Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    15.11.2000 – Salon – S. Fenrisson & U. Sorsa

    3 posters
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    15.11.2000

    Nuda, jak opasły pająk, snuła lepkie pajęczyny w ciemnych zakątkach jego życia, rutyny, która wdarła się z powrotem w smętne, chłodne dni listopadowe, czerstwe jak stary bochen chleba, pozostawiony przez nieuwagę na kuchennym stole, tak twardy, że gdyby nim rzucić, rozbiłby się na podłodze jak porcelanowy wazon. Tak poniekąd było łatwiej – umysł, dziurawy niczym wełniany sweter, przepuszczający przez oczka wędkarskiej siatki myśli i wspomnienia, które Safír usilnie próbował pochwycić w dłoni, w obliczu nużącej monotonii życia zdawał się tajać i stygnąć, zbyt leniwy, by rozlewać na policzkach pąsowe kałuże rozdudnionej w sercu paniki, sunący tą samą, wydeptaną drogą, przysuwając pod nos spokojną, upragnioną wizję inercji, wobec której nie odczuwał wprawdzie radości, która rugowała z niego jednak również gniew i przerażenie, pozostawiając ciało wyżęte i jałowe, suche niczym pustynia, gdzie co i raz turlają się tylko gnane wiatrem chamaechory. Mimo to – z pracy wracał zmęczony i milczący, przesiąknięty chłodem jesieni, z włosami puszystymi od wilgoci, odstającymi wokół głowy cienką, przejrzystą aureolą, gdy szedł wzdłuż ulicy, co i raz rozświetlany żółtą poświatą latarni.
    Tym razem było jednak inaczej – umysł, orzeźwiony chłodem, rozprostował z jękliwym szczękiem zębate koła swojej bystrej uwagi, ostrzem ciekawskiego wzroku zbaczając z głównej ulicy, rozglądając się na boki, ku zakamarkom miasta, skąpanym w ciemności zaułkom, które winny rozbudzić w nim ciarki obawy, zsunąć się dreszczem w dół kręgosłupa, które tymczasem wydały mu się kuszące, jak gdyby jakieś obce, niewidzialne dłonie chwyciły go za kołnierz płaszcza i ciągnęły ku ich wnętrzu, nęcąc złudną fatamorganą światła błyskającą na samym końcu tunelu. Kiedy zza winkla wyłoniły się zarysy sylwetek i kanciastość obcych kształtów, na myśl przyszły mu ryby głębinowe, wabiące swoje ofiary zawieszonym nad głową światełkiem. Powinien się cofnąć, wrócić na główną drogę i schować w bezpiecznym karcerze własnego mieszkania, ale coś – być może czary, a być może tylko ciekawość – kierowało go do przodu. Niewiele nauczył się przez lata spędzone w Midgardzie – czasami zdawałoby się, że nie dorósł, a zdziczał.
    Zdążył pan w samą porę, właśnie zamykamy. – obcy głos przywiódł jego uwagę ku sprzedawcy; niewielki pchli targ był już prawie pusty, pojedynczy mężczyźni zbierali jeszcze swój dobytek, pozostawiając po sobie surowe, drewniane lady i zwinięte na ziemi namioty. – Sprzedam panu piękną komodę, tylko dziesięć talarów. To okazyjna cena, w sklepie kosztuje przynajmniej czterdzieści. – nie był zainteresowany, ale spojrzał, zawieszając wzrok na niewysokim, inkrustowanym meblu, stojącym stabilnie na zwiniętych w spiralę nogach. Znał się na antykach, nawet w półmroku wieczoru zdolny rozpoznać eklektyczny Chippendale z charakterystycznie ostrymi maswerkami wbudowanymi w drewnianą ramę. Nim się zorientował – komoda stanęła w salonie, znakomicie wpasowana w rozgardiasz jego naleciałych szarością sprzętów.
    Głowa, jak gdyby wypełniona ołowiem, opadła ciężko na podłokietnik kanapy, kiedy legł na niej, ledwie zrzucając buty w przedpokoju i niedbale ściągając koszulę przez głowę, zbyt zmęczony, by wsunąć się pod ciepło grubej, sypialnianej kołdry. W pewnym dziecinnym, małodusznym sensie, był dumny ze swojego zakupu, a satysfakcja ta rozlała się przyjemnym ciepłem po całym ciele, szarpiąc za kurtyny powiek, które nareszcie opadły na zieleń spojrzenia, pogrążając umysł w gęstej mgle sennych fantazmatów.
    Kiedy ponownie otworzył oczy, poczuł na twarzy osobliwe łaskotanie, pokój wciąż pogrążony był jednak w półmroku, jaki ogarniał miasto na kilkadziesiąt minut przed nadejściem świtu. Coś twardego i kanciastego znów przesunęło mu się po policzku, poruszając cienkimi antenkami odnóży, odruchowo zmuszając rękę, by sięgnęła ku zaspanemu licu, a wówczas palce natrafiły na łuskowaty kształt pancerza; wtedy go – skończonego idiotę – olśniło. Zaalarmowany przerażeniem umysł rozpalił się jak żarówka, Safír poderwał się tymczasem z kanapy, wydobywając z piersi głośny wizg zaalarmowanego okrzyku i przewracając się do tyłu, przez oparcie, gdy wzrok sięgnął ku podłodze, po której przebiegała wataha ciemnobrązowych karaczanów. Uderzył plecami o dywan, po czym poderwał się gwałtownie, napędzany silnikiem strachliwego obrzydzenia, by jęknąć żałośnie, gdy goła stopa natrafiła na twarde okucie owada, który ugiął się pod ciężarem jego ciała z cichym zgrzytem, po czym nareszcie wybiec za drzwi mieszkania, dysząc ciężko i zatrzaskując je z impetem za swoimi plecami.
    Na korytarzu rozpaliło się światło, on stał tymczasem – boso, bez koszulki – oparty plecami o świerzbiącą fakturę drewna, dysząc ciężko i odgarniając z czoła włosy, które, zlepione potem, opadły mu na twarz. Śniło mu się? Zacisnął powieki, zagryzając przy tym wnętrze policzka i wżynając paznokcie w miękkie wnętrze śródręcza. Nic. Wciąż ten sam korytarz, to samo, dudniące bicie serca, te same drzwi, za które bał się spoglądać.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Dzisiejszego dnia pochowali Essi Sorsę.
    W Helsinkach, właśnie tam, gdzie ta zapewne by chciała. Gdy odchodziła, była sama. Odchodziła w ciszy, podobno przez sen – przynajmniej tak opisywał to medyk, którego potem zawołał do martwego już ciała swojej matki. Ta naturalnie nie zostawiła po sobie żadnego listu – wszystko to, co działo się u niej w końcu pozostawało głównie w jej głowie, od jakiegoś czasu coraz bardziej odrywającej się od świadomości. Całym jej światem były cztery ściany ich mieszkania, syn Untamo i jedyna, ukochana wnuczka. Widok Klary zatopionej w czerni materiałów, pochylonej nad zwłokami babki, wracający do niego we wspomnieniach, bolał bardziej niż samo odejście matki.
    Wypłakał jednak już chyba wszystkie łzy, bo teraz, w mroku nocy przechodząc po pustym i pachnącym wilgocią korytarzu, nie pociągał nawet nosem. Jakby zobojętniały i zwyczajnie zmęczony podróżą jaką musiał dziś przebyć i ceremonią, w której musiał uczestniczyć, grzebał w kieszeni swoich eleganckich, garniturowych spodni, odgarniając długi płaszcz na boki. W mlecznym świetle umykającym z korytarzowego plafonu, wyglądał dziś na jeszcze bardziej zmordowanego życiem i starszego niż kiedykolwiek, z czupryną zupełnie obsianą już srebrnym włosiem.
    Ignorował jakby wszystkie dźwięki nadchodzące zza drzwi, znad sufitu czy spod podłogi – wychowany na Ymirze i zaznajomiony z doświadczeniami przeróżnymi, które przeżyć musiał już w Kruczej Straży nauczył się jednego – nie wpychać nosa w nieswoje, rodzinne sprawy, o ile nie dostanie się do tego stosownego wezwania. To nie były już w końcu czasy kiedy był tylko marnym prewencjuszem i popychadłem.
    Próbując wpasować odpowiedni klucz do zamka usłyszał przeraźliwy krzyk dochodzący z któregoś z czterech mieszkań na piętrze. Początkowo wykluczył swoje własne – w końcu jeżeli nie był w nim osobiście, jedynym co mogło krzyczeć tam obecnie były może ściany, książki czy niedojedzone śniadanie zostawione na kuchennym blacie.
    Żaden klucz nie pasował, a irytacja, tak obca Untamo w „dobrych czasach”, spowodowała, że drżącym dłoniom jeszcze ciężej było zrobić cokolwiek celnie. To, że przez tak długi czas nie poruszał się znacząco sprawiło też, że światło jeszcze chwilę temu żarzące się nad nim przygasło.
    Nim jednak zdążył się poruszyć, byle tylko sprowokować magię do działania – drzwi od mieszkania naprzeciwko, tego należącego do Fenrissona, zatrzasnęły się z głośnym hukiem. Untamo zaprzestał tym samym wpasowywać klucze w zamek i początkowo obejrzał się przez ramię. Widząc nieubraną do reszty sylwetkę Safira przesunął po nim niepewnym, jednak średnio zawstydzonym (był chyba na to zbyt zmęczony) wzrokiem. Potem już całkowicie odwrócił się ku młodszemu sąsiadowi i w chwilowym milczeniu przyglądał mu się.
    Obydwoje widocznie nie mieli dobrego dnia. Jeden roztrzepany i wystraszony, drugi niby trup z rozwiązanym i smętnie zwisającym na szyi krawatem.
    - Nie trzaskaj tak, bo obudzisz te dzieciaki z góry. Chciałbym się wyspać – zamiast zrozumienia przyszła nagana. Znakomicie. Nie wiedział czemu właściwie tak go potraktował – w końcu sam i tak nie zaśnie po takiej mocy wrażeń.
    - Nie wyglądasz najlepiej, co jest?



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Miewał różne sny, od dnia przemiany – głównie koszmary, wizje toczące umysł z nienaganną determinacją, uparcie, co nocy obrastające jego ciało wilczym futrem, wydłużające twarz w zwierzęcą kufę i łamiące kości pod siłą pełni, której się obawiał i która zawsze, już na kilka dni wcześniej, wytrącała go z równowagi. Księżyc nabierał kształtów, a wraz z jego metamorfozą, nocne zmory stawały się intensywniejsze, bardziej realistyczne, sprawiające, że budził się przerażony i pokryty kroplami potu jak topniejącym woskiem, nerwowo przesuwał palcami po własnych rękach, wciąż jeszcze ludzkich, dotykał dłońmi twarzy, wyczuwał pagórek nosa i kosmate linie brwi, odnajdywał opuszkami gładką miękkość skóry, która, pomimo braku futra, wydawała mu się twarda i stężała, jak zakrzepła krew, jak gdyby rozciągała się na nim czymś martwym i obrzydliwym. Wypalał papierosy – jeden po drugim, do dna pogniecionego, kartonikowego opakowania, dopóki sufit w pokoju nie pożółkł od dymu, a jemu nie zaczynało kręcić się w głowie. To bardzo zły nawyk, mawiała z dezaprobatą siostra, przyglądając się jego mieszkaniu, spójrz na swoje palce. Więc patrzył – na żółte bukiety plam wykwitłych wokół paznokci, trwałe, choćby próbował zatrzeć je pumeksem; ale to go nie powstrzymywało.
    Dzisiejszy koszmar był inny, bo na gołej podeszwie stopy wciąż czuł chłodny odcisk owadziego pancerza, dłoń odruchowo kierował ku twarzy, jak gdyby spodziewał się, że karaczan odbił się na jego policzku jak kalka lub przywarł do niego niczym pieprzyk – pod palcami nie wyczuwał niczego, a jednak wzdłuż kręgosłupa wciąż zsuwał się chłodny wodospad dreszczy, przeczucia, że tym razem wydarzenia nie były jedynie pigmentem jego wyobraźni, nieważne jak bardzo pragnął, by było odwrotnie. Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni, gotowy wyciągnąć z nich zmięte opakowanie cygaretek i odpalić je, jedna od drugiej, na klatce schodowej, nawet jeśli któraś z sąsiadek miała go jutro zrugać za podobną nierozwagę – drżące palce natrafiły jednak na pustkę. Westchnął ciężko.
    O. – dowód elokwencji skroplony w jednej głosce, artykulacji zaskoczenia na widok sąsiada, którego teraz dopiero oświetlił słaby blask zawieszonej na klatce żarówki. – Obudziłem cię? – spytał, jeszcze zanim zlustrował go wzrokiem, zaraz zdając sobie sprawę z infantylnej głupoty swojego pytania i zagryzając ukradkiem wnętrze lewego policzka. W zwykłych okolicznościach być może zwróciłby więcej uwagi – na późną porę, na surową fizjonomię jego lica, zatrzymaną w kliszy ponurego znużenia, na siwe wstążki przedzierające się przez szpaczy blond włosów wydatniej niż zazwyczaj, na rozwiązany krawat, zwisający smętnie u szyi, ale roztrzęsiony fabułą własnej nocy, zbagatelizował oznaki, które winien był zapewne uznać za niepokojące lub przynajmniej nietypowe.
    Dygotał lekko, półnagi w chłodnym karcerze klatki schodowej, wciąż oparty o twardą fakturę drzwi wejściowych, jak gdyby obawiał się, że kiedy się od nich odsunie, owady sforsują drewno i wydostaną się na zewnątrz, zalewając swą obmierzłą ławicą cały budynek. Na pytanie Sorsy drgnął zatem wyraźnie, a na jego twarzy rozlała się pobladła kałuża niepokoju, nerwowości, z jaką wilcze zmysły wychwytywały z głębi własnego mieszkania ciche chrobotanie odnóży, osobliwe syczenie przebiegających po podłodze karakonów, płaskich jak błyszczące talary, biegających zygzakiem neurotycznego, pajęczego biegu, sunących swymi drgającymi wąsami po podłodze, ukrywających się w szczelinach, wchodzących pomiędzy poduszki kanapy i uchylone szafki, błyszcząc czarną linią na tablicy jasnego blatu – zatem to nie był sen, teraz wiedział na pewno, a realizacja ta napełniła jego fizjonomię konwulsją rozpalonego w piersi wstrętu.
    Noo… – zawahał się, uciekając wzrokiem na boki, lecz ostatecznie zmuszając się do głębokiego oddechu, westchnienia mającego przywrócić mu dojrzałe opanowanie. – Mogło zdarzyć się tak… że moje mieszkanie opanowała... wataha karaluchów. – zacisnął nieco zęby, krzywiąc się wyraźnie i nerwowym tikiem unosząc dłoń ku górze, by przesunąć paznokciami po gołej szyi, pozostawiając blade, zaczerwienione ślady tuż przed kościstością prześwitującego przez płótno skóry obojczyka.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Dziś pewnie i tak nie zaśnie. Zacznie przewalać się z boku na bok w pełnym ubraniu albo będzie pałętał się po pustym mieszkaniu niczym zagubiony duch. Nie otworzy drzwi od pokoju matki, ba – nawet nie wywietrzy pomieszczenia z lekko zatęchłego smrodu, zwyczajnie nie będąc w stanie pozbierać się z emocji zgromadzonych w powietrzu. Gdyby miał w tym życiu kogoś więcej, kogoś poza córką, której nie miał serca dalej wchodzić na głowę – może byłoby mu lżej. Urlop uzyskany w pracy też na dobrą sprawę nie pomagał – nie mógł w końcu kierować się nadal swoim surowym zdrowym rozsądkiem, który nakazałby mu położyć się tylko by rano wstać.
    Mógłby wypić trzy kawy i patrzeć w ścianę. Na strugi krzywo nałożonej i zaschniętej farby lub na pęknięcia gdzieś wyżej, już na suficie. Mógłby przeglądać album z rodzinnymi zdjęciami, układając zdjęcie nagrobne matki zaraz obok zdjęcia nagrobnego ojca. Spakować jej pościel i resztę pozostawionych na tym świecie rzeczy i wyrzucić na śmietnik czy to licząc, że skorzysta z tego jakiś bezdomny. A może wręcz przeciwnie? Może powinien spalić to wszystko byleby nie pozwolić karaluchom na rozgoszczenie się wśród przytulnego pierza.
    Teraz czuł jednak, że nie musi nawet odpowiadać. Pytanie młodszego sąsiada brzmiało prędzej jak krzywo wyłożona kpina, jako jednak, że wcale nie miał siły na karcenie go już dłużej, nie chcąc być znowu tą złośliwą, starą sąsiadką. Kaszlnął w pięść i na nowo wrzucił klucze do kieszeni, widocznie podejmując decyzję o nie wchodzeniu do własnego mieszkania. Poświęcił więcej uwagi Fenrissonowi.
    - Wataha…? Karaluchów? – parsknął, chociaż temat nie był śmieszny. Mieszkając na Ymirze doskonale dowiedział się o tym co oznacza mieszkanie z insektami pod jednym dachem. W miejscu w którym kiedyś spędzał każdą noc wystarczyło by jeden z sąsiadów w pionie kamienicy przywlekł do swoich czterech kątów szkodnika, by cała reszta z nich musiała mierzyć się z konsekwencjami. Wiele z zapijaczonych mord miało w słodkim poważaniu to czy jakieś owady srają im do mąki – Untamo jednak doskonale wiedział jak poradzić sobie z tym problemem.
    Czary w końcu rozwiązywały lwią część ich codziennych, małych problemów. Niewielu z nich w końcu było śniącymi.
    - Ale to ile? Dwa? Trzy? Cała podłoga? – wszystko wskazywało na to, że Sorsa zaoferował w ten sposób swoją pomoc. Spróbował wyminąć Safira i chwycić za klamkę jego drzwi. Oczywiście nie zrobił tego wbrew mężczyźnie – śledził mimikę jego twarzy szukając jakiegokolwiek oporu, tylko na chwilę uciekając spojrzeniem ku podrapanej w niepokoju szyi. W takich momentach zapominał, że ma od czynienia z dorosłym mężczyzną. Takie zachowania sprawiały, że miał przed oczami bardziej wystraszone dziecię.
    Gdy otwarli drzwi, z pomieszczenia momentalnie wymaszerował jeden wielki robak. Sorsa w pierwszej chwili przepuścił go między nogami, widocznie nie spodziewając się tak szybkiego objawienia. Gdy po chwili chciał zagnieść go podeszwą buta – było już za późno. Ten pakował swoją nakrytą czułkami łepetynę w szparę miedzy deskami parkietu.
    - Psia krew – zaklął, a potem zerknął ku Safirowi. Potem wlazł do mieszkania bezceremonialnie, pozwalając sobie na zatopienie się już w jaśniejszym świetle pomieszczenia. – Wchodzisz? Czy mam to załatwić sam? – zapytał wciąż stojącego na zewnątrz mężczyznę.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Ściągnął brwi, a jego twarz stężała, zastygając w woskowej masce konsternacji, kiedy surową ciszę klatki schodowej przerwało pełne niedowierzania parsknięcie – nie było mu do śmiechu, czy to za sprawą zmęczenia, czy też obrzydzenia, jakie wywoływały w nim szemrające po podłodze pancerzyki, lśniące korpusy owadów przemykające pośród frędzli dywanu jak wyrzucone sztormem kraby, poruszające się pokracznie po szorstkiej piaszczystości plaży.
    To nie tak, jak ci się wydaje. – odparł, taksując Sorsę ponurym spojrzeniem i z pewnym wahaniem odsuwając się od drzwi, które, nieprzytrzymywane w zawiasach naciskiem jego pleców, zdawały się drgnąć lekko, lecz ostatecznie zastygły nieruchomo, drętwe i niepozorne, z lśniącą metalicznością klamki łypiącą na nich niecierpliwym spojrzeniem. – Mieszkałem w gorszych miejscach, wiem jak to jest, czasami wystarczy zostawić na noc otwarte opakowanie i owady zbiegają się do niego jak na wyprzedaże. Ale to… – pokręcił głową na boki, wciąż dygocąc wyraźnie, tchnięty spowijającym klatkę schodową chłodem. – to jest coś innego, takie rzeczy się nie dzieją. – westchnął ciężko, nie kryjąc awersji do czarnego plemienia przebiegłych karaluchów, których złowróżbny szelest docierał do radarów jego wyostrzonych zmysłów, wilczego słuchu, który przeklinał w myślach, próbując odeprzeć od siebie fantomowe wrażenie, jakoby owłosione, patykowate odnóża wciąż przesuwały się po jego gołej skórze, wydeptując kręte wstęgi swego karakoniego tańca.
    Myślę, że bym zauważył, gdyby zaczęły się lęgnąć… ale one wzięły się znikąd, całe stado wyrzucone na moją podłogę w środku nocy. – przygryzł wargę, czując rozlewające się wokół łopatek upokorzenie, gdy Untamo spojrzał na niego krytycznie – bał się insektów, a skontrastowany z jego surowym opanowaniem, poczuł się jak dziecko, czternastoletni chłopiec niezdolny zmrużyć oka, gdy w kącie pokoju dostrzegł okrągłe ciało plotącego swą lepką konstrukcję pająka. W pierwszej chwili odsunął się na bok, gdy Sorsa sięgnął do rdzewiejącej klamki; coś w sposobie, w jakim jego spokojne spojrzenie nosiło w sobie piętno oceniającego potępienia, sprawiło, że przypominał mu ojca – zaaferowany, w ostatniej chwili musiał powstrzymać się przed przeproszeniem go za swoją niesubordynację.
    Drzwi uchyliły się z cichym skrzypieniem, rzucając pojedynczą nić szarego światła na betonowe podłoże klatki schodowej, ledwie zdołał go jednak ostrzec, z wnętrza pomieszczenia wymknął się jeden z karaczanów, znikając z szyderczym, świszczącym śmiechem pomiędzy deskami parkietu.
    Potrafisz się ich pozbyć? – wydobył z głębi krtani konspiracyjny ton pytania, szept tak cichy, jakby obawiał się, że owady go usłyszą. Drgnął, gdy Untamo zaklął, nie dążąc przygnieść podeszwą uciekającego karalucha, czując na sobie jednak przelotną dotkliwość jego spojrzenia, wyprostował się zaraz, przymuszając pobladłe niesmakiem lico do ustawicznej powagi, pozornej determinacji, która błysnęła zgodnie w zieleni jego tęczówek. Skinął głową na jego pytanie, prawie wbrew sobie podążając przez uchylone drzwi do obleczonego lśniącą czernią pokoju, drgających pancerzyków poruszających się po podłodze jak marszczone wiatrem fale jakiegoś osobliwego, ciemnego oceanu. Zatrzymał się w samym progu, zaciskając szczękę, by powstrzymać niechciany wyraz twarzy, tchórzliwe odstręczenie wkradające się pomiędzy wąskie wargi posiniałych ust, jego wzrok padł jednak na drewnianą, inkrustowaną komodę, tę samą, którą niespełna kilka godzin temu kupił na pchlim targu, z triumfem stawiając mebel pod jedną ze ścian – znakomicie wpasował się w wystrój pokoju, teraz odnosił jednak gorszące wrażenie, że łyskające membranami owady wybiegały spod niego, tłumnie zasilając hufce, które już kłębiły się na podłodze.
    Chyba wychodzą stamtąd. – odparł, ledwie zdołał jednak wskazać kredens ruchem głowy, gdy jeden z karaluchów wdrapał się na jego stopę, łaskocząc gołą skórę włochatą czepnością swych rachitycznych odnóży – wzdłuż kręgosłupa przebiegł zimny dreszcz obrzydzenia, gdy odruchowo, jeszcze zanim zdołałby przywołać się do porządku, wydał z siebie stłumiony okrzyk, unosząc nogę do góry, by wyrzucić owada w powietrze. Wizg gwałtownie wciągniętego powietrza zatrzymał się w ściśniętej cieśninie gardła, gdy zasłonił usta prawą dłonią, próbując powstrzymać mdłości, które szarpnęły go za żołądek.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    Nie myślał o tym, że będzie ich aż tak wiele. Nie spodziewał się praktycznie całego parkietu obsianego tymi stworzeniami.
    Teraz i Sorsa czuł zniesmaczenie. Wciąż starał się trzymać kamienną twarz – w końcu w świecie tym widział gorsze rzeczy od owadów kłębiących się na starym, drewnianym parkiecie. Ciała w kostnicy, ciała w prosektorium, ciała na miejscach zdarzenia, ciała w przewlekłych, złych snach… Wtedy czasami nie dawało się powstrzymać wymiotów. Teraz słysząc za plecami reakcję mężczyzny, który próbował widocznie powstrzymać się od krzyku, zasłaniając usta w dość typowy również dla powstrzymywania torsji sposób – Untamo obrócił głowę tylko na moment. W końcu jeżeli nie zrobi z tym wszystkim czegoś od razu, będzie musiał znosić reakcje Safira jeszcze chwilę dłużej.
    Dobre serce nie pozwalało patrzeć na ludzkie cierpienie. Była to za razem jedna z lepszych, jednak i jedna z bardziej zgubnych cech Untamo. Zgubnych dla niego oczywiście, w końcu ludzie bez wrażliwości częściej wychodzili z wszystkiego bez szwanku, nie pozwalając nawet wejść sobie na głowę.
    W końcu Sorsa wcale nie musiał pomagać sąsiadowi. To, że w swoim rozbitym stanie znalazł chociaż gram zainteresowania i chęci pomocy było aktem jakby najwyższego poświęcenia – w końcu pewnie gdyby tylko Safir wiedział skąd przyszło mu wracać, nawet sam nie chciałby wciągać inspektora w to wszystko.
    Gdy jeden z owadów zaczął wspinać się po jego bucie i powoli dostawać w miejsce, w którym skarpetka nie chroniła już jego ciała przed dotykiem kończyn robactwa – Sorsie wreszcie przyszło do głowy co powinien zrobić w pierwszej kolejności, nim zainteresuje się meblem wskazanym przez sąsiada lub nim zwyczajnie zacznie drapać się po całym ciele zmuszony przez widok nowych, bezczelnych i niechcianych lokatorów z mieszkania obok. Wzdrygnął się, poczuł pełzający po całym ciele dreszcz obrzydzenia i zdecydował się na wysupłanie z głowy jednego z czarów.
    - Fýsa – posłał w eter, jednak gdy tylko to się stało a efekty rzuconego zaklęcia zaczęły być widoczne – wszystkie owady zaczęły pruć prosto ku wyjściu. Ku drzwiom przy których znajdował się teraz Safir.  Nie do końca zamierzenie, chciałoby się rzec.
    Karaluchy nie interesowały się nim, w końcu znajdowały się pod wpływem czaru, jednak widząc malujący się na twarzy Fenrissona coraz większy szok, Sorsa złapał go za ramię w mało uprzejmym i delikatnym geście, by pociągnąć do środka mieszkania, usadzając na jednym z krzeseł ustawionym przy stole. Czuł, że gdyby tego nie zrobił, ten zastygłby pewnie na korytarzu niczym kamienna rzeźba. Równie zimny co one, w końcu ostudzony stresem do granic możliwości.
    Zaklęcie nie przyniosło jednak długotrwałych efektów. Po chwili od strony komody, jakby w magiczny sposób… Przypełzł do nich kolejny, uciążliwy owad. Tym razem zmiażdżony nieskutecznie butem, pełzał jeszcze pokracznie dalej ze zgniecionym pancerzykiem i główką.
    - Kurwa, skąd ty to masz? – pytał oczywiście o komodę, chociaż prędzej spodziewał się, że z ust Safira umknie zaraz smuga kwasu żołądkowego, a nie słowa wyjaśnienia. Zresztą – kim niby był, by ten musiał się mu tłumaczyć? Ojcem? Nie mógł być ojcem wszystkich… - Chodź może pomożesz mi to wynie… – powiedział, na nowo obracając się ku Fenrissonowi, jednak widząc jego niemrawą minę, zaraz pożałował propozycji. Wycofał się kilka kroków w tył, a potem obrócił się przodem ku komodzie zza której drzwiczek wypełzał już kolejny szkodnik.
    Powinien przenieść ją zaklęciem. Tylko za nic w świecie nie potrafił przypomnieć sobie które z nich zapisanych w jego pamięci wywoływało zamierzony efekt. W końcu głupio byłoby gdyby chcąc pomóc nagle obsypał pokój Safira brokatem… Prawda?



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Untamo Sorsa' has done the following action : kości


    'k100' : 85
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Wzdłuż wypukłej wstęgi kręgosłupa przemknął gwałtowny dreszcz obrzydzenia, gdy opancerzony lśniącym, czarnym płaszczem karaluch wspiął się po jego gołej stopie, gotowy piąć się pod osłoną szerokiej nogawki ku górze; w ostatniej chwili wyrzucony w powietrze, opadł z cichym, nienaturalnym stukotem na drewniane deski podłogi, gdzie – najwyraźniej w najmniejszym stopniu niewzruszony – odwrócił się zaraz na brzuch, chowając dwie anteny czułków pomiędzy panele, a wraz za nimi także resztę obmierzłego odwłoku. Safír wzdrygnął się, wyraźnie zniesmaczony, nie próbując już nawet ukrywać obrzydzenia, które skradało się dropiatością ciarek pod cienką fakturą skóry – zdążył przyzwyczaić się do gorszych widoków, do krwi i rozciętych o kamienie kolan, do brudu dzieciaków, które trafiały do sierocińca z podmiejskich faweli, niektóre przypominające nieobłaskawione zwierzęta, z włosami tak splątanymi, że nawet zaklęcia nie dawały rady kilkuletnim kołtunom, rozwichrzonym jak roślinne pnącza o kłujących łodygach; owady były jednak czymś, wobec czego nigdy nie przezwyciężył swego irracjonalnego strachu, łypiąc na nie zawsze z tą samą repulsją, niezdolny powstrzymać grymasu cierpkiego niezadowolenia, gdy roztaczały welon swych filigranowych skrzydeł ponad jego głową, bzycząc riffem swego obmierzłego, nieznośnego kurantu.  
    Czar rzucony przez Untamo rozbłysnął skutecznym triumfem wśród karaczaniego plemienia, rozstępując je jak morskie fale, lecz zaledwie pod dywanem pancerzyków prześwieciły barwy heblowanych desek podłogi, nowy hufiec naparł spod feralnego dna komody, która zachybotała się rozpaczliwie, wydając z siebie ciche skrzypienie wysiłku. Nadzieja, która ochoczo wpłynęła w zatokę jego fizjonomii, ledwie zalśniła w zieleni spojrzenia, zanim jej błysk ustąpił ponurej chmurze niepokoju, a następnie, znacznie intensywniej – przerażeniu, gdy owady zaczęły zgodnie pruć ku wyjściu, zbiegając się chmarą ku progowi drzwi, gdzie wciąż stał sztywno, opieszały i niezdecydowany. Zderzony z gwałtownością ich ofensywnego naparcia, nie zdołał nawet zareagować, gdy palce Sorsy chwyciły pewnie za jego lewy bark, pociągając go w głąb mieszkania chwilę przed tym, jak ławica karakonów przemknęła głośnym szmerem po miejscu, w którym jeszcze przed chwilą zalegały jego gołe stopy. Poruszony tchórzliwym zaaferowaniem, pozwolił, by gest mężczyzny usadził go na jednym z krzeseł, gdzie podwinął nogi, podciągając kolana pod samą brodę, jak gdyby sądził, że konstrukcja mebla w jakiś sposób ratowała go przed nieprzejednaną determinacją grasujących w mieszkaniu szkodników.
    Twoja pomoc jest nieoceniona. – odrzekł, poniekąd z wdzięcznością, lecz w ton jego głosu wkradła się nuta gorzkiego cynizmu, rozczarowania, z jakim spoglądał spod uniesionych brwi na wciąż zasilane stado owadów, tłoczących się ochoczo w ciasnej kubaturze jego salonu. Na gołej skórze wciąż czuł charakterystyczne, wstrętne świerzbienie ich drobnych, owłosionych odnóży, odruchowo drapiąc palcami wierzch wspartej o siedzenie stopy, jakby sądził, że w ten sposób wyruguje z niej fantomowe piętno owadziego dotyku, napierającą na świadomość reminiscencję, od której robiło mu się niedobrze i chyba tylko wiekowe konwenanse powstrzymywały go przed histeryczną impulsywnością reakcji, krzykiem, któremu, gdyby nie ponure skostnienie konwenansów i onieśmielający autorytet inspektora, najchętniej by pofolgował. Dopiero w odpowiedzi na pytanie drgnął widocznie, wyrwany z hipnotycznego wpatrywania się w falujące pod nogami odwłoki, marszcząc czoło w wyrazie powolnej konsternacji.
    Kupiłem wczoraj na pchlim targu, tylko dziesięć talarów. – odparł wpierw swobodnie, lecz zaraz na barkach zaległ mu chłód kostniejącej refleksją zgrozy, realizacja, jak niewiele jeszcze wiedział o świecie magii i jaki ogrom związanych z nią spraw miał zawsze pozostać szczelnie zawoalowaną przed nim tajemnicą. Spojrzenie, dotąd zakotwiczone w zmęczonej twarzy Untamo, spełzło teraz ku podłodze, w odruchowej reakcji na zaczątek kolejnego pytania; zawahał się, ostatecznie, widząc jego dezaprobatę, pokiwał jednak powoli głową, zsuwając się z krzesła i pokonując trzy dzielące ich kroki, zanim chwycił dłońmi za przeciwne rogi komody. – Myślisz, że… ktoś ją zaczarował? – indagował, bardziej, aby nie myśleć o pełzających mu pod stopami karaluchach, niż z rzeczywistej ciekawości, choć kiedy wypowiedź zaległa w powietrzu, pod kopułą umysłu pojawiły się już pierwsze, nieprzyjemne scenariusze. Mebel, pomimo ilości wypełzłych z jego wnętrza karakonów, okazał się niezbyt ciężki, zaniesiony aż pod sam próg drzwi, gdzie Safír przystanął, spoglądając niepewnie w dół krętych schodów.
    Nie możesz zniszczyć jej jakimś zaklęciem? – spytał, odnajdując chwilę, by zarzucić na zdrętwiały kark zawieszoną przy wejściu bluzę, której ciepło rozciągnęło się przyjemnie po wychłodzonym ciele.
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    I chociaż chmara karaczanów została już pogoniona, kolejne pancerzyki wypełzały zza desek urodziwej, ale widocznie przeklętej komody, która zagościła w salonie Safira. Dłonie Untamo, które chwyciły za mebel, badając jego ciężar, poczuły się miło zaskoczone jego lekkością. Spodziewał się, że drewniane ustrojstwo nie gościło w domu opiekuna długo, w końcu gdyby było inaczej, ten zarówno zauważyłby obecność insektów, jak i pewnie wypełniłby ją obciążającą zawartością.
    Najgorsze nie było jednak to, a sam fakt, że po chwili nieuwagi jeden z karaluchów wpełzł Sorsie na dłoń. Beztrosko hasając sobie między jego zaciśniętymi na meblu palcami spowodował, że Kruczego na raz nieco zemdliło, ogromnie obrzydziło ale i zmusiło do bardziej radykalnych działań. Nieco zbyt nagle opuścił smętny mebelek na nóżki, kiedy to już prawie mieli znosić go ze schodów. Potrząsnął dłonią, byle strącić z niej owada, a na jego twarzy wymalowała się najgorsza forma niezadowolenia, pomieszanego z konsternacją. W tym momencie Safir właściwie nie musiał się zastanawiać czy da się zniszczyć mebel jakimś czarem – Untamo nagle miał w końcu przypomnieć sobie całą tablicę zaklęć, byle tylko nie musieć dalej dotykać tego przeklętego ustrojstwa.
    - Czekaj kurwa, czekaj… – powiedział jakby czując się ponaglonym, a potem zagrzebał w swojej rozległej i daleko sięgającej pamięci. Skupił się głównie na magii użytkowej, jako, że większość zdolności w przypadku innych szkół zagubił gdzieś po drodze. Dopiero po krótszej chwili, kiedy jakiś szczegół w jego własnym ubraniu poruszył jakiś szczegół w jego pamięci, przez tarczę zmęczenia, ogólnej irytacji i smutku przebił się cień uśmiechu.
    - Wiem, patrz! – powiedział, a potem ustawił dłonie tak, jakby miał asekurować komodę ustawioną przed ich dwójką. – Bifask – wypowiedział jakby niepewnie, mając nadzieję, że nie pomylił się przy wypowiadaniu jakiejkolwiek głoski. Dopiero gdy w głowie poczuł już pewność, czar zdziałał skuteczniej. Zwykle w końcu nie wykorzystywano go zapewne do przenoszenia mebli, a lżejszych i mniejszych przedmiotów. Co jednak najważniejsze, komoda lewitowała już, a sam Sorsa starał się na ten moment dbać jedynie o to, by przedmiot nagle nie postanowił obrócić się o dziwny kąt. Udało się do tylko częściowo, bo wymęczony do granic możliwości umysł Untamo średnio radził sobie z orientacją w przestrzeni. Poobijane balustrady, zaliczone kilka niechcianych stopni i uderzenie w podłoże na spoczniku. Może powinien się wstydzić swoich ograniczonych na ten moment zdolności, jednak i tak robił to wszystko charytatywnie. Liczył się efekt, a nie sposób wykonania.
    W ten właśnie sposób mebel wylądował zaraz pod drzwiami ich budynku. Strumienie zimnego powietrza wdzierały się do korytarza, nim jeszcze Untamo zamknął doń drzwi, widząc skąpe ubranie Fenrissona.
    - Pewnie jest zaklęta – odpowiedział dopiero teraz. – Ja bym ją spalił… Albo przeniósł gdzieś dalej, gdzie nikomu nie będzie to przeszkadzało.


    Czar Bifask
    27 + 30 = 57 > 35 - powodzenie



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Untamo Sorsa' has done the following action : kości


    'k100' : 27
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Starał się nie patrzeć pod nogi, w obawie przed dostrzeżeniem błyszczących, czarnych pancerzy znikających pierzchliwie pomiędzy szparami skrzypiących desek podłogi. Właściwie starał się nie patrzeć nigdzie, zawiesić wzrok w przestrzeni, zamglony i nieobecny, jak wówczas, gdy jako dziecko siadał nieruchomo przy stole, ze spojrzeniem zakotwiczonym pomiędzy kartkami zeszytu, udając, że nie słyszy odgłosów rodzicielskiej kłótni, które rezonowały zza ściany, dźwięków mogących być pięścią zderzoną z kuchennym blatem, a mogących – myślał ponuro, znając animalistyczną gwałtowność ojca – matczyną głową zderzoną z pożółkłym tynkiem ściany. W przyszłości wiele razy żałował, że trwał wówczas bezczynnie, w stuporze wpatrzony w rozłożone przed nim ćwiczenia z algebry, cyfry zlewające się ze sobą, niemożliwe do odczytania; próbował racjonalizować tę małoduszną inercję – miał dziesięć lat, jak wiele mógł zdziałać wobec gniewu dorosłego mężczyzny?
    Przełknął ślinę, mimowolnie dostrzegając ciemnego karaczana, który wspinał się ochoczo po ramieniu Untamo, błyszczącymi drucikami czułków przesuwając po materiale jego koszuli, by w końcu spełznąć na dłoń; zacisnął palce mocniej na rogu kredensu, tak mocno, że knykcie prawie mu pobielały. Wbrew woli, nie potrafił oderwać wzroku od obmierzłego owada o drobnych, paciorkowatych oczach i nakłutych włoskami odnóżach, przyglądając się, jak ten poruszał się energicznie po ciele mężczyzny, w każdej chwili gotowy przemknąć po blacie mebla i wspiąć się po jego dłoni – mało nie wzdrygnął się odruchowo, niemal czując, jak ten wpełza pod szeroki rękaw bluzy i pnie się łapczywie po jego gołej skórze, wbiega za kołnierz, zsuwa wzdłuż kręgosłupa niczym chłodna, spazmatyczna fala dreszczy; był przekonany, że jeśli karakon zrobi jeszcze choćby jeden krok w jego stronę, nie zdoła dłużej przymusić palców do zaciskania się na komodzie i ta upadnie z hukiem na podłogę, przygniatając mu stopy swym twardym, kanciastym brzegiem. Niespodziewanie Sorsa zatrzymał się jednak, strzepując owada szybkim, gwałtownym ruchem, a Safír nie odważył się spojrzeć w miejsce, gdzie nieszczęsny, łuskowaty pancerzyk uderzył o drewniane panele.
    Zdziwił go brak płynnej wprawy w rzucanych przez inspektora zaklęciach – magia obserwowana z boku zawsze wydawała mu się rozczarowująco prosta, rodzeństwo zwykło posługiwać się nią zresztą z taką swobodą, jakby wystarczyło nauczyć się słów, by te artykułowały się w rzeczywistości z odpowiednim, z góry określonym skutkiem; pamiętał, jak klęczał w ogrodzie, przeczesując szczotką skołtunione futro starego, rodzinnego owczarka tylko po to, by Ragnar uporał się z nim za sprawą jednego czaru, pamiętał, jak matka co wieczór rozpalała nad sobą światło, które podążało za nią lśniącym, żółtym obłokiem, podczas gdy on musiał świecić sobie pod kołdrą nadpsutą, plastikową latarką, pamiętał, jak ojciec bez zawahania zmienił jego książkę w kamień, nieczuły i obojętny wobec rzewliwych, dziecięcych błagań (co jeśli nie potrafił jej odczarować?). Być może Untamo używał trudniejszych zaklęć, niż tamte błahe, zapamiętane przez niego firce? Być może z czasem część z nich odchodziła w zapomnienie? Być może to nerwy, stres, pogoda? Nie pytał, rozchybotana komoda zaległa bowiem w końcu na betonowym chodniku przed kamienicą, a on miał wobec mężczyzny dług wdzięczności. Zadygotał, gdy na klatkę schodową wdarł się silny podmuch zimnego, jesiennego powietrza.
    Czułbym się lepiej, wiedząc, że nie dostanie się już w niczyje ręce. – odparł w końcu, krzywiąc się lekko i przenosząc wzrok na oficera, mimo że w półmroku pomieszczenia nie był w stanie odczytać wyrazu jego twarzy. – Możemy ją spalić? Tak na chodniku…? – upewnił się i chociaż w tonie głosu wciąż przebrzmiewało wahanie, nie wydawał się już tak strapiony, jak jeszcze chwilę temu. Untamo był od niego niższy, mimo to musiał nachylić się lekko, by odnaleźć błysk jego spojrzenia. – Czy to legalne?
    Widzący
    Untamo Sorsa
    Untamo Sorsa
    https://midgard.forumpolish.com/t785-untamo-sorsa#3100https://midgard.forumpolish.com/t800-untamo-sorsa#3270https://midgard.forumpolish.com/t801-flo#3271https://midgard.forumpolish.com/f99-untamo-sorsa


    - Nie wiem czy to legalne, chyba nikt nie uwzględnił palenia komód w lokalnym prawie… – odpowiedział tylko, chociaż w głosie zadrżało zastanowienie. Może faktycznie nie powinien w ogóle proponować takiej możliwości, jednak była ona tym, co pierwsze przyszło mu do głowy, a co za tym szło – kierowanym typowo intuicyjnym, rzadko zawodnym myśleniem. Nie chciał jednak by ogień przeniósł się na pobliskie otoczenie, budynki… I o ile średnio musiał martwić się o podłoże, które zziębnięte i zawilgnięte w tym mało wyrozumiałym, mroźnym klimacie nie chciało nawet chłonąć ciepła, a co dopiero zajmować się ogniem, tak mury często nazbyt wręcz chętnie dawały polizać się płomieniom. W końcu o ile same ściany w znacznej mierze pozostawały murowane, tak belki stropowe, więźba czy niektóre elementy konstrukcyjne zawdzięczały wytrzymałość elastyczności drewna. Drewno, nawet odpowiednio zalakierowane, i tak nie lubiło się z ogniem.
    - Mam inny pomysł, przepraszam, że tak wolno dziś myślę… Ale jest już późno – a ja właśnie położyłem moją matkę we wieczny spoczynek. Nie dodał tego, ponieważ nie był mazgajem i lalusiem – był silnym mężczyzną, który właśnie pomagał innemu, równie silnemu mężczyźnie, który po prostu brzydził się karaluchami. Każdy miał swoje drobne słabości, jednak Untamo starał się oceniać ich głośno.
    Gdyby jednak musiał, na pewno stwierdziłby, że podejście to jest lepsze od takiego dajmy na to… Lenistwa w pracy. Lepiej nie lubić karaluchów niż olewać obowiązki. Nie było w tym wszystkim ani jednego punktu spójnego, a i właściwie nawet w głowie brzmiało to komicznie, jednak racjonalizowanie cudzych błędów na korzyść drugiej osoby było czymś, co leżało w naturze Untamo od dawna. Czasami nawet rozumiał dlaczego matka Klary mogła go zostawić. Czasami, pewnie w gorszych chwilach. Później oczywiście dochodził do wniosku, że była dwulicową jędzą, która nieobecnością zrobiła krzywdę swojej pierworodnej.
    - Rzadko używam tych czarów – tłumaczył się dalej, by być może wybielić się nieco we własnych oczach, jeszcze zanim coś możliwie mu nie pójdzie. Niektórych z tych zaklęć używał w końcu ostatni raz w szkole, kiedy to dopiero je poznał. To było czterdzieści lat temu. Naprawdę czasami coś mogło wypaść mu z głowy. – Smár – rzucił, dłonią dotykając komody w pełnej, wielce oddanej działaniu koncentracji. Kiedy przedmiot pomniejszył się pod wpływem zaklęcia i uderzył o bruk z łoskotem, wewnątrz miniaturowej już bo wysokiej może na dziesięć centymetrów komody, słychać było pękające pancerzyki gromadzących się w środku karaluchów. Te zgniatane nie piszczały, nie były w końcu przyjaznymi zwierzątkami, którym należałoby współczuć.
    O.
    Gdy pierwsze zaskoczenie minęło, Untamo próbował schylić się i podnieść mebel do ręki… A potem poczuł jego ciężar. Wciąż tak samo znaczący, jak wtedy, kiedy czarami sprowadzał ją po schodach, jakby przyzwyczajony już do niedziałającej wiecznie windy. Skoro nie mógł miotnąć przedmiotem byle gdzie i skazać go na gnicie pod śniegiem, który za kilka chwil miał zacząć leniwie opadać z nieba.
    Teraz już mogli to spalić. Ryzyko jakie płynęło ze spalenia małej kosteczki w końcu dało się zminimalizować trzymaniem jej z dala od murów. Mały rozmiar naturalnie ograniczał zagrożenie. Spojrzał na Safira, nim wydobył ze swoich dłoni czar przywołujący falę ognia. Spojrzeniem zasugerował mu, by ten odsunął się nieco na bok.
    Jeżeli w końcu kogoś miały spotkać konsekwencje za coś, co teoretycznie nie było określane w prawie jako bezprawne… To lepiej, by był to Untamo. W końcu Strażnikom czasami więcej mogło się upiec. Przez znajomości czy też po prostu przez swoją niby chlubną profesję.
    - Ignis – było ostatnim czarem jaki rzucił, starając się siłą woli ograniczyć jego pole działania. Niezbyt skutecznie, bo jakoś tak zupełnym przypadkiem osmolił również przestrzeń dookoła klocka, będącego niegdyś komodą. Nie mógł powstrzymać się od spojrzenia w górę, byle tylko ocenić, że nikt nie patrzy się na niego z okna.
    Oczywiście, że ktoś patrzył. I oceniał.
    Sorsa nie miał nawet siły się przekrzykiwać. Właściwie cieszył się, że karaluchy może i wydostawały się na zewnątrz, ze spalonej już drewnianej pułapki, jednak same zajmowały się płomieniem i pod jego wpływem powoli traciły swoją szybkość i rezon.
    Chyba się udało.



    I'm prepared for this
    I never shoot to miss

    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Powietrze na klatce schodowej było zimne i stęchłe, uderzając w wieżę tchawicy swą nieprzyjemną wilgocią, gdy odetchnął ciężko, spoglądając na Untamo – teraz, kiedy zarówno z umysłu, jak i z mieszkania wyplewione zostało plemię zrodzonych magią karaluchów, wyraźniej dostrzegał pogłębione bruzdy jego rysów, zmęczenie rysujące się ciemniejszymi półksiężycami pod okręgami rozszerzonych półmrokiem źrenic, wstęgi pobielałych włosów srebrzące się w bladym, pożółkłym świetle migocącej w korytarzu żarówki. Wyglądał starzej, niż go zapamiętał – twarz miał znużoną, szarą i przez chwilę zdawało mu się, że jeden policzek opadał nieznacznie, jakby jego właściciel miał zaraz zasnąć, westchnąć ciężko lub doznać łagodnego wylewu, gdy nic takiego się jednak nie wydarzyło, Safír sam poruszył się nerwowo, chwytając się dłońmi za ramiona w lichej próbie zatrzymania ciepła, które nawet z zarzuconą na kark bluzą uparcie nie chciało się go trzymać, pozostawiając na ciele dropiatość gęsiej skórki. Być może rzeczywiście pozwolił kłębkowi wyobraźni przesadnie się rozwinąć, być może rzeczywiście było już zwyczajnie za późno.
    Wprawdzie nie mógł go obwiniać – jakkolwiek uparcie próbował utwierdzać się w przekonaniu, że magiczne realia Midgardu pchnęły go porywczością swego wartkiego nurtu, wciąż istniało wiele spraw, w których pozostawał zupełnie bezradny, wyrugowany na margines społeczeństwa galdrów, od samego początku niechętnego wobec jego ułomności, traktującego obecność podobnych mu ludzi z niesmakiem przesączającym się spod ściągniętych brwi, czoła zaoranego zgorzkniałym lekceważeniem; niezależnie od tego, jak grubą opoką nieustępliwej dumy próbował się otaczać, w końcu musiał spojrzeć w twarz rzeczywistości, obelg rzucanych mu pod nogi, wulgarnych napisów na murowanych fasadach kamienic, klątw, którym w żaden sposób nie potrafił zaradzić, naiwny i bezbronny w obliczu bezbrzeżnej potęgi czarów.
    Aha… no tak. – odparł odruchowo, bardziej z chęci zagłuszenia przeciągłego wizgu roztańczonego na dworze wichru, niż z przeświadczenia, że Sorsa oczekiwał od niego tej odpowiedzi, którą mógłby skroplić w pojedynczym skinieniu głową, lakonicznym odruchu na wyjaśnienia, jakich w gruncie rzeczy nie powinien nawet od niego wymagać. Drzwi wejściowe uchyliły się tymczasem z cichym skrzypieniem, wpuszczając do środka chłód listopadowej nocy, silny podmuch wiatru, sięgający swymi mackami pod cienki materiał okrycia, sprawiając, że zadygotał, kiedy wyszedł na zewnątrz w ślad za starszym sąsiadem, opierając się ostrożnie o framugę, która ugięła się z cichym jękiem, najwyraźniej nie tak stabilna, za jaką ją posądził. Słowa zaklęcia zabrzmiały obco, przerywając ciemną melasę milczenia, z wprawą objęły jednak drewno rozklekotanej komody, która zakołysała się na swych rustykalnych nogach, przez krótką chwilę, zanim zmniejszyła się do wielkości niedużego pudełka, przypominając mu żywe zwierzę – w pewnym aspekcie wyobraźnia nie odbiegała zresztą tak daleko od prawdy, uwięzione w środku karaczany zdawały się bowiem zupełnie bezsilne wobec tragedii, jaka ich spotkała, nagłej mocy zaklęcia, rozgniatającego na miazgę ich czarne, lśniące pancerzyki.
    Płomień kolejnej inkantacji zalśnił jasno w ciemności, odbijając się złotą flarą w ciemnym zwierciadle jego spojrzenia, rzucając na pobladłą twarz charakterystyczny cień błyskowego światła. Drewno mebla spopielało czarnym, pożerającym wnętrzności konturem, on zbliżył się tymczasem o krok do przodu, przez moment znów czując się jak dziecko – czternastoletni chłopak rozpalający prowizoryczne ognisko na tyłach szkoły, przeskakujący nad podrygującymi językami płomieni, które smagały groźnie nogawki sztruksowych spodni.
    Zdaje się, że mam u ciebie ogromny dług wdzięczności. – odrzekł w końcu, uśmiechając się serdecznie i zmuszając się, by oderwać wzrok od płonącej na chodniku komody, przypominającej teraz raczej drewnianą szkatułkę, niż pełnowymiarowy mebel. Słyszał co prawda, że karaluchy potrafią przeżyć znacznie więcej, niż ludzie, odporne na trutki i wygłodzenie, przez kilka tygodni zdolne przemierzać skrzypiące deski paneli z odciętą głową, ale nie chciał teraz o tym myśleć, nie w kontekście wspięcia się z powrotem po kamiennych schodach budynku i wejścia do mieszkania, które jeszcze kilka minut temu tonęło w morzu owadzich tułowi; ostudzone ulgą zmęczenie uciążliwie ściągało kotary powiek, mimo to był pewien, że mnie zmruży dzisiaj oka, wciąż toczony obawą, że któryś karaczan mógł skryć się we wgłębieniu sofy lub pod ruchomymi deskami podłogi, niedotknięty przez całopalenie. – Przepraszam, rzeczywiście jest już strasznie późno. – zreflektował nareszcie, wycofując się z powrotem ku głuchemu wnętrzu klatki schodowej. – Mam nadzieję, że nie musisz wstawać jutro rano do pracy. – blady uśmiech rzeczywistej skruchy, zanim nie przystanął przed jego drzwiami, skłaniając się do pożegnania – nieważne jak długo by zwlekał, musiał w końcu wrócić do mieszkania, rozejrzeć się uważnie i stwierdzić, że nie dostrzegał na podłodze już ani jednego insekta.

    Safír i Untamo z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.