:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard
3 posters
Lasse Nørgaard
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Czw 29 Gru - 2:23
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
03.02.2001
Ostatnie tygodnie spędził, rozmyślając o pustych miejscach. Najpierw były ciemne, martwe lasy, potem świątynie pozbawione wiernych, pełne za to grobowców, którym brakowało ciał; potem przyszły pokoje — wszystkie odarte z nazw, choć znajome, pomieszczenia o koszmarne długich ścianach wyciągniętych aż ku sklepieniom nieba, kiedyś pełne ciężkich mebli, kieliszków i owalnych luster, teraz przypominały opustoszałe szuflady skrzypiące beznadziejnie pod naporem śródręcza. Brak był zaskakująco głośny jak na coś, co swojej istocie nie powinno być — w pokojach nie było Safíra, a jego nieobecność nigdy wcześniej nie wydawała się mu aż tak oczywista, bo gdy brakło mebli i zasłon, nie było już za czym się schować. Lasse wychylał więc głowę przez okno mieszkania Irene i próbował wypełnić tamtą nicość odgłosami ulicy, jakby miał nadzieję, że jeżeli usłyszy wystarczająco dużo obcych rozmów, śmiechów i przekleństw, będzie zdolny upleść z nich wszystkich jego głos. Każdy wieczór był podobny — pusty pokój, migrena i płytki sen. Dopiero wtedy przychodził dom. Piękny dom o gołych podłogach; długie korytarze pozbawione drzwi. W koszmarach wydawało mu się, że szuka wśród komnat babki, ale za każdym razem znajdywał tylko swój portret wiszący samotnie nad schodami. Mleczno różowa plama wystająca znad kołnierza białej koszuli. Nie miał twarzy i nie miał rodziny. Być może nikt nie znał się na pustce tak, jak człowiek z dziurą w sercu. Ta dziura natomiast — o czym Lasse przekonał się, codziennie rano podnosząc się z łóżka — ważyła trzy razy więcej niż wszystko to, co kiedyś tkwiło w jej miejscu.
Żył z tym ciężarem, wraz z nim cały Midgard. Zima pozbawiła świat koloru, a może to on przestał widzieć jego ślady, podobnie jak przestał zauważać daty w kalendarzu i wschodzące słońce. Jego własny pusty świat stał się szarym ciągiem brukowych kostek, burym śniegiem oblepiającym krawężniki jak przebrzydła narośl. Miasto pokryło się opryszczką, fasady kamienic popękały jak sucha skóra, a oni utknęli w jednej z tych otwartych ran, sami i smutni. Rzadko bywał w swoim mieszkaniu, w innych miejscach nie było go wcale — spędził ten czas w bezładzie, między swoimi książkami, pod czujnym wzrokiem Irene, która codziennie oglądała jego siniaki i kazała jeść śniadania. Stała nad nim, drobny dyktator z jasnymi włosami splecionymi w supeł na karku i śledziła ospałe ruchy jego widelca z precyzją, na którą nigdy nie zdobyła się jego matka. Jedzenie było kwestią przetrwania, a rodzice pokroju Dagmar i Isaka nie zajmowali się przetrwaniem; wierzyli w rzeczy większe niż podstawowe potrzeby, w bogów, w tradycję i w naukę, w polerowane podłogi domu, za którym ich syn nigdy nie powinien był tęsknić. Nie wyjdziemy stąd, dopóki nie skończysz — mówiła przyjaciółka jej łagodna twarz opleciona kosmykami papierosowego dymu jak portret w srebrnej ramie. Czasem czul się przy nie jak bezbronny przedszkolak, chorowite dziecko wciśnięte w kąt białego szpitala. Wcale nie miał ochoty, nigdy nie miał ochoty jeść (ani spać, ani wychodzić z domu, ani patrzeć przez okno i myśleć, że kiedyś wszystko będzie dobrze), kiedy strach pęczniał w jego żyłach jak zaraza. Wcale nie miał ochoty próbować (ani tego ciągnąć, ani się starać, ani dalej kłamać), ale Irene chodziła rano do piekarni i robiła mu kawę, a w przerwach udawała, że wcale nie jest jej go żal, choć pierwszej nocy opowiedział jej każdą scenę ostatnich tragedii. Kocham go mówił jej, a on kiwała głową. Jego miłość żyła z nimi w tym ciasnym mieszkaniu jak duch — w porozrywanych kopertach i listach chowanych pod poduszką, w ciemnozielonym swetrze, w którym Lasse zwykł sypiać i w zapalniczce, której nie umiał poprawnie używać, a mimo to nadal nosił ją w kieszeni płaszcza. Cala ta tęsknota oblepiła jego życie jak szadź.
Nadszedł luty, choć nikt o niego nie pytał, choć jego przyjaciółka zamykała mieszkanie na klucz. Wpełzł do środka przez szparę nad progiem. A więc luty, więc kolejny koniec niekończącej się zimy; a więc zmęczony wzrok wbity w końcu w naścienny zegar, szczere zaskoczenie rozświetlające twarz, gdy okazało się, że wskazówki znów się ruszają. Od tamtej upiornej nocy minęła godzina a może kilka tygodni — jeszcze więcej czasu od kłótni z Idą i krzyku Dahlii, od wiadomości Kasandry, która grała co dzień w jego głowie jak potworna audycja radiowa. Tyv porwała ostatni utęskniony list — napisany na stronie wyrwanej z podręcznika, mrowisko zamaszystych, wąskich liter i kilku płaczliwych obietnic. Miał dość pustych pokoi i własnych koszmarów. Musiał już iść.
Znajoma kamienica przyglądała mu się z wyrzutem. Był środek nocy, być może nie spodziewała się gości, w szczególności nie spodziewała się jego. Patrzyli na siebie jak para skłóconych znajomych — on z zadartą głową, ona pełna ciemnych okien i skrzypiących schodów. Przed wyjściem, Irene poprawiła mu włosy, sczesując z oczu zakręcone, mysie kosmyki, a on niechętnie spojrzał w lustro. Powinien wyglądać gorzej — myślał, jego twarz tymczasem wydawała się zdrowsza i schludniejsza niż miesiąc temu, większość siniaków zbladła całkowicie, zostawiając jedynie kilka żółtawych śladów na brzuchu; ubrany znów w swoje czernie i kaszmiry zamiast w powyciągane bluzy przyjaciółki przypominał kogoś, komu rodzice mogliby uwierzyć, gdyby zechciał się bronić — tego samego syna, któremu pozwolili na samodzielność. Musiał odczekać pięć minut i zapalić dwa papierosy, nim w końcu zdobył się na wejście do środka.
— Saf — szepnął, gdy drzwi do mieszkania się uchyliły, wpuszczając w czerń korytarza pojedynczy pion ciepłego światła. Kilka chwil stał tak, nieruchomy, oparty skronią o framugę, z parą ciemnych oczu wbitych w jego twarz, w połowie nadal pożartą przez cień. Wydawało mu się, że tęskni do niego jeszcze głębiej, jeszcze hałaśliwiej, teraz kiedy znów go widział. Był gotów przejąć to wszystko we własne dłonie — czuły obrys jego profilu, zielony odcień jego oczu, ton jego głosu, kiedy żartował, a jego uśmiech przebłyskiwał triumfalnym zadowoleniem. Przypomniał sobie, jak krzywdząca była katastrofa, w której się znaleźli, jak bezduszny był osąd Dahlii i żądania Kasandry; przypomniał sobie, że nie zrobili niczego złego, choć przecież nocami wstyd chwytał go za gardło i nie puszczał aż do rana. — Tęskniłem. Winda znowu się zepsuła. — Miał wrażenie, że jego głos brzmi słabo i ochryple, a wszystko to, co przez ostatnie tygodnie planował mu powiedzieć, ugrzęzło gdzieś na dnie jego żołądka. Uśmiechnął się lekko, nim szybkim ruchem wsunął się w ciepło znajomego mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Nie dał mu przestrzeni na reakcje, nie pozwolił odpowiedzieć — ułożył dłoń na jego karku i przyciągnął do siebie, zostawiając na ustach ślad głębokiego, długiego pocałunku. Jego uczuciom bezustannie brakowało delikatności, jego miłość bywała zbyt głośna i gwałtowna; bal się, że pewnego dnia wyhoduje zęby. Teraz jednak Safír był ciepły i bezpieczny; pachniał pozostałością papierosów i swoich perfum nadal wplątanych w ciemne włosy, jego oddech łaskotał go w wargi, a Lasse chciał skulić się we wgłębieniu jego obojczyka, przedostać głęboko pod sierpowate sklepienia jego żeber i zostać tam tak długo, aż to wszystko się skończy. — Powinniśmy byli zostać na tamtej wsi.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sro 4 Sty - 22:30
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nie mógł wypłukać spod powiek własnej śmierci – karminowego odcienia krwi, która wypływała spod żeber, barwiąc wystygłą wodę, powoli przelewającą się przez krawędź wanny; wyrazu twarzy przyjaciółki, gdy pochyliła się nad nim, sięgając do wybladłego policzka tak ostrożnie, jakby mógł zapaść się pod jej dotykiem; fantomowego bólu, jaki zakradał się pod skórę i puchł w objęciach trzewi, wybudzając go dusznością zlepionych posoką płuc, które próbował rozedrzeć własnymi palcami, przykurczony na brzegu materaca, dopóki Abigel nie kucała obok, ostrożnie unosząc jego dłonie do swoich ust, tak jak robiła to matka. Nie zauważał, kiedy siostra wchodziła i wychodziła z jego mieszkania – w jego oczach, zmętniałych winietą chorobowej stagnacji, przypominała ducha, który, podobnie jak on, uwiązł pomiędzy światami, niezdolny przynależeć do żadnego z nich; był pewien, że jego serce zatrzymało się pod ciasnym skurczem osierdzia, a kiedy znów zaczęło bić, poruszało się już wedle innej agogiki – puls sunął przez jego ciało wolniej, krew przerzedziła się pod grubym kapturem skrzepów, które powoli kształtowały się zaróżowionymi smugami blizn, a on czuł się, jakby powrócił do własnego ciała po długiej nieobecności, w trakcie której ktoś przestawił wszystkie kości o centymetr w prawą stronę, tak, by nieustannie potykał się o wystające szpule kręgosłupa i zgubił emocje, które tkwiły pod sklepieniem obojczyków, wetknięte tam jak monety w szczeliny drewnianego linoleum. Zapominał o potrzebach własnych trzewi, bo te wydawały mu się przywidzeniem, niezakotwiczonym dłużej w zawiasach jego stawów, poza krótkimi spacerami w towarzystwie Otso, nie ruszał się z łóżka, leżąc ze wzrokiem błądzącym pośród krakelury spękanego sufitu, jakby w labiryncie odpryskującego tynku spodziewał się odnaleźć jakieś wyjście, a przy tym wszystkim trudniej było mu się uśmiechać, bo wszystkie mięśnie sprawiały wrażenie zdrętwiałych i mrowiły za każdym razem, gdy się poruszał – Sohvi spytała go, dlaczego był sam, a on potrafił myśleć tylko o cienkiej, błękitnej kopercie, którą Tyv pozostawił na parapecie; wyobrażał sobie, że w tym momencie śmierć odwróciła głowę w jego stronę i rozluźniła uścisk dłoni, jakby próbowała powiedzieć idź do domu, ktoś na ciebie czeka, jakby od początku chciała pozwolić mu uciec.
Miniona pełnia uświadomiła go, że nigdy nie zdoła pozbyć się zwierzęcia, które żyło głęboko w jego piersi – czuł je teraz wyraźniej, każdy ruch uciśnionego człowieczeństwem ciała, chrobot pazurów o kostną tarczę łopatek, niecierpliwy warkot rezonujący pod czaszką echem wciąż tłumionego strachu; nie nawiązywał kontaktu wzrokowego w lustrach w obawie, że prawdziwa natura przebłyśnie przez zieleń jego tęczówek – za każdym razem, kiedy mówił ja, wykluczał w słowach stworzenie, którego skowyt stawał się coraz głośniejszy, jakby wycie rezonowało na strunach jego własnej krtani. Wypierał spod skroni świadomość, że wilk, który co miesiąc rozrywał staturę jego kręgosłupa, zajmował także fragment jego duszy – nie potrafił wyciągnąć ku niemu ręki i pozwolić, by obwąchał drżące dłonie, nie rzucał mu ochłapów z własnego stołu, nie głaskał zmierzwionego futra, próbując uczynić je piękniejszym niż w rzeczywistości; kiedy leżał na szpitalnym łóżku, ze szwami uwierającymi przy każdym, płytkim oddechu, potrafił jednak myśleć tylko o swoim ojcu i podwórkowym owczarku, którego przywiązywał na łańcuchu do spróchniałej budy, dopóki ten nie zaczął rdzewieć, przedzierając się zakażeniem na rozjątrzoną, przetartą na szyi skórę – jego wycie towarzyszyło mu przez połowę dzieciństwa, aż stało się równie monotonne co szeleszczący między drzewami wiatr i odgłos kłód żarzących się w kominku, lecz pamiętał, że nocą, kiedy pies po raz pierwszy się nie odezwał, nie mógł zasnąć, więc wyszedł na dwór w samej piżamie, rozmakając skarpetki na świeżej warstwie śniegu. Owczarek leżał martwy, a on schował się w budzie obok niego, dopóki nad ranem nie obudził go krzyk – ten przerażony, należący do matki i ten gniewny, nierozłączny z napiętą krtanią ojca; odkrztuszał własne błędy wraz z dreszczami przezierającej ciało gorączki i chociaż dwadzieścia dwa lata później był przekonany, że zapomniał o tym zupełnie, nagle pomyślał, że jeśli nie zaopiekuje się zwierzęciem, które wyło w jego własnej piersi, w końcu umrze razem z nim, tak jak powinien był zrobić jako dziecko. Łzy uwierały go w gardle, kiedy przełykał ślinę.
Nie spał tej nocy – obracał w dłoniach list, którego treść dawno już wypaliła mu się pod czaszką (nie chcesz, by Twoje poczynania rozpoczęły przedwczesny Ragnarök, podobno wczoraj wypowiedział te słowa przez sen), zastanawiając się, czy wszystko, co przepowiedziała mu Irene, było prawdą – nie miał prawa obejmować Lasse tak, jakby mógł zatrzymać go przy sobie, nie powinien więcej składać mu obietnic, które pozostawiały smak czułego pocałunku, tłumił w sobie potrzebę, by za nim tęsknić; był mężczyzną, którego można było kochać jedynie na przekór własnemu życiu – sądził, że zdążył nauczyć się bycia opuszczonym. Serce, wbrew woli rozsądku, zabiło tymczasem szybciej, pobudzone spostrzegawczością sobaczych zmysłów – rozpoznał go już w sposób, w jaki wchodził po schodach, stukając końcem laski o brzeg kamiennych stopni, przez ciche westchnienie przed ostatnim haustem papierosa i nieodłączny zapach czarnego oleandra. Schował kopertę pod twardy materac łóżka, przechodząc do salonu, gdzie brzeg drewnianego blatu wgryzł się przyjemnie w jego lędźwie, oferując potrzebne wsparcie obolałego ciała – przez chwilę, ledwie kilka sekund pomiędzy echem ostatniego kroku, a cichym zgrzytem uciśniętej klamki, wyobraził sobie życie, które mogli tu wieść: słońce wpadające śreżogą przez rozchylone firanki, zapach świeżego pieczywa i czułość, która, nakryta ledwie cienkim, nieprzewiązanym w pasie szlafrokiem, lgnęła do ciała ciepłem, pozwalającym pozostawić okna uchylone nawet w samym środku zimy. Nie wiedział, ile z tego mógłby mu jeszcze zaoferować – ostatnio trudno było mu nawet wypełnić filiżankę kawą, bo dłonie trzęsły mu się bardziej, niż pamiętał (to przez papierosy, powtarzał na głos, chociaż przebywał w mieszkaniu sam i wiedział, że to nieprawda); jego ciało uginało się pod ciężarem własnej duszy.
Wiedział, że to on już kilka minut temu, zanim zdążył uchylić drzwi do kamienicy, lecz kiedy Lasse przystanął w progu, opierając ramię o twardy pień framugi, nie potrafił uwierzyć, że widział go naprawdę – minęły zaledwie dwa tygodnie, tymczasem poczuł się, jakby minęły lata i kiedy uchylił usta, nie dobył się z nich żaden głos, choć te poruszyły się na kształt jego imienia; jak mógł zakochać się tak bezmyślnie, krótkowzrocznie i nieżyciowo? Nie miało to znaczenia, bo mężczyzna przysunął się do niego szybciej, niż zdążył odtworzyć w pamięci obrys jego twarzy (czy zawsze miał oczy w tym samym odcieniu?) i ciepło jego ramion zaplotło się na karku, wargi rozchyliły się w odruchowym, niecierpliwym pocałunku, w którym drżała cała jego tęsknota, cały żal i niedowierzanie. Stół zachrobotał cicho, odsuwając się powoli, gdy oparł o niego lędźwie, z trudem tłumiąc przycichły jęk, gdy rozlane wzdłuż żeber siniaki przypomniały o sobie uciskiem tępego bólu – wbrew sobie, odsunął powoli głowę, a jego spojrzenie, choć pełne ulgi, wydawało się połyskiwać cienką mielizną wilgoci, usta rozkurczać się z uśmiechu, świadome swej niesubordynacji.
– Nie możemy dłużej udawać – odparł w końcu, lecz głos miał tak cichy i przytłumiony, że sprawiał wrażenie, jakby bolało go każde drgnienie krtani. – To dla ciebie zbyt ryzykowne… być tu ze mną. Nie mogę żyć ze świadomością, że ciągle cię narażam. – prawie nie słyszał własnych słów; miał ochotę nachylić się ku niemu i pocałować go raz jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, dopóki im obu nie starczyłoby tchu – gdyby to zrobił, nigdy nie uwierzyłby we własny rozsądek.
Miniona pełnia uświadomiła go, że nigdy nie zdoła pozbyć się zwierzęcia, które żyło głęboko w jego piersi – czuł je teraz wyraźniej, każdy ruch uciśnionego człowieczeństwem ciała, chrobot pazurów o kostną tarczę łopatek, niecierpliwy warkot rezonujący pod czaszką echem wciąż tłumionego strachu; nie nawiązywał kontaktu wzrokowego w lustrach w obawie, że prawdziwa natura przebłyśnie przez zieleń jego tęczówek – za każdym razem, kiedy mówił ja, wykluczał w słowach stworzenie, którego skowyt stawał się coraz głośniejszy, jakby wycie rezonowało na strunach jego własnej krtani. Wypierał spod skroni świadomość, że wilk, który co miesiąc rozrywał staturę jego kręgosłupa, zajmował także fragment jego duszy – nie potrafił wyciągnąć ku niemu ręki i pozwolić, by obwąchał drżące dłonie, nie rzucał mu ochłapów z własnego stołu, nie głaskał zmierzwionego futra, próbując uczynić je piękniejszym niż w rzeczywistości; kiedy leżał na szpitalnym łóżku, ze szwami uwierającymi przy każdym, płytkim oddechu, potrafił jednak myśleć tylko o swoim ojcu i podwórkowym owczarku, którego przywiązywał na łańcuchu do spróchniałej budy, dopóki ten nie zaczął rdzewieć, przedzierając się zakażeniem na rozjątrzoną, przetartą na szyi skórę – jego wycie towarzyszyło mu przez połowę dzieciństwa, aż stało się równie monotonne co szeleszczący między drzewami wiatr i odgłos kłód żarzących się w kominku, lecz pamiętał, że nocą, kiedy pies po raz pierwszy się nie odezwał, nie mógł zasnąć, więc wyszedł na dwór w samej piżamie, rozmakając skarpetki na świeżej warstwie śniegu. Owczarek leżał martwy, a on schował się w budzie obok niego, dopóki nad ranem nie obudził go krzyk – ten przerażony, należący do matki i ten gniewny, nierozłączny z napiętą krtanią ojca; odkrztuszał własne błędy wraz z dreszczami przezierającej ciało gorączki i chociaż dwadzieścia dwa lata później był przekonany, że zapomniał o tym zupełnie, nagle pomyślał, że jeśli nie zaopiekuje się zwierzęciem, które wyło w jego własnej piersi, w końcu umrze razem z nim, tak jak powinien był zrobić jako dziecko. Łzy uwierały go w gardle, kiedy przełykał ślinę.
Nie spał tej nocy – obracał w dłoniach list, którego treść dawno już wypaliła mu się pod czaszką (nie chcesz, by Twoje poczynania rozpoczęły przedwczesny Ragnarök, podobno wczoraj wypowiedział te słowa przez sen), zastanawiając się, czy wszystko, co przepowiedziała mu Irene, było prawdą – nie miał prawa obejmować Lasse tak, jakby mógł zatrzymać go przy sobie, nie powinien więcej składać mu obietnic, które pozostawiały smak czułego pocałunku, tłumił w sobie potrzebę, by za nim tęsknić; był mężczyzną, którego można było kochać jedynie na przekór własnemu życiu – sądził, że zdążył nauczyć się bycia opuszczonym. Serce, wbrew woli rozsądku, zabiło tymczasem szybciej, pobudzone spostrzegawczością sobaczych zmysłów – rozpoznał go już w sposób, w jaki wchodził po schodach, stukając końcem laski o brzeg kamiennych stopni, przez ciche westchnienie przed ostatnim haustem papierosa i nieodłączny zapach czarnego oleandra. Schował kopertę pod twardy materac łóżka, przechodząc do salonu, gdzie brzeg drewnianego blatu wgryzł się przyjemnie w jego lędźwie, oferując potrzebne wsparcie obolałego ciała – przez chwilę, ledwie kilka sekund pomiędzy echem ostatniego kroku, a cichym zgrzytem uciśniętej klamki, wyobraził sobie życie, które mogli tu wieść: słońce wpadające śreżogą przez rozchylone firanki, zapach świeżego pieczywa i czułość, która, nakryta ledwie cienkim, nieprzewiązanym w pasie szlafrokiem, lgnęła do ciała ciepłem, pozwalającym pozostawić okna uchylone nawet w samym środku zimy. Nie wiedział, ile z tego mógłby mu jeszcze zaoferować – ostatnio trudno było mu nawet wypełnić filiżankę kawą, bo dłonie trzęsły mu się bardziej, niż pamiętał (to przez papierosy, powtarzał na głos, chociaż przebywał w mieszkaniu sam i wiedział, że to nieprawda); jego ciało uginało się pod ciężarem własnej duszy.
Wiedział, że to on już kilka minut temu, zanim zdążył uchylić drzwi do kamienicy, lecz kiedy Lasse przystanął w progu, opierając ramię o twardy pień framugi, nie potrafił uwierzyć, że widział go naprawdę – minęły zaledwie dwa tygodnie, tymczasem poczuł się, jakby minęły lata i kiedy uchylił usta, nie dobył się z nich żaden głos, choć te poruszyły się na kształt jego imienia; jak mógł zakochać się tak bezmyślnie, krótkowzrocznie i nieżyciowo? Nie miało to znaczenia, bo mężczyzna przysunął się do niego szybciej, niż zdążył odtworzyć w pamięci obrys jego twarzy (czy zawsze miał oczy w tym samym odcieniu?) i ciepło jego ramion zaplotło się na karku, wargi rozchyliły się w odruchowym, niecierpliwym pocałunku, w którym drżała cała jego tęsknota, cały żal i niedowierzanie. Stół zachrobotał cicho, odsuwając się powoli, gdy oparł o niego lędźwie, z trudem tłumiąc przycichły jęk, gdy rozlane wzdłuż żeber siniaki przypomniały o sobie uciskiem tępego bólu – wbrew sobie, odsunął powoli głowę, a jego spojrzenie, choć pełne ulgi, wydawało się połyskiwać cienką mielizną wilgoci, usta rozkurczać się z uśmiechu, świadome swej niesubordynacji.
– Nie możemy dłużej udawać – odparł w końcu, lecz głos miał tak cichy i przytłumiony, że sprawiał wrażenie, jakby bolało go każde drgnienie krtani. – To dla ciebie zbyt ryzykowne… być tu ze mną. Nie mogę żyć ze świadomością, że ciągle cię narażam. – prawie nie słyszał własnych słów; miał ochotę nachylić się ku niemu i pocałować go raz jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, dopóki im obu nie starczyłoby tchu – gdyby to zrobił, nigdy nie uwierzyłby we własny rozsądek.
Lasse Nørgaard
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sob 14 Sty - 22:29
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Przesiadywał w kuchni Irene, wspierając łokcie na krawędzi małego stolika, jego blat rozdrapany niczym dziecięce kolana, pełen śladów po życiu wżartym za płytki cudzych paznokci. Okna były nieszczelne, podłogi zimne, ściany zbyt cienkie, bo mieszkanie jego przyjaciółki było w rzeczywistości jedynie fragmentem wielkiego apartamentu oddzielonym od reszty swojego ciała dyktą. Wysokie sufity pełne były odgłosów sąsiadów, pełne ich wody w rurach, pełne szybkich kroków ich dzieci; wieczorami, gdy Irene siedziała w sypialni nachylona nad książką, on nasłuchiwał rozmów pary mieszkającej piętro wyżej, gdzieś w samym kacie wąskiej kuchni, gdzieś w załamaniu świata schowanego w punkcie łączącym dwie ściany. Musieli być młodzi lub mieć młode głosy. Kobieta często się śmiała, mężczyzna wołał na nią po fińsku Muru ze śpiewnym, wschodnim akcentem. Czasem rozmawiali o swoich dniach, o porcie północnym, rybach i piekarni nieopodal starego miasta, czasem wspominali coś o Rakel albo Jakobie, czasem słuchali radia, co jakiś czas rzucając coś żartobliwego w języku, którego nie potrafił zrozumieć. Lasse zamykał oczy i wyobrażał ich sobie w tamtej kuchni ponad jego głową, w tym małym świecie na styku ścian — ciepłe światło lampy i stare blaty, dwie doniczki z ziołami, gliniany kubek z rysunkiem drozda; widział twarz tamtej kobiety, ładną, okrągłą i piegowatą, mocne dłonie jej męża poprawiające wełniany sweter, który zsunął się jej z ramienia. Lubił wyobrażać sobie ich szczęście takim, jakim je słyszał — zmącone i surowe, zamknięte w zbyt cienkich ścianach, klejące się między nimi jak gęsty, gryczany miód. Siedział przy podrapanym stole niemal w ciemności, strzepując popiół z papierosa do szklanej popielniczki, ubrany w pasiastą bluzę Irene i jej przetarte na kolanach spodnie i myślał, że to niesprawiedliwe. Za długie włosy zawijały się już pod podbródkiem i wpadały do oczu, jaskrawe indygo oczu przygasło jak wyblakły, świąteczny obrus, a on nie mógł przestać myśleć o tym, że jego miłość nigdy nie miała prawa być taka głośna, jego miłości nie powinien był słyszeć nikt w mieszkaniu pod nim. Jego miłość zamykała się teraz w kopertach, znajomym piśmie kochanej ręki. Czytał listy w kółko i w kółko, uczył się ich na pamięć, a potem wyobrażał sobie, że para nad jego głową powtarza je na głos, śmiejąc się i całując się w czoła nieopodal przyciszonego radia. Tęsknie do ciebie — czytała mu kobieta, a on chciał płakać; martwię się o ciebie — dodawał jej mąż, a Lasse podwijał kolana pod brodę i kulił się na kuchennym krześle, płacząc w poprzedzierane spodnie swojej przyjaciółki. Już dobrze, nie płacz, już dobrze, Lasse, musisz się położyć, zrobię ci herbatę. Ale nie dopijał żadnej z herbat, a gdy się kładł, sen nigdy nie chciał przyjść.
Bolało go serce, gdy zmuszał je do bicia. Leżał na brzuchu, przyciskając policzek do prześcieradła i próbował nie myśleć o tym, że go tu nie ma, ale bez przerwy wracał do niego duch jego obecności — ciepło drugiego ciała nachylającego się nad nim, pocałunek zostawiany na odkrytym karku i między łopatkami. Nie znam się w ogóle na poezji, ale to chyba dosyć oklepane twierdzić, że miłość jest w sercu — mówił kiedyś, jakiegoś lipcowego wieczora, kiedy leżeli na kocu rozłożonym w jego ogrodzie; Safír trzymał nad głową jeden z ulubionych tomików Idy (obity w białą skórę zdobioną bukietami pozłacanych kwiatów, dzieło którejś z tych smutnych, pięknych poetek, które zwykle kończyły życia, rzucając się do wody) i ze ściągniętymi w namyśle brwiami odczytywał wers o zakochanej dziewczynie. Jest tyle innych miejsc. Można byłoby ją wsadzić pod język albo schować między łopatkami. Spodobał mu się ten pomysł, więc potem prosił, żeby go tam całował, zawsze parzystą ilość razy. Na wszelki wypadek. Teraz wyśnione pocałunki kończyły się zawsze na jednym, a w dłuższe noce na trzech. Wiec Lasse płakał i wstydził się tego płaczu. Irene kupowała bułki na śniadanie, a on wiedział, że musi zjeść chociaż jedną, żeby przyjaciółka nie zamartwiła się na śmierć. A przecież nic nie smakuje, kiedy tęskni się tak bardzo, nawet czekoladowe torty z wiśniami i gin z różanym tonikiem, nawet kaczka w jabłkach, którą Hilda co roku piekła na święta. Nic nie miało smaku, wszystko pachniało podobnie — tylko zielony sweter nadal nosił w sobie zapach Safíra.
Pocałował go, bo bał się, że jeżeli nie zrobi tego wystarczająco szybko, on zniknie w cieniu i już nigdy nie będą tak blisko, jak powinni. Widok jego twarzy rozbudził w nim wszystkie te zmysły, które przez ostatnie tygodnie tępiły się i obumierały. Nie sądził wcześniej, że mógłby tak w kimś przepaść, bo wcześniej jego zauroczenia przypominały raczej gulę w gardle, a nie tęsknotę schowaną między łopatkami. Nie rozumiał miłości, dopóki ta do niego nie przyszła, uśmiechając się do niego uprzejmie w progu gabinetu doktor Fenrisdóttir. Wiedział, że przyglądał się nastoletnimi oczami Wahlbergowi, kiedy ten jaśniał w towarzystwie, że pozwalał łapać się za kark i prowadzić na kolana, że kiwał głową, gdy Dahlia kazała mu o nim zapomnieć; wiedział, że wierzył Viggo, gdy powtarzał mu, że są w związku (jak prawdziwi ludzie) i przynosił mu prezenty w wewnętrznych kieszeniach bordowego płaszcza, że nie widzi, jak odwraca wzrok, gdy sypiali ze sobą w dębowej sypialni rezydencji jego ojca. I może faktycznie wierzył, że mogliby być razem, chociaż Viggo uderzył go w twarz w jego urodziny i pocałował jego skroń, zamiast przeprosić; i może naprawdę uważał, że nie potrzebuje niczyjego uczucia, bo tak było łatwiej, i że może wyobrażać sobie historie miłosne w twarzach mężczyzn, którzy nie chcieli go dłużej niż kilka dni — snuć wizje, w których tamten profesor faktycznie zostawia dla niego swoją jasnowłosą żonę i dwójkę małych dzieci, miast zabierać go weekendami do gościnnej sypialni i odwracać zdjęcia twarzami do ściany. Safír opierał się o framugę tamtych drzwi, a Lasse prosił bogów, by się nie odzywał, bo wtedy przepadnie i złamie wszystkie swoje zasady. Ale on mówił, uśmiechał się do niego i przyglądał mu się tymi zielonymi oczami przypominającymi letni agrest. A teraz stal przed nim, blady i smutny i odsuwał głowę, gdy go całował.
Jeżeli gdzieś grała muzyka, teraz całkowicie ucichła. Lasse stal w miejscu, ze zmęczoną spolegliwością pozwalając mu uciec spod swoich dłoni. Wpatrywał się w jego usta, jakby nie mógł zrozumieć słów, które przed chwilą usłyszał. Wszystko milczało, milczały ściany bez zakochanych sąsiadów i niebo za oknem bez błyskawic, i dopiero po chwili dotarł do niego jakiś dźwięk — pojedynczy trzask rozdarcia. To jego ciało zrobiło się dla niego zbyt ciasne, może jego łopatki, może naprawdę jego serce.
— Niczego nie udajemy — odezwał się w końcu, jego szept gładki i ciepły, nadal przepełniony całą tęsknotą i miłością tego świata. — To wszystko naprawdę. Chcę być tu z tobą. — Wbił w niego spojrzenie rozszerzonych, przejętych oczu i dopiero wtedy zauważył część drobnych zmian w jego fizjonomii. Nadal miał znajomą, piękną twarz, ten sam spad nosa, ten sam półksiężyc blizny, ale schudł i osłabł, policzki delikatnie się zapadły, oczy pociemniały. — Na nic mnie nie narażasz, Saf, na nic... To nie twoja wina. Byłabym narażony także wtedy, gdyby cię nie było, ale jesteś i to jedyna rzecz, która sprawia, że boję się mniej tego, co i tak musi nadejść — mówił cicho, próbował patrzeć mu w oczy. Głos miał stabilny, choć pełen żalu, a gdy sięgnął w końcu do jego policzka, opierając na nim chłód zmarzniętych zimą palców, poczuł, jak słabe ciepło jego skóry odciska się na opuszkach. — Wiedziałem, że to się kiedyś stanie, nie byłem świadom po prostu kiedy, a przecież… przecież w końcu będzie lepiej. Jakiegoś dnia obudzimy się rano i będzie lepiej. Pokażę ci tamtą kamienicę, w której chciałem mieszkać, tak jak obiecałem. — Uśmiechnął się do niego smutno. Wiedział, że próbował ugasić pożar, który przeżerał już fundamenty. — Dahlia powiedziała mojej babce. Jutro po południu muszę być w Danii.
Bolało go serce, gdy zmuszał je do bicia. Leżał na brzuchu, przyciskając policzek do prześcieradła i próbował nie myśleć o tym, że go tu nie ma, ale bez przerwy wracał do niego duch jego obecności — ciepło drugiego ciała nachylającego się nad nim, pocałunek zostawiany na odkrytym karku i między łopatkami. Nie znam się w ogóle na poezji, ale to chyba dosyć oklepane twierdzić, że miłość jest w sercu — mówił kiedyś, jakiegoś lipcowego wieczora, kiedy leżeli na kocu rozłożonym w jego ogrodzie; Safír trzymał nad głową jeden z ulubionych tomików Idy (obity w białą skórę zdobioną bukietami pozłacanych kwiatów, dzieło którejś z tych smutnych, pięknych poetek, które zwykle kończyły życia, rzucając się do wody) i ze ściągniętymi w namyśle brwiami odczytywał wers o zakochanej dziewczynie. Jest tyle innych miejsc. Można byłoby ją wsadzić pod język albo schować między łopatkami. Spodobał mu się ten pomysł, więc potem prosił, żeby go tam całował, zawsze parzystą ilość razy. Na wszelki wypadek. Teraz wyśnione pocałunki kończyły się zawsze na jednym, a w dłuższe noce na trzech. Wiec Lasse płakał i wstydził się tego płaczu. Irene kupowała bułki na śniadanie, a on wiedział, że musi zjeść chociaż jedną, żeby przyjaciółka nie zamartwiła się na śmierć. A przecież nic nie smakuje, kiedy tęskni się tak bardzo, nawet czekoladowe torty z wiśniami i gin z różanym tonikiem, nawet kaczka w jabłkach, którą Hilda co roku piekła na święta. Nic nie miało smaku, wszystko pachniało podobnie — tylko zielony sweter nadal nosił w sobie zapach Safíra.
Pocałował go, bo bał się, że jeżeli nie zrobi tego wystarczająco szybko, on zniknie w cieniu i już nigdy nie będą tak blisko, jak powinni. Widok jego twarzy rozbudził w nim wszystkie te zmysły, które przez ostatnie tygodnie tępiły się i obumierały. Nie sądził wcześniej, że mógłby tak w kimś przepaść, bo wcześniej jego zauroczenia przypominały raczej gulę w gardle, a nie tęsknotę schowaną między łopatkami. Nie rozumiał miłości, dopóki ta do niego nie przyszła, uśmiechając się do niego uprzejmie w progu gabinetu doktor Fenrisdóttir. Wiedział, że przyglądał się nastoletnimi oczami Wahlbergowi, kiedy ten jaśniał w towarzystwie, że pozwalał łapać się za kark i prowadzić na kolana, że kiwał głową, gdy Dahlia kazała mu o nim zapomnieć; wiedział, że wierzył Viggo, gdy powtarzał mu, że są w związku (jak prawdziwi ludzie) i przynosił mu prezenty w wewnętrznych kieszeniach bordowego płaszcza, że nie widzi, jak odwraca wzrok, gdy sypiali ze sobą w dębowej sypialni rezydencji jego ojca. I może faktycznie wierzył, że mogliby być razem, chociaż Viggo uderzył go w twarz w jego urodziny i pocałował jego skroń, zamiast przeprosić; i może naprawdę uważał, że nie potrzebuje niczyjego uczucia, bo tak było łatwiej, i że może wyobrażać sobie historie miłosne w twarzach mężczyzn, którzy nie chcieli go dłużej niż kilka dni — snuć wizje, w których tamten profesor faktycznie zostawia dla niego swoją jasnowłosą żonę i dwójkę małych dzieci, miast zabierać go weekendami do gościnnej sypialni i odwracać zdjęcia twarzami do ściany. Safír opierał się o framugę tamtych drzwi, a Lasse prosił bogów, by się nie odzywał, bo wtedy przepadnie i złamie wszystkie swoje zasady. Ale on mówił, uśmiechał się do niego i przyglądał mu się tymi zielonymi oczami przypominającymi letni agrest. A teraz stal przed nim, blady i smutny i odsuwał głowę, gdy go całował.
Jeżeli gdzieś grała muzyka, teraz całkowicie ucichła. Lasse stal w miejscu, ze zmęczoną spolegliwością pozwalając mu uciec spod swoich dłoni. Wpatrywał się w jego usta, jakby nie mógł zrozumieć słów, które przed chwilą usłyszał. Wszystko milczało, milczały ściany bez zakochanych sąsiadów i niebo za oknem bez błyskawic, i dopiero po chwili dotarł do niego jakiś dźwięk — pojedynczy trzask rozdarcia. To jego ciało zrobiło się dla niego zbyt ciasne, może jego łopatki, może naprawdę jego serce.
— Niczego nie udajemy — odezwał się w końcu, jego szept gładki i ciepły, nadal przepełniony całą tęsknotą i miłością tego świata. — To wszystko naprawdę. Chcę być tu z tobą. — Wbił w niego spojrzenie rozszerzonych, przejętych oczu i dopiero wtedy zauważył część drobnych zmian w jego fizjonomii. Nadal miał znajomą, piękną twarz, ten sam spad nosa, ten sam półksiężyc blizny, ale schudł i osłabł, policzki delikatnie się zapadły, oczy pociemniały. — Na nic mnie nie narażasz, Saf, na nic... To nie twoja wina. Byłabym narażony także wtedy, gdyby cię nie było, ale jesteś i to jedyna rzecz, która sprawia, że boję się mniej tego, co i tak musi nadejść — mówił cicho, próbował patrzeć mu w oczy. Głos miał stabilny, choć pełen żalu, a gdy sięgnął w końcu do jego policzka, opierając na nim chłód zmarzniętych zimą palców, poczuł, jak słabe ciepło jego skóry odciska się na opuszkach. — Wiedziałem, że to się kiedyś stanie, nie byłem świadom po prostu kiedy, a przecież… przecież w końcu będzie lepiej. Jakiegoś dnia obudzimy się rano i będzie lepiej. Pokażę ci tamtą kamienicę, w której chciałem mieszkać, tak jak obiecałem. — Uśmiechnął się do niego smutno. Wiedział, że próbował ugasić pożar, który przeżerał już fundamenty. — Dahlia powiedziała mojej babce. Jutro po południu muszę być w Danii.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Wto 31 Sty - 1:04
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jego serce kształtem przypominało chwast, roślinę o kolczystych, rosochatych kłączach, które rozgałęziły się w uciśniętej piersi – wyobrażał sobie własne arterie splecione grubym supłem wokół cudzego osierdzia, cierniste łodygi wżynające się pod tkankę, pozostawiające punktowe ślady w miejscach zranienia; chwytał dłońmi aortę, próbując ściągnąć ją z powrotem pod żebra, ale tylko rozkrwawiał sobie palce, bo ta zaklinowała się głęboko w zaroślach czyjegoś istnienia, owinęła się dokoła mostka i uwierała miłością, która potrafiła kwitnąć tylko poprzez zagłuszanie wszystkiego innego. Mężczyźni, których poznawał, nigdy nie patrzyli mu w oczy i znikali, zanim zdążył powiedzieć kocham – jakby pocałunkiem rozchylili jego wnętrze, dostrzegli wszystkie odrośla, gotowe rozplenić się na ich życiu; odwracali tyłem zdjęcia, na których całowali swoje żony i trzymali na rękach dzieci, a on udawał, że nie widział kobiecego płaszcza wiszącego w holu, bo w ten sposób łatwiej było mu wierzyć, że dłonie obejmujące go w talii, nosiły pod skórą inne intencje niż tylko pożądanie – to, po którym na brzuchu pozostawały czerwone pręgi, pod grdyką sine plamy łapczywych pocałunków, a na palcach drżenie, które ustępowało dopiero przy trzecim papierosie, wypalanym, dopóki rozżarzone oczko nie zaczynało parzyć go w opuszki. Sohvi powiedziała mu kiedyś, że była w tym jakaś masochistyczna determinacja – w sposobie, w jaki kochał – podczas gdy on siedział obok na miejscu pasażera i starał się dławić swój płacz głęboko w dole gardła, uciskać szloch z powrotem w konchę przeszłości, ale łzy podchodziły mu pod powieki, a słowa rozmiękały słonym posmakiem na podniebieniu; nikomu innemu nie pozwalał na opatrywanie swoich ran, bo skórę miał zaplecioną z bandaża, a serce uwięzione w ortezie grubiejących blizn, które jedynie zwiększały jego objętość – pozbywał się tarniny własnych emocji, tępił je o szorstką powierzchnię mostka, dopóki nie stawały się ujarzmione i gładkie, gotowe by wziąć je do ręki, nie nakłuwając przy tym skóry o zadry prześwitującego fermentu.
Nie płakał przy Lassem, choć łzy często zbierały mu się w kącikach oczu, kiedy już stali do siebie plecami – chwytał za bukiet żył, które owinęły się już wokół serca i starał się nie ciągnąć za nie zbyt mocno, jakby obawiał się fatum ciążącego na naturze jego miłości; patrzył przez okno na ludzi, którzy trzymali się za ręce i wymieniali pocałunki w zaułku cichej przecznicy – nie musieli chować swych uczuć do kieszeni, gdy ktoś przechodził obok, ukrywać się w ciasnych wnękach kamienic ani przełykać śliny, która wciąż nosiła smak cudzych ust, nie musieli się bać, bo nikt nie próbował okraść ich z tego, co posiadali, nikt nie popychał ich na ziemię, wyłamując nos i pozostawiając siny odcisk buta pomiędzy żebrami, nikt nie nosił pod językiem eufemizmów dla ich wspólnej przyszłości. W takich chwilach myślał o pogrzebie Rasmusa, jego matce o wilgotnych, podkrążonych smutkiem oczach, wspierającej swą żałobę nad otwartą trumną – uścisnął jej dłoń, starając się nie patrzeć na bladą twarz zatopioną w miękkim błękicie atłasu, byłem jego przyjacielem, przedstawił się, choć kłamstwo zacisnęło mu się bolesną obręczą wokół gardła, a przez kolejny tydzień nie potrafił wypowiedzieć na głos ani jednego słowa; lata później myślał, że mógł być wtedy silniejszy, więc kiedy znalazł Lassego na kuchennej podłodze, która miała zabarwić się czerwienią układającą się na kształt męskiej sylwetki, usilnie przełykał swój strach, ukrywał drżące dłonie w zwojach bandażu i odwracał wzrok, kiedy Sedrik zaszywał mu przedramię na mokrej podłodze – nie dlatego, że bał się, co sam zobaczy, ale ponieważ bał się, co Lasse mógłby zobaczyć na jego twarzy. Miesiąc później obudził się w nocy z krzykiem i dopiero kiedy przyjaciel uniósł głowę z poduszki, spoglądając na niego z niepokojem, zdał sobie sprawę, że po policzkach ciekną mu łzy – nigdy nie powiedział na głos, co mu się śniło, choć na swój sposób oboje wiedzieli.
Od czasu pełni nie potrafił spać – budził się z wysoką gorączką, która szkliła się mielizną spod półprzymkniętych powiek, lecz po drugiej stronie łóżka nie było nikogo, kto mógłby spojrzeć na niego z wyrozumiałością; wyciągał dłonie, opierając palce w miejscu, gdzie materac pamiętał jeszcze wgniecenie intymnego ciepła, a kiedy wspomnienia zalewały mu świadomość, chodził po mieszkaniu, niezdolny wytłumaczyć, czego szukał i niezdolny tego odnaleźć. Zapominał nałożyć płaszcza, kiedy wychodził na balkon zapalić, a potem cały dygotał, próbując odnaleźć ciepło w okryciu płowego koca – tęsknił za nim, choć wiedział, że nie powinien, a przekonanie, że byłoby lepiej, gdyby już teraz odciął kolczyste pędy własnej miłości, zanim te przekłują cudze serce na wylot, dorastało w nim pęczniejącym bólem, którego nie potrafił dłużej zmieścić pod skoblem mostka; czuł, jak ledwie zrośnięte żebra uwierały go pod skórą, mimo to na chwilę zanurzył twarz debrze męskiej szyi, nabrał wdech pachnący nikotyną i czarnym oleandrem.
– Wiem – jego głos zabrzmiał słabo, a on nagle poczuł, jak bardzo był zmęczony – ciężar ostatnich dwóch tygodni rozlał się po barkach ciepłym ołowiem; przymknął na chwilę powieki, próbując stłumić migrenę, która zakradła się pod skronie bolesnym pulsowaniem. – Wiem, że chcesz – spojrzał mu w oczy – atramentowe, pełne żalu wzbierającego łagodną falą na obrzeżach źrenic. – Ja też chciałbym mieć cię blisko, wolałabym, żebyś już nigdy mnie nie opuszczał. Moja naiwność… – zaczął, ale zawahał się, jakby szukał pod językiem lepszego słowa. – Moja nieostrożność… nigdy nie zamierzałem wchodzić pomiędzy ciebie, a twoją rodzinę. Nie pasuję do tego życia, nie mogę… nie mogę znowu przez to przechodzić. – uniósł dłoń do twarzy, rozmasowując skroń wybrzuszeniem kciuka i wypełniając płuca głębokim oddechem, od którego wokół piersi poraziła go obręcz kłującego bólu; nie czuł się dobrze i nie chciał, żeby Nørgaard widział go w ten sposób. – Myślałem, że będę potrafił cię przed tym ochronić, ale jestem tchórzem, Lasse. Potrafię tylko uciekać. Jedyny sposób, w jaki jestem w stanie coś zrobić, to powtarzać sobie, że tego nie robię, nieustannie. – odzyskał panowanie nad własnym głosem i uniósł powoli głowę – zazwyczaj to on udawał, uśmiechał się czule, kiedy oczy Lassego zachodziły łzami, mówił, dopóki oboje nie zaczynali się śmiać i brał jego twarz w dłonie, obiecując, że wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze – jak wiele razy powtarzał te słowa; składał za ich pomocą obietnicę własnej miłości? Uciszał strach dzieci, które wyciągały ku niemu ręce w rozpaczliwym pragnieniu bliskości? Zapewniał samego siebie, modląc się tym zdaniem przez sen, dopóki myśli nie zlewały się w pojedynczy ton? Tym razem jego uśmiech był słaby, ledwie odbity z rozciągniętych warg przyjaciela, z trudem utrzymujący się pomiędzy zakasanymi kącikami ust – uśmiechał się tak, jak ludzie uśmiechają się na pogrzebach, z żalem, przez który w końcu zawsze przedzierają się łzy; skinął ostrożnie głową – nie chciał, żeby znów wyjeżdżał, nie chciał, żeby jechał sam. – To pożegnanie?
Nie płakał przy Lassem, choć łzy często zbierały mu się w kącikach oczu, kiedy już stali do siebie plecami – chwytał za bukiet żył, które owinęły się już wokół serca i starał się nie ciągnąć za nie zbyt mocno, jakby obawiał się fatum ciążącego na naturze jego miłości; patrzył przez okno na ludzi, którzy trzymali się za ręce i wymieniali pocałunki w zaułku cichej przecznicy – nie musieli chować swych uczuć do kieszeni, gdy ktoś przechodził obok, ukrywać się w ciasnych wnękach kamienic ani przełykać śliny, która wciąż nosiła smak cudzych ust, nie musieli się bać, bo nikt nie próbował okraść ich z tego, co posiadali, nikt nie popychał ich na ziemię, wyłamując nos i pozostawiając siny odcisk buta pomiędzy żebrami, nikt nie nosił pod językiem eufemizmów dla ich wspólnej przyszłości. W takich chwilach myślał o pogrzebie Rasmusa, jego matce o wilgotnych, podkrążonych smutkiem oczach, wspierającej swą żałobę nad otwartą trumną – uścisnął jej dłoń, starając się nie patrzeć na bladą twarz zatopioną w miękkim błękicie atłasu, byłem jego przyjacielem, przedstawił się, choć kłamstwo zacisnęło mu się bolesną obręczą wokół gardła, a przez kolejny tydzień nie potrafił wypowiedzieć na głos ani jednego słowa; lata później myślał, że mógł być wtedy silniejszy, więc kiedy znalazł Lassego na kuchennej podłodze, która miała zabarwić się czerwienią układającą się na kształt męskiej sylwetki, usilnie przełykał swój strach, ukrywał drżące dłonie w zwojach bandażu i odwracał wzrok, kiedy Sedrik zaszywał mu przedramię na mokrej podłodze – nie dlatego, że bał się, co sam zobaczy, ale ponieważ bał się, co Lasse mógłby zobaczyć na jego twarzy. Miesiąc później obudził się w nocy z krzykiem i dopiero kiedy przyjaciel uniósł głowę z poduszki, spoglądając na niego z niepokojem, zdał sobie sprawę, że po policzkach ciekną mu łzy – nigdy nie powiedział na głos, co mu się śniło, choć na swój sposób oboje wiedzieli.
Od czasu pełni nie potrafił spać – budził się z wysoką gorączką, która szkliła się mielizną spod półprzymkniętych powiek, lecz po drugiej stronie łóżka nie było nikogo, kto mógłby spojrzeć na niego z wyrozumiałością; wyciągał dłonie, opierając palce w miejscu, gdzie materac pamiętał jeszcze wgniecenie intymnego ciepła, a kiedy wspomnienia zalewały mu świadomość, chodził po mieszkaniu, niezdolny wytłumaczyć, czego szukał i niezdolny tego odnaleźć. Zapominał nałożyć płaszcza, kiedy wychodził na balkon zapalić, a potem cały dygotał, próbując odnaleźć ciepło w okryciu płowego koca – tęsknił za nim, choć wiedział, że nie powinien, a przekonanie, że byłoby lepiej, gdyby już teraz odciął kolczyste pędy własnej miłości, zanim te przekłują cudze serce na wylot, dorastało w nim pęczniejącym bólem, którego nie potrafił dłużej zmieścić pod skoblem mostka; czuł, jak ledwie zrośnięte żebra uwierały go pod skórą, mimo to na chwilę zanurzył twarz debrze męskiej szyi, nabrał wdech pachnący nikotyną i czarnym oleandrem.
– Wiem – jego głos zabrzmiał słabo, a on nagle poczuł, jak bardzo był zmęczony – ciężar ostatnich dwóch tygodni rozlał się po barkach ciepłym ołowiem; przymknął na chwilę powieki, próbując stłumić migrenę, która zakradła się pod skronie bolesnym pulsowaniem. – Wiem, że chcesz – spojrzał mu w oczy – atramentowe, pełne żalu wzbierającego łagodną falą na obrzeżach źrenic. – Ja też chciałbym mieć cię blisko, wolałabym, żebyś już nigdy mnie nie opuszczał. Moja naiwność… – zaczął, ale zawahał się, jakby szukał pod językiem lepszego słowa. – Moja nieostrożność… nigdy nie zamierzałem wchodzić pomiędzy ciebie, a twoją rodzinę. Nie pasuję do tego życia, nie mogę… nie mogę znowu przez to przechodzić. – uniósł dłoń do twarzy, rozmasowując skroń wybrzuszeniem kciuka i wypełniając płuca głębokim oddechem, od którego wokół piersi poraziła go obręcz kłującego bólu; nie czuł się dobrze i nie chciał, żeby Nørgaard widział go w ten sposób. – Myślałem, że będę potrafił cię przed tym ochronić, ale jestem tchórzem, Lasse. Potrafię tylko uciekać. Jedyny sposób, w jaki jestem w stanie coś zrobić, to powtarzać sobie, że tego nie robię, nieustannie. – odzyskał panowanie nad własnym głosem i uniósł powoli głowę – zazwyczaj to on udawał, uśmiechał się czule, kiedy oczy Lassego zachodziły łzami, mówił, dopóki oboje nie zaczynali się śmiać i brał jego twarz w dłonie, obiecując, że wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze – jak wiele razy powtarzał te słowa; składał za ich pomocą obietnicę własnej miłości? Uciszał strach dzieci, które wyciągały ku niemu ręce w rozpaczliwym pragnieniu bliskości? Zapewniał samego siebie, modląc się tym zdaniem przez sen, dopóki myśli nie zlewały się w pojedynczy ton? Tym razem jego uśmiech był słaby, ledwie odbity z rozciągniętych warg przyjaciela, z trudem utrzymujący się pomiędzy zakasanymi kącikami ust – uśmiechał się tak, jak ludzie uśmiechają się na pogrzebach, z żalem, przez który w końcu zawsze przedzierają się łzy; skinął ostrożnie głową – nie chciał, żeby znów wyjeżdżał, nie chciał, żeby jechał sam. – To pożegnanie?
Lasse Nørgaard
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Pon 20 Lut - 0:06
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Dzień, w którym matka zrozumiała, kim jest, był najładniejszym dniem tamtego lata. W ogrodzie kwitły błękitne lobelie i długie, smukłe malwy uginające się posłusznie pod ciężarem wiatru znad zatoki. Nie pamiętał już powodu ni tytułu tamtego przyjęcia, pamiętał natomiast cukrowy zapach syropu waniliowego i sposób, w jaki słońce wpadało do sali bankietowej przez podłużne, wąskie okna, zostawiając złote smugi na kwadratach czarno-białej podłogi; pamiętał, że Ida założyła tamtego dnia białą sukienkę zdobioną haftem richelieu i że wylała sok porzeczkowy na jego lnianą marynarkę. Przez tamte rozciągnięte w czasie, ciepłe godziny stanowili obraz wręcz sielankowy — przesiadywali w czwórkę w oranżerii, ciesząc się latem, nieświadomi tragedii, która ostrożnie skradała się w stronę świata za oknami, nieświadomi dorosłości, która miała rozgryźć niedługo ich szyje. Silje zwisała z fotela, jej nogi oparte o zagłówek, włosy spływające jasnymi kaskadami na podłogę. Opowiedz mi o tym raz jeszcze — nakazywała jej Caja, spoglądając na nią spod równo ściętej grzywki. Wiec Silje mówiła. Opowiadała jej o chłopaku, którego poznała niedawno na zajęciach z alchemii — miał na imię Briar, ciemno oprawione oczy i chciał wstąpić kiedyś do Kruczej Straży. To musi być moja prawdziwa miłość. Gdy to powtarzała, posyłała w świat rozmarzony uśmiech zakochanej dziewczyny — miękki łuk różowych ust, płatki kwiatów wysuwające się spomiędzy warg. Caja piszczała, śmiech idy odbijał się od szklanych ścian melodią dziesiątek dzwonków, a on poczuł, jak jego serce rozrywa utrzymujące je pod gardłem pajęczyny rozsądku i opada na dno żołądka. Kiedy później matka wezwała go do gabinetu, by oznajmić gniewnym szeptem, że wiedzą co zrobił, wspomnienie szczęścia siostry nadal kleiło się do jego skóry. Próbował zamazać ojcowski gniew i matczyne rozczarowanie płaczliwymi zaprzeczeniami i obietnicami, które szybko miał złamać w imię miłości. Jego siostry chichotały nadal w tamtej oranżerii, Silje nadal była zakochana, a on stał pośrodku dębowego parkietu, przyszpilony do podłogi groźbą straty tak ogromnej, że jej istota niezdolna była pomieścić się w murach rodzinnej rezydencji. Dzień, w którym zrozumiał, kim jest, był najładniejszym dniem tamtego lata. W ogrodzie kwitły lobelie i malwy, a on przysiągł sobie, że się zmieni. Pozbawi się wstydu i pozbawi się miłości, a jego ciało — teraz w końcu czyste i puste — przestanie rzucać cień.
Zbyt wiele czasu zajęło mu zrozumienie, iż ludzie nie potrafili oczyszczać się na sposoby łatwe i przyjemne dla oka. Musiał wymuszać wymioty, klęcząc na łazienkowych kafelkach, musiał łapać w palce nóż i wbijać go w tkanki tak często i tak głęboko, by w końcu wykroić z siebie wszystkie wnętrzności. Istniały choroby, których nie można było przegonić z siebie siłą — wspomnienie oskarżeń Dahlii nadal żyło w jego krwiobiegu, wraz z nim list babki i okrutne przeświadczenie końca, które czuwało nad nim nocami. Z dnia na dzień czuł się coraz słabszy, a gdy zasypiał, miewał koszmary o tym, że podejmuje najgorszą z decyzji i zostawia Safíra w progu jego mieszkania. Nie odwracał się, gdy odchodził, bo nie mógł pokazać mu swojej twarzy wykrzywionej w żałobie. Czuł się wtedy znów jak tamten chłopak stojący w gabinecie rodziców i słuchający, jak ich stanowcze głosy powtarzają w kółko te same oskarżenia — o plotkach, o nierozwadze, o zdradzie, wszystkie tak samo obrzydliwe i podsumowane krótkim nikt nie może się dowiedzieć. Niegdyś uważał się za cynika, miłość tymczasem sprawiła, że jego serce stało się miękkie i tkliwe, a on nie umiał przestać wypłakiwać we własne dłonie tego, jak bardzo go kocha, jak cholernie niesprawiedliwe było to, że nie umiał wytłumaczyć im tej miłości w słowach, które byliby w stanie pojąć. Te ich były zbyt twarde, zbyt nieustępliwe, jego natomiast przypominały prześwietlony obraz tamtego lata, były miękkie w sposób, w jaki zawsze miękkie były słowa Safíra. Był wszystkim tym, czym być nie powinien w oczach jego rodziny, a mimo to pozostawał jedynym człowiekiem, którego chciał słuchać i oglądać, do którego chciał wracać i którego nie chciał zostawiać. I gdy chował głowę w zagłębieniu jego szyi, Lasse kładł w troskliwym geście dłoń na jego karku, wyobrażając sobie jeszcze przez kilka chwil, że wszystko może być dobrze. Jego miłość powinna być wystarczająca — powinna zbudować im dom pełen jasnych pokoi, w których nie trzeba zasłaniać okien i zamykać drzwi. Dlaczego więc jego słowa były teraz takie smutne, dlaczego ogrom świata, w którym mogliby się schować, kurczył się nagle do tej małej przestrzeni ciemnego korytarza?
— To dobrze — wyrzucił z siebie pośpiesznie, przysuwając się bliżej i wspierając dłonie na jego piersi. Czuł jak pod warstwami swetra i skóry serce bije mu coraz szybciej i świadomość ta wydała mu się pięknie bezpieczna — żył i żaden z nich nie śnił. Ropiejąca wyrwa rozłąki, którą nosił w sobie od tamtej tragedii, w końcu zaczęła się goić. — To dobrze, że do niego nie pasujesz — uściślił ciszej, próbując zwalczyć w sobie pragnienie, by znów rzucić się w jego ramiona, paść na kolana i błagać go, by został. Był roztrzęsiony, jego twarz blada, wypełniona rozgorączkowanymi próbami przytrzymania przy sobie ciepła jego obecności i smutnym uśmiechem kogoś, kto próbuje zacisnąć łzy za zębami. Ten świat był wszak okrutny i monumentalny, składał się z wysokich korytarzy i zimnych podłóg, z twardych pięści ludzi, którzy potrafili kochać tylko to, co nie kuło w palce; w tym świecie nie było miejsca na ich obietnice, na tamte wieczory, które Lasse spędzał wtulony w jego szyję, prosząc go, by opowiedział mu o życiu, które mogli mieć razem. Każda wersja tych opowieści wydawała mu się właściwa tak długo, jak snuł je ten sam głos. — Jeżeli to nie jest świat dla ciebie, ułożę nam jakiś inny — szeptał, siląc się na spokój, choć rosnące płomienie paniki sięgały już do jego palców. W tamtej chwili pewien był, że może tego dokonać, choć rozłamane słowa Safíra wciąż wisiały w powietrzu. Nie mogę znowu przez to przechodzić. Musiał odwrócić od niego wzrok, by pozbyć się łez wzbierających pod powiekami, żal jednak zaciskał się wokół jego serca jak pięść. — Znowu? — powtórzył za nim bezwiednie i prędko pożałował tego odruchu, bo tkwiło w nim zbyt wiele naiwności, zbyt wiele roszczeniowego pragnienia, by mieć go zawsze tylko dla siebie. — Nie musisz mnie chronić. Robisz to cały czas, a ja wciąż się boję, że jesteś przez to nieszczęśliwy. Nie musisz być dla mnie odważny, Saf, nie jeżeli nie jesteś w stanie być… — Jego głos był stanowczy, ale oddech drżał, popychany bezustannie tym samym strachem i tą samą desperacją. Wsparł się ramieniem o ścianę i kolejny raz uciekł wzrokiem niżej, szukając ciszy w ciemnej tafli podłogi. Nie mógł wyplewić z siebie wrażenia, iż każdy jego ruch jest ruchem tragicznym, iż nieważne co postanowi zrobić, miłość wysunie mu się z rąk i roztrzaska pod ich nogami. Kiedy w końcu wrócił spojrzeniem do twarzy Safíra, ta uśmiechała się do niego słabo, a groźba jego słów wisiała nad nimi ciężką, smolistą mgłą. Miał smutne oczy, ciemnozielone i zmęczone i przypominał kogoś, kto przygotowuje się właśnie do odejścia. — Nie, nie, nie. Nie chcę się żegnać — wydusił z siebie szybko, w panice chwytając jego wzrok. Dusił w sobie krzyk, lecz im dłużej spychał go w dół przełyku, tym głośniejszy się wstawał. — Nie rozumiesz? Chcę, żebyś na mnie czekał, żebyś powiedział, że ze mną pojedziesz albo że wyjedziemy stąd jutro rano przed świtem. Chcę, żebyś został. — Nie było być może na świecie niczego gorszego niż ta nagła świadomość, że miłość nie jest w stanie nikogo przy tobie przytrzymać i że jej strata nie może cię zabić. Czasem po prostu musisz żyć dalej, choćby bez serca.
Zbyt wiele czasu zajęło mu zrozumienie, iż ludzie nie potrafili oczyszczać się na sposoby łatwe i przyjemne dla oka. Musiał wymuszać wymioty, klęcząc na łazienkowych kafelkach, musiał łapać w palce nóż i wbijać go w tkanki tak często i tak głęboko, by w końcu wykroić z siebie wszystkie wnętrzności. Istniały choroby, których nie można było przegonić z siebie siłą — wspomnienie oskarżeń Dahlii nadal żyło w jego krwiobiegu, wraz z nim list babki i okrutne przeświadczenie końca, które czuwało nad nim nocami. Z dnia na dzień czuł się coraz słabszy, a gdy zasypiał, miewał koszmary o tym, że podejmuje najgorszą z decyzji i zostawia Safíra w progu jego mieszkania. Nie odwracał się, gdy odchodził, bo nie mógł pokazać mu swojej twarzy wykrzywionej w żałobie. Czuł się wtedy znów jak tamten chłopak stojący w gabinecie rodziców i słuchający, jak ich stanowcze głosy powtarzają w kółko te same oskarżenia — o plotkach, o nierozwadze, o zdradzie, wszystkie tak samo obrzydliwe i podsumowane krótkim nikt nie może się dowiedzieć. Niegdyś uważał się za cynika, miłość tymczasem sprawiła, że jego serce stało się miękkie i tkliwe, a on nie umiał przestać wypłakiwać we własne dłonie tego, jak bardzo go kocha, jak cholernie niesprawiedliwe było to, że nie umiał wytłumaczyć im tej miłości w słowach, które byliby w stanie pojąć. Te ich były zbyt twarde, zbyt nieustępliwe, jego natomiast przypominały prześwietlony obraz tamtego lata, były miękkie w sposób, w jaki zawsze miękkie były słowa Safíra. Był wszystkim tym, czym być nie powinien w oczach jego rodziny, a mimo to pozostawał jedynym człowiekiem, którego chciał słuchać i oglądać, do którego chciał wracać i którego nie chciał zostawiać. I gdy chował głowę w zagłębieniu jego szyi, Lasse kładł w troskliwym geście dłoń na jego karku, wyobrażając sobie jeszcze przez kilka chwil, że wszystko może być dobrze. Jego miłość powinna być wystarczająca — powinna zbudować im dom pełen jasnych pokoi, w których nie trzeba zasłaniać okien i zamykać drzwi. Dlaczego więc jego słowa były teraz takie smutne, dlaczego ogrom świata, w którym mogliby się schować, kurczył się nagle do tej małej przestrzeni ciemnego korytarza?
— To dobrze — wyrzucił z siebie pośpiesznie, przysuwając się bliżej i wspierając dłonie na jego piersi. Czuł jak pod warstwami swetra i skóry serce bije mu coraz szybciej i świadomość ta wydała mu się pięknie bezpieczna — żył i żaden z nich nie śnił. Ropiejąca wyrwa rozłąki, którą nosił w sobie od tamtej tragedii, w końcu zaczęła się goić. — To dobrze, że do niego nie pasujesz — uściślił ciszej, próbując zwalczyć w sobie pragnienie, by znów rzucić się w jego ramiona, paść na kolana i błagać go, by został. Był roztrzęsiony, jego twarz blada, wypełniona rozgorączkowanymi próbami przytrzymania przy sobie ciepła jego obecności i smutnym uśmiechem kogoś, kto próbuje zacisnąć łzy za zębami. Ten świat był wszak okrutny i monumentalny, składał się z wysokich korytarzy i zimnych podłóg, z twardych pięści ludzi, którzy potrafili kochać tylko to, co nie kuło w palce; w tym świecie nie było miejsca na ich obietnice, na tamte wieczory, które Lasse spędzał wtulony w jego szyję, prosząc go, by opowiedział mu o życiu, które mogli mieć razem. Każda wersja tych opowieści wydawała mu się właściwa tak długo, jak snuł je ten sam głos. — Jeżeli to nie jest świat dla ciebie, ułożę nam jakiś inny — szeptał, siląc się na spokój, choć rosnące płomienie paniki sięgały już do jego palców. W tamtej chwili pewien był, że może tego dokonać, choć rozłamane słowa Safíra wciąż wisiały w powietrzu. Nie mogę znowu przez to przechodzić. Musiał odwrócić od niego wzrok, by pozbyć się łez wzbierających pod powiekami, żal jednak zaciskał się wokół jego serca jak pięść. — Znowu? — powtórzył za nim bezwiednie i prędko pożałował tego odruchu, bo tkwiło w nim zbyt wiele naiwności, zbyt wiele roszczeniowego pragnienia, by mieć go zawsze tylko dla siebie. — Nie musisz mnie chronić. Robisz to cały czas, a ja wciąż się boję, że jesteś przez to nieszczęśliwy. Nie musisz być dla mnie odważny, Saf, nie jeżeli nie jesteś w stanie być… — Jego głos był stanowczy, ale oddech drżał, popychany bezustannie tym samym strachem i tą samą desperacją. Wsparł się ramieniem o ścianę i kolejny raz uciekł wzrokiem niżej, szukając ciszy w ciemnej tafli podłogi. Nie mógł wyplewić z siebie wrażenia, iż każdy jego ruch jest ruchem tragicznym, iż nieważne co postanowi zrobić, miłość wysunie mu się z rąk i roztrzaska pod ich nogami. Kiedy w końcu wrócił spojrzeniem do twarzy Safíra, ta uśmiechała się do niego słabo, a groźba jego słów wisiała nad nimi ciężką, smolistą mgłą. Miał smutne oczy, ciemnozielone i zmęczone i przypominał kogoś, kto przygotowuje się właśnie do odejścia. — Nie, nie, nie. Nie chcę się żegnać — wydusił z siebie szybko, w panice chwytając jego wzrok. Dusił w sobie krzyk, lecz im dłużej spychał go w dół przełyku, tym głośniejszy się wstawał. — Nie rozumiesz? Chcę, żebyś na mnie czekał, żebyś powiedział, że ze mną pojedziesz albo że wyjedziemy stąd jutro rano przed świtem. Chcę, żebyś został. — Nie było być może na świecie niczego gorszego niż ta nagła świadomość, że miłość nie jest w stanie nikogo przy tobie przytrzymać i że jej strata nie może cię zabić. Czasem po prostu musisz żyć dalej, choćby bez serca.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Nie 5 Mar - 15:02
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Miał w płucach coraz mniej miejsca na powietrze – wydawało mu się, że oddechy zatrzymywały się w tchawicy, niezdolne sięgnąć dość głęboko, by przynieść mu ulgę, więc bezpowrotnie osiadały na wargach przytłumionym westchnieniem; nie pamiętał dnia, w którym zdał sobie sprawę, że miłość była czymś, co powinien ukrywać za kratami żeber – musiał tkwić gdzieś pomiędzy uciskiem matczynych palców na kruchym przegubie, kiedy siłą wyciągnęła go z objęć drugiego chłopca, a bólem po ojcowskich pięściach, rozlanym purpurą po tkliwej skórze, gdzieś pomiędzy przekleństwami, które wykrzykiwano za nim na szkolnych korytarzach, a sztubacką złośliwością, z jaką zamykano go w dziewczęcej łazience, gdzieś pomiędzy dłońmi Ingrid, niezdolnymi odnaleźć miejsca na jego ciele, gdzie wpasowałyby się w układ linii papilarnych, a mężczyznami, którzy wiedzieli, jak go całować, lecz nigdy nie potrafili spojrzeć mu w oczy. Przyzwyczaił się, że jego miłość stała w cieniu i kręciła posłusznie głową, gdy pytano ją o zdanie – ledwie zauważył, gdy przestała rodzić kwiaty, a jej liście opadły bezwładnie wzdłuż wyschniętej łodygi; kiedy Rasmus zmarł, trzymał ją na rękach, słabą i zwiędniętą, z korzeniami ledwie przezierającymi spod cienkiego osierdzia, bo chociaż przez lata potrafiła znieść jałową glebę własnego nieszczęścia, nie radziła sobie z cudzym. Nauczył się wierzyć, że mógł być kochany tak długo, jak długo był potrzebny, jakby jego serce, przewleczone aortą przez szpulkę cudzej piersi, pełniło jedynie pragmatyczną funkcję pompowania krwi przez zawiły labirynt krwiobiegu – nie mówił więc nigdy mężczyznom, których w młodości spotykał barach, żeby zdjęli dłoń z jego lędźwi i przestali wydychać mu w twarz zatęchłe dymem powietrze, lecz uśmiechał się filuternie, całując ich w usta, kiedy odwracali wzrok; nie prosił więc Lassego o pomoc, kiedy leżał na dnie emaliowanej wanny, nie mogąc zatamować dłońmi krwi, która wypływała mu spomiędzy żeber, lecz wpatrywał się w sufit i liczył kafelki pomiędzy brudnymi fugami. Miał być odważny, tymczasem łzy, tak długo wstrzymywane pod powiekami, coraz częściej przesiąkały wilgocią na mieliznę spojrzenia – płakał, kiedy wyszedł z jego mieszkania, wciąż odczuwając ból w miejscu, gdzie uderzyła go wiązka impulsywnego zaklęcia, płakał, kiedy sierść wyliniała mu na przygarbionym karku, a wilcze kły wypadły z rozmiękłych dziąseł, płakał teraz, choć na początku nie zauważył łez, które spływały mu po policzkach i zatrzymywały się wstydliwie w kącikach ust.
Lasse wspierał dłonie na jego piersi, a on zdał sobie sprawę, że nie potrafił przestać – całe życie wstrzymywał łzy pod skoblem grdyki, przełykał ich lepką pecynę w dół gardła i nie przymykał powiek, gdy wilgoć zbierała się powoli w kącikach oczu, bo wstydził się wybroczyn na pobladłej skórze i odcienia, jaki przybierały jego tęczówki, wypłukane z ciemnej zieleni charakteru. Za każdym razem, gdy pozwalał sobie na słabość, czuł ciężar ojcowskiego gniewu pomiędzy łopatkami i czasem wydawało mu się, że najtrudniejszą rzeczą, jakiej dokonał, było przyuczenie się do własnej łagodności – wykrajanie na wargach serdecznego uśmiechu podczas rozmów z dyrektorką sierocińca, tłumienie w piersi emocji, o których brzegi można było rozciąć sobie śródręcze, wspieranie dłoni na brzegu blatu, jakby obawiał się, że nieumyślnie zaciśnie je w pięść; tak bardzo pragnął być wściekły, jego serce nie potrafiło już jednak udźwignąć w sobie złości. Pochylił nerwowo głowę, sięgając wzrokiem w głąb salonu, gdzie przez szparę w zasłonach wpadała śreżoga bladego światła i przecierając oczy brzegiem rękawa, jakby wciąż był ledwie dzieckiem, próbującym zetrzeć z twarzy dolegliwości własnego afektu, tak samo jak ścierał przed Fenrisem cień matczynej pomadki, wciąż naiwnie przekonany, że ojciec nie widział czerwieni rozmazanej nad górną wargą i przeciągniętej cienką smugą przez lewy policzek.
– Nie musisz się o to martwić – zaczął w końcu, pociągając nerwowo nosem, lecz wciąż nie był w stanie spojrzeć Lassemu w oczy – nie miał powodu, by płakać, tymczasem czuł się, jakby przelewało się przez niego całe życie, każda bolesna fala, jaka dotąd rozbiła się o skalisty brzeg. – To było dawno temu. – łzy zebrały mu się w kącikach oczu, lecz osuwały się po twarzy zupełnie bezgłośnie, przechowując atawizm przyuczonego w dzieciństwie milczenia, surowych zasad, które wciąż zszywały przeszłość ściegiem pąsowych blizn. – Nie wiem, kim jestem, jeśli nie mogę… nie rozumiesz, bałem się przez całe życie, obiecałem sobie... chcę, żebyś mógł na mnie polegać. – czuł, jak wstyd cierpnie mu na karku zimnym dreszczem, a coś w głębi trzewi zbija się w pięść i opada na dno ściśniętego żołądka – żebra znów objęły jego serce nadopiekuńczym uściskiem, wgniatając fragmenty kości w tkliwe osierdzie i wmuszając płuca w ciasną komorę piersi. Nie potrafił nic zrobić, kiedy Dahlia rozwarła szczęki łagodnemu zwierzęciu ich miłości, nie potrafił ruszyć się z miejsca, kiedy przez knieję przedarł się skowyt wilczej rozpaczy, nie potrafił prosić o pomoc, kiedy strach znów budził go nagłą dusznością, siadając całym swym ciężarem na uciemiężonej przeponie – teraz znów był wobec świata bezsilny, bolała go głowa i dławił się słowami, których nie mógł przepchnąć przez instrument krtani, jakby napięte struny nagle splotły się ze sobą ciężkim gruzłem; w dniu, w którym opuścił Húsavík, musiał od nowa nauczyć się mówić – formułować słowa tak, by nie lepiły mu się dziecięcą płaczliwością do podniebienia, wydrapywać sobie ze śluzówki brzmienie ojcowskiego barytonu, układać wypowiedzi w ten sam sposób, w jak robiła to Sohvi, ze śmiałością, której sam nigdy nie posiadał, bez niepotrzebnego wahania, usuwającego się drżeniem na krawędź ostatniej zgłoski, tymczasem znów tracił głos, jakby półka, gdzie zwykł odkładać swoje emocje, naderwała się w końcu pod ich ciężarem, pozostawiając go z pełnymi dłońmi i spuchniętym sercem. – Przepraszam. – przymusił wargi do słabego uśmiechu, ocierając kciukiem wilgoć spod przeszklonych oczu i sięgając spojrzeniem na twarz Lassego. – Wygląda na to, że się starzeję. – cichy śmiech, jaki wyrwał się z jego trzewi, zabrzmiał głucho i nienaturalnie, a on zdał sobie sprawę, że nie wiedział, jak dodać mu więcej wiarygodności. Chciał zostać sam i jednocześnie chciał prosić go, żeby jeszcze nie wychodził, żeby złapał go za rękę i powtarzał, że wszystko będzie dobrze, dopóki oboje nie uwierzą w te słowa jak w modlitwę.
Wielokrotnie obiecywał mu, że będą mogli stąd wyjechać – leżał na plecach opowiadał o miejscach, gdzie podłoga nie skrzypiała pod każdym krokiem, zawieszone na ścianach obrazy posiadały twarze, a przez cały rok wiał tylko ciepły, wiosenny wicher; śmiali się wtedy oboje, tak jak śmieją się ludzie, którzy opowiadają na głos o swoich snach, istniejących pod skronią tylko tak długo jak długo głowa wspierała się o miękką poduszkę. Lasse patrzył na niego z nadzieją i ze strachem, a on nie wiedział, co mu odpowiedzieć – bał się, że nie miał już w sercu miejsca na kolejną obietnicę.
– Chcesz, żebym pojechał? – spytał tylko, nie odwracając wzroku, a jego twarz, podobnie jak miasto tuż po dżdży, wydawała się prześwitywać nowymi barwami, ukazywać wszystko, co dotąd skrywało się pod warstwą kurzu; wyobrażał sobie, że znów siedzieli w pociągowym przedziale, a świat za oknem rozmazywał się w plamy zieleni, brązu i błękitu – miał nadzieję, że powie tak, ale zanim rozchylił usta, poczuł, jak coś drapie go w podniebienie i podchodzi na język uporczywą falą mdłości, słowa, które trzymał przylepione do policzka, a teraz nieświadomie pozwolił, by wymknęły mu się spomiędzy zębów. – Dostałem list.
Lasse wspierał dłonie na jego piersi, a on zdał sobie sprawę, że nie potrafił przestać – całe życie wstrzymywał łzy pod skoblem grdyki, przełykał ich lepką pecynę w dół gardła i nie przymykał powiek, gdy wilgoć zbierała się powoli w kącikach oczu, bo wstydził się wybroczyn na pobladłej skórze i odcienia, jaki przybierały jego tęczówki, wypłukane z ciemnej zieleni charakteru. Za każdym razem, gdy pozwalał sobie na słabość, czuł ciężar ojcowskiego gniewu pomiędzy łopatkami i czasem wydawało mu się, że najtrudniejszą rzeczą, jakiej dokonał, było przyuczenie się do własnej łagodności – wykrajanie na wargach serdecznego uśmiechu podczas rozmów z dyrektorką sierocińca, tłumienie w piersi emocji, o których brzegi można było rozciąć sobie śródręcze, wspieranie dłoni na brzegu blatu, jakby obawiał się, że nieumyślnie zaciśnie je w pięść; tak bardzo pragnął być wściekły, jego serce nie potrafiło już jednak udźwignąć w sobie złości. Pochylił nerwowo głowę, sięgając wzrokiem w głąb salonu, gdzie przez szparę w zasłonach wpadała śreżoga bladego światła i przecierając oczy brzegiem rękawa, jakby wciąż był ledwie dzieckiem, próbującym zetrzeć z twarzy dolegliwości własnego afektu, tak samo jak ścierał przed Fenrisem cień matczynej pomadki, wciąż naiwnie przekonany, że ojciec nie widział czerwieni rozmazanej nad górną wargą i przeciągniętej cienką smugą przez lewy policzek.
– Nie musisz się o to martwić – zaczął w końcu, pociągając nerwowo nosem, lecz wciąż nie był w stanie spojrzeć Lassemu w oczy – nie miał powodu, by płakać, tymczasem czuł się, jakby przelewało się przez niego całe życie, każda bolesna fala, jaka dotąd rozbiła się o skalisty brzeg. – To było dawno temu. – łzy zebrały mu się w kącikach oczu, lecz osuwały się po twarzy zupełnie bezgłośnie, przechowując atawizm przyuczonego w dzieciństwie milczenia, surowych zasad, które wciąż zszywały przeszłość ściegiem pąsowych blizn. – Nie wiem, kim jestem, jeśli nie mogę… nie rozumiesz, bałem się przez całe życie, obiecałem sobie... chcę, żebyś mógł na mnie polegać. – czuł, jak wstyd cierpnie mu na karku zimnym dreszczem, a coś w głębi trzewi zbija się w pięść i opada na dno ściśniętego żołądka – żebra znów objęły jego serce nadopiekuńczym uściskiem, wgniatając fragmenty kości w tkliwe osierdzie i wmuszając płuca w ciasną komorę piersi. Nie potrafił nic zrobić, kiedy Dahlia rozwarła szczęki łagodnemu zwierzęciu ich miłości, nie potrafił ruszyć się z miejsca, kiedy przez knieję przedarł się skowyt wilczej rozpaczy, nie potrafił prosić o pomoc, kiedy strach znów budził go nagłą dusznością, siadając całym swym ciężarem na uciemiężonej przeponie – teraz znów był wobec świata bezsilny, bolała go głowa i dławił się słowami, których nie mógł przepchnąć przez instrument krtani, jakby napięte struny nagle splotły się ze sobą ciężkim gruzłem; w dniu, w którym opuścił Húsavík, musiał od nowa nauczyć się mówić – formułować słowa tak, by nie lepiły mu się dziecięcą płaczliwością do podniebienia, wydrapywać sobie ze śluzówki brzmienie ojcowskiego barytonu, układać wypowiedzi w ten sam sposób, w jak robiła to Sohvi, ze śmiałością, której sam nigdy nie posiadał, bez niepotrzebnego wahania, usuwającego się drżeniem na krawędź ostatniej zgłoski, tymczasem znów tracił głos, jakby półka, gdzie zwykł odkładać swoje emocje, naderwała się w końcu pod ich ciężarem, pozostawiając go z pełnymi dłońmi i spuchniętym sercem. – Przepraszam. – przymusił wargi do słabego uśmiechu, ocierając kciukiem wilgoć spod przeszklonych oczu i sięgając spojrzeniem na twarz Lassego. – Wygląda na to, że się starzeję. – cichy śmiech, jaki wyrwał się z jego trzewi, zabrzmiał głucho i nienaturalnie, a on zdał sobie sprawę, że nie wiedział, jak dodać mu więcej wiarygodności. Chciał zostać sam i jednocześnie chciał prosić go, żeby jeszcze nie wychodził, żeby złapał go za rękę i powtarzał, że wszystko będzie dobrze, dopóki oboje nie uwierzą w te słowa jak w modlitwę.
Wielokrotnie obiecywał mu, że będą mogli stąd wyjechać – leżał na plecach opowiadał o miejscach, gdzie podłoga nie skrzypiała pod każdym krokiem, zawieszone na ścianach obrazy posiadały twarze, a przez cały rok wiał tylko ciepły, wiosenny wicher; śmiali się wtedy oboje, tak jak śmieją się ludzie, którzy opowiadają na głos o swoich snach, istniejących pod skronią tylko tak długo jak długo głowa wspierała się o miękką poduszkę. Lasse patrzył na niego z nadzieją i ze strachem, a on nie wiedział, co mu odpowiedzieć – bał się, że nie miał już w sercu miejsca na kolejną obietnicę.
– Chcesz, żebym pojechał? – spytał tylko, nie odwracając wzroku, a jego twarz, podobnie jak miasto tuż po dżdży, wydawała się prześwitywać nowymi barwami, ukazywać wszystko, co dotąd skrywało się pod warstwą kurzu; wyobrażał sobie, że znów siedzieli w pociągowym przedziale, a świat za oknem rozmazywał się w plamy zieleni, brązu i błękitu – miał nadzieję, że powie tak, ale zanim rozchylił usta, poczuł, jak coś drapie go w podniebienie i podchodzi na język uporczywą falą mdłości, słowa, które trzymał przylepione do policzka, a teraz nieświadomie pozwolił, by wymknęły mu się spomiędzy zębów. – Dostałem list.
Lasse Nørgaard
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Czw 16 Mar - 1:48
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie miewał wizji własnej przyszłości, a matka lubiła żartować, że jest po prostu zbyt wielka, by mogła ścisnąć się w polu jego widzenia. Tyle cię jeszcze czeka, jelonku. Przesuwała palcami po jego włosach, zatrzymywała dłoń na karku i pchała go lekko, na tyle lekko, by nadal był na wyciągnięcie jej rąk. Powtarzała to wciąż, stojąc za jego plecami, jej głos słodki i miękki, ciepły jak mleko, które Hilda kazała im pić przed snem — Tyle cię jeszcze czeka, jelonku. Nigdy nie wyrósł ze swoich dużych oczu, ze swoich głośnych koszmarów i cichych lęków, ze swoich pięknych marzeń, które wkładał miedzy strony podręczników. Tyle go jeszcze czekało. Jego pierwszy dzień w Midgardzie był mroźny i słoneczny, śnieg skrzył się na dachach kamienic jak miliony drobnych pereł, a kampus rozciągał się z manierą gotyckiej katedry, pędząc ku niebu kościstymi sklepieniami. Wszystko wokół było wielkie — zatłoczone ulice, drzwi do jego mieszkania, niebo nad głową, puste i szaroniebieskie. Najwięksi byli ludzie, wraz z nimi ich dłonie i ich ramiona, ich zaostrzone zęby, którym pozwalał przysuwać się zbyt blisko gardła. W najbardziej naiwnych latach swojej młodości lubił wierzyć w to, że ślady, które tam pozostawiali, były płytkie i chwilowe, że rany mogły goić się szybko i nie zamieniać się w blizny. Czasem myślał nawet, że to on gryzł, to on zawsze jadł, nawet wtedy, gdy zostawał sam, skulony w kącie swojego łóżka, porzucony na kolanach, gdy tamten mężczyzna w ciemnym garniturze obejmował w talii jego siostrę, nawet wtedy, gdy pierwsze podrygi szczeniackiego zaufania roztrzaskiwały się dłonią na jego policzku. Tyle go jeszcze czekało. Ludzie mieli tysiące zębów i wszystkie z nich służyły do gryzienia.
Nie miewał wizji własnej przyszłości, więc długo nie potrafił wyobrazić sobie, że kogoś pokocha. Miłość nie była tak nagła, jak lubił myśleć — długo kręciła się gdzieś w okolicy, pukając raz po raz do jego okna, czasem trącała go ramieniem, gdy przeciskała się obok niego w tłumie. Miała inne oczy, nie tak ciemne i nie tak zimne, częściej zielone, najczęściej w sposób, który odbijał się w nich pierwszymi liśćmi budzącej się wiosny. Jego miłość wyrosła spod ziemi, gdzieś na tyłach głośnego gardła miasta, w samym środku nocy, nieopodal tylnych drzwi lokalu, którego nazwy nigdy nie zapamiętał. Paliła papierosy, raz po raz podnosząc podbródek i patrząc w niebo, wkładała dłonie do kieszeni prochowca, szukając czegoś, czego nie znalazła chyba do dziś i czekała na niego — lubił wspominać tamte dni w tych kolorach, lubił wyobrażać sobie, że na siebie czekali, choć własna sentymentalność przymawiała go czasem o młodości. Musiał wiedzieć od początku — od tamtych nocy, które teraz wydawały mu się takie krótkie i głośne, od tamtego fałszywego imienia, które wyrzucił z siebie w lęku, od progu gabinetu Abigel. Latami upijał się tą miłością, pozwalając kwitnąć jej powoli między tkankami swojego ciała, jej płatkom otwierać się na języku, jej cierniom wbijać w płuca, a teraz stał przed Safírem pełen kwiatów i strachu przed rękami, które chciały je z niego wyrwać. Wiedział, że rodzice musieli go za to nienawidzić, że taka była kolej rzeczy i takie zasady stojące u podstaw ich świata, zimnego świata pełnego drewnianych parkietów i wzniosłych słów, Nie potrafił jednak w pełni zrozumieć, dlaczego to, co on uważał za tak czyste i szczere w ich oczach stało się brudną, ropiejącą szramą, pędzącą przez sam środek jego twarzy. Tyle go jeszcze czekało, a wszystko to brzmiało w jego głowie jak groźba samotności.
Safír płakał, a on chciał wtulić się w niego, objąć go ramionami i wcisnąć palce tak mocno między wypukłości jego żeber, że mógłby wydrzeć sobie w ten sposób drogę do środka, zostać w nim jak coś dobrego i czułego, zasnąć nieopodal jego serca. Łzy były ciche i powolne, gdy spływały tak po jego policzkach. Przypominał w swoim płaczu kogoś, kto nadal dusi smutek w gardle i pcha go w dół przełyku — dlawił się nim, choć robił to w milczeniu, czasem tylko budząc się w środku nocy z krzykiem wezbranym w kąciakach ust. Zwykł umniejszać własnemu cierpieniu, stale powtarzał, że to nic, nic, nic, nie musisz się tym martwić, nie musisz o tym myśleć, miałem koszmar, nie chcę o tym rozmawiać. A potem się uśmiechał — miał piękny, ciepły uśmiech nawet wtedy, gdy szklił go żal; uśmiechał się, więc Lasse samolubnie wmawiał sobie, że mu wierzy.
— Chciałbym, żebyś mówił mi o tym, co było dawno — szepnął, powoli przenosząc dłonie z jego piersi na twarz. Miał ciepłe policzki, mokre od tych kilku łez, których nie potrafił w sobie zdusić, a Lasse przesuwał kciuk wzdłuż wilgotnego śladu, próbując zetrzeć ich pozostałości. — Czasem boję się, że nigdy nie poznam cię tak blisko, jak powinienem — mówił, jego głos nadal ściszony i spowolniony przez uparte próby zahamowania drżenia, które targało jego oddechem. Latami obawiał się, że Safír przed nim ucieka, odwracając wzrok i starając się siłą wepchnąć oznaki własnej słabości głęboko pod skórę; nie chciał, by robił to ze strachu o niego lub o to, jaki charakter miała ich relacja. Nie potrafił żyć z myślą, iż miłość, którą sobie wyznawali, mogła być w rzeczywistości jedynie miłosierdziem, przejawem zbyt dobrego serca — że on mógłby kochać i pragnąć go tak szalenie, podczas gdy Safír nachylał się nad nim z tym samym współczuciem, jakim obdarzał wielkookie sieroty. Nie potrafił wyrwać z siebie tej grozy, bo ta żyła w nim od pierwszych oddechów i pierwszych pocałunków, jaskrawa w barwie, żrąca jak kwas. Ścierał łzy z jego twarzy i zagryzał wściekle wnętrze swojego policzka, myśląc o tym jak okrutny potrafił być, jak gniewny i bezmyślny — miał cierpki, drwiący głos, gdy Safír z paniką odnajdywał go w środku nocy na balkonie, wzywający uśmiech tamtego wieczora, gdy złapał go za nadgarstek i kazał mu się uderzyć. No już, nie jestem ze szkła — śmiał się, a tłumiony krzyk żółcią podchodził mu pod gardło. Jak mógłby myśleć, że ktokolwiek byłby gotów otworzyć się przed kimś takim jak on? Był wszak w istocie całkowicie zepsuty, brzydki pod warstwami wyuczonego na pamięć wdzięku. — Mogę. Zawsze mogłem na tobie polegać, Saf, przecież… Och, nie znoszę, kiedy myślisz, że znaczysz tyle, co twoje poświęcenie, to takie głupie, tragicznie głupie; jakiegoś dnia wykroisz sobie serce, a ja nie będę umiał go włożyć z powrotem. — Złapał jego twarz mocniej w dłonie i uniósł tak, by znów patrzyli sobie w oczy. Wymusił uśmiech i choć starał się nadać mu ciepłą, pokrzepiającą barwę, ten okazał się żałosny, drgający lekko wciąż duszonym w sobie płaczem. Być może na tym polegała największa katastrofa tej miłości — ławo było stracić kogoś, kto stale dzielił się na kawałki. — Myślałeś o tym kiedykolwiek? Choć raz w życiu bądź, do cholery, zupełnie, obrzydliwie egoistyczny. — Usłyszał swój własny chichot ociężale spływający z języka. Łzy łaskotały go w gardło, ale nie mógł przestać mówić, a gdy śmiech Safíra zabrzmiał słabo w rozpaczy ciemnego korytarza, Lasse nachylił się głębiej w jego stronę, zostawiając krótki pocałunek w kąciku jego ust. — Ależ skąd, moja babka nazwałaby cię młodym kawalerem — odezwał się ciszej, pozwalając cienkiej nucie rozbawienia wsunąć się między słowa i na kilka sekund rozjaśnić twarz uśmiechem. W tamtej chwili chciał znów złapać go w ramiona, kłaść dłonie na jego policzkach i słuchać rytmu jego tętna przebijającego się przez ciepło skóry; chciał powtarzać mu, że wszystko będzie dobrze, że musi być dobrze, bo na tym stoi cały świat, że pewnego dnia rodzina zrozumie, że ich miłość nie pozbawi ich życia, które zdążyli sobie zbudować. Oczy Safíra rozbłysnęły nadzieją, a on zapragnął scałować ją całą i zachować jej słodki posmak na podniebieniu. — Oczywiście, że chcę. Chcę pojechać z tobą wszędzie — zapewniał go, a jego słowa stały się głośniejsze i twardsze, ubrane w stanowczość, która odbiła się na jego twarzy jasną determinacją; i słyszał już swój głos w powietrzu, damy sobie radę zostawione na bliskich ustach, ale nie zdążył, świat spowolnił, a nad ich głowami jedno słowo zawisło ciężko jak ostrze noża. List. — Kasandra?
Nie miewał wizji własnej przyszłości, więc długo nie potrafił wyobrazić sobie, że kogoś pokocha. Miłość nie była tak nagła, jak lubił myśleć — długo kręciła się gdzieś w okolicy, pukając raz po raz do jego okna, czasem trącała go ramieniem, gdy przeciskała się obok niego w tłumie. Miała inne oczy, nie tak ciemne i nie tak zimne, częściej zielone, najczęściej w sposób, który odbijał się w nich pierwszymi liśćmi budzącej się wiosny. Jego miłość wyrosła spod ziemi, gdzieś na tyłach głośnego gardła miasta, w samym środku nocy, nieopodal tylnych drzwi lokalu, którego nazwy nigdy nie zapamiętał. Paliła papierosy, raz po raz podnosząc podbródek i patrząc w niebo, wkładała dłonie do kieszeni prochowca, szukając czegoś, czego nie znalazła chyba do dziś i czekała na niego — lubił wspominać tamte dni w tych kolorach, lubił wyobrażać sobie, że na siebie czekali, choć własna sentymentalność przymawiała go czasem o młodości. Musiał wiedzieć od początku — od tamtych nocy, które teraz wydawały mu się takie krótkie i głośne, od tamtego fałszywego imienia, które wyrzucił z siebie w lęku, od progu gabinetu Abigel. Latami upijał się tą miłością, pozwalając kwitnąć jej powoli między tkankami swojego ciała, jej płatkom otwierać się na języku, jej cierniom wbijać w płuca, a teraz stał przed Safírem pełen kwiatów i strachu przed rękami, które chciały je z niego wyrwać. Wiedział, że rodzice musieli go za to nienawidzić, że taka była kolej rzeczy i takie zasady stojące u podstaw ich świata, zimnego świata pełnego drewnianych parkietów i wzniosłych słów, Nie potrafił jednak w pełni zrozumieć, dlaczego to, co on uważał za tak czyste i szczere w ich oczach stało się brudną, ropiejącą szramą, pędzącą przez sam środek jego twarzy. Tyle go jeszcze czekało, a wszystko to brzmiało w jego głowie jak groźba samotności.
Safír płakał, a on chciał wtulić się w niego, objąć go ramionami i wcisnąć palce tak mocno między wypukłości jego żeber, że mógłby wydrzeć sobie w ten sposób drogę do środka, zostać w nim jak coś dobrego i czułego, zasnąć nieopodal jego serca. Łzy były ciche i powolne, gdy spływały tak po jego policzkach. Przypominał w swoim płaczu kogoś, kto nadal dusi smutek w gardle i pcha go w dół przełyku — dlawił się nim, choć robił to w milczeniu, czasem tylko budząc się w środku nocy z krzykiem wezbranym w kąciakach ust. Zwykł umniejszać własnemu cierpieniu, stale powtarzał, że to nic, nic, nic, nie musisz się tym martwić, nie musisz o tym myśleć, miałem koszmar, nie chcę o tym rozmawiać. A potem się uśmiechał — miał piękny, ciepły uśmiech nawet wtedy, gdy szklił go żal; uśmiechał się, więc Lasse samolubnie wmawiał sobie, że mu wierzy.
— Chciałbym, żebyś mówił mi o tym, co było dawno — szepnął, powoli przenosząc dłonie z jego piersi na twarz. Miał ciepłe policzki, mokre od tych kilku łez, których nie potrafił w sobie zdusić, a Lasse przesuwał kciuk wzdłuż wilgotnego śladu, próbując zetrzeć ich pozostałości. — Czasem boję się, że nigdy nie poznam cię tak blisko, jak powinienem — mówił, jego głos nadal ściszony i spowolniony przez uparte próby zahamowania drżenia, które targało jego oddechem. Latami obawiał się, że Safír przed nim ucieka, odwracając wzrok i starając się siłą wepchnąć oznaki własnej słabości głęboko pod skórę; nie chciał, by robił to ze strachu o niego lub o to, jaki charakter miała ich relacja. Nie potrafił żyć z myślą, iż miłość, którą sobie wyznawali, mogła być w rzeczywistości jedynie miłosierdziem, przejawem zbyt dobrego serca — że on mógłby kochać i pragnąć go tak szalenie, podczas gdy Safír nachylał się nad nim z tym samym współczuciem, jakim obdarzał wielkookie sieroty. Nie potrafił wyrwać z siebie tej grozy, bo ta żyła w nim od pierwszych oddechów i pierwszych pocałunków, jaskrawa w barwie, żrąca jak kwas. Ścierał łzy z jego twarzy i zagryzał wściekle wnętrze swojego policzka, myśląc o tym jak okrutny potrafił być, jak gniewny i bezmyślny — miał cierpki, drwiący głos, gdy Safír z paniką odnajdywał go w środku nocy na balkonie, wzywający uśmiech tamtego wieczora, gdy złapał go za nadgarstek i kazał mu się uderzyć. No już, nie jestem ze szkła — śmiał się, a tłumiony krzyk żółcią podchodził mu pod gardło. Jak mógłby myśleć, że ktokolwiek byłby gotów otworzyć się przed kimś takim jak on? Był wszak w istocie całkowicie zepsuty, brzydki pod warstwami wyuczonego na pamięć wdzięku. — Mogę. Zawsze mogłem na tobie polegać, Saf, przecież… Och, nie znoszę, kiedy myślisz, że znaczysz tyle, co twoje poświęcenie, to takie głupie, tragicznie głupie; jakiegoś dnia wykroisz sobie serce, a ja nie będę umiał go włożyć z powrotem. — Złapał jego twarz mocniej w dłonie i uniósł tak, by znów patrzyli sobie w oczy. Wymusił uśmiech i choć starał się nadać mu ciepłą, pokrzepiającą barwę, ten okazał się żałosny, drgający lekko wciąż duszonym w sobie płaczem. Być może na tym polegała największa katastrofa tej miłości — ławo było stracić kogoś, kto stale dzielił się na kawałki. — Myślałeś o tym kiedykolwiek? Choć raz w życiu bądź, do cholery, zupełnie, obrzydliwie egoistyczny. — Usłyszał swój własny chichot ociężale spływający z języka. Łzy łaskotały go w gardło, ale nie mógł przestać mówić, a gdy śmiech Safíra zabrzmiał słabo w rozpaczy ciemnego korytarza, Lasse nachylił się głębiej w jego stronę, zostawiając krótki pocałunek w kąciku jego ust. — Ależ skąd, moja babka nazwałaby cię młodym kawalerem — odezwał się ciszej, pozwalając cienkiej nucie rozbawienia wsunąć się między słowa i na kilka sekund rozjaśnić twarz uśmiechem. W tamtej chwili chciał znów złapać go w ramiona, kłaść dłonie na jego policzkach i słuchać rytmu jego tętna przebijającego się przez ciepło skóry; chciał powtarzać mu, że wszystko będzie dobrze, że musi być dobrze, bo na tym stoi cały świat, że pewnego dnia rodzina zrozumie, że ich miłość nie pozbawi ich życia, które zdążyli sobie zbudować. Oczy Safíra rozbłysnęły nadzieją, a on zapragnął scałować ją całą i zachować jej słodki posmak na podniebieniu. — Oczywiście, że chcę. Chcę pojechać z tobą wszędzie — zapewniał go, a jego słowa stały się głośniejsze i twardsze, ubrane w stanowczość, która odbiła się na jego twarzy jasną determinacją; i słyszał już swój głos w powietrzu, damy sobie radę zostawione na bliskich ustach, ale nie zdążył, świat spowolnił, a nad ich głowami jedno słowo zawisło ciężko jak ostrze noża. List. — Kasandra?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sro 29 Mar - 22:49
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
W dniu, w którym po raz pierwszy opuścił Islandię, Abigel zacisnęła palce mocno na jego nadgarstku, jakby próbowała zatrzymać go przed odejściem – nie wierzyła, że świat, który ukrywał się przed nimi za linią horyzontu, różnił się od wulkanicznego krajobrazu wyspy, że ludzie mogli mieć melodyjne głosy i ciepłe dłonie, że ich serca nie biły jedynie w rytm żałobnego marszu; spojrzała mu w oczy w ten sam sposób, w jaki robiła to za każdym razem, gdy sny ustępowały miejsca proroczym wizjom, a przyszłość rozpalała skronie gorączką, jakby organizm wzbraniał się przed zobaczeniem tego, czego nie powinno widzieć żadne dziecko – jej twarz wydawała mu się wtedy dorosła i poważna; przypominała mu matkę zawsze wtedy, kiedy się tego nie spodziewał. Zostań, prosiła, a jej duże, sarnie oczy wypełniły się łzami, wszyscy się dowiedzą, jeśli pojedziesz – pamiętał, że chciał ją zapytać, czego się dowiedzą, ale kiedy rozchylił usta, nie potrafił przymusić się do głosu, jakby prawda już wtedy dławiła go w krtani gruzłem lepkiej pecyny; wielokrotnie wyobrażał sobie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby wtedy posłuchał – czy dłonie, którym przyglądał się za każdym razem, gdy stał pod prysznicem, byłyby szorstkie i przetarte materiałem jutowych lin? Czy przez sen, zamiast dudnienia własnego serca, słyszałby jedynie szmer wzburzonego morza? Czy mógłby patrzeć nocą w niebo i nie bać się, że księżyc odwzajemni jego spojrzenie?
Łzy spływały mu po policzkach, a on przecierał oczy brzegiem dłoni, jakby próbował uwięzić je z powrotem pod powiekami, zetrzeć z twarzy pąsowe ślady wybroczyn, zamknąć swój wstyd pod osierdziem, skąd już nigdy nie przedostałby się na mieliznę fizjonomii – stał naprzeciwko Lassego, jakby znów miał ledwie dwadzieścia lat, przetrącone serce i strach zastygły na podniebieniu; kochał go i był pewien, że nie miał do tego prawa, bo w ustach wciąż czuł fantomowy kształt kłów, wyżynających się z miękkiego podniebienia, pod paznokciami twardą płytkę pazurów, zdolnych rozedrzeć skórę na odsłoniętym gardle – był świadom krzywdy, jaką mógł mu wyrządzić, bo wciąż czuł rwący ból, rozlany zielonym sińcem przez karbowanie żeber, słyszał przy skroniach ten sam, gardłowy warkot, który przebrzmiał wartkim krwiobiegiem lasu. Nie mógł dobyć z siebie głosu – być może bał się, że on również będzie przypominał hurgot sobaczej krtani – więc pochylił tylko głowę do przodu, aż łzy osunęły mu się po brodzie, ginąc bezgłośnie w wiechciach przyciśniętego do twarzy rękawa; dawno nie myślał o Rasmusie – jego wspomnienia wyściełały przeszłość kirem wieloletniej żałoby, którą nieustannie karczował z pola widzenia, przesuwając po niej wzrokiem, lecz nie zauważając chropowaciejącego na powierzchni żalu, nigdy niepochowanego pod tkanką rozemocjonowanego serca. Płakał za nim tylko raz, składając swoją żałobę na coraz mniejsze kwadraty, aż stała się sztywna i twarda – teraz czuł, jak wszystko rozkładało się w jego dłoniach, cała wymięta zmęczeniem przeszłość, o której nigdy nie mówił na głos; Lasse oparł dłonie na jego piersi, a on poczuł, jak ta uniosła się bezgłośnym szlochem, nadrywając włókna zrośniętych mięśni i sprawiając, że powietrze niespodziewanie wychynęło mu z płuc, pozostawiając westchnienie na cichym bezdechu, za którym przytłumił sapnięcie uwierającego bólu.
– Znałem kogoś w Sztokholmie – zaczął w końcu, próbując naciągnąć struny nieposłusznej krtani. – Dawno temu. Miałem dwadzieścia lat i nie wiedziałem jeszcze, jak powinna wyglądać miłość, ale byłem pewien, że go kocham. – uśmiechnął się słabo, pozwalając, by grdyka wzniosła się tkliwym szarpnięciem. – On... – zawahał się, czując jak łzy, raz przesiąkające na wierzch fizjonomii, zacisnęły się obręczą wokół jego gardła, choć ciepłe palce Lassego otarły już z policzka wilgotny ślad chwilowej słabości. – Nie było mnie przy nim, kiedy tego potrzebował, nie potrafiłem mu pomóc. Poprzedniego wieczoru pokłóciliśmy się o coś głupiego, zamierzałem go przeprosić, ale kiedy następnego dnia poszedłem do jego mieszkania, było już za późno, ż-żeby... – głos zarwał mu się wyraźnie, choć znów wyglądał prawie tak samo jak zawsze, z łagodną topografią rysów i twarzą, która nigdy nie spinała się do afektowanych grymasów; jedynie oczy wciąż miał smutne i przeszklone, jakby nie patrzył przed siebie, ale w głąb własnych wspomnień, nieświadomy, że te rysowały się odbiciem na jego źrenicach. – Leżał na podłodze we własnej sypialni, z daleka... z daleka wyglądał, jakby spał. Jego matka nie pozwoliła mi podejść bliżej, powiedziała, że nie przeżył wypadku. – kącik jego ust drgnął nerwowym tikiem; bał się, że Lasse zabierze dłonie z jego twarzy, odsunie się i zniknie w ten sam sposób, w jaki zniknął Rasmus – bez pożegnania. – Cały czas nazywała wypadkiem jego samobójstwo. – pamiętał, że tego samego dnia nie płakał – nie pamiętał jak, choć łzy zbierały mu się głęboko w oczodołach i napierały na cienką błonę spojówek.
– Nie chciałem mówić tego w ten sposób, czasem po prostu... czuję się bezsilny. Odkąd mam w sobie to zwierzę, coraz częściej zapominam. Mieszkam tu od trzech lat, ale kilka dni temu zgubiłem się pomiędzy ulicami, nie potrafiłem rozpoznać kamienic, które mijam codziennie. Boję się. – Lasse uniósł jego twarz w dłoniach, a on posłusznie spojrzał mu w oczy – zawsze miał takie piękne oczy; nigdy nie pragnął zatonąć w nich bardziej niż teraz. – Boję się, że zapomnę o czymś ważnym, ktoś będzie mnie potrzebował, a ja... zapomnę się pojawić. – nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali, choć wiedział, że za każdym razem, kiedy strach budził go w środku nocy zmożonym biciem serca, Lasse jedynie udawał, że spał, a on był mu wdzięczny za pogłębiony oddech i ugodowe skinienie głową; zawsze przekonywał się, że w ten sposób będzie łatwiej – wciąż ukrywać swój strach pod poduszką, tak jak wtedy, kiedy był jeszcze dzieckiem. – Byłem egoistyczny wystarczająco często, by żałować za każdym razem – odparł po krótkiej chwili milczenia, przymykając powieki, gdy mężczyzna nachylił się w jego stronę, pozostawiając muśnięcie pocałunku w drżącym kąciku ust. Uśmiechnął się słabo, choć czuł, jak jego fizjonomia rozpruwała się w miejscach, gdzie rychłe ściegi podtrzymywały dotąd stonowaną mimikę, upartą równowagę, dociśniętą do twarzy jak teatralna maska – przez chwilę pomyślał, że mogliby rzeczywiście wyjechać razem do Danii, po raz pierwszy w życiu pozwolić sobie zapomnieć, zaraz pobladł jednak wyraźnie, a lico przyjaciela spięło się surowym grymasem, sprawiając, że przypominał postać wykutą w marmurze. Drgnął, powoli wysuwając się z jego ramion i w milczeniu przechodząc do sypialni – znał treść listu na pamięć, mimo to pochylił się ostrożnie, dociskając lewą dłoń w miejscu, gdzie żebra naciągnęły się gwałtownym bólem, prawą sięgając jednocześnie pod materac niezaścielonego łóżka; czuł się, jakby powietrze wyciekało mu z płuc przez niewielką szparę, sprawiając, że te zapadały się jak przedziurawiony balonik i zanim wyciągnął białą kopertę w stronę Lassego, oparł lędźwie o drewnianą komodę.
– Tak myślę.
Łzy spływały mu po policzkach, a on przecierał oczy brzegiem dłoni, jakby próbował uwięzić je z powrotem pod powiekami, zetrzeć z twarzy pąsowe ślady wybroczyn, zamknąć swój wstyd pod osierdziem, skąd już nigdy nie przedostałby się na mieliznę fizjonomii – stał naprzeciwko Lassego, jakby znów miał ledwie dwadzieścia lat, przetrącone serce i strach zastygły na podniebieniu; kochał go i był pewien, że nie miał do tego prawa, bo w ustach wciąż czuł fantomowy kształt kłów, wyżynających się z miękkiego podniebienia, pod paznokciami twardą płytkę pazurów, zdolnych rozedrzeć skórę na odsłoniętym gardle – był świadom krzywdy, jaką mógł mu wyrządzić, bo wciąż czuł rwący ból, rozlany zielonym sińcem przez karbowanie żeber, słyszał przy skroniach ten sam, gardłowy warkot, który przebrzmiał wartkim krwiobiegiem lasu. Nie mógł dobyć z siebie głosu – być może bał się, że on również będzie przypominał hurgot sobaczej krtani – więc pochylił tylko głowę do przodu, aż łzy osunęły mu się po brodzie, ginąc bezgłośnie w wiechciach przyciśniętego do twarzy rękawa; dawno nie myślał o Rasmusie – jego wspomnienia wyściełały przeszłość kirem wieloletniej żałoby, którą nieustannie karczował z pola widzenia, przesuwając po niej wzrokiem, lecz nie zauważając chropowaciejącego na powierzchni żalu, nigdy niepochowanego pod tkanką rozemocjonowanego serca. Płakał za nim tylko raz, składając swoją żałobę na coraz mniejsze kwadraty, aż stała się sztywna i twarda – teraz czuł, jak wszystko rozkładało się w jego dłoniach, cała wymięta zmęczeniem przeszłość, o której nigdy nie mówił na głos; Lasse oparł dłonie na jego piersi, a on poczuł, jak ta uniosła się bezgłośnym szlochem, nadrywając włókna zrośniętych mięśni i sprawiając, że powietrze niespodziewanie wychynęło mu z płuc, pozostawiając westchnienie na cichym bezdechu, za którym przytłumił sapnięcie uwierającego bólu.
– Znałem kogoś w Sztokholmie – zaczął w końcu, próbując naciągnąć struny nieposłusznej krtani. – Dawno temu. Miałem dwadzieścia lat i nie wiedziałem jeszcze, jak powinna wyglądać miłość, ale byłem pewien, że go kocham. – uśmiechnął się słabo, pozwalając, by grdyka wzniosła się tkliwym szarpnięciem. – On... – zawahał się, czując jak łzy, raz przesiąkające na wierzch fizjonomii, zacisnęły się obręczą wokół jego gardła, choć ciepłe palce Lassego otarły już z policzka wilgotny ślad chwilowej słabości. – Nie było mnie przy nim, kiedy tego potrzebował, nie potrafiłem mu pomóc. Poprzedniego wieczoru pokłóciliśmy się o coś głupiego, zamierzałem go przeprosić, ale kiedy następnego dnia poszedłem do jego mieszkania, było już za późno, ż-żeby... – głos zarwał mu się wyraźnie, choć znów wyglądał prawie tak samo jak zawsze, z łagodną topografią rysów i twarzą, która nigdy nie spinała się do afektowanych grymasów; jedynie oczy wciąż miał smutne i przeszklone, jakby nie patrzył przed siebie, ale w głąb własnych wspomnień, nieświadomy, że te rysowały się odbiciem na jego źrenicach. – Leżał na podłodze we własnej sypialni, z daleka... z daleka wyglądał, jakby spał. Jego matka nie pozwoliła mi podejść bliżej, powiedziała, że nie przeżył wypadku. – kącik jego ust drgnął nerwowym tikiem; bał się, że Lasse zabierze dłonie z jego twarzy, odsunie się i zniknie w ten sam sposób, w jaki zniknął Rasmus – bez pożegnania. – Cały czas nazywała wypadkiem jego samobójstwo. – pamiętał, że tego samego dnia nie płakał – nie pamiętał jak, choć łzy zbierały mu się głęboko w oczodołach i napierały na cienką błonę spojówek.
– Nie chciałem mówić tego w ten sposób, czasem po prostu... czuję się bezsilny. Odkąd mam w sobie to zwierzę, coraz częściej zapominam. Mieszkam tu od trzech lat, ale kilka dni temu zgubiłem się pomiędzy ulicami, nie potrafiłem rozpoznać kamienic, które mijam codziennie. Boję się. – Lasse uniósł jego twarz w dłoniach, a on posłusznie spojrzał mu w oczy – zawsze miał takie piękne oczy; nigdy nie pragnął zatonąć w nich bardziej niż teraz. – Boję się, że zapomnę o czymś ważnym, ktoś będzie mnie potrzebował, a ja... zapomnę się pojawić. – nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali, choć wiedział, że za każdym razem, kiedy strach budził go w środku nocy zmożonym biciem serca, Lasse jedynie udawał, że spał, a on był mu wdzięczny za pogłębiony oddech i ugodowe skinienie głową; zawsze przekonywał się, że w ten sposób będzie łatwiej – wciąż ukrywać swój strach pod poduszką, tak jak wtedy, kiedy był jeszcze dzieckiem. – Byłem egoistyczny wystarczająco często, by żałować za każdym razem – odparł po krótkiej chwili milczenia, przymykając powieki, gdy mężczyzna nachylił się w jego stronę, pozostawiając muśnięcie pocałunku w drżącym kąciku ust. Uśmiechnął się słabo, choć czuł, jak jego fizjonomia rozpruwała się w miejscach, gdzie rychłe ściegi podtrzymywały dotąd stonowaną mimikę, upartą równowagę, dociśniętą do twarzy jak teatralna maska – przez chwilę pomyślał, że mogliby rzeczywiście wyjechać razem do Danii, po raz pierwszy w życiu pozwolić sobie zapomnieć, zaraz pobladł jednak wyraźnie, a lico przyjaciela spięło się surowym grymasem, sprawiając, że przypominał postać wykutą w marmurze. Drgnął, powoli wysuwając się z jego ramion i w milczeniu przechodząc do sypialni – znał treść listu na pamięć, mimo to pochylił się ostrożnie, dociskając lewą dłoń w miejscu, gdzie żebra naciągnęły się gwałtownym bólem, prawą sięgając jednocześnie pod materac niezaścielonego łóżka; czuł się, jakby powietrze wyciekało mu z płuc przez niewielką szparę, sprawiając, że te zapadały się jak przedziurawiony balonik i zanim wyciągnął białą kopertę w stronę Lassego, oparł lędźwie o drewnianą komodę.
– Tak myślę.
Lasse Nørgaard
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Czw 27 Kwi - 2:51
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Przez ostatnie tygodnie — długie, zimowe tygodnie, pachnące kurzem i pleśnią zebraną w kątach starej kamienicy — Lasse uczył się życia na nowo niczym odrastające od podłogi dziecko lub ktoś, kto stracił właśnie połowę swoich zmysłów, wzrok, słuch lub skórę, która mogłaby doświadczać dotyku i teraz musiał przyjąć świat zupełnie inny niż ten znany mu do tej pory. Otaczająca go rzeczywistość przestała być równo poukładanym zbiorem faktów, które spisywał w dziennikach i których uczył się na pamięć, stała się natomiast czymś, co w swojej nieprzeniknionej obcości przypominało głęboki czarny las, jeden z tych cichych i iglastych, które pokrywały marznące ziemie kilka kilometrów od ich torfowiska. Jego życie stało się frustrujące, bo oto i znalazł się na samym środku planszy, która mogła być jego ukochanym zestawem szachów, a jednak cała jej konstrukcja mieszała się i wykręcała, sprawiając, że pierwszy raz od kiedy nauczył się liczyć do stu, zapomniał gdzie powinien stawiać figury — kwadraty dwubarwnego drewna plątały się miedzy sobą, królowa zamieniała się w wieżę, a wieża w konia i wszystko było nie tak. Cały ten świat był pułapką, a on był samotny. Ucząc się bowiem wszystkiego na nowo, Lasse dowiedział się, że prawdziwa tęsknota jest jednym z niewielu przeżywanych przez człowieka uczuć, które mają formę. Barwę, zapach, fakturę, a co najważniejsze konsystencję. Prawdziwa tęsknota przypomina wodę, lecz nie wodę po prostu, a część jeziora oddaloną od lądu, atramentową i ukrytą pod cienkim lodem, zawsze zwiastującym tragedię pojedynczym hukiem pęknięcia; prawdziwa tęsknota jest ciemną tonią pozbawioną światła, pozbawioną ciepła i czegokolwiek czego moglibyśmy się chwycić. Prawdziwa tęsknota znaczy tyle, co nieobecność, a nieobecność zawsze kojarzyła mu się z tym przedziwnym, odosabniającym uczuciem, które towarzyszy dziecku pozostawionemu nocą wśród zgaszonych lamp własnej sypialni. Brak rąk, brak głosów, czarne dno zamarźniętego jeziora. Czytał w kółko te same listy, sypiał w tym samym zielonym swetrze i próbował przywoływać wspomnienia dłoni śledzącej powoli krawędzie jego twarzy; wiedział, że mogą się zobaczyć i że Safír wciąż jest blisko, w granicach tego samego miasta, że wciąż ma ten sam charakter pisma i że o nim myśli, gdy kładzie głowę na poduszce. To nie miało jednak znaczenia, bo ta tęsknota zdawała się sięgać głębiej — Lasse był sam, był bez niego, a ten nowy świat dusił go nieustannie, bo nowy świat był światem, w którym mogło być tak już na zawsze. Świat poprawny, świat, do którego powinien należeć. Świat, w którym pozwolił sobie pozostać na dnie jeziora.
Śniło mu się to czasem, więc powtarzał sobie, że to nie wizje, a zwyczajne koszmary. Były zaskakująco jasne jak na nocne mary, zawsze pełne popołudniowego słońca i białej boazerii, pełne polerowanych podłóg i ludzi o perłowych zębach, tak jakby ich horror tkwił w tej rozjaśnionej urodzie, w tej nieskazitelnej bieli, z której nie sposób uciec, bo każda próba zostawia ślad, czasem błoto z butów, czasem smugi krwi. W tych snach pękał jak filiżanka. Milczący ojciec uderzał pięścią w stół, matka wbijała paznokcie w jego ramię, a dumna babka unosiła podbródek i kazała mu przysięgać. I przysięgał w końcu zawsze, zawsze innej biednej dziewczynie, zawsze jednej z tych, które latami zmuszano do widywania się z nim i znoszenia jego niechęci w imię dobrego nazwiska i odpowiednich perspektyw. A potem świat znów był piękny i kryształowy, choć on dawno temu przestał uśmiechać się szczerze i nosił klucz do gabinetu schowany w kieszeni kamizelki. I w każdym tym koszmarze czekał, aż pewnego dnia ustanie na placu głównym lub w porcie i zobaczy Safíra gdzieś na samym krańcu tłumu; w każdym bał się, że padnie na kolana z płaczem i będzie błagał go, by wrócił, bo minęły lata, tak wiele lat, a on nadal czyta te same listy. Ale w snach Safír nigdy się nie pojawiał, więc Lasse budził się z sercem w gardle i desperacko poszukiwał jego obecności po drugiej stronie materaca. Jesteś? Zostań ze mną. Miałem zły sen. Ostatnio śni mi się, że tonę.
Powoli dochodziło do niego, jak ciężko było oddychać poza dnem tamtego jeziora. Nie spodziewał się tego, że mężczyzna zacznie mówić, nie spodziewał się żadnej historii, gdyż do tej pory każda z nich docierała do niego w małych częściach, pourywanych i poszarpanych skrawkach, wygniecionych jak zniszczone fotografie. To były zawsze te same wymijające odpowiedzi, całusy w policzek, zamykane drzwi poprzedzone seriami zbolałych spojrzeń i smutnych uśmiechów. Pojmowanie Safíra przypominało składanie w całość powieści, którą ktoś porozrywał, strona po stronie i rozrzucił w okolicy — wspomnienie o jego matce i jej pianinie zaczepione o gałąź drzewa, miłość do siostry rozmiękła w kałuży, młodość w Sztokholmie wkopana pod łóżko, gdzieś głęboko, razem z jego miłościami i ludźmi, którzy nauczyli go nazw gwiazdozbiorów. Teraz jednak zupełnie niespodziewanie, kilka tych kartek położono mu po prostu na wyciągniętej dłoni, on tymczasem chciał w rozpaczy cisnąć nimi o podłogę, bo historia była okrutna i niemal smolista w swoim smutku, wszystko w niej gorzkie i niesprawiedliwe. Nie potrafił uporządkować swoich uczuć — ucisku współczucia, posmaku żalu na języku, dziwnych mdłości, które wywoływała w nim spychana gdzieś w głąb sumienia egoistyczna zazdrość.
— Nie mogłeś wiedzieć — wydusił w końcu, a szept zabrzmiał na tyle słabo, iż łatwo było zauważyć, jak bardzo nieprzyzwyczajony jest do podobnych sytuacji, jak niezdolny znaleźć słów w obliczu tego rodzaju bólu. Gładził go po policzku, jakby nigdy nie przestał ścierać jego łez i wodził łagodnym, troskliwym wzorkiem po bliskiej twarzy. — On na pewno też cię kochał — powiedział to z twardą, stanowczą pewnością, choć głos nadal mu się łamał, a niepewność gubiła pojedyncze akcenty. Potrafił sobie wyobrazić jego miłość, poczuć jej kształt i ciepłe palce na własnej szyi. Niektórych ludzi można było jedynie kochać. — Jak miał na imię? — Gdy pytanie wypadło z jego ust, on skrzywił się lekko, jakby dotarł do niego jego ciężar. Chciał jednak nadać temu człowiekowi kształt i istnienie. Był ważny, a wszystko co ważne powinno być znane z imienia. Nachylił się jeszcze lekko w jego stronę, jak gdyby chciał przycisnąć usta do jego skroni, lecz Safír zaczął mówić, a on otworzył szerzej oczy. Były ciemne i przeszklone, zamrożone w wyrazie, który mógł być jednocześnie szokiem i bólem. — Nie bój się — wydukał słabo, zupełnie bezmyślnie i westchnął wnet cicho, rozczarowany swoją reakcją. Tlący się w nim lęk nie był pojedynczym płomykiem, który można było przydeptać. Cierpiał, a on nie potrafił wykroić z niego tego cierpienia, choć tak wiele razy obiecywał mu, że spróbuje. — Pomogę ci, będę z tobą przecież. To na pewno nic wielkiego, tylko... Jesteś przemęczony i zestresowany, takie rzeczy się zdarzają, prawda? Mogę poprosić o radę medyka, możemy... Nic ci nie jest, na pewno nic ci nie jest — rzucał i urywał bez przerwy i choć na twarzy pojawił się cień ciepłego uśmiechu, ten podszyty był pobladłą nerwowością. Brzmiał jak ktoś, kto próbuje przekonać samego siebie do kłamstwa, choć prawda kleiła się już do podniebienia.
Zapomnę się pojawić. Lasse zacisnął powieki, przełykając groźbę płaczu. Posłusznie podążył za nim do sypialni, a bliskość tego miejsca wydała mu się nagle pokrzepiająca, jak gdyby wchodząc do niej, weszli znów do poprzedniego życia, życia poza tragedią i poza jeziorem. Odebrał od niego list. Ręka trzęsła mu się niebezpiecznie, gdy otwierał kopertę. Brakowało pieczęci i papeterii, lecz pismo było nie do podrobienia. Prześledził słowa raz, drugi, trzeci — potem kolejny i kolejny, coraz szybciej, coraz mocniej ściskając w palcach kawałek papieru, aż w końcu ten składał się już tylko z bruzd i wgnieceń. Milczał dłuższą chwilę i w milczeniu tym opadł na łóżko. Myślał o nim — o nim i swojej babce, o nim i jego przyszłości, o nim i jego spokojnym głosie, o sposobie, w jaki gasił papierosy i liczył piegi na jego policzkach; o jego dłoniach w kieszeniach i przyjemnym, niskim brzmieniu jego śmiechu. A potem przypomniał sobie, że nie mógł pozwolić sobie udusić go własną miłością.
— Oni wiedzą. To znaczy, moi rodzice... wiedzą od dawna. O mnie — zaczął nagle, a w tej ciężkiej, ponurej ciszy jego głos zabrzmiał zaskakująco głośno. — Byłem głupi i nieostrożny, bo wydawało mi się, ze nie widzą, ale widzieli wszystko. Moja matka zawsze wszystko widzi, ona... — przerwał, mocniej ściskając w palcach zgnieciony list. — To zresztą nieważne, chodzi o to, że ja nigdy... — przerwał znów, znów ściskając mocniej list, znów szukając słów, których nie potrafił ułożyć w ciągi. — Nigdy nie kochałem nikogo poza tobą. Nie tak. Zawsze tylko się gubiłem, dawałem się wykorzystywać mężczyźnie, który wybrał moją siostrę i spotykałem się z ludźmi, którzy nie chcieli na mnie patrzeć. A teraz... Teraz boję się, że cię stracę, nie dlatego, że chcę kogoś kochać, ale dlatego, że chcę kochać ciebie. Ale może, Safír posłuchaj mnie, może lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś… Może tak byłoby rozsądniej. — Brzmiał nieskładnie i coraz bardziej rozpaczliwie, a głos drgał mu i cichł jak balansujący na granicy płaczu. — Oni zniszczą ci życie. Ja... Ja zniszczę ci życie.
Śniło mu się to czasem, więc powtarzał sobie, że to nie wizje, a zwyczajne koszmary. Były zaskakująco jasne jak na nocne mary, zawsze pełne popołudniowego słońca i białej boazerii, pełne polerowanych podłóg i ludzi o perłowych zębach, tak jakby ich horror tkwił w tej rozjaśnionej urodzie, w tej nieskazitelnej bieli, z której nie sposób uciec, bo każda próba zostawia ślad, czasem błoto z butów, czasem smugi krwi. W tych snach pękał jak filiżanka. Milczący ojciec uderzał pięścią w stół, matka wbijała paznokcie w jego ramię, a dumna babka unosiła podbródek i kazała mu przysięgać. I przysięgał w końcu zawsze, zawsze innej biednej dziewczynie, zawsze jednej z tych, które latami zmuszano do widywania się z nim i znoszenia jego niechęci w imię dobrego nazwiska i odpowiednich perspektyw. A potem świat znów był piękny i kryształowy, choć on dawno temu przestał uśmiechać się szczerze i nosił klucz do gabinetu schowany w kieszeni kamizelki. I w każdym tym koszmarze czekał, aż pewnego dnia ustanie na placu głównym lub w porcie i zobaczy Safíra gdzieś na samym krańcu tłumu; w każdym bał się, że padnie na kolana z płaczem i będzie błagał go, by wrócił, bo minęły lata, tak wiele lat, a on nadal czyta te same listy. Ale w snach Safír nigdy się nie pojawiał, więc Lasse budził się z sercem w gardle i desperacko poszukiwał jego obecności po drugiej stronie materaca. Jesteś? Zostań ze mną. Miałem zły sen. Ostatnio śni mi się, że tonę.
Powoli dochodziło do niego, jak ciężko było oddychać poza dnem tamtego jeziora. Nie spodziewał się tego, że mężczyzna zacznie mówić, nie spodziewał się żadnej historii, gdyż do tej pory każda z nich docierała do niego w małych częściach, pourywanych i poszarpanych skrawkach, wygniecionych jak zniszczone fotografie. To były zawsze te same wymijające odpowiedzi, całusy w policzek, zamykane drzwi poprzedzone seriami zbolałych spojrzeń i smutnych uśmiechów. Pojmowanie Safíra przypominało składanie w całość powieści, którą ktoś porozrywał, strona po stronie i rozrzucił w okolicy — wspomnienie o jego matce i jej pianinie zaczepione o gałąź drzewa, miłość do siostry rozmiękła w kałuży, młodość w Sztokholmie wkopana pod łóżko, gdzieś głęboko, razem z jego miłościami i ludźmi, którzy nauczyli go nazw gwiazdozbiorów. Teraz jednak zupełnie niespodziewanie, kilka tych kartek położono mu po prostu na wyciągniętej dłoni, on tymczasem chciał w rozpaczy cisnąć nimi o podłogę, bo historia była okrutna i niemal smolista w swoim smutku, wszystko w niej gorzkie i niesprawiedliwe. Nie potrafił uporządkować swoich uczuć — ucisku współczucia, posmaku żalu na języku, dziwnych mdłości, które wywoływała w nim spychana gdzieś w głąb sumienia egoistyczna zazdrość.
— Nie mogłeś wiedzieć — wydusił w końcu, a szept zabrzmiał na tyle słabo, iż łatwo było zauważyć, jak bardzo nieprzyzwyczajony jest do podobnych sytuacji, jak niezdolny znaleźć słów w obliczu tego rodzaju bólu. Gładził go po policzku, jakby nigdy nie przestał ścierać jego łez i wodził łagodnym, troskliwym wzorkiem po bliskiej twarzy. — On na pewno też cię kochał — powiedział to z twardą, stanowczą pewnością, choć głos nadal mu się łamał, a niepewność gubiła pojedyncze akcenty. Potrafił sobie wyobrazić jego miłość, poczuć jej kształt i ciepłe palce na własnej szyi. Niektórych ludzi można było jedynie kochać. — Jak miał na imię? — Gdy pytanie wypadło z jego ust, on skrzywił się lekko, jakby dotarł do niego jego ciężar. Chciał jednak nadać temu człowiekowi kształt i istnienie. Był ważny, a wszystko co ważne powinno być znane z imienia. Nachylił się jeszcze lekko w jego stronę, jak gdyby chciał przycisnąć usta do jego skroni, lecz Safír zaczął mówić, a on otworzył szerzej oczy. Były ciemne i przeszklone, zamrożone w wyrazie, który mógł być jednocześnie szokiem i bólem. — Nie bój się — wydukał słabo, zupełnie bezmyślnie i westchnął wnet cicho, rozczarowany swoją reakcją. Tlący się w nim lęk nie był pojedynczym płomykiem, który można było przydeptać. Cierpiał, a on nie potrafił wykroić z niego tego cierpienia, choć tak wiele razy obiecywał mu, że spróbuje. — Pomogę ci, będę z tobą przecież. To na pewno nic wielkiego, tylko... Jesteś przemęczony i zestresowany, takie rzeczy się zdarzają, prawda? Mogę poprosić o radę medyka, możemy... Nic ci nie jest, na pewno nic ci nie jest — rzucał i urywał bez przerwy i choć na twarzy pojawił się cień ciepłego uśmiechu, ten podszyty był pobladłą nerwowością. Brzmiał jak ktoś, kto próbuje przekonać samego siebie do kłamstwa, choć prawda kleiła się już do podniebienia.
Zapomnę się pojawić. Lasse zacisnął powieki, przełykając groźbę płaczu. Posłusznie podążył za nim do sypialni, a bliskość tego miejsca wydała mu się nagle pokrzepiająca, jak gdyby wchodząc do niej, weszli znów do poprzedniego życia, życia poza tragedią i poza jeziorem. Odebrał od niego list. Ręka trzęsła mu się niebezpiecznie, gdy otwierał kopertę. Brakowało pieczęci i papeterii, lecz pismo było nie do podrobienia. Prześledził słowa raz, drugi, trzeci — potem kolejny i kolejny, coraz szybciej, coraz mocniej ściskając w palcach kawałek papieru, aż w końcu ten składał się już tylko z bruzd i wgnieceń. Milczał dłuższą chwilę i w milczeniu tym opadł na łóżko. Myślał o nim — o nim i swojej babce, o nim i jego przyszłości, o nim i jego spokojnym głosie, o sposobie, w jaki gasił papierosy i liczył piegi na jego policzkach; o jego dłoniach w kieszeniach i przyjemnym, niskim brzmieniu jego śmiechu. A potem przypomniał sobie, że nie mógł pozwolić sobie udusić go własną miłością.
— Oni wiedzą. To znaczy, moi rodzice... wiedzą od dawna. O mnie — zaczął nagle, a w tej ciężkiej, ponurej ciszy jego głos zabrzmiał zaskakująco głośno. — Byłem głupi i nieostrożny, bo wydawało mi się, ze nie widzą, ale widzieli wszystko. Moja matka zawsze wszystko widzi, ona... — przerwał, mocniej ściskając w palcach zgnieciony list. — To zresztą nieważne, chodzi o to, że ja nigdy... — przerwał znów, znów ściskając mocniej list, znów szukając słów, których nie potrafił ułożyć w ciągi. — Nigdy nie kochałem nikogo poza tobą. Nie tak. Zawsze tylko się gubiłem, dawałem się wykorzystywać mężczyźnie, który wybrał moją siostrę i spotykałem się z ludźmi, którzy nie chcieli na mnie patrzeć. A teraz... Teraz boję się, że cię stracę, nie dlatego, że chcę kogoś kochać, ale dlatego, że chcę kochać ciebie. Ale może, Safír posłuchaj mnie, może lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś… Może tak byłoby rozsądniej. — Brzmiał nieskładnie i coraz bardziej rozpaczliwie, a głos drgał mu i cichł jak balansujący na granicy płaczu. — Oni zniszczą ci życie. Ja... Ja zniszczę ci życie.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sro 10 Maj - 0:52
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Samotność przypominała chorobę, jedną z tych, które znaczyły ciało śladami pąsowych wybroczyn, rozpalały skórę wysoką gorączką i wkradały się drżeniem pomiędzy palce – czuł, jak prześwitywała mu przez fizjonomię, zeszklona na spojówce, nabiegającej cienkimi nitkami czerwieni i znów wstydził jej tak samo, jak kiedy był dzieckiem, chłopcem, który mówił inaczej niż pozostali, śmiał się inaczej niż pozostali, kochał inaczej niż pozostali; na początku września ojcowie przytulali swych synów na pożegnanie, a matki całowały swoje córki w czubek głowy, tymczasem Fenris pchnął go w stronę drzwi, odwracając się bez słowa, jakby wstydził się pokazać w progu placówki, która przyjmowała tylko dzieci pozbawione magii, dzieci wybrakowane. Przez cały pierwszy semestr prosił bogów, żeby przebudzili w nim zdolności, których oczekiwali rodzice – szeptał w poduszkę ciche modlitwy, a kiedy był pewien, że nikt nie słyszy, wypowiadał na głos proste zaklęcia i ocierał łzy, bo nieważne jak bardzo się starał, świat wciąż trwał nieruchomo; miał dziesięć lat i pragnął jedynie być kochanym, lecz wciąż potykano się o niego spojrzeniem, tym gniewnym, ojcowskim, które nakazywało mu iść do pokoju za każdym razem, gdy ktoś pukał do drzwi i tym zawstydzonym, matczynym, które unikało go, ilekroć sińce przeciekały purpurą spod złachanego ubrania. Samotność obrastała go jak winorośl wspinająca się po ścianach opuszczonych domostw – przesłaniała okna i zakradała się pnączami we wnęki cegieł, aż porastała go również od środka, wplątując się głęboko pomiędzy żebra, tam, gdzie na postronku żył znajdowało się serce; zanim nauczył się zagłuszać śmiechem własne tętno, obawiał się ludzi, którzy przyglądali mu się zbyt uważnie, lecz Lasse zawsze patrzył na niego tak, jakby byli sobie równi, a on, choć wiedział, że to nieprawda, ufał błękitnej toni jego oczu, bo kiedy stali naprzeciwko siebie, z cudzym oddechem stygnącym na policzku, nie czuł się, jakby znów musiał coś ukrywać, aby go kochano – miłość Lassego była tymczasem tak ciepła i wygodna w jego ramionach, że niekiedy martwił się, że ona również mogła nie być prawdziwa.
Tęsknił za nim i wyobrażał sobie, że w ten sam sposób ludzie tęsknią za domem – wiedząc, że niedługo będą mogli do niego wrócić, lecz teraz wciąż byli zbyt daleko, rozdzieleni przez kolejne strefy i szerokości geograficzne; miał w mieście wielu przyjaciół, lecz samotność powracała do niego wciąż w ten sam sposób, bo nigdy w rzeczywistości nie wykarczował jej zupełnie – spędził drugą połowę stycznia, wpatrując się w krakelurę pęknięć na szpitalnym suficie, jakby próbował wydostać się z własnego ciała poprzez labirynt skaz w tynku, myśli wciąż osuwały mu się jednak wzdłuż pochyłości skroni, a on za każdym razem budził się z przeświadczeniem, że ktoś sięga mu dłonią pomiędzy żebra i zaciska palce na obolałym sercu. Nie potrafił pozbyć się odgłosów, które rezonowały z głębi jego czaszki – wycia, szurania i skamlenia, jakby coś nieustannie próbowało się z niej wydostać – lecz kiedy skupiał się na nich zbyt długo, oddech więzł mu w gardle, a płuca kurczyły się nagłym atakiem duszności; osuwał się na dywan, a kiedy Abigel w końcu chwytała go za rękę, zdawał sobie sprawę, że oczy miał wilgotne od łez – co się stało?, pytała, lecz on nie potrafił jej odpowiedzieć, bo znów czuł się, jakby leżał na podłodze w rodzinnym domu, niezdolny krzyczeć ani wołać o pomoc. Jego krtań nigdy nie przyuczyła się do gniewu, więc złość zawsze podchodziła mu do gardła wraz z płaczem, rozcieńczona i niewyraźna – uczucie wybrzmiało dopiero kilka dni po śmierci Rasmusa, a on czuł się, jakby miało przydusić go pod grdyką, bo narosło tam zbyt duże, nieustannie przełykane milczeniem; był zły na świat, na siebie i na fakt, że nawet na pogrzebie mógł nazywać go jedynie swoim przyjacielem.
– Nie mogłem – powtórzył głucho, choć nie wyglądał, jakby naprawdę w to wierzył, bo twarz miał bladą, a oczy wciąż zaczerwienione od łez, które przetarł nerwowo brzegiem rękawa, niezdolny pozbyć się wstydu, który nawracał echem matczynej przygany – wyglądasz brzydko, kiedy płaczesz. Dłoń Lassego gładziła go tymczasem po policzku, przecierając kciukiem w miejsca, gdzie wciąż utrzymywała się pąsowa wilgoć, drobne wybroczyny naciekającego przez skórę smutku – jego wzrok był wciąż łagodny i troskliwy, zbyt miękki, by pozostawić po sobie odcisk bolesnej purpury. Nie wypowiadał jego imienia, odkąd Sohvi objęła go ramionami po pogrzebie – trzymała go przy sobie tak ciasno, jakby próbowała przeprosić go za wszystko, co się wydarzyło, a on powtarzał jego imię, dopóki nie zakrztusił się łzami; od tamtej pory wydawało mu się, że krztusił się nim nieustannie. – R-rasmus... miał na imię Rasmus. – czuł, jak coś uwiera go w dole przełyku, jak płacz znów zaciska się wokół gardła, a oddech staje się płytszy. Chciał odwrócić wzrok, lecz oczy Lassego były zbyt głębokie, by potrafił się z nich wynurzyć, więc obserwował tylko, jak jego strach odbijał się w czerni źrenic, niewyraźny i drżący, nieprzyzwyczajony do cudzej obecności i usiłujący płochliwie skryć się z powrotem pod skórą; odetchnął cicho, próbując pogłębić oddech, odlepić wstyd od wilgotnej powierzchni języka. Lasse próbował mu pomóc, a on nie wiedział, jak zdobyć się na odwagę, by mu zaprzeczyć – powiedzieć, że miewał te same problemy, odkąd uderzył się w głowę podczas pierwszej pełni, wyjaśnić, jak wiele razy odwiedzał medyków i pokazać wszystkie miejsca, gdzie dotykali go podczas diagnozy – więc uśmiechnął się tylko słabo, kiwając spolegliwie głową i przenosząc wzrok na własne dłonie; nie chciał sprawiać mu więcej zmartwień, nie chciał, żeby płakał z jego powodu – za bardzo kochał sposób, w jaki mrużył oczy, kiedy się śmiał i podkasywał kąciki ust nawet wtedy, kiedy wymieniali w progu jedynie pospieszne spojrzenie. Nie mógł płakać, choć kiedy Lasse znów powtarzał mu, że go kochał, czuł, że był swych łez niebezpiecznie bliski.
– Moi rodzice też wiedzieli – odparł powoli, choć nie wiedział, z którego miejsca w jego ciele wydobyły się te słowa. – To nie twoja wina. – głos znów miał łagodny i czuły, jakby krtań jeszcze przed chwilą nie drżała mu strachem, rozpięta do granicy bolesnego pęknięcia. – Nie, nie... – oparł dłonie na jego ramionach, powoli przyciągając go bliżej, jakby chciał oprzeć jego serce na swoich żebrach. – Słyszysz mnie? To nie twoja wina, nie zostawię cię samego, nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził. – sięgnął do jego dłoni, rozchylając ostrożnie palce, wciąż zaciśnięte kurczowo na liście, który teraz upadł na podłogę tak lekko, jakby istotnie nie niósł za sobą żadnej wagi. – Nie jesteś tylko synem swoich rodziców. Popatrz... – odchylił się lekko, prowadząc go za rękę, aż oboje usiedli na skraju łóżka; wciąż okrywał go ramieniem, zatrzymując palce na wąskiej talii i składając cichy, miękki pocałunek na jego rozgrzanej skroni – Lasse był delikatny i czuły, a on nie wiedział, jak mógł kiedykolwiek wypuścić go ze swojego objęcia. – Jak nasza miłość mogłaby cokolwiek zniszczyć? – uśmiechnął się lekko, choć nitka naciągniętego przy ustach nerwu wciąż drgała mu przykurczem uczuciowego tiku, więc pochylił głowę, pozwalając, by war płytkiego oddechu zastygł w debrze jego odgiętej szyi, wciąż drżący i ciepły od gorączki – przez chwilę zapomniał o liście, który wciąż leżał wymięty na podłodze, zapomniał o łzach zaschniętych na policzkach, zapomniał o świeżo wygojonych ranach, które ledwie zabliźniły się wzdłuż żeber, a teraz znów napinały się pod ubraniem, przesiąkając przez koszule pojedynczymi kropkami czerwieni.
Tęsknił za nim i wyobrażał sobie, że w ten sam sposób ludzie tęsknią za domem – wiedząc, że niedługo będą mogli do niego wrócić, lecz teraz wciąż byli zbyt daleko, rozdzieleni przez kolejne strefy i szerokości geograficzne; miał w mieście wielu przyjaciół, lecz samotność powracała do niego wciąż w ten sam sposób, bo nigdy w rzeczywistości nie wykarczował jej zupełnie – spędził drugą połowę stycznia, wpatrując się w krakelurę pęknięć na szpitalnym suficie, jakby próbował wydostać się z własnego ciała poprzez labirynt skaz w tynku, myśli wciąż osuwały mu się jednak wzdłuż pochyłości skroni, a on za każdym razem budził się z przeświadczeniem, że ktoś sięga mu dłonią pomiędzy żebra i zaciska palce na obolałym sercu. Nie potrafił pozbyć się odgłosów, które rezonowały z głębi jego czaszki – wycia, szurania i skamlenia, jakby coś nieustannie próbowało się z niej wydostać – lecz kiedy skupiał się na nich zbyt długo, oddech więzł mu w gardle, a płuca kurczyły się nagłym atakiem duszności; osuwał się na dywan, a kiedy Abigel w końcu chwytała go za rękę, zdawał sobie sprawę, że oczy miał wilgotne od łez – co się stało?, pytała, lecz on nie potrafił jej odpowiedzieć, bo znów czuł się, jakby leżał na podłodze w rodzinnym domu, niezdolny krzyczeć ani wołać o pomoc. Jego krtań nigdy nie przyuczyła się do gniewu, więc złość zawsze podchodziła mu do gardła wraz z płaczem, rozcieńczona i niewyraźna – uczucie wybrzmiało dopiero kilka dni po śmierci Rasmusa, a on czuł się, jakby miało przydusić go pod grdyką, bo narosło tam zbyt duże, nieustannie przełykane milczeniem; był zły na świat, na siebie i na fakt, że nawet na pogrzebie mógł nazywać go jedynie swoim przyjacielem.
– Nie mogłem – powtórzył głucho, choć nie wyglądał, jakby naprawdę w to wierzył, bo twarz miał bladą, a oczy wciąż zaczerwienione od łez, które przetarł nerwowo brzegiem rękawa, niezdolny pozbyć się wstydu, który nawracał echem matczynej przygany – wyglądasz brzydko, kiedy płaczesz. Dłoń Lassego gładziła go tymczasem po policzku, przecierając kciukiem w miejsca, gdzie wciąż utrzymywała się pąsowa wilgoć, drobne wybroczyny naciekającego przez skórę smutku – jego wzrok był wciąż łagodny i troskliwy, zbyt miękki, by pozostawić po sobie odcisk bolesnej purpury. Nie wypowiadał jego imienia, odkąd Sohvi objęła go ramionami po pogrzebie – trzymała go przy sobie tak ciasno, jakby próbowała przeprosić go za wszystko, co się wydarzyło, a on powtarzał jego imię, dopóki nie zakrztusił się łzami; od tamtej pory wydawało mu się, że krztusił się nim nieustannie. – R-rasmus... miał na imię Rasmus. – czuł, jak coś uwiera go w dole przełyku, jak płacz znów zaciska się wokół gardła, a oddech staje się płytszy. Chciał odwrócić wzrok, lecz oczy Lassego były zbyt głębokie, by potrafił się z nich wynurzyć, więc obserwował tylko, jak jego strach odbijał się w czerni źrenic, niewyraźny i drżący, nieprzyzwyczajony do cudzej obecności i usiłujący płochliwie skryć się z powrotem pod skórą; odetchnął cicho, próbując pogłębić oddech, odlepić wstyd od wilgotnej powierzchni języka. Lasse próbował mu pomóc, a on nie wiedział, jak zdobyć się na odwagę, by mu zaprzeczyć – powiedzieć, że miewał te same problemy, odkąd uderzył się w głowę podczas pierwszej pełni, wyjaśnić, jak wiele razy odwiedzał medyków i pokazać wszystkie miejsca, gdzie dotykali go podczas diagnozy – więc uśmiechnął się tylko słabo, kiwając spolegliwie głową i przenosząc wzrok na własne dłonie; nie chciał sprawiać mu więcej zmartwień, nie chciał, żeby płakał z jego powodu – za bardzo kochał sposób, w jaki mrużył oczy, kiedy się śmiał i podkasywał kąciki ust nawet wtedy, kiedy wymieniali w progu jedynie pospieszne spojrzenie. Nie mógł płakać, choć kiedy Lasse znów powtarzał mu, że go kochał, czuł, że był swych łez niebezpiecznie bliski.
– Moi rodzice też wiedzieli – odparł powoli, choć nie wiedział, z którego miejsca w jego ciele wydobyły się te słowa. – To nie twoja wina. – głos znów miał łagodny i czuły, jakby krtań jeszcze przed chwilą nie drżała mu strachem, rozpięta do granicy bolesnego pęknięcia. – Nie, nie... – oparł dłonie na jego ramionach, powoli przyciągając go bliżej, jakby chciał oprzeć jego serce na swoich żebrach. – Słyszysz mnie? To nie twoja wina, nie zostawię cię samego, nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził. – sięgnął do jego dłoni, rozchylając ostrożnie palce, wciąż zaciśnięte kurczowo na liście, który teraz upadł na podłogę tak lekko, jakby istotnie nie niósł za sobą żadnej wagi. – Nie jesteś tylko synem swoich rodziców. Popatrz... – odchylił się lekko, prowadząc go za rękę, aż oboje usiedli na skraju łóżka; wciąż okrywał go ramieniem, zatrzymując palce na wąskiej talii i składając cichy, miękki pocałunek na jego rozgrzanej skroni – Lasse był delikatny i czuły, a on nie wiedział, jak mógł kiedykolwiek wypuścić go ze swojego objęcia. – Jak nasza miłość mogłaby cokolwiek zniszczyć? – uśmiechnął się lekko, choć nitka naciągniętego przy ustach nerwu wciąż drgała mu przykurczem uczuciowego tiku, więc pochylił głowę, pozwalając, by war płytkiego oddechu zastygł w debrze jego odgiętej szyi, wciąż drżący i ciepły od gorączki – przez chwilę zapomniał o liście, który wciąż leżał wymięty na podłodze, zapomniał o łzach zaschniętych na policzkach, zapomniał o świeżo wygojonych ranach, które ledwie zabliźniły się wzdłuż żeber, a teraz znów napinały się pod ubraniem, przesiąkając przez koszule pojedynczymi kropkami czerwieni.
Lasse Nørgaard
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Wto 6 Cze - 0:26
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Zrozumiał swój obłęd tamtej nocy, kiedy nazwał obcego mężczyznę imieniem Safíra — miłość była obłędem i tkwiła w nim głęboko i niewygodnie jak drzazga, głęboko i koniecznie jak serce pod żebrami. To była wiosenna noc, deszczowa i gorzka jak zepsute jabłko, pachniała dymem papierosowym wżartym w czyjąś skórzaną kurtkę, tanimi perfumami skroplonymi na szyi ponad jej kołnierzem i paskudnym alkoholem, którego nie mógł kupić sobie sam, bo nie miał przy sobie pieniędzy, zapomniał pieniędzy, zapomniał gdzie mieszka i z kim rozmawia, ale pamiętał doskonale, że cierpi — pamiętał, że tęskni, że gardło ma nadal zdarte od krzyku i płaczu, że jest znów sam, bo nie było w nim już niczego, przy czym warto byłoby zostawać. On mnie nie kocha, bo jestem natrętny i niedojrzały — bełkotał, gdy tamten mężczyzna, który nie był Safírem prowadził go wzdłuż ciemnej, długiej ulicy, obślizgłej jak żmija; prowadził go i nie pytał, o kim opowiada, nie pytał, jak się czuje, co jakiś czas śmiał się tylko i z prześmiewczym świstem nazywał go chłopcem, choć lat miał już dwadzieścia kilka i nie lubił, gdy umniejszano go w ten sposób. Nie kocha mnie, bo nie myślę o nikim i niczym tylko o sobie, zawsze o sobie, a teraz schudłem i kuleje, wariuję, nie mogę spać, a on powiedział, że nie lubi tego, kim się staje przy mnie, chociaż ja lubię go wtedy najbardziej. Dukał i potykał się z pijanym wdziękiem, podnosił głowę, żeby spojrzeć w nocne niebo, a mocne ramie łapało go w pasie. Myślisz, ze to dziwne, że nazwaliśmy gwiazdy? Ściskał go mocniej. Co jeżeli one już mają imiona? Ale nie myślał, nikt o tym nie myślał, tylko Safír, a Safíra nie było, był tylko ten człowiek, który przypominał go tonem głosu. Nie umiał przypomnieć sobie tamtej twarzy, do dziś była jedynie chmurą dymu wieńczącą długą, cienistą sylwetkę — kurtka z czarnej skóry o prostym kołnierzu, papierosy o marchewkowym filtrze, zimna obrączka na szczupłym palcu, którą czuł jak groch pod materacem, za każdym razem, gdy tamten dotykał jego podbródka; wąski korytarz schludnego mieszkania, bawełna i kobiecie perfumy, jedne z tych, które zawsze nosiły najładniejsze dziewczęta o miękkich ramionach. Opadł na łóżko, przycisnął nagi brzuch do białego prześcieradła i nazwał go tym imieniem, które wypadło z niego równie gładko jak tamte bełkotliwe zwierzenia. Mężczyzna nie był zły, zaśmiał się tylko, nie przestawał, a on wyobrażał sobie, że zasypia pod letnim niebem poprzecinanym smugami Perseid. Zawsze tęsknił za lipcem i zawsze tęsknił za ich miłością.
Teraz znów był tak blisko, że mógł gładzic jego policzek — znów był blisko, prawdziwy, szczery i zielonooki, ten sam Safír o ładnych dłoniach i czarującym śmiechu, a Lasse nie potrafił przestać myśleć o tym, ze nigdy nie powinien był go opuszczać, nigdy nie powinien pozwalać mu wychodzić z mieszkania nad ranem i znikać w tamtym kredowym, zgryźliwym mrozie. Przyciągał go więc od siebie — cały jego ból, ciążący na ramionach, płacz, którego nie potrafił już połknąć — i ścierał kciukiem łzy z jego twarzy. Często wyobrażał sobie, że prawdziwa miłość przypominała dom — była bezpieczna i ciepła, gotowa zawsze przyjąć cię w swoje stabilne ściany i miękkie poduszki; stała na samych krańcach długich, zaśnieżonych ulic i mrugała do ciebie prostokątami okien pełnymi złotego światła. Rasmus. Lasse zacisnął powieki i pokiwał głową, jakby chciał wpasować imię gdzieś w porozrywane wspomnienia przeszłości. Rasmus. Był poruszony i nie potrafił zrozumieć nieładu własnych uczuć, bo w całej tej rozsypanej mozaice żalu, strachu i infantylnej, niesprawiedliwej zazdrości, smutek był największy i najbardziej jaskrawy, toporny jak głaz i jak choroba, której nie sposób wykroić z własnych trzewi. Nigdy nie był dobry w cudzych emocjach, gubił sentymenty, które zbyt łatwo zsuwały się z języka, a jego dłoń na cudzym ramieniu sprawiała wrażenie sztywnej i niezręcznej, tym razem jednak chciał próbować, chciał patrzeć w znajome, przeszklone oczy i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze tak, jakby zawsze w to wierzył — chciał po prostu, by poczuł się lepiej, a świadomość tego pragnienia kleiła się do jego podniebienia jak miód. To było takie banalne, ta miłość o gładkich krawędziach i równym oddechu — ta która zawsze nosiła jedno imię i zawsze pachniała latem, nawet w te dni, gdy płakała w jego dłonie. Przyjaciel uśmiechnął się lekko i przytaknął, a on chciał jedynie położyć się obok niego, zasnąć z tym rodzajem spokoju, jaki należał się tylko ludziom, którzy nie musieli uciekać. Mogliby udawać, że świat jest inny — jasny i słodki, pełen magnolii i gorącej herbaty, która nie parzyła w język; mogliby udawać, że czeka ich lepsze życie. Bez krzykliwych oskarżeń i ludzi z dymem zamiast twarzy, bez rodziny, która już od dawna go nie chciała i nigdy nie zachciałaby też Safíra.
Najgorszą częścią tego cholernego listu było to, jak spokojny i nienaganny mu się wydawał — brzmiał głosem jego babki, choć silił się na anonimowość; stanowczy i twardy, ton kobiety, która potrafi trzymać w pięści cały Ostatni Przylądek, każdy ciemny pokój i każdy dumny podbródek. Nie chciał już płakać, powinien być silny, chociaż ten jeden raz. Zacisnął zęby i wbił spojrzenie w podłogę. Sypialnia była ciemna i cicha, a on poczuł się zmęczony, w zmęczeniu tym rozpaczliwie roztrzęsiony, zlękniony przyszłości, która nie zdołała nabrać jeszcze żadnego kształtu. Latami obawiał się tego, do czego zdolna była jego matka z tak upartą pasją, iż zapomniał o Kasandrze, Kasandra natomiast była większa i nosiła głowę jeszcze wyżej, nie kochała go też tym samym rodzajem spanikowanej, nadgorliwej miłości, którą darzyła go Dagmar — mogła zrobić więcej i działać skuteczniej, a Safír mógł stracić stabilność, pracę w sierocińcu, zapłakane dzieci lepiące się jego ramion. Nie potrafił dłużej oddychać, myśląc o tym, jak głęboko i łapczywie wbijał zęby w jego życie.
— Boję się, codziennie się boję, o to wszystko, o ciebie, o nas — wymieniał, jąkając się w tym żalu, gubiąc po drodze słowa i przecinki, próbując nie zadławić się powietrzem, kiedy Safír łapał go za ramiona i delikatnie prowadził w stronę łóżka. Miał ciężką głowę, choć wraz z zostawionym na skroni pocałunkiem, reszta jego ciała stała się lekka i tkliwa jak ciepły wosk. Pochylił kark i wparł czoło na bliskim ramieniu. Tyle lat nie potrafił pogodzić się z własną słabością, teraz tymczasem dobrowolnie kładł ją w jego dłoniach. — Całe życie bylem tylko tym, Saf, ja... — przerwał, na kilka chwil wtulając się mocniej w jego szyję. Jak mógł kiedykolwiek zasypiać bez niego? — Wszystko, co mam, każda część mnie jest tu dlatego, że oni mi na to pozwolili. Żyję, bo wydali fortunę na medyków, robię doktorat, bo mają przyjaciół w instytucie. Matka zawsze mówiła, że jestem niewdzięczny, nie umiem zrozumieć, że wszystko zawdzięczam tej przeklętej rodzinie — jego głos zabrzmiał pewnym cienkim, nieśmiałym rodzajem gniewu, zupełnie jakby sam nie pojmował jeszcze krzywdy, o której mu opowiadał. Potrafił wyobrażać sobie jedynie dębowy gabinet Ostatniego Przylądka, ciemne usta matki i mocny profil ojca, ich głosy zebrane sztormem pod wysokim, zdobionym sufitem, deszcz na swojej głowie — deszcz tych samych słów, tych samych cierpkich wyrzutów, zimnych słów, które zostawiały zawsze podobnie rdzawe, podłużne ślady na powierzchni jego ramion. Nigdy nie powiedzieli wprost, że bez nich może jedynie umrzeć, jednak bezsprzecznie myśleli o tym za każdym razem, gdy zamykali za nim drzwi. — Nie chcę, żebyś miał mnie dość. Nie zniósłbym tego. — Odchylił lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy. Uśmiechał się — zawsze kiedy się uśmiechał, Lasse był pewien, że nie było na świecie niczego poza ich miłością. — Obiecaj — szepnął, choć nie potrafił wytłumaczyć, co takiego ma obiecać. Po prostu. Przesunął dłonie na jego plecy. Nawet w drżeniu jego łopatek czuć było przyśpieszone uderzenia serca. — Safír — oddech zadrżał, imię wypadło z niego szybko i gorączkowo, zabarwione strachem, który kazał mu przycisnąć palce do twardego zazębienia żeber pod materiałem koszuli. Słyszał własny puls w uszach, panikę kładącą się na języku gorzkim posmakiem krzyku. — Krwawisz! — Czerwień była nieprzyjemnie lepka pod dotykiem jego dłoni. Mokra i mdląca. Mocno złapał jego twarz w dłonie, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż oddycha, czy blednie, czy oczy zachodzą mu mgłą. Pokój na przemian kurczył się i rozszerzał, a on czuł, jak zapada się w kruszejącą gąbkę skrzypiącego materaca. Nie nie nie nie nie nie. Sięgnął palcami do guzików koszuli. Trzęsły mu się ręce. Nienienienienie. Wtedy je zobaczył. Biel przetykana świeżą krwią, niezaprzeczalnym śladem otwartej rany. — Kurwa, jak... Kto...
Teraz znów był tak blisko, że mógł gładzic jego policzek — znów był blisko, prawdziwy, szczery i zielonooki, ten sam Safír o ładnych dłoniach i czarującym śmiechu, a Lasse nie potrafił przestać myśleć o tym, ze nigdy nie powinien był go opuszczać, nigdy nie powinien pozwalać mu wychodzić z mieszkania nad ranem i znikać w tamtym kredowym, zgryźliwym mrozie. Przyciągał go więc od siebie — cały jego ból, ciążący na ramionach, płacz, którego nie potrafił już połknąć — i ścierał kciukiem łzy z jego twarzy. Często wyobrażał sobie, że prawdziwa miłość przypominała dom — była bezpieczna i ciepła, gotowa zawsze przyjąć cię w swoje stabilne ściany i miękkie poduszki; stała na samych krańcach długich, zaśnieżonych ulic i mrugała do ciebie prostokątami okien pełnymi złotego światła. Rasmus. Lasse zacisnął powieki i pokiwał głową, jakby chciał wpasować imię gdzieś w porozrywane wspomnienia przeszłości. Rasmus. Był poruszony i nie potrafił zrozumieć nieładu własnych uczuć, bo w całej tej rozsypanej mozaice żalu, strachu i infantylnej, niesprawiedliwej zazdrości, smutek był największy i najbardziej jaskrawy, toporny jak głaz i jak choroba, której nie sposób wykroić z własnych trzewi. Nigdy nie był dobry w cudzych emocjach, gubił sentymenty, które zbyt łatwo zsuwały się z języka, a jego dłoń na cudzym ramieniu sprawiała wrażenie sztywnej i niezręcznej, tym razem jednak chciał próbować, chciał patrzeć w znajome, przeszklone oczy i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze tak, jakby zawsze w to wierzył — chciał po prostu, by poczuł się lepiej, a świadomość tego pragnienia kleiła się do jego podniebienia jak miód. To było takie banalne, ta miłość o gładkich krawędziach i równym oddechu — ta która zawsze nosiła jedno imię i zawsze pachniała latem, nawet w te dni, gdy płakała w jego dłonie. Przyjaciel uśmiechnął się lekko i przytaknął, a on chciał jedynie położyć się obok niego, zasnąć z tym rodzajem spokoju, jaki należał się tylko ludziom, którzy nie musieli uciekać. Mogliby udawać, że świat jest inny — jasny i słodki, pełen magnolii i gorącej herbaty, która nie parzyła w język; mogliby udawać, że czeka ich lepsze życie. Bez krzykliwych oskarżeń i ludzi z dymem zamiast twarzy, bez rodziny, która już od dawna go nie chciała i nigdy nie zachciałaby też Safíra.
Najgorszą częścią tego cholernego listu było to, jak spokojny i nienaganny mu się wydawał — brzmiał głosem jego babki, choć silił się na anonimowość; stanowczy i twardy, ton kobiety, która potrafi trzymać w pięści cały Ostatni Przylądek, każdy ciemny pokój i każdy dumny podbródek. Nie chciał już płakać, powinien być silny, chociaż ten jeden raz. Zacisnął zęby i wbił spojrzenie w podłogę. Sypialnia była ciemna i cicha, a on poczuł się zmęczony, w zmęczeniu tym rozpaczliwie roztrzęsiony, zlękniony przyszłości, która nie zdołała nabrać jeszcze żadnego kształtu. Latami obawiał się tego, do czego zdolna była jego matka z tak upartą pasją, iż zapomniał o Kasandrze, Kasandra natomiast była większa i nosiła głowę jeszcze wyżej, nie kochała go też tym samym rodzajem spanikowanej, nadgorliwej miłości, którą darzyła go Dagmar — mogła zrobić więcej i działać skuteczniej, a Safír mógł stracić stabilność, pracę w sierocińcu, zapłakane dzieci lepiące się jego ramion. Nie potrafił dłużej oddychać, myśląc o tym, jak głęboko i łapczywie wbijał zęby w jego życie.
— Boję się, codziennie się boję, o to wszystko, o ciebie, o nas — wymieniał, jąkając się w tym żalu, gubiąc po drodze słowa i przecinki, próbując nie zadławić się powietrzem, kiedy Safír łapał go za ramiona i delikatnie prowadził w stronę łóżka. Miał ciężką głowę, choć wraz z zostawionym na skroni pocałunkiem, reszta jego ciała stała się lekka i tkliwa jak ciepły wosk. Pochylił kark i wparł czoło na bliskim ramieniu. Tyle lat nie potrafił pogodzić się z własną słabością, teraz tymczasem dobrowolnie kładł ją w jego dłoniach. — Całe życie bylem tylko tym, Saf, ja... — przerwał, na kilka chwil wtulając się mocniej w jego szyję. Jak mógł kiedykolwiek zasypiać bez niego? — Wszystko, co mam, każda część mnie jest tu dlatego, że oni mi na to pozwolili. Żyję, bo wydali fortunę na medyków, robię doktorat, bo mają przyjaciół w instytucie. Matka zawsze mówiła, że jestem niewdzięczny, nie umiem zrozumieć, że wszystko zawdzięczam tej przeklętej rodzinie — jego głos zabrzmiał pewnym cienkim, nieśmiałym rodzajem gniewu, zupełnie jakby sam nie pojmował jeszcze krzywdy, o której mu opowiadał. Potrafił wyobrażać sobie jedynie dębowy gabinet Ostatniego Przylądka, ciemne usta matki i mocny profil ojca, ich głosy zebrane sztormem pod wysokim, zdobionym sufitem, deszcz na swojej głowie — deszcz tych samych słów, tych samych cierpkich wyrzutów, zimnych słów, które zostawiały zawsze podobnie rdzawe, podłużne ślady na powierzchni jego ramion. Nigdy nie powiedzieli wprost, że bez nich może jedynie umrzeć, jednak bezsprzecznie myśleli o tym za każdym razem, gdy zamykali za nim drzwi. — Nie chcę, żebyś miał mnie dość. Nie zniósłbym tego. — Odchylił lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy. Uśmiechał się — zawsze kiedy się uśmiechał, Lasse był pewien, że nie było na świecie niczego poza ich miłością. — Obiecaj — szepnął, choć nie potrafił wytłumaczyć, co takiego ma obiecać. Po prostu. Przesunął dłonie na jego plecy. Nawet w drżeniu jego łopatek czuć było przyśpieszone uderzenia serca. — Safír — oddech zadrżał, imię wypadło z niego szybko i gorączkowo, zabarwione strachem, który kazał mu przycisnąć palce do twardego zazębienia żeber pod materiałem koszuli. Słyszał własny puls w uszach, panikę kładącą się na języku gorzkim posmakiem krzyku. — Krwawisz! — Czerwień była nieprzyjemnie lepka pod dotykiem jego dłoni. Mokra i mdląca. Mocno złapał jego twarz w dłonie, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż oddycha, czy blednie, czy oczy zachodzą mu mgłą. Pokój na przemian kurczył się i rozszerzał, a on czuł, jak zapada się w kruszejącą gąbkę skrzypiącego materaca. Nie nie nie nie nie nie. Sięgnął palcami do guzików koszuli. Trzęsły mu się ręce. Nienienienienie. Wtedy je zobaczył. Biel przetykana świeżą krwią, niezaprzeczalnym śladem otwartej rany. — Kurwa, jak... Kto...
Safír Fenrisson
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Wto 27 Cze - 0:01
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Coraz częściej czuł się, jakby zwierzę, które nosił w piersi, pożerało go od środka – budził się z zębami zaciśniętymi na sercu i tętnem uwięzionym w wąskiej diastemie siekaczy, a strach, który rozlewał mu się między żebrami, był ciepły jak krew i w ten sam sposób nasiąkał w fugi jego trzewi; wraz z każdą pełnią – kolejnym, żarłocznym kęsem – było go coraz mniej, więc naciągał kołdrę na ramiona i zasłaniał twarz życzliwym uśmiechem, jakby próbował ukryć przed Lassem swój niedostatek, świeże blizny po wewnętrznej stronie osierdzia i miejsca, w których jego miłość naderwała się uciskiem cudzych szczęk. Nad ranem, kiedy oddech wciąż miał płytki i nierówny, przykładał dłoń do piersi, próbując wyczuć pod palcami nierówną topografię swojego istnienia – w dzieciństwie często wyobrażał sobie, że był zwierzęciem, jednym ze szczeniaków, które ojciec utopił w zatoce, Pieskiem szukającym ciepła przy czułej piersi matki, lecz niezdolnym wyzbyć się dygotu, nawiedzającego go codziennie od tamtej nieszczęśliwej jesieni, kiedy podwórkowy owczarek zrodził troje szczeniąt, spośród których żadne nie miało szansy przeżyć nadchodzącej zimy; przemykał się na czworakach między pokojami i ukrywał pod łóżkiem Margrét, dopóki nie kazano mu wyjść i stanąć na nogi, a on trząsł się, jakby utrzymanie ciała w pozycji pionowej rzeczywiście sprawiało mu trudność, bo był zbyt przyzwyczajony do klękania przed światem na kolanach. Ukrywał się w zwierzęcym ciele jeszcze wielokrotnie – psi kark łatwiej znosił ciężar ojcowskiej pięści, psie serce chętniej przebaczało matczyną uległość, psi łeb gorliwie układał się do parcianej obroży, dopiero po czasie zdając sobie sprawę, że podduszała go przy każdym szarpnięciu; był swej sobaczej wierności rozpaczliwie naiwny, a potem skamlał i płakał, ilekroć miłość zaciskała mu się smyczą wokół gardła – wpadał w ramiona obcych mężczyzn, którzy zawsze wgniatali palce w jego skórę, jakby spodziewali się sprzeciwu i kazali mu odwracać się tyłem, żeby nie musieć patrzeć mu w oczy. Sohvi podtrzymywała go w talii, kiedy wypłukiwał z siebie przepoconą winę i prosiła, żeby nie krzywdził się w ten sposób, lecz nigdy nie wiedział, co jej odpowiedzieć, bo przez całe życie pragnął tylko być kochany, a jedyna miłość, jaką znał, miała mocne dłonie i zostawiała po sobie ślady.
Lasse miał tymczasem smukłe palce i miękkie opuszki, nie nosił pod skórą przetarć po jutowych linach i nigdy nie przygryzał osierdzia, by dostać się do serca – był inny niż mężczyźni, którzy wkraczali w jego życie z wyciągniętymi rękami i w butach podbitych twardą zelówką, wciąż prosił go, żeby został na noc, a on za każdym razem żałował, że nie mógł się na to zgodzić; długi czas po pierwszej przemianie widział w jego oczach swoje własne przekleństwo i czuł się winny świadomości, że przeżywali je razem – był jedyną osobą, która czuła w piersi ten sam strach, tę samą wilgoć skrwawionego mchu, to samo przeświadczenie, że jego życie trwale zmieniło kształt i nie mieściło się już w matczynych dłoniach. Nigdy o tym nie rozmawiali, choć trzy lata później wspomnienie było równie wyraziste, zakorzenione zbyt głęboko w pamięci, by okryła je sepia upływającego czasu – czasem budził się w środku nocy i zastanawiał, czy Lasse też wyczuwał pod skronią echo zwierzęcego warkotu, czy sięgał dłonią do fantomowej rany na lewym boku, czy jego serce przyspieszało paniczną desperacją, ilekroć księżyc skłaniał się do pełni, lecz kiedy spoglądał w jego stronę, źrenice poruszały się leniwie pod ciepłą kołdrą powiek, a pierś unosiła się spokojnym, miarowym oddechem; znów czuł się jak zwierzę, które nie posiadało słów by opisać fason swojego strachu, więc próbowało zdusić go w piersi, podciągając nogi pod samą brodę – serce dudniło mu dość mocno, by wielokrotnie obawiał się, że go wybudzi, lecz jego lęk wciąż miał kształt dziecka, które ukrywało się pod matczynym łóżkiem, był układny i cichy, przyuczony groźbą do milczenia.
Nie płakał przed nim wcześniej – nie w ten sposób, bo choć łzy szkliły mu się wokół źrenic, kiedy siedzieli naprzeciwko siebie w zaciemnionym barze i wilgotniały pod powiekami, kiedy którejś nocy obudził się z krzykiem, a potem nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy; wypłukiwał je nad umywalką, pozwalając, by ciekły mu po twarzy tylko wtedy, gdy schładzał ją zimną wodą, wywabiając gorączkę ze spąsowiałych policzków. Nie płakał przed nim łzami chłopca, który obiecywał matce, że już nigdy więcej, a potem znów nie umiał powstrzymać się od miłości; żalem człowieka, który od dawna wiedział, że coś nadgryzało go od środka, lecz dopiero niedawno zdał sobie sprawę, że jego strach przybierał kształt wilka o szerokiej paszczy i czerwonych oczach. Odetchnął cicho, całując go w skroń i przygarniając ramionami bliżej własnej piersi, jakby pragnął objąć nie tylko jego ciało, ale przede wszystkim jego serce.
– Nigdy nie byłeś tylko tym. Pomogli ci przetrwać, zawsze będę im za to wdzięczny, ale wszystko inne... cała twoja wiedza, cała wyobraźnia, cała miłość… to wszystko ty. – nachylił się bliżej, czując, jak materac ugina się pod ciężarem ich bliskości. – Zawsze byłeś dla mnie kimś więcej niż tylko wnukiem swojej babki, kocham cię za znacznie więcej – uśmiechnął się lekko, pozostawiając na jego szyi szept czułego pocałunku. Lata temu wiele razy rozrysowywał w myślach jego życie – wyobrażał sobie, jak każdego ranka siada do zastawionego stołu i prowadzi rozmowy w obcym języku, zamykał oczy i widział go, jak przechodzi przez próg duńskiej rezydencji, gdzie marmurowa podłoga stukotała w rytm jego kroków, a sufit przypominał niebo, bo wisiał równie wysoko nad głową, był pewien, że miał matkę, która głaskała go po włosach i rodzeństwo, które podtrzymywało go za ramiona za każdym razem, gdy chwiał się na nogach; nie pamiętał, czy był zazdrosny o jego życie, lecz pamiętał, że miał nadzieję, że było prawdą – posiadał kogoś, kto go kochał. Lasse żył dzięki swojej rodzinie, podczas gdy on istniał swojej na przekór – czasem bał się, że gdyby zdjął ze skóry wszystkie swoje blizny, ułożyłyby się imieniem i nazwiskiem jego ojca.
– Obiecuję. – nie zdążył uściślić, co dokładnie – nagle zrobiło mu się ciepło i zimno jednocześnie, spłycony oddech ugrzązł w głębi gardła, a kark zesztywniał nie tyle bólem, co gwałtownym napływem wspomnień, jakby pęknięcie, które rozsunęło się rysą wzdłuż świeżej blizny, przepuściło do środka wszystko, co starał się wydobyć spod skóry, cały strach zebrany kurzem w kątach pokoju; pozwolił Lassemu rozpiąć koszulę, której lewa strona nasiąkła plamieniem krwi – starał się utwardzić własną świadomość, lecz prawie nie zauważył, jak guziki odpuściły pod naciskiem palców, nie poczuł chłodu przeciskającego się pod lniany materiał. Nie mógł patrzeć na swoje ciało, odkąd Sohvi znalazła go na dnie skrwawionej wanny – z trudem przesuwał palcami po zgrubiałych bliznach, które zarysowały się pięciolinią wzdłuż zakrzywionych żeber i przez pierwszy tydzień po wyjściu ze szpitala siadał w kącie łazienki, dopóki przyjaciółka nie pomagała mu przekroczyć progu wanny, a następnie przemywała rany wodą i szczypiącym eliksirem. Nie myślał wcześniej, że dłonie Lassego mogłyby wzdrygnąć się, zanim dotknąłby go w tym samym miejscu, że za każdym razem, kiedy będą leżeć obok siebie na świeżej pościeli, jego skóra będzie szorstka i odrętwiała w dotyku, a kształt blizn nie pozwoli przestać myśleć o bestii, która żyła w jego wnętrzu.
– Nie, nie... nie martw się tym, już wszystko dobrze – próbował złagodzić strach, który rozszerzył się w jego źrenicach – nie mógł odeprzeć wrażenia, że Lasse się go bał – lecz głos miał słaby, a twarz tak bladą, jakby nie siedział przed nim żywy, ale figurował na czarno-białej fotografii. – Powinienem był ci powiedzieć… nie chciałem cię martwić, przepraszam... przepraszam, zamierzałem ci powiedzieć. – głos łamał mu się w krtani, a dłoń, którą przycisnął do rozchylonej blizny, drżała, blednąc wokół knykci. – Miałem ciężką pełnię. – nie wiedział, co mu powiedzieć – że czasem wciąż słyszał pod skronią skowyt warga, którego Gleipnir pochwycił w srebrzone liny? Że dźwięk ten coraz częściej przypominał ludzi krzyk? – Już wszystko dobrze. – zrobiło mu się słabo, więc bezwiednie odchylił się na plecy, przymykając powieki – cienki strumień krwi przesiąkł mu pomiędzy palcami, pozostawiając zaczerwienioną plamę na prześcieradle, a on chciał poprosić Lassego, żeby użył zaklęcia, ale bał się, że rozpłacze się, jeśli powie coś więcej. Bał się, że nie miał prawa tego wymagać.
Lasse miał tymczasem smukłe palce i miękkie opuszki, nie nosił pod skórą przetarć po jutowych linach i nigdy nie przygryzał osierdzia, by dostać się do serca – był inny niż mężczyźni, którzy wkraczali w jego życie z wyciągniętymi rękami i w butach podbitych twardą zelówką, wciąż prosił go, żeby został na noc, a on za każdym razem żałował, że nie mógł się na to zgodzić; długi czas po pierwszej przemianie widział w jego oczach swoje własne przekleństwo i czuł się winny świadomości, że przeżywali je razem – był jedyną osobą, która czuła w piersi ten sam strach, tę samą wilgoć skrwawionego mchu, to samo przeświadczenie, że jego życie trwale zmieniło kształt i nie mieściło się już w matczynych dłoniach. Nigdy o tym nie rozmawiali, choć trzy lata później wspomnienie było równie wyraziste, zakorzenione zbyt głęboko w pamięci, by okryła je sepia upływającego czasu – czasem budził się w środku nocy i zastanawiał, czy Lasse też wyczuwał pod skronią echo zwierzęcego warkotu, czy sięgał dłonią do fantomowej rany na lewym boku, czy jego serce przyspieszało paniczną desperacją, ilekroć księżyc skłaniał się do pełni, lecz kiedy spoglądał w jego stronę, źrenice poruszały się leniwie pod ciepłą kołdrą powiek, a pierś unosiła się spokojnym, miarowym oddechem; znów czuł się jak zwierzę, które nie posiadało słów by opisać fason swojego strachu, więc próbowało zdusić go w piersi, podciągając nogi pod samą brodę – serce dudniło mu dość mocno, by wielokrotnie obawiał się, że go wybudzi, lecz jego lęk wciąż miał kształt dziecka, które ukrywało się pod matczynym łóżkiem, był układny i cichy, przyuczony groźbą do milczenia.
Nie płakał przed nim wcześniej – nie w ten sposób, bo choć łzy szkliły mu się wokół źrenic, kiedy siedzieli naprzeciwko siebie w zaciemnionym barze i wilgotniały pod powiekami, kiedy którejś nocy obudził się z krzykiem, a potem nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy; wypłukiwał je nad umywalką, pozwalając, by ciekły mu po twarzy tylko wtedy, gdy schładzał ją zimną wodą, wywabiając gorączkę ze spąsowiałych policzków. Nie płakał przed nim łzami chłopca, który obiecywał matce, że już nigdy więcej, a potem znów nie umiał powstrzymać się od miłości; żalem człowieka, który od dawna wiedział, że coś nadgryzało go od środka, lecz dopiero niedawno zdał sobie sprawę, że jego strach przybierał kształt wilka o szerokiej paszczy i czerwonych oczach. Odetchnął cicho, całując go w skroń i przygarniając ramionami bliżej własnej piersi, jakby pragnął objąć nie tylko jego ciało, ale przede wszystkim jego serce.
– Nigdy nie byłeś tylko tym. Pomogli ci przetrwać, zawsze będę im za to wdzięczny, ale wszystko inne... cała twoja wiedza, cała wyobraźnia, cała miłość… to wszystko ty. – nachylił się bliżej, czując, jak materac ugina się pod ciężarem ich bliskości. – Zawsze byłeś dla mnie kimś więcej niż tylko wnukiem swojej babki, kocham cię za znacznie więcej – uśmiechnął się lekko, pozostawiając na jego szyi szept czułego pocałunku. Lata temu wiele razy rozrysowywał w myślach jego życie – wyobrażał sobie, jak każdego ranka siada do zastawionego stołu i prowadzi rozmowy w obcym języku, zamykał oczy i widział go, jak przechodzi przez próg duńskiej rezydencji, gdzie marmurowa podłoga stukotała w rytm jego kroków, a sufit przypominał niebo, bo wisiał równie wysoko nad głową, był pewien, że miał matkę, która głaskała go po włosach i rodzeństwo, które podtrzymywało go za ramiona za każdym razem, gdy chwiał się na nogach; nie pamiętał, czy był zazdrosny o jego życie, lecz pamiętał, że miał nadzieję, że było prawdą – posiadał kogoś, kto go kochał. Lasse żył dzięki swojej rodzinie, podczas gdy on istniał swojej na przekór – czasem bał się, że gdyby zdjął ze skóry wszystkie swoje blizny, ułożyłyby się imieniem i nazwiskiem jego ojca.
– Obiecuję. – nie zdążył uściślić, co dokładnie – nagle zrobiło mu się ciepło i zimno jednocześnie, spłycony oddech ugrzązł w głębi gardła, a kark zesztywniał nie tyle bólem, co gwałtownym napływem wspomnień, jakby pęknięcie, które rozsunęło się rysą wzdłuż świeżej blizny, przepuściło do środka wszystko, co starał się wydobyć spod skóry, cały strach zebrany kurzem w kątach pokoju; pozwolił Lassemu rozpiąć koszulę, której lewa strona nasiąkła plamieniem krwi – starał się utwardzić własną świadomość, lecz prawie nie zauważył, jak guziki odpuściły pod naciskiem palców, nie poczuł chłodu przeciskającego się pod lniany materiał. Nie mógł patrzeć na swoje ciało, odkąd Sohvi znalazła go na dnie skrwawionej wanny – z trudem przesuwał palcami po zgrubiałych bliznach, które zarysowały się pięciolinią wzdłuż zakrzywionych żeber i przez pierwszy tydzień po wyjściu ze szpitala siadał w kącie łazienki, dopóki przyjaciółka nie pomagała mu przekroczyć progu wanny, a następnie przemywała rany wodą i szczypiącym eliksirem. Nie myślał wcześniej, że dłonie Lassego mogłyby wzdrygnąć się, zanim dotknąłby go w tym samym miejscu, że za każdym razem, kiedy będą leżeć obok siebie na świeżej pościeli, jego skóra będzie szorstka i odrętwiała w dotyku, a kształt blizn nie pozwoli przestać myśleć o bestii, która żyła w jego wnętrzu.
– Nie, nie... nie martw się tym, już wszystko dobrze – próbował złagodzić strach, który rozszerzył się w jego źrenicach – nie mógł odeprzeć wrażenia, że Lasse się go bał – lecz głos miał słaby, a twarz tak bladą, jakby nie siedział przed nim żywy, ale figurował na czarno-białej fotografii. – Powinienem był ci powiedzieć… nie chciałem cię martwić, przepraszam... przepraszam, zamierzałem ci powiedzieć. – głos łamał mu się w krtani, a dłoń, którą przycisnął do rozchylonej blizny, drżała, blednąc wokół knykci. – Miałem ciężką pełnię. – nie wiedział, co mu powiedzieć – że czasem wciąż słyszał pod skronią skowyt warga, którego Gleipnir pochwycił w srebrzone liny? Że dźwięk ten coraz częściej przypominał ludzi krzyk? – Już wszystko dobrze. – zrobiło mu się słabo, więc bezwiednie odchylił się na plecy, przymykając powieki – cienki strumień krwi przesiąkł mu pomiędzy palcami, pozostawiając zaczerwienioną plamę na prześcieradle, a on chciał poprosić Lassego, żeby użył zaklęcia, ale bał się, że rozpłacze się, jeśli powie coś więcej. Bał się, że nie miał prawa tego wymagać.
Lasse Nørgaard
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Nie 23 Lip - 16:52
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Pierwszy raz powiedział mu to, gdy obaj byli już pijani, w bezpiecznej ciemności wąskiego zaułka, zaledwie kilka metrów od grupy rozbawionych dziewcząt, które wpadały sobie w ramiona, chybocząc się na swoich wysokich obcasach. Kocham cię. Pamiętał, jak ciężka była jego głowa, gdy opierał ją o zimną ścianę. Miał wrażenie, że potylica wsuwa się między cegły, potem skronie i czoło, aż w końcu budynek zacisnął zęby wokół jego szyi. Powietrze było ciężkie od letniego deszczu i alkoholu zostawiającego lepkie smugi na rozmokłym betonie, od cudzych perfum i ciepłej skóry nakrapianej pozostałościami papierosowego dymu, od Safíra, który nachylał się nad nim tak blisko, że mógł zostawiać swoje słowa na jego wargach. Kocham cię. Szept plątał się między krótkimi wybuchami śmiechu, a on wyobrażał sobie, że kladzie go na języku, a potem rozgryza jak wiśnię. Kochał go — tamtej nocy szczerze jak nigdy wcześniej, z rozczulającą pasją nastolatka, który chciał o swojej miłości krzyczeć w samym środku świata, z dłońmi wsuniętymi na jego rozgrzany kark tak, jakby pragnął utrzymać całe jego ciało w swoich rękach. Przyglądał mu się w tamtym cieniu i w tamtych oddechach, snując naiwną marzenia o tym, że mógłby być tylko jego, a on chciałby zabrać go do domu i pozwolić mu spać w swoim łóżku; wyobrażał sobie życie, w którym Safír istnieje poza przygaszonymi latarniami i światłami głośnego lokalu, w którym odchyla głowę w popołudniowym słońcu i nie mówi mi, że go kocha, ale ściska jego dłoń, kiedy idą razem ulicą i patrzy mu w oczy, gdy mówi, że powinien go przedstawić. I w tamtym życiu, zupełnie bajkowym i odległym, jego przyjaciele to dobrzy ludzie, którzy piją wino z nieskompletowanych kieliszków i pytają, jak się poznali; jego rodzina krzywi się, ale w końcu przytakuje, a gdy kończy się kolacja, ich zimne, dumne głosy stają się łagodne, zupełnie jakby był dzieckiem, które można kochać. Wiedział, że są tacy przyjaciele i takie rodziny — gdzieś indziej, gdzieś poza jego rękami, choć w zasięgu wzroku; wiedział, że ten rodzaj szczęścia należał do kogoś, kto nigdy nie musiał o tym śnić — ale on śnił i tamtej nocy, gdy pierwszy raz mówił mu, że go kocha, sen wydawał się wystarczający. Bał się tylko kolejnego poranka.
Drugi raz powiedział mu to z rozbolałym wyrzutem, gdy tylko on był pijany, a Safír patrzył na niego tak, jakby musiał zbierać jego fragmenty rozsypane po korytarzu. Kocham cię; powiedz, że też mnie kochasz. Nigdy nie było mu równie wstyd, czuł wyraźnie każdy mankament swojego ciała i swojego głosu — całą swoją słabość i swoją brzydotę, swoje paskudnie desperackie rozżalenie, które wypłakiwał w roztrzęsione dłonie. Był środek nocy, mimo to sen dawno się skończył. Nikt nie trzymał go za rękę, letni deszcz zamienił się w jesienny wiatr, a oni nie byli razem, nie w ten infantylny sposób, który Lasse wymarzył sobie, kiedy całowali się pod tamtą ścianą, w tamtej bezpiecznej ciemności. Ludzie tacy jak Safír nie mogli do nikogo i niczego należeć, mieli okrutny przywilej wolności; ludzie tacy jak on stale natomiast do czegoś należeli — do swojego nazwiska i swojej rodziny, do prawd, których sami nie wyznawali, do obietnic, które zaprzysięgli, gdy nie potrafili jeszcze wypowiedzieć nawet swojego imienia. Powiedz, że też mnie kochasz i wyjedź ze mną gdzieś, gdziekolwiek, zabierz mnie stąd. Safír był śpiący, miał blade policzki i wyglądał, jak ktoś, kto chciałby skłamać, ale nie potrafi. Mieszkanie było ciche, a Lasse bał się, że z sypialni wyjdzie zaraz ktoś jeszcze, ktoś, kto nie musi uciekać.
To wszystko ty mówił mu teraz, a on nie potrafił uwierzyć z ważną z tych rzeczy — w swoje szczęście i w swoją samodzielność, w ciepły pocałunek zostawiony na jego skroni. Długo nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielki dług zaciągnął u swojej rodziny i że miłość nie była w stanie go spłacić; stanowczo zbyt długo nie rozumiał, że spełnianie oczekiwań jest tym trudniejsze, im starszy się stawał i że jego życie stale ulegało przeliczeniom. To wszystko ty. Zaciskał łzy pod powiekami, bo nic nie było w pełni nim, był jedynie sumą składowych wszystkich inwestycji, wszystkich proszonych bankietów, szkolnych mundurków i dłoni zaciskających się na jego ramieniu. Bez nazwiska jego imię brzmiało pospolicie i byle jak — wyplute w śnieg imię chłopca, nie mężczyzny.
— Więc za co? — odezwał się jednak cicho, próbując wymusić na swoim głosie miękką beztroskę, słaby uśmiech na pobladłej twarzy. Uniósł podbródek, by spojrzeć mu w oczy raz jeszcze, objąć spojrzeniem lekki łuk jego uśmiechu i cień, który wypełniał załamania jego łagodnej twarzy. Gdy spotkali się po raz pierwszy, wydawało mu się, że widział go już kiedyś na obrazie. — Za co mnie kochasz, jeżeli nie za to? — Musnął wargami kącik jego ust, starając się ukryć żal za znajomą przekorą. Obiecywał i przez krótką chwilę wszystko było niemal dobrze.
Ale tragedia zawsze przychodzi po cichu, wsuwa się pod próg jak żmija — jej cętkowana głowa zawsze zbyt blisko serca. Lasse nie potrafił zamknąć oczu, choć krew pod jego palcami była niebezpiecznie ciepła i niebezpiecznie gęsta. Z trudem przełknął własne mdłości, choć policzki nabrały już sinego odcienia słabości, a dłonie trzęsły mu się w panice, gdy rozpinał kolejne guziki przemoczonej koszuli. Safír mówił, choć jego głos stawał się coraz cichszy, a gdy opadał plecami na łóżko, wyglądał jak ktoś, kto nie ma już siły w rękach, by trzymać się własnej przytomności. Lasse poczuł, jak napinają się wszystkie jego mięśnie, jak wzrok wyostrza się na odkrytych szczelinach poszarpanej tkanki, która nie chciała się goić. Coś ty zrobił, Safír? — chciał pytać, lecz głos ugrzązł w jego gardle. Co oni ci zrobili?
— Saf, nie zasypiaj — nakazał twardo, ignorując jego ospałe zapewnienia. Starał się wymusić na sobie stanowczość, jego ciało drgało jednak, gdy zrzucał z siebie marynarkę i nachylał się nad nim, z kolanami wbitymi w materac po obu stronach jego bioder. Oddech miał płytki, twarz surowo ściągnięta w zimnej determinacji. — Nie odpływaj, patrz na mnie — rozkazał znów, tym razem głośniej, łapiąc jego twarz mocno w palce i odchylając ją tak, by spojrzeć mu w oczy. Były ciemne i przeszklone, a on czuł jak donośny, przeraźliwy krzyk spływa wzdłuż jego przełyku i rozlewa się po ciele tysiącami drobnych igieł. — Mów do mnie, Safír, cokolwiek. — Podwinął rękawy białej koszuli do łokci, choć jeden z mankietów zdążył już nasiąknąć kilkoma punktami krwi. — Zabiorę cię do Danii i wszędzie, gdzie będziesz chciał. Powiedz gdzie, w porządku? Opowiedz mi, gdzie chciałbyś pojechać — Rozwinął opatrunki. Pod nimi linie szwów ginęły wśród świeżej krwi, a otwierające się ramy przypominały oczy budzącego się zwierzęcia, zasklepione jedynie wątłą błoną snu. — Może gdzieś, gdzie jest ciepło? Albo do jednego z tych miast, w których moglibyśmy trzymać się za ręce na ulicy, hm? — Próbował się do niego uśmiechnąć, obiecać mu, że wszystko będzie dobrze w ten sam sposób, w jaki on zrobił to kiedyś dla niego. Gdy przykładał dłonie do ran, czuł zwalniające bicie jego serca i cały świat znów wydał mu się wielki i groźny, jak ciemna paszcza bestii, która nigdy nie przestawała być głodna. — Dreyri létta. — Usiłować wsłuchać się w brzmienie własnego szeptu. Krew stygła, aż w końcu pod jego palcami zostały tylko poprzetykane szwami rozcięcia. Dopiero teraz zauważył, że jego pierś poruszała się zbyt szybko, a głowa stawała się coraz lżejsza. — Nie rozumiem — wydusił, nadal wpatrzony w rany. — Kto ci to zrobił? — Przypomniał sobie męski śmiech, który otoczył go tamtego zimnego wieczora, bursztynowe oczy Nielsa zwężone w rozbawieniu. Trzeba ich w końcu wystrzelać.
Dreyri létta – Próg: 50
Rzut: 64 + 5 = 69 (hehe)
Drugi raz powiedział mu to z rozbolałym wyrzutem, gdy tylko on był pijany, a Safír patrzył na niego tak, jakby musiał zbierać jego fragmenty rozsypane po korytarzu. Kocham cię; powiedz, że też mnie kochasz. Nigdy nie było mu równie wstyd, czuł wyraźnie każdy mankament swojego ciała i swojego głosu — całą swoją słabość i swoją brzydotę, swoje paskudnie desperackie rozżalenie, które wypłakiwał w roztrzęsione dłonie. Był środek nocy, mimo to sen dawno się skończył. Nikt nie trzymał go za rękę, letni deszcz zamienił się w jesienny wiatr, a oni nie byli razem, nie w ten infantylny sposób, który Lasse wymarzył sobie, kiedy całowali się pod tamtą ścianą, w tamtej bezpiecznej ciemności. Ludzie tacy jak Safír nie mogli do nikogo i niczego należeć, mieli okrutny przywilej wolności; ludzie tacy jak on stale natomiast do czegoś należeli — do swojego nazwiska i swojej rodziny, do prawd, których sami nie wyznawali, do obietnic, które zaprzysięgli, gdy nie potrafili jeszcze wypowiedzieć nawet swojego imienia. Powiedz, że też mnie kochasz i wyjedź ze mną gdzieś, gdziekolwiek, zabierz mnie stąd. Safír był śpiący, miał blade policzki i wyglądał, jak ktoś, kto chciałby skłamać, ale nie potrafi. Mieszkanie było ciche, a Lasse bał się, że z sypialni wyjdzie zaraz ktoś jeszcze, ktoś, kto nie musi uciekać.
To wszystko ty mówił mu teraz, a on nie potrafił uwierzyć z ważną z tych rzeczy — w swoje szczęście i w swoją samodzielność, w ciepły pocałunek zostawiony na jego skroni. Długo nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielki dług zaciągnął u swojej rodziny i że miłość nie była w stanie go spłacić; stanowczo zbyt długo nie rozumiał, że spełnianie oczekiwań jest tym trudniejsze, im starszy się stawał i że jego życie stale ulegało przeliczeniom. To wszystko ty. Zaciskał łzy pod powiekami, bo nic nie było w pełni nim, był jedynie sumą składowych wszystkich inwestycji, wszystkich proszonych bankietów, szkolnych mundurków i dłoni zaciskających się na jego ramieniu. Bez nazwiska jego imię brzmiało pospolicie i byle jak — wyplute w śnieg imię chłopca, nie mężczyzny.
— Więc za co? — odezwał się jednak cicho, próbując wymusić na swoim głosie miękką beztroskę, słaby uśmiech na pobladłej twarzy. Uniósł podbródek, by spojrzeć mu w oczy raz jeszcze, objąć spojrzeniem lekki łuk jego uśmiechu i cień, który wypełniał załamania jego łagodnej twarzy. Gdy spotkali się po raz pierwszy, wydawało mu się, że widział go już kiedyś na obrazie. — Za co mnie kochasz, jeżeli nie za to? — Musnął wargami kącik jego ust, starając się ukryć żal za znajomą przekorą. Obiecywał i przez krótką chwilę wszystko było niemal dobrze.
Ale tragedia zawsze przychodzi po cichu, wsuwa się pod próg jak żmija — jej cętkowana głowa zawsze zbyt blisko serca. Lasse nie potrafił zamknąć oczu, choć krew pod jego palcami była niebezpiecznie ciepła i niebezpiecznie gęsta. Z trudem przełknął własne mdłości, choć policzki nabrały już sinego odcienia słabości, a dłonie trzęsły mu się w panice, gdy rozpinał kolejne guziki przemoczonej koszuli. Safír mówił, choć jego głos stawał się coraz cichszy, a gdy opadał plecami na łóżko, wyglądał jak ktoś, kto nie ma już siły w rękach, by trzymać się własnej przytomności. Lasse poczuł, jak napinają się wszystkie jego mięśnie, jak wzrok wyostrza się na odkrytych szczelinach poszarpanej tkanki, która nie chciała się goić. Coś ty zrobił, Safír? — chciał pytać, lecz głos ugrzązł w jego gardle. Co oni ci zrobili?
— Saf, nie zasypiaj — nakazał twardo, ignorując jego ospałe zapewnienia. Starał się wymusić na sobie stanowczość, jego ciało drgało jednak, gdy zrzucał z siebie marynarkę i nachylał się nad nim, z kolanami wbitymi w materac po obu stronach jego bioder. Oddech miał płytki, twarz surowo ściągnięta w zimnej determinacji. — Nie odpływaj, patrz na mnie — rozkazał znów, tym razem głośniej, łapiąc jego twarz mocno w palce i odchylając ją tak, by spojrzeć mu w oczy. Były ciemne i przeszklone, a on czuł jak donośny, przeraźliwy krzyk spływa wzdłuż jego przełyku i rozlewa się po ciele tysiącami drobnych igieł. — Mów do mnie, Safír, cokolwiek. — Podwinął rękawy białej koszuli do łokci, choć jeden z mankietów zdążył już nasiąknąć kilkoma punktami krwi. — Zabiorę cię do Danii i wszędzie, gdzie będziesz chciał. Powiedz gdzie, w porządku? Opowiedz mi, gdzie chciałbyś pojechać — Rozwinął opatrunki. Pod nimi linie szwów ginęły wśród świeżej krwi, a otwierające się ramy przypominały oczy budzącego się zwierzęcia, zasklepione jedynie wątłą błoną snu. — Może gdzieś, gdzie jest ciepło? Albo do jednego z tych miast, w których moglibyśmy trzymać się za ręce na ulicy, hm? — Próbował się do niego uśmiechnąć, obiecać mu, że wszystko będzie dobrze w ten sam sposób, w jaki on zrobił to kiedyś dla niego. Gdy przykładał dłonie do ran, czuł zwalniające bicie jego serca i cały świat znów wydał mu się wielki i groźny, jak ciemna paszcza bestii, która nigdy nie przestawała być głodna. — Dreyri létta. — Usiłować wsłuchać się w brzmienie własnego szeptu. Krew stygła, aż w końcu pod jego palcami zostały tylko poprzetykane szwami rozcięcia. Dopiero teraz zauważył, że jego pierś poruszała się zbyt szybko, a głowa stawała się coraz lżejsza. — Nie rozumiem — wydusił, nadal wpatrzony w rany. — Kto ci to zrobił? — Przypomniał sobie męski śmiech, który otoczył go tamtego zimnego wieczora, bursztynowe oczy Nielsa zwężone w rozbawieniu. Trzeba ich w końcu wystrzelać.
Dreyri létta – Próg: 50
Rzut: 64 + 5 = 69 (hehe)
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Mistrz Gry
Re: 03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Nie 23 Lip - 16:52
The member 'Lasse Nørgaard' has done the following action : kości
'k100' : 64
'k100' : 64
Safír Fenrisson
03.02.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard Nie 13 Sie - 23:03
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Bał się, że znajdzie w oczach Lassego cudze spojrzenie – rozczarowanie, z jakim patrzyła na niego matka, kiedy pod koniec życia choroba sprawiła, że jej umysł stał się pomarszczony i ciemny jak przejrzały owoc, a ona wychodziła samotnie przed dom i szła przed siebie, w głąb lądu, choć kolczyste bodiaki ocierały jej się o łydki, pozostawiając w skórze płytkie skaleczenia; idź szukać swojej matki, warczał Fenris, a on biegł przez bujne połacie tundry, dopóki do oczu nie napłynęły mu łzy i chwytał Margrét za rękę, ciągnął z łagodnym chodź, wracamy do domu, tymczasem ona spoglądała na niego tak, jakby w ten sposób ją zdradzał, prowadził z powrotem pod ciężar ojcowskiej pięści – kiedy niedługo później zmarła, żałował, że nigdy nie pozwolił jej uciec; wyobrażał sobie, że w snach docierała pieszo nad jezioro Botnsvatn, by tam zanurzyć się po szyję w wodzie, odejść w objęciach rodzinnego kraju, nie spłowiałego materaca i mężczyzny, który już jej nie kochał. Następnie myślał o niechęci łyskającej z jasnych spojówek sąsiadów, którzy wiedzieli wyzwiska na drzwiach jego mieszkania (cave canem, ostrzegało ostatnie z nich – strzeż się psa) i nie potrafili dłużej patrzeć na niego jak na człowieka; nigdy nie musiał mówić Lassemu kim był, bo kiedy cztery lata temu znalazł go krwawiącego na kuchennej podłodze, oboje wiedzieli, choć nie potrafili jeszcze o tym rozmawiać – co miesiąc szedł w głąb lądu jak swoja matka, nie chcąc, by go odnaleziono. Wszystko, czym był, wydawało mu się zbyt obelżywe – sobacza kufa o czarnym podniebieniu, kły lśniące od lepkiej śliny i oczy czerwone jak krew – choć Lasse wciąż powtarzał, że to nie miało znaczenia, kocham cię, mówił, kiedy przed pełnią szczęki bolały go tak bardzo, że nie mógł jeść, więc wymiotował samą żółcią, zgarbiony nad umywalką, kocham cię, mówił, przesuwając dłońmi po zazielenionych siniakach, niechętnie ustępujących spod bladej skóry, kocham cię, mówił, kiedy żegnali się w drzwiach, wiedząc, że tej nocy żaden z nich nie zaśnie. W srebrzystym świetle księżyca na myśl przychodził mu natomiast tylko strach – wiedział, że wszystkie nocne zwierzęta patrzyły na niego z przerażeniem i spuszczały oczy, by nie błyszczały w ciemności; nie wiedział, czy potrafiłby przeżyć, gdyby Lasse spojrzał na niego w ten sposób, dzisiaj jego oczy były jednak głębokie i wyraziste, jak morskie głębiny – żaden z koszmarów nie wyłonił się na powierzchnię.
Uśmiechnął się czule, muskając jego szyję, przeciągając wargi wzdłuż kości policzkowej, pozostawiając oddech na miękkich ustach – dawniej obawiał się, że mężczyzna dostrzegał jego brak przynależności: skromne mieszkanie, gdzie na parapetach i w kątach pomieszczeń zbierała się warstwa kurzu, nazwisko noszące piętno rygorystycznego ojca i dłonie zbyt obolałe, by potrafiły zatrzymać przy sobie drugiego człowieka; trzyma cię przy sobie jak bezdomnego psa, powiedział mu Ingmar, kiedy po butelce wina oboje byli wystarczająco nietrzeźwi, by rozmawiać o miłości, jest mu ciebie żal, powtarzał kpiąco, a on myślał wtedy o wysokich sufitach rodzinnej posiadłości, marmurowych podłogach i ozdobnej sztukaterii, wśród których wychował się Lasse, a do których on zupełnie nie pasował. Teraz wszystkie te obawy wywróciły się na drugą stronę, lśniąc śliskim, białym brzuchem jak patroszona ryba – żaden z nich nie był jedynie synem swojego ojca, wnukiem swojej babki; jakie znaczenie wobec miłości miało miejsce urodzenia?
– Myślałeś, że kocham cię tylko za to? – odparł z lekką przekorą, choć spojrzenie miał uważne i wyraziste, jakby próbował dostrzec na jego twarzy wszystko, czego dotąd nie zauważył. – Jesteś mądrzejszy ode mnie, odważniejszy, bardziej wyrozumiały – zaczął, a słowa układały się na jego szyi, na wargach, wzdłuż obojczyków. – Kocham cię za wszystkie rzeczy, których nawet nie zauważasz, za to, że potrafisz opowiadać mi o świecie tak, jakbyś do niego należał, nie tylko go doświadczał, za te wszystkie ciche obietnice, które składasz mi wieczorami, za to, że byłeś w stanie mi wybaczyć… że nie chcę dłużej uciekać – uśmiechnął się ciepło odchylając powoli głowę, by spojrzeć mu w oczy; na skraju źrenic migotały mu ciemne mroczki, lecz to nie miało znaczenia, przez kilka sekund nic innego nie było ważne. – Ludzie widzą w tym coś złego. – nie musiał patrzeć na list, by zobaczyć pod powiekami słowa układające się zimnym ostrzem groźby; nie chcesz, by twoje poczynania rozpoczęły przedwczesny Ragnarök. – My widzimy miłość, która ma olbrzymią wartość, już przez samo to, że istnieje.
Pochylił się lekko, dotykając wargami jego odsłoniętej szyi i opierając głowę o lewy bark, tym razem skórę miał jednak gorącą jak w febrze, a spojrzenie przeszklone i nieobecne – czuł ciepło wypływające spomiędzy ściegu gojących się tkanek i zatrzymał dłoń na żebrach, lecz nie miał odwagi spojrzeć, czy lepka ciecz, która przesiąkła mu przez koszulę, miała rdzawy odcień czerwieni. Kiedy odgiął szyję, twarz miał całkiem bladą, z pojedynczymi kroplami potu stygnącymi jak wosk na rozpalonym czole – zrobiło mu się słabo, więc odchylił się do tyłu, ale prawie nie usłyszał, co Lasse do niego mówił, bo w uszach dudnił mu jedynie tętent własnego serca; kiedy otworzył oczy, przyjaciel klęczał już nad nim, a on przestraszył się lęku na jego twarzy i cętek krwi na podwiniętym mankiecie.
– Nie śpię – zapewnił, lecz głos miał cichy i niewyraźny; takim głosem nie powinno się składać obietnic. Skóra na lewym boku naciągnęła się rwącym bólem, kiedy mężczyzna rozwinął przesiąknięte opatrunki, a on odetchnął nerwowo, dławiąc w krtani jęk, jakby obawiał się, że zabrzmi jak zwierzęcy skowyt; było mu niedobrze – od krwi, od strachu, od zmęczenia – tymczasem Lasse patrzył na niego tak, jakby umierał i pytał gdzie chciałbyś pojechać, powtórzył to pytanie kilka razy, a on nie potrafił odwzajemnić jego uśmiechu i wstydził się, że nie przygryzł bólu jeszcze przez chwilę, że leżał przed nim, chwytając się przytomności, jakby była spróchniałą tratwą, której wyporność ledwie utrzymywała go na powierzchni. – Zabierz mnie do domu. – był już w domu, nie miał domu – nie pamiętał, co było prawdą. Lasse powiedział coś niewyraźnie, a krwawienie ustało, zasklepione pod spoiną świeżego, zaróżowionego skrzepu – czuł, jak krew stygła mu na skórze, na dłoni, jak przesiąkała przez prześcieradło i wgryzała się pod śluzówki; chciał zakryć twarz rękoma, lecz wszystko bolało go, gdy unosił ramiona, więc westchnął tylko cicho, płaczliwie jak dziecko, bo wzrok mężczyzny nagle stał się ciężki i pełen niedowierzania, a on nie potrafił wyobrazić sobie, jak ktoś chciałby ponownie dotknąć go dłońmi. – Inny warg – odparł, gdy powietrze sięgnęło w końcu głębiej do jego piersi. – Nie zażył eliksiru, a w lesie byli łowcy, byli... tak blisko, wydawało mi się, że czułem na karku ciepło ich oddechu, ale to była tylko krew. Złapali go, tego warga... widziałem, jak skórę miał wypaloną srebrem, słyszałem, jak ujadał, kiedy zacisnęli mu postronek wokół szyi. – dotąd wpatrywał się w nieokreślony punkt na suficie, teraz jego oczy zatrzymały się jednak bezpośrednio na twarzy Lassego, jasne i przerażone. – Co z nim potem zrobili? Nie mogę przestać myśleć o tym, że pod grubym futrem i wilczą kufą był tylko człowiekiem, takim jak ja. Popełnił błąd, ale nie zasługiwał na to. – to wybrzmiało w jego ustach jak przekleństwo, jak coś, czego nie wypowiada się na głos. – Ciągle widzę tych samych mężczyzn, którzy kręcą się pod moją kamienicą – podjął po chwili milczenia, a głos załamał mu się wyraźnie, ramiona drżały jak w płaczu, choć oczy miał przejrzyste i suche. – Wiedzą, kim jestem, chodzą za mną, kiedy wracam z pracy... mówią różne rzeczy – czuł się jak dziecko, nie potrafił powtórzyć ich gróźb. – Boję się, że w końcu mnie zabiją.
Safír i Lasse z tematu
Uśmiechnął się czule, muskając jego szyję, przeciągając wargi wzdłuż kości policzkowej, pozostawiając oddech na miękkich ustach – dawniej obawiał się, że mężczyzna dostrzegał jego brak przynależności: skromne mieszkanie, gdzie na parapetach i w kątach pomieszczeń zbierała się warstwa kurzu, nazwisko noszące piętno rygorystycznego ojca i dłonie zbyt obolałe, by potrafiły zatrzymać przy sobie drugiego człowieka; trzyma cię przy sobie jak bezdomnego psa, powiedział mu Ingmar, kiedy po butelce wina oboje byli wystarczająco nietrzeźwi, by rozmawiać o miłości, jest mu ciebie żal, powtarzał kpiąco, a on myślał wtedy o wysokich sufitach rodzinnej posiadłości, marmurowych podłogach i ozdobnej sztukaterii, wśród których wychował się Lasse, a do których on zupełnie nie pasował. Teraz wszystkie te obawy wywróciły się na drugą stronę, lśniąc śliskim, białym brzuchem jak patroszona ryba – żaden z nich nie był jedynie synem swojego ojca, wnukiem swojej babki; jakie znaczenie wobec miłości miało miejsce urodzenia?
– Myślałeś, że kocham cię tylko za to? – odparł z lekką przekorą, choć spojrzenie miał uważne i wyraziste, jakby próbował dostrzec na jego twarzy wszystko, czego dotąd nie zauważył. – Jesteś mądrzejszy ode mnie, odważniejszy, bardziej wyrozumiały – zaczął, a słowa układały się na jego szyi, na wargach, wzdłuż obojczyków. – Kocham cię za wszystkie rzeczy, których nawet nie zauważasz, za to, że potrafisz opowiadać mi o świecie tak, jakbyś do niego należał, nie tylko go doświadczał, za te wszystkie ciche obietnice, które składasz mi wieczorami, za to, że byłeś w stanie mi wybaczyć… że nie chcę dłużej uciekać – uśmiechnął się ciepło odchylając powoli głowę, by spojrzeć mu w oczy; na skraju źrenic migotały mu ciemne mroczki, lecz to nie miało znaczenia, przez kilka sekund nic innego nie było ważne. – Ludzie widzą w tym coś złego. – nie musiał patrzeć na list, by zobaczyć pod powiekami słowa układające się zimnym ostrzem groźby; nie chcesz, by twoje poczynania rozpoczęły przedwczesny Ragnarök. – My widzimy miłość, która ma olbrzymią wartość, już przez samo to, że istnieje.
Pochylił się lekko, dotykając wargami jego odsłoniętej szyi i opierając głowę o lewy bark, tym razem skórę miał jednak gorącą jak w febrze, a spojrzenie przeszklone i nieobecne – czuł ciepło wypływające spomiędzy ściegu gojących się tkanek i zatrzymał dłoń na żebrach, lecz nie miał odwagi spojrzeć, czy lepka ciecz, która przesiąkła mu przez koszulę, miała rdzawy odcień czerwieni. Kiedy odgiął szyję, twarz miał całkiem bladą, z pojedynczymi kroplami potu stygnącymi jak wosk na rozpalonym czole – zrobiło mu się słabo, więc odchylił się do tyłu, ale prawie nie usłyszał, co Lasse do niego mówił, bo w uszach dudnił mu jedynie tętent własnego serca; kiedy otworzył oczy, przyjaciel klęczał już nad nim, a on przestraszył się lęku na jego twarzy i cętek krwi na podwiniętym mankiecie.
– Nie śpię – zapewnił, lecz głos miał cichy i niewyraźny; takim głosem nie powinno się składać obietnic. Skóra na lewym boku naciągnęła się rwącym bólem, kiedy mężczyzna rozwinął przesiąknięte opatrunki, a on odetchnął nerwowo, dławiąc w krtani jęk, jakby obawiał się, że zabrzmi jak zwierzęcy skowyt; było mu niedobrze – od krwi, od strachu, od zmęczenia – tymczasem Lasse patrzył na niego tak, jakby umierał i pytał gdzie chciałbyś pojechać, powtórzył to pytanie kilka razy, a on nie potrafił odwzajemnić jego uśmiechu i wstydził się, że nie przygryzł bólu jeszcze przez chwilę, że leżał przed nim, chwytając się przytomności, jakby była spróchniałą tratwą, której wyporność ledwie utrzymywała go na powierzchni. – Zabierz mnie do domu. – był już w domu, nie miał domu – nie pamiętał, co było prawdą. Lasse powiedział coś niewyraźnie, a krwawienie ustało, zasklepione pod spoiną świeżego, zaróżowionego skrzepu – czuł, jak krew stygła mu na skórze, na dłoni, jak przesiąkała przez prześcieradło i wgryzała się pod śluzówki; chciał zakryć twarz rękoma, lecz wszystko bolało go, gdy unosił ramiona, więc westchnął tylko cicho, płaczliwie jak dziecko, bo wzrok mężczyzny nagle stał się ciężki i pełen niedowierzania, a on nie potrafił wyobrazić sobie, jak ktoś chciałby ponownie dotknąć go dłońmi. – Inny warg – odparł, gdy powietrze sięgnęło w końcu głębiej do jego piersi. – Nie zażył eliksiru, a w lesie byli łowcy, byli... tak blisko, wydawało mi się, że czułem na karku ciepło ich oddechu, ale to była tylko krew. Złapali go, tego warga... widziałem, jak skórę miał wypaloną srebrem, słyszałem, jak ujadał, kiedy zacisnęli mu postronek wokół szyi. – dotąd wpatrywał się w nieokreślony punkt na suficie, teraz jego oczy zatrzymały się jednak bezpośrednio na twarzy Lassego, jasne i przerażone. – Co z nim potem zrobili? Nie mogę przestać myśleć o tym, że pod grubym futrem i wilczą kufą był tylko człowiekiem, takim jak ja. Popełnił błąd, ale nie zasługiwał na to. – to wybrzmiało w jego ustach jak przekleństwo, jak coś, czego nie wypowiada się na głos. – Ciągle widzę tych samych mężczyzn, którzy kręcą się pod moją kamienicą – podjął po chwili milczenia, a głos załamał mu się wyraźnie, ramiona drżały jak w płaczu, choć oczy miał przejrzyste i suche. – Wiedzą, kim jestem, chodzą za mną, kiedy wracam z pracy... mówią różne rzeczy – czuł się jak dziecko, nie potrafił powtórzyć ich gróźb. – Boję się, że w końcu mnie zabiją.
Safír i Lasse z tematu