:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard
2 posters
Lasse Nørgaard
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Pią 25 Mar - 17:09
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
22.12.2000
Wieczór był bezczelnie cichy. Lasse niechętnie unosił głowę ku jego twarzy malującej się nad dachami budynków, wypatrując cery ubranej w śnieżny pomarańcz i gwiazd ukrytych pod naskórkiem ciemniejących chmur niczym ślady dziecięcych piegów, które zdążyły wyblaknąć przez zimę; miał szyderczy uśmiech ułożony z odległego rysu księżyca, teraz tak niewyraźnego, że przywodzić zaczął na myśl rozmazaną palcem kredę — pozbawiona zębów łuna rozchylonych ust. Na tle tej niebezpiecznie spokojnej ciszy on sam przypominał jedynie długi, czarny cień pozbawiony człowieka: ostatni ślad czyjejś obecności wśród mętnych świateł latarni, stojący pod ścianą jednej z kamienic, tej której drzwi niewygodnie znajome były w barwie i fakturze, zawsze z tym samym pęknięciem farby układającym się w niewielką pajęczynę nieopodal klamki. Ta nadal czezła w bezruchu, podobnie jak oblepiający go szczelnie mróz, jak elegijne powietrze Midgardu nachylone półmartwo nad własną tragedią; jak on sam – dźwięk jego westchnienia przecinający milczenie smugą papierosowego dymu, wplątującego się popielatymi wstęgami w zaczesane za uszy włosy, w bordową wełnę płaszcza, w końcu wracającego posłusznie do rozchylonych warg, poruszających się teraz w rytm zawieszonych w niebycie słów: cholerna winda (cholerna noga). Przeklinał ją za każdym razem, zawsze z tą samą cielęcą upartością, która zaprzysięgała epitetami wystraszyć zbutwiałe mechanizmy. Podobnie jak leciwy człowiek lękający się starych przesądów, obawiał się, że gdy słów zabraknie, a on przerwie swój mały rytuał, zaklęcie przestane działać. Wyobrażał sobie swoją nagle drobną, niewielką sylwetkę stojącą u podstawy schodów — ciągnęły się setkami pięter ku górze, coraz dłuższe, coraz większe, coraz głębiej schowane w ciemności: zbudowane ze starych desek potwory zamieszkujące dziecięce koszmary. Rozpalony punkt umierającego papierosa mrugnął w półmroku, kiedy drzwi zamykały się za nim w posępnym skrzypnięciu. Czasem myślał, że nigdy go tu nie chciały.
W zimnych ścianach niszczejącej kamienicy tęsknota stawała się jeszcze bardziej uciążliwa, zapleciona liniami horrendalnie długich ramion i zimnych palców wokół serca, wokół mózgu, żołądka i płuc. Lasse nauczył się już nie wyrywać i nie stawiać – walka, którą prowadził przez pierwsze miesiące od uświadomienia sobie ciężaru i nazwy własnych uczuć, była walką niesprawiedliwą i okrutną, a on coraz rzadziej miał siłę choćby się bronić. Teraz, senny i zarumieniony igłami grudniowego mrozu, zamykał się w nieprzyjemnej duchocie ciasnej windy idiotycznie bezbronny, karmiąc się wspomnieniem ciepła jego ramion, zapachu skóry na szyi, próbami wyobrażenia sobie barwy jego głosu nad swoim uchem, ciernistym przekonaniem, iż nie istnieje już na świecie ostrze wystarczająco długie, by mógł wyciąć z siebie swoją głupią miłość. Podobnie jak głośne wizje przyszłości, Safír – niezmiennie irytująco mądry i piękny, niemal na złość mu idealny w każdym swoim pęknięciu – wgryzł się w niego zbyt głęboko, na tyle głęboko, iż Lasse nie musiał już przyglądać się numerom budynków, pięter czy drzwi schowanych w ciemnym chłodzie korytarza. Dawno przestał też mówić sobie, że nie powinien tutaj być; nie było sensu – pielęgnował w sobie infantylną skłonność do sięgania po rzeczy, których mu zabraniano. Coś, co jego rodzina nazywała rozwydrzeniem i nierozsądkiem, a on zdrową ciekawością kogoś, kogo wychowano w zamknięciu.
Powiedzieli tak też dzisiaj – jego matka, unosząc na niego wzrok znad swojego talerza, przyszpilając go do krzesła parą niebieskich oczu tak intensywnych w swojej naganie, że Lasse poczuł, jak serce uskakuje pod wypukłość grdyki. Teraz było niżej, choć nadal rozedrgane i niespokojne, wtórujące brzmieniem uderzeniom jego knykci o zamknięte drzwi. Oparty skronią o ścianę, nasłuchiwał oznak obecności wewnątrz mieszkania, a gdy te nie nadchodziły, pukał kolejny raz, z całej siły próbując uspokoić kotłująca się w nim niecierpliwość. Za twardą barierą drzwi kwitł przecież lepszy świat, cieplejszy świat, świat który przyjąłby jego głowę w bezpieczne zagłębienie swojego barku i zamknąłby go z dala od wygórowanych oczekiwań, które truły go nieustającymi rozczarowaniami. Nie wiedział sam właściwie, jak długo tak stał: dłonie pogrzebane w kieszeniach płaszcza, kosmyki przydługich już włosów niedbale opadające na oczy. W końcu przestał pukać, nie odsunął się jednak nawet na centymetr, niezdolny ocenić racjonalnie zaistniałej sytuacji – nie chciał wracać na zewnątrz, prosto w bezzębne milczenie wieczora, nie chciał też (z pasją i stuprocentową pewnością) wracać do siebie. Minęła minuta, może dwie, wtem czyjeś kroki przecięły ciszę, ponurym echem odbijając się od słabnącego tynku niszczejącej klatki schodowej, a on dłonią odepchnął się lekko od ściany i poderwał wzrok z zaskakująco młodzieńcza, łagodną nadzieją pobłyskującą w rozjaśnionych półksiężycach tęczówek. Z głupią, naiwną nadzieją, która spłynęła w końcu z twarzy, roztrzaskując się w bezładzie u progu zamkniętych na klucz drzwi.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Pon 4 Kwi - 0:15
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Wieczór – jak wiele poprzednich i zdająca się nie mieć końca zgroza następnych – gryzł odsłoniętą skórę siarczystym mrozem, wdzierał się lubieżnie za kołnierz, całował czule jasną krzywiznę szyi niczym przeźroczyste dla źrenicy widmo utraconej kochanki, wsączał się wraz z oddechem w drżące naczynie ciała, skuwając upragnionym gleczerem kurczące się w dreszczu wnętrzności: obserwowała, z wyrachowaną cierpliwością, drgawki swojego serca, wyczekując chwili, w której zapadnie się w sobie, podobnie jak zapadał się z nerwowego obrzydzenia żołądek. To jednak, wiecznie nieposłuszne jej pragnieniom, wciąż uporczywie biło, zdeterminowane, wzburzone gniewem, rozwścieczone wspomnieniem szorstkiego dotyku na ciele, równie niechcianego, co nieustępliwego, jak gdyby odmowa rozkapryszała cudze ręce tylko bardziej, bardziej, bardziej, dopóki nie przyłożyła do obmierźle miękkiej, przypierającej ją do biurka natarczywości stanowczej brzytwy drobnego nożyka do otwierania listów, by przymusić męża do przebłysku nerwowej trzeźwości. Nikolai wrócił do domu pijany, a ona, nieprzezornie, nie zdążyła się upić przed jego powrotem; ale wieczór jeszcze nie był stracony, wieczór jeszcze można było nadrobić, uratować ciepłem wina spijanego wprost z chłodnego szkła butelki, kiedy w rozpiętym płaszczu ledwo zarzuconym na ramiona, z przestraszonym psem u boku, prowadzonym na żyłce irytującej lojalności zamiast smyczy, przemierzała pospiesznie ciemne, powoli pustoszejące ulice, zakryte miękką kołdrą zgryźliwej zimy, mieląc zawczasu w myślach wszystkie przekleństwa i obelgi, jakie zamierzała zwrócić na gościnną wycieraczkę przetrwałej przyjaźni wraz z zepsutą treścią nagromadzonych frustracji. Była na siebie, oczywiście, przebrzydle rozgniewana – zdawało jej się okrutnie żałosne pojawiać się u jego progu w podobnym stanie po rozmowie, która wciąż dźwięczała w jej skroniach, tak samo żywa i pokrzepiająca, jak wtedy, gdy przeprowadzali ją na piętrze Toivoa. Było jej, oczywiście, wstyd – wciąż nie poruszyła swoim pionkiem, szarpiąc się jedynie w zacieśniającym się na szyi powrozie małżeństwa, ale Safír widywał ją wprawdzie w gorszej kondycji, znał jej gorsze przewinienia i najgorsze oblicza, znał i znosił jej wstyd w najbardziej parszywym wydaniu z czułą wytrwałością, która czasem podnosiła ją nieprzytomną z podłogi, by ułożyć na poduszkach jednego łóżka, a czasem trzaskała drzwiczkami kuchennej szafki tak silnie, że w końcu, po wielu cierpliwych latach czekania na uwagę, wypadły z uścisku jedynego zawziętego zawiasu, pociągając za sobą, w impecie jego złości, stos trzaskających talerzyków – każdy z innego zestawu – i kubek, który trzymała w dłoni, bo nie mogła być od niego gorsza.
Nie miało w gruncie rzeczy znaczenia, czy dzisiaj potraktowałby ją jednym, czy raczej drugim, czy wziąłby ją w wyrozumiałe, ciepłe objęcie, pozwalając zasnąć z pijaną głową wspartą mu na piersi jak za dawnych, lepszych czasów, czy złapałby ją za ramiona i potrząsał, dopóki nie obiecałaby mu tej prostej, oczywistej decyzji, jaką należało podjąć dla swojego dobra, pod groźbą najgorszych konsekwencji: napiszę do twojego ojca, mógłby jej powiedzieć, lub przestanę z tobą rozmawiać, choć wiedziała, że nie dotrzymałby żadnej z nich, bo był zawsze wobec niej za miękki – kochała tę miękkość, czasem, na skraj nienawiści. Mogliby też nie mówić dzisiaj nic; byłoby to wystarczająco. Niecierpliwiąc się w trzeszczącej nieprzyjemnie, klaustrofobicznej windzie, wsparta o zabrudzone lustro, przewracała w palcach zdobioną rękojeść nożyka, zauważając dopiero teraz jego ciężar, nie pamiętając wprawdzie, że tkwił wciąż w jej dłoni, kiedy wychodziła z salonu, wzuwała na siebie niedbale płaszcz i wychodziła w zimny wieczór, nierozważnie rozpięta, byle zmrozić wspomnienie nieswojego ciepła ze skóry.
Safíra nie było jednak w mieszkaniu. Zrozumiała to natychmiast, kiedy, wyszedłszy na korytarz zaraz za czarnym kształtem rosłego psa, spostrzegła ostrzem pociemniałych źrenic obcą sylwetkę wetkniętą w ramę drzwi jego mieszkania, wspartą ramieniem o framugę w wyrazie bolesnego rozczarowania, którym podzielili się, w przebłysku odnajdujących się, lekko zaskoczonych spojrzeń, jak opłatkiem wymienianym niechętnie ponad stołem kłopotliwej ciszy. Coś w tej sytuacji złośliwie ją rozbawiło; myśl, że znów nie można go było odnaleźć w jego własnym łóżku, że znów spał u kogoś innego, z mężczyzną, którego imienia nie będzie zaraz pamiętać, podczas gdy ten – wyraźnie jeszcze młody, z wyglądu i przez fakt naiwnego wystawania pod jego progiem – szczupły chłopiec udręczał się wobec milczącej uporczywie klamki. Choć może się myliła – może nie był dla niego nikim tego pokroju; może zaledwie znajomy student, ten młody, lekkomyślny młokos, z którym łączyło go jedynie nieporozumienie wyolbrzymione w nieszczęsnym artykule. Skojarzenie to przyprawiło ją o przebłysk niechętnego grymasu na bladym, surowym obliczu; czy nie rozumiał, że mógł mu tylko zaszkodzić podobnym, pożałowania godnym, zachowaniem? Czy nie rozumiał, że powinien dać mu po tym wszystkim, najlepiej, święty spokój?
Granatowe spojrzenie, przygasłe, odwróciło się od niej zaraz, najwyraźniej biorąc ją za którąś z sąsiadek. Drzwi windy zasunęły się z nieprzyjemnym chrobotem, a ona, poruszywszy się wreszcie w kierunku tego samego, krzywo zawisłego na drewnie, numeru, zawtórowała im z podobną zmęczoną oschłością:
– Jeśli chcesz go znaleźć, powinieneś się ruszyć czym prędzej – powiedziała, przekładając nożyk do dłoni, w której trzymała szyjkę butelki wina. Klucze zabrzęczały metalicznie w kieszeni, w której zanurzyła zaróżowione mrozem palce, przystając obok niego w wyraźnej, niewerbalnej sugestii, by uczynił jej miejsce. – Masz wiele adresów do sprawdzenia, a noc, nawet polarna, może okazać się za krótka. Lub wracaj do domu. Matka będzie się o ciebie martwić.
Nie miało w gruncie rzeczy znaczenia, czy dzisiaj potraktowałby ją jednym, czy raczej drugim, czy wziąłby ją w wyrozumiałe, ciepłe objęcie, pozwalając zasnąć z pijaną głową wspartą mu na piersi jak za dawnych, lepszych czasów, czy złapałby ją za ramiona i potrząsał, dopóki nie obiecałaby mu tej prostej, oczywistej decyzji, jaką należało podjąć dla swojego dobra, pod groźbą najgorszych konsekwencji: napiszę do twojego ojca, mógłby jej powiedzieć, lub przestanę z tobą rozmawiać, choć wiedziała, że nie dotrzymałby żadnej z nich, bo był zawsze wobec niej za miękki – kochała tę miękkość, czasem, na skraj nienawiści. Mogliby też nie mówić dzisiaj nic; byłoby to wystarczająco. Niecierpliwiąc się w trzeszczącej nieprzyjemnie, klaustrofobicznej windzie, wsparta o zabrudzone lustro, przewracała w palcach zdobioną rękojeść nożyka, zauważając dopiero teraz jego ciężar, nie pamiętając wprawdzie, że tkwił wciąż w jej dłoni, kiedy wychodziła z salonu, wzuwała na siebie niedbale płaszcz i wychodziła w zimny wieczór, nierozważnie rozpięta, byle zmrozić wspomnienie nieswojego ciepła ze skóry.
Safíra nie było jednak w mieszkaniu. Zrozumiała to natychmiast, kiedy, wyszedłszy na korytarz zaraz za czarnym kształtem rosłego psa, spostrzegła ostrzem pociemniałych źrenic obcą sylwetkę wetkniętą w ramę drzwi jego mieszkania, wspartą ramieniem o framugę w wyrazie bolesnego rozczarowania, którym podzielili się, w przebłysku odnajdujących się, lekko zaskoczonych spojrzeń, jak opłatkiem wymienianym niechętnie ponad stołem kłopotliwej ciszy. Coś w tej sytuacji złośliwie ją rozbawiło; myśl, że znów nie można go było odnaleźć w jego własnym łóżku, że znów spał u kogoś innego, z mężczyzną, którego imienia nie będzie zaraz pamiętać, podczas gdy ten – wyraźnie jeszcze młody, z wyglądu i przez fakt naiwnego wystawania pod jego progiem – szczupły chłopiec udręczał się wobec milczącej uporczywie klamki. Choć może się myliła – może nie był dla niego nikim tego pokroju; może zaledwie znajomy student, ten młody, lekkomyślny młokos, z którym łączyło go jedynie nieporozumienie wyolbrzymione w nieszczęsnym artykule. Skojarzenie to przyprawiło ją o przebłysk niechętnego grymasu na bladym, surowym obliczu; czy nie rozumiał, że mógł mu tylko zaszkodzić podobnym, pożałowania godnym, zachowaniem? Czy nie rozumiał, że powinien dać mu po tym wszystkim, najlepiej, święty spokój?
Granatowe spojrzenie, przygasłe, odwróciło się od niej zaraz, najwyraźniej biorąc ją za którąś z sąsiadek. Drzwi windy zasunęły się z nieprzyjemnym chrobotem, a ona, poruszywszy się wreszcie w kierunku tego samego, krzywo zawisłego na drewnie, numeru, zawtórowała im z podobną zmęczoną oschłością:
– Jeśli chcesz go znaleźć, powinieneś się ruszyć czym prędzej – powiedziała, przekładając nożyk do dłoni, w której trzymała szyjkę butelki wina. Klucze zabrzęczały metalicznie w kieszeni, w której zanurzyła zaróżowione mrozem palce, przystając obok niego w wyraźnej, niewerbalnej sugestii, by uczynił jej miejsce. – Masz wiele adresów do sprawdzenia, a noc, nawet polarna, może okazać się za krótka. Lub wracaj do domu. Matka będzie się o ciebie martwić.
Lasse Nørgaard
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Pią 8 Kwi - 23:21
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nigdy nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie w stanie kogoś pokochać; były też dni – czasem okrutnie długie, czasem zdecydowanie zbyt krótkie – kiedy jakakolwiek międzyludzka relacja wydawała mu się nieosiągalna, tak jakby każda z nich była skomplikowaną układanką, zbieraniną drobnych części w zamyśle mających stworzyć jakiś wielki, barwny obraz. W jego rękach układanka ta stawała się niepełna i obrastała w dziurawe braki, czarne wyrwy wśród plam ślicznych akwarelowych kwiatów. Lasse zwykł bowiem gubić fragmenty, sam nie wiedział gdzie i kiedy – rano wkładał je do kieszeni swojej marynarki, a wieczorem uświadamiał sobie, iż ma w niej dziurę. Łkał i przeklinał, ale odłamków nie było – wodne lilie nie miały lewego płatka, dama na trawie nie miała głowy, niebu brakowało przynajmniej trzech chmur. Przyglądał się tym obrazkom w zrezygnowaniu, wiedząc jak niewiele może zrobić. Wszystkie przyjaźnie i miłości mogły być piękne, gdyby nie miały tych wyrw; wszystkie mogły mieć pełen komplet kwiatów, pełen komplet głów i chmur: Dahlia nie musiała słuchać kłamstw, Irene znać brzydoty jego charakteru, Anselm mógłby faktycznie zawsze na niego liczyć; Safír usłyszałby prawdę, chaotyczne wyznanie uczuć zamiast jadowitych salw pretensji. W pełnym obrazie nie byłoby miejsca na ten ciemny korytarz, na zimny próg i ciche drzwi.
W pełnym obrazie nie byłoby również miejsca na zmęczoną, rozczarowaną sylwetkę młodego Nørgaarda wyczekującą kroków, które miały nigdy nie nadejść, choć przecież czasem słyszał ich rytm gdy zamykał oczy. Zazwyczaj umiał go po nim poznać, tak jak umiał wyodrębnić go z setek innych głosów i setek innych zapachów. Tym razem jego obsesyjna pamięć wydawała się być jednak wyszczerbiona i odurzona pragnieniem, kiedy dźwięk rozlał się w mroku klatki schodowej, a on podniósł wzrok – szeroko otwarte oczy błyszczące przez ten krótki ułamek chwili szczerą nadzieją, której naiwnego kolorytu pożałował, gdy tylko sylwetka wysunęła się z cienia. Nie mógł pogubić się bardziej, ale nie mógł być też bardziej skonfundowany, przyglądając się w milczeniu kobiecie, która nie zatrzymywała się przy drzwiach nieopodal – tych z innym numerem i innym imieniem. Nie pomylił się co do niego, dwa takie błędy w przeciągu kilku minut byłyby dla niego śmiertelnym ciosem w dumę. Nie pomylił się i powtarzał to sobie w myślach, w kółko i w kółko, aż w końcu zostały mu tylko te słowa i wzrok z uważnym skupieniem wbity w kobietę.
Była starsza od niego, ładna w sposób rzadko spotykany w Midgardzie i niewygodnie znajoma, jakby widział już gdzieś jej twarz, elegancki rys jej kości policzkowych, parę ciemnych oczu przydymionych tym surowym rodzajem powagi, który zdawał się ściskać jego żołądek w stresie. Głupia i nieodpowiednia była myśl, iż te istotnie oczy te kojarzyły mu się z matką, ale gdy idea już padła, głos Dagmar odezwał się w jego głowie zimną pogardą, nazwiskiem które w rodzinnym domu przewijało się rzadko i imieniem, które słyszał tylko raz, podsłuchując rozmowę prowadzoną za wąską linią kobiecych pleców. Niektórych profili nie sposób było zapomnieć, szczególnie jeżeli przypisywane im plotki były ciekawsze niż jakakolwiek prawda. Pamiętał je do dziś, choć po latach przypominały tylko kalejdoskop ściszonych chichotów i złośliwych uwag, które układały malowane na śliwkowo usta w kształty pełne jadowitych intencji. Wszyscy uwielbiali sensacje, nawet ci, którzy uważali się za zbyt dystyngowanych; uwielbiały je jego znudzone kuzynki i wyniosłe ciotki, jego matka, tak lubująca się w sztywnych ramach zasad ustanowionych przez ich klan (czasem miał wrażenie, że o świętości mówi się tak głośno tylko po to, by rozciągnąć jej cienką, rachityczną strukturę i przykryć cały ten cholerny brud i grzyb zastygły w sercach i na językach). Tamtego wieczora, kiedy plotki świeższe, a spojrzenia ciekawskie, Lasse mimowolnie zapisał w pamięci rys tej kobiety i przez kilka godzin walczył z pragnieniem, by do niej podejść i przedstawić. To prawda? Prawda była przecież wszystkim – ta o nim w tamtych latach przypominała gnijącą wyrwę w sercu. Co gdyby się dowiedzieli? Co gdyby ktoś powiedział – tamten chłopak ze szkoły, właściciel galerii, jasnowłosy syn profesora z Instytutu. Trzymaj język za zębami brzmiało ostrą groźbą, kiedy palce zaciskały się na jego nadgarstku. Gdyby tamte przebrzydłe żarty były prawdą, Sohvi Vanhanen mogłaby go zrozumieć – wtedy tak uważał, ale wtedy był inny, młodszy, chodził o własnych siłach i czasem zdarzało mu się wierzyć w jakieś lepsze jutro. Teraz wspomnienie było odległe, było chłodną kobietą o azjatyckiej urodzie, butelką wina w smukłych liniach palców. Wyminęła go, pies nie podnosił na niego wzroku – w wielu aspektach Lasse był gdzieś indziej. W wielu aspektach zresztą o niczym innym nie marzył.
W pierwszym momencie zapragnął odsunąć się i uciec niczym spłoszony szczeniak, któremu pomachano butem przed oczami. Nie chciał znać odpowiedzi na swoje pytania, a wielu wątpliwości nie dopuszczał nawet do świadomości, w pełni przekonany o tym, iż tak będzie lepiej, wygodniej, że może jeżeli nie pomyśli w ogóle, zazdrość i niepewność nie zeżrą go dziś całkowicie, zostawiając kupkę kości u progu kamienicy. Odejść byłoby najrozsądniej, niestety kobieta zaczęła mówić — słowa miały irytujący talent do wszczynania pożarów w samym środku mokradeł.
- Pani Vanhanen, tak? – odezwał się w końcu, a głos miał słodki – lukrowy dowód dobrego wychowania, wyprostowane plecy i uniesiony podbródek, grzeczny uśmiech na młodej twarzy wyćwiczonej w zmienianiu wyrazów tak szybko, jakby nigdy do żadnego nie przywiązywały się choćby na sekundę, jakby nawet w największych gestach brakowało szczerości. - Doceniam radę. – Przyglądał się jej z bezczelną nachalnością, zupełnie nieprzejęty kierunkiem jej uwagi. Włożył całą siłę swojej woli w to, by się nie przejąć, by nie ściągnąć brwi w zdenerwowaniu, nie dać po sobie poznać, jak bardzo zabolała go jej uwaga. Udawał, że nie zakuła szpilka, którą chwyciła w palce i wbiła prosto w jego gardło z lekkością seryjnej morderczyni, tymczasem pierwsze drzazgi złości wsuwały się pod język. – Kto wie, być może zdążę dziś jeszcze zajrzeć do Pani męża? Nigdy nie potrzebował wiele czasu. – Pokornie przechylił głowę, gdy łuk ułożonego uśmiechu nabrał barwy wdzięcznego rozbawienia. – O matkę proszę się nie martwić, na pewno przesłałaby pozdrowienia.
W pełnym obrazie nie byłoby również miejsca na zmęczoną, rozczarowaną sylwetkę młodego Nørgaarda wyczekującą kroków, które miały nigdy nie nadejść, choć przecież czasem słyszał ich rytm gdy zamykał oczy. Zazwyczaj umiał go po nim poznać, tak jak umiał wyodrębnić go z setek innych głosów i setek innych zapachów. Tym razem jego obsesyjna pamięć wydawała się być jednak wyszczerbiona i odurzona pragnieniem, kiedy dźwięk rozlał się w mroku klatki schodowej, a on podniósł wzrok – szeroko otwarte oczy błyszczące przez ten krótki ułamek chwili szczerą nadzieją, której naiwnego kolorytu pożałował, gdy tylko sylwetka wysunęła się z cienia. Nie mógł pogubić się bardziej, ale nie mógł być też bardziej skonfundowany, przyglądając się w milczeniu kobiecie, która nie zatrzymywała się przy drzwiach nieopodal – tych z innym numerem i innym imieniem. Nie pomylił się co do niego, dwa takie błędy w przeciągu kilku minut byłyby dla niego śmiertelnym ciosem w dumę. Nie pomylił się i powtarzał to sobie w myślach, w kółko i w kółko, aż w końcu zostały mu tylko te słowa i wzrok z uważnym skupieniem wbity w kobietę.
Była starsza od niego, ładna w sposób rzadko spotykany w Midgardzie i niewygodnie znajoma, jakby widział już gdzieś jej twarz, elegancki rys jej kości policzkowych, parę ciemnych oczu przydymionych tym surowym rodzajem powagi, który zdawał się ściskać jego żołądek w stresie. Głupia i nieodpowiednia była myśl, iż te istotnie oczy te kojarzyły mu się z matką, ale gdy idea już padła, głos Dagmar odezwał się w jego głowie zimną pogardą, nazwiskiem które w rodzinnym domu przewijało się rzadko i imieniem, które słyszał tylko raz, podsłuchując rozmowę prowadzoną za wąską linią kobiecych pleców. Niektórych profili nie sposób było zapomnieć, szczególnie jeżeli przypisywane im plotki były ciekawsze niż jakakolwiek prawda. Pamiętał je do dziś, choć po latach przypominały tylko kalejdoskop ściszonych chichotów i złośliwych uwag, które układały malowane na śliwkowo usta w kształty pełne jadowitych intencji. Wszyscy uwielbiali sensacje, nawet ci, którzy uważali się za zbyt dystyngowanych; uwielbiały je jego znudzone kuzynki i wyniosłe ciotki, jego matka, tak lubująca się w sztywnych ramach zasad ustanowionych przez ich klan (czasem miał wrażenie, że o świętości mówi się tak głośno tylko po to, by rozciągnąć jej cienką, rachityczną strukturę i przykryć cały ten cholerny brud i grzyb zastygły w sercach i na językach). Tamtego wieczora, kiedy plotki świeższe, a spojrzenia ciekawskie, Lasse mimowolnie zapisał w pamięci rys tej kobiety i przez kilka godzin walczył z pragnieniem, by do niej podejść i przedstawić. To prawda? Prawda była przecież wszystkim – ta o nim w tamtych latach przypominała gnijącą wyrwę w sercu. Co gdyby się dowiedzieli? Co gdyby ktoś powiedział – tamten chłopak ze szkoły, właściciel galerii, jasnowłosy syn profesora z Instytutu. Trzymaj język za zębami brzmiało ostrą groźbą, kiedy palce zaciskały się na jego nadgarstku. Gdyby tamte przebrzydłe żarty były prawdą, Sohvi Vanhanen mogłaby go zrozumieć – wtedy tak uważał, ale wtedy był inny, młodszy, chodził o własnych siłach i czasem zdarzało mu się wierzyć w jakieś lepsze jutro. Teraz wspomnienie było odległe, było chłodną kobietą o azjatyckiej urodzie, butelką wina w smukłych liniach palców. Wyminęła go, pies nie podnosił na niego wzroku – w wielu aspektach Lasse był gdzieś indziej. W wielu aspektach zresztą o niczym innym nie marzył.
W pierwszym momencie zapragnął odsunąć się i uciec niczym spłoszony szczeniak, któremu pomachano butem przed oczami. Nie chciał znać odpowiedzi na swoje pytania, a wielu wątpliwości nie dopuszczał nawet do świadomości, w pełni przekonany o tym, iż tak będzie lepiej, wygodniej, że może jeżeli nie pomyśli w ogóle, zazdrość i niepewność nie zeżrą go dziś całkowicie, zostawiając kupkę kości u progu kamienicy. Odejść byłoby najrozsądniej, niestety kobieta zaczęła mówić — słowa miały irytujący talent do wszczynania pożarów w samym środku mokradeł.
- Pani Vanhanen, tak? – odezwał się w końcu, a głos miał słodki – lukrowy dowód dobrego wychowania, wyprostowane plecy i uniesiony podbródek, grzeczny uśmiech na młodej twarzy wyćwiczonej w zmienianiu wyrazów tak szybko, jakby nigdy do żadnego nie przywiązywały się choćby na sekundę, jakby nawet w największych gestach brakowało szczerości. - Doceniam radę. – Przyglądał się jej z bezczelną nachalnością, zupełnie nieprzejęty kierunkiem jej uwagi. Włożył całą siłę swojej woli w to, by się nie przejąć, by nie ściągnąć brwi w zdenerwowaniu, nie dać po sobie poznać, jak bardzo zabolała go jej uwaga. Udawał, że nie zakuła szpilka, którą chwyciła w palce i wbiła prosto w jego gardło z lekkością seryjnej morderczyni, tymczasem pierwsze drzazgi złości wsuwały się pod język. – Kto wie, być może zdążę dziś jeszcze zajrzeć do Pani męża? Nigdy nie potrzebował wiele czasu. – Pokornie przechylił głowę, gdy łuk ułożonego uśmiechu nabrał barwy wdzięcznego rozbawienia. – O matkę proszę się nie martwić, na pewno przesłałaby pozdrowienia.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Czw 21 Kwi - 0:24
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie spodziewała się brzmienia własnego nazwiska między ścianami wąskiego korytarza tej kamienicy i tego wieczoru, spadającego ponadto z ust przypadkowego chłopaka, jednego z wielu, jak sobie wyobrażała, przyjaciół jej przyjaciela – jego dźwięk szorował nieprzyjemnie o podrażnioną świadomość; w pierwszej chwili miała ochotę nie reagować, udawać, że nie należy do niej, przekonać się, że do następnego poranka Sohvi Vanhanen nie istnieje, pani Vanhnanen jest jedynie ubzduranym wymysłem chłopięcej wyobraźni, nakładającym błędnie na jej barki tożsamość innej kobiety: odległej i zupełnie od niej różnej, mieszkającej w urokliwym domu na obrzeżu miasta ze swoim mężem, w swoim szczęśliwym małżeństwie, przesiadującej być może na kanapie w salonie, gładzącej czule nabrzmiałe łono, w którym rozwijał się owoc życzeń jej małżonka; kobiety przyzwoitej, uległej, ograniczonej, na swoje własne szczęście; kobiety zwyczajnej, nie kalającej serca pragnieniami niemożliwymi do spełnienia, pragnieniami, które niezmiennie jątrzyły się w przedsionkach, nie pozwalając zadusić w sobie gorączki nieustannej tęsknoty za tym, czego nie mogła mieć.
Pani Vanhanen wybrzmiewało jak najgorsza z możliwych obelg, smagając myśl przeciągłym wzburzeniem odruchowego gniewu – nie mogła znieść tego uwłaczającego rozpoznania w miejscu, do którego przychodziła właśnie po to, by je od siebie odseparować i oddalić, by być przez jedną noc wyłącznie Sohvi, tą samą, którą była w Sztokholmie, w cudownym wyłomie wolnych lat, które wtedy zdawały jej się czasem jedynie przejściowym, zaledwie krótkim etapem przygotowującym ją przed wejściem w dalsze, wspanialsze rozdziały, tymczasem teraz rozpaczliwie pragnęła ku niemu wrócić, zacisnąć kurczowo palce na tamtych dniach, błogiej swobodzie, z którą pędziła dni, rozkiełznanym zawieszeniu między Sohvi Korhonen a Sohvi Vanhanen; wyłącznie Sohvi, po prostu Sohvi, Sohvi i jej młodzieńczy, beztroski uśmiech, proste problemy młodej kobiety eksplorującej wszystkie zakamarki zmysłowości kobiecych afektów, Sohvi nie posiadającej nic poza wiecznie zmierzwionym Fenrissonem rozwieszającym ubrania na glinianych niedoskonałościach jej coraz śmielszych rzeźb. Rzeźbiła tymczasem to, co kochała – boginie ulepione z najpiękniejszych fragmentów swoich kochanek, przyjaciółek i kobiet obserwowanych z pełnego niewinnego zachwytu dystansu; dziś nie rzeźbiła prawie wcale, wchodziła do pracowni i nie mogła znieść wzroku sylwetek wydobytych jej dłutem ze skrzącego marmuru, oskarżycielskiego grymasu ust niedokończonych piękności, oblicza Mirjam uwiecznionego w białej skale na jej udręczenie, noszącego na policzku roztarty ślad wystygłej szminki. Twórcza indolencja wprawiała ją w tylko większą frustrację. Nie chciała być tym, czym się stała. Nie chciała być, do kurwy, panią Vanhanen, o której szeptano sobie za plecami dla własnej uciechy, rozprawiając z pogardą o jej miłości, jak gdyby kochała jedynie dla ich najlepszej rozrywki.
Sądziła, że będzie tutaj przed nią bezpieczna, tymczasem ten mężczyzna – ten biedny, porzucony chłopiec – wywoływał ją na głos, tonem obmierźle słodkim i przymilnym, z manierą człowieka z klasy wyższej, uniesionym zuchwale podbródkiem, jakby sądził, że wie o niej wszystko, ponieważ znał jej nazwisko, z uśmiechem doskonale grzecznym i opanowanym, podczas gdy ponad dnem jego czarnych źrenic przesuwał się cień chowanej skrzętnie urazy. Naiwny, mający jeszcze mleko pod nosem, chłopiec, wystający pod drzwiami innego mężczyzny, jakby wierzył jeszcze, że podobna miłość, miłość takich jak oni, mogła być szczęśliwa; jak gdyby kochał po raz pierwszy i nie wiedział jeszcze, że żebranie u czyichś drzwi nie zmieniało najczęściej nic. Wzbudzał w niej litość, w jakimś odległym, zapomnianym fragmencie uczuciowości – jak szczeniak podrzucony na próg jej wieczoru, nad którym mogłaby się pochylić, pogłaskać jego ciemne włosy, pozwolić przenocować na miękkiej poduszce kanapy, zaopiekować się, jak opiekowała się tym drugim chłopcem, już dorosłym, zużytym życiem podobnie jak ona; była jednak zbyt poirytowana i zmęczona, by pozwolić sobie na podobnie pochopną, szczodrą dobrotliwość.
Przystanęła blisko drzwi, blisko niego, przyszpilając go ostrością trzeźwiejszego spojrzenia, przywiedziona do chłodnej spoważniałości dźwiękiem swojego nazwiska. Czuła kosmate ciepło boku Otso ocierającego jej się o udo, kiedy przechodził obok niej, pochylając nos niecierpliwie ku dolnej szczelinie drzwi, wciągając powietrze w nozdrza z entuzjastycznym szmerem, nie rozumiejąc, dlaczego jeszcze się nie otwierają, nieświadomy impasu, jaki zgęstniał ponad jego psią głową; końcówka jego ogona podskoczyła nieśmiało w oczekiwaniu, kiedy podnosił jakby pytające, ciemne spojrzenie ku bladej twarzy Sohvi. Zdawało jej się, że rysy chłopaka są jej znajome, nie potrafiła jednak nazwać go właściwym nazwiskiem, nie od razu – rozumiała jednak, że jego kręgi musiały w jakiś sposób zazębiać się z jej kręgami, po jego stroju i manierze wnioskowała, że nie zamieszkiwał raczej podobnie obskurnej kamienicy, po pysznej zuchwałości – że nie był przyuczony ogłady, choć to zdawało się być cechą zwyczajnie powszechną wśród rozbestwionej nadmierną swobodą płci. Nie odsunął się, a ona nie zamierzała się z nim wprawdzie przepychać; wpatrywała się więc w niego wyczekująco, z równą nachalnością, błyskiem złości w spojrzeniu, napięciem w krzywiźnie karminowych warg, które wreszcie rozciągnęła nieśpiesznie z drwiącym rozbawieniem, gdy padły następne słowa. W innych okolicznościach ubodłyby ją może; w obecnych zdawała się nimi szczerze pocieszona, choć ze złośliwością nadającą jej rysom jakby mocniejszej wyrazistości, nieomal młodzieńczej.
– Wiedziałabym, gdybyś był w jego typie, skarbie; zdaje się, że dla nas obojga doskonale jasne jest, kto zdążyłby mnie o tym przed tobą upewnić. Jemu akurat najprędzej wprawdzie nie potrafiłby chyba odmówić, ale to chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, zdaje się, że jemu ciężko odmawia się w ogóle, prawda? – odpowiedziała, pozwalając by kąciki ust zadrżały łagodnie wraz z ostatnimi rozweselonymi głoskami; lustrowała przy tym uważnie wciąż jego bladą twarz, poszukując przebłysku reakcji na podobną zgryźliwość, po raz kolejny godzącą wprawdzie w nieobecnego gospodarza, choć nie śmiała mieć wobec tego wyrzutów sumienia, tym bardziej skrupułów wobec poruszania otwarcie kwestii jego preferencji, skoro jej rozmówca przyznał się do własnych pierwszy, nie pozostawiając jej wiele miejsca na wątpliwości w kwestii ich znajomości. Łuki jej brwi drgnęły, kiedy wspomniał swoją matkę; pomyślała, że pogrywał sobie okropnie nierozważnie i myśl ta odcisnęła się wyraźnie pośród jej ponurej nonszalancji.
– Z nią też jesteś tak otwarty na temat swojego zamiłowania do cudzych mężów? Czy myślisz, że powinnam może dołączyć do pozdrowień zwrotnych stosowne postscriptum? – spytała, przetrzymując z przyjemnym uczuciem zawistnej satysfakcji jego spojrzenie, zanim wreszcie nie poruszyła się, przekładając w palcach parę kluczy zawieszonych na metalowym okręgu. – Powinieneś być ostrożniejszy – zrugała go, tym razem poważniej, bez wcześniejszej drwiny, ze zmęczonym spoważnieniem. – Jeśli spotkamy się jeszcze, w naszym środowisku, udam, że nie widziałam cię nigdy wcześniej. Nie będę miała nic do powiedzenia twojej matce, oprócz samych uprzejmości. Tylko daj mu, na bogów, święty spokój, jeśli nie potrafisz utrzymać tego w spodniach czy w sypialni; powinieneś dać mu spokój już po tamtym cholernym artykule – surowość jej głosu zgrzytała nieprzyjemnie, nie patrzyła już jednak nawet na niego, kiedy odnajdywała właściwy klucz i przysuwała się bliżej niego, by wsunąć go w zamek, przekręcić, zmuszając krtań drzwi do satysfakcjonującego szczęku, z ramieniem przytulonym do jego ramienia. Nacisnęła klamkę, Otso odchylił drzwi, wsuwając pysk w szczelinę i zanurzając się w cieniu pustego mieszkania. – Wracaj do domu.
Pani Vanhanen wybrzmiewało jak najgorsza z możliwych obelg, smagając myśl przeciągłym wzburzeniem odruchowego gniewu – nie mogła znieść tego uwłaczającego rozpoznania w miejscu, do którego przychodziła właśnie po to, by je od siebie odseparować i oddalić, by być przez jedną noc wyłącznie Sohvi, tą samą, którą była w Sztokholmie, w cudownym wyłomie wolnych lat, które wtedy zdawały jej się czasem jedynie przejściowym, zaledwie krótkim etapem przygotowującym ją przed wejściem w dalsze, wspanialsze rozdziały, tymczasem teraz rozpaczliwie pragnęła ku niemu wrócić, zacisnąć kurczowo palce na tamtych dniach, błogiej swobodzie, z którą pędziła dni, rozkiełznanym zawieszeniu między Sohvi Korhonen a Sohvi Vanhanen; wyłącznie Sohvi, po prostu Sohvi, Sohvi i jej młodzieńczy, beztroski uśmiech, proste problemy młodej kobiety eksplorującej wszystkie zakamarki zmysłowości kobiecych afektów, Sohvi nie posiadającej nic poza wiecznie zmierzwionym Fenrissonem rozwieszającym ubrania na glinianych niedoskonałościach jej coraz śmielszych rzeźb. Rzeźbiła tymczasem to, co kochała – boginie ulepione z najpiękniejszych fragmentów swoich kochanek, przyjaciółek i kobiet obserwowanych z pełnego niewinnego zachwytu dystansu; dziś nie rzeźbiła prawie wcale, wchodziła do pracowni i nie mogła znieść wzroku sylwetek wydobytych jej dłutem ze skrzącego marmuru, oskarżycielskiego grymasu ust niedokończonych piękności, oblicza Mirjam uwiecznionego w białej skale na jej udręczenie, noszącego na policzku roztarty ślad wystygłej szminki. Twórcza indolencja wprawiała ją w tylko większą frustrację. Nie chciała być tym, czym się stała. Nie chciała być, do kurwy, panią Vanhanen, o której szeptano sobie za plecami dla własnej uciechy, rozprawiając z pogardą o jej miłości, jak gdyby kochała jedynie dla ich najlepszej rozrywki.
Sądziła, że będzie tutaj przed nią bezpieczna, tymczasem ten mężczyzna – ten biedny, porzucony chłopiec – wywoływał ją na głos, tonem obmierźle słodkim i przymilnym, z manierą człowieka z klasy wyższej, uniesionym zuchwale podbródkiem, jakby sądził, że wie o niej wszystko, ponieważ znał jej nazwisko, z uśmiechem doskonale grzecznym i opanowanym, podczas gdy ponad dnem jego czarnych źrenic przesuwał się cień chowanej skrzętnie urazy. Naiwny, mający jeszcze mleko pod nosem, chłopiec, wystający pod drzwiami innego mężczyzny, jakby wierzył jeszcze, że podobna miłość, miłość takich jak oni, mogła być szczęśliwa; jak gdyby kochał po raz pierwszy i nie wiedział jeszcze, że żebranie u czyichś drzwi nie zmieniało najczęściej nic. Wzbudzał w niej litość, w jakimś odległym, zapomnianym fragmencie uczuciowości – jak szczeniak podrzucony na próg jej wieczoru, nad którym mogłaby się pochylić, pogłaskać jego ciemne włosy, pozwolić przenocować na miękkiej poduszce kanapy, zaopiekować się, jak opiekowała się tym drugim chłopcem, już dorosłym, zużytym życiem podobnie jak ona; była jednak zbyt poirytowana i zmęczona, by pozwolić sobie na podobnie pochopną, szczodrą dobrotliwość.
Przystanęła blisko drzwi, blisko niego, przyszpilając go ostrością trzeźwiejszego spojrzenia, przywiedziona do chłodnej spoważniałości dźwiękiem swojego nazwiska. Czuła kosmate ciepło boku Otso ocierającego jej się o udo, kiedy przechodził obok niej, pochylając nos niecierpliwie ku dolnej szczelinie drzwi, wciągając powietrze w nozdrza z entuzjastycznym szmerem, nie rozumiejąc, dlaczego jeszcze się nie otwierają, nieświadomy impasu, jaki zgęstniał ponad jego psią głową; końcówka jego ogona podskoczyła nieśmiało w oczekiwaniu, kiedy podnosił jakby pytające, ciemne spojrzenie ku bladej twarzy Sohvi. Zdawało jej się, że rysy chłopaka są jej znajome, nie potrafiła jednak nazwać go właściwym nazwiskiem, nie od razu – rozumiała jednak, że jego kręgi musiały w jakiś sposób zazębiać się z jej kręgami, po jego stroju i manierze wnioskowała, że nie zamieszkiwał raczej podobnie obskurnej kamienicy, po pysznej zuchwałości – że nie był przyuczony ogłady, choć to zdawało się być cechą zwyczajnie powszechną wśród rozbestwionej nadmierną swobodą płci. Nie odsunął się, a ona nie zamierzała się z nim wprawdzie przepychać; wpatrywała się więc w niego wyczekująco, z równą nachalnością, błyskiem złości w spojrzeniu, napięciem w krzywiźnie karminowych warg, które wreszcie rozciągnęła nieśpiesznie z drwiącym rozbawieniem, gdy padły następne słowa. W innych okolicznościach ubodłyby ją może; w obecnych zdawała się nimi szczerze pocieszona, choć ze złośliwością nadającą jej rysom jakby mocniejszej wyrazistości, nieomal młodzieńczej.
– Wiedziałabym, gdybyś był w jego typie, skarbie; zdaje się, że dla nas obojga doskonale jasne jest, kto zdążyłby mnie o tym przed tobą upewnić. Jemu akurat najprędzej wprawdzie nie potrafiłby chyba odmówić, ale to chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, zdaje się, że jemu ciężko odmawia się w ogóle, prawda? – odpowiedziała, pozwalając by kąciki ust zadrżały łagodnie wraz z ostatnimi rozweselonymi głoskami; lustrowała przy tym uważnie wciąż jego bladą twarz, poszukując przebłysku reakcji na podobną zgryźliwość, po raz kolejny godzącą wprawdzie w nieobecnego gospodarza, choć nie śmiała mieć wobec tego wyrzutów sumienia, tym bardziej skrupułów wobec poruszania otwarcie kwestii jego preferencji, skoro jej rozmówca przyznał się do własnych pierwszy, nie pozostawiając jej wiele miejsca na wątpliwości w kwestii ich znajomości. Łuki jej brwi drgnęły, kiedy wspomniał swoją matkę; pomyślała, że pogrywał sobie okropnie nierozważnie i myśl ta odcisnęła się wyraźnie pośród jej ponurej nonszalancji.
– Z nią też jesteś tak otwarty na temat swojego zamiłowania do cudzych mężów? Czy myślisz, że powinnam może dołączyć do pozdrowień zwrotnych stosowne postscriptum? – spytała, przetrzymując z przyjemnym uczuciem zawistnej satysfakcji jego spojrzenie, zanim wreszcie nie poruszyła się, przekładając w palcach parę kluczy zawieszonych na metalowym okręgu. – Powinieneś być ostrożniejszy – zrugała go, tym razem poważniej, bez wcześniejszej drwiny, ze zmęczonym spoważnieniem. – Jeśli spotkamy się jeszcze, w naszym środowisku, udam, że nie widziałam cię nigdy wcześniej. Nie będę miała nic do powiedzenia twojej matce, oprócz samych uprzejmości. Tylko daj mu, na bogów, święty spokój, jeśli nie potrafisz utrzymać tego w spodniach czy w sypialni; powinieneś dać mu spokój już po tamtym cholernym artykule – surowość jej głosu zgrzytała nieprzyjemnie, nie patrzyła już jednak nawet na niego, kiedy odnajdywała właściwy klucz i przysuwała się bliżej niego, by wsunąć go w zamek, przekręcić, zmuszając krtań drzwi do satysfakcjonującego szczęku, z ramieniem przytulonym do jego ramienia. Nacisnęła klamkę, Otso odchylił drzwi, wsuwając pysk w szczelinę i zanurzając się w cieniu pustego mieszkania. – Wracaj do domu.
Lasse Nørgaard
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Pią 29 Kwi - 18:40
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Czuł się jak dziecko, kiedy na niego patrzyła – dwa migdały jej surowych oczu jak dwa wyszlifowane obsydiany, wbite w niego z tym rodzajem uwagi, która mogłaby uginać karki pod ciężarem swojej nagany. Przez moment zamarł w bezruchu, choć nie był to bezruch strachu, a bezruch, jaki zwykł towarzyszyć portretowym fotografiom: zimna bezczynność pochylonego profilu, oczekującego obcych palców zaplatających się wokół drewnianej ramki, podnoszących go z kominkowego gzymsu, by przyjrzeć się mu raz jeszcze, zdmuchnąć kurz z cienkiej warstwy szkła. W rodzinnej posiadłości było ich kilka – półmartwe ślady mijających lat, mysie włosy skręcone pod granicą okrągłego podbródka, wąska przerwa między jedynkami, z której nigdy nie wyrósł i przebłysk nadziei w oczach, z której wyrósł natomiast stanowczo zbyt szybko. Z naiwnej nadziei podobnie jak z młodzieńczej beztroski, jak z wiary w szczere, odwzajemnione uczucia kładące się wnętrzem ciepłych dłoni na jego policzkach.
Nigdy się nie zakocham — rzucił kiedyś w wysokie sklepienie białego sufitu, gdy nietrzeźwo półprzytomni leżeli z Irene na dywanie jego mieszkania. Nigdy się nie zakocham — butelka wina z czterema kroplami na dnie, słońce wschodzące ponad dachami niszczejących kamienic, łuna nowego dnia, który powinien nieść otuchę, a tymczasem pozostawiał tylko cierpki posmak kaca na języku. Nigdy się nie zakocham — musiał powtarzać sobie to jak mantrę, jak inkantację leczniczego zaklęcia; musiał pamiętać, ucinać pierwsze pędy własnych uczuć, gdy tylko te przebijać zaczynały tkanki, sięgać po kuchenny nóż i udawać, że nie widzi krwi. W końcu w jego wnętrzu pozostała dziura pełna obumarłych kwiatów, grobowiec wysuszonych lilii i gardenii, zbyt brzydkich już, by związywać je wstążkami i zanosić pod czyjeś drzwi. Viggo dał mu kiedyś dzikie róże, miały różowe płatki i pachniały słodką herbatą; Viggo nosił zawsze białe, tenisowe swetry i jasne włosy zaczesane za uszy, często zacinał się przy goleniu, tak jakby nadal był chłopcem, który nie nie jak używać ojcowskiej brzytwy. Dlaczego mi je dajesz? - spytał wtedy Lasse, a on uśmiechnął się i nachylił nad stołem, żeby pocałować go w mostek nosa w geście tak niewinnym i głupim, że na moment Nørgaard zapomniał o swojej mantrze, zapomniał, że ich relacja nie miała przyszłości, że kwiaty zwiędną, że świat nigdy tego nie zrozumie, bo świat — ten ich świat — potrafił tylko szeptać okrutne plotki za plecami zakochanych kobiet. Zostawił go tego samego wieczora, wypalił całą paczkę papierosów pod drzwiami jego domu. W tamtych latach rozstania były szybkie, wystarczyło odliczać mijające dni żałoby śladami szminek na swoich poduszkach i stronami pisanych prac naukowych. Co powiedziałby, gdyby odważył się podejść wtedy do Sohvi Vanhanen, spojrzeć jej w oczy długo przed tym wieczorem, kiedy mieli spotkać się pod drzwiami mężczyzny, którego Lasse kochał mimo składanych sobie obietnic, a który mógł być dziś z kimś innym, gdzieś indziej, nie myśleć o nim wcale. Co powiedziałby wtedy? Kochałaś którąś z nich wystarczająco, żeby rzucić to wszystko? - ale przecież byłoby to pytanie retoryczne, skoro była tam wtedy, skoro była tu teraz, nadal z nazwiskiem swojego męża. Jak żyje się z tym rodzajem strachu? Ja nie mam jeszcze dwudziestu pięciu lat, a już tracę oddech.
Zastanawiał się nad tym, kim był w jej oczach i każda z możliwości przyprawiała go o mdłości. Głupi, skrzywdzony chłopiec, szczeniak skulony w progu kogoś, kto na niego nie czekał, starszego o prawie dziesięć lat, zajętego życiem z dala od jego złośliwego usposobienia i temperamentu przypominającego odbezpieczony granat. Jej słowa wydawały mu się okrutne, a w nim kołatał się nadal infantylny odruch odsłaniania kłów, bronienia się szybkimi przeczeniami i szerokimi uśmiechami – krok w przód, krok w tył jak na treningu szermierki, czubek floretu zawsze gotowy ugodzić prosto w serce. A mimo to zaśmiał się, słysząc jej komentarz, śmiechem czystym i szczerym, krótką falą przyjemnego, cichego chichotu, który zwisł w półmroku korytarza jak ciężka chmura przed śnieżną zamiecią.
- Skarbie? – powtórzył za nią, przechylając lekko głowę i otwierając szerzej oczy w wyrazie fałszywej, zaskoczonej niewinności. – Cóż, słonko, nie jestem odpowiednią osobą do zadawania podobnych pytań. Podobno nie mam w zwyczaju odmawiać. - Żart był okrutnym przytykiem skierowanym we własne wnętrzności, ale Lasse głos miał spokojny, wciąż grzeczny i przykładny, jakby w tej okrutnej sytuacji nadal prowadził z nią wyniosłą, salonową rozmowę na tematy niewiele ważniejsze od pogody. Jego uśmiech zbladł jednak wraz z ostatnimi słowami – naprędce przybrana maska, ściągnięta jednym, nagłym ruchem. Pod nią twarz była poważna i chłodna, oczy oschłe w swojej przesadnej analityczności, szczęka napięta w oczekiwaniu na atak, na jej słowa odbijające piłeczkę w tej głupiej, bezdusznej grze. Mógłby po prostu odejść, pozwolić jej powiedzieć to co chciała powiedzieć, przystać na to, by wszystko rozpadło się poza kontrolą jego rąk. Tak być może byłoby łatwiej. Nie byłby to pierwszy raz dla jego matki – nie pierwszy raz usłyszałaby plotki na temat jego „problemów”, jak to nazywała, „preferencji”, jak czasem zwykli mawiać ludzie o mądrych twarzach o złych zamiarach. Wiedział doskonale, że Pani Vanhanen ma rację – powinien być bardziej ostrożny. Nienawidził tego słowa, nienawidził jego brzmienia, ciężaru, które za sobą niosło. Chciał wypluć je wraz z krwią do porcelanowej misy łazienkowej umywalki, pozbyć się ostrożności raz na zawsze, patrzeć jak rozmywa ją strumień wrzątku.
– Naturalnie, zazwyczaj rozmawiamy o tym przy podwieczorku. To taki nasz sposób na zacieśnianie więzi, może też powinnaś spróbować – odparł, łapiąc jej spojrzenie i wgryzając się w nie swoim. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że żadne z nich nie miało ochoty teraz odpuszczać, nawet on, choć był już zmęczony i trzęsły mu się dłonie. Bał się, że w kocu zacznie plątać mu się język, a gdy jej ton stracił fluorescencyjną barwę kpiny, Lasse poczuł, jak strach ten nabiera kształtów, jak pęcznieje w nim i wznosi się do gardła, wkrada się za oczy krótkim przebłyskiem skruchy. – Powinienem być, jasne. Wiem o tym. Wiem też, że będę mieć ponad trzydzieści lat i będzie już za późno, żeby skończyć z ostrożnością; w końcu zacznę nią rzygać, nic innego mi nie zostanie. Słyszałem to już kilka razy, nie musisz się kłopotać – mówił ciszej, wolniej, głos miał monotonny, ale nie złośliwy - brzmiał jakby recytował formułkę, kawałek wiersza, ustęp z podręcznika. – Zresztą, cokolwiek powiesz mojej matce, oboje doskonale wiemy, ze ci nie uwierzy. – Na chwilę uciekł od niej wzrokiem, poddając się w końcu w tej swoistej walce i skupiając kilka taktów swojej uwagi na łbie nic nierozumiejącego psa. Zapragnął go pogłaskać, zapragnął spić ten brak zrozumienia z jego świecących oczu. Trwał kilka sekund w tej niemej bezczynności, aż w końcu sens jej kolejnych zacisnął dłonie na jego szyi, a on poderwał głowę z jawną konsternacją, wypatrując w twarzy Sohvi odpowiedzi na pytanie, którego nie zdążył jeszcze zadać. Czy Safir jej o nim mówił i przyznał, że ma go dość? Artykuł. Myliła go z tym chłopakiem – to było wytłumaczeniem logicznym, choć nie bardziej niż myśl, iż uważała, że jakikolwiek naiwny kretyn kręcący się teraz w okolicy jego mieszkania mógł być równie szkodliwy. Coś w tej idei okrutnie go zirytowało, a irytacja pożarła tamte odłamki skruchy czające się za tęczówkami.
– Myślisz, że jestem studentem z tamtego artykułu? – spytał w końcu twardo, ściągając brwi i prostując się w nagłym przypływie oburzenia. Nie umiał znieść myśli, że mógłby nim być - pomyłką i potknięciem, tamtym nieporozumieniem, z którym przecież nic go nie łączyło. – Pozwól wiec, ze cię zaskoczę: nie mam z nim nic wspólnego, nie wiem, kim jest. Bywam być może nieostrożny, ale nie jestem głupi, nie pcham się publicznie w ramiona mężczyzn, którzy mnie nie chcą. I byłbym wdzięczny, gdybyś przestała mówić do mnie takim tonem, bo - wierz lub nie - nie należę do tego rodzaju kruchych, słodkich chłopców, którym możesz rozkazywać jak swojemu psu. – Głos zabrzmiał nieprzyjemnie, czuł jego zgrzytliwość na podniebieniu, ostre końcówki słów przesuwające się wzdłuż miękkiej skóry wnętrza policzków. Nie poruszył się nawet, gdy otwierała drzwi. Wiedział, że powinien odejść, a jednak stał uparcie wbity w podłogę. – Nie jestem tutaj, żeby padać przed kimś na kolana lub słuchać twoich komentarzy na temat tego, ile mieszkań muszę jeszcze odwiedzić. Zastawiłem tu coś swojego. – Miał wrażenie, że dławi się własnym kłamstwem.
Nigdy się nie zakocham — rzucił kiedyś w wysokie sklepienie białego sufitu, gdy nietrzeźwo półprzytomni leżeli z Irene na dywanie jego mieszkania. Nigdy się nie zakocham — butelka wina z czterema kroplami na dnie, słońce wschodzące ponad dachami niszczejących kamienic, łuna nowego dnia, który powinien nieść otuchę, a tymczasem pozostawiał tylko cierpki posmak kaca na języku. Nigdy się nie zakocham — musiał powtarzać sobie to jak mantrę, jak inkantację leczniczego zaklęcia; musiał pamiętać, ucinać pierwsze pędy własnych uczuć, gdy tylko te przebijać zaczynały tkanki, sięgać po kuchenny nóż i udawać, że nie widzi krwi. W końcu w jego wnętrzu pozostała dziura pełna obumarłych kwiatów, grobowiec wysuszonych lilii i gardenii, zbyt brzydkich już, by związywać je wstążkami i zanosić pod czyjeś drzwi. Viggo dał mu kiedyś dzikie róże, miały różowe płatki i pachniały słodką herbatą; Viggo nosił zawsze białe, tenisowe swetry i jasne włosy zaczesane za uszy, często zacinał się przy goleniu, tak jakby nadal był chłopcem, który nie nie jak używać ojcowskiej brzytwy. Dlaczego mi je dajesz? - spytał wtedy Lasse, a on uśmiechnął się i nachylił nad stołem, żeby pocałować go w mostek nosa w geście tak niewinnym i głupim, że na moment Nørgaard zapomniał o swojej mantrze, zapomniał, że ich relacja nie miała przyszłości, że kwiaty zwiędną, że świat nigdy tego nie zrozumie, bo świat — ten ich świat — potrafił tylko szeptać okrutne plotki za plecami zakochanych kobiet. Zostawił go tego samego wieczora, wypalił całą paczkę papierosów pod drzwiami jego domu. W tamtych latach rozstania były szybkie, wystarczyło odliczać mijające dni żałoby śladami szminek na swoich poduszkach i stronami pisanych prac naukowych. Co powiedziałby, gdyby odważył się podejść wtedy do Sohvi Vanhanen, spojrzeć jej w oczy długo przed tym wieczorem, kiedy mieli spotkać się pod drzwiami mężczyzny, którego Lasse kochał mimo składanych sobie obietnic, a który mógł być dziś z kimś innym, gdzieś indziej, nie myśleć o nim wcale. Co powiedziałby wtedy? Kochałaś którąś z nich wystarczająco, żeby rzucić to wszystko? - ale przecież byłoby to pytanie retoryczne, skoro była tam wtedy, skoro była tu teraz, nadal z nazwiskiem swojego męża. Jak żyje się z tym rodzajem strachu? Ja nie mam jeszcze dwudziestu pięciu lat, a już tracę oddech.
Zastanawiał się nad tym, kim był w jej oczach i każda z możliwości przyprawiała go o mdłości. Głupi, skrzywdzony chłopiec, szczeniak skulony w progu kogoś, kto na niego nie czekał, starszego o prawie dziesięć lat, zajętego życiem z dala od jego złośliwego usposobienia i temperamentu przypominającego odbezpieczony granat. Jej słowa wydawały mu się okrutne, a w nim kołatał się nadal infantylny odruch odsłaniania kłów, bronienia się szybkimi przeczeniami i szerokimi uśmiechami – krok w przód, krok w tył jak na treningu szermierki, czubek floretu zawsze gotowy ugodzić prosto w serce. A mimo to zaśmiał się, słysząc jej komentarz, śmiechem czystym i szczerym, krótką falą przyjemnego, cichego chichotu, który zwisł w półmroku korytarza jak ciężka chmura przed śnieżną zamiecią.
- Skarbie? – powtórzył za nią, przechylając lekko głowę i otwierając szerzej oczy w wyrazie fałszywej, zaskoczonej niewinności. – Cóż, słonko, nie jestem odpowiednią osobą do zadawania podobnych pytań. Podobno nie mam w zwyczaju odmawiać. - Żart był okrutnym przytykiem skierowanym we własne wnętrzności, ale Lasse głos miał spokojny, wciąż grzeczny i przykładny, jakby w tej okrutnej sytuacji nadal prowadził z nią wyniosłą, salonową rozmowę na tematy niewiele ważniejsze od pogody. Jego uśmiech zbladł jednak wraz z ostatnimi słowami – naprędce przybrana maska, ściągnięta jednym, nagłym ruchem. Pod nią twarz była poważna i chłodna, oczy oschłe w swojej przesadnej analityczności, szczęka napięta w oczekiwaniu na atak, na jej słowa odbijające piłeczkę w tej głupiej, bezdusznej grze. Mógłby po prostu odejść, pozwolić jej powiedzieć to co chciała powiedzieć, przystać na to, by wszystko rozpadło się poza kontrolą jego rąk. Tak być może byłoby łatwiej. Nie byłby to pierwszy raz dla jego matki – nie pierwszy raz usłyszałaby plotki na temat jego „problemów”, jak to nazywała, „preferencji”, jak czasem zwykli mawiać ludzie o mądrych twarzach o złych zamiarach. Wiedział doskonale, że Pani Vanhanen ma rację – powinien być bardziej ostrożny. Nienawidził tego słowa, nienawidził jego brzmienia, ciężaru, które za sobą niosło. Chciał wypluć je wraz z krwią do porcelanowej misy łazienkowej umywalki, pozbyć się ostrożności raz na zawsze, patrzeć jak rozmywa ją strumień wrzątku.
– Naturalnie, zazwyczaj rozmawiamy o tym przy podwieczorku. To taki nasz sposób na zacieśnianie więzi, może też powinnaś spróbować – odparł, łapiąc jej spojrzenie i wgryzając się w nie swoim. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że żadne z nich nie miało ochoty teraz odpuszczać, nawet on, choć był już zmęczony i trzęsły mu się dłonie. Bał się, że w kocu zacznie plątać mu się język, a gdy jej ton stracił fluorescencyjną barwę kpiny, Lasse poczuł, jak strach ten nabiera kształtów, jak pęcznieje w nim i wznosi się do gardła, wkrada się za oczy krótkim przebłyskiem skruchy. – Powinienem być, jasne. Wiem o tym. Wiem też, że będę mieć ponad trzydzieści lat i będzie już za późno, żeby skończyć z ostrożnością; w końcu zacznę nią rzygać, nic innego mi nie zostanie. Słyszałem to już kilka razy, nie musisz się kłopotać – mówił ciszej, wolniej, głos miał monotonny, ale nie złośliwy - brzmiał jakby recytował formułkę, kawałek wiersza, ustęp z podręcznika. – Zresztą, cokolwiek powiesz mojej matce, oboje doskonale wiemy, ze ci nie uwierzy. – Na chwilę uciekł od niej wzrokiem, poddając się w końcu w tej swoistej walce i skupiając kilka taktów swojej uwagi na łbie nic nierozumiejącego psa. Zapragnął go pogłaskać, zapragnął spić ten brak zrozumienia z jego świecących oczu. Trwał kilka sekund w tej niemej bezczynności, aż w końcu sens jej kolejnych zacisnął dłonie na jego szyi, a on poderwał głowę z jawną konsternacją, wypatrując w twarzy Sohvi odpowiedzi na pytanie, którego nie zdążył jeszcze zadać. Czy Safir jej o nim mówił i przyznał, że ma go dość? Artykuł. Myliła go z tym chłopakiem – to było wytłumaczeniem logicznym, choć nie bardziej niż myśl, iż uważała, że jakikolwiek naiwny kretyn kręcący się teraz w okolicy jego mieszkania mógł być równie szkodliwy. Coś w tej idei okrutnie go zirytowało, a irytacja pożarła tamte odłamki skruchy czające się za tęczówkami.
– Myślisz, że jestem studentem z tamtego artykułu? – spytał w końcu twardo, ściągając brwi i prostując się w nagłym przypływie oburzenia. Nie umiał znieść myśli, że mógłby nim być - pomyłką i potknięciem, tamtym nieporozumieniem, z którym przecież nic go nie łączyło. – Pozwól wiec, ze cię zaskoczę: nie mam z nim nic wspólnego, nie wiem, kim jest. Bywam być może nieostrożny, ale nie jestem głupi, nie pcham się publicznie w ramiona mężczyzn, którzy mnie nie chcą. I byłbym wdzięczny, gdybyś przestała mówić do mnie takim tonem, bo - wierz lub nie - nie należę do tego rodzaju kruchych, słodkich chłopców, którym możesz rozkazywać jak swojemu psu. – Głos zabrzmiał nieprzyjemnie, czuł jego zgrzytliwość na podniebieniu, ostre końcówki słów przesuwające się wzdłuż miękkiej skóry wnętrza policzków. Nie poruszył się nawet, gdy otwierała drzwi. Wiedział, że powinien odejść, a jednak stał uparcie wbity w podłogę. – Nie jestem tutaj, żeby padać przed kimś na kolana lub słuchać twoich komentarzy na temat tego, ile mieszkań muszę jeszcze odwiedzić. Zastawiłem tu coś swojego. – Miał wrażenie, że dławi się własnym kłamstwem.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Sob 7 Maj - 15:05
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Kąciki karminowych ust drgnęły potrącone nieoczekiwaną, przyjemną wibracją jego śmiechu – jakby niezdecydowane między odwzajemnieniem nieadekwatnej, ponurej wesołości a surowym grymasem zaciętego wciąż spoważnienia, na przekór, na złość, ze zwykłej niechęci solidaryzowania się z nim w najdrobniejszym objawie podobnego temperamentu, choć owe niechciane podobieństwo tężało kłopotliwie wyrazistym impasem na spotkaniu równie nieustępliwych, zawistnie złośliwych spojrzeń. Klincz symetrycznych usposobień był zawsze w jakiś sposób satysfakcjonujący – zetknięcie się wypaczonej duszy z drugą duszą synonimicznie wadliwą przywierało do świadomości wrażeniem niezauważonego na głos rozpoznania, cichym szmerem bezwiednej, zuchwałej myśli: znam cię, choć widzę cię po raz pierwszy; bezwiednej, drażniącej myśli: znasz mnie tak samo. Miała przez to ochotę śmiać się z nim i miała przez to ochotę czynić mu na przekór – przygładzić mu włosy z łaskawym zatroskaniem i przycisnąć palce do wszelkiej tkliwości, jaką potrafiłaby na jego skórze znaleźć, z nieprzejednaną stanowczością nieskłonną do pobłażań. Drażnił ją dysonans, w jaki ją wtrącał. Był chłopcem Fenrissona, był mu w jakimś stopniu bliski, choćby w najbardziej prozaicznym znaczeniu - nigdy nie miała wprawdzie litości dla jego kochanków, ale fakt, że stał cierpiętniczo pod jego drzwiami, jak gdyby istotnie go kochał lub przynajmniej doceniał jego obecność, obłaskawiał podstępną sympatią jej wrogość – ale był też bezsprzecznie niewygodnie nieostrożny i problematycznie gorliwy, był przede wszystkim młody, niezręcznie młody, a ona nie potrafiła ufać, że Fenrisson potrafiłby wystarczająco stanowczo się z tą okolicznością obejść, obwarować ją asekuracyjną pilnością rozsądku, zamiast ulegać jej słodkim, ekscytującym zachętom. Nieznajomemu ufała, zrozumiale, jeszcze mniej.
Maniera, z jaką się do niej zwracał – znakomicie zawoalowana grzecznością uraza – wzbudzała w niej znowu opozycyjne wrażenia. Pomyślała mimowolnie, że miał ładne oczy: pociemniała granatowość tęczówki wydawała jej się pasować do jego twarzy, do melancholijnego przygnębienia, w jakim go zastała, do uczuć zdolnych przywieść człowieka do tak upokarzającej desperacji. Czy kiedyś postrzegano ją w podobny sposób? Zanim straciła tę straceńczą nadzieję? Zanim nauczyła się, że ukochane usta nigdy nie odpowiadają na błagania niczym innym oprócz pożegnalnego przepraszam, ale? Dostrzegalne nieprzyjemne napięcie zarysowało się w zwykle statecznej linii delikatnych brwi, kiedy odwzajemnił pobłażliwą pieszczotliwość zwrotu; był w tym tonie absolutnie nieznośny, ale świadomość, że skutecznie właziła mu pod skórę zębem irytacji poprawiała jej poniekąd nastrój – rozumiała niechętnie swoje własne okrucieństwo w tej przyjemności czerpanej z poszturchiwania go w momencie, kiedy jego rzeczywistość wydawała się wystarczająco już podła. Być może potrzebowała tego małego zwycięstwa, kiedy sama, w skali prawdziwie istotnych rzeczy, ustawicznie przegrywała; mały, złośliwy triumf smakował łudząco podobnie do małej, osobistej klęski, kiedy zdawała sobie sprawę ze swojej śmieszności – wypędzona ze swojego domu własną chroniczną indolencją, uciekająca przed sobą, którą sama stworzyła, czerpiąca cierpkie skrawki satysfakcji z dręczenia naiwnego młokosa, jak gdyby nie była mu zasadniczo podobna. Przez to, że była; jakby chciała się za to ukarać; za to, że przy jego ładnych, granatowych oczach jej własne musiały zdawać się czarne i matowe i za to, że nie zdobyłaby się już na akt podobnej desperacji.
Może też powinnaś spróbować – znów skurcz napięcia, tym razem podciągający kąciki ust w bezbarwnej wesołości, przekornego rozbawienia, bo mówił wprawdzie zupełnie do rzeczy, choć nie potrafiła sobie tego wyobrazić; co więcej mogła powiedzieć poza tym, co zostało już powiedziane za nią, w liście wysłanym jej mężowi wraz z wszystkimi jej pięknymi sekretami, w szeptach podawanych sobie za jej plecami, w spojrzeniach rozpoznających ją czasami wciąż w pierwszej kolejności właśnie przez to, nie przez nazwisko, nie nawet przez wydziedziczenie i nigdy – nigdy – przez to, że była zdolną artystką?
– Nie mam o czym mówić – odpowiedziała krótko, wyćwiczonym, zupełnie neutralnym tonem oświadczania prostych faktów, spoglądając na niego uważnie i nieustępliwie, prawie jakby chciała powiedzieć mu w konfidencji spotykających się źrenic, jeszcze raz: powinieneś być ostrożny, właśnie tak, dla swojego własnego dobra. Kiedy pytają, zaprzeczasz, kiedy insynuują, zaprzeczasz, kiedy wstajesz rano i przywdziewasz swoją strawną dla innych tożsamość, spoglądasz w lustro i zaprzeczasz, zmywając z siebie słodkie perfumy kochanki przed powrotem do domu – zaprzeczasz, dopóki zaprzeczenie nie stanie się prostym odruchem wyszkolonej myśli, nawet pijanej. Stoisz przed człowiekiem artykułującym na głos treść zdławionego w tobie krzyku, bez poruszenia, ze słabym przebłyskiem przygnębionego zmęczenia, poczuciem, że dla ciebie jest już za późno i zaprzeczasz.
Czy Safír nie mówił tego samego? Nie masz nigdy dość tej ostrożności, do której nas przyuczyli? – dźwięczało między słowami Lasse i coś się w niej skurczyło, ścisnęło w ciasną pięść żalu, skruszało. Zapragnęła nagle, z nieznośną bezsilnością, usłyszeć szmer jego kroków za drzwiami, zaspany głos przeciskający się przez szczelinę otwieranych drzwi, ujrzeć bezład zmierzwionych snem włosów, przytulić policzek do wygniecionego materiału znoszonej koszulki.
– Nie musi mi wierzyć; wystarczy, że wbrew sobie zacznie przyglądać ci się bliżej, szukać potwierdzenia, że faktycznie próbuję jedynie nakarmić ją kłamstwami i namieszać w głowie; ludzie potrafią być zaskakująco spostrzegawczy, kiedy chcą uspokoić swoje obawy i upewnić się o swojej racji, absurdalnie wręcz małostkowi – odparła, wciąż surowo, choć nie tak ostro, jak wcześniej, wciąż przebijającym tonem przygany. – Jeśli masz na to za słaby żołądek, to nie miejsce dla ciebie – nie wśród osób wzbudzających zainteresowanie bezwzględnej publiczności; przede wszystkim nie pod tymi drzwiami. Nie chciała tego robić, nie chciała dłużej przemawiać do niego tym tonem, nie chciała rozmawiać z nim dłużej w ogóle, bo nie mogłaby powiedzieć mu nic innego – mógł zniszczyć sobie życie, nie obchodziło jej to w większym stopniu, ale gdyby pociągnął za sobą Fenrissona, nie potrafiłaby wybaczyć sobie tej incydentalnej pobłażliwości; co, jeśli zaszkodziłby mu jeszcze bardziej? Czy w ogóle rozumiał, o ile gorzej by to się na nim odbiło, czy brał to w ogóle pod uwagę, czy przejmowała go jedynie słabość jego własnego żołądka?
Coś w jego postawie nagle się zmieniło; wyczuła nieomal jak atmosfera napina się i gęstnieje, kiedy podniósł na nią znowu spojrzenie, wyraźnie dotknięte, zirytowane, wyjałowione z wcześniejszego przebłysku skruchy, a ona – jakby sprzężona z nim jednym usposobieniem – odpowiedziała odruchowym, lustrzanym zesztywnieniem, nawrotem chłodnej surowości. Nie był tamtym studentem, uzmysławiał jej, a ona mimowolnie pomyślała, że to wcale nie lepiej, że to właściwie jeszcze gorzej. Ilu studentów, na litość boską, naiwnych, lekkomyślnych, młodych studentów wpuszczał do swojego łóżka? Nieostrożnych i zuchwałych, narażających go dla własnej, krótkiej przyjemności? Stali teraz blisko siebie, we wnęce progu, w dusznej konfrontacji zaciskającej się coraz silniej na nerwach. Znów napięcie, tym razem zastygające na jej bladej twarzy na dłużej, nieprzyjazne podrażnienie trzymane jeszcze za czerwienią ust; głucha pustość mieszkania rozchylała się przed nimi wąską szczeliną rozsuniętą przez psa, który wysunął się spomiędzy nich i zapadł w chłodnym półmroku, postukując pazurami na panelach.
– Nie, nie należysz – przyznała ostro, zwracając się ku niemu ciałem, podnosząc dłoń, w której trzymała wino, by wymierzyć mu w pierś palcem, przykładając go oskarżycielsko do suchej, twardej kości mostka wyczuwanej pod warstwą odzieży, ignorując zaserwowane jej kłamstwo, zbyt rozdrażniona, by zakończyć tę dyskusję, zbyt pyszna, by pozwolić mu mieć ostatnie słowo. – Nie należysz i to mnie, prawdę mówiąc, przyprawia o mdłości, bo jesteś jeszcze gorszy, niepokojąco gorszy. Wydaje ci się, że różnisz się od tamtego chłopaka tak bardzo? Bo w przeciwieństwie do niego tylko bywasz nieostrożny? – prawie warknęła, choć zniżając głos blisko zdenerwowanego, napiętego szeptu, trzymając nieustępliwie jego spojrzenie, te ładne oczy, które były zbyt żywe, zbyt ładne, zbyt znajome. – Odnoszę paskudne wrażenie, że jedyne, co mogłoby was istotnie różnić to fakt, że w przeciwieństwie do niego wróciłbyś znowu, prawda? Stałbyś tutaj tak samo, nie dałbyś mu spokoju i jeszcze wpraszałbyś się do łóżka małżonka kogoś, kogo na domiar złego rozpoznajesz, kto może rozpoznać ciebie, w innych, mniej fortunnych okolicznościach, rzygałbyś pieprzoną ostrożnością, bo ty, nieszczęśliwy, biedny ty, masz jej dosyć.
Struny głosy wydawały jej się jeszcze boleśnie naprężone, kiedy zamilkła, pozwalając surowości słów wybrzmieć, dojrzeć w ciasnej przestrzeni między nimi i zgasnąć, otulone późniejszą ciszą. Czuła na policzkach gniewny rumieniec, czarne spojrzenie lśniło przypadkowo rozlaną na jego koszulę złością. Cofnęła wreszcie dłoń, odwracając się z napięciem, by ułożyć śródręcze na fakturze drzwi i pchnąć je lekko.
– A on by cię wpuścił, bo jest zbyt dobry, dla któregokolwiek z nas – zauważyła spokojniej, z cieniem mimowolnego złagodnienia, ponurej sympatii, zanim nie zanurzyła się w mieszkaniu, kierując się nerwowo w stronę kuchni, zostawiając za sobą otwarte drzwi, w niewypowiedzianym zaproszeniu, by zabrał to, co do niego należało, cokolwiek to było – sweter czy swoją godność – a kiedy zniknęła mu z oczu, w wydrążonej ciszy rozbrzmiał zirytowany brzęk nożyka rzucanego na kredens, trzask szafki i szczęk stawianych na blacie ze złością kieliszków.
Maniera, z jaką się do niej zwracał – znakomicie zawoalowana grzecznością uraza – wzbudzała w niej znowu opozycyjne wrażenia. Pomyślała mimowolnie, że miał ładne oczy: pociemniała granatowość tęczówki wydawała jej się pasować do jego twarzy, do melancholijnego przygnębienia, w jakim go zastała, do uczuć zdolnych przywieść człowieka do tak upokarzającej desperacji. Czy kiedyś postrzegano ją w podobny sposób? Zanim straciła tę straceńczą nadzieję? Zanim nauczyła się, że ukochane usta nigdy nie odpowiadają na błagania niczym innym oprócz pożegnalnego przepraszam, ale? Dostrzegalne nieprzyjemne napięcie zarysowało się w zwykle statecznej linii delikatnych brwi, kiedy odwzajemnił pobłażliwą pieszczotliwość zwrotu; był w tym tonie absolutnie nieznośny, ale świadomość, że skutecznie właziła mu pod skórę zębem irytacji poprawiała jej poniekąd nastrój – rozumiała niechętnie swoje własne okrucieństwo w tej przyjemności czerpanej z poszturchiwania go w momencie, kiedy jego rzeczywistość wydawała się wystarczająco już podła. Być może potrzebowała tego małego zwycięstwa, kiedy sama, w skali prawdziwie istotnych rzeczy, ustawicznie przegrywała; mały, złośliwy triumf smakował łudząco podobnie do małej, osobistej klęski, kiedy zdawała sobie sprawę ze swojej śmieszności – wypędzona ze swojego domu własną chroniczną indolencją, uciekająca przed sobą, którą sama stworzyła, czerpiąca cierpkie skrawki satysfakcji z dręczenia naiwnego młokosa, jak gdyby nie była mu zasadniczo podobna. Przez to, że była; jakby chciała się za to ukarać; za to, że przy jego ładnych, granatowych oczach jej własne musiały zdawać się czarne i matowe i za to, że nie zdobyłaby się już na akt podobnej desperacji.
Może też powinnaś spróbować – znów skurcz napięcia, tym razem podciągający kąciki ust w bezbarwnej wesołości, przekornego rozbawienia, bo mówił wprawdzie zupełnie do rzeczy, choć nie potrafiła sobie tego wyobrazić; co więcej mogła powiedzieć poza tym, co zostało już powiedziane za nią, w liście wysłanym jej mężowi wraz z wszystkimi jej pięknymi sekretami, w szeptach podawanych sobie za jej plecami, w spojrzeniach rozpoznających ją czasami wciąż w pierwszej kolejności właśnie przez to, nie przez nazwisko, nie nawet przez wydziedziczenie i nigdy – nigdy – przez to, że była zdolną artystką?
– Nie mam o czym mówić – odpowiedziała krótko, wyćwiczonym, zupełnie neutralnym tonem oświadczania prostych faktów, spoglądając na niego uważnie i nieustępliwie, prawie jakby chciała powiedzieć mu w konfidencji spotykających się źrenic, jeszcze raz: powinieneś być ostrożny, właśnie tak, dla swojego własnego dobra. Kiedy pytają, zaprzeczasz, kiedy insynuują, zaprzeczasz, kiedy wstajesz rano i przywdziewasz swoją strawną dla innych tożsamość, spoglądasz w lustro i zaprzeczasz, zmywając z siebie słodkie perfumy kochanki przed powrotem do domu – zaprzeczasz, dopóki zaprzeczenie nie stanie się prostym odruchem wyszkolonej myśli, nawet pijanej. Stoisz przed człowiekiem artykułującym na głos treść zdławionego w tobie krzyku, bez poruszenia, ze słabym przebłyskiem przygnębionego zmęczenia, poczuciem, że dla ciebie jest już za późno i zaprzeczasz.
Czy Safír nie mówił tego samego? Nie masz nigdy dość tej ostrożności, do której nas przyuczyli? – dźwięczało między słowami Lasse i coś się w niej skurczyło, ścisnęło w ciasną pięść żalu, skruszało. Zapragnęła nagle, z nieznośną bezsilnością, usłyszeć szmer jego kroków za drzwiami, zaspany głos przeciskający się przez szczelinę otwieranych drzwi, ujrzeć bezład zmierzwionych snem włosów, przytulić policzek do wygniecionego materiału znoszonej koszulki.
– Nie musi mi wierzyć; wystarczy, że wbrew sobie zacznie przyglądać ci się bliżej, szukać potwierdzenia, że faktycznie próbuję jedynie nakarmić ją kłamstwami i namieszać w głowie; ludzie potrafią być zaskakująco spostrzegawczy, kiedy chcą uspokoić swoje obawy i upewnić się o swojej racji, absurdalnie wręcz małostkowi – odparła, wciąż surowo, choć nie tak ostro, jak wcześniej, wciąż przebijającym tonem przygany. – Jeśli masz na to za słaby żołądek, to nie miejsce dla ciebie – nie wśród osób wzbudzających zainteresowanie bezwzględnej publiczności; przede wszystkim nie pod tymi drzwiami. Nie chciała tego robić, nie chciała dłużej przemawiać do niego tym tonem, nie chciała rozmawiać z nim dłużej w ogóle, bo nie mogłaby powiedzieć mu nic innego – mógł zniszczyć sobie życie, nie obchodziło jej to w większym stopniu, ale gdyby pociągnął za sobą Fenrissona, nie potrafiłaby wybaczyć sobie tej incydentalnej pobłażliwości; co, jeśli zaszkodziłby mu jeszcze bardziej? Czy w ogóle rozumiał, o ile gorzej by to się na nim odbiło, czy brał to w ogóle pod uwagę, czy przejmowała go jedynie słabość jego własnego żołądka?
Coś w jego postawie nagle się zmieniło; wyczuła nieomal jak atmosfera napina się i gęstnieje, kiedy podniósł na nią znowu spojrzenie, wyraźnie dotknięte, zirytowane, wyjałowione z wcześniejszego przebłysku skruchy, a ona – jakby sprzężona z nim jednym usposobieniem – odpowiedziała odruchowym, lustrzanym zesztywnieniem, nawrotem chłodnej surowości. Nie był tamtym studentem, uzmysławiał jej, a ona mimowolnie pomyślała, że to wcale nie lepiej, że to właściwie jeszcze gorzej. Ilu studentów, na litość boską, naiwnych, lekkomyślnych, młodych studentów wpuszczał do swojego łóżka? Nieostrożnych i zuchwałych, narażających go dla własnej, krótkiej przyjemności? Stali teraz blisko siebie, we wnęce progu, w dusznej konfrontacji zaciskającej się coraz silniej na nerwach. Znów napięcie, tym razem zastygające na jej bladej twarzy na dłużej, nieprzyjazne podrażnienie trzymane jeszcze za czerwienią ust; głucha pustość mieszkania rozchylała się przed nimi wąską szczeliną rozsuniętą przez psa, który wysunął się spomiędzy nich i zapadł w chłodnym półmroku, postukując pazurami na panelach.
– Nie, nie należysz – przyznała ostro, zwracając się ku niemu ciałem, podnosząc dłoń, w której trzymała wino, by wymierzyć mu w pierś palcem, przykładając go oskarżycielsko do suchej, twardej kości mostka wyczuwanej pod warstwą odzieży, ignorując zaserwowane jej kłamstwo, zbyt rozdrażniona, by zakończyć tę dyskusję, zbyt pyszna, by pozwolić mu mieć ostatnie słowo. – Nie należysz i to mnie, prawdę mówiąc, przyprawia o mdłości, bo jesteś jeszcze gorszy, niepokojąco gorszy. Wydaje ci się, że różnisz się od tamtego chłopaka tak bardzo? Bo w przeciwieństwie do niego tylko bywasz nieostrożny? – prawie warknęła, choć zniżając głos blisko zdenerwowanego, napiętego szeptu, trzymając nieustępliwie jego spojrzenie, te ładne oczy, które były zbyt żywe, zbyt ładne, zbyt znajome. – Odnoszę paskudne wrażenie, że jedyne, co mogłoby was istotnie różnić to fakt, że w przeciwieństwie do niego wróciłbyś znowu, prawda? Stałbyś tutaj tak samo, nie dałbyś mu spokoju i jeszcze wpraszałbyś się do łóżka małżonka kogoś, kogo na domiar złego rozpoznajesz, kto może rozpoznać ciebie, w innych, mniej fortunnych okolicznościach, rzygałbyś pieprzoną ostrożnością, bo ty, nieszczęśliwy, biedny ty, masz jej dosyć.
Struny głosy wydawały jej się jeszcze boleśnie naprężone, kiedy zamilkła, pozwalając surowości słów wybrzmieć, dojrzeć w ciasnej przestrzeni między nimi i zgasnąć, otulone późniejszą ciszą. Czuła na policzkach gniewny rumieniec, czarne spojrzenie lśniło przypadkowo rozlaną na jego koszulę złością. Cofnęła wreszcie dłoń, odwracając się z napięciem, by ułożyć śródręcze na fakturze drzwi i pchnąć je lekko.
– A on by cię wpuścił, bo jest zbyt dobry, dla któregokolwiek z nas – zauważyła spokojniej, z cieniem mimowolnego złagodnienia, ponurej sympatii, zanim nie zanurzyła się w mieszkaniu, kierując się nerwowo w stronę kuchni, zostawiając za sobą otwarte drzwi, w niewypowiedzianym zaproszeniu, by zabrał to, co do niego należało, cokolwiek to było – sweter czy swoją godność – a kiedy zniknęła mu z oczu, w wydrążonej ciszy rozbrzmiał zirytowany brzęk nożyka rzucanego na kredens, trzask szafki i szczęk stawianych na blacie ze złością kieliszków.
Lasse Nørgaard
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Czw 26 Maj - 21:48
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy był dzieckiem, zwykł kulić się w kącie swojego pokoju, w tej ciemnej szparze między drewnianą ramą łóżka a zimną, białą ścianą i wyobrażać sobie, że się kurczy, zwija się w sobie jak kielich tulipana. Uciekał tam za każdym razem, gdy świat był za głośny, a ludzi wokół za dużo – gdy oni byli za duzi, bo ludzie rośli czasem do horrendalnych rozmiarów jak olbrzymy ze starych baśni. Lasse bał się ich gigantycznych cieni i sposobu, w jaki ich rozciągnięte sylwetki zasłaniały słońce; obawiał się nieuwagi w ich zbyt pewnych siebie, wielkich krokach - nigdy nie patrzyli, gdzie stawiają stopy. W kącie nie mogli go odnaleźć, a on nauczył się obejmować kolana ramionami, zaciskać powieki i ściszać oddech do nut niemal niemożliwych do wychwycenia największym nawet uchem. Myślał być może, iż im mniej miejsca zajmował, tym bezpieczniejszy był; myślał być może, że świat nie zdoła go dostrzec jeżeli skurczy się do rozmiaru drobiny kurzu.
Teraz znów był mały, choć nie wisiało nad nim nic wielkiego – nic poza tym kłującym przekonaniem o własnej beznadziei, która dzisiejszego wieczora przybrała ludzką formę i stała teraz naprzeciw niego, chłodna mozaika karminowych ust i smukłych palców, surowa w każdym swoim kształcie i oddechu. Unosił podbródek i patrzył jej w oczy, ale ciało pozostawało wciśnięte w bezpieczną krzywiznę framugi, jakby poza tą kryjówką jej dłonie mogłyby pochwycić go i rozszarpać mu gardło. Wyobrażał sobie, jak znów kuli się w ciemności swojej dziecięcej sypialni – broda między kolanami, zęby zagryzające dolną wargę do pierwszych rdzawych kropli krwi. W tej ciemności słyszał głos Sohvi Vanhanen tak, jakby ten był jego własnym, wydostającym się spomiędzy rozchylonych ust niczym jedna z tych niechcianych, pijanych potoków słów, którymi dzielił się z odbiciem w owalnym lustrze swojej łazienki. Powinieneś być ostrożny, powinieneś być ostrożny, Lasse, powinieneś pochować swoje głupie nadzieje gdzieś głęboko, pod tymi zwiędłymi kwiatami, w których przez chwilę widziałeś szczerość czyjegoś uczucia. Wtedy, patrząc na półotwarte głowy róż o zbyt cienkich, zbyt jasnych płatkach, pomyślał że jeżeli pozwoli miłości się dotknąć, ona pozwoli mu zgnić. Zgnić: tutaj, w tym korytarzu, w ciepłym objęciu jego ramion, we własnym łóżku, które karmiło się samotnością, pęczniejąc wraz z każdą nocą, którą spędzał w bezsennym wyczekiwaniu, owinięty zielonym swetrem Safíra i dymem swoich papierosów. Jego skóra rozpadała się czasem pod cudzymi palcami, kruszała gdy obce dłonie przyciskały go do materaca i odchodziła cienkimi płatami, gdy czyjeś zęby odciskały się fioletowymi plamami na jego brzuchu. Gnił więc – gnił z miłości, z tęsknoty, z pragnienia, które rosło w nim jak chwasty wśród tamtych ogrodów, których nie potrafił przytrzymać przy życiu; gnił więc, bo nie był w stanie powiedzieć tej kobiecie prawdy, gdy ta piekła go w gardło i w oczy. Przepraszam, powinienem iść. Przepraszam, ty powinnaś iść. Jestem tu, bo go potrzebuję i nie zdołałem jeszcze przywyknąć do tej potrzeby.
- Robi to cały czas. Robiła to wcześniej. Myśli, że jestem kapryśny albo znudzony i próbuję się buntować – odpowiedź wypłynęła z niego wbrew wszelkim chęciom, rozlewając się w gęstej ciemności korytarza kleistą, niewygodną kałużą. Bał się ruszyć, by w nią wdepnąć, ale ciemna woda zdążyła przemoczyć nogawki jego spodni i wezbrać w nim nagłym zażenowaniem. - Twierdzi, że robię jej na złość. - Setki razy wyobrażał sobie ostateczną rozmowę, ten moment, w którym obietnice braku ostrożności w końcu zapłonęłyby plotką. W snach widział śliwkowe usta swojej matki ściągnięte w surowym grymasie, jej ozdobione kryształami palce trzymające złoty ustnik cygaretki z drażniącym, szalbierczym spokojem; arystokratyczny profil ojca, który przemawiał do niego niskim głosem uczonego: Cóż za wstyd. A przecież to nie ich chłodu obawiał się najbardziej, nie nienawiści lub odrzucenia – to, co przerażało go do cna, trzęsąc jego sercem w środku nocy, nosiło zdradliwe imię rodzicielskiej miłości. Nie był gotowy na to, iż Dagmar i Isak mogliby nie chcieć wypuścić go z objęć swojej protekcji, nie był gotowy na kolejny zamknięty pokój i kolejne chcemy dla ciebie jak najlepiej. Nie wiedział, co zrobiłby, gdyby zapragnęli o niego zawalczyć i czy zasłanianie uszu dłońmi uchroniłoby go przed przekonywaniami i słowami ckliwego wyrzutu, który raz po raz przypominałby mu zrozpaczoną pretensją o wdzięczności, o siostrach, o każdej drobnej powinności, przed którą tak barbarzyńsko, tak niedojrzale próbował uciec. Ponad wszystko jednak, wśród płaczów, krzyków i zamykanych na klucz drzwi, najbardziej bał się o Safíra. W nocnych marach jego postać zawsze zdawała mu się brutalnie odległa – wyciągał ku niemu ręce, ale nie był w stanie go dotknąć, powtarzał jego imię, ale nie był w stanie dostrzec jego oczu. Słyszał tylko ściszone syczenie głosu jego matki, groźby i kłamstwa, liczby których zimne i oficjalne konfiguracje niebezpiecznie bliskie były sumom pieniędzy.
Miał na to za słaby żołądek i za słabą głowę. Był tego pewien, bo przez kilka sekund zapragnął opaść na kolana i skulić się pod jej stopami jak skopane szczenię. W tej przytłaczającej chwili słabości Lasse pomyślał, że mógłby ją polubić - jej twardy ton i bystre oczy kojarzyły mu się z Irene, jej rozważna złośliwość sprawiała wrażenie znajomej, uroczo bliskiej, jakby mógł słuchać jej głosu i obserwować wyniosłe grymasy jej ładnej twarzy w półmroku bezpiecznych pokojów, ponad niedokończonymi kieliszkami wina. Czuł się skruszony pod naporem jej nagany, całe życie jednak pielęgnował w sobie instynkt walki z podobnymi wątpliwościami. Nie mógł pozwolić sobie na słabość, bo słabosć - jej półprzezroczyste płatki i zapach herbaty - była wszystkim tym, czego oni chcieli się w nim doszukać. Każde jego potknięcie mogło być dowodem na to, że kpiny nie były kpinami a prostą, morderczą prawdą - zimnym, sztywnym faktem przyszytym do jego imienia mocną fastrygą, która nie mogła już zostać rozpruta lekceważącymi słowami o plotkach i stereotypach. Choć myślał, że mógłby czuć się przy niej bezpieczne, nie czuł się tak wcale, a gdy jej słowa wybrzmiały rozbolałym wyrzutem, Lasse napiął się jak struna, jego twarz stałą się nagle starsza i ostra jak brzeg sztyletu.
- Nie dotykaj mnie - warknął szybko z niemal impulsywnym rozgorączkowaniem, gdy palec dotknął jego piersi. Miał wrażenie, że oddech zatrzymuje się w przeponie, a jej paznokieć wbija się głębiej, przerywając sploty kaszmirowego swetra, tkanki pobladłej skóry, sięgając aż do serca. Mogłaby je wyciągnąć, położyć na swojej dłoni i patrzeć jak wybija ostatnie takty, wypuszczając z siebie resztki jego życia. Byłbyj wdzięczny za kałużę krwi pod ich stopami. Wolałby o stokroć umrzeć teraz niż słuchać jej oskarżeń. - Czego ode mnie, kurwa, chcesz, co? No, skarbie, czego? - jego głos zabrzmiał tym rodzajem gniewu, którego ogień żarzył się i unosił pod powierzchnią ściszonych słów i powierzchownego wyrachowania, stukając od spodu w rozpadające się deski płonącego na ich oczach domu. - Zepchnąć mnie ze schodów, napluć mi w twarz? Chcesz mi dać jakąś cholerną, wymuszoną nauczkę, na wspomnienie której będziesz mogła uśmiechnąć się do siebie w lustrze? Cóż, na zdrowie, zadław się swoim triumfem, napisz sto listów do mojej matki, powiedz Safírowi jak bardzo niepokojąco gorszy jestem. Mam nadzieję, że dam ci trochę szczęścia, skoro tak trudno jest ci je znaleźć we własnym mieszkaniu. - Wszystko w nim - każdy jego fragment - było złe, wściekłe rozedrgane jak ciało jakiejś dzikiej, głodnej bestii, której oczy połyskujące w ciemności lasu przypominały dwie rany postrzałowe. Ona się myliła, pragnął wmówić sobie jej pomyłkę każdym fragmentem swojej świadomości. Myliła się, myliła, bo Safír nigdy tak o nim nie myślał, nie mógł tak o nim myśleć skoro znów go znalazł, skoro mówił, że nie będzie odwracał wzroku, że nigdzie się nie wybiera. Lasse poczuł się wnet głupi, ale nie był w stanie zejść z bezpiecznej przystani tej głupoty. Musiała się mylić, bo kimkolwiek była Sohvi Vanhanen w ich życiu, nigdy nie byłaby zdolna tego zrozumieć. Dlaczego więc jej słowa cuchnęły spalenizną? Dlaczego jego własne rozrywały go od środka? - Wróciłbym, gdyby on chciał, żebym wrócił. Nie jest cholernym dzieckiem, jest dorosły i nie potrzebuje twojej pieczy. Może ciężko ci jest to sobie wyobrazić, ale nie przychodzę tutaj prosić go, żeby plótł mi warkocze i czytał bajki na dobranoc, nie zmuszam go też do swojego towarzystwa i - wierz lub nie - nie grożę mu nożem przy każdym spotkaniu. A ty musisz przestać brać żarty tak bardzo do siebie... Nie tknąłbym twojego męża, wydaje się być obrzydliwie nudny. - Przy ostatnich słowach jego twarz rozświetliła szybka iskra złośliwego uśmiechu, a głos przybrał na kilka chwil ton kpiny, na tle ich wymiany zdań niemal neonowy w barwie. Gdy zamilkli, świat wydał się czarny i zimny - noc polarna zamknięta w objęciu czterech ścian kamienicy. Pomyślał, ze powinien wytrzeć plamę gniewu, którą barwiła kołnierz jego koszuli karmazynem i spływała po napiętej skórze szyi jak rozrzedzona krew, nie umiał jednak zdobyć się na ruch inny niż szybkie i pewne wsuniecie się za próg znajomego mieszkania. Jego zapach wydał mu się nagle równie bezpieczny co kuriozalnie niepokojący, ciężki i duszący, jakby każdy wypalony tutaj papieros i każda wypita tutaj butelka wina zapragnęła dosięgnąć go teraz z całą swoją mocą, przypomnieć o swojej śmierci - o niedopałkach w popielniczkach i potłuczonych kieliszkach. Gdy szedł korytarzem, był pewien, że tonie.
Nie wiedział, ile czasu spędził oparty o drzwi jego sypialni. Skrzypienie podłogi pod jego nogami było nieznośne, ale jeszcze gorsza była pustka - obejmowała go zaborczymi ramionami, długo nie pozwalała się ruszyć. Słowa Sohvi brzmiały tutaj głośniej niż w korytarzu, choć Lasse wiedział, iż od kilku minut istnieją tylko w jego głowie. Czasami nienawidził swojej przesadnie dokładniej pamięci z dziką pasją, nie umiał wyrzucić z siebie żadnego oddechu, żadnej litery - a on by cię wpuścił zostawiało cierpki posmak żalu na języku, bo jest za dobry przyklejało się do podniebienia i rysowało krwistą szramę sięgającą aż do przełyku. Schował twarz w dłoniach, ale te wydały mu się nagle za zimne, zbyt obce, jakby nigdy nie należały do niego. Pragnął teraz tego dobra blisko siebie, pragnął pożreć je i żyć tak, czując jak płynie drogami jego żył. Trzymał krzyk bezradności za zaciśniętymi zębami, tam, gdzie zostało też palące poczucie winy i rozrywający płuca płacz. Tęsknił za nim w sposób, którego ona - jak mu sie wydawało - nie byłaby w stanie zrozumieć, a w tęsknocie tej coraz bliżej było mu do przeświadczenia, iż nie może tak po prostu wyjść.
Miał zabrać jakąś książkę lub sweter - zapomniał. Nie wiedział czy z emocji, czy z nieuwagi, czy może ze szczerego przekonania, iż kobieta od razu zauważy kłamstwo, rozpozna fakt, iż wyciągnięta z pokoju rzecz należała zawsze do właściciela mieszkania. Wychylił się więc z pokoju z pustymi rękami, przyznając się jawnie do swojego oszustwa, co trafiło go ostrą strzałą niepewności, gdy odnalazł tył pleców Sohvi w salonie.
- Myśl o mnie co chcesz, mało mnie to w sumie obchodzi – odezwał się zaskakująco miękkim szeptem. – Nic mu nie grozi, zadbam o to.
Teraz znów był mały, choć nie wisiało nad nim nic wielkiego – nic poza tym kłującym przekonaniem o własnej beznadziei, która dzisiejszego wieczora przybrała ludzką formę i stała teraz naprzeciw niego, chłodna mozaika karminowych ust i smukłych palców, surowa w każdym swoim kształcie i oddechu. Unosił podbródek i patrzył jej w oczy, ale ciało pozostawało wciśnięte w bezpieczną krzywiznę framugi, jakby poza tą kryjówką jej dłonie mogłyby pochwycić go i rozszarpać mu gardło. Wyobrażał sobie, jak znów kuli się w ciemności swojej dziecięcej sypialni – broda między kolanami, zęby zagryzające dolną wargę do pierwszych rdzawych kropli krwi. W tej ciemności słyszał głos Sohvi Vanhanen tak, jakby ten był jego własnym, wydostającym się spomiędzy rozchylonych ust niczym jedna z tych niechcianych, pijanych potoków słów, którymi dzielił się z odbiciem w owalnym lustrze swojej łazienki. Powinieneś być ostrożny, powinieneś być ostrożny, Lasse, powinieneś pochować swoje głupie nadzieje gdzieś głęboko, pod tymi zwiędłymi kwiatami, w których przez chwilę widziałeś szczerość czyjegoś uczucia. Wtedy, patrząc na półotwarte głowy róż o zbyt cienkich, zbyt jasnych płatkach, pomyślał że jeżeli pozwoli miłości się dotknąć, ona pozwoli mu zgnić. Zgnić: tutaj, w tym korytarzu, w ciepłym objęciu jego ramion, we własnym łóżku, które karmiło się samotnością, pęczniejąc wraz z każdą nocą, którą spędzał w bezsennym wyczekiwaniu, owinięty zielonym swetrem Safíra i dymem swoich papierosów. Jego skóra rozpadała się czasem pod cudzymi palcami, kruszała gdy obce dłonie przyciskały go do materaca i odchodziła cienkimi płatami, gdy czyjeś zęby odciskały się fioletowymi plamami na jego brzuchu. Gnił więc – gnił z miłości, z tęsknoty, z pragnienia, które rosło w nim jak chwasty wśród tamtych ogrodów, których nie potrafił przytrzymać przy życiu; gnił więc, bo nie był w stanie powiedzieć tej kobiecie prawdy, gdy ta piekła go w gardło i w oczy. Przepraszam, powinienem iść. Przepraszam, ty powinnaś iść. Jestem tu, bo go potrzebuję i nie zdołałem jeszcze przywyknąć do tej potrzeby.
- Robi to cały czas. Robiła to wcześniej. Myśli, że jestem kapryśny albo znudzony i próbuję się buntować – odpowiedź wypłynęła z niego wbrew wszelkim chęciom, rozlewając się w gęstej ciemności korytarza kleistą, niewygodną kałużą. Bał się ruszyć, by w nią wdepnąć, ale ciemna woda zdążyła przemoczyć nogawki jego spodni i wezbrać w nim nagłym zażenowaniem. - Twierdzi, że robię jej na złość. - Setki razy wyobrażał sobie ostateczną rozmowę, ten moment, w którym obietnice braku ostrożności w końcu zapłonęłyby plotką. W snach widział śliwkowe usta swojej matki ściągnięte w surowym grymasie, jej ozdobione kryształami palce trzymające złoty ustnik cygaretki z drażniącym, szalbierczym spokojem; arystokratyczny profil ojca, który przemawiał do niego niskim głosem uczonego: Cóż za wstyd. A przecież to nie ich chłodu obawiał się najbardziej, nie nienawiści lub odrzucenia – to, co przerażało go do cna, trzęsąc jego sercem w środku nocy, nosiło zdradliwe imię rodzicielskiej miłości. Nie był gotowy na to, iż Dagmar i Isak mogliby nie chcieć wypuścić go z objęć swojej protekcji, nie był gotowy na kolejny zamknięty pokój i kolejne chcemy dla ciebie jak najlepiej. Nie wiedział, co zrobiłby, gdyby zapragnęli o niego zawalczyć i czy zasłanianie uszu dłońmi uchroniłoby go przed przekonywaniami i słowami ckliwego wyrzutu, który raz po raz przypominałby mu zrozpaczoną pretensją o wdzięczności, o siostrach, o każdej drobnej powinności, przed którą tak barbarzyńsko, tak niedojrzale próbował uciec. Ponad wszystko jednak, wśród płaczów, krzyków i zamykanych na klucz drzwi, najbardziej bał się o Safíra. W nocnych marach jego postać zawsze zdawała mu się brutalnie odległa – wyciągał ku niemu ręce, ale nie był w stanie go dotknąć, powtarzał jego imię, ale nie był w stanie dostrzec jego oczu. Słyszał tylko ściszone syczenie głosu jego matki, groźby i kłamstwa, liczby których zimne i oficjalne konfiguracje niebezpiecznie bliskie były sumom pieniędzy.
Miał na to za słaby żołądek i za słabą głowę. Był tego pewien, bo przez kilka sekund zapragnął opaść na kolana i skulić się pod jej stopami jak skopane szczenię. W tej przytłaczającej chwili słabości Lasse pomyślał, że mógłby ją polubić - jej twardy ton i bystre oczy kojarzyły mu się z Irene, jej rozważna złośliwość sprawiała wrażenie znajomej, uroczo bliskiej, jakby mógł słuchać jej głosu i obserwować wyniosłe grymasy jej ładnej twarzy w półmroku bezpiecznych pokojów, ponad niedokończonymi kieliszkami wina. Czuł się skruszony pod naporem jej nagany, całe życie jednak pielęgnował w sobie instynkt walki z podobnymi wątpliwościami. Nie mógł pozwolić sobie na słabość, bo słabosć - jej półprzezroczyste płatki i zapach herbaty - była wszystkim tym, czego oni chcieli się w nim doszukać. Każde jego potknięcie mogło być dowodem na to, że kpiny nie były kpinami a prostą, morderczą prawdą - zimnym, sztywnym faktem przyszytym do jego imienia mocną fastrygą, która nie mogła już zostać rozpruta lekceważącymi słowami o plotkach i stereotypach. Choć myślał, że mógłby czuć się przy niej bezpieczne, nie czuł się tak wcale, a gdy jej słowa wybrzmiały rozbolałym wyrzutem, Lasse napiął się jak struna, jego twarz stałą się nagle starsza i ostra jak brzeg sztyletu.
- Nie dotykaj mnie - warknął szybko z niemal impulsywnym rozgorączkowaniem, gdy palec dotknął jego piersi. Miał wrażenie, że oddech zatrzymuje się w przeponie, a jej paznokieć wbija się głębiej, przerywając sploty kaszmirowego swetra, tkanki pobladłej skóry, sięgając aż do serca. Mogłaby je wyciągnąć, położyć na swojej dłoni i patrzeć jak wybija ostatnie takty, wypuszczając z siebie resztki jego życia. Byłbyj wdzięczny za kałużę krwi pod ich stopami. Wolałby o stokroć umrzeć teraz niż słuchać jej oskarżeń. - Czego ode mnie, kurwa, chcesz, co? No, skarbie, czego? - jego głos zabrzmiał tym rodzajem gniewu, którego ogień żarzył się i unosił pod powierzchnią ściszonych słów i powierzchownego wyrachowania, stukając od spodu w rozpadające się deski płonącego na ich oczach domu. - Zepchnąć mnie ze schodów, napluć mi w twarz? Chcesz mi dać jakąś cholerną, wymuszoną nauczkę, na wspomnienie której będziesz mogła uśmiechnąć się do siebie w lustrze? Cóż, na zdrowie, zadław się swoim triumfem, napisz sto listów do mojej matki, powiedz Safírowi jak bardzo niepokojąco gorszy jestem. Mam nadzieję, że dam ci trochę szczęścia, skoro tak trudno jest ci je znaleźć we własnym mieszkaniu. - Wszystko w nim - każdy jego fragment - było złe, wściekłe rozedrgane jak ciało jakiejś dzikiej, głodnej bestii, której oczy połyskujące w ciemności lasu przypominały dwie rany postrzałowe. Ona się myliła, pragnął wmówić sobie jej pomyłkę każdym fragmentem swojej świadomości. Myliła się, myliła, bo Safír nigdy tak o nim nie myślał, nie mógł tak o nim myśleć skoro znów go znalazł, skoro mówił, że nie będzie odwracał wzroku, że nigdzie się nie wybiera. Lasse poczuł się wnet głupi, ale nie był w stanie zejść z bezpiecznej przystani tej głupoty. Musiała się mylić, bo kimkolwiek była Sohvi Vanhanen w ich życiu, nigdy nie byłaby zdolna tego zrozumieć. Dlaczego więc jej słowa cuchnęły spalenizną? Dlaczego jego własne rozrywały go od środka? - Wróciłbym, gdyby on chciał, żebym wrócił. Nie jest cholernym dzieckiem, jest dorosły i nie potrzebuje twojej pieczy. Może ciężko ci jest to sobie wyobrazić, ale nie przychodzę tutaj prosić go, żeby plótł mi warkocze i czytał bajki na dobranoc, nie zmuszam go też do swojego towarzystwa i - wierz lub nie - nie grożę mu nożem przy każdym spotkaniu. A ty musisz przestać brać żarty tak bardzo do siebie... Nie tknąłbym twojego męża, wydaje się być obrzydliwie nudny. - Przy ostatnich słowach jego twarz rozświetliła szybka iskra złośliwego uśmiechu, a głos przybrał na kilka chwil ton kpiny, na tle ich wymiany zdań niemal neonowy w barwie. Gdy zamilkli, świat wydał się czarny i zimny - noc polarna zamknięta w objęciu czterech ścian kamienicy. Pomyślał, ze powinien wytrzeć plamę gniewu, którą barwiła kołnierz jego koszuli karmazynem i spływała po napiętej skórze szyi jak rozrzedzona krew, nie umiał jednak zdobyć się na ruch inny niż szybkie i pewne wsuniecie się za próg znajomego mieszkania. Jego zapach wydał mu się nagle równie bezpieczny co kuriozalnie niepokojący, ciężki i duszący, jakby każdy wypalony tutaj papieros i każda wypita tutaj butelka wina zapragnęła dosięgnąć go teraz z całą swoją mocą, przypomnieć o swojej śmierci - o niedopałkach w popielniczkach i potłuczonych kieliszkach. Gdy szedł korytarzem, był pewien, że tonie.
Nie wiedział, ile czasu spędził oparty o drzwi jego sypialni. Skrzypienie podłogi pod jego nogami było nieznośne, ale jeszcze gorsza była pustka - obejmowała go zaborczymi ramionami, długo nie pozwalała się ruszyć. Słowa Sohvi brzmiały tutaj głośniej niż w korytarzu, choć Lasse wiedział, iż od kilku minut istnieją tylko w jego głowie. Czasami nienawidził swojej przesadnie dokładniej pamięci z dziką pasją, nie umiał wyrzucić z siebie żadnego oddechu, żadnej litery - a on by cię wpuścił zostawiało cierpki posmak żalu na języku, bo jest za dobry przyklejało się do podniebienia i rysowało krwistą szramę sięgającą aż do przełyku. Schował twarz w dłoniach, ale te wydały mu się nagle za zimne, zbyt obce, jakby nigdy nie należały do niego. Pragnął teraz tego dobra blisko siebie, pragnął pożreć je i żyć tak, czując jak płynie drogami jego żył. Trzymał krzyk bezradności za zaciśniętymi zębami, tam, gdzie zostało też palące poczucie winy i rozrywający płuca płacz. Tęsknił za nim w sposób, którego ona - jak mu sie wydawało - nie byłaby w stanie zrozumieć, a w tęsknocie tej coraz bliżej było mu do przeświadczenia, iż nie może tak po prostu wyjść.
Miał zabrać jakąś książkę lub sweter - zapomniał. Nie wiedział czy z emocji, czy z nieuwagi, czy może ze szczerego przekonania, iż kobieta od razu zauważy kłamstwo, rozpozna fakt, iż wyciągnięta z pokoju rzecz należała zawsze do właściciela mieszkania. Wychylił się więc z pokoju z pustymi rękami, przyznając się jawnie do swojego oszustwa, co trafiło go ostrą strzałą niepewności, gdy odnalazł tył pleców Sohvi w salonie.
- Myśl o mnie co chcesz, mało mnie to w sumie obchodzi – odezwał się zaskakująco miękkim szeptem. – Nic mu nie grozi, zadbam o to.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Sob 11 Cze - 21:06
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
W młodości często wyobrażała sobie prawdę przegryzającą się przez grubą membranę pozorów i kłamstw, przez ciszę wyściełającą przestrzenie między nużącymi, powierzchownymi rozmowami jak sztywna, plastikowa wata; prawdę wyskakującą jej z ust, by roztrzaskać się na podłodze rodzinnego domu jak rozgrzane szkło, by rozlać się wraz z potrącaną nieostrożną dłonią herbatą po białym, ulubionym obrusie jej matki podczas podbitej zgrubiałym milczeniem kolacji, spływając wreszcie stróżkami karminowej szczerości na kolana obecnych, zastygając ciemnymi plamami na ich koszulach i nogawkach, niemożliwych do sprania z raz zalanej świadomości – zakochałam się w dziewczętach. Nie w dziewczynie, nie w jednych ustach i jednych oczach, ale w dziewczętach, w malinowym zapachu pąsowych pomadek, kiedy nachylały się, by wyszeptać jej do ucha konfidencjonalne złośliwości i swoje sekrety, w błyszczących spojrzeniach przekazujących sobie bezdźwięczne sygnały, w perlistych śmiechach rozsypujących się w powietrzu jak świetliste kryształki, w delikatności nadgarstków, ramion, gestów, w pocałunkach przyciskanych do rumianego policzka w wylewnej pieszczocie słodkiej przyjaźni, w dłoniach splatających się ze sobą pocieszająco i czule bez skrępowania, w odruchu odgarniającym lśniące pukle włosów za drobne płatki uszu, w śmiałych marzeniach malowanych sennymi głosami w sypialniach, w ich cichych ambicjach, które wznosiły na sypkim gruncie, ignorując grząskość chwytającą za kostki zobowiązaniami i oczekiwaniami wynikającymi z prostego faktu płci, w ich skrytych nadziejach, w słodkich wyobrażeniach przyszłości; dopiero później w odkrytej ustami wrażliwej miękkości ich skóry, dopiero później w łagodnych łukach i krzywiznach ciała, we wgłębieniu między piersiami i miękkim wyniesieniu brzucha pod pępkiem. Wyobrażała sobie, że by jej nie uwierzyli; przyjaźnie są ważne w życiu, ale nie powinny odciągać cię od rzeczy ważniejszych – powiedziałaby matka, wypowiadając niewypowiedziane słowa ojca, bo on nie odzywał się do niej prawie nigdy. Nie zauważyliby zupełnej powagi jej słów tak, jak nie zauważali lśnienia błyszczyku na szyi, spąsowiałych ust, pospiesznych kroków na poważnych schodach, konserwatywnych jak wszystko w rodzinnym domu, gdy zaprowadzała przyjaciółkę do swojego pokoju. Wiele uchodziło jej na sucho, z tego samego powodu, z którego wiele wymykało jej się z dłoni – choć to również, obarczone przymusem ostrożności, przestawało w końcu wystarczać. Czasami miała ochotę wykrzyczeć wszystko matce, wykrzyczeć wszystko ojcu, parsknąć śmiechem, kiedy mówiono jej o niesprecyzowanym bliżej mężczyźnie, którego miała kiedyś poślubić: wiedziała, że miał być dobrze urodzony, bogaty i naiwny, wystarczająco, by umożliwić ojcu podniesienie rodzinnego majątku z ruiny – nie mogła zapewnić im własnego sukcesu (była w końcu pozbawiona talentu magicznego, a więc pozbawiona wartości w ogóle), ale mogła im zapewnić korzyści z sukcesów cudzych, swoją ładną buzią, dłońmi ulegle złożonymi na kolanach, jak uczyła ją matka, słowami zatrzymywanymi za zębami; do czasu. Jeśli matka cokolwiek podejrzewała – któregoś razu ominęła skrzypiącą deskę przed drzwiami jej pokoju przed naciśnięciem klamki – nigdy nie okazała tego w żaden sposób; ojciec nie podejrzewał nigdy, tego była pewna, bo gdyby wiedział, jej ramię skruszałoby w jego uścisku, skórzany pas, obejmujący go zawsze w biodrach jak wąż wiecznej groźby, pokąsałby jej uda, a huk zatrzaskiwanych drzwi pozostawiłby w rzeczywistości przestrzelinę, w której gubiłby się wszelki dźwięk – jej ojciec nie domyślał się nigdy, nie interesował się nią wystarczająco, nie zauważał niczego, nawet gdyby ostentacyjnie upuściła to pod jego błyszczące, napastowane przez matkę, buty.
Kiedy plotki rozniosły się między ludźmi, w kilka lat po nieszczęsnym ślubie, nie żałowała wprawdzie niczego, prócz tego, że nie może spojrzeć im w oczy, zuchwała i dumna, nieobawiająca się przed nimi prawdy ani skórzanego węża, ani trzasku drzwi, ani dłoni zaciskanej na jej ramieniu w reprymendzie. Oprócz tego, że nie mogła stanąć przed nimi, unieść brodę z nieskorym do skruchy uśmiechem i wyznać im, jako poważna dorosła kobieta – kocham kobiety, miłością, jakiej żadne z nich nigdy nie potrafiłoby zrozumieć, bo byli ludźmi zbyt nudnymi, zbyt ograniczonymi i zbyt odkształconymi rygorem oczekiwań, podług których wiernie żyli przez lata; ich miłość był sztywna, zdolna zmieścić się w kartonowym pudełku na buty porzuconym na strychu życia jak rzecz przeznaczona na śmietnik, ale pozostawiona sobie z sentymentu. Żałowała tylko swojej matki, straconej tak przykrym sposobem, skradzionej sobie samej dłonią, którą wpuściła nieostrożnie w kieszeń swojego losu. Nosiła w sercu listę rzeczy, które by jej powiedziała, gdyby kiedyś jeszcze się spotkały, na czele przytrzymując bezwzględne myślisz, że wierne wygładzanie mu kołnierza, kiedy wychodził do innych kobiet, uczyniło cię szlachetniejszą?
Grymas, jaki towarzyszył łagodnemu, rozbawionemu parsknięciu, zdawał się prawie mu sympatyczny; wątły przebłysk solidarności, w jakiej wiązało ich wynaturzenie ich serc.
– Oczywiście – mruknęła, przewracając to słowo na języku z niespieszną przekornością, pozwalając wypitemu winu zmiękczyć jego szyderczą surowość. – Czy nie ma racji, w pewnym sensie? Nie jesteś znudzony? – pytanie wybrzmiało między nimi bez wyrzutu, proste i wciąż rozbawione, wciąż w jakiś sposób solidarne jak dyskretnie wyciągnięta ręka, dłoń położona krótko na ramieniu, choć nie zamierzała niczego podobnego czynić, jak ja jestem pozostawione wymownie między głoskami, przyznanie winy, nie przyznając jej wprost. Wszystkimi ramami, w których próbowano pomieścić ludzkie uczucia, z tak desperacką, zaciekłą purystycznością; wszystkimi argumentami, które wystawiano naprzeciw ich miłości, coraz zmyślniejszymi. Ostrożnością, choć rozumiała wciąż, że była konieczna, ostrożnością, której nie zamierzała się zbywać, choć czasami miała ochotę zerwać ją sobie z szyi, powróz upodobniony do sztucznych pereł. Obcisłym schematem idealnego życia, w którym należało się zamknąć; odmawianiem sobie rzeczy w obawie ich niestosowności. Nieszczęśliwym małżeństwem. A jednak wciąż nie potrafiła mu pozwolić, stroniła od pobłażliwości, od zrozumienia i przyzwolenia; nie mogła pozwolić sobie, nielepsza od ludzi, którymi pogardzała. Wiele uchodziło jej na sucho (mniej niż kiedyś, przez nieostrożność); mężczyznom, z absurdalnych powodów, uchodziło mniej niż nic. Prześladowała ją myśl, że mogłaby przyjść pod te same drzwi innego dnia i znaleźć je uchylone, że mogłaby znaleźć Fenrissona rozgryzionego przez psy cudzych nienawistnych przekonań, jak we wszystkich tych przyprawiających o mdłości historiach odnajdywanych w gazetach; jak wiele zagryzień zakopywano w milczeniu? O tym chłopaku, tym dobrze urodzonym młodym mężczyźnie zmęczonym ostrożnością, usłyszeliby z pewnością blisko wszyscy, część być może współczułaby mu może, biedny chłopak padłoby z przynajmniej niektórych ust z przygnębieniem; kto usłyszałby o Fenrissonie? Ile ust znalazłoby dla niego zrozumienie, gdyby przy jego nazwisku wymieniono Toivoa, wszystkie dzieci, które miał pod opieką? Nie był słodkim chłopcem, studentem próbującym życia, nie był pogubionym przez młodość wnukiem jarla, mogącym zamknąć się w bezpiecznej fortecy estymy swojej rodziny.
Poczuła jak wątła pierś drga wściekle pod szpilą jej palca, z wytrwałą nieustępliwością przytrzymując go jeszcze cierniem swojego wyrzutu; oddychał głębiej, jego spojrzenie błyszczało niespokojnym rozgorączkowaniem, jakby popłochem wywołanym tym szturchnięciem. Był jak zwierzę drażnione patykiem, pomyślała, odsuwając wreszcie niespiesznie palec, zawijając go na szyjce butelki, jak przestraszone zwierzę czekające pod milczącymi drzwiami głuchego mieszkania, wciśnięte w próg w rozpaczliwym oczekiwaniu aż klamka łaskawie ustąpi pod jego modlitwami. Czuła się prawie zazdrosna; zazdrosna, że ktoś kochał Safíra tak bardzo, z tak uwłaczającą desperacją, z takim wściekłym zdecydowaniem. Gdyby zostawiła go teraz, gdyby kazała mu odejść, gdyby zamknęła się sama w pustym salonie, z niedopitą butelką wina i psem na próżno szukającym gospodarza, pękłaby pod ciężarem tej zazdrości – pod ciężarem swojego osamotnionego nieszczęścia. Rozumiała go bardziej niż była gotowa to przyznać; nigdy nie stała po drugiej stronie drzwi, zawsze pod progiem, jak on, jak wygłodniałe zwierzę czekające na skrawki litościwej czułości. Czego od niego, istotnie, chciała? Potrząsnąć nim, żeby się opamiętał? Odebrać mu szansę na lepszy finał jego desperacji niż jej własny? Ochronić Safíra? Zatrzymać go wyłącznie dla siebie, przynajmniej jego? Zabronić mu szczęścia, które mogłoby jej go odebrać? Wyplute przez niego słowa drażniły jak kwas syczący na skórze, wywołując grymas gorzkiego zdenerwowania; świadomość, że ktoś kochał go tak bardzo przepalała w niej ranę, o której nie chciała wiedzieć, której nie chciała w sobie dostrzegać. Dlaczego kocha cię tak bardzo, Fenrisson? Dlaczego kochają cię tak bardzo?
– Chcę, żebyś dał mu pieprzony spokój, jeśli nie potrafisz zrozumieć, że ta gówniarska głupota tylko po tobie spłynie jak po pieprzonej, złotej kaczce – odwarknęła, kiedy zamilkł wreszcie, na krótki moment, szarpnięty wdech dusznego powietrza przepełnionego ich wzajemnym rozjuszeniem; gniew podciągnął jej słowom wargi, odsłaniając białe haki zębów, po których spływała jadowitość własnej zazdrosnej zaborczości. Nienawidziła go w tej chwili za to, że miał rację; nienawidziła go za to, że wydzierał jej go swoimi słowami, którym nie mogła zaprzeczyć – był w końcu dorosły, mógł decydować za siebie i nie potrzebował jej opieki, nie potrzebował jej tak naprawdę w ogóle. Nie miała prawa zachowywać się w ten sposób, zawłaszczać sobie pod opiekuńczą jurysdykcję kolejne fragmenty jego życia, nie miała prawa wgryzać się z taką zaciekłością w tkanki, o których nie wiedziałaby nawet, gdyby nie spotkała go pod jego drzwiami. Czy powiedziałby jej w ogóle? Czy to, że nie powiedział, oznaczało, że nie odwzajemniał tej szczeniackiej miłości? Czy oznaczało raczej, że nie odwzajemniał jej miłości? Zapadła w końcu nagła cisza, a w niej złośliwy przebłysk uśmiechu majaczył jak zniekształcone odbicie w lustrze, majaczyła odpowiedź, której nie chciała poznawać.
– Jest obrzydliwie nudny – zachrobotała surowo, nie przyzwalając mu na ten szczeniacki, naiwny triumf; ugodzona jego słowami zapadła się w cień mieszkania, nie zapalając nawet światła, jakby nie chciała w istocie nic widzieć. Znała wszystkie kanty i krawędzie wystarczająco dobrze, by nie obawiać się ich w półmroku, rączka szafki wpadła jej w dłoń prawie odruchem, kiedy brzęk szkła i metalu dźwięczał jej jeszcze w uszach, razem z jazgotem spluniętych jej na buty słów. Milczał, bo nie kochał jego czy milczał, bo nie kochał jej? Czerwień wina wypełniała z chlupotem pękate czasze wyciągniętych kieliszków; dłoń zadrżała jej w pewnym momencie w nieopanowanym skurczu wstrzymywanej w sobie rozpaczy, przelewając niewielką kałużę na szafkę, na palce trzymające przezroczystą stópkę. Odstawiła butelkę, chowając w ciszy głębsze westchnienie, łapczywy haust opanowania, którego mocny ścieg rozchodził się wzdłuż przegrody serca. Słyszała drugie, oddzielne milczenie w głębi mieszkania, głośne jak dławiony w krtani strach.
Podniosła skrwawione winem palce do ust, kiedy poruszył się w tej bezdźwięcznej stagnacji, potrącił niewidzialną pajęczynę atmosfery, przywołując ją do wysilonego spokoju, choć miała ochotę płakać; usiąść na chłodnych kafelkach kuchni i płakać. Zebrała na usta alkohol ze skóry, podnosząc na niego ciemne spojrzenie, bliźniacze ciemne dziury w głuchym cieniu dotkliwej nieobecności. Scałowała lepkość z błysku obrączki, po czym sięgnęła po kieliszek, by wyciągnąć go ku niemu, znów surowa, znów ostrożna, zawsze ostrożna.
– Nie wierzę ci – odpowiedziała prosto, bladym szeptem, jakby spranym po wcześniejszej szorstkości, zdartym do najprostszych tonów. – Niepokoisz mnie – powiedziała, biorąc drugi kieliszek, uderzając krótko paznokciem o szkło. – bo na jego miejscu wyciągnęłabym dla ciebie serce z własnej piersi. Bo boję się, że mógłby to zrobić, a tobie nie wierzę, nieważne, co mi lub jemu obiecasz. Żadna z obietnic składanych z miłości jeszcze mnie nie rozczarowała – Co zostanie dla mnie? Ile jeszcze miłości miała dzielić i oddawać komuś innemu? – Dlaczego kochasz go tak bardzo? – ponure przygnębienie sprawiało, że własny głos wydał jej się obcy, nieznośnie ustępliwy.
Kiedy plotki rozniosły się między ludźmi, w kilka lat po nieszczęsnym ślubie, nie żałowała wprawdzie niczego, prócz tego, że nie może spojrzeć im w oczy, zuchwała i dumna, nieobawiająca się przed nimi prawdy ani skórzanego węża, ani trzasku drzwi, ani dłoni zaciskanej na jej ramieniu w reprymendzie. Oprócz tego, że nie mogła stanąć przed nimi, unieść brodę z nieskorym do skruchy uśmiechem i wyznać im, jako poważna dorosła kobieta – kocham kobiety, miłością, jakiej żadne z nich nigdy nie potrafiłoby zrozumieć, bo byli ludźmi zbyt nudnymi, zbyt ograniczonymi i zbyt odkształconymi rygorem oczekiwań, podług których wiernie żyli przez lata; ich miłość był sztywna, zdolna zmieścić się w kartonowym pudełku na buty porzuconym na strychu życia jak rzecz przeznaczona na śmietnik, ale pozostawiona sobie z sentymentu. Żałowała tylko swojej matki, straconej tak przykrym sposobem, skradzionej sobie samej dłonią, którą wpuściła nieostrożnie w kieszeń swojego losu. Nosiła w sercu listę rzeczy, które by jej powiedziała, gdyby kiedyś jeszcze się spotkały, na czele przytrzymując bezwzględne myślisz, że wierne wygładzanie mu kołnierza, kiedy wychodził do innych kobiet, uczyniło cię szlachetniejszą?
Grymas, jaki towarzyszył łagodnemu, rozbawionemu parsknięciu, zdawał się prawie mu sympatyczny; wątły przebłysk solidarności, w jakiej wiązało ich wynaturzenie ich serc.
– Oczywiście – mruknęła, przewracając to słowo na języku z niespieszną przekornością, pozwalając wypitemu winu zmiękczyć jego szyderczą surowość. – Czy nie ma racji, w pewnym sensie? Nie jesteś znudzony? – pytanie wybrzmiało między nimi bez wyrzutu, proste i wciąż rozbawione, wciąż w jakiś sposób solidarne jak dyskretnie wyciągnięta ręka, dłoń położona krótko na ramieniu, choć nie zamierzała niczego podobnego czynić, jak ja jestem pozostawione wymownie między głoskami, przyznanie winy, nie przyznając jej wprost. Wszystkimi ramami, w których próbowano pomieścić ludzkie uczucia, z tak desperacką, zaciekłą purystycznością; wszystkimi argumentami, które wystawiano naprzeciw ich miłości, coraz zmyślniejszymi. Ostrożnością, choć rozumiała wciąż, że była konieczna, ostrożnością, której nie zamierzała się zbywać, choć czasami miała ochotę zerwać ją sobie z szyi, powróz upodobniony do sztucznych pereł. Obcisłym schematem idealnego życia, w którym należało się zamknąć; odmawianiem sobie rzeczy w obawie ich niestosowności. Nieszczęśliwym małżeństwem. A jednak wciąż nie potrafiła mu pozwolić, stroniła od pobłażliwości, od zrozumienia i przyzwolenia; nie mogła pozwolić sobie, nielepsza od ludzi, którymi pogardzała. Wiele uchodziło jej na sucho (mniej niż kiedyś, przez nieostrożność); mężczyznom, z absurdalnych powodów, uchodziło mniej niż nic. Prześladowała ją myśl, że mogłaby przyjść pod te same drzwi innego dnia i znaleźć je uchylone, że mogłaby znaleźć Fenrissona rozgryzionego przez psy cudzych nienawistnych przekonań, jak we wszystkich tych przyprawiających o mdłości historiach odnajdywanych w gazetach; jak wiele zagryzień zakopywano w milczeniu? O tym chłopaku, tym dobrze urodzonym młodym mężczyźnie zmęczonym ostrożnością, usłyszeliby z pewnością blisko wszyscy, część być może współczułaby mu może, biedny chłopak padłoby z przynajmniej niektórych ust z przygnębieniem; kto usłyszałby o Fenrissonie? Ile ust znalazłoby dla niego zrozumienie, gdyby przy jego nazwisku wymieniono Toivoa, wszystkie dzieci, które miał pod opieką? Nie był słodkim chłopcem, studentem próbującym życia, nie był pogubionym przez młodość wnukiem jarla, mogącym zamknąć się w bezpiecznej fortecy estymy swojej rodziny.
Poczuła jak wątła pierś drga wściekle pod szpilą jej palca, z wytrwałą nieustępliwością przytrzymując go jeszcze cierniem swojego wyrzutu; oddychał głębiej, jego spojrzenie błyszczało niespokojnym rozgorączkowaniem, jakby popłochem wywołanym tym szturchnięciem. Był jak zwierzę drażnione patykiem, pomyślała, odsuwając wreszcie niespiesznie palec, zawijając go na szyjce butelki, jak przestraszone zwierzę czekające pod milczącymi drzwiami głuchego mieszkania, wciśnięte w próg w rozpaczliwym oczekiwaniu aż klamka łaskawie ustąpi pod jego modlitwami. Czuła się prawie zazdrosna; zazdrosna, że ktoś kochał Safíra tak bardzo, z tak uwłaczającą desperacją, z takim wściekłym zdecydowaniem. Gdyby zostawiła go teraz, gdyby kazała mu odejść, gdyby zamknęła się sama w pustym salonie, z niedopitą butelką wina i psem na próżno szukającym gospodarza, pękłaby pod ciężarem tej zazdrości – pod ciężarem swojego osamotnionego nieszczęścia. Rozumiała go bardziej niż była gotowa to przyznać; nigdy nie stała po drugiej stronie drzwi, zawsze pod progiem, jak on, jak wygłodniałe zwierzę czekające na skrawki litościwej czułości. Czego od niego, istotnie, chciała? Potrząsnąć nim, żeby się opamiętał? Odebrać mu szansę na lepszy finał jego desperacji niż jej własny? Ochronić Safíra? Zatrzymać go wyłącznie dla siebie, przynajmniej jego? Zabronić mu szczęścia, które mogłoby jej go odebrać? Wyplute przez niego słowa drażniły jak kwas syczący na skórze, wywołując grymas gorzkiego zdenerwowania; świadomość, że ktoś kochał go tak bardzo przepalała w niej ranę, o której nie chciała wiedzieć, której nie chciała w sobie dostrzegać. Dlaczego kocha cię tak bardzo, Fenrisson? Dlaczego kochają cię tak bardzo?
– Chcę, żebyś dał mu pieprzony spokój, jeśli nie potrafisz zrozumieć, że ta gówniarska głupota tylko po tobie spłynie jak po pieprzonej, złotej kaczce – odwarknęła, kiedy zamilkł wreszcie, na krótki moment, szarpnięty wdech dusznego powietrza przepełnionego ich wzajemnym rozjuszeniem; gniew podciągnął jej słowom wargi, odsłaniając białe haki zębów, po których spływała jadowitość własnej zazdrosnej zaborczości. Nienawidziła go w tej chwili za to, że miał rację; nienawidziła go za to, że wydzierał jej go swoimi słowami, którym nie mogła zaprzeczyć – był w końcu dorosły, mógł decydować za siebie i nie potrzebował jej opieki, nie potrzebował jej tak naprawdę w ogóle. Nie miała prawa zachowywać się w ten sposób, zawłaszczać sobie pod opiekuńczą jurysdykcję kolejne fragmenty jego życia, nie miała prawa wgryzać się z taką zaciekłością w tkanki, o których nie wiedziałaby nawet, gdyby nie spotkała go pod jego drzwiami. Czy powiedziałby jej w ogóle? Czy to, że nie powiedział, oznaczało, że nie odwzajemniał tej szczeniackiej miłości? Czy oznaczało raczej, że nie odwzajemniał jej miłości? Zapadła w końcu nagła cisza, a w niej złośliwy przebłysk uśmiechu majaczył jak zniekształcone odbicie w lustrze, majaczyła odpowiedź, której nie chciała poznawać.
– Jest obrzydliwie nudny – zachrobotała surowo, nie przyzwalając mu na ten szczeniacki, naiwny triumf; ugodzona jego słowami zapadła się w cień mieszkania, nie zapalając nawet światła, jakby nie chciała w istocie nic widzieć. Znała wszystkie kanty i krawędzie wystarczająco dobrze, by nie obawiać się ich w półmroku, rączka szafki wpadła jej w dłoń prawie odruchem, kiedy brzęk szkła i metalu dźwięczał jej jeszcze w uszach, razem z jazgotem spluniętych jej na buty słów. Milczał, bo nie kochał jego czy milczał, bo nie kochał jej? Czerwień wina wypełniała z chlupotem pękate czasze wyciągniętych kieliszków; dłoń zadrżała jej w pewnym momencie w nieopanowanym skurczu wstrzymywanej w sobie rozpaczy, przelewając niewielką kałużę na szafkę, na palce trzymające przezroczystą stópkę. Odstawiła butelkę, chowając w ciszy głębsze westchnienie, łapczywy haust opanowania, którego mocny ścieg rozchodził się wzdłuż przegrody serca. Słyszała drugie, oddzielne milczenie w głębi mieszkania, głośne jak dławiony w krtani strach.
Podniosła skrwawione winem palce do ust, kiedy poruszył się w tej bezdźwięcznej stagnacji, potrącił niewidzialną pajęczynę atmosfery, przywołując ją do wysilonego spokoju, choć miała ochotę płakać; usiąść na chłodnych kafelkach kuchni i płakać. Zebrała na usta alkohol ze skóry, podnosząc na niego ciemne spojrzenie, bliźniacze ciemne dziury w głuchym cieniu dotkliwej nieobecności. Scałowała lepkość z błysku obrączki, po czym sięgnęła po kieliszek, by wyciągnąć go ku niemu, znów surowa, znów ostrożna, zawsze ostrożna.
– Nie wierzę ci – odpowiedziała prosto, bladym szeptem, jakby spranym po wcześniejszej szorstkości, zdartym do najprostszych tonów. – Niepokoisz mnie – powiedziała, biorąc drugi kieliszek, uderzając krótko paznokciem o szkło. – bo na jego miejscu wyciągnęłabym dla ciebie serce z własnej piersi. Bo boję się, że mógłby to zrobić, a tobie nie wierzę, nieważne, co mi lub jemu obiecasz. Żadna z obietnic składanych z miłości jeszcze mnie nie rozczarowała – Co zostanie dla mnie? Ile jeszcze miłości miała dzielić i oddawać komuś innemu? – Dlaczego kochasz go tak bardzo? – ponure przygnębienie sprawiało, że własny głos wydał jej się obcy, nieznośnie ustępliwy.
Lasse Nørgaard
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Pon 4 Lip - 2:08
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy miał dwadzieścia lat, spędził całą wiosnę skulony w kacie swojego materaca, odpalając papierosa za papierosem i przyglądając się srebrnym łbom mew przysiadających na jego parapecie. Przez trzy miesiące czekał na moment, w którym znowu będzie sobą, a gdy nadeszły pierwsze dnia czerwca, uświadomić sobie musiał, iż ten mężczyzna, który patrzył na niego z łazienkowego lustra, miał zostać z nim już na zawsze. Od tamtej pory myślał o dorosłym sobie tak, jak ludzie zwykli myśleć o pasożytach, na domiar złego pasożytach złośliwych, tych które wwiercają się igłami zębów w trzewia i pożerają cię drobnymi fragmentami gnijącego ciała – kawałek po kawałku, cała twoja młodość sprowadzona do pokarmu dla czegoś, co nigdy nie było nawet człowiekiem. Dorosły Lasse ukradł mu dłonie (nagle chłodniejsze), głos (nagle niższy) i oczy (nagle ciemne i surowe jak u każdego mężczyzny w jego rodzinie); dorosły Lasse miał manierę kogoś, kto nie dbał o cudzą miłość, a przede wszystkim nie dbał o miłość własną. Nigdy już nie spędził całej wiosny w swoim pokoju, zamiast tego kuląc się w kątach innych materacy, paląc cudze papierosy i przyglądając się śpiącym twarzom wszystkich tych małych zauroczeń, które nigdy nie mogłyby go pokochać. Ludzie nie kochali pasożytów; nie kochali niczego, co miało ostre zęby.
Dorosły Lasse nosił swój strach przed miłością wgryziony w jasną skórę policzków, ukryty pomiędzy bladymi chmurami piegów, tak by nikt nie mógł dostrzec go i wytknąć palcem; nosił go pod powiekami, w butonierkach szytych na miarę marynarek, wciśnięty w wąską przerwę pomiędzy jedynkami; nosił go wszędzie tam, gdzie kwitła choćby najdrobniejsza przestrzeń między jego ciałem a światem, aż w końcu strach przed miłością zaczął pachnieć orchideą i papierosami. Pozostawiał go więc na wargach ludzi, których całował i w zagłębieniach ciał, których dotykał, roznosił jak chorobę, której nie sposób było z siebie wyciągnąć skalpelem ni kuchennym nożem. Nie było przed nim ucieczki, nie w świecie, w którym Lasse nauczył się tej pasożytniczej dorosłości – w jej szczękach jego dziwna, pokręcona miłość zawsze była niebezpieczna, bo wprawiała w ruch cudze języki i podejrzliwe spojrzenia rodziny. Wyrośniesz w końcu nawet z największej głupoty – mówiła matka, a on zaciskał palce wokół widelca tak mocno, że kwieciste zdobienia w srebrze odcisnęły się na jego śródręczu. Wyrośniesz w końcu z kochania ludzi, wyrośniesz z tych snów o czyjejś dłoni na swoim policzku; nauczysz się odwracać wzrok od profilu tamtego chłopaka z Akademii, który nigdy nawet się do ciebie nie uśmiechnął, nauczysz się odsuwać od ciepłych oddechów i odkrytych ramion, zaczniesz głośniej zaprzeczać, gdy ktoś znowu cię tak nazwie, gdy znów przycisną cię do ściany lub zamkną za tobą drzwi, pozostawiając szmer rówieśniczego śmiechu w uszach, gardle i pod mostkiem. Wyrośniesz z bycia chłopcem o sercu jak rozcięte wpół jabłko i zaczniesz być dokładnie tym, kim być powinieneś – oszustem. Rodzice zawsze byli dumni z oszustów, kłamstwa wychodzą świetnie na rodzinnych portretach – przystojne twarze o eleganckich uśmiechach, włosach gładko zaczesanych za uszy i świetlanej przyszłości ponad głowami. Bez miłości, tylko ze strachem, który czasem milczał ściśnięty na dnie żołądka, a czasem odzywał się krzykiem pod czyimiś drzwiami. Był znudzony.
Nie odpowiedział jednak, uśmiechnął się tylko prawym kącikiem ust, wymijająco i blado, jakby ktoś właśnie spytał go o nogę lub atak wizji. Rodzice uwielbiali przypominać mu o tym, jak wiele nierozsądnych głupot robi przez tę nudę, jak bardzo rozpuszczony jest i roszczeniowy, bo coraz częściej potykał się o te skomplikowane supły własnych kłamstw. Plotki były ciche i złośliwe, na tyle błahe, by można było zrzucić je na karb niechęci do męskich wyroczni, zawsze niepełnych w swojej płci, zawsze w jakiś sposób podejrzanych. Nie mógł się już jednak kryć i nie mógł nadal kręcić się w kółko, gdy go przyłapali – mógł tylko posłusznie przyjąć karę i reprymendę, obiecać poprawę i znosić komentarze, wedle których tak usilnie pragnął zwrócić na siebie uwagę. Isak i Dagrmar byli mądrzejsi i sprytniejsi niż on, niż większość ludzi, których poznał przez lata swojego życia, potrafili prawdę zamiatać pod dywan tak długo, aż w końcu w środku nocy musieli zakopywać ją na krańcu ogrodu, pod krewami dzikich róż. To dla jego dobra, zawsze dla jego dobra, bo nie było nikogo, kto dbałby o nie tak, jak robili to oni, więc kiwał głową, gdy narzucali mu ostrożność, a potem miesiącami udawali, że jego potknięcie nigdy nie miało miejsca. Nadal pamiętał zimną pogardę w głosie jego matki, gdy wymieniała z ciotką plotki na temat Sohvi Vanhanen i ten ścisk w żołądku, gdy dotarła do niego ich treść; pamiętał ostrzegawcze spojrzenie Dagmar poslane mu ponad stołem, jakby chciała przypomnieć mu o jego kłamstwach. Też chcesz tak skończyć, Lasse? Pamiętał też tył pleców Sohvi, jej ciemne włosy upięte nad karkiem, swoje własne pragnienie, by poprosić ją o rozmowę, jedną kawę, jedno pytanie, które byłoby pewnie zbyt naiwne, by znalazła się na nie odpowiedź. Wiedział, że miała męża i miała go nadal; chciał wiedzieć, czy była szczęśliwa, choć świadom był przecież, że o szczęśliwych kobietach nie pisze się podobnych plotek. Była znudzona jak on i jak on – czego zdążył się już domyślić – przerażona.
Skrzywił się na brzmienie jej słów, nieprzygotowany na to jak ostro zabolą, gdy wbiją się już w skroń. Nie miał zamiaru jej słuchać, sam nie wiedział, czy z miłości, czy z czystej przekory, która jarzyła się teraz w jego spojrzeniu, jasna i kobaltowa jak snop neonowego światła. Nie mógłby odejść, zostawić go w spokoju – jego własny ból pożarłby go żywcem, gdyby w tak żałosny sposób pozbawił się jego dłoni, jego głosu nad swoim uchem. Najbardziej parzyła jednak gówinarska głupota, zbyt płynnie i zbyt wyraźnie wysuwająca się spomiędzy jej warg. Nie mógł zaprzeczać, nawet on był zbyt dumny, by niczym nastoletnie dziewczę wykrzykiwać płaczliwe zapewnienia o miłości i oddaniu równie dorosłej co te, które znała z książek.
– Jeżeli poprawi ci to humor – syknął, czepiając się w swoim oburzeniu innej części jej zarzutów – to nie spłynie. – Przyglądał się jej twarzy z ciasną, zatwardziałą surowością, wznawiając tę małą bitwę na spojrzenia, którą urządzili sobie między jednym a drugim numerem. Wygrywała z niewygodną dla niego lekkością, a on wiedział, że będzie widział jej ciemne oczy jeszcze długo w każdym kącie otaczających go pomieszczeń, za każdą zasłoną i na każdym zdjęciu czarno-białych stron gazet; Sohvi Vanhanen będzie śledzić jego postać bez względu na to, czy kiedykolwiek jeszcze o nim pomyśli. Wyobrażał sobie jej głos, gdy będzie opowiadać o wszystkim Safírowi, jej czerwone usta wygięte w łuku pobłażliwego uśmiechu. Ten zapłakany, żałosny chłopiec spod twoich drzwi. Jak na złość, jego umysł nie chciał wykrzywić rzeczywistości, podsunąć mu kpiącego śmiechu Safíra rozlewającego się w ciężkim powietrzu niczym w koszmarze – to byłoby być może w zbyt oczywisty sposób nieprawdziwe, jak horror o potworach, których nikt nigdy nie widział. Zamiast tego zobaczył ciepły wyraz jego twarzy, to jak kręci głową z cichym rozbawieniem, niski ton jego głosu, gdy mówił, że nie chce go skrzywdzić. Lasse wzdrygał się jak człowiek, który zaczynał spadać we własnym śnie. Jedyną oznaką tego, że ktoś miał zrobić ci krzywdę, było zapewnienie, jak bardzo tego nie chce.
W półmroku znajomego mieszkania noc stała się gorsza – ciemniejsza, cichsza, jej zęby zaostrzały się groźną bielą kłów wygiętych jak sierp księżyca. Nie mógł dłużej stać w jego sypialni, nie mógł tam właściwie nawet żyć, bo pewien był, iż w końcu zapadnie się i przestanie oddychać na samym środku jego łóżka. Nigdy wcześniej nie myślał o tym, jak bardzo przerażało go mieszkanie Safíra bez niego w środku – ściany i podłogi przypominały szkielet zwierzęcia pozbawionego ciała, jakiejś ciepłej istoty, która do niedawna wypełniała kości żywą tkanką. Sklepienia sufitów zamykały się and nim jak żebra okradzione z serca. Gdy wrócił do Sohvi, był cały przeżarty tą pustką, pijany z tęsknoty, która kazała mu zamrzeć, kiedy kobieta się odezwała. Mówiła o nim tak, jakby go kochała i myśl ta przyprawiła go o ciarki – nie dlatego, że był zazdrosny, a dlatego że w takim razie musiała zdawać sobie sprawę także z jego miłości od samego początku. Zadrżał lekko, ale i tak wyciągnął dłoń po oferowany kieliszek. Twarz miał spiętą w skupieniu, wtórującą milczeniu, które przedłużał uparcie, przekręcając w głowie jej słowa, rozbierając je litera po literze, aż do prawdy. Musiała zrobić to wcześniej – wyciągnąć dla kogoś serce z piersi, ułożyć je na obcych dłoniach, patrzeć jak te zgniatają je w ten bezduszny, frywolny sposób, w jaki dzieci obchodzą się z zabawkami. Nie umiał chwycić nici porozumienia, ale wiedział, że lśniła gdzieś w powietrzu – pojedynczy włos desperacji i oddania. Być może Pani Vanhanen była wszystkim tym, kim on być miał w przyszłości – z obrzydliwie nudną żoną, ukochaną przyjaciółką znikającą na całe noce, z wyrzutem do własnej miłości, która okazała się boleć bardziej niż wymuszona ostrożność. Chciał myśleć, że byłą nim kiedyś i wierzyć, że wyczekiwała pod drzwiami kobiety o podobnie zielonych oczach; daleka od swojej dystyngowanej powagi, z ciemnymi włosami mokrymi od mrozu i spąsowiałymi policzkami – z sercem wyciętym z piersi.
– Wiesz, kiedy byłem dzieckiem, babka czasem zabierała mnie na spacery do lasu nieopodal… To głupie, tragicznie głupie – odezwał się, sam zaskoczony spokojnym brzmieniem własnego głosu. Powinien był milczeć, a jednak jakaś dzika część jego kazała mu mówić, kazała mu wypić pół kieliszka wina na raz i na chwilę uciec wzrokiem od Sohvi. – Był właściwie całkiem mały, ten las, nic ciekawego, ale ścieżka kończyła się za wcześnie. Można było iść dalej, tak zawsze myślałem – że można było po prostu przejść między drzewami i wyjść po drugiej stronie, ale ona nigdy nie pozwalała. – Odchrząknął, odstawił szkło na stół, a przytłumiony odgłos drewna wydał się zaskakująco głośny w tym ciasnym, dusznym pomieszczeniu. – Mówiła, że są miejsca na ziemi, których nie powinniśmy dotykać i oglądać, bo nie są dla nas. Opowiadała mi wtedy jedną z tych historii, które brzmią trochę inaczej za każdym razem, gdy ktoś je powtarza – bogowie tworzą niektóre miejsca tak, by dostęp do nich mieli tylko ludzie w pełni dobrzy, to znaczy o złotym sercu, czy coś takiego… – Zdjąwszy płaszcz, podszedł do szafki przy ścianie i po kilku sekundach wyciągnął z niej paczkę znajomych papierosów, unosząc ją na moment w niemal triumfalnym geście. Zapomniał czasem, jak świetną ma pamięć i jak zatrważająco przeważającą jej część zajmował Safír i wszystko to, co się go tyczyło. – Ale nikt taki nie jest, nikt nie jest w pełni dobry, więc nikt z nas tych miejsc nigdy nie zobaczy. Jeżeli wejdziesz do serca lasu, serce lasu cię pożre, bo nie ma na świecie ludzi wystarczająco dobrych – ciągnął, spoglądając w końcu na kobietę ponad pomarańczowym punktem żarzącego się papierosa. Widział ją przez chmurę dymu, a jednak wydawała mu się równie wyraźna w każdym wdzięcznym rysie swojej twarzy, w każdym migdale jej ciemnych oczu. Milczał jeszcze chwilę i westchnął w końcu, niemal rozczarowany samym sobą. – Safír mógłby tam wejść, prawda? Jako jedyny. Wyszedłby cały i pewnie szczęśliwy, opowiadałby jak pachnie ziemia w miejscu, do którego nikt poza nim nie ma wstępu. Kiedy go poznałem, myślałem tygodniami o tym, jakie to niezwykłe, że są na świecie tacy ludzie, że ktoś może być tak piękny w każdym cholernym aspekcie, nie uważasz? Niesamowite. – Nim znów zaciągnął się papierosem, fragment cichego, gardłowego śmiechu wplatał się w obłok grubą fastrygą. – Dopiero potem doszło do mnie, że nie ma ich już więcej, takich ludzi, to znaczy… Tylko on taki jest. Nie widzi tego i nie uwierzyłby mi, gdybym mu powiedział. Chciałbym, żeby zrozumiał i to boli okrutnie, bo wiem, że kiedy w końcu to pojmie, już na mnie nie spojrzy. – Jego głos zadrżał niebezpiecznie, oczy kolejny raz uciekły od twarzy jego rozmówczyni. Stracił rachubę we własnych słowach i zamiarach, nie wiedział już, czemu jej to mówi i czemu tak bardzo chce mówić dalej. W tej krótkiej przestrzeni pełnej niespodziewanej ciszy otwierał i zamykał usta kilka razy, jakby próbował wielu wersji tych samych początków zdań, nim w końcu trafił na odpowiedni. – Wydaje mi się, że jestem dla niego karą. Widzę, jak na mnie patrzy i nie mogę przestać myśleć o tym, że w jego głowie nie jestem tym, czego on chce, ale na co zasługuje; że powtarza sobie jestem zepsuty i zły, więc mogę być tylko z tym co też zepsute i złe, więc przychodzi do mnie i znika nad ranem, a ja udaję, że śpię, kiedy wychodzi, bo boję się, że zacznę płakać. Kiedyś w końcu do niego dojdzie i znajdzie kogoś, kto nie jest karą. Sama rozumiesz, nagrodę – uciął wraz z papierosem wciśniętym w grubą porcelanę popielniczki. – Dzięki za wino.
Dorosły Lasse nosił swój strach przed miłością wgryziony w jasną skórę policzków, ukryty pomiędzy bladymi chmurami piegów, tak by nikt nie mógł dostrzec go i wytknąć palcem; nosił go pod powiekami, w butonierkach szytych na miarę marynarek, wciśnięty w wąską przerwę pomiędzy jedynkami; nosił go wszędzie tam, gdzie kwitła choćby najdrobniejsza przestrzeń między jego ciałem a światem, aż w końcu strach przed miłością zaczął pachnieć orchideą i papierosami. Pozostawiał go więc na wargach ludzi, których całował i w zagłębieniach ciał, których dotykał, roznosił jak chorobę, której nie sposób było z siebie wyciągnąć skalpelem ni kuchennym nożem. Nie było przed nim ucieczki, nie w świecie, w którym Lasse nauczył się tej pasożytniczej dorosłości – w jej szczękach jego dziwna, pokręcona miłość zawsze była niebezpieczna, bo wprawiała w ruch cudze języki i podejrzliwe spojrzenia rodziny. Wyrośniesz w końcu nawet z największej głupoty – mówiła matka, a on zaciskał palce wokół widelca tak mocno, że kwieciste zdobienia w srebrze odcisnęły się na jego śródręczu. Wyrośniesz w końcu z kochania ludzi, wyrośniesz z tych snów o czyjejś dłoni na swoim policzku; nauczysz się odwracać wzrok od profilu tamtego chłopaka z Akademii, który nigdy nawet się do ciebie nie uśmiechnął, nauczysz się odsuwać od ciepłych oddechów i odkrytych ramion, zaczniesz głośniej zaprzeczać, gdy ktoś znowu cię tak nazwie, gdy znów przycisną cię do ściany lub zamkną za tobą drzwi, pozostawiając szmer rówieśniczego śmiechu w uszach, gardle i pod mostkiem. Wyrośniesz z bycia chłopcem o sercu jak rozcięte wpół jabłko i zaczniesz być dokładnie tym, kim być powinieneś – oszustem. Rodzice zawsze byli dumni z oszustów, kłamstwa wychodzą świetnie na rodzinnych portretach – przystojne twarze o eleganckich uśmiechach, włosach gładko zaczesanych za uszy i świetlanej przyszłości ponad głowami. Bez miłości, tylko ze strachem, który czasem milczał ściśnięty na dnie żołądka, a czasem odzywał się krzykiem pod czyimiś drzwiami. Był znudzony.
Nie odpowiedział jednak, uśmiechnął się tylko prawym kącikiem ust, wymijająco i blado, jakby ktoś właśnie spytał go o nogę lub atak wizji. Rodzice uwielbiali przypominać mu o tym, jak wiele nierozsądnych głupot robi przez tę nudę, jak bardzo rozpuszczony jest i roszczeniowy, bo coraz częściej potykał się o te skomplikowane supły własnych kłamstw. Plotki były ciche i złośliwe, na tyle błahe, by można było zrzucić je na karb niechęci do męskich wyroczni, zawsze niepełnych w swojej płci, zawsze w jakiś sposób podejrzanych. Nie mógł się już jednak kryć i nie mógł nadal kręcić się w kółko, gdy go przyłapali – mógł tylko posłusznie przyjąć karę i reprymendę, obiecać poprawę i znosić komentarze, wedle których tak usilnie pragnął zwrócić na siebie uwagę. Isak i Dagrmar byli mądrzejsi i sprytniejsi niż on, niż większość ludzi, których poznał przez lata swojego życia, potrafili prawdę zamiatać pod dywan tak długo, aż w końcu w środku nocy musieli zakopywać ją na krańcu ogrodu, pod krewami dzikich róż. To dla jego dobra, zawsze dla jego dobra, bo nie było nikogo, kto dbałby o nie tak, jak robili to oni, więc kiwał głową, gdy narzucali mu ostrożność, a potem miesiącami udawali, że jego potknięcie nigdy nie miało miejsca. Nadal pamiętał zimną pogardę w głosie jego matki, gdy wymieniała z ciotką plotki na temat Sohvi Vanhanen i ten ścisk w żołądku, gdy dotarła do niego ich treść; pamiętał ostrzegawcze spojrzenie Dagmar poslane mu ponad stołem, jakby chciała przypomnieć mu o jego kłamstwach. Też chcesz tak skończyć, Lasse? Pamiętał też tył pleców Sohvi, jej ciemne włosy upięte nad karkiem, swoje własne pragnienie, by poprosić ją o rozmowę, jedną kawę, jedno pytanie, które byłoby pewnie zbyt naiwne, by znalazła się na nie odpowiedź. Wiedział, że miała męża i miała go nadal; chciał wiedzieć, czy była szczęśliwa, choć świadom był przecież, że o szczęśliwych kobietach nie pisze się podobnych plotek. Była znudzona jak on i jak on – czego zdążył się już domyślić – przerażona.
Skrzywił się na brzmienie jej słów, nieprzygotowany na to jak ostro zabolą, gdy wbiją się już w skroń. Nie miał zamiaru jej słuchać, sam nie wiedział, czy z miłości, czy z czystej przekory, która jarzyła się teraz w jego spojrzeniu, jasna i kobaltowa jak snop neonowego światła. Nie mógłby odejść, zostawić go w spokoju – jego własny ból pożarłby go żywcem, gdyby w tak żałosny sposób pozbawił się jego dłoni, jego głosu nad swoim uchem. Najbardziej parzyła jednak gówinarska głupota, zbyt płynnie i zbyt wyraźnie wysuwająca się spomiędzy jej warg. Nie mógł zaprzeczać, nawet on był zbyt dumny, by niczym nastoletnie dziewczę wykrzykiwać płaczliwe zapewnienia o miłości i oddaniu równie dorosłej co te, które znała z książek.
– Jeżeli poprawi ci to humor – syknął, czepiając się w swoim oburzeniu innej części jej zarzutów – to nie spłynie. – Przyglądał się jej twarzy z ciasną, zatwardziałą surowością, wznawiając tę małą bitwę na spojrzenia, którą urządzili sobie między jednym a drugim numerem. Wygrywała z niewygodną dla niego lekkością, a on wiedział, że będzie widział jej ciemne oczy jeszcze długo w każdym kącie otaczających go pomieszczeń, za każdą zasłoną i na każdym zdjęciu czarno-białych stron gazet; Sohvi Vanhanen będzie śledzić jego postać bez względu na to, czy kiedykolwiek jeszcze o nim pomyśli. Wyobrażał sobie jej głos, gdy będzie opowiadać o wszystkim Safírowi, jej czerwone usta wygięte w łuku pobłażliwego uśmiechu. Ten zapłakany, żałosny chłopiec spod twoich drzwi. Jak na złość, jego umysł nie chciał wykrzywić rzeczywistości, podsunąć mu kpiącego śmiechu Safíra rozlewającego się w ciężkim powietrzu niczym w koszmarze – to byłoby być może w zbyt oczywisty sposób nieprawdziwe, jak horror o potworach, których nikt nigdy nie widział. Zamiast tego zobaczył ciepły wyraz jego twarzy, to jak kręci głową z cichym rozbawieniem, niski ton jego głosu, gdy mówił, że nie chce go skrzywdzić. Lasse wzdrygał się jak człowiek, który zaczynał spadać we własnym śnie. Jedyną oznaką tego, że ktoś miał zrobić ci krzywdę, było zapewnienie, jak bardzo tego nie chce.
W półmroku znajomego mieszkania noc stała się gorsza – ciemniejsza, cichsza, jej zęby zaostrzały się groźną bielą kłów wygiętych jak sierp księżyca. Nie mógł dłużej stać w jego sypialni, nie mógł tam właściwie nawet żyć, bo pewien był, iż w końcu zapadnie się i przestanie oddychać na samym środku jego łóżka. Nigdy wcześniej nie myślał o tym, jak bardzo przerażało go mieszkanie Safíra bez niego w środku – ściany i podłogi przypominały szkielet zwierzęcia pozbawionego ciała, jakiejś ciepłej istoty, która do niedawna wypełniała kości żywą tkanką. Sklepienia sufitów zamykały się and nim jak żebra okradzione z serca. Gdy wrócił do Sohvi, był cały przeżarty tą pustką, pijany z tęsknoty, która kazała mu zamrzeć, kiedy kobieta się odezwała. Mówiła o nim tak, jakby go kochała i myśl ta przyprawiła go o ciarki – nie dlatego, że był zazdrosny, a dlatego że w takim razie musiała zdawać sobie sprawę także z jego miłości od samego początku. Zadrżał lekko, ale i tak wyciągnął dłoń po oferowany kieliszek. Twarz miał spiętą w skupieniu, wtórującą milczeniu, które przedłużał uparcie, przekręcając w głowie jej słowa, rozbierając je litera po literze, aż do prawdy. Musiała zrobić to wcześniej – wyciągnąć dla kogoś serce z piersi, ułożyć je na obcych dłoniach, patrzeć jak te zgniatają je w ten bezduszny, frywolny sposób, w jaki dzieci obchodzą się z zabawkami. Nie umiał chwycić nici porozumienia, ale wiedział, że lśniła gdzieś w powietrzu – pojedynczy włos desperacji i oddania. Być może Pani Vanhanen była wszystkim tym, kim on być miał w przyszłości – z obrzydliwie nudną żoną, ukochaną przyjaciółką znikającą na całe noce, z wyrzutem do własnej miłości, która okazała się boleć bardziej niż wymuszona ostrożność. Chciał myśleć, że byłą nim kiedyś i wierzyć, że wyczekiwała pod drzwiami kobiety o podobnie zielonych oczach; daleka od swojej dystyngowanej powagi, z ciemnymi włosami mokrymi od mrozu i spąsowiałymi policzkami – z sercem wyciętym z piersi.
– Wiesz, kiedy byłem dzieckiem, babka czasem zabierała mnie na spacery do lasu nieopodal… To głupie, tragicznie głupie – odezwał się, sam zaskoczony spokojnym brzmieniem własnego głosu. Powinien był milczeć, a jednak jakaś dzika część jego kazała mu mówić, kazała mu wypić pół kieliszka wina na raz i na chwilę uciec wzrokiem od Sohvi. – Był właściwie całkiem mały, ten las, nic ciekawego, ale ścieżka kończyła się za wcześnie. Można było iść dalej, tak zawsze myślałem – że można było po prostu przejść między drzewami i wyjść po drugiej stronie, ale ona nigdy nie pozwalała. – Odchrząknął, odstawił szkło na stół, a przytłumiony odgłos drewna wydał się zaskakująco głośny w tym ciasnym, dusznym pomieszczeniu. – Mówiła, że są miejsca na ziemi, których nie powinniśmy dotykać i oglądać, bo nie są dla nas. Opowiadała mi wtedy jedną z tych historii, które brzmią trochę inaczej za każdym razem, gdy ktoś je powtarza – bogowie tworzą niektóre miejsca tak, by dostęp do nich mieli tylko ludzie w pełni dobrzy, to znaczy o złotym sercu, czy coś takiego… – Zdjąwszy płaszcz, podszedł do szafki przy ścianie i po kilku sekundach wyciągnął z niej paczkę znajomych papierosów, unosząc ją na moment w niemal triumfalnym geście. Zapomniał czasem, jak świetną ma pamięć i jak zatrważająco przeważającą jej część zajmował Safír i wszystko to, co się go tyczyło. – Ale nikt taki nie jest, nikt nie jest w pełni dobry, więc nikt z nas tych miejsc nigdy nie zobaczy. Jeżeli wejdziesz do serca lasu, serce lasu cię pożre, bo nie ma na świecie ludzi wystarczająco dobrych – ciągnął, spoglądając w końcu na kobietę ponad pomarańczowym punktem żarzącego się papierosa. Widział ją przez chmurę dymu, a jednak wydawała mu się równie wyraźna w każdym wdzięcznym rysie swojej twarzy, w każdym migdale jej ciemnych oczu. Milczał jeszcze chwilę i westchnął w końcu, niemal rozczarowany samym sobą. – Safír mógłby tam wejść, prawda? Jako jedyny. Wyszedłby cały i pewnie szczęśliwy, opowiadałby jak pachnie ziemia w miejscu, do którego nikt poza nim nie ma wstępu. Kiedy go poznałem, myślałem tygodniami o tym, jakie to niezwykłe, że są na świecie tacy ludzie, że ktoś może być tak piękny w każdym cholernym aspekcie, nie uważasz? Niesamowite. – Nim znów zaciągnął się papierosem, fragment cichego, gardłowego śmiechu wplatał się w obłok grubą fastrygą. – Dopiero potem doszło do mnie, że nie ma ich już więcej, takich ludzi, to znaczy… Tylko on taki jest. Nie widzi tego i nie uwierzyłby mi, gdybym mu powiedział. Chciałbym, żeby zrozumiał i to boli okrutnie, bo wiem, że kiedy w końcu to pojmie, już na mnie nie spojrzy. – Jego głos zadrżał niebezpiecznie, oczy kolejny raz uciekły od twarzy jego rozmówczyni. Stracił rachubę we własnych słowach i zamiarach, nie wiedział już, czemu jej to mówi i czemu tak bardzo chce mówić dalej. W tej krótkiej przestrzeni pełnej niespodziewanej ciszy otwierał i zamykał usta kilka razy, jakby próbował wielu wersji tych samych początków zdań, nim w końcu trafił na odpowiedni. – Wydaje mi się, że jestem dla niego karą. Widzę, jak na mnie patrzy i nie mogę przestać myśleć o tym, że w jego głowie nie jestem tym, czego on chce, ale na co zasługuje; że powtarza sobie jestem zepsuty i zły, więc mogę być tylko z tym co też zepsute i złe, więc przychodzi do mnie i znika nad ranem, a ja udaję, że śpię, kiedy wychodzi, bo boję się, że zacznę płakać. Kiedyś w końcu do niego dojdzie i znajdzie kogoś, kto nie jest karą. Sama rozumiesz, nagrodę – uciął wraz z papierosem wciśniętym w grubą porcelanę popielniczki. – Dzięki za wino.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Sohvi Vänskä
Re: 22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Sob 16 Lip - 0:23
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Zaprzeczenie, wycedzone przez zatrząśnięte oburzeniem zęby, wbrew jego sugestii i na przekór własnym oczekiwaniom, nie poprawiało jej humoru wcale; czuła jedynie gniew zapalający się skwierczącą skrą na popiele ostygłej bezsilności, dotkliwej świadomości, której drzazgi nie mogła wyżąć spod skóry, bo wciąż rezonowała w niej pogłosem wypowiedzianej przez niego prawdy: nie miała prawa. Nie miała prawa otwierać przed nim drzwi tego mieszkania i nie miała prawa ich przed nim zamykać, nie miała prawa mówić mu tego wszystkiego ani niczego od niego żądać, nie miała prawa zazdrośnie rościć sobie wyłączności na podobną poufałą zażyłość z Fenrissonem – na wieczory podobne dzisiejszemu, rozpaczliwą potrzebę jego troskliwego objęcia, pragnienia czułej, pocieszającej obecności, które kuriozalnym przypadkiem opętało dziś ich oboje, jak gdyby istotnie byli w jakiś sposób dwiema cząstkami jednej duszy lub jakby nosili w swoich piersiach dwie cząstki jednej ofiarnej miłości. Przerażała ją myśl, że jego miłość była w oczywisty sposób pełniejsza – że zasiedli się w sercu Fenrissona jak pasożyt (wiedziała przecież zbyt dobrze jak ekspansywne potrafiły być podobne afektacje, jak uporczywe, zdeterminowane i zajmujące), napęcznieje skarmiona jego odwzajemnieniem i wygryzie go skrawek po skrawku, nie pozostawiając dla niej dłużej miejsca. Nie miała tymczasem prawa się tego obawiać; nie miała prawa ani powodów sądzić, że Safír by na to pozwolił, ale przerażała ją myśl o tym – że mógłby znaleźć swoje szczęście, w którym nie będzie mu dłużej potrzebna i że jej miłość, po raz kolejny, mogłaby okazać się gorsza – gorsza od miłości Lasse, bo nie potrafili kochać się w ten sposób i gorsza od miłości Safíra, bo jej nikt nie chciał tak kochać. Być może zniosłaby to lepiej, gdyby spotkali się w innych okolicznościach: gdyby nie była pijana i gdyby nie czuła się wciąż przyciśnięta do biurka przez napastliwość nietrzeźwego męża, gdyby w zaciśniętej dłoni nie ciążył jej wciąż mały nożyk do otwierania listów, przypominając o oddechu uciekającym pod cudzym ciężarem i wrażeniu, że wszystko wymyka jej się z kurczowego uścisku, cała dotychczasowa kontrola, niezależność, opanowanie; gdyby nie trawiło ją przeraźliwe uczucie, że dzisiejszego wieczoru Safír był jedynym, czego mogła być pewna i co pozwoliłoby jej rozewrzeć wreszcie palce z rękojeści z kości słoniowej, tymczasem zamiast niego znajdowała obcego człowieka, bliźniaczo zdesperowanego, by schować się w jego ramionach. Nigdy nie lubiła i nie potrafiła się dzielić (przyjemnością materialną, darowaną jej uwagą, oburzoną nienawiścią ojca czy uśmiechem ukochanej kobiety; wszystkim, co miało wartość) – byłaby być może chętniejsza przyzwolić mu na wszystko, cokolwiek oznaczało dla nich szczęście czy próbę szczęścia, byłaby być może mniej zaborcza i łaskawsza, gdyby swoją nieoczekiwaną obecnością nie wydzierał jej tego wieczoru, nie rozdzierał na dwoje newralgicznej potrzeby, która miała być jej wyłączną, nie zawłaszczał sobie przestrzeni w ciasnym korytarzu, wypełniając ją swoim desperackim zauroczeniem, nie pozostawiając jej dłużej miejsca na swoją własną tragedię: musiała ją przełknąć, musiała schować ją do kieszeni, musiała zmierzyć się ze świadomością, że gdyby Fenrisson był w domu, żałosny chłopiec i jego szczeniackie uczucia miałyby pierwszeństwo, a jej pozostałaby jedynie pewność absurdalnie małego, śmiesznego nożyka w dłoni i jedynie pewność, że psia wierność kończyła się wraz z silniejszym uderzeniem serca – w panice (w przypadku Otso) lub w miłości. Chciała usłyszeć w głębi mieszkania jego kroki i zaspany głos, była jednocześnie wdzięczna za uporczywą ciszę, rozdrażniona uwłaczającą świadomością, że gdyby w pierwszej kolejności wypowiedział obce imię, przywołując ciemny granat przeciwnych oczu, nie zniosłaby własnej zazdrości i rozczarowania, nie zniosłaby ulgi w spojrzeniu Lasse, nie zniosłaby wrażenia, że ten wieczór był za mały dla nich obojga i że tkwiłaby między nimi jak ość werżnięta w gardło, o którą rozbijałyby się wszystkie słowa, jakie chcieliby sobie powiedzieć; czy mogłaby udawać, że nie dostrzega wymownego odchrząkiwania, próbującego wyrwać niewygodę jej obecności spomiędzy ich ust?
Nawet teraz mu ustępowała, upuszczając nożyk na kuchenną szafkę, napełniając spolegliwie dwa kieliszki, żądając od niego, by mówił o swoich powodach, dla których go tutaj znajdowała, palącą cierpkość własnych chowając pod językiem; udając przed nim i przed sobą, że wszystko w jej wnętrzu nie drży w nerwowym napięciu, struną naciągniętą do granic własnej cierpliwości, której nie mogła jednak wypuścić, dopóki własne odbicie wyzierało ku niej z czerni obcych źrenic, surowe i wymagające tak samo, jak wtedy gdy wyzierało ku niej ze zgasłych oczu matki i roczarowanych oczu ojca. W jakiś sposób dręczyła siebie tak samo, jak dręczyła jego, napuszczała jego słowa na swoje nerwy w masochistycznej dociekliwości, nie mogąc uwolnić się od tej jednej myśli odbijającej się echem w pozornie spokojnym, miarowym do bolesności pulsie – nie powiedział jej, bo nie kochał jego czy bo nie kochał jej? Jaki ciężar przyparł go do rozpaczliwej potrzeby zobaczenia się z nim? Gdyby podała mu nóż, komu przyłożyłby go do wklęsłej słabizny między żebrami, jej czy sobie? Wykrwawiłby raczej wymuszaną na nim ostrożność czy jednak swoją miłość, gdyby musiał? Jak bardzo byli sobie podobni, jak bardzo człowiek mógł być podobny człowiekowi, jak silnie mógł wiązać ich przypadek i miłość do jednej osoby? Czy nie ufała mu, bo był odstręczająco obcy czy dlatego, że wydawał się zbyt znajomy? Podobał jej się dla tych samych powód, dla których nie mogła go znieść; chciała go wyprosić i chciała, żeby nie przestawał mówić, odnajdując w jego słowach znamiona swoich uczuć, choć jej własne były wypaczone przez krzywe zwierciadło mimowiednej zazdrości, jaką zawsze wobec Fenrissona podskórnie odczuwała – być może w punkcie, w którym jego miłość przemianowała się w romantyczne uwielbienie, jej musiała przemianować się w coś równie zaciekłego, być może nie było znaczącej różnicy między genezą jednego uczucia i drugiego: oboje tej dobroci dla siebie pragnęli.
Obserwowała swobodę, z jaką odnajdował się w mieszkaniu i w zawartości jego kryjówek; kiedy wyciągnął triumfalnie paczkę papierosów, miała ochotę z czystej przekory wstać i sięgnąć do drugiej kieszeni po paczuszkę miętosów, w żałosnej rywalizacji lub próbie pojednania, w prostym dowodzie tego, że dzielili między sobą w jakiś sposób jedno uczucie, nie poruszyła się jednak, zamiast tego opierając się biodrem o kuchenny blat, przepasując ręką defensywnie pierś, trzymając kieliszek blisko ust, ale nie smakując wlanego weń wina. Oczko zapalonego papierosa rozjątrzyło się w ciemności, jedyny żywy punkt pośród ciemności wieczoru; ich spojrzenia, podobnie do siebie ciemne i sposępniałe, zdawały się zgodnie gasić jego skrę w ciężkiej smole cichej rezygnacji, nie rozjaśniając się choćby odbiciem tego życia – tak samo martwi i puści jak reszta milczącego mieszkania, w którym wszystko cierpliwie czekało na jego powrót. Mleczny dym zatarł chłopięce rysy jego młodej twarzy, ona tymczasem nie odwracała wciąż wzroku, wyraźnie czekając wciąż ciągu dalszego, choć pauza przedłużała się, urwana w końcu rozczarowanym westchnieniem, po którym wreszcie usłyszała w jego słowach coś, co zdawało się ją zadowolić: zmęczoną uległość, do której doprowadzała go własna bezradność, korne udręczenie, w którego rdzeniu tkwiła absurdalna wdzięczność za swoją przyczynę. Upiła w końcu łyk wina, udając, że nie dostrzega nerwowego rozbawienia wydzierającego mu strzęp cichego śmiechu, pozwalając mu mówić dalej – choć byli tu sami, nawet teraz uwierało ją wrażenie, że nie była mu konieczna, że w jakiś sposób przeszkadzała jemu i pustce pozostawionej przez Fenrissona, że czuł tę nieobecność bardziej niż jej obecność; nie sądziła, że miałby tyle szczerości wyłącznie dla niej, że powiedziałby jej to wszystko, gdyby zapaliła światło i kazała mu patrzeć przy tym sobie prosto w oczy, zamiast uciekać nim ku zakamarkom, w których czaiły się wszędzie fragmenty jego codzienności: nóż pozostawiony na desce do krojenia, uchylona szafka, koszula przerzucona przez oparcie krzesła, szklanka z resztą wody stojąca obok zlewu, do której mógłby przyłożyć wargi, gdyby jej tutaj nie było. W świetle lampy wszystko to wydawałoby się banalne i pozbawione znaczenia, w półmroku jednak nabierało innego wydźwięku, tak samo jak jego słowa, które w innych okolicznościach byłaby gotowa zbyć surową krytycznością, bo brzmiałyby zbyt ostro i naiwinie wyłuszczone ze wszystkimi swoimi mankamentami łuną rozpalonego żarnika skwrczącego w szklanej bańce; teraz ustępliwie mrużyła oczy, nie próbując mu dowieść tej naiwności, dostrzec jej i wysupłać na wierzch, by mógł sam się jej przyjrzeć, wyciągniętej na stół z trzewi własnego serca. Teraz była być może zbyt miękka, pochwycona wciąż w nieprzyjemny, niezdecydowany dysonans. Chciała przyznać mu rację – nie dało się go nie kochać – i chciała mu zaprzeczyć – tkwisz jeszcze w etapie chorobliwej idealizacji, ale to minie; skrzywdzisz jego i siebie.
– Jeśli naprawdę tak sądzisz, zostaw go – odezwała się w końcu, łagodnym, niepodnoszonym głosem, bo w nocy wszystko rezonowało wystarczająco głośno, a ona nie chciała brzmieć, jakby ponownie stawiała mu żądania. – Jeśli kochasz go za to, że nie ma od niego ludzi bardziej dobrych i za to, że jest w każdym aspekcie piękny, zostaw go. Albo przynajmniej nigdy mu o tym nie mów. Wystarczająco w swoim życiu musiał już udowodnić, żeby nosić jeszcze brzemię podobnych oczekiwań, byle nie rozczarować twoich szczeniackich mrzonek. Nie ma ludzi wyłącznie pięknych. Jeśli chcesz go takiego dla siebie zatrzymać, zostaw go teraz i takim go wyłącznie pamiętaj – nie chciała brzmieć szorstko, ale nie zamierzała też brzmieć pobłażliwie; historia o miejscu dla w pełni dobrych ludzi, jakkolwiek przyjemna, kreśliła Safíra drażniąco wyizolowanego, drażniąco nieosiągalnego również dla niego samego i przyprawiała ją o cierpki, niepocieszony niepokój. Wiedziała przecież, że był też, czasami, absolutnie okropny; że kaleczył pijane dłonie o roztrzaskane szklanki, krztusił się przeprosinami, rozłączał się w trakcie kłótni, zatrzymywał wpół kroku, gdy pamięć zapadała się w ziejącą rozpadlinę i sfrustrowany denerwował się, kiedy próbowała mu pomóc, oddawał się cudzym dłoniom zbyt łatwo i zbyt ufnie, by potem zmywać z siebie ich ślady z płaczliwą goryczą, popełniał wciąż te same błędy i małe ludzkie podłości, rozrzucał wszędzie swoje rzeczy i rozczarowywał.
Milczała chwilę, zastanawiając się nad jego dalszymi słowami, próbując pojąć, co właściwie miał w nich na myśli – czy istotnie mówili wciąż o Fenrissonie, czy między słowami o nim, mówił jej o sobie więcej niż byłby w stanie powiedzieć wprost. Zastukała znów obrączką o szkło, spijając płytki łyk, nie spuszczając go z oczu, zastanawiając się, co w nim mogło być istotnie tak złe i zepsute; był jeszcze przecież młody, okropnie młody – czy miał na myśli po prostu swoje błędy? Te, które rzekomo odróżniały go tak silnie od Safíra? Jak mógłby być aż tak zły? Jak mógł tak silnie siebie nie znosić? To nie była, ostatecznie, jej sprawa, choć przez chwilę miała ochotę usiąść z nim przy kuchennym stole i spytać go o to wszystko, spróbować zrozumieć, ale czuła się zbyt zmęczona, potrzebowała ciszy, spokoju, poduszki wygłuszającej płacz.
– Mówisz, że masz dość ostrożności, ale boisz się obudzić razem z nim, żeby przypadkiem się przy nim nie rozpłakać. Próbowałeś odmówić mu kiedyś tego, na co swoim zdaniem zasługuje, czy tego też się obawiasz? Dać mu coś lepszego niż kara, której, jak ci się wydaje, od ciebie oczekuje, czy boisz się, że więcej nie wróci? Nie wydaje ci się, że chcesz być nieostrożny w złych miejscach i ostrożny w jeszcze gorszych? – spytała, nie próbując dłużej łagodzić swojego głosu; papieros dociskany do denka popielniczki zasyczał cicho. – Nie ma za co.
Nawet teraz mu ustępowała, upuszczając nożyk na kuchenną szafkę, napełniając spolegliwie dwa kieliszki, żądając od niego, by mówił o swoich powodach, dla których go tutaj znajdowała, palącą cierpkość własnych chowając pod językiem; udając przed nim i przed sobą, że wszystko w jej wnętrzu nie drży w nerwowym napięciu, struną naciągniętą do granic własnej cierpliwości, której nie mogła jednak wypuścić, dopóki własne odbicie wyzierało ku niej z czerni obcych źrenic, surowe i wymagające tak samo, jak wtedy gdy wyzierało ku niej ze zgasłych oczu matki i roczarowanych oczu ojca. W jakiś sposób dręczyła siebie tak samo, jak dręczyła jego, napuszczała jego słowa na swoje nerwy w masochistycznej dociekliwości, nie mogąc uwolnić się od tej jednej myśli odbijającej się echem w pozornie spokojnym, miarowym do bolesności pulsie – nie powiedział jej, bo nie kochał jego czy bo nie kochał jej? Jaki ciężar przyparł go do rozpaczliwej potrzeby zobaczenia się z nim? Gdyby podała mu nóż, komu przyłożyłby go do wklęsłej słabizny między żebrami, jej czy sobie? Wykrwawiłby raczej wymuszaną na nim ostrożność czy jednak swoją miłość, gdyby musiał? Jak bardzo byli sobie podobni, jak bardzo człowiek mógł być podobny człowiekowi, jak silnie mógł wiązać ich przypadek i miłość do jednej osoby? Czy nie ufała mu, bo był odstręczająco obcy czy dlatego, że wydawał się zbyt znajomy? Podobał jej się dla tych samych powód, dla których nie mogła go znieść; chciała go wyprosić i chciała, żeby nie przestawał mówić, odnajdując w jego słowach znamiona swoich uczuć, choć jej własne były wypaczone przez krzywe zwierciadło mimowiednej zazdrości, jaką zawsze wobec Fenrissona podskórnie odczuwała – być może w punkcie, w którym jego miłość przemianowała się w romantyczne uwielbienie, jej musiała przemianować się w coś równie zaciekłego, być może nie było znaczącej różnicy między genezą jednego uczucia i drugiego: oboje tej dobroci dla siebie pragnęli.
Obserwowała swobodę, z jaką odnajdował się w mieszkaniu i w zawartości jego kryjówek; kiedy wyciągnął triumfalnie paczkę papierosów, miała ochotę z czystej przekory wstać i sięgnąć do drugiej kieszeni po paczuszkę miętosów, w żałosnej rywalizacji lub próbie pojednania, w prostym dowodzie tego, że dzielili między sobą w jakiś sposób jedno uczucie, nie poruszyła się jednak, zamiast tego opierając się biodrem o kuchenny blat, przepasując ręką defensywnie pierś, trzymając kieliszek blisko ust, ale nie smakując wlanego weń wina. Oczko zapalonego papierosa rozjątrzyło się w ciemności, jedyny żywy punkt pośród ciemności wieczoru; ich spojrzenia, podobnie do siebie ciemne i sposępniałe, zdawały się zgodnie gasić jego skrę w ciężkiej smole cichej rezygnacji, nie rozjaśniając się choćby odbiciem tego życia – tak samo martwi i puści jak reszta milczącego mieszkania, w którym wszystko cierpliwie czekało na jego powrót. Mleczny dym zatarł chłopięce rysy jego młodej twarzy, ona tymczasem nie odwracała wciąż wzroku, wyraźnie czekając wciąż ciągu dalszego, choć pauza przedłużała się, urwana w końcu rozczarowanym westchnieniem, po którym wreszcie usłyszała w jego słowach coś, co zdawało się ją zadowolić: zmęczoną uległość, do której doprowadzała go własna bezradność, korne udręczenie, w którego rdzeniu tkwiła absurdalna wdzięczność za swoją przyczynę. Upiła w końcu łyk wina, udając, że nie dostrzega nerwowego rozbawienia wydzierającego mu strzęp cichego śmiechu, pozwalając mu mówić dalej – choć byli tu sami, nawet teraz uwierało ją wrażenie, że nie była mu konieczna, że w jakiś sposób przeszkadzała jemu i pustce pozostawionej przez Fenrissona, że czuł tę nieobecność bardziej niż jej obecność; nie sądziła, że miałby tyle szczerości wyłącznie dla niej, że powiedziałby jej to wszystko, gdyby zapaliła światło i kazała mu patrzeć przy tym sobie prosto w oczy, zamiast uciekać nim ku zakamarkom, w których czaiły się wszędzie fragmenty jego codzienności: nóż pozostawiony na desce do krojenia, uchylona szafka, koszula przerzucona przez oparcie krzesła, szklanka z resztą wody stojąca obok zlewu, do której mógłby przyłożyć wargi, gdyby jej tutaj nie było. W świetle lampy wszystko to wydawałoby się banalne i pozbawione znaczenia, w półmroku jednak nabierało innego wydźwięku, tak samo jak jego słowa, które w innych okolicznościach byłaby gotowa zbyć surową krytycznością, bo brzmiałyby zbyt ostro i naiwinie wyłuszczone ze wszystkimi swoimi mankamentami łuną rozpalonego żarnika skwrczącego w szklanej bańce; teraz ustępliwie mrużyła oczy, nie próbując mu dowieść tej naiwności, dostrzec jej i wysupłać na wierzch, by mógł sam się jej przyjrzeć, wyciągniętej na stół z trzewi własnego serca. Teraz była być może zbyt miękka, pochwycona wciąż w nieprzyjemny, niezdecydowany dysonans. Chciała przyznać mu rację – nie dało się go nie kochać – i chciała mu zaprzeczyć – tkwisz jeszcze w etapie chorobliwej idealizacji, ale to minie; skrzywdzisz jego i siebie.
– Jeśli naprawdę tak sądzisz, zostaw go – odezwała się w końcu, łagodnym, niepodnoszonym głosem, bo w nocy wszystko rezonowało wystarczająco głośno, a ona nie chciała brzmieć, jakby ponownie stawiała mu żądania. – Jeśli kochasz go za to, że nie ma od niego ludzi bardziej dobrych i za to, że jest w każdym aspekcie piękny, zostaw go. Albo przynajmniej nigdy mu o tym nie mów. Wystarczająco w swoim życiu musiał już udowodnić, żeby nosić jeszcze brzemię podobnych oczekiwań, byle nie rozczarować twoich szczeniackich mrzonek. Nie ma ludzi wyłącznie pięknych. Jeśli chcesz go takiego dla siebie zatrzymać, zostaw go teraz i takim go wyłącznie pamiętaj – nie chciała brzmieć szorstko, ale nie zamierzała też brzmieć pobłażliwie; historia o miejscu dla w pełni dobrych ludzi, jakkolwiek przyjemna, kreśliła Safíra drażniąco wyizolowanego, drażniąco nieosiągalnego również dla niego samego i przyprawiała ją o cierpki, niepocieszony niepokój. Wiedziała przecież, że był też, czasami, absolutnie okropny; że kaleczył pijane dłonie o roztrzaskane szklanki, krztusił się przeprosinami, rozłączał się w trakcie kłótni, zatrzymywał wpół kroku, gdy pamięć zapadała się w ziejącą rozpadlinę i sfrustrowany denerwował się, kiedy próbowała mu pomóc, oddawał się cudzym dłoniom zbyt łatwo i zbyt ufnie, by potem zmywać z siebie ich ślady z płaczliwą goryczą, popełniał wciąż te same błędy i małe ludzkie podłości, rozrzucał wszędzie swoje rzeczy i rozczarowywał.
Milczała chwilę, zastanawiając się nad jego dalszymi słowami, próbując pojąć, co właściwie miał w nich na myśli – czy istotnie mówili wciąż o Fenrissonie, czy między słowami o nim, mówił jej o sobie więcej niż byłby w stanie powiedzieć wprost. Zastukała znów obrączką o szkło, spijając płytki łyk, nie spuszczając go z oczu, zastanawiając się, co w nim mogło być istotnie tak złe i zepsute; był jeszcze przecież młody, okropnie młody – czy miał na myśli po prostu swoje błędy? Te, które rzekomo odróżniały go tak silnie od Safíra? Jak mógłby być aż tak zły? Jak mógł tak silnie siebie nie znosić? To nie była, ostatecznie, jej sprawa, choć przez chwilę miała ochotę usiąść z nim przy kuchennym stole i spytać go o to wszystko, spróbować zrozumieć, ale czuła się zbyt zmęczona, potrzebowała ciszy, spokoju, poduszki wygłuszającej płacz.
– Mówisz, że masz dość ostrożności, ale boisz się obudzić razem z nim, żeby przypadkiem się przy nim nie rozpłakać. Próbowałeś odmówić mu kiedyś tego, na co swoim zdaniem zasługuje, czy tego też się obawiasz? Dać mu coś lepszego niż kara, której, jak ci się wydaje, od ciebie oczekuje, czy boisz się, że więcej nie wróci? Nie wydaje ci się, że chcesz być nieostrożny w złych miejscach i ostrożny w jeszcze gorszych? – spytała, nie próbując dłużej łagodzić swojego głosu; papieros dociskany do denka popielniczki zasyczał cicho. – Nie ma za co.
Lasse Nørgaard
22.12.2000 – Salon – S. Vänskä & L. Nørgaard Sro 7 Wrz - 21:24
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
— Na to już chyba za późno.
Chciałby umieć kłamać pewniej, kłamać tak jak ludzie kłamią, gdy mówią, że wszystko będzie dobrze — kłamać tak, jakby pragnął pocieszyć dziecko szukające w świecie sprawiedliwości i bożej łaski; wymijać prawdę z gracją, której miał zawsze w sobie zaskakująco wiele, nawet z pęknięta kością, nawet pijany w trzy dupy pod jednym z barów o powykrzywianych ścianach, bo gdy był młodszy, musiał istnieć najciszej jak potrafił, uciekać w zmrok, gdy wszyscy zasnęli i przeskakiwać ponad balustradami wysokich schodów jak pająk. Teraz siedział naprzeciw Sohvi Vanhanen, próbując podnieść nogę wyżej i przejść ponad prawdą; nieważne jednak gdzie ustał, ta łapała go za nogawki swoją żylastą, niewygodnie wulgarną dłonią, która lubiła zaciskać się zbyt mocno na jego policzkach. Chciał gryźć jej śródręcze i wykroić kawał mięsa tam, gdzie płynęło zgięcie linii życia, ale nawet wtedy jej krew była wszędzie. Oddychał wiec płytko — młody mężczyzna w jedwabnej koszuli rozpiętej pod obojczykiem, zakochany jak szczeniak lub jak pasożyt, cały umorusany prawdą jak morderca.
Bo było za późno, o kilka lat i kilka obietnic, a on nie potrafił przestać się wygłupiać, o co przecież matka prosiła go codziennie, od kiedy zasłyszała prawdę, gdzieś w kątach swojego świata; bo było za późno, o kilka roztrzaskanych luster i kilka sierpniowych gwiazd, a on nie potrafił zetrzeć prawdy z twarzy, o co przecież ojciec prosił go co drugi wtorek, od kiedy profesor Strand przeniósł syna do swojego domu pod Kopenhagą. Przypominał sobie, że wtedy, tamtego posępnego, rozmokłego listopada, zazdrościł Viggo jego ucieczki — rozstanie było szpetne i zaropiałe, ale on miał nowe życie i nowe kłamstwo, podczas gdy Lasse swojego nadal nie potrafił wyciągnąć spod języka. Po pięciu latach, paru pomniejszych śmierciach i zmianie atramentu w piórze z granatowego na bordowy, znów przyznawał się do winy, siedząc w kuchni mężczyzny, którego tym razem kochał naprawdę, a nie z żarłocznej potrzeby bycia chcianym; i tym razem wina ta była inna — była gorsza, kwaśniejsza i wisiała w powietrzu, jak obietnica burzy śnieżnej. Sohvi miała rację, ale jej racja nie miała wielkiego znaczenia w tym chaosie, bo było za późno, a on nie umiał i nie chciał przeprowadzać sekcji na sercu, które nadal biło.
Nie mogła tego wiedzieć — nie mogła wiedzieć, na ile sposobów już go widział, ile jego głosów już słyszał, nie mogła wiedzieć, w jaki sposób Lasse śledził palcami pęknięcia na powierzchni jego skóry; nie była świadoma tego, jak głęboko Safír wbił w niego swoje zęby i jak bolała tamta ponura, rozdarta rana, gdy zaciskał szczęki i odchodził. To nie była jej wina, on nie mógł być na nią zły, a jednak jej niewiedzą pragnął wymiotować, rzygać jak kot pod stół resztkami swojej nadziei na to, że kiedykolwiek mógł być czymś więcej niż wstydem i tajemnicą; kimś o kim się nie mówi, o kim się zapomina, kimś przez kogo ojciec zamyka własnego syna w pustym domu. Uchylił usta, ale wypadł z nich tylko dym, popielata chmura rozmyta w cieniu jak lakoniczne wspomnienie czyjejś obecności, dwa oddechy i jeden krzyk, z którym zwykły zostawiać go chaotyczne wizje przyszłości. Przeszło mu przez myśl, iż byłoby łatwiej, gdyby nie wiedziała w ogóle, dzięki temu nie myślałby przynajmniej, że byli mężczyźni, których imiona znała, ci w innych mieszkaniach i przy innych drzwiach, ci których widywał czasem pod drzwiami rozjaśnionych lokali, śmiejących się tak, jakby nie chowali niczego za zębami, pachnących mentolem i sosną. Tym razem Lasse nie był wstydem zrozumiałym, tym który nosili w sercu obydwaj, kuląc się ze strachu przed cudzymi spojrzeniami; tym razem był wstydem uniwersalnym, wstydem bez rodzaju, głuchym i powykręcanym. Potrafił wyobrazić sobie własną postać w tej roli aż za dobrze, tak jak wyobrażał sobie drzewa w lesie i cudze śmierci nad brzegiem morza.
Nie mógł być na nią zły, ale gniew nie miał w zwyczaju patrzeć mu w oczy, nim przecisnął się przez jego wargi. Jej miłość do Safíra parzyła go w palce, zastygała na końcu języka jak szczery uśmiech, którego nie potrafił odcisnąć nawet we wnętrzu własnej dłoni. Zapragnął krzyknąć, że to wszystko cofa (cofnąć nie potrafił) albo, że nie pytał jej o zdanie (choć pytałby, gdyby mu pozwoliła); chciał zakpić czy takie jest jej życzenie — żeby go zostawił, dziś jutro, jak najszybciej; wyczyścił jego mieszkanie z własnej obecności, starł rękawem ślady swoich perfum i wypluł przez okno wszystkie obietnice, które szeptał w jego usta. Ostatecznie nie miał szans wyjść z tej miłości żywy, pozwolił sobie więc unieść wzrok, żeby spojrzeć jej w oczy. Te wydały mu się nagle kuriozalnie piękne, jak dwa punkty zimnego antracytu nocnego nieba, którego czystej barwy nie widział od czasu ucieczki z domu. Przesunął palcami po brzegu kieliszka, próbując nie myśleć o tym, że Sohvi Vanhanen w każdym aspekcie swojej eleganckiej, zaostrzonej twarzy przypominała tragedię, a on nigdy nie potrafił się przed nimi bronić.
— Nie myślisz, że na to też już za późno? — odezwał się w końcu; jego pytanie było łagodne i ściszone, wysunięte spomiędzy warg niemal sennie, oblane winem jak ta miękka, ciepła część jego charakteru. Zdołał podciągnąć jeden kącik w czymś, co mogło uchodzić za uśmiech, bardziej jednak przypominało subtelne skrzywienie kogoś, kto dostrzegł pajęczynę w rogu swojej sypialni, nie zdołał jednak uchwycić pająka. — Kochasz go tak bardzo i nosisz w kiszeni klucz do jego mieszkania, a mimo to nadal nie wiesz, jak mam na imię — głos miał niemal słodki, prawie rozmarzony, choć każda część jego ciała rwała bólem, jakby nagle wszystkie jego kości pękły i krzywymi węzłami połączyły się ze sobą wzajemnie. — Dobrze, że cię ma, Sohvi. — Gdy wstawał z miejsca, linoleum pod jego stopami zdawało się przesuwać jak ruchome piaski, gotowe pożreć go, gdy tylko przestąpi przez próg. Zdążył w ciszy przejść kilka kroków, sięgnąć już dłonią zapadniętego w nocy i samotności korytarza, nim odwrócił się, by wysłać kobiecie ostatnie, nieco jaśniejsze spojrzenie. — Ach tak, nie próbuj poszczuć mnie psem, to na nic. Z jakiegoś powodu mają do mnie słabość.
zt
Chciałby umieć kłamać pewniej, kłamać tak jak ludzie kłamią, gdy mówią, że wszystko będzie dobrze — kłamać tak, jakby pragnął pocieszyć dziecko szukające w świecie sprawiedliwości i bożej łaski; wymijać prawdę z gracją, której miał zawsze w sobie zaskakująco wiele, nawet z pęknięta kością, nawet pijany w trzy dupy pod jednym z barów o powykrzywianych ścianach, bo gdy był młodszy, musiał istnieć najciszej jak potrafił, uciekać w zmrok, gdy wszyscy zasnęli i przeskakiwać ponad balustradami wysokich schodów jak pająk. Teraz siedział naprzeciw Sohvi Vanhanen, próbując podnieść nogę wyżej i przejść ponad prawdą; nieważne jednak gdzie ustał, ta łapała go za nogawki swoją żylastą, niewygodnie wulgarną dłonią, która lubiła zaciskać się zbyt mocno na jego policzkach. Chciał gryźć jej śródręcze i wykroić kawał mięsa tam, gdzie płynęło zgięcie linii życia, ale nawet wtedy jej krew była wszędzie. Oddychał wiec płytko — młody mężczyzna w jedwabnej koszuli rozpiętej pod obojczykiem, zakochany jak szczeniak lub jak pasożyt, cały umorusany prawdą jak morderca.
Bo było za późno, o kilka lat i kilka obietnic, a on nie potrafił przestać się wygłupiać, o co przecież matka prosiła go codziennie, od kiedy zasłyszała prawdę, gdzieś w kątach swojego świata; bo było za późno, o kilka roztrzaskanych luster i kilka sierpniowych gwiazd, a on nie potrafił zetrzeć prawdy z twarzy, o co przecież ojciec prosił go co drugi wtorek, od kiedy profesor Strand przeniósł syna do swojego domu pod Kopenhagą. Przypominał sobie, że wtedy, tamtego posępnego, rozmokłego listopada, zazdrościł Viggo jego ucieczki — rozstanie było szpetne i zaropiałe, ale on miał nowe życie i nowe kłamstwo, podczas gdy Lasse swojego nadal nie potrafił wyciągnąć spod języka. Po pięciu latach, paru pomniejszych śmierciach i zmianie atramentu w piórze z granatowego na bordowy, znów przyznawał się do winy, siedząc w kuchni mężczyzny, którego tym razem kochał naprawdę, a nie z żarłocznej potrzeby bycia chcianym; i tym razem wina ta była inna — była gorsza, kwaśniejsza i wisiała w powietrzu, jak obietnica burzy śnieżnej. Sohvi miała rację, ale jej racja nie miała wielkiego znaczenia w tym chaosie, bo było za późno, a on nie umiał i nie chciał przeprowadzać sekcji na sercu, które nadal biło.
Nie mogła tego wiedzieć — nie mogła wiedzieć, na ile sposobów już go widział, ile jego głosów już słyszał, nie mogła wiedzieć, w jaki sposób Lasse śledził palcami pęknięcia na powierzchni jego skóry; nie była świadoma tego, jak głęboko Safír wbił w niego swoje zęby i jak bolała tamta ponura, rozdarta rana, gdy zaciskał szczęki i odchodził. To nie była jej wina, on nie mógł być na nią zły, a jednak jej niewiedzą pragnął wymiotować, rzygać jak kot pod stół resztkami swojej nadziei na to, że kiedykolwiek mógł być czymś więcej niż wstydem i tajemnicą; kimś o kim się nie mówi, o kim się zapomina, kimś przez kogo ojciec zamyka własnego syna w pustym domu. Uchylił usta, ale wypadł z nich tylko dym, popielata chmura rozmyta w cieniu jak lakoniczne wspomnienie czyjejś obecności, dwa oddechy i jeden krzyk, z którym zwykły zostawiać go chaotyczne wizje przyszłości. Przeszło mu przez myśl, iż byłoby łatwiej, gdyby nie wiedziała w ogóle, dzięki temu nie myślałby przynajmniej, że byli mężczyźni, których imiona znała, ci w innych mieszkaniach i przy innych drzwiach, ci których widywał czasem pod drzwiami rozjaśnionych lokali, śmiejących się tak, jakby nie chowali niczego za zębami, pachnących mentolem i sosną. Tym razem Lasse nie był wstydem zrozumiałym, tym który nosili w sercu obydwaj, kuląc się ze strachu przed cudzymi spojrzeniami; tym razem był wstydem uniwersalnym, wstydem bez rodzaju, głuchym i powykręcanym. Potrafił wyobrazić sobie własną postać w tej roli aż za dobrze, tak jak wyobrażał sobie drzewa w lesie i cudze śmierci nad brzegiem morza.
Nie mógł być na nią zły, ale gniew nie miał w zwyczaju patrzeć mu w oczy, nim przecisnął się przez jego wargi. Jej miłość do Safíra parzyła go w palce, zastygała na końcu języka jak szczery uśmiech, którego nie potrafił odcisnąć nawet we wnętrzu własnej dłoni. Zapragnął krzyknąć, że to wszystko cofa (cofnąć nie potrafił) albo, że nie pytał jej o zdanie (choć pytałby, gdyby mu pozwoliła); chciał zakpić czy takie jest jej życzenie — żeby go zostawił, dziś jutro, jak najszybciej; wyczyścił jego mieszkanie z własnej obecności, starł rękawem ślady swoich perfum i wypluł przez okno wszystkie obietnice, które szeptał w jego usta. Ostatecznie nie miał szans wyjść z tej miłości żywy, pozwolił sobie więc unieść wzrok, żeby spojrzeć jej w oczy. Te wydały mu się nagle kuriozalnie piękne, jak dwa punkty zimnego antracytu nocnego nieba, którego czystej barwy nie widział od czasu ucieczki z domu. Przesunął palcami po brzegu kieliszka, próbując nie myśleć o tym, że Sohvi Vanhanen w każdym aspekcie swojej eleganckiej, zaostrzonej twarzy przypominała tragedię, a on nigdy nie potrafił się przed nimi bronić.
— Nie myślisz, że na to też już za późno? — odezwał się w końcu; jego pytanie było łagodne i ściszone, wysunięte spomiędzy warg niemal sennie, oblane winem jak ta miękka, ciepła część jego charakteru. Zdołał podciągnąć jeden kącik w czymś, co mogło uchodzić za uśmiech, bardziej jednak przypominało subtelne skrzywienie kogoś, kto dostrzegł pajęczynę w rogu swojej sypialni, nie zdołał jednak uchwycić pająka. — Kochasz go tak bardzo i nosisz w kiszeni klucz do jego mieszkania, a mimo to nadal nie wiesz, jak mam na imię — głos miał niemal słodki, prawie rozmarzony, choć każda część jego ciała rwała bólem, jakby nagle wszystkie jego kości pękły i krzywymi węzłami połączyły się ze sobą wzajemnie. — Dobrze, że cię ma, Sohvi. — Gdy wstawał z miejsca, linoleum pod jego stopami zdawało się przesuwać jak ruchome piaski, gotowe pożreć go, gdy tylko przestąpi przez próg. Zdążył w ciszy przejść kilka kroków, sięgnąć już dłonią zapadniętego w nocy i samotności korytarza, nim odwrócił się, by wysłać kobiecie ostatnie, nieco jaśniejsze spojrzenie. — Ach tak, nie próbuj poszczuć mnie psem, to na nic. Z jakiegoś powodu mają do mnie słabość.
zt
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round