Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    07.03.2001 – Sypialnia – S. Fenrisson & L. Nørgaard

    2 posters
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    7.03.2001


    Las nigdy o nim nie zapomniał — miał oczy, wielkie i ciemnozielone, i wypatrywał nimi jego sylwetki, od kiedy wydostał się z niego ostatni raz. Teraz było zimno, zawsze było zimno, a drzewa poruszały się niespokojnie, raz po raz odsłaniając prześwistujące spomiędzy ogołoconych konarów nocne niebo, wiszący wśród antracytowych chmur księżyc, okrągły niczym błyszczące, rybie oko. Lasse słyszał przyspieszone uderzenia swojego serca tak donośnie, jakby nie pojedynczy organ, a całe jego ciało biło jednym, bębniącym rytmem. Gdzieś w połowie swojej ucieczki zapomniał, czy jest człowiekiem, czy zwierzęciem — składał się z rozrzedzonych oddechów i strachu, kończyny miał niezdarne jak młoda sarna, a słuch wytężony jak zając; bez względu na to, czym był, miał w sobie wystarczające dużo krwi, by — tak jak każda podobna mu ofiara — nadal bać się śmierci. Coś czaiło się w ciemności, czyjeś rozjaśnione ślepia nadal wyglądały na niego spomiędzy oszronionych krzewów — coś dostrzegło jego słabość i postanowiło urwać mu łeb. Łamane gałęzie zajęczały żałośnie wśród leśnej ciszy, wraz z nimi ponad ziemią uniosło się jego skomlenie, podrygi żałosnego płaczu siłą przeżerającego się przez zaciśnięte gardło. To był ten moment opowieści, przed którym nie można było już uciec — znajdywał się już zbyt blisko tylnej okładki i zbyt daleko domu. Jego szloch rozbijał się w tej pustce, odpychał od drzew, wzlatywał ku górze, gdzieś w gwiazdy, których imiona nadal pamiętał; jego szloch był błaganiem o litość, ale zwierzęta nie rozumieją przecież podobnych próśb — ani zwierzęta, ni bestie. To, co wyszło z ciemności, nie było wilkiem, nie było też człowiekiem, miało jednak szczękę pełną zębów i podniebienie tak czarne, że zlewało się z nocą. Las zawsze o nim pamiętał, bo lasy od tego właśnie są — drzewa noszą w sobie tysiące śmierci i narodzin, ściółka pożera ropiejące ciała, a gdy przychodzi zima, las zamienia się w wielki grobowiec pełen drewnianych kości pozbawionych liści. Być może gdyby błagał o litość i krzyczał w rozpaczy trochę mniej, sam także mógłby stać się jednym z tych szkieletów. To przykre — matka opowiadała mu czasem baśń, w której przerażone duchy w panice nigdy nie znajdują ujścia z ciała.
    To nie byłą pierwsza taka wizja. Teraz umierał z otwartymi oczami, krwawiąc z rozszarpanego gardła i czuł, jak przestaje oddychać, choć łzy nadal spływały po odrętwiałych policzkach, a on myślał tylko o tym, że chciałby obudzić się w swoim dziecięcym pokoju, z matczynym psem wtulonym w jego bok i z odgłosami przyjęcia przeciskającego się przez szparę pod jego drzwiami — niski śmiech ojca, ostry akcent matki, wszystko zagłuszone fortepianem. Ta tragedia mogła być tylko snem, sen ten jednak nie pozwalał mu otworzyć oczu. W wizji noc bladła, księżyc znikał, a bestia nad nim zmieniała kształt. Teraz znowu była piękna, choć zielone oczy miała otwarte szeroko z przerażenia. A On już nie żył, więc nie mógł wiedzieć, mógł się tylko domyślać, ze gdy padała na kolana i przyciskała roztrzęsione dłonie do rozcięcia, które niegdyś było jego szyją, powtarzała jego imię w kółko i w kółko, aż w końcu wszystkie pięć liter straciło znaczenie. Jego imię zresztą nigdy nie było pełne, już w dniu swoich narodzin został skrótem. Miało to być może sens — nazwano go zdrobnieniem, bo małe stworzenia łatwiej było wyobrazić sobie w środku ciemnego lasu.
    Nabrał powietrza zbyt gwałtownie i pewien był, że się dusi. Nawet jeżeli nie umarł we śnie, nadal mógł zginąć po przebudzeniu. Gdy otworzył oczy, siedział już na materacu, a pokój wokół zamykał się nad nim miękkim, granatowym półmrokiem. Za oknem spało miasto, a łuna pojedynczej latarni rzucała złotawe światło na drewnianą podłogę. Uniósł dłoń i przycisnął ją do odkrytej skóry na piersi, nie był jednak w stanie znaleźć bicia własnego serca. Świat nadal wirował, ale sypialnia była znajoma, znajome były uchylone drzwi i widok zatopiony w nocy ponad parapetem. Nic ci nie grozi, przed niczym nie uciekasz —  powtarzał sobie w duchu niczym mantrę; nic ci nie grozi, przyszłość jeszcze nie istnieje, a jednak nie potrafił opanować drgawek ni skleić w całość porozdzieranego oddechu. Siedział na łóżku, w spokojnej ciszy, obok niego spał mężczyzna, którego kochał, miał na palcu srebrną obrączkę, a za horyzontem znów czaiła się wiosna — a jednak nawet teraz, nawet w tym względnym bezpieczeństwie, czuł się jak małe zwierze wpatrujące się w rozpaczy, otwierającym się przed jego oczami szczękom. Przesunął palce wyżej, aż do szyi i syknął z bólu. Nie było rozlewu krwi, jednak podłużny ślad wyśnionej śmierci przypominał świeże zadrapanie.
    Dopiero wtedy poczuł ruch zaraz obok, ciche stęknięcie materaca i ciepło oddechu. Obrócił lekko głowę, by spojrzeć na Safíra — miał oczy zaszklone sennością i lekko zaróżowione policzki; był cały piękny, miękki i łagodny, jego skóra była ciepła, gdy się przebudzał, włosy miał zmierzwione i Lasse zawsze lgnął wtedy do niego, zaplatając ramiona na jego karku, jakby bał się, iż coś mogłoby zakraść się w nogi łóżka i wykraść mu jego miłość. Teraz, drżąc ze strachu tak blisko niego, nie mógł przestać myśleć o tym, jak za nim tęskni. Po śmierci Silje przyszły wizje, a wraz z wizjami lęk, nad którym nie potrafił panować, bo ten pęczniał i pełzał w nim jak nabrzmiały pasożyt. Próbował wymiotować, próbował pluć nim do łazienkowej umywalki, ten jednak pozostawał tak samo głośny i tak samo uporczywy, morderczy niemal, bo Lasse tracił powoli rozum, a gdy tracił rozum, zapominał jak jeść i jak oddychać. Patrzył Safírowi w oczy i wiedział doskonale — nigdy nie był potworem i nigdy nim nie będzie, warg który zadomowił się gdzieś w jego tkankach, jest jedynie objawem choroby, który budzi się raz w miesiącu, a on go kocha, tak naprawdę i tak szczerze, czasem przez sen wtula twarz w jego szyję i stale pomaga innym bandażować te same rany, nawet kiedy krwawią mu już dłonie. Lasse był przekonany, iż jeżeli istniał na świecie człowiek, który z bestią nigdy nie mógł mieć niczego wspólnego, tym człowiekiem był Safír. Więc dlaczego się bał? Wizje były takie jaskrawe, lecz to nigdy nie musiał być on. Dlaczego się bał, skoro do tej pory jego dłonie były jedynymi, którym pozwalał dotykać swoich blizn? Czasem zamykał się w ciemnej łazience i płakał. Nie miało znaczenia to, w co wierzył — gdy jego koszmary wydostawały się z niego przez gardło, zostawiały w nim jakiś mały, jadowity kawałek strachu, który pozostawał w nim, tak samo nieruchomy, gdy otwierał oczy.
    To-o nic, nic ta-akiego — wydukał słabo, czując jak plecy drętwieją mu ze wstydu. Czuł się głupi, słaby i winny. Nie było na świecie nikogo i niczego, czego pragnął tak bardzo jak pragnął Safíra, jego uwagi i jego miłości, od kiedy jednak wróciły wizje, w jego towarzystwie przypominał zlęknionego zająca pokracznie udającego wilka. Uśmiechał się i mówił mu, że czuje się coraz lepiej, powtarzał mu, że go kocha i że nie ma się o co martwić, a potem sztywniał, gdy stali zbyt blisko siebie, zasypiał na brzegu łóżka i wzdrygał się w krótkim przebłysku paniki, gdy lekko dotykał jego ramienia. Bał się, że wizje nigdy się nie skończą, a Safír pewnego dnia odejdzie — jak długo można być z kimś, kogo nie można dotknąć? Co ważniejsze — jak długo można być z kimś, kto nocami śni o własnej śmierci? — Po prostu się stre-esuję, rozumiesz, mam... bardzo głupie koszmary. — Uśmiechnął się do niego słabo, mnąc w roztrzęsionych dłoniach jasną pościel. Nie rozumiał, jak mógł się go bać. Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że można obawiać się kogoś, kogo się kocha. — Ostatnio nie idzie mi najlepiej na uczelni i... chyba z tego stresu śni mi się, że mnie wyrzucają — opowiadał chwiejnie. Czul, jak wbrew jego chęciom, ciało kuliło się coraz bardziej — podciągał kolana pod brodę i pochylał karki, tak jakby pragnął zajmować jak najmniej miejsca. — Przepraszam, Saf... — szept był kruchy, niemal zagłuszony kolejnymi oddechami. — Nie wiem co się ze mną dzieje...


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Księżyc powoli wypełniał się srebrzystą masą, pęczniejąc na tle atramentowego nieba – stawał się coraz większy, a wtedy przypominał ogromne oko, wyglądające przez zaokrąglony wizjer firmamentu; pełnia miała spojrzenie pozbawione źrenic, on wciąż czuł się jednak, jakby odnajdywała go wzrokiem, choćby przykucnął pod parapetem i naciągnął kołdrę na głowę, próbując ukryć się przed własnym przeznaczeniem. Nie mógł spać – coraz częściej bał się własnego ciała i uporczywie przesuwał językiem wzdłuż zębów, jakby spodziewał się, że te w każdej chwili mogłyby zaostrzyć się drapieżną żądzą, dziąsła skrwawić pod naciskiem wyrzynających się kłów, oddech pogłębić się w zwierzęcym gardle – lecz kiedy w końcu zamykał oczy, śnił mu się własny gniew; w koszmarach instynkt okazywał się silniejszy niż jego wola, żebra pękały pod naciskiem sobaczych szczęk, a żołądek kurczył się nieprzepartym uczuciem głodu, oskomą, której nie potrafił zignorować, bo czuł się, jakby uczucie pożerało go od środka – budził się z czołem mokrym od potu i krwią dudniącą głęboko w uchu wewnętrznym, a potem wymiotował na klęczkach w jasnej, eleganckiej łazience Lassego, próbując wypłukać z języka fantomowy posmak krwi i ostudzić pod bieżącą wodą własne sumienie. Nigdy nie powiedział nikomu o nocy, gdy jego świadomość wysunęła się spod wilczej czaszki – zakrztusił się własnym człowieczeństwem, wywróconym wraz ze źrenicami w głąb oczodołów i poczuł jak skurcz, którym przymuszał szczęki do złagodzonej pokory, rozluźnił się w gałęzi żuchwy, po czym puścił zupełnie, sprawiając, że coś zarwało się w jego wnętrzu. Kiedy odzyskał przytomność, kości wciąż łamały mu się jeszcze pod skórą, promieniując bólem przez wygięte plecy, lecz najsilniej odczuwał zastygłą na ustach wilgoć i ciężki, metaliczny posmak na podniebiu, jakby cały przełyk zasechł mu krwią – dopiero kiedy oblizał wargi i spojrzał na dłonie, brudne od rdzewiejącej pod paznokciami juchy, poczuł, jak przerażenie w torsjach podchodzi mu do gardła; godzinę później znalazł pomiędzy drzewami sarnę z oderwanym od grzbietu combrem, gdzie między płatami rozszarpanego mięsa prześwitywały białe stalagmity kręgów – klęczał na ziemi, opierając skroń o zwierzęcą szyję, w miejscu, gdzie tętno zatrzymało się płytko pod skórą i płakał, dopóki futro pod jego policzkiem nie stało się wilgotne i miękkie od łez. Czasem budził się z głową wspartą o Lassego w ten sam sposób i przez chwilę wydawało mu się, że jego pierś również nie poruszała się pod wpływem oddechu, lecz kiedy podnosił się nerwowo, przyjaciel spoglądał na niego sennym wzrokiem i uśmiechał się spolegliwie, nieświadomy, że układał swoje serce w pysku zwierzęcia, które miało czterdzieści dwa zęby i każdy z nich był dość osty, by rozedrzeć miękką tkankę osierdzia.
    Odkąd pazury rozpłatały jego ciało wzdłuż żeber, czuł się uwięziony w atawizmie własnego życia – wydawało mu się, że gniew częściej urastał mu do gardła, zaciskając się pętlą wokół grdyki, a dźwięki i zapachy, odbierane przez rozjątrzone zmysły, nie mieściły się pod czaszką i napierały na skronie tak mocno, że niekiedy musiał usiąść w kącie łazienki i zakryć rękami uszy, dopóki słyszał w nich jedynie bicie własnego serca; czasem nalewał wodę pod próg wanny i zanurzał głowę pod mętną taflą, gdzie hałas przechodził w jednoznaczny szum, odległy i wytłumiony – Lasse zaciskał wtedy dłoń na jego ramieniu, a jego atramentowe oczy stawały się jasne i zaniepokojone. Coraz gorzej znosił krzyk, lecz cisza, która w ciągu ostatnich kilku dni wyścieliła wnętrze ich życia, była jeszcze gorsza – mrowiła pod skórą i przeciągała ścieg na wskroś rozmiękłego serca, aż całe było w ciasnych splotach, drobnych dziurkach w miejscach, gdzie przeszyła je igła. Lasse coraz rzadziej patrzył mu w oczy, spał na samym brzegu materaca i płakał, kiedy myślał, że nikt go nie słyszał, ale zwierzęce zmysły znały melodyczny dźwięk rozpaczy i odnajdywały go nawet przez szum odkręconej wody; wciąż powtarzał, że go kocha, lecz głos miał osłabły i cichy, a kiedy zeszłego wieczoru usiadł obok niego na fotelu, w głowie huczało mu jedynie przyspieszone tętno, biegnące nerwowo wokół serca jak spłoszone zwierzę – wyczuwał jego strach, więc coraz częściej przyglądał się swoim dłoniom, przesuwał językiem po zębach i przyglądał się sobie w lustrze, jakby spodziewał się, że tęczówki wypełnią się szkarłatem, a on nie będzie potrafił rozpoznać się we własnym obliczu. Wyzwoleni krzyczeli za nim wyzwiska, które sprawiały, że miał ochotę ukryć się we własnej skórze, podciągnąć nogi pod brodę i chwycić się żeber jak prętów zimnego kaloryfera, tym razem nie próbował jednak uciekać – był potworem, więc pozwalał, by traktowano go jak potwora, chciał, żeby ktoś zabił w nim zwierzę, którego nie potrafił udusić własnymi rękami, więc kiedy jeden z demonstrujących chwycił go za ramię i przewrócił na chodnik, nie próbował nawet krzyczeć, skulił się tylko pod ciężarem wbijającej mu się między kości podeszwy i leżał na opustoszałej ulicy jeszcze przez chwilę po tym, jak napastnik zniknął, aż oczy nie przeszkliły mu się łzami. Podświadomie szukał cudzego gniewu, bo ojcowskie pięści były jedynym rodzajem kary, jaki znał – jedynym, który zawsze działał.
    Dziś sen znów miał płytki i niespokojny, choć pozbawiony snów – czuł się, jakby unosił się pod samą powierzchnią wody, lecz nie mógł złapać powietrza; wyciągał dłoń w kierunku jasnej tafli, jawa ledwie muskała jednak jego palce, kiedy coś znów oplatało mu się wokół kostki i ciągnęło w dół, w ciemne gardło abysalu. Powieki drżały mu lekko, a oddech zasychał na podniebieniu – tuż przed przebudzeniem czuł, jak pęka mu potylica.
    Lasse? – głos wciąż miał słaby i niewyraźny, w gardle narastała mu jednak lepka pecyna strachu, serce przyspieszało w ciasnym okuciu żeber – wyciągnął dłoń, jakby chciał ucisnąć go za ramię, lecz zawiesił rękę wpół odległości, odruchowo spodziewając się, że spod paznokci mogłyby wyrosnąć mu zwierzęce pazury, że gdyby objął go wokół piersi, mógłby przypadkiem zdusić go we własnych ramionach. Lasse uśmiechnął się lekko, ale jego oczy lśniły niewyraźnie w ciemności, a palce drżały, zaciśnięte kurczowo wokół pościeli; bał się jego strachu, bo nie wiedział, jak mu pomóc, bał się, bo pod powiekami coraz częściej widział Rasmusa, przerażonego otaczającą go rzeczywistością, bał się, bo myślał, że go straci – za każdym razem, kiedy spoglądał w lustro, najpierw widział zwierzę, a dopiero później człowieka. – Chcesz żebym zapalił światło? – podniósł się ostrożnie, przysiadając na brzegu materaca, ukrywając dłonie w wymiętej fałdzie pościeli. – Nie przepraszaj. – zabrzmiał głucho i niewyraźnie, jakby gardło miał zlepione wilgocią – chciał go objąć, lecz w końcu wyciągnął tylko dłoń, delikatnie uciskając palcami jego ramię, jakby próbował dać znać o swojej obecności. – Możesz mi powiedzieć… jeśli coś się dzieje – zaczął powoli, nieświadomy tego, jak niepewnie brzmiał – zawsze chciał być dobrym człowiekiem i płakał, ilekroć przez fizjonomię przezierał mu gniew, lecz bycie złym nie oznaczało jedynie gniewu, również egoizm, z jakim próbował uparcie zatrzymać go przy sobie. – Martwię się. – przełknął ślinę, a wraz z nią fragment swojego strachu, cienki i zakrzywiony jak rybia ość. – Mogę napisać do Camilli... powiedzieć jej, że źle się czujesz – zaproponował, skurcz, który wcześniej chwycił go w żołądku, pogłębił się jednak, skręcając się ciasnym splotem wokół mostka.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Wolałby być potworem. Gdy zdejmował ubrania i stawał przed długim, łazienkowym lustrem, widział, jak znika — jego skóra stawała się przezroczysta, cienka jak tiulowy welon, spod którego wyglądały zazębienia porcelanowych kości i chabrowe wstęgi żył; jego serce niczym garść czerwonego pluszu, zbyt lekkie, by własnymi siłami utrzymać się pod osierdziem (być może dlatego właśnie, ktoś stale musiał wbijać w nie palce, wciskając je miedzy jego żebra). Wolałby być potworem, lecz codziennie budził się w ciele ofiary — ciele złożonym z kruchych materiałów i delikatnych ściegów, ze stelażu pełnego szkła i chińskich filiżanek, z krwi, której blizej było do wodnistego, czereśniowego wina, przelewanego przez pęknięcia kieliszków i beztrosko wylewanego na obrusy. Gdy był młodszy, nocami zaciskał szczękę i próbował wyobrazić sobie, że z dziąseł wyrastają mu zwierzęce zęby, zaostrzone kły, które widywał na rodzinnych portretach — jakaś cząstka jego istnienia, która mogłaby rozrywać gardła. Był tylko chłopcem; stawał przed lustrem i znikał na własnych oczach; zajmował coraz mniej miejsca, mimo iż stale rozpychał się łokciami, wbijając je bezczelnie w cudze podbrzusza; był ofiarą bez ostrych zębów, choć gdy nad ranem Safír wysuwał się z ciepła jego łóżka, skórę miał nakrapianą śladami łapczywych ugryzień; co noc śnił o swojej śmierci, a przecież od lat widywał tylko cudze tragedie. W tamtym lesie znów odliczał sekundy między kolejnymi uderzeniami serca, a potwór, którym nigdy nie potrafił być, stał nad nim, wielki jak bóg, z głową na wysokości okrągłego oka księżyca. Przecież mnie kochasz — szeptał czasem ponad jego twarzą, gdy pazury rozrywały cienką skórę na piersi, a skurczone serce wypadało spomiędzy żeber prosto na biały śnieg; przecież mnie kochasz — powtarzał w jego ucho i pochylał się, by objąć go ramionami i wsunąć głowę w zagłębienie ponad zakrwawionym barkiem. Cóż za szkoda, iż poza naszymi snami nikt nie mój nam, co oznacza ten rodzaj miłości — gdy kochasz kogoś, kto może pochwycić twoją głowę w otwartą paszczę, sam uczysz się potulnie wsuwać ją pomiędzy szczęki i wzdychać miękko, gdy kły rozrywają skórę; uczysz się winy za własne pragnienie, tak jak dzieci uczą się bólu sparzonych palców i poobijanych kolan. Uczysz się umierać. W swoich snach, w lesie i przed łazienkowym lustrem. Uczysz się być ofiarą, nawet wtedy, gdy drapieżnika nie ma w zasięgu wzroku.
    Z początku nie zauważył, że się wybudza — codzienne życie coraz częściej przypominało koszmar, a on kładł czasem głowę na poduszce niepewny tego, kiedy zamknął oczy i kiedy będzie mógł znów je otworzyć. Sypialnia była tak samo ciasna i tak samo ciemna jak zwykle, choć w jej kątach nadal lśniły pojedyncze cekiny nocnych gwiazd, a drewniana podłoga z trudem wychylała się spomiędzy topniejącego śniegu; w sękach parkietu tkwiły ciemne ślady krwi — jego krwi bądź krwi zwierzęcia, którym był tej nocy. Łóżko było jednak ciepłe, pościel miękka pod jego palcami; nieopodal oddech Safíra wciąż wybrzmiewał ściszonym, sennym rytmem, który Lasse zwykł powtarzać, gdy kładli się obok siebie, zupełnie jakby wierzył, że wraz z tym samym tempem oddechu przyjdą te same sny. Wtedy być może wiedziałby w końcu, czy jego śmierć była jednostronna i czy Safír czuł czasem jego posokę na podniebieniu; czy smakowała jak wino czereśniowe, czy może jak oddanie, które tak chętnie wsuwał mu między zęby — metalicznie jak rozerwane osierdzie i ciężkie, męskie perfumy. Gdyby obaj przyznali się do tego koszmaru, mogliby w końcu pozwolić mu spać ze sobą w jednym łóżku, miast omijać wzrokiem jego obecność, jego niewygodną, krwawą masę kłębiącą się w ciemnych zwieńczeniach mijanych ulic i an korytarzach, na których wymieniali miedzy sobą pośpieszne, pożegnalne pocałunki; mogliby przestać udawać, że ich miłość ma bezustannie te same miękkie palce i łagodnie spiłowane kły.
    Kiwnął delikatnie głową, gdy spytał go o światło, lecz gdy nocna lampka zmąciła nocną ciemność słabym, ciepłym światłem, musiał na kilka sekund zacisnąć powieki, nieprzyjemnie wytrącony z równowagi widokiem sypialni bez bestii, bez drzew i bez zwilgotniałych plam topniejącego śniegu. Rzeczywistość pachniała proszkiem do prania i widmem papierosowego dymu wgryzionego w pożółkłą tapetę, brzmiała niskim, spokojnym głosem Safíra, w którym pojedyncze akordy strachu podrygiwały jak drobne igły porannego mrozu. Lęk, który pozostawił po sobie proroczy sen, tracił swoje jaskrawe barwy, stawał się przyziemny i otępiały, a Lasse słyszał cichnący akord własnej paniki, gdy uderzenia serca powoli wracały do swojego normalnego rytmu. Przełknął ślinę, a czerwone zadrapanie rozciągnięte w poprzek jego grdyki zapiekło osobliwym, zaostrzonym bólem. Jego ciało drżało lekko, naga skóra pozbawiona okrycia i bliskiego dotyku pokryła się drobnymi wzniesieniami gęsiej skórki. Słuchał ściszonych słów, uspokajających zapewnień i kruchych pytań, wszystkich tych nie przepraszaj, martwię się o ciebie, [i/]mam napisać do Camilli?[/i] - zagryzał wnętrze policzka, zaciskał palce mocniej na zgniecionej pościeli — słuchał jego głosu i znowu chciał krzyczeć, nagle okrutnie wściekły, zły na jego spolegliwy ton, na pojedynczy uścisk palców na ramieniu. Przypomniał sobie sposób, w jaki zacisnął się jego żołądek tamtego wieczoru, gdy poprosił, by uderzył go w twarz — tkliwość tamtych pocałunków, jego westchniecie przeciągnięte ponad ich głowami, rozchylone wargi Safíra, gdy odsuwał się od niego lekko, przyglądając mu się rozjaśnionymi zdumieniem oczami. Był więc zły, bo nie potrafił przestać być ofiarą, bo bał się wilków schowanych w mroku lasu, bo trząsł się pod dotykiem jego dłoni, choć nocami śnił o tym jak ciepłe były, gdy dotykały jego bioder; był zły, bo pomimo strachu nadal chciał, by Safír objął go ramionami i zacisnął palce wokół zadrapania na jego szyi. Nawet teraz, czując jeszcze lepką pozostałość swojej krwi w gardle, nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca poza jego uściskiem.
    Chcesz się mnie pozbyć? Tak szybko? Myślałem, że tym razem pozwolisz mi zostać przynajmniej do rana — rzucił oschle, choć jego głos nadal brzmiał mizernie, a mięśnie drżały w krótkich spazmach. Wstydził się swoich nerwów i swojego niesprawiedliwego okrucieństwa, swojej zarumienionej twarzy i zmierzwionych włosów, całego obrazu swojej słabości okrytej jedynie w połowie zmiętą w dłoniach pościelą. Bał się obrócić zaszklone oczy w jego kierunku, nie strącił jednak jego dłoni, choć czuł, że pod tym nieznacznym dotykiem jego ciało nadal trzęsie się w pozostałościach sennej paniki. Milczenie między nim wciąż pęczniało, dziwnie niewygodne, wypełniające powietrze kwaśnym zapachem narastającego popłochu, wszystkich tych paskudnych niedopowiedzeń, które ostatnie dni trzymali pod językami i wpychali pod poduszki w nadziei, że nie będą dusić ich nocami. Gdy w końcu uniósł głowę, by na niego spojrzeć, jego twarz wykrzywiła się subtelnie niemym, przepraszającym grymasem — oczy miał szeroko otwarte, wargi lekko rozchylone, a pomiędzy ściągniętymi delikatnie brwiami pojawiła się niewielkie, pionowa zmarszczka. — Safír, to nie tak... — odezwał się w końcu, nieco ciszej, a jego imię zabrzmiało miękko w tej przejmującej ciszy, jakby było jedynym słowem zdolnym nieść jakiekolwiek pocieszenie. Przyglądał mu się jeszcze kilka sekund, choć skrucha powoli zamieniała się w senny smutek. Nie wiedział, w którym momencie osunął się na plecy, lecz kiedy jego głowa dotknęła już poduszki, wyciągnął rękę, by chwycić jego dłoń. Znów poczuł, jak dławi go niepokój, mimo że skóra Safíra pod jego opuszkami była gładka i ciepła, pozbawiona wszelkich oznak niebezpieczeństwa. — Znowu mam koszmary — szeptał, przesuwając jego palcami wzdłuż swojego brzucha, pionowego wgłębienia pośrodku klatki piersiowej, aż do szyi, do pąsowej linii zadrapania, które wciąć piekło wspomnieniem koszmaru. I choć dotyk pozostawał pod jego kontrolą, a cały czarnego lasu dawno się roztopił, jego mięśnie wciąż drżały lekko, jakby w każdej chwili mógł znów usłyszeć trzask łamanych żeber. — Wszystkie są makabryczne. — Przycisnął jego dłoń do swojego gardła, zamknął oczy. — Pamiętasz, jak powiedziałem ci, że pozwoliłbym ci się pożreć, gdybyś tylko miał ostrzejsze zęby? — Nabrał powietrza w płuca i poczuł, jak wraz z nim jego serce wzdryga się pojedynczym spazmem paniki. — Ostatnio wciąż śni mi się, że ci pozwalam. Krzyczę i krwawię, ale w końcu ci pozwalam...


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Kiedy pierwszy raz przyśnił mu się własny gniew, nie potrafił spojrzeć mu w oczy – w koszmarach miał ślepia pociemniałe szkarłatem, a zamiast pocałunku składał na jego ciele ostre kły; pragnął jedynie objąć go wokół piersi, ale Lasse łamał się pod jego ciężarem jak zeschnięta gałąź, krępe kostki nadgarstków rozsypywały wewnątrz ciepłych dłoni, łopatki rozkładały wzdłuż ciała jak skrzydła, kark pękał w miejscu, gdzie złożył usta na jego szyi – gryzł, dopóki dziąseł nie miał oblepionych skórą, a z języka, wraz ze śliną, nie spływała mu krew, by w końcu pochylić się nad swoim okrucieństwem jak nad lustrzanym odbiciem, przesunąć palcami po jego fizjonomii, zrozumieć ciasny układ mięśni, zapamiętać spojrzenie, które zawsze przywodziło mu na myśl ojca, gniew równie destrukcyjny co zwierzęce szczęki. Sądził wtedy jeszcze, że mógłby obłaskawić swoje przekleństwo – ułożyć je pod żebrami, przygładzić zmierzwioną sierść i zamknąć pysk w miękkich dłoniach – ze snu wybudził się jednak z naiwnością ciążącą mu na żołądku, mdłą i niestrawną, podchodzącą do gardła wraz z żółcią wypowiadanych kłamstw, wraz z nadzieją, że ktoś mógłby jeszcze go pokochać; zwymiotował, zanim zdążył wyplątać ramiona z pościeli i ponownie, gdy pierwszy list od Lassego osunął się wzdłuż okna – przez kolejne dni koperty zbierały się na parapecie, lecz nie był w stanie otworzyć żadnej z nich, bo drżał za każdym razem, kiedy brał je do ręki, a żołądek zaciskał mu się w nadbrzuszu jak pięść, bolesny od wyrzutów i poczucia winy. Próbował przekonywać się we własnej słabości, więc posłusznie kładł się na kamieniu, pozwalając, by złożono go w ofierze bogom o lubieżnych apetytach, przegryzał skórę na własnych ramionach i wodził szorstkie, męskie dłonie, aby zacisnęły się mocno wokół jego gardła, nawet wtedy – z brzuchem obolałym od sińców, które zakradały się pod powierzchnię zdradliwą purpurą – czuł jednak pod językiem ostry zarys kłów, więc zrzynał je przed lustrem, dopóki dziąsła nie broczyły mu krwią; mógł kiwać głową i spuszczać wzrok, mógł zgadzać się i stale ulegać, mógł ukrywać się i milczeć – wciąż pozostawał jednak drapieżnikiem, a Lasse drżał przed nim jak wszystkie smukłe, leśne zwierzęta, które nie podnosiły nawet wzroku, zanim zaczynały uciekać.
    Światło wyściełało powoli wnętrze sypialni, wygładzając rysy i wkradając się w zaciemnione fałdy pościeli, on przyglądał się tymczasem bladej twarzy przyjaciela, kroplom potu na wilgotnym czole i oczom ciemnym jak atrament – niegdyś wydawało mu się, że mógłby zanurzyć się w nich po szyję, teraz sprawiały jednak wrażenie płytkich i zgęstniałych; przypominały miejsce, z którego nie wypływa się już na powierzchnię. Zrobiło mu się niedobrze – ciemność okrywała go jak gruba kołdra z gęsiego pierza, w świetle wszystko wydawało się tymczasem surowe i przejrzyste w sposób, jak przejrzysta może być skóra, pod którą widać sploty chabrowych żył; miał ochotę zamknąć oczy, lecz nie potrafił odwrócić wzroku, bo Lasse patrzył na niego tak samo, co kiedy mówił uderz mnie w twarz, a usta miał zaciśnięte w płaską linię, jakby cała jego determinacja znajdowała się za zębami. Drżał, a on wyczuwał jego drżenie pod własną skórą, nerwowe dudnienie serca uwięzione głęboko w uchu wewnętrznym – pomyślał, że zmysły obezwładniały go również w ten sposób; zapomniał już, jak brzmiała cisza.
    Nie mów tak – odparł z żalem, głos ucichł mu jednak wyraźnie, przewiązany supłem w sklepieniu gardła – jego oczy stały się ciepłe i wilgotne, więc odwrócił wzrok i przez chwilę oboje na siebie nie patrzyli; jedynie dłoń, którą oparł delikatnie na jego ramieniu stanowiła dowód, że wciąż tu byli, że tym razem żaden z nich nie uciekał. Przekleństwo ciążyło mu między żebrami bardziej niż zazwyczaj, więc przełykał ślinę, jakby próbował zepchnąć je w głąb trzewi wraz z pecyną zebranych pod grdyką mdłości – Sohvi obiecywała mu, że nie był potworem, nie mógłbyś nikogo skrzywdzić, mówiła, on wciąż bał się jednak swoich dłoni, swojego spojrzenia, swojego ciała, bo każde z nich należało do niego coraz mniej; czasem miał wrażenie, że zwierzę, które ukrywał pod osierdziem, pożerało go pod środka, kęs po kęsie odbierając mu człowieczeństwo – coraz częściej zdarzały się noce, kiedy musiał zakrywać głowę poduszką, aby nie słyszeć dźwięku własnego tętna. Lasse drżał, a on chciał cofnąć dłoń, nagle przerażony nawet tym subtelnym, niezobowiązującym rodzajem dotyku, w tej samej chwili mężczyzna chwycił go jednak za nadgarstek, przesuwając jego palcami wzdłuż własnego brzucha, aż do szyi, gdzie płytko pod skórą odstawało wzniesienie dygocącej grdyki.
    Co ty... – zaczął, kierując wzrok w jego stronę – oczy lśniły mu od strachu. Przyjaciel docisnął jego dłoń do swojego gardła, a on poczuł, jak coś w jego wnętrzu zaciska się i tężeje, jak ręce zaczynają mu drżeć, a słowa łamać się w krtani, jeszcze zanim zdążył wypuścić je spomiędzy ust – płacz stanął mu w gardle lekkim bólem, opuchlizną, której nie pozwolił wypłynąć na powierzchnię; wszystko, co czuł, zebrało się nagłym skurczem wokół serca, jednym z tych, które sprawiały, że zwijał się pod pościelą, gryząc poszewkę poduszki jak ranny szarak, tym razem trwał jednak w bezruchu – miał szerokie dłonie, tak podobne do dłoni swego ojca i pomyślał co jeśli były zdolne do tego samego okrucieństwa? Jak mógł tego nie zaważyć? Sposobu, w jaki Lasse sztywniał, kiedy kładł się obok niego na łóżku, skurczów biegnących jak pająki pod jego skórą, spojrzenia, które stawało się bardziej wyraziste w jego obecności – jakby musiał nieustannie uważać na kły; przypominał mu o koszmarach, w których miał szkarłatne ślepia i pysk zwilgotniały głodem. – Boisz się mnie – odparł w końcu i ciepła skóra pod jego palcami nagle zaczęła sprawiać wrażenie zbyt cienkiej, jakby mógł zerwać ją z kości jak pajęczynę – cofnął rękę, dociskając śródręcze mocno do wymiętej pościeli, próbując pozbyć się pulsowania, które zastygło mu opuszkach, choć to zdążyło przepłynąć już w górę łokcia i zatrzymać się pod obojczykami. – Przepraszam – odsunął się, opierając plecy o zimną ścianę, choć czuł, że nie powinien w ogóle siedzieć z nim na tym samym materacu, dzielić tej samej kołdry, która wciąż okrywała mu nogi. – Na bogów, przepraszam – dotąd patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, lecz teraz uciekł spojrzeniem w kierunku drzwi, jakby obawiał się przyglądać jego twarzy zbyt długo – co Lasse widział w jego źrenicach? Jak wyraźnie prześwitywał spod nich instynkt? – Od jak dawna... – zaczął, ale nie potrafił dokończyć tej myśli, bo serce zacisnęło się na niej pięścią, dusząc w palcach przejaw rozpaczliwego strachu; nie musiał pytać – wiedział, kiedy wszystko się zaczęło. – Mieli rację – dodał cicho, pochylając głowę – na żebrach wciąż czuł zieleń stygnącego bólu, wraz ze śliną przełykał żółć, która podeszła mu wtedy do gardła. – Nigdy się tego nie pozbędę. Dlaczego jeszcze mnie nie zostawiłeś?

    Safír i Lasse z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.