:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä
2 posters
Safír Fenrisson
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Sro 16 Lis - 22:10
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
15.01.2000
Nie czuł własnego ciała – wydawało mu się, że musiało oderwać się od niego wraz ze spłachciami wilczego futra, odciążyć stelaż wyłamanych kości, spłynąć do gardła wraz z mdłym posmakiem krwi, która nasiąkła we wrażliwą tkankę dziąseł, wciąż niezagojonych w miejscu wyrosłych spod skóry kłów; wzdłuż ramion osuwały się drgawki, spływające cierpką dropiatością do żeliwnej wanny, gdzie gorąca woda sięgała mu niewysoko ponad rękojeść mostka, zabarwiona czerwienią i przysłaniająca otwarte rany, które, rozcięte pazurami wzdłuż żeber, broczyły w stygnącej kąpieli. Nie pamiętał, jak długo leżał w ten sposób – odrętwiały bólem, zatapiając się w podgrzewanej gorączką nieświadomości, pozbawionej myśli i wspomnień, wyrwany z żelaznych szczęk własnej trzeźwości. Ulegał własnemu zmęczeniu, pogrążając się w delirycznych złudzeniach wyobraźni, unoszących się w jego głowie jak w jaśniejącej mgle i chroniących przed wybudzeniem; zniżał się głęboko w topiel własnej jaźni, nie próbując nawet wyciągnąć rąk ku śreżodze przenikającego przez taflę światła, ponurej rzeczywistości, na której brzegu jego ciało wykrwawiało się do ostatniej, wyplątanej spod skóry nitki. Wgniatał zesztywniały kark w utwardzony brzeg wanny, podtapiając się własną pamięcią, bo oddalony od rzeczywistości czuł się, jakby znów był zaledwie dzieckiem, ośmioletnim chłopcem, który ukrywał się przed gniewem ojca pod gałęziami ośnieżonego świerku, dygocąc na mrozie, wybarwiającym na ciele pąsowe plamy – korona iglastego drzewa sięgała samej ziemi, a on przytulał się do chropowatego pnia, głuchy na wołania matki, bo świat pod ciemnym stogiem iglaka wydawał mu się przyjemny i cichy. Wyobrażał sobie, że mógłby na zawsze zamieszkać pod szerokim kapeluszem roślinności, wniknąć w codzienność wspinających się po korze wiewiórek i ptaków wijących gniazda wysoko wśród gałęzi; jadłby dzikie jagody i jarzębinę, obrósł miękkim futrem jak bure zające i nauczył się wspinać na sam szczyt świerku, skąd panorama rozciągałaby się aż za linię horyzontu – w końcu nawet z tych marzeń wyciągały go jednak ojcowskie dłonie, zaciśnięte na karku bolesną reprymendą. Podobnie teraz świat odnalazł sposób, by chwycić go za przegub, wmuszając się na płótno świadomości ze swoimi barwami i dźwiękami.
Łazienka tęchła rozmokniętą krwią, której czerwień wypełniała wodę w wannie i ześlizgiwała się niedbałą smugą wzdłuż jej brzegu, pozostawiając rozmazane ślady na kafelkowej podłodze, przez spłycony szmer jego własnego oddechu przebrzmiewało tymczasem zafrasowane ujadanie kręcącego się w progu Otso, który co jakiś czas skomlał płaczliwie, drapiąc pazurami w miejscu i wciskając ciemny nos w wąską szparę pod zamkniętymi drzwiami – rzeczywistość uwięziona w skowycie, za bardzo przypominającym mu jego własny, wydała się nagle zmierzła i upadlająca, przywodząc pod powieki wilgoć łez, które bezwiednie osunęły się po policzkach, zastygając opasłymi kroplami na rozdygotanej płaczem brodzie. Starał się na nowo stracić przytomność, by uwolnić świadomość z kajdan własnego ciała, ale gorączka ześlizgnęła się już po skroniach, sprawiając, że czuł się odsłonięty i nagi, jakby ojcowska dłoń znów siłą wyrugowała z niego chłopięce marzenia, sięgnęła pod żebra i wyzęła serce jak brudną ścierkę, niepotrzebnie nasiąkniętą romantyzmem i donkiszoterią – jego młodość była długa i wąska jak trumna, w wieku trzydziestu czterech lat marzył jednak, by ubrać się z powrotem w swoje dziecięce ciało, które wtulało głowę w matczyną pierś, płacząc w objęciu jej czułych ramion; wtedy wydawało mu się jeszcze, że mógł w ten sposób ukryć się przed światem – pod ciepłą kołdrą, aż powietrze robiło się zbyt duszne, by nabrać w płuca kolejny wdech, we własnym umyśle, skąd rozwijał włóczkę skrycie hołubionych pragnień, z dłońmi schwyconymi materiału matczynej sukienki, choć Margrét nigdy nie potrafiła obronić go przed ojcowską pięścią, jedynie całować miejsca, gdzie skóra kwitła bordowymi sińcami. Nie miał już domu, do którego mógłby powrócić.
Nie wiedział, czy byłby jeszcze w stanie przyjąć dotyk cudzych dłoni – tam, gdzie rozdarte ciało ropiało żałobą, czerwieniąc się obrzękiem wokół żeber i płatając miękką skórę podbrzusza, bo wydał się sobie odpychający, uległy zwierzęciu, które pozostawiło w jego skórze fragmenty swoich kłów; blizna, która co wieczór broczyła fantomową krwią, tym razem otworzyła się na nowo, wysączając z niego wszystko, co próbował w niej uwięzić, sięgając pod oczodoły echem zapomnianego bólu. Nie powinien rozmakać we własnym mieszkaniu, osuwać się coraz głębiej w objęcia ciepła sączącego się z krwiobiegu, był jednak zbyt zmęczony by wstać – sobacze instynkty przegryzły się przez gęste sploty nerwów i siłą oderwały je od kręgosłupa, pozostawiając go w poczuciu ogłuszającej bezsilności, która sprawiała, że nie potrafił poruszyć się z miejsca; czuł, jak struny jego krtani zaciskają się w ciasne supły, stygnąc pieczeniem skowytu, którego już nie pamiętał, choć ból wciąż rezonował w kościach, tworząc sploty na rozerwanych włóknach mięśni. Nie był w stanie wyrzucić z pamięci wspomnienia warga, którego schwycono w węzeł przepowiedzianego cierpienia, tego, że gdzieś pod gęstym futrem i szpalerem zębów wciąż był człowiekiem, tego, co uczynił z nim Gleipnir – wbrew woli słyszał nerwowy riff własnego serca, wypełniający osierdzie lęk, który zamknął się pięścią na jego trzewiach, ściągając tkanki konwulsją podchodzących pod gardło mdłości; wciąż trzymał pod czaszką wspomnienie Wyzwolonego, który pchnął go na ziemię, wyłamując żebro silnym kopnięciem, podobnie jak trzymał pod nią wspomnienie ojca, topiącego felerny psi miot w pobliskiej zatoce – są za słabe, żeby przeżyć, tłumaczył mu wtedy, spoglądając z pogardą na napuchnięte łzami policzki, a on nie umiał odeprzeć od siebie wrażenia, że wcale nie mówił o szczeniętach, lecz kierował te słowa bezpośrednio do niego.
Otso zawył głośno, a jego pazury obiły się ze stukotem o przetarte linoleum, gdy odbiegł od łazienkowych drzwi, wyczuwając ruch na klatce schodowej, sam miał jednak zbyt przytłumione zmysły, by sięgnąć nimi poza próg własnej łazienki, więc opuścił tylko ociężałe febrą powieki, próbując zmusić emocje do wypłynięcia tętnicą z pobudzonego niepokojem serca, osunąć się z powrotem w deliryczną senność, która osadzała go poza własnym ciałem, spsiałym pręgami rozdartej tkanki, znienawidzonym przez fakt, że nie potrafił się z niego wydostać. Tym razem nie lizał swoich ran – dzisiaj pozwalał im krwawić.
Sohvi Vänskä
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Nie 4 Gru - 2:07
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Powinna odesłać mu klucze wiewiórką – oficjalnie zamknąć tę kryptę przepełnioną wzajemnym milczeniem, nad którą oboje stali od przeszło dwóch tygodni bezgłośnej agonii, niezdolni rzucić pierwszej grudy ziemi na posiniałe zwłoki wspólnej przeszłości, na przymknięte powieki wspomnień i rozchylone usta wypełnione popiołem minionej czułości, pogrzebanej pod tłuczonym szkłem kaleczących dotkliwie słów (jak mogła być wobec niego tak okrutna? jak mógł być tak okrutny wobec niej? jak długo trzymali przeciw sobie te małe, niewybaczalne okropności, drobne scyzoryki chowane za plecami, pod rękawem cierpliwej przyjaźni?) – ale wydawało jej się to niewłaściwe i niewystarczające; wydawało jej się to przede wszystkim tchórzliwe, więc nie mogła tego uczynić. Nie posiadała przywileju ulegania własnej bojaźliwości; z sercem tak płochym, zbyt gęsto unerwionym musiałaby inaczej runąć już dawno, poddać się pod błękitnym spojrzeniem swojego ojca, składającego jej na barkach brzemię rozczarowania lub pod czarnym spojrzeniem swojej matki, odmawiającym jej krzyny zrozumienia, gdy o nią desperacko błagała, próbując wydostać nadgarstek z uchwytu jej palców, tłukąc kolana o zimną posadzkę przed gabinetem Jeremiasa – nigdy później nie klęczała przed nikim; i kiedy po raz pierwszy weszła do sztokholmskiego kościoła, zwiedziona mszalną modlitwą zgromadzonych wewnątrz chrześcijan (baranku boży, który gładzisz grzechy świata), nie potrafiła wytłumaczyć przejęcia, które ścisnęło ją nagłą konwulsją w piersi, nie mogła wyjaśnić napięcia, w którym znieruchomiała za progiem obcej świątyni, naprzeciw krzyżowi, przed którym chylono pokornie głowy (zmiłuj się nad nami); dopiero jakiś czas później, któregoś z późnych wieczorów, przyglądając się konającej na krzyżu rzeźbie w dzwoniącej ciszy opustoszałych murów, rozpoznawała w tym uczuciu bezwiedny poszept impulsywnej, nieprzemożonej nienawiści. Zmiłuj się nad nami – później cisza, w której matka odwracała niewzruszony wzrok, cisza, w której jątrzyła się jej zawistna wściekłość, cisza, w której nie było miłosierdzia, jedynie porzucenie i samotność. Było coś przejmującego w widoku tych wszystkich ludzi, wracających co niedzielę, by prosić znów o to samo, i przewrotnie uwielbiała słuchać lamentu Miserere prześlizgującego się pod wysokie katedralne sklepienie; ale była to przyjemność przede wszystkim złośliwa i świętokradcza, pielęgnująca w niej jedynie zarzewie tej nienawiści, w której obiecywała sobie, że nigdy więcej nie klęknie – i nigdy więcej nie będzie prosić o litość. Et exsultabunt ossa humiliata, powtarzała w myśli z łagodnym grymasem zadowolenia, zapisując je na obrzeżu kartki, na której spisywała jeden z wielu niewysłanych listów do ojca, niech radują się kości, które skruszyłeś; wyżęte z wszelkiej pokornej uległości, w jej ustach ubierały się w złośliwą, patetyczną groźbę, której zamierzała dotrzymać – w tamtym czasie we własnym zdeterminowanym pulsie nie odnajdywała wiele więcej poza szmerem tej prostej, mściwej motywacji; na złość, zawsze na złość.
Wyobrażała sobie, że nie chciał jej widzieć – choć wiedziała, że nie była to prawda, bo był od niej po tysiąckroć lepszym człowiekiem; wyobrażała sobie, że nie chciał jej widzieć, bo obawiała się, że inaczej nie zdołałaby dotrzeć pod jego drzwi, zawahałaby się w drodze lub poprzestała na ciszy odpowiadającej na jej pukanie, przerywanej jedynie nerwowym skomleniem Otso po drugiej stronie. Chciała jednak, żeby wiedział, że do niego przyszła – że miała odwagę – i że nie pozostawiała niczego dłużej w tym przedłużającym się nieznośnie zawieszeniu. Nosiła w sobie zbyt wiele złości, by po prostu odejść (w ten sam dzień, w którym przyszedł do niej nietrzeźwy, dowiedziała się, że Lotte została wykorzystana; zaledwie parę dni temu trzymała w ramionach przyjaciółkę proszącą o odjęcie jej złamanego serca; drzwi mężczyzny, który ją skrzywdził, pozostawały tymczasem wciąż głuche; drażnił ją ten nieporządek, w którym dławiło się jej życie; dławiła ją bezsilność), wsunęła więc przyniesiony klucz w zamek i nacisnęła klamkę, wpuszczając się do mieszkania bez zaproszenia, zdecydowana przynajmniej zostawić mu dowód swojej obecności i zdecydowanej woli zakończenia tego właściwie. Chuda sylwetka czarnego psa zakłębiła jej się wokół nóg niespokojnym wzburzeniem, trącając jej dłonie wilgotnym nosem, drażniąc opuszki muśnięciem szorstkiej sierści na nadstawianym grzbiecie, ku któremu sięgała instynktownie, z sentymentalnego przyzwyczajenia. Szczęknęły drzwi i obcasy zabębniły niecierpliwie o panele, klucze brzęknęły o kuchenny blat niedbale – podniosła dłoń do kartek zawieszonych na magnesie na lodówce, dłoń noszącą muśnięcie czerwieni na opuszkach bladych palców, niezauważoną, dopóki jasny papier nie zebrał rozcieńczonego karminu, brudząc się u złapanego pospiesznie brzegu. I drugie śródręcze, gdzie psi nos pozostawiał wilgotny ślad, zbroczone rozrzedzonym pąsem; psi język zwisający z czarnego pyska plamiony przebarwioną śliną; i ciemne plamy wykwitłe na jasnych kuchennych płytkach, śledzące nerwowe ścieżki krążącego psa, na drewnianej podłodze w holu, rozlane w smugi na obdrapanych przy szczelinie zatrzaśniętych drzwiach łazienki. Nie słyszała dłużej nic prócz odległego kołatania gdzieś nisko w piersi i nisko w tyłach głowy, kiedy sięgała do klamki, na której zastygła wybroczyna kruszyła się pod naciskiem dłoni, zbierając się w załamaniach papilarnych linii brunatną kruszką – pies wdarł się do środka pierwszy, ocierając się o jej udo, czarnym cieniem zbierając się u brzegu wanny, trącając lśniącym, oblizywanym obsesyjnie nosem bezwładne blade ramię wsparte o emaliowaną krawędź. Absurdalna myśl przedzierała się przez ogłuszenie pierwsza – jak niewierni byli artyści prawdziwej barwie krwi, jak wobec niej niezdolni; wypełniała wannę, obejmując szczelnie białe bezwładne ciało, spływała po jasnej skórze i po ścianie balii, skapując w rozcieńczone kałuże na kafelkach.
– Safír... – rzeczywistość zakołysała się wokół niej jak targnięta sztormem burta, nie oddychała dłużej, przerażona myślą, że on nie oddychał; jak głęboka była czerwień otwartego ciała, jak obezwładniająca i dławiąca; widziała wcześniej krew, ale nie taką – nie tak bolesną, nie tak żywą, nie tak gęstą od paniki zalepiającej przedsionki; znała strach, ale nie taki. Musiała wesprzeć się o framugę, nim podeszła bliżej, musiała zacisnąć palce na krawędzi wanny, obok jego ręki, by podtrzymać własny ciężar, nagle tak nieznośny (nigdy więcej nie klęknie), nachylając się nad nim, by musnąć opuszkami, tchórzliwie, blady policzek. – Safír?
Wyobrażała sobie, że nie chciał jej widzieć – choć wiedziała, że nie była to prawda, bo był od niej po tysiąckroć lepszym człowiekiem; wyobrażała sobie, że nie chciał jej widzieć, bo obawiała się, że inaczej nie zdołałaby dotrzeć pod jego drzwi, zawahałaby się w drodze lub poprzestała na ciszy odpowiadającej na jej pukanie, przerywanej jedynie nerwowym skomleniem Otso po drugiej stronie. Chciała jednak, żeby wiedział, że do niego przyszła – że miała odwagę – i że nie pozostawiała niczego dłużej w tym przedłużającym się nieznośnie zawieszeniu. Nosiła w sobie zbyt wiele złości, by po prostu odejść (w ten sam dzień, w którym przyszedł do niej nietrzeźwy, dowiedziała się, że Lotte została wykorzystana; zaledwie parę dni temu trzymała w ramionach przyjaciółkę proszącą o odjęcie jej złamanego serca; drzwi mężczyzny, który ją skrzywdził, pozostawały tymczasem wciąż głuche; drażnił ją ten nieporządek, w którym dławiło się jej życie; dławiła ją bezsilność), wsunęła więc przyniesiony klucz w zamek i nacisnęła klamkę, wpuszczając się do mieszkania bez zaproszenia, zdecydowana przynajmniej zostawić mu dowód swojej obecności i zdecydowanej woli zakończenia tego właściwie. Chuda sylwetka czarnego psa zakłębiła jej się wokół nóg niespokojnym wzburzeniem, trącając jej dłonie wilgotnym nosem, drażniąc opuszki muśnięciem szorstkiej sierści na nadstawianym grzbiecie, ku któremu sięgała instynktownie, z sentymentalnego przyzwyczajenia. Szczęknęły drzwi i obcasy zabębniły niecierpliwie o panele, klucze brzęknęły o kuchenny blat niedbale – podniosła dłoń do kartek zawieszonych na magnesie na lodówce, dłoń noszącą muśnięcie czerwieni na opuszkach bladych palców, niezauważoną, dopóki jasny papier nie zebrał rozcieńczonego karminu, brudząc się u złapanego pospiesznie brzegu. I drugie śródręcze, gdzie psi nos pozostawiał wilgotny ślad, zbroczone rozrzedzonym pąsem; psi język zwisający z czarnego pyska plamiony przebarwioną śliną; i ciemne plamy wykwitłe na jasnych kuchennych płytkach, śledzące nerwowe ścieżki krążącego psa, na drewnianej podłodze w holu, rozlane w smugi na obdrapanych przy szczelinie zatrzaśniętych drzwiach łazienki. Nie słyszała dłużej nic prócz odległego kołatania gdzieś nisko w piersi i nisko w tyłach głowy, kiedy sięgała do klamki, na której zastygła wybroczyna kruszyła się pod naciskiem dłoni, zbierając się w załamaniach papilarnych linii brunatną kruszką – pies wdarł się do środka pierwszy, ocierając się o jej udo, czarnym cieniem zbierając się u brzegu wanny, trącając lśniącym, oblizywanym obsesyjnie nosem bezwładne blade ramię wsparte o emaliowaną krawędź. Absurdalna myśl przedzierała się przez ogłuszenie pierwsza – jak niewierni byli artyści prawdziwej barwie krwi, jak wobec niej niezdolni; wypełniała wannę, obejmując szczelnie białe bezwładne ciało, spływała po jasnej skórze i po ścianie balii, skapując w rozcieńczone kałuże na kafelkach.
– Safír... – rzeczywistość zakołysała się wokół niej jak targnięta sztormem burta, nie oddychała dłużej, przerażona myślą, że on nie oddychał; jak głęboka była czerwień otwartego ciała, jak obezwładniająca i dławiąca; widziała wcześniej krew, ale nie taką – nie tak bolesną, nie tak żywą, nie tak gęstą od paniki zalepiającej przedsionki; znała strach, ale nie taki. Musiała wesprzeć się o framugę, nim podeszła bliżej, musiała zacisnąć palce na krawędzi wanny, obok jego ręki, by podtrzymać własny ciężar, nagle tak nieznośny (nigdy więcej nie klęknie), nachylając się nad nim, by musnąć opuszkami, tchórzliwie, blady policzek. – Safír?
Safír Fenrisson
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Pią 16 Gru - 0:19
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Kochał świat prawie na przekór własnemu życiu – nawet wtedy, kiedy nie potrafił znaleźć miejsca, gdzie krajobraz wziąłby go w ramiona, zamiast odpychać z urazą od własnej piersi; nawet wtedy, kiedy ojciec wyrzucił go za drzwi, a matka przyglądała się, jak dygotał na oblodzonej werandzie, pocierając dłońmi odsłonięte ramiona i odwracała posłusznie wzrok za każdym razem, gdy kierował głowę w jej stronę, jakby obawiała się, że jeśli okaże mu współczucie, oboje spędzą tę noc na mrozie; nawet wtedy, kiedy wciąż czuł na skórze dotyk cudzych dłoni i płakał w prysznicowej kabinie, bo nie mógł zmyć z ciała linii papilarnych, które do niego nie należały ani odnaleźć pod nimi swoich własnych. Jego miłość – gdyby istniała poza nim – zawsze trzymałaby ramiona wyciągnięte przed siebie, choć paznokcie miałaby krótkie i obgryzione do krwi; wyobrażał sobie, że nachyliłaby się, żeby pocałować go w czoło – powoli i bezgłośnie – a potem zaśmiała się skrępowanym śmiechem kogoś, kto urodził się z czułością pod opuszkami palców, lecz oduczył się jej, pozwalając, by stała się szorstka i przetarta. Miłość miałaby łagodną, zamyśloną twarz i nieustannie stałaby na uboczu, zbyt nieśmiała, by przyłączyć się do rozmowy, przez cały czas marząc o tym, by chwycić go za rękę, lecz nigdy nie zdobywając się na odwagę. Czasami wyobrażał sobie, że emocje uwięzione za kratami żeber nie należały do niego, ale do chłopca, którym był – siłą pchniętego w dorosłość, zamiast prowadzonego ku niej za rękę; budził się w środku nocy z sercem dudniącym w piersi jak dzwon, który huczał nad miastem w trakcie pogrzebu i przez chwilę znów czuł się, jakby dłonie starszego brata napierały mu na ramiona, zmuszając, by zanurzył głowę pod taflą zimnej wody, tym razem nie topił się jednak w zatoce, lecz we własnym sumieniu.
Kiedy był młodszy, często czuł, że jego osierdzie było zbyt ciasne, by pomieścić napuchnięty afektacją mięsień – uczucia zaplatały supły na napiętych stronach krtani, a on posłusznie milczał, obawiając się, że jeśli naciągnie je choćby łagodnym szeptem, pękną i zaleją mu gardło krwią; potrafił spędzać w ciszy kilkanaście dni, choć Margrét brała go w ramiona i pozostawiała ślady łez na jego poduszce (dlaczego jesteś dla mnie taki okrutny, Piesku?, pytała, jakby utrata głosu była w jakiś sposób wymierzona w jej matczyną dumę, czy kiedykolwiek zrobiłam ci coś złego?), lecz nie potrafił odezwać się nawet do niej, bo nagle mógł myśleć tylko o tym, jak za każdym razem odwracała wzrok od jego łez, jakby martwiła się, że jeśli będzie ich naocznym świadkiem, ból przeniesie się na jej ciało jak choroba. Nie dość, że mój syn jest śniącym, grzmiał Fenris, gdy ze szkoły przychodził kolejny list (zarówno mój syn jak i śniący brzmiały w jego ustach jak najgorsze przekleństwa), to teraz stał się także niemową?, nieważne jak głośno krzyczał i jak mocno go nie uderzył, słowa wydawały się jednak grzęznąć tylko głębiej w jego krtani, zaklinowane w nerwowym spazmie mięśni jak gruda pecyny, która narastała, im dłużej nie był w stanie wyrzucić ich spod grdyki. Wstyd przylepił się do jego dzieciństwa jak gruba warstwa kurzu, którego pojedyncze kołtuny wciąż utrzymywały się na skórze – upokorzenie parzyło go w miejscu, gdzie matka wbiła mu paznokcie w kark, wyciągając go spod pościeli na szkolny korytarz, w miejscu, gdzie cudze palce sięgnęły pod gumkę bielizny, a on poczuł ich brudną, zrogowaciałą skórę na swoim podbrzuszu i nie mógł powstrzymać obrzydzenia, które podeszło mu do gardła torsją nieprzyjemnych wspomnień, w miejscu, gdzie obcy mężczyzna splunął mu w twarz, a jego ślina ześlizgnęła się po policzku, zatrzymując się w drżącym kąciku ust.
Sohvi nigdy go nie pośpieszała, choć im starszy się stawał, tym rzadziej przychodziły mu momenty zupełnej ciszy – milczał po śmierci Rasmusa, niespodziewanym odejściu matki i powrocie z Húsavíku, skąd nie pozwolono mu zabrać ze sobą żadnej pamiątki poza siniakiem naciekającym purpurą nisko pod mostkiem. Zajmował ten czas, pochylając się nad książką, tworząc kolejne szpalery notatek, które osuwały się z zabałaganionej powierzchni biurka na podłogę, czasem dostrzegał jednak krótki grymas troski lub niezadowolenia, przesuwający się po twarzy przyjaciółki, jakby sama nie zdawała sobie sprawy z jego obecności i odruchowo przygryzał wnętrze policzka w ten sam sposób, w który robił to jako dziecko, próbując upewnić się, że wciąż wyczuwał pod skórą własne tętno. Teraz, kiedy zobaczył przed sobą to samo, brązowe spojrzenie, poczuł jednak, jak głoski znów stają mu w gardle, uciskając rozstrojony instrument krtani – klatka piersiowa wciąż unosiła się płytkim oddechem, wydawało mu się jednak, że przy każdym z nich krzepnące między żebrami rany otwierały się na nowo, zabarwiając wodę rdzawym odcieniem czerwieni; mięśnie paliły go, jakby ktoś próbował oderwać je od podstawy szkieletu, przeżuć między zębami, a potem wypluć na ziemię w postaci krwawej masy, która kiedyś była jego ciałem, a teraz nie była już niczym w ogóle. Uchylił usta, żeby coś powiedzieć, choć nie był pewien, czy potrafił jeszcze rozpoznać własny głos – co jeśli tym razem znów, zamiast krzyku, o podniebienie zachrobocze mu tylko zwierzęcy skowyt?
– Tym ra-z… razem n-naprawdę… naprawdę przesadziłem. – spróbował się uśmiechnąć, ale usta drżały mu wyraźnie, gdy rozsunął kąciki, a kiedy palce przyjaciółki musnęły go po policzku, poczuł, jak do oczu napłynęły mu łzy; uniósł powoli ramię, lecz jego ruchy były tak ostrożne i paralityczne, jakby posuwał się po wąskim gzymsie na przepaścią i ledwo oparł dłoń o emaliowany brzeg wanny. – Przepraszam. – z trudem poruszył wargami, zmuszając wzrok do zogniskowania się na pobladłej twarzy przyjaciółki – przestraszył się wyrazu płochliwej zgrozy na jej fizjonomii i poczuł, jak robi mu się słabo, bo woda, w której zanurzył odrętwiałe przemianą ciało, stała się dziwnie gęsta, a nogi całkiem zesztywniałe pod jej mętną taflą. – Nie chciałem, ż-żebyś… żebyśmy m-musieli żegnać się… żegnać się w ten sposób. Przepraszam, p-powinienem… powinienem ci po-powiedzieć, powinienem tam być… – nie miał siły otrzeć z twarzy łez, które spłynęły mu po policzkach; coraz ciężej mu się oddychało i miał wrażenie, że połamane żebra zrastają się zbyt ciasno wokół jego serca, przekłuwając je ostrymi odłamkami kości. Zamknął oczy, gdy obraz zaczął rozmazywać mu się w kącikach spojrzenia i westchnął ciężko, bo nerwowe hausty powietrza nie mieściły się w płytkich oddechach. – Sohvi? – nie miał odwagi znów unieść powiek; Otso odezwał się przeciągłym skowytem, a on nie był pewien, czy dźwięk ten przypadkiem nie dobył się z jego własnego gardła. – Naprawdę tu jesteś?
Kiedy był młodszy, często czuł, że jego osierdzie było zbyt ciasne, by pomieścić napuchnięty afektacją mięsień – uczucia zaplatały supły na napiętych stronach krtani, a on posłusznie milczał, obawiając się, że jeśli naciągnie je choćby łagodnym szeptem, pękną i zaleją mu gardło krwią; potrafił spędzać w ciszy kilkanaście dni, choć Margrét brała go w ramiona i pozostawiała ślady łez na jego poduszce (dlaczego jesteś dla mnie taki okrutny, Piesku?, pytała, jakby utrata głosu była w jakiś sposób wymierzona w jej matczyną dumę, czy kiedykolwiek zrobiłam ci coś złego?), lecz nie potrafił odezwać się nawet do niej, bo nagle mógł myśleć tylko o tym, jak za każdym razem odwracała wzrok od jego łez, jakby martwiła się, że jeśli będzie ich naocznym świadkiem, ból przeniesie się na jej ciało jak choroba. Nie dość, że mój syn jest śniącym, grzmiał Fenris, gdy ze szkoły przychodził kolejny list (zarówno mój syn jak i śniący brzmiały w jego ustach jak najgorsze przekleństwa), to teraz stał się także niemową?, nieważne jak głośno krzyczał i jak mocno go nie uderzył, słowa wydawały się jednak grzęznąć tylko głębiej w jego krtani, zaklinowane w nerwowym spazmie mięśni jak gruda pecyny, która narastała, im dłużej nie był w stanie wyrzucić ich spod grdyki. Wstyd przylepił się do jego dzieciństwa jak gruba warstwa kurzu, którego pojedyncze kołtuny wciąż utrzymywały się na skórze – upokorzenie parzyło go w miejscu, gdzie matka wbiła mu paznokcie w kark, wyciągając go spod pościeli na szkolny korytarz, w miejscu, gdzie cudze palce sięgnęły pod gumkę bielizny, a on poczuł ich brudną, zrogowaciałą skórę na swoim podbrzuszu i nie mógł powstrzymać obrzydzenia, które podeszło mu do gardła torsją nieprzyjemnych wspomnień, w miejscu, gdzie obcy mężczyzna splunął mu w twarz, a jego ślina ześlizgnęła się po policzku, zatrzymując się w drżącym kąciku ust.
Sohvi nigdy go nie pośpieszała, choć im starszy się stawał, tym rzadziej przychodziły mu momenty zupełnej ciszy – milczał po śmierci Rasmusa, niespodziewanym odejściu matki i powrocie z Húsavíku, skąd nie pozwolono mu zabrać ze sobą żadnej pamiątki poza siniakiem naciekającym purpurą nisko pod mostkiem. Zajmował ten czas, pochylając się nad książką, tworząc kolejne szpalery notatek, które osuwały się z zabałaganionej powierzchni biurka na podłogę, czasem dostrzegał jednak krótki grymas troski lub niezadowolenia, przesuwający się po twarzy przyjaciółki, jakby sama nie zdawała sobie sprawy z jego obecności i odruchowo przygryzał wnętrze policzka w ten sam sposób, w który robił to jako dziecko, próbując upewnić się, że wciąż wyczuwał pod skórą własne tętno. Teraz, kiedy zobaczył przed sobą to samo, brązowe spojrzenie, poczuł jednak, jak głoski znów stają mu w gardle, uciskając rozstrojony instrument krtani – klatka piersiowa wciąż unosiła się płytkim oddechem, wydawało mu się jednak, że przy każdym z nich krzepnące między żebrami rany otwierały się na nowo, zabarwiając wodę rdzawym odcieniem czerwieni; mięśnie paliły go, jakby ktoś próbował oderwać je od podstawy szkieletu, przeżuć między zębami, a potem wypluć na ziemię w postaci krwawej masy, która kiedyś była jego ciałem, a teraz nie była już niczym w ogóle. Uchylił usta, żeby coś powiedzieć, choć nie był pewien, czy potrafił jeszcze rozpoznać własny głos – co jeśli tym razem znów, zamiast krzyku, o podniebienie zachrobocze mu tylko zwierzęcy skowyt?
– Tym ra-z… razem n-naprawdę… naprawdę przesadziłem. – spróbował się uśmiechnąć, ale usta drżały mu wyraźnie, gdy rozsunął kąciki, a kiedy palce przyjaciółki musnęły go po policzku, poczuł, jak do oczu napłynęły mu łzy; uniósł powoli ramię, lecz jego ruchy były tak ostrożne i paralityczne, jakby posuwał się po wąskim gzymsie na przepaścią i ledwo oparł dłoń o emaliowany brzeg wanny. – Przepraszam. – z trudem poruszył wargami, zmuszając wzrok do zogniskowania się na pobladłej twarzy przyjaciółki – przestraszył się wyrazu płochliwej zgrozy na jej fizjonomii i poczuł, jak robi mu się słabo, bo woda, w której zanurzył odrętwiałe przemianą ciało, stała się dziwnie gęsta, a nogi całkiem zesztywniałe pod jej mętną taflą. – Nie chciałem, ż-żebyś… żebyśmy m-musieli żegnać się… żegnać się w ten sposób. Przepraszam, p-powinienem… powinienem ci po-powiedzieć, powinienem tam być… – nie miał siły otrzeć z twarzy łez, które spłynęły mu po policzkach; coraz ciężej mu się oddychało i miał wrażenie, że połamane żebra zrastają się zbyt ciasno wokół jego serca, przekłuwając je ostrymi odłamkami kości. Zamknął oczy, gdy obraz zaczął rozmazywać mu się w kącikach spojrzenia i westchnął ciężko, bo nerwowe hausty powietrza nie mieściły się w płytkich oddechach. – Sohvi? – nie miał odwagi znów unieść powiek; Otso odezwał się przeciągłym skowytem, a on nie był pewien, czy dźwięk ten przypadkiem nie dobył się z jego własnego gardła. – Naprawdę tu jesteś?
Sohvi Vänskä
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Sob 31 Gru - 13:48
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Usta miał blade i posiniałe w opadłych kącikach ust, a woda i krew barwiąca ją na rozcieńczoną rdzę zdążyły wystygnąć – w zamroczonym przestrachu wydawało jej się, że nigdy nie usłyszy odpowiedzi na rozpaczliwe wołanie, jakie wydusiła z trudem ze ściśniętego słabością gardła i że rzęsy rzucające długie cienie na niebieskawe przebarwienia pod przymkniętymi oczami pozostaną dotkliwie nieruchome, kiedy odważy się dotknąć jego policzka jeszcze raz, kiedy zawinie palce na jego bezwładnym ramieniu, potrząśnie nim, dla pewności, której nie zdołałaby unieść. Czas zatrzymał się ze wskazówką zgubioną w bezbrzeżnej przepaści między jedną kreską a kolejną, między sekundą a sekundą, w powietrzu grząskim od smrodu krwi i wystygłego potu zlepiającego mu włosy na czole i skroniach, w przestrzeni, w której mieszkał mdły strach zbierający się w gardle i u ciężkiej nasady oddechu drżeniem płożącej w piersi histerii. Przez chwilę myślała, że już go nie było. Przez chwilę, w popłochu między sekundami, myślała, że ostatnie jej słowa, jakie ze sobą zabrał, miały ostre krawędzie potłuczonej porcelany i pogłos skamlenia porzuconego psa – po wszystkim, co ich ze sobą łączyło, nie pozostawiała mu niczego więcej ponad nieubłagane wyjdź, stanowcze i niechętne pojednaniu, bo nigdy nie potrafiła być tak dobra jak on, a jej miłość była zawsze straceńczo wściekła i niesprawiedliwie zazdrosna; bo nie potrafiła przełknąć myśli, że mógłby kochać kogoś bardziej, troszczyć się o kogoś bardziej, być kochany – bardziej niż był kochany przez nią. Znała zbyt dobrze posmak nienawiści wgryzanej gniewnie we własne trzewia, metaliczny i słony na języku, nieprzebłaganie dotkliwy na sercu, jakby pragnęła je udusić w swojej piersi pod brzemieniem wszystkich żywionych do siebie uraz, ale nigdy dotąd nie kąsała tak wyraźnie, jakby była ostrzem wsuniętym pod żebra, zupełnie żywym i okrutnie zimnym; nie głuchym echem egocentrycznych pretensji, ale krwią i łzami spływającymi na podniebienie i w ściśnięty obawą przełyk, czerwoną wodą przesiąkającą jej rękawy i płótno skóry, pozostawiając na niej lepkie, bladoczerwone wybroczyny, ciężkim zapachem rozdartego ciała i rozmokłego bólu, przeprosinami łomoczącymi w przegrodę serca jak zaciśnięte pięści uderzające w fakturę drzwi, dopóki nie ustąpią – ale cisza wciąż trwała, głucho powtarzając niemymi ustami, że – przez chwilę – Safíra nie było, a ona nigdy nie zapomni tej czerwieni, oszaleje, próbując znaleźć ją później na płótnach, oszaleje, próbując osiągnąć ją w farbie, oszaleje, wydrapując ją sobie spod skóry, wciąż nie tak czerwoną, nie tak piękną, jaka wylewała się spod nierównych, bladych krawędzi jego ran; zawsze był piękniejszy, musiał być piękniejszy nawet w krwi i w śmierci, jak w każdym wspomnieniu, w każdym fragmencie przeszłości, w której przywierała do jego niewymuszonego, prostodusznego ciepła jak bezwładna ćma, niezdolna zostawić go po prostu, choć urągała mu swoją kaleką przyjaźnią tak często i tak niesprawiedliwie.
Drgnął w końcu, choć policzek miał chłodny i pozbawiony koloru poza zaróżowioną łuną naniesioną na bladą skórę z jej własnych palców; jego pierś uniosła się płytko i opadła powoli w oddechu wydającym się wysiłkiem, do którego musiał zmuszać się przez ból i zaciśnięte zęby połamanych żeber wgryzające się w zalane płuca. Odetchnęła razem z nim, pochylając głowę pod ciężarem cierpkiej ulgi przyciskającej kark do kornej wdzięczności, z jaką nie nachylała się nigdy; nieupilnowane, ciepłe łzy spłynęły jej na policzki, kiedy brała oddech razem z nim, przez moment niezdolna uczynić nic więcej, bo wszystko ścisnęło się w niej nagle i puściło nagle, i przez chwilę miała wrażenie, że tkwi na skraju rozkruszenia się w odłamki jak tamta nieszczęsna porcelana, że trzyma ją w szwach jedynie ten drżący oddech łapany razem z nim. Mówił coś, uśmiechał się, słyszała ten wymuszony, nieudany uśmiech w jego cichym głosie, ale zamiast mu odpowiedzieć przysunęła usta do jego spoconego czoła, do słonej skroni, kącika oka, w którym zbierała się bliźniacza łza. Włosy miał wilgotne i splątane, kiedy wsunęła w nie palce, chcąc podtrzymać mu głowę, chcąc chwycić za nie mocniej w skurczu ulgi, ale powstrzymała się, bo wydawał się teraz tak delikatny.
– Zamknij się, na bogów – szepnęła w odpowiedzi na jego przeprosiny, odsuwając w końcu karmin ust od jego skóry, od bladej pieczątki niedoskonałej czerwieni na jego skroni. Znalazła jego spojrzenie, mętne i odległe, oddalone o cały ten ból, który wypełniał mu ciało, jak kamienie zebrane w piersi, czy nie byli ostatecznie wyłącznie tym? Workiem rozchodzącym się w szwach powoli, znoszącym ciężar doli do momentu nadwyrężenia nici ściągającej serce między przedsionkiem a komorą. – Myślałam... – nie potrafiła wypowiedzieć tej przerażającej myśli na głos; stawała jej w gardle ostrą ością, kalecząc przełyk, rozkrwawiając słowa, nim zdążyłyby przedostać się do ust, smakowała więc jedynie tę krew, ten gryzący posmak kładący się na podniebieniu. Z trudem zmusiła się, żeby spojrzeć w dół, na jego pierś otworzoną podłużnymi ranami, pokrytą sińcami i brunatną barwą krwiaków, drżącą słabo przy dalszych wysilanych zdaniach. – Safír – ściągnęła głos do rozpaczliwego napomnienia, podnosząc znów pociemniałe, przestraszone spojrzenie, bo nie mogła znieść widoku odsłoniętej, obmywanej rdzawą wodą tkanki, zrobiło jej się niedobrze i myśli zakołowały, rozpłoszone bezradnym przestrachem. Nie wiedziała, co robić; znała zaklęcia, znała na pamięć ich kształt i brzmienie, ale były w jej ustach zupełnie bezużyteczne. – Nikt się z nikim nie żegna, przestań. Powiesz mi to później, zamknij się teraz, na miłość boską – głos osunął jej się płaczliwie i zacisnęła usta, przełykając panikę wypełniającą jej usta mętną ligniną.
Safír zamknął oczy, a ona odsunęła dłoń z jego policzka, drugą wciąż podtrzymując mu głowę nad emaliowanym brzegiem wanny; podniosła ją do czoła, by odsunąć opadłe nań kosmyki czarnych włosów, zetrzeć ślad łez spod oczu, ale zapach krwi osiadłej jej na ręce sprawił, że żołądek skurczył się w niej konwulsją silnych mdłości. Wzięła go za rękę, wspartą ledwo ponad rdzawą taflą wody, ścisnęła mu łagodnie sztywne, sine palce.
– Jestem, zawsze będę – odpowiedziała, czując gorące łzy znów zbierające się na tafli spojrzenia. Mieli tylko siebie, lubiła mu o tym kiedyś przypominać, mieli wyłącznie siebie, choć być może już wtedy ukrywał przed nią, że opowiadała mu kłamstwa, w które pozwalał jej wierzyć, nie miało to teraz znaczenia. – Dlaczego jesteś sam? – wyrwało się, bo nie rozumiała, dlaczego leżał rozkrwawiony we własnym mieszkaniu, zupełnie sam, dlaczego nikogo nie wezwał, dlaczego nie zapukał do innych drzwi, dlaczego nie zgłosił się do szpitala. – Wezwę pomoc. Wezwę medyków, nie umiem ci pomóc, Safír, wyglądasz... Otwórz oczy, spójrz na mnie – głos zadrżał jej, kiedy zbierała palce mocniej na jego włosach, nagle przestraszona, że mógłby stracić przytomność. – Gdzie apteczka? Dlaczego, na bogów, jesteś tu sam?
W głosie, cicho, zalęgła się złość – gdzie był Lasse?
Drgnął w końcu, choć policzek miał chłodny i pozbawiony koloru poza zaróżowioną łuną naniesioną na bladą skórę z jej własnych palców; jego pierś uniosła się płytko i opadła powoli w oddechu wydającym się wysiłkiem, do którego musiał zmuszać się przez ból i zaciśnięte zęby połamanych żeber wgryzające się w zalane płuca. Odetchnęła razem z nim, pochylając głowę pod ciężarem cierpkiej ulgi przyciskającej kark do kornej wdzięczności, z jaką nie nachylała się nigdy; nieupilnowane, ciepłe łzy spłynęły jej na policzki, kiedy brała oddech razem z nim, przez moment niezdolna uczynić nic więcej, bo wszystko ścisnęło się w niej nagle i puściło nagle, i przez chwilę miała wrażenie, że tkwi na skraju rozkruszenia się w odłamki jak tamta nieszczęsna porcelana, że trzyma ją w szwach jedynie ten drżący oddech łapany razem z nim. Mówił coś, uśmiechał się, słyszała ten wymuszony, nieudany uśmiech w jego cichym głosie, ale zamiast mu odpowiedzieć przysunęła usta do jego spoconego czoła, do słonej skroni, kącika oka, w którym zbierała się bliźniacza łza. Włosy miał wilgotne i splątane, kiedy wsunęła w nie palce, chcąc podtrzymać mu głowę, chcąc chwycić za nie mocniej w skurczu ulgi, ale powstrzymała się, bo wydawał się teraz tak delikatny.
– Zamknij się, na bogów – szepnęła w odpowiedzi na jego przeprosiny, odsuwając w końcu karmin ust od jego skóry, od bladej pieczątki niedoskonałej czerwieni na jego skroni. Znalazła jego spojrzenie, mętne i odległe, oddalone o cały ten ból, który wypełniał mu ciało, jak kamienie zebrane w piersi, czy nie byli ostatecznie wyłącznie tym? Workiem rozchodzącym się w szwach powoli, znoszącym ciężar doli do momentu nadwyrężenia nici ściągającej serce między przedsionkiem a komorą. – Myślałam... – nie potrafiła wypowiedzieć tej przerażającej myśli na głos; stawała jej w gardle ostrą ością, kalecząc przełyk, rozkrwawiając słowa, nim zdążyłyby przedostać się do ust, smakowała więc jedynie tę krew, ten gryzący posmak kładący się na podniebieniu. Z trudem zmusiła się, żeby spojrzeć w dół, na jego pierś otworzoną podłużnymi ranami, pokrytą sińcami i brunatną barwą krwiaków, drżącą słabo przy dalszych wysilanych zdaniach. – Safír – ściągnęła głos do rozpaczliwego napomnienia, podnosząc znów pociemniałe, przestraszone spojrzenie, bo nie mogła znieść widoku odsłoniętej, obmywanej rdzawą wodą tkanki, zrobiło jej się niedobrze i myśli zakołowały, rozpłoszone bezradnym przestrachem. Nie wiedziała, co robić; znała zaklęcia, znała na pamięć ich kształt i brzmienie, ale były w jej ustach zupełnie bezużyteczne. – Nikt się z nikim nie żegna, przestań. Powiesz mi to później, zamknij się teraz, na miłość boską – głos osunął jej się płaczliwie i zacisnęła usta, przełykając panikę wypełniającą jej usta mętną ligniną.
Safír zamknął oczy, a ona odsunęła dłoń z jego policzka, drugą wciąż podtrzymując mu głowę nad emaliowanym brzegiem wanny; podniosła ją do czoła, by odsunąć opadłe nań kosmyki czarnych włosów, zetrzeć ślad łez spod oczu, ale zapach krwi osiadłej jej na ręce sprawił, że żołądek skurczył się w niej konwulsją silnych mdłości. Wzięła go za rękę, wspartą ledwo ponad rdzawą taflą wody, ścisnęła mu łagodnie sztywne, sine palce.
– Jestem, zawsze będę – odpowiedziała, czując gorące łzy znów zbierające się na tafli spojrzenia. Mieli tylko siebie, lubiła mu o tym kiedyś przypominać, mieli wyłącznie siebie, choć być może już wtedy ukrywał przed nią, że opowiadała mu kłamstwa, w które pozwalał jej wierzyć, nie miało to teraz znaczenia. – Dlaczego jesteś sam? – wyrwało się, bo nie rozumiała, dlaczego leżał rozkrwawiony we własnym mieszkaniu, zupełnie sam, dlaczego nikogo nie wezwał, dlaczego nie zapukał do innych drzwi, dlaczego nie zgłosił się do szpitala. – Wezwę pomoc. Wezwę medyków, nie umiem ci pomóc, Safír, wyglądasz... Otwórz oczy, spójrz na mnie – głos zadrżał jej, kiedy zbierała palce mocniej na jego włosach, nagle przestraszona, że mógłby stracić przytomność. – Gdzie apteczka? Dlaczego, na bogów, jesteś tu sam?
W głosie, cicho, zalęgła się złość – gdzie był Lasse?
Safír Fenrisson
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Czw 12 Sty - 23:04
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Pochylił bezwładnie głowę, obserwując własną pierś, unoszącą się pod mieliznę zabarwionej karminem wody – wydawało mu się, że wyłamane pod skórą żebra rozpruły szew przechodzący przez cienką powierzchnię osierdzia i teraz serce wypłynęło na wierzch, obnażone i prześwitujące zza cienkiej bariery mostka; gdyby ułożył dłonie w debrze między obojczykami, wyczułby jego bicie, powoli podsuwające się w górę tchawicy, jakby próbowało przecisnąć się tamtędy do gardła. Przełknął nerwowo ślinę, ucisk sięgnął jednak krtani, sprawiając, że oddychał coraz płycej, podduszony własną wyobraźnią – pierś poruszała się nerwowo, trzepocząc w konwulsyjnym dygocie napadowego lęku, a on, wbrew woli, słyszał pod skronią dudnienie własnego tętna, jakby ono również poszukiwało drogi ucieczki, rozrywając ciasne korytarze żył i przeciskając się na wierzch, w zapadłe wgłębienia oczodołów, w kiść kapilar prześwitujących po wewnętrznej stronie nadgarstka, pod język, nagle znów ociężały od krwi, sam już nie był pewien czyjej, bo pod powiekami zbyt żywa była wiara, że jego skóra wciąż porastała grubym, sobaczym futrem, a kły, które wyżęły się spod dziąseł, pozostały w nich na stałe, kalecząc wnętrze odrętwiałych policzków; musiał rozgryźć je przypadkiem, kiedy uciekał, zedrzeć wierzchnią tkankę na bruzdach szkliwa i przełknąć podchodzący na język strach, który teraz znów cofał się w torsjach pod podniebienie. Sohvi pochyliła się zupełnie, a on nie potrafił jej powiedzieć, że kiedy dotykał dłońmi własnej skóry, czuł się, jakby przesuwał palcami po odsłoniętych mięśniach, bo zmysł czucia, zesztywniały parezą obezwładniającego bólu, zapomniał, jak odbierać inne bodźce – bólem był każdy falisty ruch wody, której czerwone smugi spływały brzegiem żeliwnej wanny, każdy skowyt opuszczający cieśninę psiego gardła, każde muśnięcie rozczulonej troski; nie mógł znieść nawet drżenia własnego oddechu, bo za każdym razem odnosił wrażenie, że coś poruszało się pod jego osierdziem, ukrywało się w nim jak ranne zwierzę, które poszukuje ustronnego miejsca, by umrzeć w samotności.
Krew odpływała z żył, barwiąc wystygłą wodę, a on czuł, jak jego ciało staje się puste i przezroczyste, zapada się w debrę wanny, jakby miało odpłynąć przez upust wanny, pozostawiając po sobie jedynie smugi schnącej na emalii czerwieni – Sohvi przesunęła dłoń z jego policzka na kark, próbując podtrzymać go ponad mętną taflą, a on zakrztusił się własnymi łzami, niezdolny dłużej podtrzymać na ustach cienistej smugi uśmiechu, bo nagle przestraszył się rozpaczy, która przegryzła się płaczliwym tonem przez głos przyjaciółki i tego, jak bezsilne okazało się jego ciało, oszołomione każdym tchnieniem powietrza, jaki zatrzymywał się bolesnym spazmem pod złamanym żebrem, wżynającym się coraz głębiej w rozjątrzone trzewia. Miał gorączkę i kręciło mu się w głowie, a kiedy odgiął lekko szyję, próbując sięgnąć spojrzeniem na twarz przyjaciółki, wnętrze łazienki wywróciło się w jego źrenicach, uciskając na oczodoły, chociaż rozpaczliwie zaciskał powieki, ukrywał się za nimi jak wtedy, kiedy był ledwie dzieckiem i skulony w szopie na narzędzia słyszał zbliżający się odgłos ciężkich, ojcowskich kroków – był bezpieczny tak długo, jak długo nie patrzył, bo potrafił wyobrazić sobie, że znajdował się daleko od domu, a grzmot grubych podeszw oddala się i niknie, jego skóra znów się rozluźnia, palce napływają krwią, która wcześniej pozostawiła je zbladłe i odrętwiałe; pięść Fenrisa zawsze jednak go dosięgała, zaciskała się na brzegu wygniecionego kołnierza i szarpała za wiotkie, dziecięce ciało, podduszając je uciskiem szorstkich knykci. Dawniej wydawało mu się, że nie zasługiwał, by ojciec był dla niego tak okrutny; dzisiaj wydawało mu się, że nie zasługiwał, by Sohvi była dla niego tak dobra.
Był zbyt zmęczony swoimi, by jej opowiedzieć, zbyt zmęczony samym sobą, by przyjrzeć jej się uważniej – kiedy wrócił tamtego dnia do domu, zapomniał odkręcić kran, by zagłuszyć własne łzy i siedział w łazience z kolanami podciągniętymi pod brodę, krztusząc się nimi w samotności; szloch, który wygłuszył w nim ojcowski gniew, przedarł się z powrotem na wierzch, zbyt podobny do zwierzęcego skowytu. Wyobrażał sobie Nikolaia, przymusem dociskającego jej gładkie, kobiece lędźwie w brzeg twardego biurka, a potem błysk nożyka, który wyjęła zza pleców, opanowując drżenie dłoni, choć wszystkie pnącza nerwów dygotały jej pod skórą – żal znów uciskał go w piersi bezsilnym poczuciem pustki, zbyt przypominającym nieobecność w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce. Sohvi wiedziała, jak wyglądała miłość – w jej dłoniach przypominała miękką glinę, przyjmującą piękno wygładzonych opuszkami figur, które stały w ich wspólnym mieszkaniu w Sztokholmie; jej miłość była delikatna jak jedwabna halka i pozostawała z nią aż do rana, bo kobiety, które zapraszała do sypialni, nie wymykały się w środku nocy, zapominając domknąć za sobą drzwi, rozpuszczała się na języku jak pocałunek, którego nie żal było przełknąć wraz ze śliną. Sohvi nie zmywała swojej miłości ze skóry, kucając w ciasnym brodziku i trąc ramiona tak długo, aż stały się spąsowiałe i podrażnione – wiedziała o niej więcej niż on i dlatego obiecywała go nie opuścić, gdy znów był sam, zapłakany i opuszczony.
– N-nie dam r-rad… nie dam r-rady w-wstać – łzy spływały mu po policzkach, uciskając grdykę wzbierającym głęboko szlochem, któremu wciąż nie pozwalał uwolnić się zza ciasnej izolacji krtani, podświadomie sparaliżowany emocjami, których okazywanie wzbudzało w ojcu gniew i rozlewało się siniakami na jego ciele, jakby same afektacje obijały się o jego skórę tak mocno, że pozostawał po nich ślad, wyraźny i bolesny. Otworzył oczy, lecz wszystko nieustannie rozmazywało mu się na mieliźnie spojówek, oddech wciąż miał zbyt nerwowy, twarz zbyt bladą, by ukryć cienkie kosmki żył, które wyboczyły spod skroni. – Z-zabiją go… w-widzia… widziałem, jak go z-złapali… wiem… – potykał się o własne słowa, przypominając sobie przeraźliwy, sobaczy skowyt, kiedy ciasne liny opięły się wokół ciała zmaltretowanego warga. – W-wiem, co robią… co robią z takimi jak ja, z-znajdą mnie… znajdą mnie znowu. – zaciął się, niezdolny mówić głosem, który łamał się co chwilę, rozmiękając łzami i stając w gardle gulą śliskiej pecyny – robiło mu się niedobrze, więc próbował oddychać głębiej, chwycić haust powietrza i przełknąć go do spierzchniętych płuc. – Boję się – odezwał się w końcu, a jego głos wybrzmiał tak płaczliwie, że przez chwilę znów przypominał dziecko – tego samego chłopca, który dwadzieścia lat temu kładł głowę na jej kolanach i oboje udawali, że nie widzieli dwóch, wstydliwych łez, które wsiąkły w jasny materiał jej spódnicy, pozostawiając na niej ciemniejące ślady; pamiętał, jak uśmiechała się do niego rozbawiona, kiedy powiedział jej, jak Joel pierwszy raz pocałował go w chłopięcej szatni, a jego policzki gorzały ciepłym rumieńcem, choć na dworze było minus piętnaście stopni i pamiętał, jak przyłożyła usta do jego warg, kiedy oboje wypili za dużo, zataczając się po szkolnych błoniach. Sohvi jako jedyna kochała go nie tylko za to, ale także wbrew temu, kim był, a dla jego wygłodzonego serca miłość ta nigdy nie była wystarczająca. – Czekają na mnie p-pod… pod b-blokiem, musisz uważać, obiecaj mi, że będziesz… – prawie go nie słuchała, jej palce zebrały się mocniej na jego włosach, podtrzymując głowę, która osuwała się bezwładnie wzdłuż brzegu wanny; rozchylił usta, próbując jej odpowiedzieć, lecz nie potrafił, więc wyciągnął tylko dłoń, próbując wskazać palcem na szafkę, w której znajdowała się apteczka, w tej samej chwili jego krtań rozkurczyła się jednak gwałtownym szlochem i zaczął trząść się tak mocno, że przygryzł sobie język, szczękając zębami. – N-nie powiedziałem n-n-nikomu. Dahlia… Dahlia n-nas widzia-ła... – własna miłość znów wydała mu się zbyt obmierzła, by zdołał ją przełknąć; znów lepiła się do skóry i wyrywała serce z objęć osierdzia, znów bolała, a on nie miał siły, by dłużej trzymać ją za żebrami. – Z-zniszczyłem mu życie.
Krew odpływała z żył, barwiąc wystygłą wodę, a on czuł, jak jego ciało staje się puste i przezroczyste, zapada się w debrę wanny, jakby miało odpłynąć przez upust wanny, pozostawiając po sobie jedynie smugi schnącej na emalii czerwieni – Sohvi przesunęła dłoń z jego policzka na kark, próbując podtrzymać go ponad mętną taflą, a on zakrztusił się własnymi łzami, niezdolny dłużej podtrzymać na ustach cienistej smugi uśmiechu, bo nagle przestraszył się rozpaczy, która przegryzła się płaczliwym tonem przez głos przyjaciółki i tego, jak bezsilne okazało się jego ciało, oszołomione każdym tchnieniem powietrza, jaki zatrzymywał się bolesnym spazmem pod złamanym żebrem, wżynającym się coraz głębiej w rozjątrzone trzewia. Miał gorączkę i kręciło mu się w głowie, a kiedy odgiął lekko szyję, próbując sięgnąć spojrzeniem na twarz przyjaciółki, wnętrze łazienki wywróciło się w jego źrenicach, uciskając na oczodoły, chociaż rozpaczliwie zaciskał powieki, ukrywał się za nimi jak wtedy, kiedy był ledwie dzieckiem i skulony w szopie na narzędzia słyszał zbliżający się odgłos ciężkich, ojcowskich kroków – był bezpieczny tak długo, jak długo nie patrzył, bo potrafił wyobrazić sobie, że znajdował się daleko od domu, a grzmot grubych podeszw oddala się i niknie, jego skóra znów się rozluźnia, palce napływają krwią, która wcześniej pozostawiła je zbladłe i odrętwiałe; pięść Fenrisa zawsze jednak go dosięgała, zaciskała się na brzegu wygniecionego kołnierza i szarpała za wiotkie, dziecięce ciało, podduszając je uciskiem szorstkich knykci. Dawniej wydawało mu się, że nie zasługiwał, by ojciec był dla niego tak okrutny; dzisiaj wydawało mu się, że nie zasługiwał, by Sohvi była dla niego tak dobra.
Był zbyt zmęczony swoimi, by jej opowiedzieć, zbyt zmęczony samym sobą, by przyjrzeć jej się uważniej – kiedy wrócił tamtego dnia do domu, zapomniał odkręcić kran, by zagłuszyć własne łzy i siedział w łazience z kolanami podciągniętymi pod brodę, krztusząc się nimi w samotności; szloch, który wygłuszył w nim ojcowski gniew, przedarł się z powrotem na wierzch, zbyt podobny do zwierzęcego skowytu. Wyobrażał sobie Nikolaia, przymusem dociskającego jej gładkie, kobiece lędźwie w brzeg twardego biurka, a potem błysk nożyka, który wyjęła zza pleców, opanowując drżenie dłoni, choć wszystkie pnącza nerwów dygotały jej pod skórą – żal znów uciskał go w piersi bezsilnym poczuciem pustki, zbyt przypominającym nieobecność w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce. Sohvi wiedziała, jak wyglądała miłość – w jej dłoniach przypominała miękką glinę, przyjmującą piękno wygładzonych opuszkami figur, które stały w ich wspólnym mieszkaniu w Sztokholmie; jej miłość była delikatna jak jedwabna halka i pozostawała z nią aż do rana, bo kobiety, które zapraszała do sypialni, nie wymykały się w środku nocy, zapominając domknąć za sobą drzwi, rozpuszczała się na języku jak pocałunek, którego nie żal było przełknąć wraz ze śliną. Sohvi nie zmywała swojej miłości ze skóry, kucając w ciasnym brodziku i trąc ramiona tak długo, aż stały się spąsowiałe i podrażnione – wiedziała o niej więcej niż on i dlatego obiecywała go nie opuścić, gdy znów był sam, zapłakany i opuszczony.
– N-nie dam r-rad… nie dam r-rady w-wstać – łzy spływały mu po policzkach, uciskając grdykę wzbierającym głęboko szlochem, któremu wciąż nie pozwalał uwolnić się zza ciasnej izolacji krtani, podświadomie sparaliżowany emocjami, których okazywanie wzbudzało w ojcu gniew i rozlewało się siniakami na jego ciele, jakby same afektacje obijały się o jego skórę tak mocno, że pozostawał po nich ślad, wyraźny i bolesny. Otworzył oczy, lecz wszystko nieustannie rozmazywało mu się na mieliźnie spojówek, oddech wciąż miał zbyt nerwowy, twarz zbyt bladą, by ukryć cienkie kosmki żył, które wyboczyły spod skroni. – Z-zabiją go… w-widzia… widziałem, jak go z-złapali… wiem… – potykał się o własne słowa, przypominając sobie przeraźliwy, sobaczy skowyt, kiedy ciasne liny opięły się wokół ciała zmaltretowanego warga. – W-wiem, co robią… co robią z takimi jak ja, z-znajdą mnie… znajdą mnie znowu. – zaciął się, niezdolny mówić głosem, który łamał się co chwilę, rozmiękając łzami i stając w gardle gulą śliskiej pecyny – robiło mu się niedobrze, więc próbował oddychać głębiej, chwycić haust powietrza i przełknąć go do spierzchniętych płuc. – Boję się – odezwał się w końcu, a jego głos wybrzmiał tak płaczliwie, że przez chwilę znów przypominał dziecko – tego samego chłopca, który dwadzieścia lat temu kładł głowę na jej kolanach i oboje udawali, że nie widzieli dwóch, wstydliwych łez, które wsiąkły w jasny materiał jej spódnicy, pozostawiając na niej ciemniejące ślady; pamiętał, jak uśmiechała się do niego rozbawiona, kiedy powiedział jej, jak Joel pierwszy raz pocałował go w chłopięcej szatni, a jego policzki gorzały ciepłym rumieńcem, choć na dworze było minus piętnaście stopni i pamiętał, jak przyłożyła usta do jego warg, kiedy oboje wypili za dużo, zataczając się po szkolnych błoniach. Sohvi jako jedyna kochała go nie tylko za to, ale także wbrew temu, kim był, a dla jego wygłodzonego serca miłość ta nigdy nie była wystarczająca. – Czekają na mnie p-pod… pod b-blokiem, musisz uważać, obiecaj mi, że będziesz… – prawie go nie słuchała, jej palce zebrały się mocniej na jego włosach, podtrzymując głowę, która osuwała się bezwładnie wzdłuż brzegu wanny; rozchylił usta, próbując jej odpowiedzieć, lecz nie potrafił, więc wyciągnął tylko dłoń, próbując wskazać palcem na szafkę, w której znajdowała się apteczka, w tej samej chwili jego krtań rozkurczyła się jednak gwałtownym szlochem i zaczął trząść się tak mocno, że przygryzł sobie język, szczękając zębami. – N-nie powiedziałem n-n-nikomu. Dahlia… Dahlia n-nas widzia-ła... – własna miłość znów wydała mu się zbyt obmierzła, by zdołał ją przełknąć; znów lepiła się do skóry i wyrywała serce z objęć osierdzia, znów bolała, a on nie miał siły, by dłużej trzymać ją za żebrami. – Z-zniszczyłem mu życie.
Sohvi Vänskä
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Wto 24 Sty - 20:39
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Oddech stał się trudniejszy, ciążył na śluzówce gardła i przystawał szarpnięciem pod progiem krtani, bolało ją pod mostkiem, uciążliwie i przewlekle, równomiernie jak głuche pulsowanie tętna w skroniach, pośród którego nie potrafiła pochwycić swoich myśli, rozszalałych i jednocześnie powolnych, zbyt opornych i płochych wobec daremnych prób zachowania wyrachowanego rozsądku, bo wyślizgiwał jej się z zamoczonych w pociemniałej wodzie palców. Waza kruszyła się, raz za razem, o wnętrze jej ciemienia; skomlenie psa wibrowało jej w piersi – skomlenie psa lub może już jej własny lament, trzymany w sobie jedynie przez odruch przełykania go wbrew konwulsjom powściąganego płaczu. Ulga mieszała się ze strachem i strach mieszał się z gniewem, wściekłość ściskała ją za przełyk i bezsilność drętwiała w dłoniach; obawiała się, że Fenrisson wysunie jej się z rąk, że nie będzie w stanie utrzymać jego głowy ponad skrwawioną taflą, że wyślizgnie jej się tak samo, pozostawiając na śródręczach jedynie głęboką czerwień swoich ran, instynktownie zawinęła mocniej palce na kosmykach zlepionych mu na rozgrzanym gorączką karku, mocniej, musiała przygryźć sobie policzek, czuła na języku smak krwi tak wyraźnie.
Poprzedniej nocy myślała o nim; nie mogła znów sypiać, to czasem się zdarzało, te noce, w których czuła się zmęczona, ale nie mogła spać, bo przeszłość, o której wciąż nie chciała mówić tak, jak powinna – jak o krzywdzie – przesuwała jej się dreszczami po skórze, wspomnienie ojca i wspomnienie matki tkwiło pod powiekami, więc nie zamykała oczu, snując treść listów, których nie zamierzała im wysyłać, ale lubiła pisać je dla siebie w myślach, nawet tyle lat później szukając w tym sposobu na uspokojenie. Salon, w którym przesiadywała nieruchomo, okryta zniesioną ze sobą kołdrą, w pewnym momencie utonął w księżycu, srebrna poświata rozlała się na lakierze stołu, spłynęła po krawędziach rozstawionych wszędzie rzeźb, więc myślała w ciszy o nim – o czarnym pysku i rubinowych oczach, o wilczej fizjonomii boleśnie wygryzającej sobie przestrzeń w jego ciele, kość po kości; jak do tego doszło, że nie zauważyła czerwonej kreski na kartce kalendarza? Myślała o nim i miała nadzieję, że miał choć strzępy rozsądku; że pozostał w domu lub zamknął się u Lasse, wyobrażała sobie, że nie mieli żadnych tajemnic, wyobrażała sobie, że Lasse odebrał jej również ten przywilej, każda myśl kończyła się, nieuchronnie, rozgryzieniem cierpkiego ziarna tego drażniącego uczucia, że coś jej wykradziono, sięgnięto w podszewkę jej serca, w ukrytą przedziałkę pod jego podbiciem, a ona niczego nie zauważyła: patrzyła w oczy Safíra i niczego nie zauważyła, okłamywały ją tak przekonująco, mamy tylko siebie, tylko siebie, potrzebujesz mnie, więc będę. Czy minęła się kiedyś z Lasse w drzwiach, nieświadoma? Spała na jego snach, niewystygłych jeszcze na poduszce w sypialni Safíra? Czy niedopalony papieros, który podnosiła z popielniczki na balkonie chwilę po tym, jak drzwi pokoju Safíra zamknęły się za nimi, był jego? I jeden z uśmiechów, które znajdowała na twarzy przyjaciela, czy też należał do niego? Tylko wtedy, przez chwilę, żałowała, że Nikolaia nie ma w domu; że nie obudzi się zaraz i nie zejdzie do niej cicho jak zazwyczaj podczas podobnych nocy, żeby czytać obok swoje naukowe bzdury do rana i trzymać ją za rękę, choć nie zniosłaby więcej jego dotyku, ale w tych wspomnieniach przynajmniej potrafiła jeszcze go za to kochać.
Wyzwoleni krzyczeli na ulicach (kolejna bezużyteczna myśl, oddychał tak niepokojąco płytko), widziała ich pod fasadami, kiedy szła do pracy i słyszała ich jazgot, kiedy wracała, obrzydliwe hasła świszczące w powietrzu. Z częścią się zgadzała, choć nigdy nie przyznałaby tego przed nimi, skłamałaby z zawiści; część wprawiała ją w rozdrażniony wewnętrzny dygot (przeczuwała, że później, w końcu, przyjdzie czas na nią, tak działały podobne rzeczy, nigdy nienasycone). Teraz wracały do niej znowu, jeszcze głośniejsze, skandowanie rezonujące w świetle jej myśli jak w wąskich uliczkach między kamienicami, jak ponad połacią bruku na placu; te rany to nie była ta sama nienawiść – te rany to było zaszczute zwierzę, jak on.
Przełknęła płacz podchodzący jej do ust, kiedy ledwo wykrztusił z siebie protest; próbowała go jeszcze podciągnąć łagodnie, zawijając palce na jego karku i trzymając jego ramię, ale poddała się razem z nim, poruszona tymi słowami, wzruszona woda wybroczyła świeżo przez krawędź wanny. Nie dałaby rady wyciągnąć go sama, potrzebowała jego pomocy – i bała się, że jeśli spróbuje podnieść go mocniej, rany otworzą się, krew ścieknie mu po żebrach, po brzuchu, po nogach. Przypominały jej się te okropne rzeźby chrześcijańskiego boga we wszystkich kościołach śniących, otwarta rana w jego boku, czyste rozcięcie w ciele marmuru.
– Przepraszam – szepnęła gorączkowo, pozwalając mu osunąć się głębiej, rozluźniając palce zaciśnięte mu na potylicy, próbowała złapać głębszy, spokojniejszy oddech, ale nie mogła; zacisnęła usta, przełykając płaczliwość głosu i odwracając na moment spojrzenie od bladości jego skóry. – Przepraszam, nie dam rady... nie dam rady, muszę wezwać pomoc, muszę… – próbowała zapanować nad drżeniem w piersi, powinna wstać i pójść po tę nieszczęsną karteczkę, na której zostawiła odcisk krwi, powinna wezwać pomoc, ale musiałaby wysunąć dłoń spod jego głowy i zostawić go samego, bała się zostawiać go samego. Nienawidziła siebie za tę słabość; nienawidziła martwości zaklęć w swoich ustach, mierności płynącej w żyłach, serca niezdolnego wtłoczyć w ciało iskry magicznego potencjału. Safír mówił coś jeszcze, a ona nie mogła na niego spojrzeć, oparła odwrócony policzek o swoje ramię, próbując zmusić się do spokoju. Nie żałowała tego drugiego, tego, którego według niego złapali; znaczyło to dla niej wyłącznie tyle, że jemu udało się uciec. Wyłącznie tyle, że któryś z nich musiał zginąć i że, na szczęście, nie był to Safír. W obecnym stanie Midgardu to stawało się najbardziej cenną rzeczą: że padło na kogoś innego.
– Cicho, nikt cię nie znajdzie. Przechowam cię, jak zawsze, i nikt cię nie znajdzie. Nie zrobiłeś nic złego, Safír – odezwała się cicho, zapanowując z trudem nad strachem, w końcu przenosząc spojrzenie znów na niego. Chyba płakała, nie zwracała na to uwagi, powinna coś zrobić. Powinna go puścić, powinna znaleźć apteczkę i wezwać pomoc. – Nie mogą ukarać cię za nic, nie wolno im, nie mają prawa – przekonywała go rozedrgana, choć nie była o tym przekonana, sama wątpiła w te słowa, wątpiła w prawo, które miało nakładać na Gleipnir ograniczenia, wątpiła w ich subordynację. Część z nich należała do Wyzwolonych, część z nich czułaby się usprawiedliwiona tym, co działo się na ulicach, tak łatwo byłoby ukryć złapanego warga pośród nazwisk zaginionych. Ze ściśniętej znów krtani wyrwało jej się poruszone westchnienie; pochyliła się znów, przysuwając usta do jego rozgorączkowanego czoła, był tak okropnie rozpalony, strach płonął pod muśnięciem jej warg, nie odsuwała ich przez chwilę od jego skóry. Czuła na podniebieniu słony posmak wspomnień, to łzawe czy pamiętasz jeszcze o nas, ale nie chciała ich wypowiadać, bo brzmiałyby zbyt tkliwie, jak pożegnanie, nikt się nie żegnał, zapyta go, kiedy będzie po wszystkim.
– Wiem, kochanie – odpowiedziała, jakby w istocie mówiła do tego dziecka, którym przez chwilę wydawał się być, półprzezroczysty i rozedrgany, jak wtedy, kiedy spędzali noc w jednym łóżku, z czołem przyłożonym do czoła, snem przyłożonym do snu, bojąc się koszmarów, ciemności i poranka. – Nie ma tam nikogo, widziałam; tylko ja, Safír. Dlaczego do mnie nie przyszedłeś? Gdybym wiedziała, że... – nie mogła dokończyć tych słów, wiedziała, że byłoby to kłamstwo. Była na niego wściekła, nie wysłuchałaby go, gdyby przyszedł przed pełnią, nie wpuściłaby go znowu, do czego miał wracać? Do jej niesprawiedliwej złości? Wyrzutów, na które nie zasługiwał? Przełknęła bolesny kołtun niewypowiedzianego kłamstwa i odsunęła się, by podążyć spojrzeniem ku wskazanej jej szafce. Nie zdołała jednak się podnieść, bo szarpnął nim nagły dygot szlochu i zaniepokojona pochyliła się nad nim znowu, czując serce tak wysoko albo tak nisko, tak nieznośnie, ogłuszająco mocno, a potem krew ściął jej lodowaty dreszcz, na dno żołądka runęła nagła, otrzeźwiająca świadomość tego, o czym mówił – rysy zaostrzyły jej się skurczem napięcia, palce złapały za kark znów mocniej, coś w niej przeskoczyło ze szczękiem, strach pozostawał zawsze niebezpieczne bliski złości.
– Zostawił cię? – głos stężał jej w ustach surowym dźwiękiem, smakując rdzą. Okaleczone ciało można było uśmierzyć eliksirem i zamknąć ciasnym szwem, co robiło się jednak z intymnością wywleczoną na lewą stronę? Co robiło się z miłością odartą z bezpieczeństwa? Czy Dahlia mogła powiedzieć komuś więcej? Norgaardom – Lasse musiał mieć powód, by go zostawić; Safír musiał mieć powód, żeby mówić o zniszczonym życiu. Czy wiedziała Emilia? Czy w ogóle myślał o swoim własnym? – Nie. Wiedział, o co prosił. Wiedział bardzo dobrze, o co cię prosił. Powiedziałam mu wtedy; powiedziałam mu, żeby dał ci spokój, powiedziałam mu, że powinien być ostrożny, jeśli tego chce, że musi być ostrożny, jeśli zamierza wracać i skamleć pod drzwiami. Mówił, że nie jest tak głupi, jak tamten szczeniak u Tordenskioldów – powiedziała mu wtedy, że jest gorszy, teraz te słowa paliły ją w krtani. – Zostawił cię?
Poprzedniej nocy myślała o nim; nie mogła znów sypiać, to czasem się zdarzało, te noce, w których czuła się zmęczona, ale nie mogła spać, bo przeszłość, o której wciąż nie chciała mówić tak, jak powinna – jak o krzywdzie – przesuwała jej się dreszczami po skórze, wspomnienie ojca i wspomnienie matki tkwiło pod powiekami, więc nie zamykała oczu, snując treść listów, których nie zamierzała im wysyłać, ale lubiła pisać je dla siebie w myślach, nawet tyle lat później szukając w tym sposobu na uspokojenie. Salon, w którym przesiadywała nieruchomo, okryta zniesioną ze sobą kołdrą, w pewnym momencie utonął w księżycu, srebrna poświata rozlała się na lakierze stołu, spłynęła po krawędziach rozstawionych wszędzie rzeźb, więc myślała w ciszy o nim – o czarnym pysku i rubinowych oczach, o wilczej fizjonomii boleśnie wygryzającej sobie przestrzeń w jego ciele, kość po kości; jak do tego doszło, że nie zauważyła czerwonej kreski na kartce kalendarza? Myślała o nim i miała nadzieję, że miał choć strzępy rozsądku; że pozostał w domu lub zamknął się u Lasse, wyobrażała sobie, że nie mieli żadnych tajemnic, wyobrażała sobie, że Lasse odebrał jej również ten przywilej, każda myśl kończyła się, nieuchronnie, rozgryzieniem cierpkiego ziarna tego drażniącego uczucia, że coś jej wykradziono, sięgnięto w podszewkę jej serca, w ukrytą przedziałkę pod jego podbiciem, a ona niczego nie zauważyła: patrzyła w oczy Safíra i niczego nie zauważyła, okłamywały ją tak przekonująco, mamy tylko siebie, tylko siebie, potrzebujesz mnie, więc będę. Czy minęła się kiedyś z Lasse w drzwiach, nieświadoma? Spała na jego snach, niewystygłych jeszcze na poduszce w sypialni Safíra? Czy niedopalony papieros, który podnosiła z popielniczki na balkonie chwilę po tym, jak drzwi pokoju Safíra zamknęły się za nimi, był jego? I jeden z uśmiechów, które znajdowała na twarzy przyjaciela, czy też należał do niego? Tylko wtedy, przez chwilę, żałowała, że Nikolaia nie ma w domu; że nie obudzi się zaraz i nie zejdzie do niej cicho jak zazwyczaj podczas podobnych nocy, żeby czytać obok swoje naukowe bzdury do rana i trzymać ją za rękę, choć nie zniosłaby więcej jego dotyku, ale w tych wspomnieniach przynajmniej potrafiła jeszcze go za to kochać.
Wyzwoleni krzyczeli na ulicach (kolejna bezużyteczna myśl, oddychał tak niepokojąco płytko), widziała ich pod fasadami, kiedy szła do pracy i słyszała ich jazgot, kiedy wracała, obrzydliwe hasła świszczące w powietrzu. Z częścią się zgadzała, choć nigdy nie przyznałaby tego przed nimi, skłamałaby z zawiści; część wprawiała ją w rozdrażniony wewnętrzny dygot (przeczuwała, że później, w końcu, przyjdzie czas na nią, tak działały podobne rzeczy, nigdy nienasycone). Teraz wracały do niej znowu, jeszcze głośniejsze, skandowanie rezonujące w świetle jej myśli jak w wąskich uliczkach między kamienicami, jak ponad połacią bruku na placu; te rany to nie była ta sama nienawiść – te rany to było zaszczute zwierzę, jak on.
Przełknęła płacz podchodzący jej do ust, kiedy ledwo wykrztusił z siebie protest; próbowała go jeszcze podciągnąć łagodnie, zawijając palce na jego karku i trzymając jego ramię, ale poddała się razem z nim, poruszona tymi słowami, wzruszona woda wybroczyła świeżo przez krawędź wanny. Nie dałaby rady wyciągnąć go sama, potrzebowała jego pomocy – i bała się, że jeśli spróbuje podnieść go mocniej, rany otworzą się, krew ścieknie mu po żebrach, po brzuchu, po nogach. Przypominały jej się te okropne rzeźby chrześcijańskiego boga we wszystkich kościołach śniących, otwarta rana w jego boku, czyste rozcięcie w ciele marmuru.
– Przepraszam – szepnęła gorączkowo, pozwalając mu osunąć się głębiej, rozluźniając palce zaciśnięte mu na potylicy, próbowała złapać głębszy, spokojniejszy oddech, ale nie mogła; zacisnęła usta, przełykając płaczliwość głosu i odwracając na moment spojrzenie od bladości jego skóry. – Przepraszam, nie dam rady... nie dam rady, muszę wezwać pomoc, muszę… – próbowała zapanować nad drżeniem w piersi, powinna wstać i pójść po tę nieszczęsną karteczkę, na której zostawiła odcisk krwi, powinna wezwać pomoc, ale musiałaby wysunąć dłoń spod jego głowy i zostawić go samego, bała się zostawiać go samego. Nienawidziła siebie za tę słabość; nienawidziła martwości zaklęć w swoich ustach, mierności płynącej w żyłach, serca niezdolnego wtłoczyć w ciało iskry magicznego potencjału. Safír mówił coś jeszcze, a ona nie mogła na niego spojrzeć, oparła odwrócony policzek o swoje ramię, próbując zmusić się do spokoju. Nie żałowała tego drugiego, tego, którego według niego złapali; znaczyło to dla niej wyłącznie tyle, że jemu udało się uciec. Wyłącznie tyle, że któryś z nich musiał zginąć i że, na szczęście, nie był to Safír. W obecnym stanie Midgardu to stawało się najbardziej cenną rzeczą: że padło na kogoś innego.
– Cicho, nikt cię nie znajdzie. Przechowam cię, jak zawsze, i nikt cię nie znajdzie. Nie zrobiłeś nic złego, Safír – odezwała się cicho, zapanowując z trudem nad strachem, w końcu przenosząc spojrzenie znów na niego. Chyba płakała, nie zwracała na to uwagi, powinna coś zrobić. Powinna go puścić, powinna znaleźć apteczkę i wezwać pomoc. – Nie mogą ukarać cię za nic, nie wolno im, nie mają prawa – przekonywała go rozedrgana, choć nie była o tym przekonana, sama wątpiła w te słowa, wątpiła w prawo, które miało nakładać na Gleipnir ograniczenia, wątpiła w ich subordynację. Część z nich należała do Wyzwolonych, część z nich czułaby się usprawiedliwiona tym, co działo się na ulicach, tak łatwo byłoby ukryć złapanego warga pośród nazwisk zaginionych. Ze ściśniętej znów krtani wyrwało jej się poruszone westchnienie; pochyliła się znów, przysuwając usta do jego rozgorączkowanego czoła, był tak okropnie rozpalony, strach płonął pod muśnięciem jej warg, nie odsuwała ich przez chwilę od jego skóry. Czuła na podniebieniu słony posmak wspomnień, to łzawe czy pamiętasz jeszcze o nas, ale nie chciała ich wypowiadać, bo brzmiałyby zbyt tkliwie, jak pożegnanie, nikt się nie żegnał, zapyta go, kiedy będzie po wszystkim.
– Wiem, kochanie – odpowiedziała, jakby w istocie mówiła do tego dziecka, którym przez chwilę wydawał się być, półprzezroczysty i rozedrgany, jak wtedy, kiedy spędzali noc w jednym łóżku, z czołem przyłożonym do czoła, snem przyłożonym do snu, bojąc się koszmarów, ciemności i poranka. – Nie ma tam nikogo, widziałam; tylko ja, Safír. Dlaczego do mnie nie przyszedłeś? Gdybym wiedziała, że... – nie mogła dokończyć tych słów, wiedziała, że byłoby to kłamstwo. Była na niego wściekła, nie wysłuchałaby go, gdyby przyszedł przed pełnią, nie wpuściłaby go znowu, do czego miał wracać? Do jej niesprawiedliwej złości? Wyrzutów, na które nie zasługiwał? Przełknęła bolesny kołtun niewypowiedzianego kłamstwa i odsunęła się, by podążyć spojrzeniem ku wskazanej jej szafce. Nie zdołała jednak się podnieść, bo szarpnął nim nagły dygot szlochu i zaniepokojona pochyliła się nad nim znowu, czując serce tak wysoko albo tak nisko, tak nieznośnie, ogłuszająco mocno, a potem krew ściął jej lodowaty dreszcz, na dno żołądka runęła nagła, otrzeźwiająca świadomość tego, o czym mówił – rysy zaostrzyły jej się skurczem napięcia, palce złapały za kark znów mocniej, coś w niej przeskoczyło ze szczękiem, strach pozostawał zawsze niebezpieczne bliski złości.
– Zostawił cię? – głos stężał jej w ustach surowym dźwiękiem, smakując rdzą. Okaleczone ciało można było uśmierzyć eliksirem i zamknąć ciasnym szwem, co robiło się jednak z intymnością wywleczoną na lewą stronę? Co robiło się z miłością odartą z bezpieczeństwa? Czy Dahlia mogła powiedzieć komuś więcej? Norgaardom – Lasse musiał mieć powód, by go zostawić; Safír musiał mieć powód, żeby mówić o zniszczonym życiu. Czy wiedziała Emilia? Czy w ogóle myślał o swoim własnym? – Nie. Wiedział, o co prosił. Wiedział bardzo dobrze, o co cię prosił. Powiedziałam mu wtedy; powiedziałam mu, żeby dał ci spokój, powiedziałam mu, że powinien być ostrożny, jeśli tego chce, że musi być ostrożny, jeśli zamierza wracać i skamleć pod drzwiami. Mówił, że nie jest tak głupi, jak tamten szczeniak u Tordenskioldów – powiedziała mu wtedy, że jest gorszy, teraz te słowa paliły ją w krtani. – Zostawił cię?
Safír Fenrisson
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Nie 5 Lut - 1:17
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Miał trzydzieści cztery lata, żeby nauczyć się przełykać własny strach – kroił go nożem i widelcem, tak, jak nauczyła go matka, po czym wkładał do ust pojedyncze kęsy, przeżuwając je powoli i uważnie, jakby obawiał się zadławienia; wygładzał palcami struny krtani, ledwie muskając opuszkami miejsce, w którym tkwił supeł po ojcowskim gniewie, zawiązany gruzeł jubilacji niegdyś rumieniącej mu gardło pąsem przejmującego szlochu, rozkurczał dłonie, zanim miałyby sposobność zacisnąć się w pięść, przygryzał ostre krawędzie emocji, aż stawały się obłe i przyjemne w dotyku, wystarczająco miękkie, by wyściełać wnętrze cudzego serca. Czasem wydawało mu się, że zużył w dzieciństwie cały lęk, jaki posiadał; podopieczni w sierocińcu patrzyli na niego, jakby wewnątrz ciemnych źrenic poszukiwali dla siebie otuchy, a on nie potrafił rozczarować ich świadomością, że sam również nieustannie się bał – wysokości, pająków i otwartych przestrzeni, lecz przede wszystkim świata, który karał niewinnych, zwierzęcia pozostawiającego blizny po wewnętrznej stronie jego piersi i miłości niezdolnej kochać w sposób, w jaki tego pragnął. Nauczył się wstrzymywać płacz za zamkniętymi ustami, nabierać go haustem i wydmuchiwać z siebie bardzo powoli, tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz uczył się nurkować – płynął przy samym dnie, a kiedy zaczynało brakować mu powietrza, odwracał się na plecy, obserwując jak pojedyncze, tlenowe bąbelki unosiły się ku powierzchni, by zniknąć w zetknięciu z jej gładką taflą; chował swoje istnienie do kieszeni osierdzia, dopóki to nie puchło mu pomiędzy żebrami – budził się w środku nocy z rzęsami mokrymi od łez i z trudem dociskał dłoń do ust, żeby powstrzymać się od szlochu, nie martwić Lassego, wciąż pogrążonego we śnie, po przeciwnej stronie materaca. Płakał w ten sposób tylko przy Sohvi – kładł się obok niej na wąskim łóżku i wspierał skroń w płytkiej debrze obojczyków, drżąc od smutku, który zbierał się pecyną pod podniebieniem; podciągał kolana pod samą brodę, kurcząc się w rogu prysznicowej kabiny i pozwalając, by łzy spływały mu po policzkach wraz ze strumieniem ciepłej wody, którą powoli przemywała mu zadrapane plecy; stał z plecami wspartymi o chłodne płytki łazienkowej ściany i oddychał ciężko przez usta, próbując zrównać tętno z tym, które wyczuwał w jej nadgarstku – powtarzała mu, że już po wszystkim, a on wciąż, zamiast własnej twarzy, widział w lustrze odbicie wilczych kłów.
Ledwo zakrzepłe rany pękały przy każdym, głębszym oddechu – przyjaciółka wsunęła mu dłoń głębiej na rozgrzany gorączką kark, a on przestraszył się łez w jej spojrzeniu. Jęknął głośno, próbując chwycić się brzegu wanny, kiedy próbowała pomóc mu wstać i przez chwilę wnętrze łazienki znów zaszło winietą odurzającego bólu, gęstą i duszną jak zbierająca się wokół lustra para – strumień karminowej wody przelał się przez krawędź, wybarwiając fugi gresowych kafelków; nie miał siły wstać i echo tej uporczywej, dziecięcej bezsilności wypełniło korytarze jego krwiobiegu, poruszając serce do płochliwego dudnienia, które sprawiało, że przez chwilę czuł się, jakby mięsień podszedł mu pod samo gardło i powoli stygł tętnem na języku, że gdyby pochylił się do przodu, mógłby wypluć je na podłogę. Zrobiło mu się niedobrze, bo przez dziąsła znów przegryzł się metaliczny smak krwi, więc przymknął powieki, kiwając powoli głową, próbując wyprzeć spod świadomości wszystko, co rwało się w nim gwałtowną potrzebą torsji – nie powiedział nikomu o mężczyźnie, który śledził go w drodze do domu i ukrywał rozlane między żebrami sińce pod grubym materiałem swetra, wymawiając się przed Lassem złym samopoczuciem, choć kiedy zasypiał, czasem wciąż widział pod powiekami twarz wykrzywioną złowrogim grymasem, czuł gumową zelówkę buta wgryzającą się w miękki brzuch i rdzę spływającą mu na brodę ze złamanego nosa. Ojciec straszył go w dzieciństwie opowieściami o wargach – w jego ustach nigdy nie przypominali ludzi, bo mieli ostre kły, które wyrywały serca spomiędzy żeber i pazury kreślące skrwawione ślady na odsłoniętej tkance; Fenris chwytał go mocno za ramię i zaciskał palce, dopóki bark na naciekł pąsem bolesnego siniaka, a potem popychał go za drzwi, przekręcając klucz w metalowym zamku – spędzał pełnię na pustej werandzie, wpatrując się nerwowo w srebrzyste lico księżyca i drżąc przy każdym poruszeniu wiatru, jakby odległe szemranie miało zwiastować nadejście bestii, która zabije go pod progiem własnego domu. Nie był potworem – nie takim jak te istniejące w złowrogich opowieściach ojca, ale czuł się nim za każdym razem, kiedy przyglądał się sobie w lustrze; czy nie to właśnie robił, obejmując Lassego ramionami i prosząc, żeby położył głowę na jego piersi? Wyrywał mu serce spomiędzy żeber?
– N-nie, nie... nie rozumiesz – krztusił się łzami – tymi, które spływały mu do gardła i tymi, które lśniły w oczach Sohvi; bezwiednie sięgnął dłońmi do jej ramienia, próbując zatrzymać przy sobie dłoń, wciąż wspierającą go na rozgrzanym karku. – Oni wiedzą… wiedzą, że jestem potworem... to wystarczy. Nie potrafię z tym walczyć, Sohvi. – uniósł wzrok, sięgając zielenią przeszklonego spojrzenia na jej twarz, bladą i sztywną ze strachu. – Chciałbym, ale nie potrafię… za każdym razem czuję jeszcze w ustach kły, które rozerwały mi dziąsła i boję się, że wciąż tam są. – odruchowo przeniósł dłoń na własne wargi, zakrywając je miękkim wnętrzem śródręcza, jakby obawiał się, że przy kolejnym słowie zwierzęce szczęki wyboczą spod śliskiej, różowej tkanki, zaraz pokręcił jednak głową na boki, niezdolny wstrzymać łez, które spływały mu po policzkach, wdzierając się pomiędzy palce lepkim, solnym posmakiem bezsilności. – Nie powinienem był tego przeżyć… Eitri zaniósł mnie do szpitala, ale nie powinienem... nie powinienem był przeżyć, bo zawsze byłem na to za słaby. – drżał, a płytki oddech świszczał mu pomiędzy zębami. – Chciałem być odważny... dla ciebie, dla Lassego... on... on przewidział, że to się stanie, widział to wszystko, a ja... – słowa stanęły mu w gardle nagłą drzazgą, wspomnienia spłynęły krwią, która przegryzła się tamtej nocy przez kuchenne linoleum, a czerwień na łazienkowej podłodze zaczęła wyglądać zbyt podobnie do czerwieni, jaka wypływała wtedy z rozcięcia otwartej rany, brocząc na świeżą warstwę bandaża. – Nie mam już na to siły. – czy istniał czas, po upływie którego człowiek przyzwyczajał się do dźwięku łamanych kości? Do bólu skóry, która rozrywała się na karbowanym wypukleniu kręgosłupa i paznokci pękających na opuszkach, kiedy zwierzęce pazury odrywały je od żywej tkanki? Nie potrafił wyobrazić sobie kolejnych miesięcy, kolejnych lat wypełnionych chrzęstem łamanych żeber, chrobotem, jaki wydawała szczęka, gdy wilcza kufa rozrywała kolejne więzadła – pod mętną wodą dostrzegał rozjątrzoną czerwień ran i nie potrafił wyobrazić sobie także blizn, pękających zawsze w tym samym miejscu, kiedy budził się z fantomowym ciepłem krwi sączącej się z lewego boku.
Za każdym razem, kiedy płakał, znów czuł się jak dziecko – chłopiec zakrywający kark przed uderzeniem ojcowskiego pasa, podciągający kolana pod samą brodę i usiłujący stłumić szloch, zanim rozpaczliwe pociągnięcia nosem zbudziłyby śpiącego za ścianą Fenrisa; przez twarz Sohvi prześlizgnął się skurcz gwałtownego napięcia, a on odchylił powoli kark, próbując oddychać przez usta, jak najciszej, nie podżegać płaczem rany, która rozwarła się na jego sercu. Starał się trzymać Lassego z daleka od swojego bólu – nie budził go, kiedy napad duszności wyrywał go ze snu i uciskał pierś tak mocno, że z trudem nabierał powietrza, na głos wspominał jedynie o matce, a kiedy przyjaciel przesunął kciukiem po półksiężycu blizny nad jego brwią, uśmiechnął się tylko przekornie, zmyślając żart, którego już nie pamiętał, teraz po raz pierwszy zastanowił się jednak, dlaczego ukrywał się przed nim we własnym osierdziu, odwracał wzrok, gdy spojówki zachodziły mu łzami i chował pod ubraniem miejsca, gdzie oczka rozgorzałego papierosa pozostawiły okrągłe, przypalone ślady na jego ciele. Chciał go chronić – od świata lub od siebie samego, naiwnie przekonany, że było to możliwe.
– N-nie... nie wiem. – łzy znów zacisnęły mu się obręczą wokół gardła, więżąc płytki oddech pod podniebieniem. – Boję się o niego, nie chciałem... nie chciałem go martwić, to przeze mnie ma kłopoty, zapomniałem zamknąć drzwi. – Lasse był bezpieczny u Irene, powtarzał te słowa w myślach, jakby miały przynieść mu otuchę, ale teraz znów z trudem oddychał, bojąc się spojrzeć w dół na swój odsłonięty tors, dotknąć palcami miejsca, gdzie rozerwana tkanka paliła uwierającym skurczem bólu; na czole skropliła się rosa zimnego potu, a on cały dygotał, choć prawie nie czuł już własnych kończyn. – W apteczce... w apteczce... – westchnął ciężko; coraz trudniej było mu utrzymać oczy otwarte – W apteczce powinien być krwinkowar.
Ledwo zakrzepłe rany pękały przy każdym, głębszym oddechu – przyjaciółka wsunęła mu dłoń głębiej na rozgrzany gorączką kark, a on przestraszył się łez w jej spojrzeniu. Jęknął głośno, próbując chwycić się brzegu wanny, kiedy próbowała pomóc mu wstać i przez chwilę wnętrze łazienki znów zaszło winietą odurzającego bólu, gęstą i duszną jak zbierająca się wokół lustra para – strumień karminowej wody przelał się przez krawędź, wybarwiając fugi gresowych kafelków; nie miał siły wstać i echo tej uporczywej, dziecięcej bezsilności wypełniło korytarze jego krwiobiegu, poruszając serce do płochliwego dudnienia, które sprawiało, że przez chwilę czuł się, jakby mięsień podszedł mu pod samo gardło i powoli stygł tętnem na języku, że gdyby pochylił się do przodu, mógłby wypluć je na podłogę. Zrobiło mu się niedobrze, bo przez dziąsła znów przegryzł się metaliczny smak krwi, więc przymknął powieki, kiwając powoli głową, próbując wyprzeć spod świadomości wszystko, co rwało się w nim gwałtowną potrzebą torsji – nie powiedział nikomu o mężczyźnie, który śledził go w drodze do domu i ukrywał rozlane między żebrami sińce pod grubym materiałem swetra, wymawiając się przed Lassem złym samopoczuciem, choć kiedy zasypiał, czasem wciąż widział pod powiekami twarz wykrzywioną złowrogim grymasem, czuł gumową zelówkę buta wgryzającą się w miękki brzuch i rdzę spływającą mu na brodę ze złamanego nosa. Ojciec straszył go w dzieciństwie opowieściami o wargach – w jego ustach nigdy nie przypominali ludzi, bo mieli ostre kły, które wyrywały serca spomiędzy żeber i pazury kreślące skrwawione ślady na odsłoniętej tkance; Fenris chwytał go mocno za ramię i zaciskał palce, dopóki bark na naciekł pąsem bolesnego siniaka, a potem popychał go za drzwi, przekręcając klucz w metalowym zamku – spędzał pełnię na pustej werandzie, wpatrując się nerwowo w srebrzyste lico księżyca i drżąc przy każdym poruszeniu wiatru, jakby odległe szemranie miało zwiastować nadejście bestii, która zabije go pod progiem własnego domu. Nie był potworem – nie takim jak te istniejące w złowrogich opowieściach ojca, ale czuł się nim za każdym razem, kiedy przyglądał się sobie w lustrze; czy nie to właśnie robił, obejmując Lassego ramionami i prosząc, żeby położył głowę na jego piersi? Wyrywał mu serce spomiędzy żeber?
– N-nie, nie... nie rozumiesz – krztusił się łzami – tymi, które spływały mu do gardła i tymi, które lśniły w oczach Sohvi; bezwiednie sięgnął dłońmi do jej ramienia, próbując zatrzymać przy sobie dłoń, wciąż wspierającą go na rozgrzanym karku. – Oni wiedzą… wiedzą, że jestem potworem... to wystarczy. Nie potrafię z tym walczyć, Sohvi. – uniósł wzrok, sięgając zielenią przeszklonego spojrzenia na jej twarz, bladą i sztywną ze strachu. – Chciałbym, ale nie potrafię… za każdym razem czuję jeszcze w ustach kły, które rozerwały mi dziąsła i boję się, że wciąż tam są. – odruchowo przeniósł dłoń na własne wargi, zakrywając je miękkim wnętrzem śródręcza, jakby obawiał się, że przy kolejnym słowie zwierzęce szczęki wyboczą spod śliskiej, różowej tkanki, zaraz pokręcił jednak głową na boki, niezdolny wstrzymać łez, które spływały mu po policzkach, wdzierając się pomiędzy palce lepkim, solnym posmakiem bezsilności. – Nie powinienem był tego przeżyć… Eitri zaniósł mnie do szpitala, ale nie powinienem... nie powinienem był przeżyć, bo zawsze byłem na to za słaby. – drżał, a płytki oddech świszczał mu pomiędzy zębami. – Chciałem być odważny... dla ciebie, dla Lassego... on... on przewidział, że to się stanie, widział to wszystko, a ja... – słowa stanęły mu w gardle nagłą drzazgą, wspomnienia spłynęły krwią, która przegryzła się tamtej nocy przez kuchenne linoleum, a czerwień na łazienkowej podłodze zaczęła wyglądać zbyt podobnie do czerwieni, jaka wypływała wtedy z rozcięcia otwartej rany, brocząc na świeżą warstwę bandaża. – Nie mam już na to siły. – czy istniał czas, po upływie którego człowiek przyzwyczajał się do dźwięku łamanych kości? Do bólu skóry, która rozrywała się na karbowanym wypukleniu kręgosłupa i paznokci pękających na opuszkach, kiedy zwierzęce pazury odrywały je od żywej tkanki? Nie potrafił wyobrazić sobie kolejnych miesięcy, kolejnych lat wypełnionych chrzęstem łamanych żeber, chrobotem, jaki wydawała szczęka, gdy wilcza kufa rozrywała kolejne więzadła – pod mętną wodą dostrzegał rozjątrzoną czerwień ran i nie potrafił wyobrazić sobie także blizn, pękających zawsze w tym samym miejscu, kiedy budził się z fantomowym ciepłem krwi sączącej się z lewego boku.
Za każdym razem, kiedy płakał, znów czuł się jak dziecko – chłopiec zakrywający kark przed uderzeniem ojcowskiego pasa, podciągający kolana pod samą brodę i usiłujący stłumić szloch, zanim rozpaczliwe pociągnięcia nosem zbudziłyby śpiącego za ścianą Fenrisa; przez twarz Sohvi prześlizgnął się skurcz gwałtownego napięcia, a on odchylił powoli kark, próbując oddychać przez usta, jak najciszej, nie podżegać płaczem rany, która rozwarła się na jego sercu. Starał się trzymać Lassego z daleka od swojego bólu – nie budził go, kiedy napad duszności wyrywał go ze snu i uciskał pierś tak mocno, że z trudem nabierał powietrza, na głos wspominał jedynie o matce, a kiedy przyjaciel przesunął kciukiem po półksiężycu blizny nad jego brwią, uśmiechnął się tylko przekornie, zmyślając żart, którego już nie pamiętał, teraz po raz pierwszy zastanowił się jednak, dlaczego ukrywał się przed nim we własnym osierdziu, odwracał wzrok, gdy spojówki zachodziły mu łzami i chował pod ubraniem miejsca, gdzie oczka rozgorzałego papierosa pozostawiły okrągłe, przypalone ślady na jego ciele. Chciał go chronić – od świata lub od siebie samego, naiwnie przekonany, że było to możliwe.
– N-nie... nie wiem. – łzy znów zacisnęły mu się obręczą wokół gardła, więżąc płytki oddech pod podniebieniem. – Boję się o niego, nie chciałem... nie chciałem go martwić, to przeze mnie ma kłopoty, zapomniałem zamknąć drzwi. – Lasse był bezpieczny u Irene, powtarzał te słowa w myślach, jakby miały przynieść mu otuchę, ale teraz znów z trudem oddychał, bojąc się spojrzeć w dół na swój odsłonięty tors, dotknąć palcami miejsca, gdzie rozerwana tkanka paliła uwierającym skurczem bólu; na czole skropliła się rosa zimnego potu, a on cały dygotał, choć prawie nie czuł już własnych kończyn. – W apteczce... w apteczce... – westchnął ciężko; coraz trudniej było mu utrzymać oczy otwarte – W apteczce powinien być krwinkowar.
Sohvi Vänskä
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Czw 23 Lut - 21:22
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Może miał rację, może rzeczywiście nie rozumiała: byli od siebie tak inni. Małe sztokholmskie mieszkanie musieli rozdzielać na równe poły, bo różnili się nawet w kształcie własnego chaosu i dysharmonii, prowadząc nieustanną wojnę na froncie o prawa do ekspansji, zacierając granice między sobą ustawicznie do momentu nieuniknionych scysji, po których przestrzeń znów dzieliła się wyraźnie i znów zaczynała zlewać się w jedno, w ciągłym zamkniętym cyklu tej kuriozalnej przyjaźni. Potrafili wściekać się na siebie równie mocno, co się kochać – to przynajmniej rozumiała, zawsze wierzyła bowiem, że miłość i wściekłość, i strach nie stoją od siebie daleko, więc wściekała się z zapamiętaniem, z łzami w oczach i z wrażeniem, że w podobnym wzburzeniu mogłaby równie dobrze wyznawać mu wszystko, co do niego czuła, ale na to nie umiała się nigdy zdobyć. Mówiła mamy tylko siebie, mówiła nigdy cię nie zostawię, mówiła dajesz się im rozszarpywać jak hienom, mówiła mu wiele rzeczy, mówiła kocham cię, ale nawet to wydawało się unikać pełni tego, co ich ze sobą związało w tak dziwacznie tragiczny sposób. Teraz, kiedy leżał skąpany we własnej krwi, przeciekając jej prawie przez palce, przemknęło jej przez myśl, że powinna mu o tym wszystkim powiedzieć. Nie chciała jednak się z nim żegnać, obawiała się, że tak musiałyby zabrzmieć te słowa, obawiała się, że mogłaby nimi nieświadomie przypieczętować ten ciężki cień wiszący gdzieś pod sufitem, wyziew tragedii oczekującej ostatecznego zaproszenia, którym mogło być choćby tkliwsze słowo, bo tak przecież mówiło się do umierających. Myśli z trudem przedzierały się jednak przez paniczne poruszenie, nawet gdyby spróbowała wyartykułować coś tak nielinearnego i trudnego do zdefiniowana w zrozumiały sposób; nie teraz, chociaż powinna mu w końcu powiedzieć. Czasami, kiedy leżeli obok siebie, sącząc dym ze swoich pierwszych papierosów ku białemu sufitowi w jej sypialni jeszcze w rodzinnym domu i później, obserwując jak umykał ku oknu otwartemu na brudne kamienice biedniejszej części Sztokholmu, myślała o tym, jak wszystko byłoby prostsze, gdyby potrafili nie potrzebować nikogo więcej; gdyby to było wystarczające, te obdrapane ściany, ramię przy ramieniu i wspólna niedola, zamiast korowodu ludzi próbujących wemknąć się cicho do holu i wiecznie mylących sypialnie. Gdyby mogła powiedzieć mu pokażę ci, na co zasługujesz, zamiast patrzeć, jak cudze dłonie odciskają się na nim coraz ciemniejszym odcieniem fioletu i przekonaniem, że nie zasługuje na nic dobrego, które później próbowała cierpliwie zmywać mu z posiniaczonej skóry.
– Nie jesteś – wtrąciła się między jego słowa stanowczym odruchem, choć wydawało się to daremne; bo może miał rację i nie rozumiała, co widział w lustrze, kiedy znajdował w nim swoje zmęczone odbicie po kolejnej pełni. Znała z dzieciństwa te same historie o wargach mające być przestrogą, znała z lekcji historii przytaczane liczby ofiar sprzed wynalezienia eliksiru, widziała, jak pełnia rozrywa skórę na jego pogruchotanych kościach, jak półksiężyce sobaczych zębów rozkrwawiają mu dziąsła. Nie potrafiła widzieć go jednak w ten sposób – nie potrafiła widzieć w nim potwora nawet wtedy, kiedy spojrzenie zalewało mu się krwią, choć tkwiła w tym uwierająca nieścisłość: nie wahałaby się wobec nikogo innego. Sam był uwierającą nieścisłością; ukochaną ekscepcją od utartych schematów i zacietrzewień, skazą na szklanej powierzchni wyrachowania, nieoczekiwanym odstępstwem, wiarołomstwem przeciw własnej absolutnej autonomii, bo własną niezależność poznawała, trzymając się asekuracyjnie jego dłoni i teraz nie umiała być wierna swojej złości, wyrzucała sobie jej pochopność, zwracała się przeciw sobie: jak mogła do tego dopuścić?
– Na bogów, Safír, nawet z tym paskudnym kundlim pyskiem nie ma w tobie krzyny złego. Całe życie... – powiedziała słabym głosem, od duszności i płycizny oddechu miała wrażenie, że myśli kołują jej jak zawieszone na wypełnionych helem balonikach, ulatują pod sufit wraz ze świadomością, kiedy powinna zachować trzeźwość. Ścisnęła jego dłoń mocniej, by poprosić go o spojrzenie, o skupienie uwagi, kiedy znajdowała jego przymglone, przestraszone oczy. – Całe życie troszczysz się o wszystkich, całe życie jesteś dla innych najpierw, zawsze dla innych, nigdy nie umiałam tego zrozumieć, twojej niewdzięcznej matki i tych zasmarkanych dzieciaków, tego jak się zawsze dla wszystkich poświęcasz, doprowadzasz mnie tym do szału – mówiła pospiesznie, jakby mogło nie starczyć im czasu, nie mieli wiele czasu, powinna się pospieszyć, ale musiała mu powiedzieć, wciąż czuła łzy zebrane w kącikach oczu, rozmiękczające jej szeptane słowa. – Oddajesz się ciągle w ten sposób, sprawiasz, że cię, do cholery, kochamy, a potem mówisz takie rzeczy, jakbyś żałował, że próbujemy zadbać o ciebie, bo sam ciągle o sobie zapominasz albo mówisz... mówisz takie rzeczy. Myślisz, że to jest w porządku, dawać tyle, wykładać swoje ładne części na srebrnym talerzu i oczekiwać, że będziemy bezczynnie patrzeć, jak jest cię coraz mniej, jak cię rozkradają, jak sam siebie wygryzasz, żeby nie stanąć nam przypadkiem w gardle? W tym jesteś okrutny, Safír, bo każesz nam kochać cię i na to patrzeć – obserwowała jego łzy, blade policzki silące się na płaczliwy pąs, skronie skroplone potem. Nie wyobrażała sobie, że mogłoby go zabraknąć; że mógłby wydrzeć z siebie z rzeczywistości, pozostawić po sobie kupkę białych, odartych z mięsa kości. Przełykała z trudem gorzką złość, że ośmielał się mówić takie rzeczy; nie umiała przyjmować ich z pokorną wyrozumiałością, nie dzisiaj, nie w ten sposób.
– Wiedział o tym – powtórzyła za nim, natychmiast znów zziębła, pozwalając mu mówić dalej, bo złość przydławiła jej głos, rozszalałe myśli, wciąż drażniąco rozchybotane, przyprawiały ją o ból głowy; pieprzony Nørgaard wiedział o tym i nie było go tutaj, nie było go nigdzie, dlaczego go nie było? Podniosła dłoń do skroni, zbierając w złości kosmyk włosów łaskoczący policzek; na obolałej skroni zostawiła czerwony ślad rozmazany drżeniem palców. W przełyk paliła ją wściekłość, na Lasse i na Safíra, nienawistna plwocina, której obawiała się puszczać wodze, nie miała na to siły i nie było czasu, podniosła się pospiesznie, kiedy wskazał jej apteczkę, szafka skrzypnęła nieznośnie przy szarpnięciu, część rzeczy stojących na półce rozsypała się, kiedy wyciągała pudełko, przez strach prawie na oślep znajdując małą fiolkę wywaru. – Kurwa mać – wykrztusiła, nie poczuła na języku jednak ostrej złości, nie poczuła żaru przegryzającej się przez żebra nienawiści, jedynie płaczliwość własnego głosu, tak obcą i żałosną, że zachciało jej się płakać jeszcze bardziej. Miała ochotę zatrzymać się, pochylić nad umywalką, rozpłakać się jak dziecko, pozwolić sobie na tę bezsilność, która uciskała jej osierdzie coraz bardziej nagląco, jakby chciała zacisnąć się w pięść na sercu, odebrać jej resztę sił na cokolwiek. Widok zacierał się przez łzy, kiedy wygrzebywała z kieszeni płaszcza zapalniczkę, podchodząc znów do wanny. Odpaliła ogień, podsuwając chwiejny płomień pod dno fiolki. – Nie chciałeś go martwić. Czy ty siebie słyszysz? – dlaczego nie potrafiła się wściekać? Marzyła o tym, by znów położyć się z nim do łóżka, wyciągnąć go z wody, wytrzeć mu włosy jak kiedyś, położyć się obok niego, nie mówić nic albo przeklinać go jeszcze z czułością, kiedy będzie zasypiać. Tamten czas wydawał się nagle taki odległy. – Powinien tutaj być. Powinieneś mu powiedzieć. Jemu albo mi, Eitriemu, pieprzonej Emilii. Nie jesteś, kurwa, sam, myślisz, że można ci tak po prostu... – przerwała; zapalniczka szczęknęła i upadła na kafelki, pochyliła się nad nim, dłonią unosząc mu brodę, by przyłożyć ogrzane szkło do sinych ust. – Czy to aż takie straszne? Mieć kogoś, kto cię kocha tak, jak powinien? Pozwolić mu na to? – Odczekała chwilę, pozwalając mu przełknąć, upewniając się, że nie odkrztusi, w apteczce nie było więcej fiolek, musiało wystarczyć. Spoglądała na jego długie rzęsy, zlepione płaczem, na jego białą skórę, zmęczenie malujące się w rysach. Jak mogli być już tak zmęczeni? – Wezwę pomoc – oznajmiła, pochylając się jeszcze, by sięgnąć w skrwawioną wodę, by odblokować odpływ, czując metaliczny, mdły zapach wody przesiąkający jej rękaw; nie wiedziała, jak zdoła wywabić go z własnej skóry, ten ciężki, lepki strach, że mogłaby go stracić.
– Nie jesteś – wtrąciła się między jego słowa stanowczym odruchem, choć wydawało się to daremne; bo może miał rację i nie rozumiała, co widział w lustrze, kiedy znajdował w nim swoje zmęczone odbicie po kolejnej pełni. Znała z dzieciństwa te same historie o wargach mające być przestrogą, znała z lekcji historii przytaczane liczby ofiar sprzed wynalezienia eliksiru, widziała, jak pełnia rozrywa skórę na jego pogruchotanych kościach, jak półksiężyce sobaczych zębów rozkrwawiają mu dziąsła. Nie potrafiła widzieć go jednak w ten sposób – nie potrafiła widzieć w nim potwora nawet wtedy, kiedy spojrzenie zalewało mu się krwią, choć tkwiła w tym uwierająca nieścisłość: nie wahałaby się wobec nikogo innego. Sam był uwierającą nieścisłością; ukochaną ekscepcją od utartych schematów i zacietrzewień, skazą na szklanej powierzchni wyrachowania, nieoczekiwanym odstępstwem, wiarołomstwem przeciw własnej absolutnej autonomii, bo własną niezależność poznawała, trzymając się asekuracyjnie jego dłoni i teraz nie umiała być wierna swojej złości, wyrzucała sobie jej pochopność, zwracała się przeciw sobie: jak mogła do tego dopuścić?
– Na bogów, Safír, nawet z tym paskudnym kundlim pyskiem nie ma w tobie krzyny złego. Całe życie... – powiedziała słabym głosem, od duszności i płycizny oddechu miała wrażenie, że myśli kołują jej jak zawieszone na wypełnionych helem balonikach, ulatują pod sufit wraz ze świadomością, kiedy powinna zachować trzeźwość. Ścisnęła jego dłoń mocniej, by poprosić go o spojrzenie, o skupienie uwagi, kiedy znajdowała jego przymglone, przestraszone oczy. – Całe życie troszczysz się o wszystkich, całe życie jesteś dla innych najpierw, zawsze dla innych, nigdy nie umiałam tego zrozumieć, twojej niewdzięcznej matki i tych zasmarkanych dzieciaków, tego jak się zawsze dla wszystkich poświęcasz, doprowadzasz mnie tym do szału – mówiła pospiesznie, jakby mogło nie starczyć im czasu, nie mieli wiele czasu, powinna się pospieszyć, ale musiała mu powiedzieć, wciąż czuła łzy zebrane w kącikach oczu, rozmiękczające jej szeptane słowa. – Oddajesz się ciągle w ten sposób, sprawiasz, że cię, do cholery, kochamy, a potem mówisz takie rzeczy, jakbyś żałował, że próbujemy zadbać o ciebie, bo sam ciągle o sobie zapominasz albo mówisz... mówisz takie rzeczy. Myślisz, że to jest w porządku, dawać tyle, wykładać swoje ładne części na srebrnym talerzu i oczekiwać, że będziemy bezczynnie patrzeć, jak jest cię coraz mniej, jak cię rozkradają, jak sam siebie wygryzasz, żeby nie stanąć nam przypadkiem w gardle? W tym jesteś okrutny, Safír, bo każesz nam kochać cię i na to patrzeć – obserwowała jego łzy, blade policzki silące się na płaczliwy pąs, skronie skroplone potem. Nie wyobrażała sobie, że mogłoby go zabraknąć; że mógłby wydrzeć z siebie z rzeczywistości, pozostawić po sobie kupkę białych, odartych z mięsa kości. Przełykała z trudem gorzką złość, że ośmielał się mówić takie rzeczy; nie umiała przyjmować ich z pokorną wyrozumiałością, nie dzisiaj, nie w ten sposób.
– Wiedział o tym – powtórzyła za nim, natychmiast znów zziębła, pozwalając mu mówić dalej, bo złość przydławiła jej głos, rozszalałe myśli, wciąż drażniąco rozchybotane, przyprawiały ją o ból głowy; pieprzony Nørgaard wiedział o tym i nie było go tutaj, nie było go nigdzie, dlaczego go nie było? Podniosła dłoń do skroni, zbierając w złości kosmyk włosów łaskoczący policzek; na obolałej skroni zostawiła czerwony ślad rozmazany drżeniem palców. W przełyk paliła ją wściekłość, na Lasse i na Safíra, nienawistna plwocina, której obawiała się puszczać wodze, nie miała na to siły i nie było czasu, podniosła się pospiesznie, kiedy wskazał jej apteczkę, szafka skrzypnęła nieznośnie przy szarpnięciu, część rzeczy stojących na półce rozsypała się, kiedy wyciągała pudełko, przez strach prawie na oślep znajdując małą fiolkę wywaru. – Kurwa mać – wykrztusiła, nie poczuła na języku jednak ostrej złości, nie poczuła żaru przegryzającej się przez żebra nienawiści, jedynie płaczliwość własnego głosu, tak obcą i żałosną, że zachciało jej się płakać jeszcze bardziej. Miała ochotę zatrzymać się, pochylić nad umywalką, rozpłakać się jak dziecko, pozwolić sobie na tę bezsilność, która uciskała jej osierdzie coraz bardziej nagląco, jakby chciała zacisnąć się w pięść na sercu, odebrać jej resztę sił na cokolwiek. Widok zacierał się przez łzy, kiedy wygrzebywała z kieszeni płaszcza zapalniczkę, podchodząc znów do wanny. Odpaliła ogień, podsuwając chwiejny płomień pod dno fiolki. – Nie chciałeś go martwić. Czy ty siebie słyszysz? – dlaczego nie potrafiła się wściekać? Marzyła o tym, by znów położyć się z nim do łóżka, wyciągnąć go z wody, wytrzeć mu włosy jak kiedyś, położyć się obok niego, nie mówić nic albo przeklinać go jeszcze z czułością, kiedy będzie zasypiać. Tamten czas wydawał się nagle taki odległy. – Powinien tutaj być. Powinieneś mu powiedzieć. Jemu albo mi, Eitriemu, pieprzonej Emilii. Nie jesteś, kurwa, sam, myślisz, że można ci tak po prostu... – przerwała; zapalniczka szczęknęła i upadła na kafelki, pochyliła się nad nim, dłonią unosząc mu brodę, by przyłożyć ogrzane szkło do sinych ust. – Czy to aż takie straszne? Mieć kogoś, kto cię kocha tak, jak powinien? Pozwolić mu na to? – Odczekała chwilę, pozwalając mu przełknąć, upewniając się, że nie odkrztusi, w apteczce nie było więcej fiolek, musiało wystarczyć. Spoglądała na jego długie rzęsy, zlepione płaczem, na jego białą skórę, zmęczenie malujące się w rysach. Jak mogli być już tak zmęczeni? – Wezwę pomoc – oznajmiła, pochylając się jeszcze, by sięgnąć w skrwawioną wodę, by odblokować odpływ, czując metaliczny, mdły zapach wody przesiąkający jej rękaw; nie wiedziała, jak zdoła wywabić go z własnej skóry, ten ciężki, lepki strach, że mogłaby go stracić.
Safír Fenrisson
Re: 15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Sro 8 Mar - 20:43
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Ojciec zabijał zwierzęta, które rodziły się zbyt słabe, by przeżyć samodzielnie – jagnięta o wypłowiałej skórze, dość cienkiej, by w chłodne, kwietniowe noce zamarzały we własnym ciele, szczeniaki z krzywym zgryzem, niezdolne oderwać mięsa od rzuconej na ziemię chrząstki, króliki ze zdeformowanymi kończynami i skróconym kręgosłupem, niezdolne poruszać się tak, jak pozostałe; kiedy stało się jasne, że magia, uwidoczniona w zdolnościach jego rodzeństwa, w nim wciąż pozostawała senna i skarłowaciała, wiele razy obawiał się, że Fenris pragnął postąpić z nim tak samo – przewiązać go w jutowym worku wraz z niechcianym miotem bezpańskich kociąt, które pojawiły się u progu werandy na początku zimy i rzucić w rozchyloną paszczę zatoki lub chwycić za kark i zaciągnąć na tyły domostwa, aż pod dźwiękiem wystrzału siedzące wzdłuż ogrodzenia kruki nie wzbiją się do lotu żałobną chmarą. Przez wiele miesięcy budził się z podchodzącym do gardła strachem, że ojciec zapragnie go zabić, a matka go nie powstrzyma – przestał udawać, że zaklęcia mogłyby wybrzmieć na wadliwym instrumencie krtani i zaczął unikać przebywania z nim na osobności; nerwowo chwytał się siostry, jakby sądził, że jej obecność mogłaby uchronić go przed wyrokiem, a kiedy Abigel przebywała w akademii, godzinami ukrywał się w schowku na narzędzia, dygocąc, bo kończyny mrowiły go z zimna, a wargi drętwiały purpurowym odcieniem siności. Kilka lat później, kiedy mieszkał już w kamienicy, gdzie każdego lata słońce padało przez zawieszone w oknach pryzmaty, na klatce schodowej porzucono rudą terierkę, a on płakał, kiedy ta kilka dni później urodziła szczeniaka z rozszczepioną wargą, bo był pewien, że podczas gdy on co wieczór karmił zwierzę przez strzykawkę, ojciec nie zawahałby się, by je uśmiercić, jeszcze zanim rozchyliło powieki – później wiele razy czuł się w ten sam sposób, jakby urodził się na przekór swemu przeznaczeniu i istniał jedynie za sprawą przypadku, bo natrafił na dłonie, które wiedziały, w jaki sposób zatrzymać go przy sobie. Nigdy nie powinien był przeżyć, tymczasem jego serce wciąż dudniło pomiędzy żebrami, puls prześlizgiwał się mielizną nadgarstka, oddech uwierał w wieży tchawicy – ostatnio zbyt często wyobrażał sobie, jak wyglądałoby teraz jego życie, gdyby pozostał w Sztokholmie; czy w końcu magia umarłaby nie tylko w jego ciele, ale także w jego pamięci?
– Tyle razy... tyle razy mogłem zrobić komuś krzywdę. – głos mu drżał, a słowa z trudem mieściły się w antrakcie kolejnych oddechów. – Nie mogę patrzeć na siebie w lustrze, boję się, co zobaczę, boję się, że stracę nad tym panowanie, że to z-zwierzę… – nigdy nie mówił jej o tym, że budził się w środku nocy z ciężarem cudzego ciała na własnej piersi, choć musiała widzieć, jak chwytał czasem nerwowo powietrze, jak pochylał się do przodu i ukrywał głowę pomiędzy kolanami, próbując pozbyć się wrażenia, że coś pożerało go od środka, tkanka po tkance odrywając mięso od lśniącej chrząstki – kiedy przemienił się po raz pierwszy, zaciskał szczęki na własnych łapach, dopóki nie przegryzł się do kości, a potem przez miesiąc chodził z rękami zabandażowanymi aż po zgięcie łokcia. Patrzył, jak łzy zbierały się w kącikach oczu przyjaciółki i czuł swoje własne, cieknące bezgłośnie po zaczerwienionych policzkach, przez które prześwitywały wybroczyny zarwanych naczynek, jakby płacz – tak długo tłumiony w zaciśniętej pięści Fenrisa – wciąż wymagał od niego wysiłku, stawał w gardle pecyną przeszłości, uporczywie unoszącej się w mdłościach pod samo podniebienie; pierś falowała mu nerwowo, choć wraz z każdym, głębszym oddechem wzdłuż żeber przesuwała się błyskawica rwącego bólu. – Moja matka nie była niewdzięczna... – zaczął, ale nie był w stanie dokończyć, bo wydawało mu się, że dusił się tym samym powietrzem, które jeszcze przed chwilą, gdy przez łazienkę przesiąkł chłód z korytarza, przywróciło go do życia; nie potrafił nienawidzić Margrét, nawet przypominając sobie bezczynność, z jaką na niego spoglądała, gdy ojciec bił go do nieprzytomności, nawet kiedy raniła go prośbami, jakich nie potrafił spełnić, a on ranił sam siebie, obiecując, że zrobi wszystko, aby była szczęśliwa – lata później wciąż tęsknił za sposobem, w jaki go obejmowała, przesuwając dłonią po zmierzwionych włosach, za czułym, pełnym rozpaczy Piesku, które tylko spomiędzy jej ust nie brzmiało jak obelga, za złudnym przeczuciem, że istniał ktoś, kto kochał go od samego początku.
Sohvi wciąż pytała go, dlaczego – dlaczego nie poprosił nikogo o pomoc, dlaczego od razu nie udał się do medyków, dlaczego pozwolił własnemu ciału bezgłośnie wykrwawiać się w łazience – a on nie wiedział, jak wytłumaczyć jej, że nie miał siły próbować, że zmęczył go własny strach i to, jak długo musiał go ukrywać, zmęczyły go noce spędzone na ciasnej pryczy w sierocińcu i dwunastoletni Arne, który spojrzał na niego gniewnie i powiedział wiem, czym pan jest, jeszcze zanim zdążył wyciągnąć ku niemu dłoń, zmęczyły go obelżywe plakaty, nieustannie zdzierane w pobliskich kamienic i napisy ścierane z własnych drzwi, dopóki wokół wizjera nie pozostały same drzazgi. Gazety rozpisywały się o bestii, która zaatakowała dzieci w biały dzień, a on wciąż czuł się, jakby był temu w jakiś sposób winny – przyglądał się swoim dłoniom i starał się nie widzieć pazurów wyrastających spod miękkich opuszek, otwierał usta i starał się nie widzieć kłów wyżynających się ze spąsowiałych dziąseł, przyglądał się światu i starał się nie widzieć okrągłej tarczy księżyca w każdej twarzy i w każdym spojrzeniu, jakby klątwa nie mogła pozwolić mu zapomnieć o tym, że był nieszczęśliwy.
– Nie. – odetchnął ciężko, z trudem przeciwstawiając się jej złości – zawsze bał się sposobu, w jaki reagowało ciało, gdy zapałka podobnego uczucia przesuwała się po drasce świadomości, tym razem gniew jawił mu się jednak mniej dojmujący niż strach i lżejszy niż rozpacz, był przynajmniej czymś znajomym, czego można było się chwycić i w ostatniej chwili zmusić, by wyparło go na powierzchnię, a on pierwszy raz w życiu zapragnął być wściekły; brał do ręki gniewne stworzenie własnego serca i otwierał mu dziób, dmuchając wzdłuż mostka, aż pierś uniosła się nerwowo, imitując oddychanie. – Specjalnie nikomu nie powiedziałem. – jego głos przycichł, lecz wydawał się głuchy i nieobecny, jakby dobiegał z głębi trzewi. – Nie chciałem, żebyście mnie znaleźli, zanim... – nie potrafił wypowiedzieć tej myśli na głos, więc oczy znów mu się przeszkliły, a pierś zafalowała, wpierw poruszona szlochem, a następnie bólem, który uwierał pomiędzy złamanymi kośćmi; poczuł, jak głowa osuwa mu się po emaliowanej ścianie wanny, zanim zdążył przymknąć oczy, Sohvi chwyciła go jednak za brodę, przelewając zawartość fiolki w rozchylone usta – eliksir miał metaliczny posmak krwi i podszedł mu do gardła, z trudem przełknięty z powrotem w dół żołądka. Skinął powoli głową, przemęczony własnymi emocjami, po czym podciągnął kolana wyżej, gdy odpływ wydał z siebie cichy syk, odsączając zaczerwienioną wodę, a gdy ostatnia spirala posoki zniknęła w metalowym oczku, poczuł, jak po jego skórze rozsuwa się dropiatość przenikliwego zimna – siedział w wannie całkiem nagi i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak samotne było jego własne ciało, jak puste w środku; jeżeli wcześniej żyło w nim zwierzę, które przygryzało miękkie osierdzie, teraz nie czuł już jego obecności, jedynie miarowe pulsowanie bólu, chwilowo dające mu febryczną nadzieję, że bestia zniknęła – że pod tą rozdartą, zakrwawioną skórą od zawsze znajdował się tylko on.
– Sohvi – szepnął w końcu, sięgając przeszkloną zielenią spojrzenia na pobladłą twarz przyjaciółki. – Zostaniesz ze mną? Kiedy już przyjadą?
– Tyle razy... tyle razy mogłem zrobić komuś krzywdę. – głos mu drżał, a słowa z trudem mieściły się w antrakcie kolejnych oddechów. – Nie mogę patrzeć na siebie w lustrze, boję się, co zobaczę, boję się, że stracę nad tym panowanie, że to z-zwierzę… – nigdy nie mówił jej o tym, że budził się w środku nocy z ciężarem cudzego ciała na własnej piersi, choć musiała widzieć, jak chwytał czasem nerwowo powietrze, jak pochylał się do przodu i ukrywał głowę pomiędzy kolanami, próbując pozbyć się wrażenia, że coś pożerało go od środka, tkanka po tkance odrywając mięso od lśniącej chrząstki – kiedy przemienił się po raz pierwszy, zaciskał szczęki na własnych łapach, dopóki nie przegryzł się do kości, a potem przez miesiąc chodził z rękami zabandażowanymi aż po zgięcie łokcia. Patrzył, jak łzy zbierały się w kącikach oczu przyjaciółki i czuł swoje własne, cieknące bezgłośnie po zaczerwienionych policzkach, przez które prześwitywały wybroczyny zarwanych naczynek, jakby płacz – tak długo tłumiony w zaciśniętej pięści Fenrisa – wciąż wymagał od niego wysiłku, stawał w gardle pecyną przeszłości, uporczywie unoszącej się w mdłościach pod samo podniebienie; pierś falowała mu nerwowo, choć wraz z każdym, głębszym oddechem wzdłuż żeber przesuwała się błyskawica rwącego bólu. – Moja matka nie była niewdzięczna... – zaczął, ale nie był w stanie dokończyć, bo wydawało mu się, że dusił się tym samym powietrzem, które jeszcze przed chwilą, gdy przez łazienkę przesiąkł chłód z korytarza, przywróciło go do życia; nie potrafił nienawidzić Margrét, nawet przypominając sobie bezczynność, z jaką na niego spoglądała, gdy ojciec bił go do nieprzytomności, nawet kiedy raniła go prośbami, jakich nie potrafił spełnić, a on ranił sam siebie, obiecując, że zrobi wszystko, aby była szczęśliwa – lata później wciąż tęsknił za sposobem, w jaki go obejmowała, przesuwając dłonią po zmierzwionych włosach, za czułym, pełnym rozpaczy Piesku, które tylko spomiędzy jej ust nie brzmiało jak obelga, za złudnym przeczuciem, że istniał ktoś, kto kochał go od samego początku.
Sohvi wciąż pytała go, dlaczego – dlaczego nie poprosił nikogo o pomoc, dlaczego od razu nie udał się do medyków, dlaczego pozwolił własnemu ciału bezgłośnie wykrwawiać się w łazience – a on nie wiedział, jak wytłumaczyć jej, że nie miał siły próbować, że zmęczył go własny strach i to, jak długo musiał go ukrywać, zmęczyły go noce spędzone na ciasnej pryczy w sierocińcu i dwunastoletni Arne, który spojrzał na niego gniewnie i powiedział wiem, czym pan jest, jeszcze zanim zdążył wyciągnąć ku niemu dłoń, zmęczyły go obelżywe plakaty, nieustannie zdzierane w pobliskich kamienic i napisy ścierane z własnych drzwi, dopóki wokół wizjera nie pozostały same drzazgi. Gazety rozpisywały się o bestii, która zaatakowała dzieci w biały dzień, a on wciąż czuł się, jakby był temu w jakiś sposób winny – przyglądał się swoim dłoniom i starał się nie widzieć pazurów wyrastających spod miękkich opuszek, otwierał usta i starał się nie widzieć kłów wyżynających się ze spąsowiałych dziąseł, przyglądał się światu i starał się nie widzieć okrągłej tarczy księżyca w każdej twarzy i w każdym spojrzeniu, jakby klątwa nie mogła pozwolić mu zapomnieć o tym, że był nieszczęśliwy.
– Nie. – odetchnął ciężko, z trudem przeciwstawiając się jej złości – zawsze bał się sposobu, w jaki reagowało ciało, gdy zapałka podobnego uczucia przesuwała się po drasce świadomości, tym razem gniew jawił mu się jednak mniej dojmujący niż strach i lżejszy niż rozpacz, był przynajmniej czymś znajomym, czego można było się chwycić i w ostatniej chwili zmusić, by wyparło go na powierzchnię, a on pierwszy raz w życiu zapragnął być wściekły; brał do ręki gniewne stworzenie własnego serca i otwierał mu dziób, dmuchając wzdłuż mostka, aż pierś uniosła się nerwowo, imitując oddychanie. – Specjalnie nikomu nie powiedziałem. – jego głos przycichł, lecz wydawał się głuchy i nieobecny, jakby dobiegał z głębi trzewi. – Nie chciałem, żebyście mnie znaleźli, zanim... – nie potrafił wypowiedzieć tej myśli na głos, więc oczy znów mu się przeszkliły, a pierś zafalowała, wpierw poruszona szlochem, a następnie bólem, który uwierał pomiędzy złamanymi kośćmi; poczuł, jak głowa osuwa mu się po emaliowanej ścianie wanny, zanim zdążył przymknąć oczy, Sohvi chwyciła go jednak za brodę, przelewając zawartość fiolki w rozchylone usta – eliksir miał metaliczny posmak krwi i podszedł mu do gardła, z trudem przełknięty z powrotem w dół żołądka. Skinął powoli głową, przemęczony własnymi emocjami, po czym podciągnął kolana wyżej, gdy odpływ wydał z siebie cichy syk, odsączając zaczerwienioną wodę, a gdy ostatnia spirala posoki zniknęła w metalowym oczku, poczuł, jak po jego skórze rozsuwa się dropiatość przenikliwego zimna – siedział w wannie całkiem nagi i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak samotne było jego własne ciało, jak puste w środku; jeżeli wcześniej żyło w nim zwierzę, które przygryzało miękkie osierdzie, teraz nie czuł już jego obecności, jedynie miarowe pulsowanie bólu, chwilowo dające mu febryczną nadzieję, że bestia zniknęła – że pod tą rozdartą, zakrwawioną skórą od zawsze znajdował się tylko on.
– Sohvi – szepnął w końcu, sięgając przeszkloną zielenią spojrzenia na pobladłą twarz przyjaciółki. – Zostaniesz ze mną? Kiedy już przyjadą?
Sohvi Vänskä
15.01.2000 – Łazienka – S. Fenrisson & S. Vänskä Nie 19 Mar - 22:01
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie potrafiła odnaleźć we wspomnieniach człowieka, o którym mówił – próbowała go słuchać i próbowała zrozumieć, ale tak daleko, jak umiała sięgnąć pamięcią wstecz ich przyjaźni, zawsze znajdowała go krzywdzącego – w sposób, w jaki krzywdę postrzegał – przede wszystkim siebie. Żałowała, że tak często po prostu mu na to przyzwalała, zbyt silnie przywiązana do dogmatu własnej absolutnej suwerenności (choć to absurd podobny wszechmocy bogów), w tym także autonomicznego prawa popełniania złych wyborów i doświadczania ich konsekwencji (tyle razy patrzyła w cudze oczy i z przekonanym uśmiechem kłamała to takie proste, zerwać przezroczyste żyłki przeszłości, predyspozycji i przeznaczenia z nadgarstków, ab Iove principium, mówiła z przekornym uśmiechem, naśladując mowę wspólnego profesora, sięgając opuszką załamań losu na rozchylonej dłoni młodszej studentki, czego chcesz, wyłącznie dla siebie i przez siebie?, choć sama nie potrafiła odseparować własnych pragnień od zemsty i rewolty); żałowała, że ustępliwie zostawiała go samego tak samo często, jak trzymała go za rękę; że nie była wobec niego surowsza, że ton głosu zawsze miękł jej wreszcie, kiedy zdawała sobie sprawę, że docisnęła dłoń za mocno do wybroczonej sińcem skóry i palce wnikały w końcu z czułością w miękkie zmierzwienie włosów, zamiast trzymać go silniej w płaskiej, nieciekawej płyciźnie racjonalnej dorzeczności. Zastanawiała się, ile razy zawodziła go, zgadzając się na wzajemne milczenie; ile razy pozwalała, żeby myślał o sobie w ten sposób; ile razy nie zauważyła, że nie powinien być sam. Zapominała, że musiał żyć z tym codziennie, nie tylko w noc srebrzoną pełnym księżycem – nawet wtedy, kiedy letnie słońce opalało im plecy na skromnym, popękanym balkonie, kiedy upijali się nad jeziorem nad ranem na działce jednego z jego mężczyzn, kiedy wydawało jej się, w krótkich chwilach, że życie nie miało żadnego ciężaru, wystarczyło tylko zamknąć oczy. Ile razy, kiedy zamykał swoje, z głową złożoną na poduszce obok, przystawał pod powiekami nad przepaścią drugich, zwierzęcych źrenic?
– I tyle samo razy tego nie zrobiłeś – odpowiedziała, chcąc go jednocześnie uciszyć; niepokoiła go płytkość jego oddechów, wrażenie, że kolejne słowo zarwie się w połowie i nie wybrzmi do końca, jeśli nie przestanie wysilać z siebie wciąż więcej, zdrapywać ze ścian spłoszonego serca ostatnie zakrzepłości siebie, dopóki nie pozostanie w nim jedynie głucha opustoszałość. Czasami zazdrościła mu tego przekleństwa, bo było namiastką magii, dowodem na to, że jego ciało mogło ją w sobie pomieścić, utrzymać ją w naczyniach żył i nie rozłupać się pod jej naporem. Czasami chciała prosić go, żeby poddał jej tej próbie: żeby pozwolił jej dowiedzieć się przynajmniej, że była tak samo zdolna do jej pomieszczenia, pomimo lichej fizjonomii i kruchych kości, żeby pozwolił jej skosztować jej przynajmniej w jej najgorszej, nieokiełznanej naturze, albo pozwolił jej umrzeć, bo gdyby okazało się, że jest naczyniem ułomnym, byłoby to odkryciem upokarzającym i nieznośnym. Więc może nie chciała wiedzieć tak naprawdę; a on nigdy by się na to nie zgodził i musiałaby go za to kochać i nienawidzić, choć czerwone jamy otwartych ran na jego żebrach powinny przywieść ją do rozsądku.
– Trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbyś, nawet wtedy... – szepnęła, tonem wyraźne próbującym tamować strumień jego słów, zanim ten zdławi się w końcu strachem i wyschnie; łzy ciekły jej po policzkach, a ona nie znajdowała dla niego właściwego pocieszenia, prócz naiwnej czułości. Oboje wiedzieli, że to nie ma znaczenia: żyjące w nim zwierzę nie miało sumienia, choć trzymało jego serce – rozpaczliwie próbowała znaleźć dla niego miękkie, kojące kłamstwa, ale miała wrażenie, że nie potrafiła nawet wypowiedzieć ich z przekonaniem. – Bierzesz wywar – argumentowała więc, sztywno odwołując się znów do rozsądku, bo z nim czuła się pewniej, bo miała wrażenie, że surowa rzeczowość osadzała ją w rzeczywistości i pozwalała jeszcze panować nad motoryką dygoczącego ciała. – Nic się nie wydarzy.
Skrzywiła się z wyraźnym surowym rozgoryczeniem, kiedy próbował jeszcze bronić swojej matki, wyławiając z jej słów ten okruch popełnionej przeciw niej profanacji imienia, jakby nie powiedziała poza tym nic więcej; miała ochotę na niego krzyknąć, ale ustępliwie zagryzała zęby na tej złości, bo musiałaby go tym zapewne doprowadzić do większej gorączki i wycieńczenia, żadne z nich nie miało na to siły ani nerwów, ani czasu. Nie chciała na niego teraz krzyczeć; nienawidziła siebie za to, że to krzyk właśnie zbierał jej się u przedsionka serca, w pierwszej kolejności, jakby zamierzała złością argumentować z widmem śmierci, krzykiem zawrócić bieg krwi, siłą wyrwać go z powrotem w chłodną, trzeźwą rzeczywistość, w której oboje rozumieli, że jego matka była w swoim biernym przyzwoleniu równie podła, co jego ojciec, a on nie mógł umrzeć. Nie rozumiała, jak mógł po tym wszystkim wciąż stawać w jej obronie, wyjaśniać jej błędy, rozgrzeszać ją za każdym razem i jednocześnie winić siebie za rzeczy, które nie były jego winą. Nie rozumiała, jak mógł być dla niej tak dobry i wyrozumiały; nawet dla kogoś, kto krzywdził go przez całe życie, kto wychowywał go przez krzywdę i przez porzucenie; dla każdego, tylko nie dla siebie. Nie potrafiła zrozumieć, jak udało mu się w tym wszystkim nie stracić tej prostodusznej, ciepłej natury; jakim sposobem nie wpadł w podobny obłęd, zamiast tego pozostając, przez wszystkie te lata, tak nieznośnie, uporczywie niezepsuty.
Fiolka zadrżała jej w dłoni; miała wrażenie, że płomień łaskoczący dno szkła wżera się w jej źrenice, więc przymknęła powieki, przełykając z trudem powietrze ciężkie od zapachu krwi i od gęstych, urywanych słów, których nie chciała słyszeć – wyobrażała sobie, że mogłaby pozwolić im po prostu ścieknąć po emaliowanej ściance wraz z przebarwioną wodą, wniknąć w pociemniałe fugi, zastygnąć w skorupę rozcieńczonej krwi, przy której przyklęknie w końcu później, przed jego powrotem do mieszkania, by zdrapać ją z białej powierzchni, przepłukać wraz ze szmatą w wodzie, wyżąć w odpływ, nieusłyszaną; wyobrażała sobie, że mogłaby ją zmyć, tak po prostu, jak zacieki krwi, zanim Safír wróci ze szpitala. Pozwoli sobie ją usłyszeć, tylko raz, we własnym, dławionym płaczu, kiedy on będzie odpoczywał w sterylnym pomieszczeniu; i nigdy później.
– Powiesz mu o tym? – spytała w końcu głucho, odsuwając fiolkę od jego ust, spoglądając na niego rozszerzonym szkłem źrenic zlewających się z pociemniałą tęczówką; nawet teraz, z cierpką rozpaczą, zastanawiała się, czy wolałby, żeby znalazł go Lasse. Wyobrażała sobie, że wiedziałby lepiej, co mu powiedzieć i, przede wszystkim, jak mu wybaczyć. Jesteś rozczarowany, że tu jestem?, chciała go zapytać, ale wiedziała, że głos złamie jej się na strunach, jeśli spróbuje; obawiała się jego odpowiedzi i obawiała się, że mógłby nie odpowiedzieć. – Nigdy nie mówiłeś… – zaczęła, zamiast tego, z trudem odnajdując lepkie, mętne głoski w ustach, w końcu ściągając wargi grymasem bezsilności. Miała wrażenie, że nie ma to żadnego znaczenia; cokolwiek miała mu jeszcze do powiedzenia, którekolwiek z nich. Zastanawiała się, czy to jej wina – czy porzuciła go, nieświadomie, pierwsza; jeszcze wcześniej, na długo wcześniej. Czy kochała go za mało albo źle; czy mogła temu zapobiec, jeszcze wtedy, kiedy dopiero próbowali odnaleźć siebie na nowo albo wcześniej, jeszcze zanim znaleźli odwagę, żeby uciec.
Zbroczona woda skapywała jej z rękawa na podłogę, kiedy zatrzymał ją jeszcze w drzwiach nierównym szeptem; spojrzała na niego, przez wąską przestrzeń łazienki, gęste powietrze, przez cichy odgłos kropel rozbijających się o podłogę, przez wrażenie, że gdzieś po drodze się zgubili, może nigdy nawet nie trzymał jej dłoni, może sama nie trzymała go wystarczająco kurczowo. Uśmiechała się, w minione święta, do płomienia żarzącego się w jego pijanych źrenicach, a jego być może już wtedy przy niej nie było, był gdzieś daleko – gdzieś pomiędzy rzeczami, o których nie mówił; i było ich więcej niż jedna zatajona przed nią miłość, jeszcze więcej.
Kiwnęła głową w cichej zgodzie; i zawahała się, zatrzymana w progu, przełykając słabość.
– A ty?
zt
– I tyle samo razy tego nie zrobiłeś – odpowiedziała, chcąc go jednocześnie uciszyć; niepokoiła go płytkość jego oddechów, wrażenie, że kolejne słowo zarwie się w połowie i nie wybrzmi do końca, jeśli nie przestanie wysilać z siebie wciąż więcej, zdrapywać ze ścian spłoszonego serca ostatnie zakrzepłości siebie, dopóki nie pozostanie w nim jedynie głucha opustoszałość. Czasami zazdrościła mu tego przekleństwa, bo było namiastką magii, dowodem na to, że jego ciało mogło ją w sobie pomieścić, utrzymać ją w naczyniach żył i nie rozłupać się pod jej naporem. Czasami chciała prosić go, żeby poddał jej tej próbie: żeby pozwolił jej dowiedzieć się przynajmniej, że była tak samo zdolna do jej pomieszczenia, pomimo lichej fizjonomii i kruchych kości, żeby pozwolił jej skosztować jej przynajmniej w jej najgorszej, nieokiełznanej naturze, albo pozwolił jej umrzeć, bo gdyby okazało się, że jest naczyniem ułomnym, byłoby to odkryciem upokarzającym i nieznośnym. Więc może nie chciała wiedzieć tak naprawdę; a on nigdy by się na to nie zgodził i musiałaby go za to kochać i nienawidzić, choć czerwone jamy otwartych ran na jego żebrach powinny przywieść ją do rozsądku.
– Trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbyś, nawet wtedy... – szepnęła, tonem wyraźne próbującym tamować strumień jego słów, zanim ten zdławi się w końcu strachem i wyschnie; łzy ciekły jej po policzkach, a ona nie znajdowała dla niego właściwego pocieszenia, prócz naiwnej czułości. Oboje wiedzieli, że to nie ma znaczenia: żyjące w nim zwierzę nie miało sumienia, choć trzymało jego serce – rozpaczliwie próbowała znaleźć dla niego miękkie, kojące kłamstwa, ale miała wrażenie, że nie potrafiła nawet wypowiedzieć ich z przekonaniem. – Bierzesz wywar – argumentowała więc, sztywno odwołując się znów do rozsądku, bo z nim czuła się pewniej, bo miała wrażenie, że surowa rzeczowość osadzała ją w rzeczywistości i pozwalała jeszcze panować nad motoryką dygoczącego ciała. – Nic się nie wydarzy.
Skrzywiła się z wyraźnym surowym rozgoryczeniem, kiedy próbował jeszcze bronić swojej matki, wyławiając z jej słów ten okruch popełnionej przeciw niej profanacji imienia, jakby nie powiedziała poza tym nic więcej; miała ochotę na niego krzyknąć, ale ustępliwie zagryzała zęby na tej złości, bo musiałaby go tym zapewne doprowadzić do większej gorączki i wycieńczenia, żadne z nich nie miało na to siły ani nerwów, ani czasu. Nie chciała na niego teraz krzyczeć; nienawidziła siebie za to, że to krzyk właśnie zbierał jej się u przedsionka serca, w pierwszej kolejności, jakby zamierzała złością argumentować z widmem śmierci, krzykiem zawrócić bieg krwi, siłą wyrwać go z powrotem w chłodną, trzeźwą rzeczywistość, w której oboje rozumieli, że jego matka była w swoim biernym przyzwoleniu równie podła, co jego ojciec, a on nie mógł umrzeć. Nie rozumiała, jak mógł po tym wszystkim wciąż stawać w jej obronie, wyjaśniać jej błędy, rozgrzeszać ją za każdym razem i jednocześnie winić siebie za rzeczy, które nie były jego winą. Nie rozumiała, jak mógł być dla niej tak dobry i wyrozumiały; nawet dla kogoś, kto krzywdził go przez całe życie, kto wychowywał go przez krzywdę i przez porzucenie; dla każdego, tylko nie dla siebie. Nie potrafiła zrozumieć, jak udało mu się w tym wszystkim nie stracić tej prostodusznej, ciepłej natury; jakim sposobem nie wpadł w podobny obłęd, zamiast tego pozostając, przez wszystkie te lata, tak nieznośnie, uporczywie niezepsuty.
Fiolka zadrżała jej w dłoni; miała wrażenie, że płomień łaskoczący dno szkła wżera się w jej źrenice, więc przymknęła powieki, przełykając z trudem powietrze ciężkie od zapachu krwi i od gęstych, urywanych słów, których nie chciała słyszeć – wyobrażała sobie, że mogłaby pozwolić im po prostu ścieknąć po emaliowanej ściance wraz z przebarwioną wodą, wniknąć w pociemniałe fugi, zastygnąć w skorupę rozcieńczonej krwi, przy której przyklęknie w końcu później, przed jego powrotem do mieszkania, by zdrapać ją z białej powierzchni, przepłukać wraz ze szmatą w wodzie, wyżąć w odpływ, nieusłyszaną; wyobrażała sobie, że mogłaby ją zmyć, tak po prostu, jak zacieki krwi, zanim Safír wróci ze szpitala. Pozwoli sobie ją usłyszeć, tylko raz, we własnym, dławionym płaczu, kiedy on będzie odpoczywał w sterylnym pomieszczeniu; i nigdy później.
– Powiesz mu o tym? – spytała w końcu głucho, odsuwając fiolkę od jego ust, spoglądając na niego rozszerzonym szkłem źrenic zlewających się z pociemniałą tęczówką; nawet teraz, z cierpką rozpaczą, zastanawiała się, czy wolałby, żeby znalazł go Lasse. Wyobrażała sobie, że wiedziałby lepiej, co mu powiedzieć i, przede wszystkim, jak mu wybaczyć. Jesteś rozczarowany, że tu jestem?, chciała go zapytać, ale wiedziała, że głos złamie jej się na strunach, jeśli spróbuje; obawiała się jego odpowiedzi i obawiała się, że mógłby nie odpowiedzieć. – Nigdy nie mówiłeś… – zaczęła, zamiast tego, z trudem odnajdując lepkie, mętne głoski w ustach, w końcu ściągając wargi grymasem bezsilności. Miała wrażenie, że nie ma to żadnego znaczenia; cokolwiek miała mu jeszcze do powiedzenia, którekolwiek z nich. Zastanawiała się, czy to jej wina – czy porzuciła go, nieświadomie, pierwsza; jeszcze wcześniej, na długo wcześniej. Czy kochała go za mało albo źle; czy mogła temu zapobiec, jeszcze wtedy, kiedy dopiero próbowali odnaleźć siebie na nowo albo wcześniej, jeszcze zanim znaleźli odwagę, żeby uciec.
Zbroczona woda skapywała jej z rękawa na podłogę, kiedy zatrzymał ją jeszcze w drzwiach nierównym szeptem; spojrzała na niego, przez wąską przestrzeń łazienki, gęste powietrze, przez cichy odgłos kropel rozbijających się o podłogę, przez wrażenie, że gdzieś po drodze się zgubili, może nigdy nawet nie trzymał jej dłoni, może sama nie trzymała go wystarczająco kurczowo. Uśmiechała się, w minione święta, do płomienia żarzącego się w jego pijanych źrenicach, a jego być może już wtedy przy niej nie było, był gdzieś daleko – gdzieś pomiędzy rzeczami, o których nie mówił; i było ich więcej niż jedna zatajona przed nią miłość, jeszcze więcej.
Kiwnęła głową w cichej zgodzie; i zawahała się, zatrzymana w progu, przełykając słabość.
– A ty?
zt