął ukraść wiarę Funiego i schować ją pod własny język. Mógł być kimś wyjątkowym, znaczącym i szanowanym, a zamiast tego został zachuchanym na śmierć pół-synem, którego zamykano w jego pokoju jak spanikowane szczenie i któremu wyrywano z dłoni kuchenny nóż w obawie, iż mógłby podciąć sobie żyły; mógł być wyrocznią o dumnym nazwisku, a został jej nędzną parodią i makabrycznym wynaturzeniem, wbijającym zęby w skarb, który nigdy mu się nie należał. To coś więcej, to hańba. — Chciały mnie. MNIE — nie Idy, nie Silje, nie Caji — m n i e — jego oczu i jego ust. — Nie masz pojęcia, co to znaczy być wybrańcem! Nie moglibyśmy być ta-acy sami.
W uniesionym oburzeniu wszystkich tych poszarpanych, głośnych słów, zgoda była jedynym, co mogło ich uratować. Nie byłby w stanie mu odmówić, nie czegoś, co sam fałszywie nazwał błogosławieństwem, więc przyglądał się mu, gdy wstawał — zakrył cieniem swojej sylwetki ciepły blask kinkietu w korytarzu i teraz wąskie wstążki światła przeciskały się przez roztrzepane kosmyki jego włosów. Z dystansu jego twarz znów stała się odległa i niegroźna, układająca się ponownie w linie łagodnych rysów i drobnych okruchów brokatu. Kilka sekund przyglądał się wyciągniętej w jego stronę ręce, jakby szukał w niej sztyletu i zdziwił się, gdy dłoni nie przebiło ostrze. Pozwolił mu poderwać się na nogi, nie miał bowiem innego wyjścia i przez złośliwie rozciągnięty w czasie moment poczuł się idiotycznie bezbronny, skazany na łaskę palców ściskających poły jego koszuli. Czuł oddech na swoich wargach, nadal znajomo ciepły i pachnący truskawkowym lizakiem.
— Skądże — wycedził przez zęby, uparcie patrząc mu w oczy, choć ciało nadal drżało, a ręce w desperacji poszukiwały blatu za plecami. — Nie śmiałbym. — Posłał mu pół krzywego uśmiechu, jedyną kostkę figlarności, na którą zdobyć się mogła jego pobladła twarz. Powoli dochodziło do niego, że uratował własną głowę przed ścięciem i świadomość ta zacisnęła się wokół wnętrzności, gdy Funi puszczał jego ubranie, a on zataczał się chwiejnie przy krawędzi drewnianego stołu. Przez kilka długich sekund nie mógł zdobyć się na podniesienie wzorku, więc nasłuchiwał jedynie jego kroków — zaskakująco lekkich w tym ciężkim powietrzu — i jego ruchów przepływających wzdłuż ścian mieszkania. Pasował tu. Był podobny wszystkim tym osieroconym rzeczom, które Lasse uznał niegdyś za fascynujące. Ani ścienny zegar, ani kryształowa lampka nie wróciły jednak jeszcze do niego, by poderżnąć mu gardło. — Ciekawe... Ja jadam tylko te białe — nie był pewien czy mówi prawdę, ale słowa wypadły z niego niemal automatycznie. Zamrugał. Nadal wpatrywał się w czubki swoich butów. Pokój cuchnął strachem i skarmelizowanym cukrem. — Potrzebuję skupienia i spokoju. Do rytuału. Skupienia, spokoju i czystego umysłu. I pytań, pytań też potrzebuję. Nie mogę tak... Nie mogę tak po prostu spojrzeć tam, gdzie chcę — zabrzmiał ciszej, a słowa drgały pod jego oddechem, choć z determinacją próbował wymusić na sobie twardą stanowczość. Roztrzęsioną ręką sięgnął po leżącego na stole papierosa, a po chwili dym uniósł się w półmroku, snując na ścianach miękkie wzory przypominające desenie ozdobnych tapet. — Zostaniesz na noc, zrobimy to rano. Dziewiąta. — W końcu odnalazł go wzorkiem, a zatrzymany między ich twarzami nakaz wybrzmiał pewniej i głośniej. — I posprzątasz ten syf. -—Uśmiech, który pojawił się nagle na jego twarzy, był niemal słodki, głos pozostawał jednak kłująco zimny. — Nie lubię bałaganu.
Lasse i Funi z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round