:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson
2 posters
Lasse Nørgaard
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Czw 16 Gru - 22:12
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
13.12.2000
Wieczór był długi, niebo smutne; goście to w alkoholowym półśnie, to w płytkich napadach nibyentuzjazmu kręcili się wokół chyboczących stolików, uderzali otwartymi dłońmi o blat baru i rozmawiali - zbyt głośno i zbyt poważnie - o wszystkich tych rzeczach, które ludziom nietrzeźwym wydają się wielkie takie, kardynalne wręcz w dziejach ich życia. O szemranych biznesach, które upadają, niewiernych żonach, które odchodzą, o kradzieżach, podejrzeniach i w końcu o wiszącym nad nimi źle, które widzieli w tajemnicach chowanych za plecami ludzi większych i ważniejszych. Ich głosy były szorstkie, zniszczone dymem i pracą, były czymś szalenie egzotycznym w jego uszach, które przywykły do gładkich tonów starych profesorów i szmerów kroków na marmurowych podłogach.
Nie powinno go tu być. Gdzieś między słowami obcych ludzi skrzypiały obolałe deski lokalu i stukały niedomyte szkła. W jego nietrzeźwej głowie mozaiki tych dźwięków przybierały kształty zrezygnowanych westchnień matki, pouczających słów ojca, surowych kazań babki, której przerywał czasem dziadek, jakby zza grobu, bo w pijaństwie Lasse często zapominał o śmierci i nieszczęściu. Byli tacy, którzy mawiać lubili, iż alkohol nie może rozwiązywać problemów, ale oni nie rozumieli przecież, że czasem problemem jest trzeźwość właśnie; że czasem - kiedy jedynym co masz jest twój umysł, a ten zdradza cię męczącą dokładnością i obrazami, których widzieć nikt nie powinien - brak świadomości ratuje przed rozkładem. Ciepło w gardle, lekko w skroniach, noga mniej boli, mniej bolą płuca, a trzecie oko prawie nie istnieje, zamknięte i zaropiałe, zapomniane przez właściciela. I tak też teraz uśmiechał się słabo do swojej szklanki, rozbawiony własną sentymentalnością, na kilka kolejnych godzin pozbawiony dławiącego poczucia odpowiedzialności i gorzkiej winy, bo tak, Lasse Nørgaard nie powinien tu być. Teraz jednak - w mgle wijących się ulic i kurzu starych kamienic - Lasse Nørgaard nie istniał, pożarty przez własny lęk, tęsknotę i rozkopaną, zimną pościel.
Siedział tak więc - młody mężczyzna bez imienia i nazwiska - przy barze tej starej, wtopionej w półmrok rudery, wyglądając niemal tutejszo w czerniach swojego golfu, długiego płaszcza i dokerki, spod której kosmyki włosów wystawały prawie chaotycznie, młodzieńczo niedbale. Papieros miedzy długimi palcami był papierosem tanim, pozbawionym filtra, a cierpkość pitego szybko alkoholu przyklejała się do jego języka, by on mógł splunąć nią w kilku opryskliwych uwagach i dziwnie miękkich przekleństwach. Chmurne oczy niechętnie przyglądały się śliwkowym ustom siedzącej obok dziewczyny - pomyślał, iż z młoda jest na takie miejsca, za młoda być może na alkohol i na rozmowy z dwudziestopięcioletnim obcym człowiekiem. Nie wiedział ile minęło czasu, nim zorientował się, iż jej słowa zlewają się w jeden, długi dźwięk, a tatuaże na jej przedramionach zaczynają ruszać się przed jego oczami - żmija wijąca się wokół kilku pnączy róż. Ostatni łyk smakował ogniem, niedopałek wylądował na dnie szklanki, a on sam pewien nie był, jak udało mu się chwycić laskę i przecisnąć przez półżywy zalążek tłumu. Obietnica świeżego powietrza wypychała go za drzwi.
Powinien był wiedzieć - zawsze przecież taki był utopiony w swojej mądrości, taki z niej dumny, przekonany o własnej racji, jakby ta leżała wszędzie tam, gdzie tylko spojrzał. Zawsze wszystko wiesz najlepiej - krzyczał wściekły Theo, a on pragnął wierzyć, że tak właśnie było, bo myśl ta podtrzymywała go na nogach. Gdyby jednak przyjaciel miał rację, Lasse wiedziałby, żeby zostać w domu. Nie upijałby się, nie chodził samotnie nocami, na pewno nie bywał w miejscach, które potrafiły rozbijać nosy i łamać kości. Drzwi nie zdążyły nawet się zamknąć; ciepło, dym i alkohol mieszały się z kłującym w policzki mrozem, a on chciał tylko iść - wzdłuż latarni, licząc brukowe kostki i utykając coraz bardziej, aż w końcu wytrzeźwieje, noga znów zacznie boleć, a on odnajdzie młodego Nørgaarda w tamtym ładnym, drogim mieszkaniu, śpiącego w bezpiecznym łóżku.
Zamiast iść jednak, wpadł w sam środek rozpętanego pod lokalem huraganu. Był to huragan niewielki w rozmiarze lecz głośny, złożony z trzech osób, wszystkich bezsprzecznie tutejszych. Nie wiedział o czym tak zaciekle rozmawiali, ale głosy były paskudne, śmierdziały groźbami. Dwaj mężczyźni o rysie kogoś, kto przywarł niczym grzyb do murów Przesmyku Lokiego i jeden młody chłopak, na którego profilu ciemne oczy zatrzymały się nieco dłużej. W ograniczonej świadomości linie jego twarzy wydawały się uroczo znajome, ledwie realne. Nie dane było mu jednak myśli tej zgłębić, bo jeden z tamtych już odwracał się ku niemu, nachylał zbyt blisko. Jego oddech śmierdział tanim piwem i resztkami cebuli, a wzrok miał równie oburzony co zdziwiony, jakby nie spodziewał się zastać nikogo przed wejściem do tutejszego lokalu. Chwilę patrzyli sobie w oczy, znów zadźwięczały głosy, ktoś kazał mu trzymać gębę na kłódkę, a potem para mocnych rąk złapała go za poły płaszcza i pchnęła z całej siły na zimną ścianę. Uderzył w nią tyłem głowy, ból wywołał mdłości, a on nie zdążył wziąć nawet oddechu, bo nagle twarda pięść sięgała jego szczęki. Krótkie uderzenie - ostrzegawcze, tutaj traktowane pewnie z równą powagą co podłożenie komuś nogi albo pstryczek w nos. Ledwo utrzymał równowagę, chwytając się w desperacji krawędzi zdobnego wgłębienia. Kwaśny głos zaklął, zardzewiałe drzwi baru zamknęły się z hukiem. Został mróz, ból dzwoniący w uszach, cień chłopaka, którego przecież znał - uderzenie otrzeźwiło zmysły i przywróciło wyćwiczoną pamięć.
- To ty - wychrypiał, wpatrując się w niego uważnie, jakby pragnął się jeszcze upewnić. Nagle zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: zaistniała sytuacja była zabawnie ironiczna, biorąc pod uwagę okoliczności ich pierwszego spotkania oraz że nigdy nie udało się im poznać własnych imion, choć przecież tamtej nocy rozmawiali długo. Lasse nie zapomniał jednak sposobu w jaki tamten mówił, wydawał mu się bowiem zupełnie inny niż wszystko co znał do tej pory. - No proszę, myślałem, że zdążyłeś zmądrzeć przez te kilka lat - westchnął, beztrosko rozbawiony, zupełnie nieprzejęty tym, że w uszach dzwoniło od uderzenia. Przetarł usta wierzchem dłoni, a ciepła, lepka smuga na skórze uświadomiła mu, iż krwawi z rozciętej wargi. - Następnym razem kiedy na ciebie wpadnę, liczę przynajmniej na podbite oko. Byłoby mi do twarzy. - Uśmiech, który mu posłał był szelmowski, niemal wyzywający i ozdobiony krwią ze świeżej rany.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Nie 26 Gru - 23:00
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie powinno go tu być – dlatego nie mógł być nigdzie indziej. Szelmowską przewrotnością rozkapryszonego charakteru przywierał niczym uporczywa pijawka do słodkiego miąższu wszelkich rzeczy podług zdrowego rozsądku nienależytych; stawiał sobie wprawdzie ostentacyjne granice, ale z kruszca pozbawionego konsekwencji, dogodnie plastycznego, spolegliwie mięknącego pod wpływem ciepłego nacisku wszechobecnych tentacji. Podobna niezdolność pomieszczenia własnego temperamentu w restrykcjach stosowności toczyła go chroniczną, podstępną chorobą, zanim jeszcze wtłoczono mu do głowy jej definicję, odciskając na odsłoniętych siłą przedramionach wystarczająco bolesne pręgi wymierzanej reprymendy. Wciąż doskonale pamiętał charakterystyczny świst powietrza i następujący później trzask trzcinki opadającej na nagą skórę; raz za razem, cierpliwie, pozostawiając mu krótkie pauzy na złapanie drżącego oddechu, zaciśnięcie powiek w płaczliwym oczekiwaniu, wyprostowanie na ponów odruchowo cofniętej ręki. Bywały tygodnie, w których piekące pokutnicze pasy nawarstwiały się w jedną rozpaloną wybroczynę czerwieni na jego ramionach – kiedy pojawiały się pierwsze skaleczenia, kapłan Borge powściągliwie ograniczał się do słownych napomnień, jakby obawiał się pozostawić na nim trwałe ślady pouczeń; bywały też takie, naprzemiennie z poprzednimi, kiedy sam widok trzymanej w ręce trzcinki zaszczuwał naturalną mu psotliwość, choć nigdy na długo. W którymś momencie, kiedy mleko pod nosem zabarwiło się czerwienią upuszczanej przez sztubacką głupotę krwi, a podniebienie zdążyło rozsmakować się w przyjemnościach zabronionych, dotąd pozostających poza jego zasięgiem, poza murami świątyni w krętych uliczkach szemranych miejsc dopiero odkrywanych, smagana ręka przestała się cofać w odpowiedzi na uderzenia, a on, klęcząc z równą cierpliwością, z jaką go karano, podnosił ukradkiem spojrzenie na zaczerwienioną twarz kapłana, ważąc na języku gorzką, kuszącą prowokację. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Zmachałeś się? Do oczu niezmiennie napływały mu łzy, świst powietrza wzburzał tętno wyuczonym napiętym przestrachem, tymczasem każdemu trzaskowi wtórowało złośliwe, powstrzymywane za zębami jeszcze raz. Któregoś razu spojrzał zbyt śmiało, zbyt perfidnie, uniesiona do zamachu ręka zastygła na moment, dwie pary oczu znieruchomiały w napiętym klinczu; ostatni raz i już nigdy później.
Znajomy smak tej samej prowokacyjnej, głupio krnąbrnej zachęty ciążył mu na języku tak samo dzisiaj, tego długiego wieczoru pod smutnym niebem, przed drzwiami odrapanego zużyciem lokalu, kiedy cudza pięść zaciskała mu się na kołnierzu pod grdyką, mdłości podnosiły mu się do przełyku ze skurczonego po uderzeniu żołądka, a obca, wykrzywiona w gniewie i, prawdę mówiąc, zwyczajnie brzydka twarz kołysała mu się przed oczami, opluwając go groźbami i wulgarnymi obelgami zlewającymi się w jeden wartki potok cuchnącego kwaśnym oddechem bełkotu. Obserwując ruch wąskich warg, spierzchniętych i odpychających swoim kształtem przypominającym poruszającą się bezładnie spuchniętą glistę, obrzmiałą sino po jednej stronie, poczuł jak na jego własne usta spływa mu ciepła, wilgotna strużka. Kiedy wysunął wpółświadomie koniuszek języka, poczuł na nim metaliczny posmak, znajomy i oczywisty, tymczasem jego rozchwiany nietrzeźwością umysł, zamiast rozumieć dotkliwą rzeczywistość własnej lepkiej krwi, sięgał wstecz, daleko w głąb przeszłości, ku rdzawej, żelazistej wodzie płynącej z jednego z pryszniców we wspólnej łazience świątynnego internatu. Śliskie od mydła nagie ciała, ręczniki zwijane w ciasne spirale, chłostające zarumienioną skórę, zaróżowiona piana wypluwana do umywalki, śmiechy i wymieniane w lustrze ponad ceramicznymi misami spojrzenia. Spojrzenie, które wyostrzało się przed nim nagle, wcale się do niego nie śmiało; było wrogie i mętne, i trochę, bardzo, tępe. Zdał sobie sprawę, że zadano mu jakieś pytanie, w uszach dźwięczało mu jeszcze odległe echo – zrozumiałeś? – wreszcie zmusił się więc, żeby pokiwać głową pojednawczo, pozwalając, by kąciki jego ust zadrgały w słabym uśmiechu, odruchowym i nieadekwatnie przyjemnym.
Włochata ręka cofnęła się w końcu, wypuszczając go z karceru zmuszającej do pionu groźby, i zgiął się natychmiast, opierając ręce na udach, łapiąc głębszy oddech; grunt przed czubkami butów zakołysał się przed nim niemrawo, szara breja brudnego śniegu, po którą sięgnął nieprzytomnie jedną dłonią, by przyłożyć sobie zaraz zimne palce do skrzydełka krwawiącego nosa. Scenę rozgrywającą się jeszcze przed drzwiami dostrzegał mimowolnie i bez większego zainteresowania, dopóki zachrypłe to ty nie uświadomiło mu, że istotnie rozpoznawał fizjonomię, którą obserwował dotąd tak bezmyślnie i że, co więcej, była mu nieporównywalnie milsza od tej oglądanej przed chwilą z niewygodnego bliska. Rozciągając usta w tym razym szerszym, nieprzyzwoicie wesołym jak na okoliczności, uśmiechu, wyprostował się, lustrując go trzeźwiejszym spojrzeniem: zbladłego, zawianego i wspartego asekuracyjnie o ścianę, z czerwienią krwi spływającą z rozciętej wargi na jasną brodę.
– Vice versa – odparł, z pewną podskórną satysfakcją dostrzegając synonimicznie beztroskie rozbawienie w przeciwnej ekspresji, tym chętniej wobec tego odzyskując własny animusz, choć trzewia wciąż drążyło mu wspomnienie pięści wbitej w miękkie, tkliwe trzewia; jego pion był wyraźnie trochę krzywy, przechylony, jakby jego lewy bok trzymał kłopotliwy skurcz. Prychnął zaraz później, nie dając jego słowom nawet czasu dojrzeć w przestrzeni i wygasnąć, ruszając się z miejsca, żeby doń podejść, przyjrzeć się familiarnej gębie bliżej, odnaleźć na niej punkty orientacyjne niezatarte przez czas i stan, w jakim był przy ich pierwszym spotkaniu.
– Wyraźnie nie masz bladego pojęcia, w czym ci do twarzy – zauważył przekornie, bezceremonialnie podnosząc rękę, by chwycić rant jego dokerki i ściągnąć mu ją z głowy, oswabadzając wiechcie zmierzwionych, odgniecionych włosów, zsypujących mu się bezładnie po skroniach. Patrząc na niego z niewinną wesołością, wytarł sobie czapką krew spod nosa i z ust; później, równie zuchwale nie pytając o przyzwolenie ani nie racząc go ostrzeżeniem, palcami drugiej dłoni podjął go pod brodę, delikatnie podnosząc jego twarz pod swoje spojrzenie, żeby zetrzeć mu farbę spod dolnej wargi. – Dzisiaj też zabierzesz mnie do siebie, czy zmarnowałem ostatnie lata doszczętnie, rozbijając się po szemranych knajpach w naiwnej nadziei, że obudzę się następnego dnia w twoim łóżku? Przysięgam, do tej pory prześladuje mnie miękkość tych poduszek, czym są wypchane, złotym włosem uwiedzionych przez ciebie w podobny sposób dziewic? – mówił, swoim sposobem z beztroską nieuważnością, próbując niezdarnie nałożyć mu czapkę z powrotem na głowę. – Tak mi się wydawało, że jakoś za lekko mi było, jak wychodziłem.
Znajomy smak tej samej prowokacyjnej, głupio krnąbrnej zachęty ciążył mu na języku tak samo dzisiaj, tego długiego wieczoru pod smutnym niebem, przed drzwiami odrapanego zużyciem lokalu, kiedy cudza pięść zaciskała mu się na kołnierzu pod grdyką, mdłości podnosiły mu się do przełyku ze skurczonego po uderzeniu żołądka, a obca, wykrzywiona w gniewie i, prawdę mówiąc, zwyczajnie brzydka twarz kołysała mu się przed oczami, opluwając go groźbami i wulgarnymi obelgami zlewającymi się w jeden wartki potok cuchnącego kwaśnym oddechem bełkotu. Obserwując ruch wąskich warg, spierzchniętych i odpychających swoim kształtem przypominającym poruszającą się bezładnie spuchniętą glistę, obrzmiałą sino po jednej stronie, poczuł jak na jego własne usta spływa mu ciepła, wilgotna strużka. Kiedy wysunął wpółświadomie koniuszek języka, poczuł na nim metaliczny posmak, znajomy i oczywisty, tymczasem jego rozchwiany nietrzeźwością umysł, zamiast rozumieć dotkliwą rzeczywistość własnej lepkiej krwi, sięgał wstecz, daleko w głąb przeszłości, ku rdzawej, żelazistej wodzie płynącej z jednego z pryszniców we wspólnej łazience świątynnego internatu. Śliskie od mydła nagie ciała, ręczniki zwijane w ciasne spirale, chłostające zarumienioną skórę, zaróżowiona piana wypluwana do umywalki, śmiechy i wymieniane w lustrze ponad ceramicznymi misami spojrzenia. Spojrzenie, które wyostrzało się przed nim nagle, wcale się do niego nie śmiało; było wrogie i mętne, i trochę, bardzo, tępe. Zdał sobie sprawę, że zadano mu jakieś pytanie, w uszach dźwięczało mu jeszcze odległe echo – zrozumiałeś? – wreszcie zmusił się więc, żeby pokiwać głową pojednawczo, pozwalając, by kąciki jego ust zadrgały w słabym uśmiechu, odruchowym i nieadekwatnie przyjemnym.
Włochata ręka cofnęła się w końcu, wypuszczając go z karceru zmuszającej do pionu groźby, i zgiął się natychmiast, opierając ręce na udach, łapiąc głębszy oddech; grunt przed czubkami butów zakołysał się przed nim niemrawo, szara breja brudnego śniegu, po którą sięgnął nieprzytomnie jedną dłonią, by przyłożyć sobie zaraz zimne palce do skrzydełka krwawiącego nosa. Scenę rozgrywającą się jeszcze przed drzwiami dostrzegał mimowolnie i bez większego zainteresowania, dopóki zachrypłe to ty nie uświadomiło mu, że istotnie rozpoznawał fizjonomię, którą obserwował dotąd tak bezmyślnie i że, co więcej, była mu nieporównywalnie milsza od tej oglądanej przed chwilą z niewygodnego bliska. Rozciągając usta w tym razym szerszym, nieprzyzwoicie wesołym jak na okoliczności, uśmiechu, wyprostował się, lustrując go trzeźwiejszym spojrzeniem: zbladłego, zawianego i wspartego asekuracyjnie o ścianę, z czerwienią krwi spływającą z rozciętej wargi na jasną brodę.
– Vice versa – odparł, z pewną podskórną satysfakcją dostrzegając synonimicznie beztroskie rozbawienie w przeciwnej ekspresji, tym chętniej wobec tego odzyskując własny animusz, choć trzewia wciąż drążyło mu wspomnienie pięści wbitej w miękkie, tkliwe trzewia; jego pion był wyraźnie trochę krzywy, przechylony, jakby jego lewy bok trzymał kłopotliwy skurcz. Prychnął zaraz później, nie dając jego słowom nawet czasu dojrzeć w przestrzeni i wygasnąć, ruszając się z miejsca, żeby doń podejść, przyjrzeć się familiarnej gębie bliżej, odnaleźć na niej punkty orientacyjne niezatarte przez czas i stan, w jakim był przy ich pierwszym spotkaniu.
– Wyraźnie nie masz bladego pojęcia, w czym ci do twarzy – zauważył przekornie, bezceremonialnie podnosząc rękę, by chwycić rant jego dokerki i ściągnąć mu ją z głowy, oswabadzając wiechcie zmierzwionych, odgniecionych włosów, zsypujących mu się bezładnie po skroniach. Patrząc na niego z niewinną wesołością, wytarł sobie czapką krew spod nosa i z ust; później, równie zuchwale nie pytając o przyzwolenie ani nie racząc go ostrzeżeniem, palcami drugiej dłoni podjął go pod brodę, delikatnie podnosząc jego twarz pod swoje spojrzenie, żeby zetrzeć mu farbę spod dolnej wargi. – Dzisiaj też zabierzesz mnie do siebie, czy zmarnowałem ostatnie lata doszczętnie, rozbijając się po szemranych knajpach w naiwnej nadziei, że obudzę się następnego dnia w twoim łóżku? Przysięgam, do tej pory prześladuje mnie miękkość tych poduszek, czym są wypchane, złotym włosem uwiedzionych przez ciebie w podobny sposób dziewic? – mówił, swoim sposobem z beztroską nieuważnością, próbując niezdarnie nałożyć mu czapkę z powrotem na głowę. – Tak mi się wydawało, że jakoś za lekko mi było, jak wychodziłem.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Wto 4 Sty - 0:20
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Lecąca z wargi krew z czasem przestała smakować metaliczną iskrą bólu, w odwecie kładąc się na języku niemal przyjemnie, w jeden z tych sposobów, który w swojej cierpkiej słodyczy przypominał gęste, deserowe wino podawane w rodzinnej jadalni. Pretensjonalny dramatyzm i przesadny artyzm tej myśli mógłby go rozbawić, gdyby odczucie nie wgryzało się w niego teraz tak realnie i znajomo - zęby błyskających zbyt szybko wspomnień, osadzających się nieprzyjemnie na podniebieniu by spłynąć w końcu ku gardłu, popychane desperackimi haustami powietrza. Te było zimne i drażniące, drapało w przełyk i drapało w nozdrza. Dziwny to był kontrast przy uroczym posmaku na języku, a on kontrastów nie lubił nigdy, chętnie otaczając się barwami przechodzącymi płynnie w kolejne swoje odcienie i głosami o podobnych, gładkich natężeniach. Dziś było inaczej, bo wszystko takie gwałtowne było i jaskrawe, a jednak krew nadal zdawała się znajoma. Uśmiechnął się, a jej smuga naznaczyła przednie zęby niczym rozmazana szminka eleganckiej damy, zbyt pewnej swojej perfekcji by przejrzeć się w lustrze. Lasse z chęcią zamieniłby jedno z okolicznych okien we własne jezioro zguby jak Narcyz, szczerząc ku sobie zachlapane zęby, przyglądając się temu jak niepodobny był dziś do siebie - mniej sztywny, mniej ponury, śmiejący się jak dziecko z własnego nierozsądku i cudzych pięści.
To nie pierwszy raz, nie ostatni, a jednak ten dzieciak właśnie - ten głupi, ten który o własnym położeniu opowiadałby stojąc na stole w jakimś lokalu, gdyby tylko wejść na taki mógł - tęsknił za nim tak jak tęskni się za starym przyjacielem. Gdzie byłeś, szukałem cię nocami. A on był zajęty - doktoratem, rodziną, użalaniem się nad sobą i wiecznym narzekaniem, czasem leżeniem na dywanie i wpatrywaniem się w pajęczyny na suficie. Teraz ból w potylicy zamieniał się w przyśpieszone bicie serca i elektryczną kwasowość adrenaliny napływającej do jego żył. Gdy był młodszy, dużo młodszy - kiedy jeszcze mógł szybko biegać, wchodzić na drzewa i siłować się ze starszym bratem na podłogach tak długo, aż któryś z nich nie krzyknął w końcu słowa, za które trzeba było uczyć się w czasie podwieczorku - myślał, że mógłby być nieśmiertelny. W dziecięcych historiach mówiono o silnych wojownikach i wielkich bitwach, a Lasse - tamten podrostek o piegowatych policzkach i odstających uszach - pewien był, iż na takiego mężczyznę wyrośnie; że jakimś cudem wyleczy się swojego trzeciego oka, że odziedziczy ojcowski rys szerokich ramion i dumnego nosa, że będzie nosił wysoko głowę, mówił zawsze dobre i mądre rzeczy, wygrywał wojny i nigdy nie umrze. Jakież więc było jego zaskoczenie, gdy zaczął umierać, a na dodatek tak często i tak niehonorowo.
To nic - myślał, gdy ciała jego przypadkowych napastników (nie przeciwników nawet, o żadnej walce nie byłoby mowy) znikały za drzwiami baru - to nic, umieranie w końcu staje się przyjemne. Takie śmierci bowiem - gdy zostają niedokończone i drażnią jak otwarte zakończenia kryminalnych powieści i serie pocałunków przerywane nim dłoń wsunie się za krawędź spodni - są ostatnią, powykrzywianą opoką stabilności i bezpieczeństwa. Dysfunkcyjnym domem, toksycznym związkiem, miłością do nagłych okrzyków bólu i bezczelnością, która każe prosić o więcej. Człowiek nierozważny w końcu stawał się swoim własnym katem, ale - znowu - to nic. Nic nic, w końcu zawsze można byłoby być tylko ofiarą i tylko skazanym.
Nie było niczego z ofiary ani skazańca w zbliżającym się do niego chłopaku, nawet teraz kiedy ten podzielony był niczym kopnięty pies. Kot, bardziej kot - upomniał się Lasse w myślach - pasiasty dachowiec z naderwanym uchem. Nosił podobny mu uśmiech, tak samo szelmowsko rozbawiony, jakby cała ta sytuacja była jedynie zabawą. Cóż, tym była być może skoro skończyła się tak szybko, a żaden z nich nie zdawał się być szczególnie wstrząśnięty - mogli wszak dostać o wiele mocnej, Lasse jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż nawet wtedy, pocięci albo połamani, wydusiliby z zaciśniętego gardła jakąś wyzywająco urokliwą uwagę. Nie protestował więc, gdy bezimienny znajomy zdjął mu z głowy dokerkę, uwalniając nieład ciemnych, włosów, wygodnie skręcających się tuż na granicy jego pola widzenia.
- Lubię myśleć, że we wszystkim - odparł, z wymuszoną opieszałością przewracając oczami, w tej nader teatralnej manierze przypominając teraz obrażonego ucznia, którego rodzice zmuszają wiązania krawatu u szkolnego mundurka. Ten żartobliwy wyraz rozmiękł i złagodniał, brwi uniosły w cieniu zaskoczenia, gdy palce dotknęły jego brody, a on posłusznie uniósł twarz, zrównując z nim spojrzenia. Zdołał zamrugać kilka razy niemal w konsternacji, bo ta codzienna, twarda część jego trzewi - Lasse z surowymi oczami, wyprasowaną koszulą i chorobliwą potrzebą trzymania ludzi na dystans - przebudzała się złośliwie spod alkoholowej frywolności. Chłopak przypominał jednak nadal pijacki sen, trzeźwość nie wchodziła więc w grę, a on nie potrafił pojąć dlaczego znowu się uśmiecha, dlaczego pozwala mu ścierać sobie krew z wargi, dlaczego rozmawiają teraz jakby dzielił ich jeden wypad na miasto a nie kilka lat. - Uwiedzionych przeze mnie dziewic? - powtórzył powoli, przesadnie akcentując słowa, nagle taki rozbawiony, z roziskrzonymi oczami, choć krótka igła zwątpienia trafiła w mostek. Nie przypominał sobie ani jednego muśnięcia ust, ani jednego cięższego oddechu, a przecież pamiętałby, zawsze pamiętał.
Pamiętał także, że tamtej nocy był jeszcze bardziej pijany, jeszcze bardziej zagubiony i o wiele mniej wściekły na świat, jeżeli kiedykolwiek mógł w stanie takim żyć. Wychodził z domu bez laski, wydawał zbyt dużo pieniędzy, rozmawiał z ludźmi bez nazwisk i przednich zębów, a zabierał do domu przybłędy o plączących się nogach. Ten chłopak miał twarz starego olejnego portretu, senny wzrok wbity w niego spod półprzymkniętych powiek, bezczelną i nonszalancką manierę, za którą w świecie młodego Nørgaarda dostawało się łatkę nieudanej próby i rysy, którą trzeba zadrapać do cna. Położył go spać, ale tamten mówił i w końcu mówili obaj, a potem zasnęli obok siebie wśród urywanych długich słów i skomplikowanych wyznań, z głowami na jednej poduszce niczym zmęczone zabawą dzieci, niczym para szczeniaków. A więc się roześmiał - głośno, perliście, unosząc dłoń i zaciskając go na tej, która teraz tak nieudolnie próbowała założyć mu na głowę czapkę.
- Zbieram też ich krew, najczęściej po to żeby się w niej kąpać, ale tej twojej, min kære, ledwo starczy do herbaty - ciągnął z ubarwionym dramatyzmem przejęciem, wyplątując z uścisku materiał i chowając własność do kieszeni. - No cóż, noc jeszcze młoda, a ja nie mógłbym spać spokojnie, wiedząc, że twoje poszukiwania poszły na marne. - Uśmiech miał szeroki, głowę lekko przechyloną i patrzył na niego z ukosa, próbując z rysów jego twarzy wyczytać brzmienie jego imienia. - Lżej? Och, to tylko trochę włosów i jedno płuco, byłem pewien, że nawet nie zauważysz… - Oddech ułożył się w westchnięcie, a para ciemnych oczu stała się osobliwie rozleniwiona, dopasowując się tonem do lekkiej beztroski rozmówcy. - Mam nadzieję, że masz papierosa, w przeciwnym razie będę musiał uwieść inną dziewicę albo któregoś z tamtych miłych panów.
To nie pierwszy raz, nie ostatni, a jednak ten dzieciak właśnie - ten głupi, ten który o własnym położeniu opowiadałby stojąc na stole w jakimś lokalu, gdyby tylko wejść na taki mógł - tęsknił za nim tak jak tęskni się za starym przyjacielem. Gdzie byłeś, szukałem cię nocami. A on był zajęty - doktoratem, rodziną, użalaniem się nad sobą i wiecznym narzekaniem, czasem leżeniem na dywanie i wpatrywaniem się w pajęczyny na suficie. Teraz ból w potylicy zamieniał się w przyśpieszone bicie serca i elektryczną kwasowość adrenaliny napływającej do jego żył. Gdy był młodszy, dużo młodszy - kiedy jeszcze mógł szybko biegać, wchodzić na drzewa i siłować się ze starszym bratem na podłogach tak długo, aż któryś z nich nie krzyknął w końcu słowa, za które trzeba było uczyć się w czasie podwieczorku - myślał, że mógłby być nieśmiertelny. W dziecięcych historiach mówiono o silnych wojownikach i wielkich bitwach, a Lasse - tamten podrostek o piegowatych policzkach i odstających uszach - pewien był, iż na takiego mężczyznę wyrośnie; że jakimś cudem wyleczy się swojego trzeciego oka, że odziedziczy ojcowski rys szerokich ramion i dumnego nosa, że będzie nosił wysoko głowę, mówił zawsze dobre i mądre rzeczy, wygrywał wojny i nigdy nie umrze. Jakież więc było jego zaskoczenie, gdy zaczął umierać, a na dodatek tak często i tak niehonorowo.
To nic - myślał, gdy ciała jego przypadkowych napastników (nie przeciwników nawet, o żadnej walce nie byłoby mowy) znikały za drzwiami baru - to nic, umieranie w końcu staje się przyjemne. Takie śmierci bowiem - gdy zostają niedokończone i drażnią jak otwarte zakończenia kryminalnych powieści i serie pocałunków przerywane nim dłoń wsunie się za krawędź spodni - są ostatnią, powykrzywianą opoką stabilności i bezpieczeństwa. Dysfunkcyjnym domem, toksycznym związkiem, miłością do nagłych okrzyków bólu i bezczelnością, która każe prosić o więcej. Człowiek nierozważny w końcu stawał się swoim własnym katem, ale - znowu - to nic. Nic nic, w końcu zawsze można byłoby być tylko ofiarą i tylko skazanym.
Nie było niczego z ofiary ani skazańca w zbliżającym się do niego chłopaku, nawet teraz kiedy ten podzielony był niczym kopnięty pies. Kot, bardziej kot - upomniał się Lasse w myślach - pasiasty dachowiec z naderwanym uchem. Nosił podobny mu uśmiech, tak samo szelmowsko rozbawiony, jakby cała ta sytuacja była jedynie zabawą. Cóż, tym była być może skoro skończyła się tak szybko, a żaden z nich nie zdawał się być szczególnie wstrząśnięty - mogli wszak dostać o wiele mocnej, Lasse jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż nawet wtedy, pocięci albo połamani, wydusiliby z zaciśniętego gardła jakąś wyzywająco urokliwą uwagę. Nie protestował więc, gdy bezimienny znajomy zdjął mu z głowy dokerkę, uwalniając nieład ciemnych, włosów, wygodnie skręcających się tuż na granicy jego pola widzenia.
- Lubię myśleć, że we wszystkim - odparł, z wymuszoną opieszałością przewracając oczami, w tej nader teatralnej manierze przypominając teraz obrażonego ucznia, którego rodzice zmuszają wiązania krawatu u szkolnego mundurka. Ten żartobliwy wyraz rozmiękł i złagodniał, brwi uniosły w cieniu zaskoczenia, gdy palce dotknęły jego brody, a on posłusznie uniósł twarz, zrównując z nim spojrzenia. Zdołał zamrugać kilka razy niemal w konsternacji, bo ta codzienna, twarda część jego trzewi - Lasse z surowymi oczami, wyprasowaną koszulą i chorobliwą potrzebą trzymania ludzi na dystans - przebudzała się złośliwie spod alkoholowej frywolności. Chłopak przypominał jednak nadal pijacki sen, trzeźwość nie wchodziła więc w grę, a on nie potrafił pojąć dlaczego znowu się uśmiecha, dlaczego pozwala mu ścierać sobie krew z wargi, dlaczego rozmawiają teraz jakby dzielił ich jeden wypad na miasto a nie kilka lat. - Uwiedzionych przeze mnie dziewic? - powtórzył powoli, przesadnie akcentując słowa, nagle taki rozbawiony, z roziskrzonymi oczami, choć krótka igła zwątpienia trafiła w mostek. Nie przypominał sobie ani jednego muśnięcia ust, ani jednego cięższego oddechu, a przecież pamiętałby, zawsze pamiętał.
Pamiętał także, że tamtej nocy był jeszcze bardziej pijany, jeszcze bardziej zagubiony i o wiele mniej wściekły na świat, jeżeli kiedykolwiek mógł w stanie takim żyć. Wychodził z domu bez laski, wydawał zbyt dużo pieniędzy, rozmawiał z ludźmi bez nazwisk i przednich zębów, a zabierał do domu przybłędy o plączących się nogach. Ten chłopak miał twarz starego olejnego portretu, senny wzrok wbity w niego spod półprzymkniętych powiek, bezczelną i nonszalancką manierę, za którą w świecie młodego Nørgaarda dostawało się łatkę nieudanej próby i rysy, którą trzeba zadrapać do cna. Położył go spać, ale tamten mówił i w końcu mówili obaj, a potem zasnęli obok siebie wśród urywanych długich słów i skomplikowanych wyznań, z głowami na jednej poduszce niczym zmęczone zabawą dzieci, niczym para szczeniaków. A więc się roześmiał - głośno, perliście, unosząc dłoń i zaciskając go na tej, która teraz tak nieudolnie próbowała założyć mu na głowę czapkę.
- Zbieram też ich krew, najczęściej po to żeby się w niej kąpać, ale tej twojej, min kære, ledwo starczy do herbaty - ciągnął z ubarwionym dramatyzmem przejęciem, wyplątując z uścisku materiał i chowając własność do kieszeni. - No cóż, noc jeszcze młoda, a ja nie mógłbym spać spokojnie, wiedząc, że twoje poszukiwania poszły na marne. - Uśmiech miał szeroki, głowę lekko przechyloną i patrzył na niego z ukosa, próbując z rysów jego twarzy wyczytać brzmienie jego imienia. - Lżej? Och, to tylko trochę włosów i jedno płuco, byłem pewien, że nawet nie zauważysz… - Oddech ułożył się w westchnięcie, a para ciemnych oczu stała się osobliwie rozleniwiona, dopasowując się tonem do lekkiej beztroski rozmówcy. - Mam nadzieję, że masz papierosa, w przeciwnym razie będę musiał uwieść inną dziewicę albo któregoś z tamtych miłych panów.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Wto 11 Sty - 19:42
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Błądząc niezupełnie trzeźwym spojrzeniem po znajomych krzywiznach przeciwnej fizjonomii, złagodniałych przez beztroskie upojenie swoje i jego, miał istotnie osobliwe, dziwnie pocieszające wrażenie, jak gdyby ledwo co oderwał głowę od miękkiej poduszki w jego sypialni – w środku nocy, odległej od teraz o parę przepuszczonych przez palce lat, żeby zaszumionym wzrokiem odszukać w mętnej ciemności blady zarys jego twarzy, wyłaniający się z cienia jak jasny księżyc o gładkiej skórze, mieniącej się srebrzyście przez drobne łuski brokatu zgubione pośród okruchów piegów, chwytające poblask wpadający przez odsłonięte okno. Musiał zsypać mu się na policzki z jego własnych rzęs, choć nie pamiętał, by się nad nim nachylał; musiał rozsypać je na jego skórze przez nieuważność uciekających mu w pijaństwie dłoni, frywolnych i lepkich, nieposłusznych, choć wprawdzie tego też w ogóle nie pamiętał. A może tylko mu się zdawało: że podniósł się wtedy, żeby na niego spojrzeć, że drobiny brokatu lśniły mu przed oczami na gładkich policzkach, że usta, snujące razem z nim nieskończoną opowieść konfesji i najbardziej bełkotliwych dyskursów, uśmiechnęły się do niego z sennym zadowoleniem, nie przerywając na moment nawet swojej przewlekłej tyrady. Z zupełną pewnością pamiętał wprawdzie tylko trzeźwiejszy przebłysk błogiej refleksji tuż przed tym, jak osunął się w sen – że nieznajomy przemawia do niego jakimś obcym szwargotem, którego znaczenia nie potrafił pochwycić w myśl osuwającą się za granicę przytomności, ale to nie szkodzi, bo brzmiał pięknie, więc musiał mówić też pięknie o pięknych rzeczach, w tym swoim obcym, niezrozumiałym mu języku człowieka pochwyconego w synonimiczną, równie niepoważną, ale nie równoległą nietrzeźwość. Nie, chyba nigdy nie oderwał głowy od poduszki; chyba nie spojrzał na niego, na pewno się nie nachylił – ale to nie szkodzi, bo mówili pięknie o pięknych rzeczach, nawet jeśli bez ładu i sensu. Ten bełkot, te młodzieńcze wybujałe androny szeptane chłopięcymi, niedoświadczonymi głosami w rozkołysaną ciszę nocy, wydawały mu się piękne właśnie przez rewoltujący brak wyrachowanej harmonii, którą opiewali czołobitnie kapłani – żywe, lśniące na ustach srebrzyście słowa, niekiełznane jasnością rozsądku usilnie domagającego się meritum. Ironicznie bez jego prymatu zdawały się mu tylko bliższe; sięgająca dna bezdenność narowistych, nieutemperowanych jeszcze doświadczeniem, umysłów.
– Zgłaszam stanowczy sprzeciw – ogłosił przekornie, usztywniając głos powagą równie teatralną, co jego naburmuszone wywrócenie oczami, ta jednak prędko rozszczelniła się, wpuszczając w jego spojrzenie złośliwy, pocieszny błysk przedwczesnego triumfu. – Powiedziałbym raczej, że w niczym, bezdyskusyjnie – zawyrokował, wyraźnie zadowolony z dwuznaczności swoich słów; miał nawet ochotę zaśmiać się pod nosem, ale ból w żebrach wprawił go zamiast tego w krótki grymas rozbawionej bolesności, kiedy przekrzywił się nieznacznie ku skurczonemu bokowi. Kiedy chłopak, pochwycony za brodę i nagle przy tym przyjemnie spolegliwy, zaczął z ostentacyjną powolnością wtórować jego słowom, syknął na niego uciszająco pod nosem, choć bez konsekwentnej stanowczości, ocierając krew z rozchylających się przedrzeźniacko ust.
– Uwiedzionych przez ciebie dziewic – potwierdził, mimikując za nim jego powolną artykulację, rozwlekając ją jeszcze bardziej flegmatycznie, ściskając jego brodę w palcach i zawieszając szkliste spojrzenie na lśnieniu jego rozszerzonych źrenic, jak gdyby z udawanym wyrzutem, choć raczej nieszczególnie złym. Cierpliwie dobitnym tonem perswadującym, by przestał się zgrywać i udawać, że było inaczej, pomimo świadomości, że istotnie inaczej było. Bawiła go jednak ta nowa rola, którą sobie nadał; narracja, w której Lasse faktycznie zawlókł go do swojej sypialni siłą sugestywnej pokusy, a nie zgodził się go przenocować z powszedniej litości – podobny przebieg wydarzeń stawiał go wprawdzie w wątpliwie zabawnym świetle, co więcej, na pozycji człowieka, któremu wyświadcza się przysługę, a więc człowieka w jakiś sposób zobowiązanego. Zobowiązań tymczasem nie uprawiał nigdy i konsekwentnie.
Lasse parsknął śmiechem, a on nie pozostawał mu dłużny, nie potrafiąc nigdy odmówić cudzej wesołości towarzystwa; posłusznie przy tym cofnął swoją dłoń, wysuwając ją z jego krótkiego uściku, oddając mu ustępliwie czapkę, aby mógł wcisnąć ją w głębię kieszeni płaszcza. Oswobodzone spod sideł dokerki kosmyki skręcały się ciemnymi puklami na jego skroniach i zsypywały niesfornie na czoło; i wyglądał tak znacznie lepiej, jak z satysfakcją zauważył – pijany, pobity, roześmiany i rozczochrany zdawał się mu znacznie bardziej przystępny, mniej oddalony o dystans statusu społecznego i stanu portfela. Funi, przyglądając mu się tak i wysłuchując jego ripost, otrzeźwiająco błyskotliwych, wymagających od niego samego większego skupienia, by nie zostać zbyt daleko w tyle, wyprostował się i zachwiał na piętach z infantylną beztroską, kołysząc wciąż na ustach niegasnącą wesołość, podjudzaną zadawanymi mu sztychami kąśliwości.
– Nie wiem, kto uczył cię anatomii, ale w moich podręcznikach płuco nie było ani czterokomorowe, ani zalane krwią; widać alkohol do reszty musiał wypłukać ci czerep, co zresztą wiele wyjaśnia, z pewnością te popłuczyny intelektualne, jakie mi wtedy wciskałeś – bawił się przednio, opuszczając zdarte czubki butów na ziemię i nachylając się naprzód ku niemu, z prowokacyjnym nieomal wyrazem twarzy, jednocześnie słodkim i niewinnym, jakim mógłby próbować przekonać rozgniewanego belfra o własnej niewinności, jednocześnie wystawiając mu za plecami dumny środkowy palec. – A ja tak wytrwale czekałem na zwykłe, prostackie słodkie słówka, nic wyszukanego, powszednią tandetę z taniego romansu. No to mam: dwa płuca, jedno serce mniej i moje słodkie min kære przed speluną, zamiast na miękkich poduszkach.
Wyprostował się znów, odchylając od niego, z manierą nonszalancką i ociężałą, uśmiechając się poniekąd do siebie samego, do świata, który zakołysał się mu na burcie rozchwianej percepcji, do wspomnienia Lasse sprzed lat i na końcu dopiero do tego, który stał przed nim, podobnie rozchełstany w upojeniu, domagając się od niego papierosa. Funi zagrymasił nieznacznie, zerkając w stronę wskazanych mu miłych panów, rozchylając poły rozpiętego płaszcza, by wcisnąć obie dłonie w kieszenie spodni, poklepać się po piersi, jak gdyby spodziewał się, że mógłby fajki mieć, podczas gdy nie miał na pewno. Powinien był zawinąć parę sztuk Eitriemu, kiedy miał ku temu okazję; może nawet by nie zauważył.
– Nie palę, to znaczy palę, ale widzisz, to sprawa poważna, sprawa honoru, lojalności możnaby powiedzieć nawet, z oficerem, wyobraź sobie, to całkiem zabawne… – zabełkotał pod nosem, wsuwając w końcu dłonie do kieszeni samego płaszcza, by natknąć się palcami na szeleszczącą folię upchanych w nich zapasów. Przerwał raptownie, wobec poczynionego odkrycia rozjaśniając się triumfalnie, wyławiając w końcu dwa truskawkowe lizaki, których sercowate łby zawisły między nimi jak doprawdy godna podziwu zdobycz. – Chyba że wolisz fajki tamtych miłych panów. To się nie krępuj, nie oceniam, jestem nawet całkiem tolerancyjny w kwestii preferencji.
– Zgłaszam stanowczy sprzeciw – ogłosił przekornie, usztywniając głos powagą równie teatralną, co jego naburmuszone wywrócenie oczami, ta jednak prędko rozszczelniła się, wpuszczając w jego spojrzenie złośliwy, pocieszny błysk przedwczesnego triumfu. – Powiedziałbym raczej, że w niczym, bezdyskusyjnie – zawyrokował, wyraźnie zadowolony z dwuznaczności swoich słów; miał nawet ochotę zaśmiać się pod nosem, ale ból w żebrach wprawił go zamiast tego w krótki grymas rozbawionej bolesności, kiedy przekrzywił się nieznacznie ku skurczonemu bokowi. Kiedy chłopak, pochwycony za brodę i nagle przy tym przyjemnie spolegliwy, zaczął z ostentacyjną powolnością wtórować jego słowom, syknął na niego uciszająco pod nosem, choć bez konsekwentnej stanowczości, ocierając krew z rozchylających się przedrzeźniacko ust.
– Uwiedzionych przez ciebie dziewic – potwierdził, mimikując za nim jego powolną artykulację, rozwlekając ją jeszcze bardziej flegmatycznie, ściskając jego brodę w palcach i zawieszając szkliste spojrzenie na lśnieniu jego rozszerzonych źrenic, jak gdyby z udawanym wyrzutem, choć raczej nieszczególnie złym. Cierpliwie dobitnym tonem perswadującym, by przestał się zgrywać i udawać, że było inaczej, pomimo świadomości, że istotnie inaczej było. Bawiła go jednak ta nowa rola, którą sobie nadał; narracja, w której Lasse faktycznie zawlókł go do swojej sypialni siłą sugestywnej pokusy, a nie zgodził się go przenocować z powszedniej litości – podobny przebieg wydarzeń stawiał go wprawdzie w wątpliwie zabawnym świetle, co więcej, na pozycji człowieka, któremu wyświadcza się przysługę, a więc człowieka w jakiś sposób zobowiązanego. Zobowiązań tymczasem nie uprawiał nigdy i konsekwentnie.
Lasse parsknął śmiechem, a on nie pozostawał mu dłużny, nie potrafiąc nigdy odmówić cudzej wesołości towarzystwa; posłusznie przy tym cofnął swoją dłoń, wysuwając ją z jego krótkiego uściku, oddając mu ustępliwie czapkę, aby mógł wcisnąć ją w głębię kieszeni płaszcza. Oswobodzone spod sideł dokerki kosmyki skręcały się ciemnymi puklami na jego skroniach i zsypywały niesfornie na czoło; i wyglądał tak znacznie lepiej, jak z satysfakcją zauważył – pijany, pobity, roześmiany i rozczochrany zdawał się mu znacznie bardziej przystępny, mniej oddalony o dystans statusu społecznego i stanu portfela. Funi, przyglądając mu się tak i wysłuchując jego ripost, otrzeźwiająco błyskotliwych, wymagających od niego samego większego skupienia, by nie zostać zbyt daleko w tyle, wyprostował się i zachwiał na piętach z infantylną beztroską, kołysząc wciąż na ustach niegasnącą wesołość, podjudzaną zadawanymi mu sztychami kąśliwości.
– Nie wiem, kto uczył cię anatomii, ale w moich podręcznikach płuco nie było ani czterokomorowe, ani zalane krwią; widać alkohol do reszty musiał wypłukać ci czerep, co zresztą wiele wyjaśnia, z pewnością te popłuczyny intelektualne, jakie mi wtedy wciskałeś – bawił się przednio, opuszczając zdarte czubki butów na ziemię i nachylając się naprzód ku niemu, z prowokacyjnym nieomal wyrazem twarzy, jednocześnie słodkim i niewinnym, jakim mógłby próbować przekonać rozgniewanego belfra o własnej niewinności, jednocześnie wystawiając mu za plecami dumny środkowy palec. – A ja tak wytrwale czekałem na zwykłe, prostackie słodkie słówka, nic wyszukanego, powszednią tandetę z taniego romansu. No to mam: dwa płuca, jedno serce mniej i moje słodkie min kære przed speluną, zamiast na miękkich poduszkach.
Wyprostował się znów, odchylając od niego, z manierą nonszalancką i ociężałą, uśmiechając się poniekąd do siebie samego, do świata, który zakołysał się mu na burcie rozchwianej percepcji, do wspomnienia Lasse sprzed lat i na końcu dopiero do tego, który stał przed nim, podobnie rozchełstany w upojeniu, domagając się od niego papierosa. Funi zagrymasił nieznacznie, zerkając w stronę wskazanych mu miłych panów, rozchylając poły rozpiętego płaszcza, by wcisnąć obie dłonie w kieszenie spodni, poklepać się po piersi, jak gdyby spodziewał się, że mógłby fajki mieć, podczas gdy nie miał na pewno. Powinien był zawinąć parę sztuk Eitriemu, kiedy miał ku temu okazję; może nawet by nie zauważył.
– Nie palę, to znaczy palę, ale widzisz, to sprawa poważna, sprawa honoru, lojalności możnaby powiedzieć nawet, z oficerem, wyobraź sobie, to całkiem zabawne… – zabełkotał pod nosem, wsuwając w końcu dłonie do kieszeni samego płaszcza, by natknąć się palcami na szeleszczącą folię upchanych w nich zapasów. Przerwał raptownie, wobec poczynionego odkrycia rozjaśniając się triumfalnie, wyławiając w końcu dwa truskawkowe lizaki, których sercowate łby zawisły między nimi jak doprawdy godna podziwu zdobycz. – Chyba że wolisz fajki tamtych miłych panów. To się nie krępuj, nie oceniam, jestem nawet całkiem tolerancyjny w kwestii preferencji.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Pią 21 Sty - 0:14
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Świat tracił na ostrości i rozpływał się w niemal mlecznej chmurze, ciężki jak topniejący wosk, spowolniony w każdym drobnym ruchu - owady ze skrzydłami posklejanymi miodem, głowa wepchnięta pod powierzchnię ciemnej wody, osobliwy stan półsnu i półśmierci choć w swojej przerażającej idei przyjemny i wyczekiwany]. Potrzebny być może, choć na chwilę, na pięć wydechów i spojrzenie wbite w taflę brudnej ulicy pod stopami; potrzebny, bo tak często przecież cierpiał przez przesadną jaskrawość swojego umysłu, nieustępujące skupienie i czujność, która rozstrajała bodźce i sprawiała, ze wszystko było za bardzo i za mocno, że głowa bolała tysiącami krótkich cięć. Zwykł uważać, iż świat wokół jest groźny – był groźny. Był przedmiotem jego wizji i tłem dla tragedii, był seriami oczu łypiących na niego z szalbierczym błyskiem w rysie tęczówek; był kolejnymi martwymi nazwiskami pozostawianymi na niechętnej ziemi, której również się bał, bo ta miała skłonność do tego, by kłamać i załamywać się pod nogami. Niejednokrotnie miał wrażenie, że lękał się każdego zachodu słońca i każdego dźwięku nad jego głową – zamykał wtedy oczy i chował twarz w ramionach niczym dziecko, a szybkie uderzenia serca niosły za sobą niemożność złapania oddechu. Wraz z mijaniem ostatnich miesięcy było już tylko gorzej, a myśl ta dusiła przypuszczaniami, iż – podchodząc do sprawy z logiczną trzeźwością akademika – nigdy nie może już być lepiej. Równia pochyła nie miała prawa nagle pociągnąć cię ku górze. Mogło być gorzej, gorzej, gorzej aż w końcu trupy będą ścieliły ulice z manierą jesiennych liści, a on nie będzie mógł już udawać wyniosłej surowości, nie będzie mógł schować się w bibliotece i zamkniętych ścianach znajomej kamienicy. Spójrz – powiedziałby wtedy chłopakowi, któremu pozwolił spać po pijaku we własnym łóżku – chyba już nic lepszego nas nie czeka.
Bliska twarz również zdawała się rozmazywać. Była teraz miękka i gładka, rysy rozpływały się w poświacie latarni i granatu nieba, oczy były nadnaturalnie jasne, niemal rozbielone. Jego tworzysz przypominał aktora z niemego filmu, przykrytego czernią i bielą, uchwyconego przez kamerę, której obiektyw posmarowano wazeliną – ledwie realny choć ruchliwy i ekspresyjny. Gdy mówił, Lasse próbował przypomnieć sobie o czym rozmawiali tamtej nocy, ale – ku jego własnemu zdziwieniu – zamiast twardych ram wspomnień, które nawiedzały go zwykle, zastał w swoim umyśle jedynie mętlik głosów, śmiechów i kilku długich, poprzekręcanych słów. Podobnie jak scena, w której żyli teraz, tamte godziny również zdawały się nie istnieć lub istnieć częściowo jedynie jak opowiadana setki razy historia rodzinna zamieniona w senną legendę. Pamiętał jego twarz na kremowej poszewce poduszki, smugę światła zza okna, która padała prosto na jego oczy jak maska na arystokratycznej maskaradzie. Pamiętał niespodziewaną niewinność tamtych chwil, tak przecież mu obcą, do tej pory zawsze przegrywającą już w przedbiegach z wyuczonym pragnieniem uciekania przed jakimikolwiek czystymi uczuciami – te wymagały wrażliwości, a ona słynęła z tego, iż umiała osłabiać i zabijać, zadawać zbyt wiele pytań. Znał ich szorstkie brzmienie na pamięć - ile razy umarł już z imieniem Safira na języku? Jak często nie mógł pozbyć się wrażenia, że zawodzi własną siostrę lub zbyt dobrego Anselma? Dlaczego Irene myślała, że powinna się odsunąć? To on, zawsze on, ale wtedy, tamtej nocy kiedy się poznali, był kimś innym i mógł kimś innym pozostać, choćby na chwilę, na papierosa i uderzenie w szczękę. Nie byli sobie obcy, ale znajomość, która ich łączyła była na tyle enigmatyczna w swoim częściowym istnieniu, że Lasse poczuł się wolny wręcz, daleki, trochę senny. Przestał rozumieć sens ich słów.
Nie zrozumiał też, dlaczego wciąż się śmiał, dlaczego czuł się jak rozszalałe dziecko, które nie potrzebowało już niczego poza alkoholowym szumem w uszach i beztroskim ciągiem rozmowy. Choć nie odpowiedział, policzki przykryły się na chwilę cieniem różu, kiedy jego znajomy rzucił tamtą dwuznaczną uwagę, dostosowując się do niego swoją przerysowaną manierą. Nie był zawstydzony (w swojej własnej głowie uważał się za młodego człowieka pod pewnymi względami bezwstydnego - niestety), rozbawiony raczej, pozbawiony potrzeby ciągłego trzymania emocji na wodzy – tej która tak często robiła z niego zarozumiałego złośliwca. Nie czuł potrzeby by bronić się i kulić przed tym chłopakiem, byli przecież równie pijani, równie pobici i równie zagubieni.
- Ach tak, to wiele wyjaśnia – udał zdziwienie, posyłając mu skonsternowanie spojrzenie spod ściągniętych brwi, jakby nagle doszedł do niego ten niezwykły fakt na temat ludzkiej natury. – Wybacz, jeżeli chodzi o anatomię, miałem świetnych nauczycieli, po prostu rzadko docieraliśmy do serca – oświadczył, również widocznie zadowolony z dwuznacznego brzmienia tych słów, przypominając teraz w tonie i uśmiechu swojego rozmówcę chwilę temu. – Najwyraźniej masz bardzo chłonny umysł – mówiąc to, pochylił się również ku niemu niczym kłamliwe, powykrzywiane odbicie w lustrze i palcem trącił jego nos jakby był jedynie niegrzecznym szczeniakiem szarpiącym nogawki lub dzieckiem zbyt często odzywającym się przy rodzinnym stole. Uśmiechał się bez przerwy na jakikolwiek kwaśniejszy grymas, skupiony na jego słowach, które brzmiały pięknie i absurdalnie. Podobał mu się teatr, który odgrywali, a w którym jego towarzysz był aktorem wręcz mistrzowskim, stworzonym na potrzeby sceny. Lasse widział oczami wyobraźni jak rozkłada ręce przed wiwatującą widownią, jak kłania się wpół, a kosmyki włosów opadają na twarz. Ta wydawała mu się zresztą pięknie osobliwa w tym dziwnym połączeniu wyważonej powagi podłużnych rysów, roziskrzonych oczu i wyzywających uśmiechów. – Pozwól, że to naprawię – Wyprostował się znów, dłoń ułożył na sercu i uniósł twarz w natchnionym, marzycielskim wyrazie kogoś, kto właśnie ma zamiar rozpocząć modlitwę. Oczy miał zamknięte, kącik ust drgał w rozbawieniu. – Światło mojego życia, czekałem na ciebie latami! O ja biedny, już myślałem, ze leżysz martwy w jakiejś uliczce! – Dłoń powędrowała ku twarzy, wierzchem dotykając czoła, a jedno oko otworzyło się by przyjrzeć się kolejny raz mimice bliskich rysów. – Byłoby mi przykro, w końcu ja chciałem cię zabić.
Gdy się odchylił, Lasse posłusznie podążył za jego spojrzeniem, wypatrując miłych panów, którzy na miłych nie wyglądali wcale. Brak papierosa drapał jednak w gardło i tylko dłonie sięgające ku kieszeniom niosły nadzieję na to, iż głód ma nadal szansę się skończyć. Śledził więc sekwencje jego ruchów, skupiony na ich płynności, zadziwiającej wręcz w tej nietrzeźwości i boku widocznie kłującym od uderzenia. I on poczuł znów ostry, piekący ból w wardze, gdy zimny wiatr spoliczkował go nagłym powiewem, na kilka chwil wbijając się w skórę igłami mrozu. Dopiero wtedy zauważył co takiego trzyma w palcach jego wybawiciel, a zaskoczenie, które spowodował ten widok, odbiło się na jego twarzy pełnym niedowierzenia uniesieniem brwi i uśmiechem sięgającym aż do ciemnych oczu.
- Powinieneś zacząć – rzucił tylko pospiesznie, wzruszając ramionami, jak zwykle przekonany całkowicie o słuszności swojej okrutnej, nierozsądnej rady. Odebrał od niego jeden z lizaków, rozpoznając ich uroczy kształt kojarzący się z wizytami medyków i cukierkami znajdywanymi w domowych szufladach. Pozbawiony pazłotka przypominał czerwony kryształek, prawie rubin matczynego naszyjnika. Cukier szybko rozpłynął się na języku, a smak alkoholu wymieszał się ze sztucznym, przesłodzonym aromatem truskawki. Skrzywił się lekko, w ułamku sekundy przypominając sobie, iż w zasadzie nigdy ich nie lubił i że w czasie świąt zwykł oddawać wszystkie siostrze. Wyciągnął więc lizaka z ust i bez namysłu, zupełnie bezczelnie wsunął go między wargi swojego znajomego (nowego przyjaciela? ofiarę? źródło problemów?) – Jak masz na imię? Wyglądasz na Erlinga.
Bliska twarz również zdawała się rozmazywać. Była teraz miękka i gładka, rysy rozpływały się w poświacie latarni i granatu nieba, oczy były nadnaturalnie jasne, niemal rozbielone. Jego tworzysz przypominał aktora z niemego filmu, przykrytego czernią i bielą, uchwyconego przez kamerę, której obiektyw posmarowano wazeliną – ledwie realny choć ruchliwy i ekspresyjny. Gdy mówił, Lasse próbował przypomnieć sobie o czym rozmawiali tamtej nocy, ale – ku jego własnemu zdziwieniu – zamiast twardych ram wspomnień, które nawiedzały go zwykle, zastał w swoim umyśle jedynie mętlik głosów, śmiechów i kilku długich, poprzekręcanych słów. Podobnie jak scena, w której żyli teraz, tamte godziny również zdawały się nie istnieć lub istnieć częściowo jedynie jak opowiadana setki razy historia rodzinna zamieniona w senną legendę. Pamiętał jego twarz na kremowej poszewce poduszki, smugę światła zza okna, która padała prosto na jego oczy jak maska na arystokratycznej maskaradzie. Pamiętał niespodziewaną niewinność tamtych chwil, tak przecież mu obcą, do tej pory zawsze przegrywającą już w przedbiegach z wyuczonym pragnieniem uciekania przed jakimikolwiek czystymi uczuciami – te wymagały wrażliwości, a ona słynęła z tego, iż umiała osłabiać i zabijać, zadawać zbyt wiele pytań. Znał ich szorstkie brzmienie na pamięć - ile razy umarł już z imieniem Safira na języku? Jak często nie mógł pozbyć się wrażenia, że zawodzi własną siostrę lub zbyt dobrego Anselma? Dlaczego Irene myślała, że powinna się odsunąć? To on, zawsze on, ale wtedy, tamtej nocy kiedy się poznali, był kimś innym i mógł kimś innym pozostać, choćby na chwilę, na papierosa i uderzenie w szczękę. Nie byli sobie obcy, ale znajomość, która ich łączyła była na tyle enigmatyczna w swoim częściowym istnieniu, że Lasse poczuł się wolny wręcz, daleki, trochę senny. Przestał rozumieć sens ich słów.
Nie zrozumiał też, dlaczego wciąż się śmiał, dlaczego czuł się jak rozszalałe dziecko, które nie potrzebowało już niczego poza alkoholowym szumem w uszach i beztroskim ciągiem rozmowy. Choć nie odpowiedział, policzki przykryły się na chwilę cieniem różu, kiedy jego znajomy rzucił tamtą dwuznaczną uwagę, dostosowując się do niego swoją przerysowaną manierą. Nie był zawstydzony (w swojej własnej głowie uważał się za młodego człowieka pod pewnymi względami bezwstydnego - niestety), rozbawiony raczej, pozbawiony potrzeby ciągłego trzymania emocji na wodzy – tej która tak często robiła z niego zarozumiałego złośliwca. Nie czuł potrzeby by bronić się i kulić przed tym chłopakiem, byli przecież równie pijani, równie pobici i równie zagubieni.
- Ach tak, to wiele wyjaśnia – udał zdziwienie, posyłając mu skonsternowanie spojrzenie spod ściągniętych brwi, jakby nagle doszedł do niego ten niezwykły fakt na temat ludzkiej natury. – Wybacz, jeżeli chodzi o anatomię, miałem świetnych nauczycieli, po prostu rzadko docieraliśmy do serca – oświadczył, również widocznie zadowolony z dwuznacznego brzmienia tych słów, przypominając teraz w tonie i uśmiechu swojego rozmówcę chwilę temu. – Najwyraźniej masz bardzo chłonny umysł – mówiąc to, pochylił się również ku niemu niczym kłamliwe, powykrzywiane odbicie w lustrze i palcem trącił jego nos jakby był jedynie niegrzecznym szczeniakiem szarpiącym nogawki lub dzieckiem zbyt często odzywającym się przy rodzinnym stole. Uśmiechał się bez przerwy na jakikolwiek kwaśniejszy grymas, skupiony na jego słowach, które brzmiały pięknie i absurdalnie. Podobał mu się teatr, który odgrywali, a w którym jego towarzysz był aktorem wręcz mistrzowskim, stworzonym na potrzeby sceny. Lasse widział oczami wyobraźni jak rozkłada ręce przed wiwatującą widownią, jak kłania się wpół, a kosmyki włosów opadają na twarz. Ta wydawała mu się zresztą pięknie osobliwa w tym dziwnym połączeniu wyważonej powagi podłużnych rysów, roziskrzonych oczu i wyzywających uśmiechów. – Pozwól, że to naprawię – Wyprostował się znów, dłoń ułożył na sercu i uniósł twarz w natchnionym, marzycielskim wyrazie kogoś, kto właśnie ma zamiar rozpocząć modlitwę. Oczy miał zamknięte, kącik ust drgał w rozbawieniu. – Światło mojego życia, czekałem na ciebie latami! O ja biedny, już myślałem, ze leżysz martwy w jakiejś uliczce! – Dłoń powędrowała ku twarzy, wierzchem dotykając czoła, a jedno oko otworzyło się by przyjrzeć się kolejny raz mimice bliskich rysów. – Byłoby mi przykro, w końcu ja chciałem cię zabić.
Gdy się odchylił, Lasse posłusznie podążył za jego spojrzeniem, wypatrując miłych panów, którzy na miłych nie wyglądali wcale. Brak papierosa drapał jednak w gardło i tylko dłonie sięgające ku kieszeniom niosły nadzieję na to, iż głód ma nadal szansę się skończyć. Śledził więc sekwencje jego ruchów, skupiony na ich płynności, zadziwiającej wręcz w tej nietrzeźwości i boku widocznie kłującym od uderzenia. I on poczuł znów ostry, piekący ból w wardze, gdy zimny wiatr spoliczkował go nagłym powiewem, na kilka chwil wbijając się w skórę igłami mrozu. Dopiero wtedy zauważył co takiego trzyma w palcach jego wybawiciel, a zaskoczenie, które spowodował ten widok, odbiło się na jego twarzy pełnym niedowierzenia uniesieniem brwi i uśmiechem sięgającym aż do ciemnych oczu.
- Powinieneś zacząć – rzucił tylko pospiesznie, wzruszając ramionami, jak zwykle przekonany całkowicie o słuszności swojej okrutnej, nierozsądnej rady. Odebrał od niego jeden z lizaków, rozpoznając ich uroczy kształt kojarzący się z wizytami medyków i cukierkami znajdywanymi w domowych szufladach. Pozbawiony pazłotka przypominał czerwony kryształek, prawie rubin matczynego naszyjnika. Cukier szybko rozpłynął się na języku, a smak alkoholu wymieszał się ze sztucznym, przesłodzonym aromatem truskawki. Skrzywił się lekko, w ułamku sekundy przypominając sobie, iż w zasadzie nigdy ich nie lubił i że w czasie świąt zwykł oddawać wszystkie siostrze. Wyciągnął więc lizaka z ust i bez namysłu, zupełnie bezczelnie wsunął go między wargi swojego znajomego (nowego przyjaciela? ofiarę? źródło problemów?) – Jak masz na imię? Wyglądasz na Erlinga.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Wto 25 Sty - 19:26
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
W błogim upojeniu tkwiło swoiste, uniwersalne remedium na bolączki uciążliwie najeżonej przytomności – te, którym trudno było podołać na trzeźwo, kiedy świat pełen był ostrych krawędzi kaleczących prześlizgujące się po nich źrenice (najbardziej zewnętrzną cząstkę duszy uwięzionej w naczyniu ludzkiego ciała; emocje zbierały się w ich ranach jak krople krwi na nakłutej opuszce palca: złość, gorycz, żal, wypaczone dowody bólu niezdolnego zmierzyć się z obnażoną prawdą siebie), pełen kantów nadstawiających groty grzbietów przeciw słabiźnie człowieczej gliny, pełen doznań intensywnych nie do zniesienia, wyrazistych jak metaliczność na języku, jak ból w uderzonym boku, jak ustawiczne uwieranie zniecierpliwionej frustracji, jak lęk przed rzeczywistością czerwiący w sercu Lasse, jak wprawiające w trzepot przedsionków nieukierunkowane pragnienia trawiące Funiego, nieznajdujące ukojenia, naprężające się żyłkami strun na żebrach, uciskając chronicznie oddech. Pragnienie zrozumienia i odnalezienia nitki swojego przeznaczenia, pragnienie wielkości, zaspokojenia żarłocznych ambicji, pragnienie hedonistycznej beztroski pętanej dla spokojności sumienia, pragnienie swojego własnego trwałego miejsca w wiecznej dysharmonii życia, pragnienie za pragnieniem, za pragnieniem, za pragnieniem, bez zbawiennej odpowiedzi; nigdy nie był syty. Nigdy mu nie wystarczało, nigdy nie czuł się usatysfakcjonowany, nigdy nie odwracał spojrzenia od tego, co czaiło się jeszcze na horyzoncie, od tego, co leżało za jego linią, odległe, intrygujące, przyciągające, kolejne wyzwanie rzucane mu przez życie. A jednak, choć niezmiennie podążał naprzód, za czymś niezdefiniowanym dokładną wizją celu, z determinacją i ekspansywną żarliwością, zdawało mu się, że stał zarazem ciągle w miejscu; jak w śnie, którego zgęstniała materia spowalniała kroki i gesty, wstrzymywała krzyki w gardle, przemieniając krtań w głuchą studnię, na której dnie zbierał się toksyczny szlam niewypowiedzianych modlitw. Punkt orientacyjny, który wskazywał mu dotąd kierunek – kapłańskie szaty i powszechne uznanie – runął w gruzy na jego oczach; minął rok, a on wciąż przedstawiał się jako prawie kapłan, nie potrafiąc zdefiniować się przez nic innego. Pragnienie jasno nakreślonej wartości siebie przesłaniane nieskończoną litanią pomniejszych kaprysów dających choćby pierwiastek triumfu; stał tymczasem w miejscu, marząc o szaleńczym biegu rwącym płuca, pomimo wszystkiego, co chwytało za kołnierz, ciągnąc wstecz.
Upojenie ułatwiało wszystko – stępiało zmysły, wygaszało bodźce, zmętniało rzeczywistość w strawną przekąskę rozpływającą się na podniebieniu gryzącym ciepłem trunku i słodyczą popełnianych frywolności. Wzrok sięgający zbyt daleko stawał się skrajnie krótkosiężny, ograniczając świat do tego, co najbliżej przed nim – do twarzy nieznajomego z imienia chłopaka śmiejącego się razem z nim w rześkości wieczoru, do przyszłości zaledwie dzisiejszego wieczoru i ani trochę dalej, jakby jutro było mrzonką niewartą uwagi, pozbawioną istotności bardziej niż zazwyczaj. To, co czekało za horyzontem, przestawało mieć znaczenie, kładło się do snu, schodziło z oczu; cierpliwie oddawało prym rzeczom znacznie prostszym: słowom poruszającym jego ustami za niego, niezależnym od spowolnionego rozsądku, śmiechowi, który rezonował w piersi, roztrącając pierzchające myśli. Choć życia nigdy nie brał szczególnie poważnie ani dalekowzrocznie, nietrzeźwość – alkoholiczna, pobożna, zmysłowa – uwodziła go zawsze miękką, przystępną łatwością wszystkiego pod jej rozkiełznującym wpływem, sprowadzeniem własnych pragnień do rzeczy najprostszych, dających satysfakcję spotęgowaną maligną zapomnienia, sztuczne zagłuszenie tych frustracji, które pozostawały przewlekle wygłodniałe.
Dwuznaczność udzielanej mu odpowiedzi rozprowadzała mu na ustach radosną, przymilną uciechę; parsknął przy tym z rozbawieniem, czując przyjemną obolałość spąsowiałych policzków. Wpadali w ton rozmowy, w której czuł się przesadnie pewnie, przesadnie bezczelnie, przesadnie brawurowo – tak jak przesadnie pewnie, bezczelnie i brawurowo mógłby żyć człowiek przeżywający swój ostatni dzień; radośnie wolny od konsekwencji swoich słów i poczynań. Przekrzywił wobec tego nieznacznie głowę, przyglądając mu się spod opuszczonych powiek, skrzących się złotawo w słabym oświetleniu zaułka, kiedy nachylił się również ku niemu, wyrazisty i bliski pośród mozaiki rozmazanego, szaroburego świata. W ciemnoniebieskich opaskach tęczówek migotały czarne talary pełne szklanego blasku i jaśniejącej w odbijanych błyskach wesołości. Rozcięcie tkwiące na zaczerwienionych ustach siąpiło sennie świeżym szkarłatem, wyglądającym, jakby miało smakować wiśnią, wiśnią zalaną alkoholem.
– Bardzo chłonny – potwierdził natychmiast, jak gdyby pochwycił jego słowa, zanim zdążyły zsunąć się zupełnie z krwawiących wiśnią ust, z grzeczną pokorą przyjmując cios zadany mu palcem w nos. – Ale posiadaną wiedzę zawsze warto odświeżyć; być może poszerzyć, skoro mówisz, że miałeś tak dobrych nauczycieli. Zawsze powtarzam, że intensywny rozwój to bardzo istotna rzecz w życiu człowieka – podchwycił z przekornym uśmiechem, tonem podbijanym celową, ciepłą figlarnością. Zastanawiając się, jak daleko daliby radę pociągnąć scenariusz tej gry, czując podskórne ukłucie ekscytacji na myśl, że żadne z nich nie zdawało się w tej rozgrywce przeciwnikiem płochliwym.
Obserwując dedykowane mu przez towarzysza przedstawienie, przyłożył sobie dłonie do policzków, udając poruszenie oddanej publiczności, choć niezdolny pochwycić własnej rozbawionej ekspresji pod aktorską maskę. Jego spojrzenie wędrowało za wyolbrzymioną teatralnością gestów z opóźnionym refleksem, ale niezmiennym skupieniem, jak gdyby Lasse istotnie stał przed nim wetknięty w światło reflektora, elegancki i pełen gracji, której w rzeczywistości wyraźnie brakowało im obojgu. Przechwycił spojrzenie rzucane mu spod uniesionej powieki, sprawdzające, przyczajające się, tuż przed sztychem efektownego finału, którego niższy ton zsunął się dreszczem osobliwego napięcia po nachylonym nieznacznie karku.
– Zrób to dzisiaj, zanim przepadniesz na kolejną wieczność; ta śmierć będzie mniej okrutna od kolejnej rozłąki – zawyrokował, podejmując przedstawienie zgrabnie, nie upuszczając przy tym żadnej fałszywej nuty, nie wypuszczając również jego lśniącego spojrzenia z uporczywych wnyków własnego. – Zdradź mi jednak najpierw, jak to zrobisz. Na co twoim zdaniem zasługuję?
Przez chwilę spodziewał się, że Lasse nie zgodzi się na oferowany mu substytut papierosa, którego truskawkowy pryzmat zachęcająco zakołysał się na wysokości jego oczu, ten w końcu jednak przełamał niedowierzanie powracającym uśmiechem i przyjął darowaną mu słodycz, ku jego zadowoleniu; inaczej musiałby się na niego chyba obrazić, śmiertelnie, z prawdziwie infantylną manierą urażonego dziecka. Odwrócił tymczasem od niego spojrzenie, chwytając w palce folię swojego cukierka, chcąc ją nieporadnie zedrzeć, zanim zdążyłby jednak dopiąć swego, pomimo skostniałości i niezdarności pijanych dłoni, jego uwagę rozproszyło charakterystyczne mlaśnięcie, podnoszące mu spojrzenie ku jego twarzy w momencie, w którym lepkie truskawkowe serce wsunęło mu się w rozchylone wargi płaskim kryształem, smakującym ciepłym ustami chłopaka. Zaskoczony zamarł na chwilę, odnajdując jego wzrok, w końcu spolegliwie biorąc słodycz na język, zamykając na niej usta. Przesunął go sobie pod policzek, przyglądając mu się z jakąś czujnością, niewypowiedzianym, napiętym pytaniem.
– Nie wiem, czy się obrazić – mruknął, nie klarując od razu, co miał na myśli. – Obraziłbym się, ale dam ci szansę, wymyśl mi lepsze, to jest chujowe. Ty brzmisz jak Oliver. Olly. Grzeczny, poukładny Olly – mówił powoli, jakby smakując te imię razem z rozlewającym się po podniebieniu rozpuszczonym cukrem. Uniósł rękę, by wyciągnąć lizaka z ust, podsuwając mu go ponownie. – Nie wypada tak wzgardzać czyjąś szczodrością, Olly.
Upojenie ułatwiało wszystko – stępiało zmysły, wygaszało bodźce, zmętniało rzeczywistość w strawną przekąskę rozpływającą się na podniebieniu gryzącym ciepłem trunku i słodyczą popełnianych frywolności. Wzrok sięgający zbyt daleko stawał się skrajnie krótkosiężny, ograniczając świat do tego, co najbliżej przed nim – do twarzy nieznajomego z imienia chłopaka śmiejącego się razem z nim w rześkości wieczoru, do przyszłości zaledwie dzisiejszego wieczoru i ani trochę dalej, jakby jutro było mrzonką niewartą uwagi, pozbawioną istotności bardziej niż zazwyczaj. To, co czekało za horyzontem, przestawało mieć znaczenie, kładło się do snu, schodziło z oczu; cierpliwie oddawało prym rzeczom znacznie prostszym: słowom poruszającym jego ustami za niego, niezależnym od spowolnionego rozsądku, śmiechowi, który rezonował w piersi, roztrącając pierzchające myśli. Choć życia nigdy nie brał szczególnie poważnie ani dalekowzrocznie, nietrzeźwość – alkoholiczna, pobożna, zmysłowa – uwodziła go zawsze miękką, przystępną łatwością wszystkiego pod jej rozkiełznującym wpływem, sprowadzeniem własnych pragnień do rzeczy najprostszych, dających satysfakcję spotęgowaną maligną zapomnienia, sztuczne zagłuszenie tych frustracji, które pozostawały przewlekle wygłodniałe.
Dwuznaczność udzielanej mu odpowiedzi rozprowadzała mu na ustach radosną, przymilną uciechę; parsknął przy tym z rozbawieniem, czując przyjemną obolałość spąsowiałych policzków. Wpadali w ton rozmowy, w której czuł się przesadnie pewnie, przesadnie bezczelnie, przesadnie brawurowo – tak jak przesadnie pewnie, bezczelnie i brawurowo mógłby żyć człowiek przeżywający swój ostatni dzień; radośnie wolny od konsekwencji swoich słów i poczynań. Przekrzywił wobec tego nieznacznie głowę, przyglądając mu się spod opuszczonych powiek, skrzących się złotawo w słabym oświetleniu zaułka, kiedy nachylił się również ku niemu, wyrazisty i bliski pośród mozaiki rozmazanego, szaroburego świata. W ciemnoniebieskich opaskach tęczówek migotały czarne talary pełne szklanego blasku i jaśniejącej w odbijanych błyskach wesołości. Rozcięcie tkwiące na zaczerwienionych ustach siąpiło sennie świeżym szkarłatem, wyglądającym, jakby miało smakować wiśnią, wiśnią zalaną alkoholem.
– Bardzo chłonny – potwierdził natychmiast, jak gdyby pochwycił jego słowa, zanim zdążyły zsunąć się zupełnie z krwawiących wiśnią ust, z grzeczną pokorą przyjmując cios zadany mu palcem w nos. – Ale posiadaną wiedzę zawsze warto odświeżyć; być może poszerzyć, skoro mówisz, że miałeś tak dobrych nauczycieli. Zawsze powtarzam, że intensywny rozwój to bardzo istotna rzecz w życiu człowieka – podchwycił z przekornym uśmiechem, tonem podbijanym celową, ciepłą figlarnością. Zastanawiając się, jak daleko daliby radę pociągnąć scenariusz tej gry, czując podskórne ukłucie ekscytacji na myśl, że żadne z nich nie zdawało się w tej rozgrywce przeciwnikiem płochliwym.
Obserwując dedykowane mu przez towarzysza przedstawienie, przyłożył sobie dłonie do policzków, udając poruszenie oddanej publiczności, choć niezdolny pochwycić własnej rozbawionej ekspresji pod aktorską maskę. Jego spojrzenie wędrowało za wyolbrzymioną teatralnością gestów z opóźnionym refleksem, ale niezmiennym skupieniem, jak gdyby Lasse istotnie stał przed nim wetknięty w światło reflektora, elegancki i pełen gracji, której w rzeczywistości wyraźnie brakowało im obojgu. Przechwycił spojrzenie rzucane mu spod uniesionej powieki, sprawdzające, przyczajające się, tuż przed sztychem efektownego finału, którego niższy ton zsunął się dreszczem osobliwego napięcia po nachylonym nieznacznie karku.
– Zrób to dzisiaj, zanim przepadniesz na kolejną wieczność; ta śmierć będzie mniej okrutna od kolejnej rozłąki – zawyrokował, podejmując przedstawienie zgrabnie, nie upuszczając przy tym żadnej fałszywej nuty, nie wypuszczając również jego lśniącego spojrzenia z uporczywych wnyków własnego. – Zdradź mi jednak najpierw, jak to zrobisz. Na co twoim zdaniem zasługuję?
Przez chwilę spodziewał się, że Lasse nie zgodzi się na oferowany mu substytut papierosa, którego truskawkowy pryzmat zachęcająco zakołysał się na wysokości jego oczu, ten w końcu jednak przełamał niedowierzanie powracającym uśmiechem i przyjął darowaną mu słodycz, ku jego zadowoleniu; inaczej musiałby się na niego chyba obrazić, śmiertelnie, z prawdziwie infantylną manierą urażonego dziecka. Odwrócił tymczasem od niego spojrzenie, chwytając w palce folię swojego cukierka, chcąc ją nieporadnie zedrzeć, zanim zdążyłby jednak dopiąć swego, pomimo skostniałości i niezdarności pijanych dłoni, jego uwagę rozproszyło charakterystyczne mlaśnięcie, podnoszące mu spojrzenie ku jego twarzy w momencie, w którym lepkie truskawkowe serce wsunęło mu się w rozchylone wargi płaskim kryształem, smakującym ciepłym ustami chłopaka. Zaskoczony zamarł na chwilę, odnajdując jego wzrok, w końcu spolegliwie biorąc słodycz na język, zamykając na niej usta. Przesunął go sobie pod policzek, przyglądając mu się z jakąś czujnością, niewypowiedzianym, napiętym pytaniem.
– Nie wiem, czy się obrazić – mruknął, nie klarując od razu, co miał na myśli. – Obraziłbym się, ale dam ci szansę, wymyśl mi lepsze, to jest chujowe. Ty brzmisz jak Oliver. Olly. Grzeczny, poukładny Olly – mówił powoli, jakby smakując te imię razem z rozlewającym się po podniebieniu rozpuszczonym cukrem. Uniósł rękę, by wyciągnąć lizaka z ust, podsuwając mu go ponownie. – Nie wypada tak wzgardzać czyjąś szczodrością, Olly.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sro 2 Lut - 16:05
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W mętnej ciemności ulicy, w kłamliwej subtelności jej dźwięków, wyrywanych raz po raz zza ciężkich drzwi baru, w równie podstępnym chłodzie nocnego powietrza, które próbowało wodzić go za noc ułudą trzeźwiejącego umysłu, Lasse poczuł, że tonie. Okryty aż do czubka głowy czernią zimnej wody rozchylał wargi, wypuszczając z nich ostatnie pęcherze tlenu, a toń ciągnęła go głębiej – do dna, do ostateczności, którą jego rodzina nazwałaby błotem i mułem, końcem wszystkiego co czyste i piękne, bo wszystko co czyste i piękne pozostać musiało na brzegu. A Lasse ze swojej głębi przyglądał się zjawom świata na powierzchni, tym zniekształconym kształtom wyglądającym zza tafli wody, prześwietlanych przez resztki wznoszącego się nad nią księżyca – zarysom stojących w rzędach kamienic, cieniom ludzkich sylwetek przebiegających przez zakrzywioną linię ulicy, w końcu twarzy swojego uroczego znajomego. Dopiero teraz dostrzegł drobiny brokatu, złotego pyłu, unoszące się nad jego głową. Wplątane w dryfujący w powietrzu kurz chodników przypominały teraz świetlistą aurę, kuriozalną obietnicę niewinnego dobra, którego nie było w jego słowach, ni w jego uśmiechach, ale która Lasse w tamtej chwili wydawała się taka wielka i prawdziwa.
W momentach takich jak ten – gdy tonął z uśmiechem na ustach, śmiejąc się ze słów, którym daleko było do wielkich mądrości bibliotek – uświadamiał sobie, iż jest za daleko od domu. Za daleko by wrócić. Zapominał drogi, numeru drzwi, gubił klucze, a jego świat zmieniał granice, nagle stając się nie własnościowym mieszkaniem, a wszystkim poza nim właśnie, każdym innym pomieszczeniem i każdą inną ulicą, która mogła je otaczać. Był za daleko, jak dziecko zgubione w lesie i poddać musiał się wszystkiemu co obce, wymyślić siebie na nowo, choćby na kilka godzin. Musiał upić się bardziej, musiał odwzajemnić ciepłą filuterię uśmiechu wplecioną teraz w centymetry dzielącego ich powietrza. Pomyślał, że obaj porozumiewali się podobnym językiem i zrozumiał kolejny raz, dlaczego wtedy postanowił mu pomóc, schować w ścianach znajomej kamienicy i spędzić całą noc na rozmowach, których ciągu żaden z nich nie umiał przywołać dokładnie. Bo tak, chłopak stojący z nim twarzą w twarz był inny, jaśniejszy być może, nieusztywniony twardymi zasadami i konwenansami, obsypany drobnym złotem i niezrozumiałym dla Lasse rodzajem wolności, której – jak lubił sobie wyobrażać – nie musiał nigdy porzucać, o którą nie musiał walczyć wymykając się nocami z domu, a jednak w wielu kwestiach wydawał mu się taki bliski i podobny, jakby dzieliła ich tylko jakaś iluzyjna granica wychowania i kilku błędów popełnionych po drodze. Nachylony ku niemu mógł mówić kolejne rzędy głupot i kłamstw, a te nie wydawały się złe lub nieodpowiednie, raczej zabawne po prostu, całkowicie szczeniackie niewinne obietnice bez pokrycia i dziecięce przepychanki.
- Masz duszę uczonego – oznajmił siląc się na dumną powagę choć kąciki ust drgnęły w zapowiedzi śmiechu. – Zazwyczaj daję korepetycję za całkiem spore pieniądze, ale dla ciebie mógłbym załatwić zniżkę. W imię starej przyjaźni, oczywiście - mówiąc to, uniósł rękę, by zimnym wnętrzem dłoni poklepać go lekko po policzku w geście równie prześmiewczym co czułym, kontynuując tym samym ich małe przedstawienie, ten pokaz równych sił, w którym żaden nie potrafił przystopować. Lasse był daleko do domu i nie miał zamiaru wracać, nie teraz. Dłoń spłynęła na ramię, zaciskając się na nim kilka chwil niemal pokrzepiająco nim wróciła do ciepłej kieszeni płaszcza.
Cieszyło go to z jaką lekkością jego towarzysz podłapał ciąg wystawianej pod barem sztuki, jak zgrabnie i z jakim wdziękiem przeszedł do jej kolejnego aktu, błagając o śmierć i dopytując się o jej kształt. Lasse zawsze lubił teatr, bo teatr był wielkim, przepastnym kłamstwem, któremu przyklaskiwały tysiące eleganckich dłoni. Teraz jednak wszystko wydawało się być pięknie szczere, a on musiał kilka chwil zastanawiać się nad zadanym mu pytaniem, jakby naprawdę planował go mordować. W jego upojonej głowie fabuły wszystkich czytanych przez niego powieści splatały się w szlaki długich historii – o truciznach wlewanych do malowanych w kwiaty filiżanek, o nożach nakreślających runy na jasnej skórze pleców, o siekierach wyciąganych w panice z roztrzaskanych głów i sinych ustach szukających powietrza pod taflami wzburzonej wody. O zakazanej magii, której rytm był mu obcy, a jednak stanowił obietnicę wielkości odległej i nieosiągalnej. Dlaczego nie rozmawiali o tym co oczywiste? Dlaczego Lasse udawał, że nie widzi?
- Mógłbym cię udusić – jego głos wybrzmiał twardo i zdecydowanie, a w hardości tej tkwił chłód, który zgrzytał i ocierał się o podniebienie. Na kilka kolejnych momentów przestał się uśmiechać, a jego twarz nabrała tego wyuczonego wyrazu, do którego zmuszał się na co dzień, układając rysy w dystyngowanej wyniosłości. – Mam wprawę. – Gdy kąciki ust wróciły do poprzedniego stanu, porzucając zimno, jego własny uśmiech wydał mu się ostrzejszy, a wzrok wbijał się w parę bliskich oczu z taką pewnością, jakby już teraz wyobrażał sobie jak zachodzą szklistą, zmąconą powłoką.
Być może po części obaj byli zresztą martwi. Znalazłoby się wszak wielu takich, którzy uparcie trzymaliby się tej teorii, mówiąc o zepsutych duszach młodych ludzi, ich roszczeniowych umysłach i brudnych językach, umiłowaniu do nieodpowiedniej zabawy, którym gotowi byli niszczyć również tych wokół siebie, tych czystych i dobrych, tych którzy nie chcieli wykrzykiwać głupot po pijaku i sypiać z ludźmi, których imion zapominali poznać. Nie, Lasse nagle uznał to za głupotę, za łganie zazdrosnych ust, które nie umiały żyć tak naprawdę. Nie byli już martwi, ani trochę. Byli teraz bardziej żywi niż kiedykolwiek, a jego oczy nie były już ciemnym atramentem – błyskały ultramaryną. Uśmiechał się i przewracał ostentacyjnie oczami, pstrykał Erlinga, który nie chciał być Erlingiem w nos i jadł z nim na spółę jednego lizaka – był znowu młodym chłopcem z wybujałym ego, gotowym do robienia rzeczy, których powinien żałować, ale żałować nie będzie. Żal w końcu utonie w alkoholu, przyklei się do truskawkowego serca, które pochwycił między wargi, gdy tylko podsunęła mu je dłoń towarzysza. Przez ciąg następnych sekund trzymał lizaka pod językiem, aż w końcu wysunął go niechętnie z ust. Nie odwzajemnił gestu, nie podał go Erlingowi, zamiast tego opierając kryształek o swoją wargę, na której powoli zasklepiała się płytka, krwista rana.
- Wymyślić? Godzi we mnie twój chłód… - powiedział w końcu, w zdychając z głębokim przejęciem, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi, jakby faktycznie słowa te wbiły się sztyletem w jego serce. – Lubię kłamstwa, ale jeżeli mogę mieć jedno żądanie, chcę twojego prawdziwego imienia – i mówiąc to błysnął ku niemu szerokim, szelmowskim uśmiechem, po czym ukłonił się lekko z gładką, arystokratyczną wręcz manierą. – Lasse Nørgaard – imię wypadło z ust cicho lecz wyraźnie, a on wiedział, że nie powinien mówić, że sztuczne imiona byłyby wystarczające. Podał mu się teraz jak na tacy. Jakaś cześć jego pragnęła prawdy w tym teatrze i ta sama część chciała by chłopak znał jego imię, nawet jeżeli Oliver zdawało się pasować do niego faktycznie, bardziej być może niż Lasse mogło kiedykolwiek. – I jestem wdzięczny, śmiertelnie wdzięczny, ale nadal marzę o papierosie.
Wtem drzwi do lokalu otworzyły się szybko, czyjeś kroki na bruku przystanęły kilka metrów dalej, a para niebieskich oczu bez problemu wychwyciła w ciemności ostre rysy twarzy podświetlone krótkim płomienieniem. Mężczyzna opierał się o ścianę choć jeszcze pół godziny temu stał przy barze z jakimś niewysokim dziewczęciem i uparcie nie patrzył jej w twarz. Patrzył dalej, na niego, a Lasse – zaznajomiony przez kilka ostatnich lat swojej młodości z zasadami panującymi w świecie byle jakiej miłości – rozumiał barwę tego spojrzenia doskonale. Mocne, powłóczyste i twarde, pozbawione wdzięku, jakby chciało wbić go w miejsce i do tego miejsca siłą przypiąć; jakby już wtedy, milcząc nadal, mężczyzna rzucał ku niemu imperatywami, które wybrzmiewały jego zachrypłym, przeżartym papierosami głosem. Był to ten rodzaj spojrzenia, które łatwo pomylić można było z groźbą lub ostrzeżeniem, choć było czyś innym zupełnie – w umyśle tamtego mężczyzny było obietnicą, a obietnica ta miała bezczelne dłonie i ciężki oddech plamiący nagą szyję. Odwzajemnił tamto spojrzenie swoim – sztucznie zaskoczonym, niby nierozumnym, zaskakująco jak na siebie łagodnym – przechylając głowę jak zawołany do nogi owczarek. Dla zabawy, dla tego ukłucia w trzewiach, kiedy twarz obcego mężczyzny wygięła się w obłudnym uśmiechu. Wtedy Lasse odwrócił się i stracił go z oczu. Krótki żart, nic więcej, ale teraz – kiedy mężczyzna stal niedaleko, a on czuł na języku alkohol, krew i słodką truskawkę – doszło do niego, iż nie tylko papierosa mu brakuje. Teraz miał ochotę złapać swojego towarzysza zabawy za dłoń i pograć jeszcze chwilę, pooszukiwać jeszcze trochę, wymusić kilka spojrzeń i kilka zająknięć głosu silącego się na stanowczość. Nie miał być to jednak podryw - nie chciał niczego od tego mężczyzny poza papierosem i kilkoma nerwowymi uśmiechami, na widok których mógłby trącać swojego nowego przyjaciela łokciem, a potem śmiać się wraz z nim, gdy iść będą nad ranem ulicami. Trzeba było jeszcze go okraść.
Był pijany, rozbawiony i nie myślał wiele. Znów wsunął Funiemu lizaka w usta, mocno złapał jego nadgarstek i pociągnął w stronę palącego mężczyzny, z całej siły starając się nie utykać, nie chcąc by widmo jego słabości zepsuło tą krótką zabawę. Mężczyzna uniósł na nich wzrok, a Lasse pomyślał, że jest w zasadzie brzydki, ze przypomina w swoich twardych rysach i posiwiałych włosach starego, liniejącego dobermana, że głęboka blizna zdobiąca jego policzek i przekrzywiony w lewo nos musiał być pamiątką, która nosiły osoby mające Przesmyk Lokiego za dom. Jakiekolwiek pieniądze kupiły mu pewność siebie i trzy złote pierścienie na dłoni trzymającej papierosa, musiały być pieniędzmi brudnymi, równie dobrze zdobywanymi na cudzych głowach. Może dwóch głowach, jednej obsypanej złotym brokatem.
- Potrzebujemy papierosa – odezwał się Lasse, a głos miał cichy i lekki choć przecież ciskał teraz w stronę obcego rozkazem. Ścisnął nadgarstek Funiego mocniej, przyciągając go bliżej siebie, jakby teraz nie wolno było im oddalać się od siebie choćby na centymetr, jakby musieli być jednym organizmem, bo jako jeden organizm mieli przewagą dostrzeganą w niepokojąco jasnych oczach mężczyzny. Te przesuwały się leniwie z jednej twarzy na drugą, na rysach Funiego i jego lizaku zatrzymując się dłużej w łapczywej zaciętości.
- Ktoś was pobił? – miał niski, nieprzyjemny dla ucha głos, a gdy wyciągnął w ich stronę papierośnicę, jego zimną twarz wykrzywił uśmiech. Był to uśmiech z rodzaju parszywych i obleśnych, uśmiech człowieka który pachnie skórą i pełen pasji jest w każdej nienawiści, na którą się zdobędzie. Był to również uśmiech kogoś, kto uważał się za drapieżnika, choć był tylko ofiarą. – Uważajcie, tutaj łatwo wpakować się w kłopoty.
Znad świeżo odpalonego papierosa (zbyt mocny, zbyt kwaśny) Lasse rzucił porozumiewawcze spojrzenie swojemu partnerowi, nagle pewien, że chłopak wie dokładnie co właśnie robią. Stanowili teraz obraz równie ładny co abstrakcyjny: pijani, poobijani, z jednym papierosem i jednym truskawkowych lizakiem. Spojrzenie wróciło do ich darczyńcy – spolegliwe, niemal słodkie, wtórujące urokliwej linii wyzywającego uśmiechu.
- Ostatnio często się nudzimy.
W momentach takich jak ten – gdy tonął z uśmiechem na ustach, śmiejąc się ze słów, którym daleko było do wielkich mądrości bibliotek – uświadamiał sobie, iż jest za daleko od domu. Za daleko by wrócić. Zapominał drogi, numeru drzwi, gubił klucze, a jego świat zmieniał granice, nagle stając się nie własnościowym mieszkaniem, a wszystkim poza nim właśnie, każdym innym pomieszczeniem i każdą inną ulicą, która mogła je otaczać. Był za daleko, jak dziecko zgubione w lesie i poddać musiał się wszystkiemu co obce, wymyślić siebie na nowo, choćby na kilka godzin. Musiał upić się bardziej, musiał odwzajemnić ciepłą filuterię uśmiechu wplecioną teraz w centymetry dzielącego ich powietrza. Pomyślał, że obaj porozumiewali się podobnym językiem i zrozumiał kolejny raz, dlaczego wtedy postanowił mu pomóc, schować w ścianach znajomej kamienicy i spędzić całą noc na rozmowach, których ciągu żaden z nich nie umiał przywołać dokładnie. Bo tak, chłopak stojący z nim twarzą w twarz był inny, jaśniejszy być może, nieusztywniony twardymi zasadami i konwenansami, obsypany drobnym złotem i niezrozumiałym dla Lasse rodzajem wolności, której – jak lubił sobie wyobrażać – nie musiał nigdy porzucać, o którą nie musiał walczyć wymykając się nocami z domu, a jednak w wielu kwestiach wydawał mu się taki bliski i podobny, jakby dzieliła ich tylko jakaś iluzyjna granica wychowania i kilku błędów popełnionych po drodze. Nachylony ku niemu mógł mówić kolejne rzędy głupot i kłamstw, a te nie wydawały się złe lub nieodpowiednie, raczej zabawne po prostu, całkowicie szczeniackie niewinne obietnice bez pokrycia i dziecięce przepychanki.
- Masz duszę uczonego – oznajmił siląc się na dumną powagę choć kąciki ust drgnęły w zapowiedzi śmiechu. – Zazwyczaj daję korepetycję za całkiem spore pieniądze, ale dla ciebie mógłbym załatwić zniżkę. W imię starej przyjaźni, oczywiście - mówiąc to, uniósł rękę, by zimnym wnętrzem dłoni poklepać go lekko po policzku w geście równie prześmiewczym co czułym, kontynuując tym samym ich małe przedstawienie, ten pokaz równych sił, w którym żaden nie potrafił przystopować. Lasse był daleko do domu i nie miał zamiaru wracać, nie teraz. Dłoń spłynęła na ramię, zaciskając się na nim kilka chwil niemal pokrzepiająco nim wróciła do ciepłej kieszeni płaszcza.
Cieszyło go to z jaką lekkością jego towarzysz podłapał ciąg wystawianej pod barem sztuki, jak zgrabnie i z jakim wdziękiem przeszedł do jej kolejnego aktu, błagając o śmierć i dopytując się o jej kształt. Lasse zawsze lubił teatr, bo teatr był wielkim, przepastnym kłamstwem, któremu przyklaskiwały tysiące eleganckich dłoni. Teraz jednak wszystko wydawało się być pięknie szczere, a on musiał kilka chwil zastanawiać się nad zadanym mu pytaniem, jakby naprawdę planował go mordować. W jego upojonej głowie fabuły wszystkich czytanych przez niego powieści splatały się w szlaki długich historii – o truciznach wlewanych do malowanych w kwiaty filiżanek, o nożach nakreślających runy na jasnej skórze pleców, o siekierach wyciąganych w panice z roztrzaskanych głów i sinych ustach szukających powietrza pod taflami wzburzonej wody. O zakazanej magii, której rytm był mu obcy, a jednak stanowił obietnicę wielkości odległej i nieosiągalnej. Dlaczego nie rozmawiali o tym co oczywiste? Dlaczego Lasse udawał, że nie widzi?
- Mógłbym cię udusić – jego głos wybrzmiał twardo i zdecydowanie, a w hardości tej tkwił chłód, który zgrzytał i ocierał się o podniebienie. Na kilka kolejnych momentów przestał się uśmiechać, a jego twarz nabrała tego wyuczonego wyrazu, do którego zmuszał się na co dzień, układając rysy w dystyngowanej wyniosłości. – Mam wprawę. – Gdy kąciki ust wróciły do poprzedniego stanu, porzucając zimno, jego własny uśmiech wydał mu się ostrzejszy, a wzrok wbijał się w parę bliskich oczu z taką pewnością, jakby już teraz wyobrażał sobie jak zachodzą szklistą, zmąconą powłoką.
Być może po części obaj byli zresztą martwi. Znalazłoby się wszak wielu takich, którzy uparcie trzymaliby się tej teorii, mówiąc o zepsutych duszach młodych ludzi, ich roszczeniowych umysłach i brudnych językach, umiłowaniu do nieodpowiedniej zabawy, którym gotowi byli niszczyć również tych wokół siebie, tych czystych i dobrych, tych którzy nie chcieli wykrzykiwać głupot po pijaku i sypiać z ludźmi, których imion zapominali poznać. Nie, Lasse nagle uznał to za głupotę, za łganie zazdrosnych ust, które nie umiały żyć tak naprawdę. Nie byli już martwi, ani trochę. Byli teraz bardziej żywi niż kiedykolwiek, a jego oczy nie były już ciemnym atramentem – błyskały ultramaryną. Uśmiechał się i przewracał ostentacyjnie oczami, pstrykał Erlinga, który nie chciał być Erlingiem w nos i jadł z nim na spółę jednego lizaka – był znowu młodym chłopcem z wybujałym ego, gotowym do robienia rzeczy, których powinien żałować, ale żałować nie będzie. Żal w końcu utonie w alkoholu, przyklei się do truskawkowego serca, które pochwycił między wargi, gdy tylko podsunęła mu je dłoń towarzysza. Przez ciąg następnych sekund trzymał lizaka pod językiem, aż w końcu wysunął go niechętnie z ust. Nie odwzajemnił gestu, nie podał go Erlingowi, zamiast tego opierając kryształek o swoją wargę, na której powoli zasklepiała się płytka, krwista rana.
- Wymyślić? Godzi we mnie twój chłód… - powiedział w końcu, w zdychając z głębokim przejęciem, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi, jakby faktycznie słowa te wbiły się sztyletem w jego serce. – Lubię kłamstwa, ale jeżeli mogę mieć jedno żądanie, chcę twojego prawdziwego imienia – i mówiąc to błysnął ku niemu szerokim, szelmowskim uśmiechem, po czym ukłonił się lekko z gładką, arystokratyczną wręcz manierą. – Lasse Nørgaard – imię wypadło z ust cicho lecz wyraźnie, a on wiedział, że nie powinien mówić, że sztuczne imiona byłyby wystarczające. Podał mu się teraz jak na tacy. Jakaś cześć jego pragnęła prawdy w tym teatrze i ta sama część chciała by chłopak znał jego imię, nawet jeżeli Oliver zdawało się pasować do niego faktycznie, bardziej być może niż Lasse mogło kiedykolwiek. – I jestem wdzięczny, śmiertelnie wdzięczny, ale nadal marzę o papierosie.
Wtem drzwi do lokalu otworzyły się szybko, czyjeś kroki na bruku przystanęły kilka metrów dalej, a para niebieskich oczu bez problemu wychwyciła w ciemności ostre rysy twarzy podświetlone krótkim płomienieniem. Mężczyzna opierał się o ścianę choć jeszcze pół godziny temu stał przy barze z jakimś niewysokim dziewczęciem i uparcie nie patrzył jej w twarz. Patrzył dalej, na niego, a Lasse – zaznajomiony przez kilka ostatnich lat swojej młodości z zasadami panującymi w świecie byle jakiej miłości – rozumiał barwę tego spojrzenia doskonale. Mocne, powłóczyste i twarde, pozbawione wdzięku, jakby chciało wbić go w miejsce i do tego miejsca siłą przypiąć; jakby już wtedy, milcząc nadal, mężczyzna rzucał ku niemu imperatywami, które wybrzmiewały jego zachrypłym, przeżartym papierosami głosem. Był to ten rodzaj spojrzenia, które łatwo pomylić można było z groźbą lub ostrzeżeniem, choć było czyś innym zupełnie – w umyśle tamtego mężczyzny było obietnicą, a obietnica ta miała bezczelne dłonie i ciężki oddech plamiący nagą szyję. Odwzajemnił tamto spojrzenie swoim – sztucznie zaskoczonym, niby nierozumnym, zaskakująco jak na siebie łagodnym – przechylając głowę jak zawołany do nogi owczarek. Dla zabawy, dla tego ukłucia w trzewiach, kiedy twarz obcego mężczyzny wygięła się w obłudnym uśmiechu. Wtedy Lasse odwrócił się i stracił go z oczu. Krótki żart, nic więcej, ale teraz – kiedy mężczyzna stal niedaleko, a on czuł na języku alkohol, krew i słodką truskawkę – doszło do niego, iż nie tylko papierosa mu brakuje. Teraz miał ochotę złapać swojego towarzysza zabawy za dłoń i pograć jeszcze chwilę, pooszukiwać jeszcze trochę, wymusić kilka spojrzeń i kilka zająknięć głosu silącego się na stanowczość. Nie miał być to jednak podryw - nie chciał niczego od tego mężczyzny poza papierosem i kilkoma nerwowymi uśmiechami, na widok których mógłby trącać swojego nowego przyjaciela łokciem, a potem śmiać się wraz z nim, gdy iść będą nad ranem ulicami. Trzeba było jeszcze go okraść.
Był pijany, rozbawiony i nie myślał wiele. Znów wsunął Funiemu lizaka w usta, mocno złapał jego nadgarstek i pociągnął w stronę palącego mężczyzny, z całej siły starając się nie utykać, nie chcąc by widmo jego słabości zepsuło tą krótką zabawę. Mężczyzna uniósł na nich wzrok, a Lasse pomyślał, że jest w zasadzie brzydki, ze przypomina w swoich twardych rysach i posiwiałych włosach starego, liniejącego dobermana, że głęboka blizna zdobiąca jego policzek i przekrzywiony w lewo nos musiał być pamiątką, która nosiły osoby mające Przesmyk Lokiego za dom. Jakiekolwiek pieniądze kupiły mu pewność siebie i trzy złote pierścienie na dłoni trzymającej papierosa, musiały być pieniędzmi brudnymi, równie dobrze zdobywanymi na cudzych głowach. Może dwóch głowach, jednej obsypanej złotym brokatem.
- Potrzebujemy papierosa – odezwał się Lasse, a głos miał cichy i lekki choć przecież ciskał teraz w stronę obcego rozkazem. Ścisnął nadgarstek Funiego mocniej, przyciągając go bliżej siebie, jakby teraz nie wolno było im oddalać się od siebie choćby na centymetr, jakby musieli być jednym organizmem, bo jako jeden organizm mieli przewagą dostrzeganą w niepokojąco jasnych oczach mężczyzny. Te przesuwały się leniwie z jednej twarzy na drugą, na rysach Funiego i jego lizaku zatrzymując się dłużej w łapczywej zaciętości.
- Ktoś was pobił? – miał niski, nieprzyjemny dla ucha głos, a gdy wyciągnął w ich stronę papierośnicę, jego zimną twarz wykrzywił uśmiech. Był to uśmiech z rodzaju parszywych i obleśnych, uśmiech człowieka który pachnie skórą i pełen pasji jest w każdej nienawiści, na którą się zdobędzie. Był to również uśmiech kogoś, kto uważał się za drapieżnika, choć był tylko ofiarą. – Uważajcie, tutaj łatwo wpakować się w kłopoty.
Znad świeżo odpalonego papierosa (zbyt mocny, zbyt kwaśny) Lasse rzucił porozumiewawcze spojrzenie swojemu partnerowi, nagle pewien, że chłopak wie dokładnie co właśnie robią. Stanowili teraz obraz równie ładny co abstrakcyjny: pijani, poobijani, z jednym papierosem i jednym truskawkowych lizakiem. Spojrzenie wróciło do ich darczyńcy – spolegliwe, niemal słodkie, wtórujące urokliwej linii wyzywającego uśmiechu.
- Ostatnio często się nudzimy.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Nie 13 Lut - 0:10
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
– Lepiej – odparł, nie odczekując choćby taktu szumiącego w skroniach tętna – mam duszę kapłana – poprawił go, w przeciwieństwie do niego nie musząc silić się na spoważniały ton, choć łagodził go zuchwałym uśmiechem, nonszalanckim i próżnym, jak gdyby przekonany był o faktycznej wyższości tej prawdy ponad jakąkolwiek inną. Głos miał stanowczy, nieomal oponujący, sztywniejący na brzegach rozwlekłych głosek uporczywym nieprzejednaniem i pretensją, choć kryjąc to za ciągłością żartu i pobłażliwym grymasem rozbawienia, w jednorazowej ustępliwości: przymknę oko na ten błąd, tym razem.
Byli daleko od domu, oboje; zagubieni pośród ciemnych uliczek, obrabowani z resztek swoich prawdziwych tożsamości, której zaledwie okruchy tkwiły jeszcze na dnie opustoszałych kieszeni jak ziarna piasku wgryzające się pod paznokcie, gdyby zanurzyć w nich palce, uwierający dowód tego, że mieli wcześniej imię, nazwisko, zrozumiałą, klarowną definicję siebie, że mieli wcześniej życie, które na chwilę – przeciągającą się nieznośnie chwilę – o nich zapomniało, jak gdyby byli niedoświadczonymi szczeniętami pozostawionymi na poboczu drogi. Tkwiła w tym wszystkim okrutna złośliwość losu, której Funi był boleśnie świadomy: jeden z nich musiał nieuchronnie wrócić do domu. Przyjdzie trzeźwiejąca jutrzenka i przyjdzie jasny świt przedzierający się przez mgłę delirycznej uciechy, o wschodzie słońca Lasse sięgnie do kieszeni i okaże się, że przez cały czas trzymał w niej złotą monetę adresówki, że zawiesi ją znów u swojej szyi jak medal przyznany mu za sam fakt swojego pochodzenia, że jego życie przepływające obok przystanie przy nich, przy tych zagubionych przybłędach bez tożsamości, i weźmie go z powrotem w swoje ciepłe, czułe objęcia bezpiecznej i wiernej przynależności, zaniesie go na rękach powracającej świadomości do jego sypialni w jego domu i w jego ułożonym świecie. Funi zostanie na poboczu, sam. Jego życie nie uczęszczało już drogą, przy której go pozostawiło. Jego życie nie zamierzało sobie o nim przypomnieć, a on – w przeciwieństwie do Lasse – nie chciał obmyślać siebie na nowo. Nie potrafił obmyślić siebie na nowo.
– Jestem uczony, ale nie pozbawiony wyobraźni. Znam rozsądek, ale nie obchodzą mnie jego granice. Rozumiem zasady tego świata, ale nie obawiam się stawiać się z nimi w sprzeczności; mam je za nic, kiedy stoją mi na drodze. Powiesz mi, że stoimy teraz na przegniłej ziemi plugawego świata i że jesteśmy zwyczajnie pijani, ale to kłamstwo, wiesz? To kłamstwo, bo to dzisiaj za mało dla mnie i dla ciebie. Powiem ci prawdę: jesteśmy pierwiastkami boskiej chwały, bo swoją wiarą ją budujemy. Jesteśmy pęcherzykami w prawym płucu Odyna, a ta noc to jego oddech; w skroniach szumi nam powietrze Asgardu wsączone nam w krew – mówił jednym ciągiem, jakby podobne słowa nie wymagały od niego przemyślenia, wręcz przeciwnie: jakby przemyślenie mogło być im tylko hamulcem. Zatrzymał się w końcu, na ułamek chwili, zadeptując bezceremonialnie swój uśmiech, czyniąc go bardziej grymasem gniewnego buntu. – Mam, do kurwy, duszę kapłana.
Teraz byli jednak zagubieni oboje; na jedną przypadkową noc spotykali się w jednym miejscu, w synonimicznym stanie, na nieszczęsnym poboczu drogi, zapomniani, bezimienni, żywi na nowo – piękni przez absolutną absurdalność niekiełznanej niczym młodzieńczej frywolnej wolności. Wiążąca ich noc miała tylko jedno ograniczenie: jutrzenkę czającą się za horyzontem, w której Lasse musiał rozpłynąć się w końcu jak sen. Poza nią nie ograniczało ich nic – fantasmagoria upojonej wyobraźni otwierała się przed nimi feerycznym światem dzisiejszej nocy, by zatrzasnąć za nimi zęby i przełknąć ich w trzewia trawiące restrykcyjny rozsądek, bez którego wszystko było dozwolone i nic niewłaściwe; a więc dozwolone było fałszywe imię i właściwa była rozmowa o śmierci Funiego z rąk Lassego, jak gdyby nie były to jedynie mrzonki, ale faktyczne plany. A więc mógł zostać uduszony i nie miało to znaczenia, bo byli żywi i nic nie mogło ich zabić. Spoważniałe spojrzenie odwzajemniał wobec tego bez zawahania, stając z nim w klinczu nad werdyktem wydanym na siebie samego w teatralnym przedstawieniu, które przenikało w rzeczywistość tą popełnioną powagą słów: mógłbym cię udusić. Nawzajem.
– Nie zapomnij ucałować moich martwych ust – odpowiedział, unosząc wreszcie kąciki warg, rozcinając dotychczasowe zawzięcie powracającą wesołością, rozbłyskującą w pijanym spojrzeniu. Mógłbym cię udusić i niezauważona przez nikogo pieczęć, wijąca się czernią na wnętrzu dłoni; nawzajem.
Zdawał się ukontentowany, kiedy Lasse rozsunął usta, biorąc w nie nadstawianą mu słodkość. Obserwował pilnie jak chwilę później wyciąga go znów i wspiera na rozciętej wardze. Wiśnia nasączona alkoholem i truskawkowym cukrem; wiśnia, którą mógłby wziąć w usta, ale zdawał sobie sprawę, że nie mógł: nie mógł przez to, że był zbyt upojony i nie mógł przez to, że być może faktycznie chciał. Pomyślał, zamiast tego, o innym uśmiechu. Pomyślał o smaku gorzko-słodkiej herezji na wargach, które śmiały się z jego wiary, pomyślał, że mógłby je rozciąć, wysączyć z nich wiśnię krwi, napoić ją alkoholem, przyłożyć do niej truskawkową słodycz – pomyślał, że mógłby wziąć ją wtedy w usta i skosztować, mógłby wziąć ją z bluźnierczych ust Muncha, pomimo tego, że faktycznie chciał. Nie powinien myśleć o tym wcale.
Przeniósł spojrzenie wyżej, odnalazł rozpalony blask jego ciemnych oczu, zanurzył się znów w ich teatr, zmyślone scenariusze, nieposkromione żarty. Nie był pewien, czy podoba mu się pomysł wtrącania w to wszystko ziarna prawdy – mógłby być dzisiaj choćby Erlingiem, hołdując pijanej wyobraźni. Nazwisko Nørgaarda zabrzęczało mu jednak w uszach, niosąc się rykoszetem po kuluarach podświadomości, podrywając go do nagłej naprężonej czujności; poczuł, jak coś w nim przeskakuje, wpada w ustęp nagłej realizacji. Być może nie był to w takim razie przypadek tamtej nocy lata temu i być może nie był to przypadek dzisiaj.
– Funi, do twojej jednonocnej dyspozycji – odbił z pewną opieszałością, odpowiadając mu panieńskim dygiem, udając że w palce rozkładanych dłoni chwyta wyimaginowaną spódnicę i pochylając z teatralną kornością złotą głowę – zbłąkany księciuniu.
Zanim zdążyłby się odnieść do objawionego mu faktu z właściwszą pretensją, gwałtownie otwarte drzwi zatrzęsły się w zawiasach, a z ich rozwartej paszczy, wraz z wyziewami folgującego w środku pijaństwa i gwaru, wysunęła się na zewnątrz sylwetka mężczyzny, wyraźnie przechwytująca uwagę Lasse, który wyglądał, jak gdyby był psem strzygącym uszami, wietrząc coś, czego Funi jeszcze sam nie dostrzegał. Poczuł nieprzyjemne ukłucie zazdrosnego rozczarowania, że z taką łatwością przeorientował się w innym kierunku – powiódł więc spojrzeniem za wskazówką jego źrenic, próbując wyostrzyć rozkołysaną percepcję na tym obcym człowieku, z jakiegoś powodu bardziej intrygującym niż on sam. I nie rozumiał; z grymasem niepocieszenia dochodził do wniosku, że nie rozumiał w ogóle, bo mężczyzna nie był ani szczególnie ładny, ani nie sprawiał wrażenia zdolnego zabawić ich rozmową z gatunku faktycznie zajmujących. Nadałby się może do innych rozrywek, jak przemykało mu przez myśl, kiedy pijany wzrok prześlizgiwał się po jego mocnej szczęce, surowym i wprawdzie przytępawym wyrazie twarzy – wyglądał na doskonałą ofiarę, którą można byłoby złożyć na ołtarzu zadręczającej nudy, byleby na chwilę ugasić ją brawurowym żartem prowokacji.
Chwilę później w ustach czuł znów truskawkę przetykaną metalicznością krwi zebranej z rozciętej wargi, a dłoń Lasse zaciskała się na jego nadgarstku, pociągając go w stronę niezachęcającego mężczyzny. Uległ mu bez cienia oporu, choć potrzebował jeszcze wymiany spojrzeń, kiedy już stanęli obok siebie przed nim, ze śmiałym żądaniem zawieszonym w powietrzu głosem towarzysza, żeby zrozumieć, że cokolwiek się w tej chwili rozgrywało, chciał jak najbardziej mieć w tym swój udział. Więcej – chciał uczynić z tego doskonałą zabawę i zamierzał w niej zwyciężyć. Przyciągnięty bliżej krótkim pociągnięciem, przywarł ramieniem do ramienia Lassego i wysunął nadgarstek z uścisku, by zamiast tego bezceremonialnie spleść ich palce, jak gdyby byli parą lekkomyślnych chłystków stającą przed przebrzydłą paszczą fenrira w niewinnej niedomyślności niebezpieczeństwa. Nie czuł zresztą obawy – byli żywi, nie mogli umrzeć, Lasse miał wprawę w duszeniu i nawzajem, a między ich złączonymi dłońmi wił się pokrzepiający wąż pieczęci. Drugą ręką sięgnął lizaka, by wyciągnąć go z ust z przemyślną opieszałością, obserwując jak jego świeży wspólnik zaciąga się pierwszym łykiem dymu.
– To prawda – przytaknął, zahaczając uniesioną dłonią jego brodę, skłaniając go, żeby zwrócił twarz w jego stronę; nachylił się ku niemu, rozchylając skropione truskawką usta w wymownym zaproszeniu. Dym zadrapał w podniebienie, znacznie silniej drażniła jednak bliskość ubroczonej szkarłatem wiśni. Uśmiechnął się przymilnie pod nosem, w cichym porozumieniu, zanim tego grymasu nie przesłoniła mleczna mgła wypuszczonego oddechu. – Mój kolega, widzisz, nie potrafi mi podołać – powiedział, zwracając się do mężczyzny, choć wciąż patrząc na Nørgaarda, w cienki atrament jego tęczówek. W końcu odwrócił się, rozkosznie z siebie zadowolony. – Przydałoby mu się wsparcie. Nie musimy iść nawet daleko, ludzie boją się ostatnio zaglądać w uliczki. Ale ty się nie boisz, prawda?
Byli daleko od domu, oboje; zagubieni pośród ciemnych uliczek, obrabowani z resztek swoich prawdziwych tożsamości, której zaledwie okruchy tkwiły jeszcze na dnie opustoszałych kieszeni jak ziarna piasku wgryzające się pod paznokcie, gdyby zanurzyć w nich palce, uwierający dowód tego, że mieli wcześniej imię, nazwisko, zrozumiałą, klarowną definicję siebie, że mieli wcześniej życie, które na chwilę – przeciągającą się nieznośnie chwilę – o nich zapomniało, jak gdyby byli niedoświadczonymi szczeniętami pozostawionymi na poboczu drogi. Tkwiła w tym wszystkim okrutna złośliwość losu, której Funi był boleśnie świadomy: jeden z nich musiał nieuchronnie wrócić do domu. Przyjdzie trzeźwiejąca jutrzenka i przyjdzie jasny świt przedzierający się przez mgłę delirycznej uciechy, o wschodzie słońca Lasse sięgnie do kieszeni i okaże się, że przez cały czas trzymał w niej złotą monetę adresówki, że zawiesi ją znów u swojej szyi jak medal przyznany mu za sam fakt swojego pochodzenia, że jego życie przepływające obok przystanie przy nich, przy tych zagubionych przybłędach bez tożsamości, i weźmie go z powrotem w swoje ciepłe, czułe objęcia bezpiecznej i wiernej przynależności, zaniesie go na rękach powracającej świadomości do jego sypialni w jego domu i w jego ułożonym świecie. Funi zostanie na poboczu, sam. Jego życie nie uczęszczało już drogą, przy której go pozostawiło. Jego życie nie zamierzało sobie o nim przypomnieć, a on – w przeciwieństwie do Lasse – nie chciał obmyślać siebie na nowo. Nie potrafił obmyślić siebie na nowo.
– Jestem uczony, ale nie pozbawiony wyobraźni. Znam rozsądek, ale nie obchodzą mnie jego granice. Rozumiem zasady tego świata, ale nie obawiam się stawiać się z nimi w sprzeczności; mam je za nic, kiedy stoją mi na drodze. Powiesz mi, że stoimy teraz na przegniłej ziemi plugawego świata i że jesteśmy zwyczajnie pijani, ale to kłamstwo, wiesz? To kłamstwo, bo to dzisiaj za mało dla mnie i dla ciebie. Powiem ci prawdę: jesteśmy pierwiastkami boskiej chwały, bo swoją wiarą ją budujemy. Jesteśmy pęcherzykami w prawym płucu Odyna, a ta noc to jego oddech; w skroniach szumi nam powietrze Asgardu wsączone nam w krew – mówił jednym ciągiem, jakby podobne słowa nie wymagały od niego przemyślenia, wręcz przeciwnie: jakby przemyślenie mogło być im tylko hamulcem. Zatrzymał się w końcu, na ułamek chwili, zadeptując bezceremonialnie swój uśmiech, czyniąc go bardziej grymasem gniewnego buntu. – Mam, do kurwy, duszę kapłana.
Teraz byli jednak zagubieni oboje; na jedną przypadkową noc spotykali się w jednym miejscu, w synonimicznym stanie, na nieszczęsnym poboczu drogi, zapomniani, bezimienni, żywi na nowo – piękni przez absolutną absurdalność niekiełznanej niczym młodzieńczej frywolnej wolności. Wiążąca ich noc miała tylko jedno ograniczenie: jutrzenkę czającą się za horyzontem, w której Lasse musiał rozpłynąć się w końcu jak sen. Poza nią nie ograniczało ich nic – fantasmagoria upojonej wyobraźni otwierała się przed nimi feerycznym światem dzisiejszej nocy, by zatrzasnąć za nimi zęby i przełknąć ich w trzewia trawiące restrykcyjny rozsądek, bez którego wszystko było dozwolone i nic niewłaściwe; a więc dozwolone było fałszywe imię i właściwa była rozmowa o śmierci Funiego z rąk Lassego, jak gdyby nie były to jedynie mrzonki, ale faktyczne plany. A więc mógł zostać uduszony i nie miało to znaczenia, bo byli żywi i nic nie mogło ich zabić. Spoważniałe spojrzenie odwzajemniał wobec tego bez zawahania, stając z nim w klinczu nad werdyktem wydanym na siebie samego w teatralnym przedstawieniu, które przenikało w rzeczywistość tą popełnioną powagą słów: mógłbym cię udusić. Nawzajem.
– Nie zapomnij ucałować moich martwych ust – odpowiedział, unosząc wreszcie kąciki warg, rozcinając dotychczasowe zawzięcie powracającą wesołością, rozbłyskującą w pijanym spojrzeniu. Mógłbym cię udusić i niezauważona przez nikogo pieczęć, wijąca się czernią na wnętrzu dłoni; nawzajem.
Zdawał się ukontentowany, kiedy Lasse rozsunął usta, biorąc w nie nadstawianą mu słodkość. Obserwował pilnie jak chwilę później wyciąga go znów i wspiera na rozciętej wardze. Wiśnia nasączona alkoholem i truskawkowym cukrem; wiśnia, którą mógłby wziąć w usta, ale zdawał sobie sprawę, że nie mógł: nie mógł przez to, że był zbyt upojony i nie mógł przez to, że być może faktycznie chciał. Pomyślał, zamiast tego, o innym uśmiechu. Pomyślał o smaku gorzko-słodkiej herezji na wargach, które śmiały się z jego wiary, pomyślał, że mógłby je rozciąć, wysączyć z nich wiśnię krwi, napoić ją alkoholem, przyłożyć do niej truskawkową słodycz – pomyślał, że mógłby wziąć ją wtedy w usta i skosztować, mógłby wziąć ją z bluźnierczych ust Muncha, pomimo tego, że faktycznie chciał. Nie powinien myśleć o tym wcale.
Przeniósł spojrzenie wyżej, odnalazł rozpalony blask jego ciemnych oczu, zanurzył się znów w ich teatr, zmyślone scenariusze, nieposkromione żarty. Nie był pewien, czy podoba mu się pomysł wtrącania w to wszystko ziarna prawdy – mógłby być dzisiaj choćby Erlingiem, hołdując pijanej wyobraźni. Nazwisko Nørgaarda zabrzęczało mu jednak w uszach, niosąc się rykoszetem po kuluarach podświadomości, podrywając go do nagłej naprężonej czujności; poczuł, jak coś w nim przeskakuje, wpada w ustęp nagłej realizacji. Być może nie był to w takim razie przypadek tamtej nocy lata temu i być może nie był to przypadek dzisiaj.
– Funi, do twojej jednonocnej dyspozycji – odbił z pewną opieszałością, odpowiadając mu panieńskim dygiem, udając że w palce rozkładanych dłoni chwyta wyimaginowaną spódnicę i pochylając z teatralną kornością złotą głowę – zbłąkany księciuniu.
Zanim zdążyłby się odnieść do objawionego mu faktu z właściwszą pretensją, gwałtownie otwarte drzwi zatrzęsły się w zawiasach, a z ich rozwartej paszczy, wraz z wyziewami folgującego w środku pijaństwa i gwaru, wysunęła się na zewnątrz sylwetka mężczyzny, wyraźnie przechwytująca uwagę Lasse, który wyglądał, jak gdyby był psem strzygącym uszami, wietrząc coś, czego Funi jeszcze sam nie dostrzegał. Poczuł nieprzyjemne ukłucie zazdrosnego rozczarowania, że z taką łatwością przeorientował się w innym kierunku – powiódł więc spojrzeniem za wskazówką jego źrenic, próbując wyostrzyć rozkołysaną percepcję na tym obcym człowieku, z jakiegoś powodu bardziej intrygującym niż on sam. I nie rozumiał; z grymasem niepocieszenia dochodził do wniosku, że nie rozumiał w ogóle, bo mężczyzna nie był ani szczególnie ładny, ani nie sprawiał wrażenia zdolnego zabawić ich rozmową z gatunku faktycznie zajmujących. Nadałby się może do innych rozrywek, jak przemykało mu przez myśl, kiedy pijany wzrok prześlizgiwał się po jego mocnej szczęce, surowym i wprawdzie przytępawym wyrazie twarzy – wyglądał na doskonałą ofiarę, którą można byłoby złożyć na ołtarzu zadręczającej nudy, byleby na chwilę ugasić ją brawurowym żartem prowokacji.
Chwilę później w ustach czuł znów truskawkę przetykaną metalicznością krwi zebranej z rozciętej wargi, a dłoń Lasse zaciskała się na jego nadgarstku, pociągając go w stronę niezachęcającego mężczyzny. Uległ mu bez cienia oporu, choć potrzebował jeszcze wymiany spojrzeń, kiedy już stanęli obok siebie przed nim, ze śmiałym żądaniem zawieszonym w powietrzu głosem towarzysza, żeby zrozumieć, że cokolwiek się w tej chwili rozgrywało, chciał jak najbardziej mieć w tym swój udział. Więcej – chciał uczynić z tego doskonałą zabawę i zamierzał w niej zwyciężyć. Przyciągnięty bliżej krótkim pociągnięciem, przywarł ramieniem do ramienia Lassego i wysunął nadgarstek z uścisku, by zamiast tego bezceremonialnie spleść ich palce, jak gdyby byli parą lekkomyślnych chłystków stającą przed przebrzydłą paszczą fenrira w niewinnej niedomyślności niebezpieczeństwa. Nie czuł zresztą obawy – byli żywi, nie mogli umrzeć, Lasse miał wprawę w duszeniu i nawzajem, a między ich złączonymi dłońmi wił się pokrzepiający wąż pieczęci. Drugą ręką sięgnął lizaka, by wyciągnąć go z ust z przemyślną opieszałością, obserwując jak jego świeży wspólnik zaciąga się pierwszym łykiem dymu.
– To prawda – przytaknął, zahaczając uniesioną dłonią jego brodę, skłaniając go, żeby zwrócił twarz w jego stronę; nachylił się ku niemu, rozchylając skropione truskawką usta w wymownym zaproszeniu. Dym zadrapał w podniebienie, znacznie silniej drażniła jednak bliskość ubroczonej szkarłatem wiśni. Uśmiechnął się przymilnie pod nosem, w cichym porozumieniu, zanim tego grymasu nie przesłoniła mleczna mgła wypuszczonego oddechu. – Mój kolega, widzisz, nie potrafi mi podołać – powiedział, zwracając się do mężczyzny, choć wciąż patrząc na Nørgaarda, w cienki atrament jego tęczówek. W końcu odwrócił się, rozkosznie z siebie zadowolony. – Przydałoby mu się wsparcie. Nie musimy iść nawet daleko, ludzie boją się ostatnio zaglądać w uliczki. Ale ty się nie boisz, prawda?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sob 26 Lut - 2:53
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Jego głos był teraz głosem, który krzyczałby nawet w okowach szeptu – jego głos był teraz głosem kapłana, głosem czystym i gładkim, głosem który osypywał się brokatem z kosmyków jego włosów i spływał z języka słodyczą białego wina. Piękny był to głos i tak też cały ten chłopak wydał mu się jeszcze piękniejszy, jeszcze subtelniejszy w swoich rysach, choć ściągniętych w grymasie rozwścieczonego, młodzieńczego buntu, o jeszcze większych oczach, które błyskały teraz niemal niebezpiecznie, pełne emocji tak gwałtownych i pozbawionych żalu, że Lasse poczuł ukłucie gdzieś pod kościstą linią swoich żeber. Rozpoznał bliskość tego uczucia już przy kolejnym oddechu – zazdrościł mu. Zazdrościł mu tego natchnienia, tych słów, które wydawały się takie naturalne, wyrzucane w upływach sekund niczym powietrze. Zazdrościł mu tego piękna – poetyckiego i eterycznego, przeżartego tymi drobinami słodkiego szaleństwa, które poruszało kącikami jego ust i ściągało jego brwi, które osadzało się na jego ubraniach i mieniło się złotem w świetle pobliskiej latarni. Dziwny był to rodzaj pożądania - pragnąć być nim, mieć jego jasne włosy, jego niebieskie oczy, jego uśmiech i głos. Jego duszę, chciał jego duszy.
Cierpkie wyrzuty sumienia drapały w podniebienie. Nie powinien chcieć być kimś innym. Miał przecież tyle szczęścia, tyle cholernego szczęścia – urodzić się z jego nazwiskiem, na jego pozycji, dorastać w pałacu, spać na miękkich poduszkach i istnieć tak po prostu wśród pięknych rzeczy i książek, oderwany całkowicie od wszystkich szarych problemów, które kładły się na zmęczonych ramionach ludzi zwykłych. Ale jego kapłan nie był zwykły, zamiast tego był wszystkim tym, czym Lasse nie potrafił być, bo ukrył się wszak zbyt głęboko wśród krat własnego strachu i silą budowanego dystansu. Pod drogimi materiałami ubrań, pod kaszmirami swetrów i wełnami trzyczęściowych garniturów chowała się przecież skóra poprzecinana pajęczynami cienkich, perłowych blizn i gojących się powoli krwistych zadrapań. Był brzydki i brzydki był jego umysł, przypominający mu znowu głęboką, ropiejącą ranę – jego gniew i nerwowość, stale obecna w jego życiu, jego lęk i słabość, która pozbawiała go rozsądku przy kolejnych napadach wizji, jego egocentryzm i paskudna zachłanność, niszcząca każdego kto odważył się do niego zbliżyć. Pomyślał o Safirze, który stał się ich ofiarą, o wyrzucie w jego zielonych oczach i żalu w głosie, kiedy mówił, że nie jest sobą, kiedy jest z nim; o tym jak łatwo i okrutnie było ranić tych, których tak bardzo chciał kochać, z czystego lęku, iż oni zranią go pierwsi swoim brakiem miłości.
- Masz – przyznał mu więc w końcu rację, a wargi rozchyliły się w łagodnym uśmiechu oderwanym od kształtu jego myśli.
Masz i ja też chciałbym ją mieć.
Mieć duszę większą niż mój strach.
I zaśmiał się krótko, kiedy prosił by nie zapomniał – krótkim, przyjemnym w brzmieniu gardłowym śmiechem, do bólu beztroskim, nadal pijanym. A przecież całkowicie świadomy był tego, że to nie on trzymał teraz pięść wyżej – nie pięść, rozłożoną dłoń z pieczęcią wyrysowaną na jej wnętrzu liniami wężowych ciał. Ta jego była inna od tej, którą niedawno podsuwała mu pod nos Irene – wydawała się być głębiej, jakby zdążyła stać się czymś więcej niż znakiem. Była częścią skóry jak piegi na nosie i pieprzyki na ramionach. Zastanawiał się jak to możliwe, iż coś tak ciemnego tkwi w ciele kogoś o tak radosnym uśmiechu, kogoś noszącego truskawkowe lizaki w kieszeni płaszcza i brokat na rzęsach. Czy miał go również wtedy? Nie, zauważyłbym. Przyglądał mu się i wyobrażał sobie, jak oczy zachodzą bielą, jak żyły wypełniają się czarną smołą zakazanej magii, jak ten sam głos, który głosił o Odynie, syczał zaklęcia, których widmem straszono go od dzieciństwa. Ten widok w kłębach jego wyobraźni wymieniał się miejscami z widokiem Theo – pierwszym ślepcem, którego kiedykolwiek zobaczył w ciele i krwi, tak blisko, rzucającego w niego inkantacją, która – choć nieudana – nadal dźwięczała mu w uszach ostrym zgrzytem noża sunącego po porcelanie. Nie wiedział nadal, czy więcej było w nim strachu, czy fascynacji. Nie chciał wiedzieć.
- Funi – powtórzył za nim, przeciągając jego imię, pozwalając mu dłużej układać się na języku, jakby upewnić się chciał, iż jego brzmienie przetrwa o kilka sekund dłużej. – Ładnie – dodał z szerokim, rozbawionym uśmiechem, kiedy chłopak odpowiadał na jego ukłon swoim dygnięciem, chwytając w palce nieistniejące spódnice rozłożystej sukni. Przez moment byli w bajkowej sali balowej dekorowanej metrami tiulu i bukietami gardenii; przez moment byli parodią ludzi, którzy nigdy nie powinni znaleźć się w tym miejscu, w tej sytuacji. – Zgubiłem swój pałac – westchnął, powstrzymując napływającą na usta falę śmiechu. Kolejny raz dźwięki nocnej ulicy przypominały mu głosy rodziny. Co ty sobie wyobrażasz, chłopcze? Miał dwadzieścia pięć lat, a babka nadal tak go nazywała – chłopcem. Nigdy nie miał być dorosły. A czy zasługujesz na dorosłość, mój drogi? Zachowując się w ten sposób? Myślałam, że jesteś odpowiedzialniejszy.
Czasem chciał zamknąć im usta – jej, matce, ojcu, starszemu bratu, nawet duchowi swojego dziadka. Myślał wtedy, ze nie powinien ukrywać żadnej z rys na jego wizerunku: jego ciągłego zwątpienia w bogów, w głośne i piękne idee, które rodzice próbowali wpajać mu od dzieciństwa; biegu jego nocy spędzanych poza domem, picia zbyt dużo i szlajania się nierównym, kulejącym krokiem wzdłuż najciemniejszych z ulic, gubienia w ich korytarzach siebie, swojego rozsądku i ostatków dumy; jego skłonności do sypiania z obcymi ludźmi, ze studentkami i doktorantkami, których niczego nieświadomi ojcowie bywali czasem na proszonych kolacjach w jego rodzinnym domu, z mężczyznami, których imion nie pamiętał, ale którzy czasem nosili złote lub srebrne obrączki, w końcu z człowiekiem, do którego wracał raz po raz niczym zaraza albo stęskniony pies. Być może powinien wyprostować się podczas świątecznego obiadu, wypić duszkiem resztę czerwonego wina i powiedzieć im wszystko – opowiadać długimi zdaniami, ze zbyt dużą ilością detali, śmiejąc się za głośno, zaprzysięgać, że ucieknie, że wyjedzie, że będzie gdzieś indziej, kimś innym i kimś wolnym, że już nikt nie nazwie go chłopcem, chyba, że o to właśnie poprosi między mocnymi pocałunkami, że wykrawa z siebie swój dar i do końca życia udawać będzie, ze nigdy nie istniał. Nie potrzebował go przecież, by widzieć, jak w tym pijackim scenariuszu jego brat wyrzuca go za drzwi i trzaska mu nimi przed nosem. Może zdążyłby opowiedzieć im o Funim, o niezwykłym sposobie, w jaki mówił, o jego pieczęci, o lizaku i rozciętej wardze, o tym mężczyźnie, przed którym stali teraz, łapiąc się za dłonie jak para głupich chłystków.
Na sekundę ścisnął mocniej jego palce.
Posłusznie pochylił głowę, gdy ten złapał go za podbródek i zbliżył się do jego ust, by z przemyślaną opieszałością wdmuchać w nie kwaśny, papierosowy dym. Bliskość drugich warg była przyjemna w ten znajomy, zakrapiany alkoholem i pragnieniem adrenaliny sposób – cień różu wkradł się na jego policzki, a jednak powstrzymał impuls, wyuczony odruch, by nachylić się bardziej i złożyć na jego ustach krótki, mokry pocałunek. Wyprostował się wolno, niechętnie, kolejny raz zaciągając się dymem i ostentacyjnie przewracając oczami, kiedy jego towarzysz powiedział, iż ten nie może mu podołać. Na moment przeniósł na niego wzrok, unosząc brwi z wyzywającym, połowicznym uśmiechem, jakby powiedzieć chciał, że mógłby – podołałbym gdybyś tylko zechciał sprawdzić. Gdy wrócił spojrzeniem ku ich ofierze, mężczyzna uśmiechał się nadal tak samo podle i brudno, jego oczy przymknięte w chętnej obserwacji, palce zaciśnięte na dogasającym papierosie. Wydało mu się nagle, iż był bliżej – przynajmniej kilka kroków.
- Boję? – jego głos wybrzmiewał kpiącym niedowierzaniem, a gdy się uśmiechał, rząd pożółkłych zębów szczerzył się ku nim jak paszcza dzikiego zwierzęcia. Jego mętne w barwie oczy wpatrywały się w Funiego, na moment zatrzymując się na jego rozanielonej twarzy, a potem spływając niżej w manierze dobitnie oceniającej, jakby upewnić się chciał, iż obaj to widzieli. – To moje uliczki – oznajmił hardo, a Lasse widział, że kłamie i fakt ten wydał mu się rozkosznie zabawny. – Z czego śmieje się twój kolega, skarbie? – Sam nie zauważył najwidoczniej własnego chichotu, zdając sobie z niego sprawę dopiero wtedy, kiedy mężczyzna zwrócił się do jego partnera w zabawie. – Chce zarobić kolejne siniaki?
Lasse zamilkł, uspokajając oddech i raz jeszcze ściskając dłoń splecioną z tą jego. Kolejna chmura wydmuchiwanego dymu na moment pozbawiła go widoku zabliźnionej twarzy ich rozmówcy. Serce biło szybko, w trzewiach dojrzewała panika, ale on uśmiechał się grzecznie z salonową elegancją i patrzył mu prosto w oczy.
- Jasne.
Mężczyzna zamrugał w konsternacji i przez chwilę wydał mu się do bólu poważny, ale wtem i on zaczął się śmiać. Miał nieprzyjemny śmiech, śmiech którego on nie chciał słuchać, którego nie chciał nad swoim uchem, tak jak nie chciał jego oddechu, a mimo to puścił bezpieczną przystań ramienia Funiego i zbliżył się do ich ofiary. Patrzył jak się śmieje, jak wyrzuca z siebie ostatnie kłęby dymu. Był niewiele od niego wyższy, wiec Lasse musiał pochylić się lekko, żeby ułożyć podbródek na jego ramieniu i uśmiechnąć się do niego słodko, sennie wręcz, z wymuszoną spolegliwością spoglądając w jego zimne, zamglone oczy.
- A ty chyba to lubisz, hm?
Kolejne długie spojrzenie, kolejny długi uśmiech i kolejny paskudny śmiech.
- Mały też?
Lasse wyprostował się i znów odsunął, szukając oparcia i równowagi w ścianie budynku. Niedopalony papieros upadł na ziemię, gasnąc powoli na ulicznym bruku, a on rzucił jeszcze jedno spojrzenie Funiemu, szukając emocji w jego oczach, nim zacmokał w końcu z dezaprobatą i nie tracąc z twarzy swojego pokazowego uśmiechu, zwrócił się do mężczyzny:
- Nic nie jest za darmo. Nie tu.
Cierpkie wyrzuty sumienia drapały w podniebienie. Nie powinien chcieć być kimś innym. Miał przecież tyle szczęścia, tyle cholernego szczęścia – urodzić się z jego nazwiskiem, na jego pozycji, dorastać w pałacu, spać na miękkich poduszkach i istnieć tak po prostu wśród pięknych rzeczy i książek, oderwany całkowicie od wszystkich szarych problemów, które kładły się na zmęczonych ramionach ludzi zwykłych. Ale jego kapłan nie był zwykły, zamiast tego był wszystkim tym, czym Lasse nie potrafił być, bo ukrył się wszak zbyt głęboko wśród krat własnego strachu i silą budowanego dystansu. Pod drogimi materiałami ubrań, pod kaszmirami swetrów i wełnami trzyczęściowych garniturów chowała się przecież skóra poprzecinana pajęczynami cienkich, perłowych blizn i gojących się powoli krwistych zadrapań. Był brzydki i brzydki był jego umysł, przypominający mu znowu głęboką, ropiejącą ranę – jego gniew i nerwowość, stale obecna w jego życiu, jego lęk i słabość, która pozbawiała go rozsądku przy kolejnych napadach wizji, jego egocentryzm i paskudna zachłanność, niszcząca każdego kto odważył się do niego zbliżyć. Pomyślał o Safirze, który stał się ich ofiarą, o wyrzucie w jego zielonych oczach i żalu w głosie, kiedy mówił, że nie jest sobą, kiedy jest z nim; o tym jak łatwo i okrutnie było ranić tych, których tak bardzo chciał kochać, z czystego lęku, iż oni zranią go pierwsi swoim brakiem miłości.
- Masz – przyznał mu więc w końcu rację, a wargi rozchyliły się w łagodnym uśmiechu oderwanym od kształtu jego myśli.
Masz i ja też chciałbym ją mieć.
Mieć duszę większą niż mój strach.
I zaśmiał się krótko, kiedy prosił by nie zapomniał – krótkim, przyjemnym w brzmieniu gardłowym śmiechem, do bólu beztroskim, nadal pijanym. A przecież całkowicie świadomy był tego, że to nie on trzymał teraz pięść wyżej – nie pięść, rozłożoną dłoń z pieczęcią wyrysowaną na jej wnętrzu liniami wężowych ciał. Ta jego była inna od tej, którą niedawno podsuwała mu pod nos Irene – wydawała się być głębiej, jakby zdążyła stać się czymś więcej niż znakiem. Była częścią skóry jak piegi na nosie i pieprzyki na ramionach. Zastanawiał się jak to możliwe, iż coś tak ciemnego tkwi w ciele kogoś o tak radosnym uśmiechu, kogoś noszącego truskawkowe lizaki w kieszeni płaszcza i brokat na rzęsach. Czy miał go również wtedy? Nie, zauważyłbym. Przyglądał mu się i wyobrażał sobie, jak oczy zachodzą bielą, jak żyły wypełniają się czarną smołą zakazanej magii, jak ten sam głos, który głosił o Odynie, syczał zaklęcia, których widmem straszono go od dzieciństwa. Ten widok w kłębach jego wyobraźni wymieniał się miejscami z widokiem Theo – pierwszym ślepcem, którego kiedykolwiek zobaczył w ciele i krwi, tak blisko, rzucającego w niego inkantacją, która – choć nieudana – nadal dźwięczała mu w uszach ostrym zgrzytem noża sunącego po porcelanie. Nie wiedział nadal, czy więcej było w nim strachu, czy fascynacji. Nie chciał wiedzieć.
- Funi – powtórzył za nim, przeciągając jego imię, pozwalając mu dłużej układać się na języku, jakby upewnić się chciał, iż jego brzmienie przetrwa o kilka sekund dłużej. – Ładnie – dodał z szerokim, rozbawionym uśmiechem, kiedy chłopak odpowiadał na jego ukłon swoim dygnięciem, chwytając w palce nieistniejące spódnice rozłożystej sukni. Przez moment byli w bajkowej sali balowej dekorowanej metrami tiulu i bukietami gardenii; przez moment byli parodią ludzi, którzy nigdy nie powinni znaleźć się w tym miejscu, w tej sytuacji. – Zgubiłem swój pałac – westchnął, powstrzymując napływającą na usta falę śmiechu. Kolejny raz dźwięki nocnej ulicy przypominały mu głosy rodziny. Co ty sobie wyobrażasz, chłopcze? Miał dwadzieścia pięć lat, a babka nadal tak go nazywała – chłopcem. Nigdy nie miał być dorosły. A czy zasługujesz na dorosłość, mój drogi? Zachowując się w ten sposób? Myślałam, że jesteś odpowiedzialniejszy.
Czasem chciał zamknąć im usta – jej, matce, ojcu, starszemu bratu, nawet duchowi swojego dziadka. Myślał wtedy, ze nie powinien ukrywać żadnej z rys na jego wizerunku: jego ciągłego zwątpienia w bogów, w głośne i piękne idee, które rodzice próbowali wpajać mu od dzieciństwa; biegu jego nocy spędzanych poza domem, picia zbyt dużo i szlajania się nierównym, kulejącym krokiem wzdłuż najciemniejszych z ulic, gubienia w ich korytarzach siebie, swojego rozsądku i ostatków dumy; jego skłonności do sypiania z obcymi ludźmi, ze studentkami i doktorantkami, których niczego nieświadomi ojcowie bywali czasem na proszonych kolacjach w jego rodzinnym domu, z mężczyznami, których imion nie pamiętał, ale którzy czasem nosili złote lub srebrne obrączki, w końcu z człowiekiem, do którego wracał raz po raz niczym zaraza albo stęskniony pies. Być może powinien wyprostować się podczas świątecznego obiadu, wypić duszkiem resztę czerwonego wina i powiedzieć im wszystko – opowiadać długimi zdaniami, ze zbyt dużą ilością detali, śmiejąc się za głośno, zaprzysięgać, że ucieknie, że wyjedzie, że będzie gdzieś indziej, kimś innym i kimś wolnym, że już nikt nie nazwie go chłopcem, chyba, że o to właśnie poprosi między mocnymi pocałunkami, że wykrawa z siebie swój dar i do końca życia udawać będzie, ze nigdy nie istniał. Nie potrzebował go przecież, by widzieć, jak w tym pijackim scenariuszu jego brat wyrzuca go za drzwi i trzaska mu nimi przed nosem. Może zdążyłby opowiedzieć im o Funim, o niezwykłym sposobie, w jaki mówił, o jego pieczęci, o lizaku i rozciętej wardze, o tym mężczyźnie, przed którym stali teraz, łapiąc się za dłonie jak para głupich chłystków.
Na sekundę ścisnął mocniej jego palce.
Posłusznie pochylił głowę, gdy ten złapał go za podbródek i zbliżył się do jego ust, by z przemyślaną opieszałością wdmuchać w nie kwaśny, papierosowy dym. Bliskość drugich warg była przyjemna w ten znajomy, zakrapiany alkoholem i pragnieniem adrenaliny sposób – cień różu wkradł się na jego policzki, a jednak powstrzymał impuls, wyuczony odruch, by nachylić się bardziej i złożyć na jego ustach krótki, mokry pocałunek. Wyprostował się wolno, niechętnie, kolejny raz zaciągając się dymem i ostentacyjnie przewracając oczami, kiedy jego towarzysz powiedział, iż ten nie może mu podołać. Na moment przeniósł na niego wzrok, unosząc brwi z wyzywającym, połowicznym uśmiechem, jakby powiedzieć chciał, że mógłby – podołałbym gdybyś tylko zechciał sprawdzić. Gdy wrócił spojrzeniem ku ich ofierze, mężczyzna uśmiechał się nadal tak samo podle i brudno, jego oczy przymknięte w chętnej obserwacji, palce zaciśnięte na dogasającym papierosie. Wydało mu się nagle, iż był bliżej – przynajmniej kilka kroków.
- Boję? – jego głos wybrzmiewał kpiącym niedowierzaniem, a gdy się uśmiechał, rząd pożółkłych zębów szczerzył się ku nim jak paszcza dzikiego zwierzęcia. Jego mętne w barwie oczy wpatrywały się w Funiego, na moment zatrzymując się na jego rozanielonej twarzy, a potem spływając niżej w manierze dobitnie oceniającej, jakby upewnić się chciał, iż obaj to widzieli. – To moje uliczki – oznajmił hardo, a Lasse widział, że kłamie i fakt ten wydał mu się rozkosznie zabawny. – Z czego śmieje się twój kolega, skarbie? – Sam nie zauważył najwidoczniej własnego chichotu, zdając sobie z niego sprawę dopiero wtedy, kiedy mężczyzna zwrócił się do jego partnera w zabawie. – Chce zarobić kolejne siniaki?
Lasse zamilkł, uspokajając oddech i raz jeszcze ściskając dłoń splecioną z tą jego. Kolejna chmura wydmuchiwanego dymu na moment pozbawiła go widoku zabliźnionej twarzy ich rozmówcy. Serce biło szybko, w trzewiach dojrzewała panika, ale on uśmiechał się grzecznie z salonową elegancją i patrzył mu prosto w oczy.
- Jasne.
Mężczyzna zamrugał w konsternacji i przez chwilę wydał mu się do bólu poważny, ale wtem i on zaczął się śmiać. Miał nieprzyjemny śmiech, śmiech którego on nie chciał słuchać, którego nie chciał nad swoim uchem, tak jak nie chciał jego oddechu, a mimo to puścił bezpieczną przystań ramienia Funiego i zbliżył się do ich ofiary. Patrzył jak się śmieje, jak wyrzuca z siebie ostatnie kłęby dymu. Był niewiele od niego wyższy, wiec Lasse musiał pochylić się lekko, żeby ułożyć podbródek na jego ramieniu i uśmiechnąć się do niego słodko, sennie wręcz, z wymuszoną spolegliwością spoglądając w jego zimne, zamglone oczy.
- A ty chyba to lubisz, hm?
Kolejne długie spojrzenie, kolejny długi uśmiech i kolejny paskudny śmiech.
- Mały też?
Lasse wyprostował się i znów odsunął, szukając oparcia i równowagi w ścianie budynku. Niedopalony papieros upadł na ziemię, gasnąc powoli na ulicznym bruku, a on rzucił jeszcze jedno spojrzenie Funiemu, szukając emocji w jego oczach, nim zacmokał w końcu z dezaprobatą i nie tracąc z twarzy swojego pokazowego uśmiechu, zwrócił się do mężczyzny:
- Nic nie jest za darmo. Nie tu.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Sro 9 Mar - 22:56
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Triumfalna słodkość spłynęła grzbietem klingi unoszonego oddechem mostka, by zastygnąć u jego zwieńczenia na krótką chwilę powściągliwości, kroplą piołunu wzbierająca na ostrzu wężowego kła – dumna próżność, tak łatwo podjudzana cudzym uznaniem, tak gorliwa i chętna, ekspansywnie zachłanna, zanurzająca się głęboko pod mięśnie gruboskórnego serca, bezradna wobec najprostszej prowokacji aprobującego potwierdzenia. Mógł wmawiać sobie niezliczoną ilość razy, pod krytycznymi spojrzeniami, oceniającymi sztychami wrogiego zdumienia, szyderstwami niedowierzającymi jego zuchwalstwu, że nie potrzebuje wcale niczyjej sympatii, że nie potrzebuje uznania byle pierwszej wydmuszki wyciosanej w kształt człowieka, że wystarcza mu jego własna wiara w bogów i w to, co bogowie w nim zaszczepili, czym inkrustowali jego duszę jak inkrustowano żyły drogocennego marmuru płynnym złotem, czyniąc go szczególnie wartościowym i pięknym – mógł jeżyć się i puszyć, uśmiechać krzywo do niedowiarków, wynosić nonszalancko ponad możliwości ich prostych intelektów, wystarczyło tymczasem zaledwie słowo zgody z rozciętych ust pijanego – nieprzypadkowego – chłopaka, by świat rozświetlił się na rozszerzonej źrenicy oka, wyciągając mu u stóp zwyciężony kobierzec swojego pochylonego karku. Kochał w tym momencie ten świat, skwapliwie padający przed nim na kolana, odbijający się na atramentowym niebie spojonych tęczówek, kochał te rozcięte usta i kochał stojącego przed nim, śmiejącego się Lasse Nørgaarda, kolejny ślad dowodzący suwerenność od rządzącego światem przypadku. Miłością nagłą i nieprzemożoną, elementarnie czystą, choć czerpiącą z pysznej chełpliwości, krótkotrwałą jak większość zjawisk tak intensywnych – przejęty jej dreszczem, kroplą pochwały wsączoną w krew jak upajające remedium, nie odmówiłby mu niczego: własnego imienia ani własnej śmierci, tak samo krótkotrwałej, nie odmówiłby mu własnych myśli, własnych ust szepcących równie nieprzypadkowe słowa, własnej duszy, tak skorej wylewać patetyczną wiarę w skronie chętnego audytorium. Przypominał sobie wdzięczną aprobatę kapłanów składaną mu na dziecięcym jeszcze czole lekkością nadobnych pocałunków, pod które podnosił skwapliwie jasną twarz, wczepiając się zachłannie palcami w szeleszczące szaty – ich miłość tak samo czystą, tak samo podniosłą, skraplaną na skórę dumę, w której dopatrywał się strzępu ojcowskiego uznania (teraz, lata później, rozumiał, że była to zawsze tylko przekonująca, pusta atrapa); miał ochotę chwycić jego twarz w swoje dłonie i przyciągnąć do swojej, ucałować skroń swoimi pijanymi wargami, wpół czystymi, wpół straconymi bezpowrotnie, szczerymi w przeciwieństwie do tych, które całowały niegdyś jego, bo on – jak sądził – swojego wierzącego nie porzuciłby nigdy.
Zamiast tego uśmiechnął się najpierw łagodnie, śledząc ustami jego lekki grymas, zaraz ulegając jednak wewnętrznej próżności, słodkiemu zadowoleniu z tego, że nie tylko go wysłuchano, ale przyznawano mu również rację; spąsowiałe wargi rozeszły się jak szew wypuszczający spod naciągniętego materiału skromności puch błogiej uciechy, triumfu nieomal dziecinnego, okraszającego jego manierę chełpliwą nonszalancją, brawurą dumnej, niekiełznanej słodyczy, z jaką spoglądał na towarzysza, kiedy podany mu z ust do ust dymny oddech wypełniał jego płuca, pachnący gryzącym tytoniem, alkoholem, śladem truskawki – śladem jego własnych ust, choć nigdy się ku niemu nie nachylił, bo przecież by pamiętał. Tymczasem przyjemny dreszcz, spływający po karku w łagodną rynienkę kręgosłupa, kiedy pochwycił na krótko jego miękkie spojrzenie, wydawał się wspaniale znajomy; wyczuwał pod opuszkami palców fantomowy próg błogiej wolności, w sercu echo zaledwie wyobrażenia tego, jak mogłaby w rzeczywistości smakować. Czasami, w takich chwilach, myślał, że poznanie prawdy odebrałoby jej całą magię, że skóra pod rozgorączkowanymi palcami nie byłaby w połowie tak rozkoszna, jak perswadowała mu własna wyobraźnia; że ludzie hołubiący brak granic rozpływali się w peanach dedykowanych namacalnej, bliskiej przyziemności, bo nie pamiętali już, zwyczajnie, o ile wspanialej smakowała tajemnica trzymana w zasięgu dłoni proszących o ucieczkę ku innemu ciału, wstrzemięźliwie sobie zakazywaną. Różowość rumieńca wschodząca na piegowatych policzkach była satysfakcjonująca – jak cichy sygnał wspólności niewypowiedzianych myśli, zaklętych pod ścisłym rygorem niedopełnienia, w którego ciasną kolczatkę posłusznie wsuwał szyję, purystycznie oddany zasadom, które w istocie dłużej już go nie dotyczyły, ale były familiarną pozostałością po wcześniejszym życiu, swoistym dowodem tego, że miał kiedyś przed sobą świetlaną, ambitną przyszłość. Szczególnie podobało mu się, choć bardziej podskórnie niż świadomie, że go chciano, ale nie można było go mieć – choć był zaledwie kawałkiem mięsa, takim samym jak Lasse, takim samym jak przyglądający mu się łapczywie mężczyzna i był jednocześnie czymś więcej, czymś poza zasięgiem prostych mechanizmów potrzeb i pragnień. Podobała mu się ryzykownie podjudzona lubieżność, podobała mu się, kiedy przystawała na granicy obrzydliwości, podobało mu się brodzenie u jej skraju, wysuwanie kolejnego kroku poza krawędź przepaści w autentycznej chęci, by zamknąć oczy, rozłożyć ręce i upaść ku jej odległemu, rozczarowującemu meritum, ale to wszystko. To wszystko, bo ostatecznie cofał się kategorycznym koniec żartów ze smakiem zwycięstwa na języku: zwyciężał drugiego człowieka i zwyciężał, udręczająco, siebie. Przechwytując rzucone mu w uśmiechu wyzwanie, pomyślał, że Nørgaard musiałby istotnie wygrać, gdyby sprawdził jego blef – ale wiedział też, jeszcze wyraźniej, że nie zamierzał przegrywać i wiedział również, z przedwcześnie zachwyconą próżnością, że rzeczywiście nie przegra, bo jego rozcięte usta były spolegliwie zgodne, uśmiech łagodny, a przygodny animusz wobec znalezionej ofiary miękł w uścisku splecionych dłoni. Choć zarazem kochał go za to tylko silniej, tą krótkotrwałą, czystą miłością, z jaką odwzajemniał uścisk palców.
Podobało mu się też spojrzenie ostentacyjnie przesuwane po jego sylwetce, przywierające do skóry z ciężką, wymowną perfidią, wobec której Funi zaczepił złośliwie palcami skraj poły płaszcza, rozsuwając ją w równie niedyskretnej, choć subtelniejszej, zachęcie. Słodkie serce uniosło się do rozchylonych ust, nie zdążył jednak właściwie swojego teatrzyku skończyć, bowiem mężczyzna odezwał się z buńczuczną, naiwną stanowczością, a Lasse parsknął u jego boku chichotem, którego zaraźliwa wesołość zadrżała w przestrzeni i osiadła łagodnie w kącikach jego własnego uśmiechu, złośliwie rozbawiona. Opanowana z rozleniwionym opóźnieniem, kiedy brzytwa pytania wżęła się w atmosferę pogłosem groźby, alarmująco skwapliwej i prędkiej; Funi poczuł jak w odpowiedzi dłoń Lasse otula ciaśniej jego rękę, kiedy śmiech skonał już ugaszony nikotynowym kłębem. Zerknął ku niemu, jak gdyby wyczekiwał odpowiedzi tak samo jak przypatrujący mu się ostrzegawczo dryblas, chcąc tymczasem upewnić się, że plany nie ulegały zmianie – Nørgaard wydawał się zaskakująco opanowany, mimo konfidencjonalnego sygnału, uśmiechał się wciąż, grzecznie spokojny, elegancko uprzejmy i pewny. Przyjemne jasne dźwięczące w pauzie wieczornej ciszy zakołysało się na wąskiej linie jak akrobata balansujący ponad niebezpieczeństwem, z doskonałą, nonszalancką stanowczością. Cukierek, zatrzymany wpół ruchu, wsparty do tej pory o usta, wsunął się wreszcie na język, zaskakująco, orzeźwiająco chłodny – jak blef Lasse.
Mężczyzna zaszczekał nieprzyjemnym śmiechem, spóźnionym przez podobne zaskoczenie, pozbawionym szczerości, obmierzłym w jakiś instynktownie wyczuwany sposób; Funi poniósł ku niemu spojrzenie, przemagając w sobie nagłą podskórną niechęć, z lekkim uśmiechem wciąż czającym się na ustach, zadowolonym, zuchwałym. Zwyczajnie dumnym z tego orzeźwiająco chłodnego, opanowanego kulawego chłopaka wczepionego w jego dłoń, choć już tylko przez krótką chwilę, bo wkrótce później Nørgaard zaskoczył go znowu, rozplatając ich palce i przystępując do podrażnionego faceta – wtedy, znów, ukłucie bezwiednej zazdrości, kiedy podbródek opadł na ramię, senno-słodki uśmiech zawisnął tuż pod niezasługującym spojrzeniem człowieka, który nie wiedziałby, co z nim właściwie zrobić, choćby był trzeźwiejszy i po stokroć bystrzejszy niż sprawiał wrażenie.
– Mały też?
Odciągał przymglone spojrzenie od profilu Lasse z ospałością, jakby wcale nie odczuł się wywołany tym pytaniem, podążając za jego sylwetką prostującą się i odsuwającą bliżej ściany, jak aktor robiący miejsce drugiemu aktorowi, oddający mu dyskretnie światło uwagi. Wymienione krótkie spojrzenia, słodki uśmiech niespełzający z ust, kiedy odnajdywał tępe źrenice przyglądające mu się łapczywie, choć wyraźnie mające problem, by zogniskować na nim zmiękczoną percepcję. Nic nie jest za darmo, ale nikt nie chciał płacić też w ciemno; rozumiał to, napotykając na topornej twarzy przebłysk niezadowolenia na dźwięk tych słów, nakrywających przyjemną atmosferę rozwiązłości niedogodnymi wymaganiami. Podszedł więc bliżej, bezceremonialnie odnajdując dłonią szeroką pierś mężczyzny, wsuwając palce między rozchylony kołnierz, na gorącą szyję, szorstką i dropiatą przez cień zarostu jak skóra oskubanego ptactwa, dalej na kark, wysoko, póki łokieć nie wsparł się zgięty na męskim ramieniu, a jego szczuplejsza znacznie fizjonomia nie oparła o niego, uniesiona na palcach, z uśmiechem kołyszącym się zachęcająco blisko mocnej linii jego szczęki. Druga ręka, naznaczona żmiją, zsunęła się w kierunku przeciwnym, póki twarz majacząca mu tuż przed roziskrzonym błękitem nie drgnęła w zdradliwym impulsie zadowolenia.
Przesunął językiem cukierek w ustach, wraz z nim przesuwając pod podniebieniem pokusę zakazanych zaklęć – wyobrażał sobie własne odbicie w jego źrenicach, czarne żyły przepływające pod skórą, biel własnych oczu, jego krzyk. To byłoby takie proste. Takie proste...
– Hjoð – wyszeptał słodko, nie potrafiąc powstrzymać podchodzącego do gardła nacisku inercyjnej, uzależnionej potrzeby; widział więc swoje odbicie, czarne żyły i białe migdały własnych oczu łyskające w czarnym przerażeniu trzeźwiejącego nagle spojrzenia – ale nie było krzyku. Funi uśmiechnął się przebiegle, zachwycony myślą, że ma go, dosłownie, w swojej dłoni, że obezwładnił go tak prosto i mógł wykończyć – tak prosto; wtedy jednak ciężka, szorstka dłoń nakryła raptownie jego usta, wpijając boleśnie palce w jego policzki. Truskawkowe serce zagrzechotało o zęby, kalecząc wnętrze policzka, patyczek wpił się w kącik ust przesunięty dłonią, a on zaskoczony poderwał ręce do napiętego przedramienia, wywracając bielmo zamglonego spojrzenia ku Lasse, bezbronny bez zaklęć, w przeciwieństwie do ich ofiary.
Zamiast tego uśmiechnął się najpierw łagodnie, śledząc ustami jego lekki grymas, zaraz ulegając jednak wewnętrznej próżności, słodkiemu zadowoleniu z tego, że nie tylko go wysłuchano, ale przyznawano mu również rację; spąsowiałe wargi rozeszły się jak szew wypuszczający spod naciągniętego materiału skromności puch błogiej uciechy, triumfu nieomal dziecinnego, okraszającego jego manierę chełpliwą nonszalancją, brawurą dumnej, niekiełznanej słodyczy, z jaką spoglądał na towarzysza, kiedy podany mu z ust do ust dymny oddech wypełniał jego płuca, pachnący gryzącym tytoniem, alkoholem, śladem truskawki – śladem jego własnych ust, choć nigdy się ku niemu nie nachylił, bo przecież by pamiętał. Tymczasem przyjemny dreszcz, spływający po karku w łagodną rynienkę kręgosłupa, kiedy pochwycił na krótko jego miękkie spojrzenie, wydawał się wspaniale znajomy; wyczuwał pod opuszkami palców fantomowy próg błogiej wolności, w sercu echo zaledwie wyobrażenia tego, jak mogłaby w rzeczywistości smakować. Czasami, w takich chwilach, myślał, że poznanie prawdy odebrałoby jej całą magię, że skóra pod rozgorączkowanymi palcami nie byłaby w połowie tak rozkoszna, jak perswadowała mu własna wyobraźnia; że ludzie hołubiący brak granic rozpływali się w peanach dedykowanych namacalnej, bliskiej przyziemności, bo nie pamiętali już, zwyczajnie, o ile wspanialej smakowała tajemnica trzymana w zasięgu dłoni proszących o ucieczkę ku innemu ciału, wstrzemięźliwie sobie zakazywaną. Różowość rumieńca wschodząca na piegowatych policzkach była satysfakcjonująca – jak cichy sygnał wspólności niewypowiedzianych myśli, zaklętych pod ścisłym rygorem niedopełnienia, w którego ciasną kolczatkę posłusznie wsuwał szyję, purystycznie oddany zasadom, które w istocie dłużej już go nie dotyczyły, ale były familiarną pozostałością po wcześniejszym życiu, swoistym dowodem tego, że miał kiedyś przed sobą świetlaną, ambitną przyszłość. Szczególnie podobało mu się, choć bardziej podskórnie niż świadomie, że go chciano, ale nie można było go mieć – choć był zaledwie kawałkiem mięsa, takim samym jak Lasse, takim samym jak przyglądający mu się łapczywie mężczyzna i był jednocześnie czymś więcej, czymś poza zasięgiem prostych mechanizmów potrzeb i pragnień. Podobała mu się ryzykownie podjudzona lubieżność, podobała mu się, kiedy przystawała na granicy obrzydliwości, podobało mu się brodzenie u jej skraju, wysuwanie kolejnego kroku poza krawędź przepaści w autentycznej chęci, by zamknąć oczy, rozłożyć ręce i upaść ku jej odległemu, rozczarowującemu meritum, ale to wszystko. To wszystko, bo ostatecznie cofał się kategorycznym koniec żartów ze smakiem zwycięstwa na języku: zwyciężał drugiego człowieka i zwyciężał, udręczająco, siebie. Przechwytując rzucone mu w uśmiechu wyzwanie, pomyślał, że Nørgaard musiałby istotnie wygrać, gdyby sprawdził jego blef – ale wiedział też, jeszcze wyraźniej, że nie zamierzał przegrywać i wiedział również, z przedwcześnie zachwyconą próżnością, że rzeczywiście nie przegra, bo jego rozcięte usta były spolegliwie zgodne, uśmiech łagodny, a przygodny animusz wobec znalezionej ofiary miękł w uścisku splecionych dłoni. Choć zarazem kochał go za to tylko silniej, tą krótkotrwałą, czystą miłością, z jaką odwzajemniał uścisk palców.
Podobało mu się też spojrzenie ostentacyjnie przesuwane po jego sylwetce, przywierające do skóry z ciężką, wymowną perfidią, wobec której Funi zaczepił złośliwie palcami skraj poły płaszcza, rozsuwając ją w równie niedyskretnej, choć subtelniejszej, zachęcie. Słodkie serce uniosło się do rozchylonych ust, nie zdążył jednak właściwie swojego teatrzyku skończyć, bowiem mężczyzna odezwał się z buńczuczną, naiwną stanowczością, a Lasse parsknął u jego boku chichotem, którego zaraźliwa wesołość zadrżała w przestrzeni i osiadła łagodnie w kącikach jego własnego uśmiechu, złośliwie rozbawiona. Opanowana z rozleniwionym opóźnieniem, kiedy brzytwa pytania wżęła się w atmosferę pogłosem groźby, alarmująco skwapliwej i prędkiej; Funi poczuł jak w odpowiedzi dłoń Lasse otula ciaśniej jego rękę, kiedy śmiech skonał już ugaszony nikotynowym kłębem. Zerknął ku niemu, jak gdyby wyczekiwał odpowiedzi tak samo jak przypatrujący mu się ostrzegawczo dryblas, chcąc tymczasem upewnić się, że plany nie ulegały zmianie – Nørgaard wydawał się zaskakująco opanowany, mimo konfidencjonalnego sygnału, uśmiechał się wciąż, grzecznie spokojny, elegancko uprzejmy i pewny. Przyjemne jasne dźwięczące w pauzie wieczornej ciszy zakołysało się na wąskiej linie jak akrobata balansujący ponad niebezpieczeństwem, z doskonałą, nonszalancką stanowczością. Cukierek, zatrzymany wpół ruchu, wsparty do tej pory o usta, wsunął się wreszcie na język, zaskakująco, orzeźwiająco chłodny – jak blef Lasse.
Mężczyzna zaszczekał nieprzyjemnym śmiechem, spóźnionym przez podobne zaskoczenie, pozbawionym szczerości, obmierzłym w jakiś instynktownie wyczuwany sposób; Funi poniósł ku niemu spojrzenie, przemagając w sobie nagłą podskórną niechęć, z lekkim uśmiechem wciąż czającym się na ustach, zadowolonym, zuchwałym. Zwyczajnie dumnym z tego orzeźwiająco chłodnego, opanowanego kulawego chłopaka wczepionego w jego dłoń, choć już tylko przez krótką chwilę, bo wkrótce później Nørgaard zaskoczył go znowu, rozplatając ich palce i przystępując do podrażnionego faceta – wtedy, znów, ukłucie bezwiednej zazdrości, kiedy podbródek opadł na ramię, senno-słodki uśmiech zawisnął tuż pod niezasługującym spojrzeniem człowieka, który nie wiedziałby, co z nim właściwie zrobić, choćby był trzeźwiejszy i po stokroć bystrzejszy niż sprawiał wrażenie.
– Mały też?
Odciągał przymglone spojrzenie od profilu Lasse z ospałością, jakby wcale nie odczuł się wywołany tym pytaniem, podążając za jego sylwetką prostującą się i odsuwającą bliżej ściany, jak aktor robiący miejsce drugiemu aktorowi, oddający mu dyskretnie światło uwagi. Wymienione krótkie spojrzenia, słodki uśmiech niespełzający z ust, kiedy odnajdywał tępe źrenice przyglądające mu się łapczywie, choć wyraźnie mające problem, by zogniskować na nim zmiękczoną percepcję. Nic nie jest za darmo, ale nikt nie chciał płacić też w ciemno; rozumiał to, napotykając na topornej twarzy przebłysk niezadowolenia na dźwięk tych słów, nakrywających przyjemną atmosferę rozwiązłości niedogodnymi wymaganiami. Podszedł więc bliżej, bezceremonialnie odnajdując dłonią szeroką pierś mężczyzny, wsuwając palce między rozchylony kołnierz, na gorącą szyję, szorstką i dropiatą przez cień zarostu jak skóra oskubanego ptactwa, dalej na kark, wysoko, póki łokieć nie wsparł się zgięty na męskim ramieniu, a jego szczuplejsza znacznie fizjonomia nie oparła o niego, uniesiona na palcach, z uśmiechem kołyszącym się zachęcająco blisko mocnej linii jego szczęki. Druga ręka, naznaczona żmiją, zsunęła się w kierunku przeciwnym, póki twarz majacząca mu tuż przed roziskrzonym błękitem nie drgnęła w zdradliwym impulsie zadowolenia.
Przesunął językiem cukierek w ustach, wraz z nim przesuwając pod podniebieniem pokusę zakazanych zaklęć – wyobrażał sobie własne odbicie w jego źrenicach, czarne żyły przepływające pod skórą, biel własnych oczu, jego krzyk. To byłoby takie proste. Takie proste...
– Hjoð – wyszeptał słodko, nie potrafiąc powstrzymać podchodzącego do gardła nacisku inercyjnej, uzależnionej potrzeby; widział więc swoje odbicie, czarne żyły i białe migdały własnych oczu łyskające w czarnym przerażeniu trzeźwiejącego nagle spojrzenia – ale nie było krzyku. Funi uśmiechnął się przebiegle, zachwycony myślą, że ma go, dosłownie, w swojej dłoni, że obezwładnił go tak prosto i mógł wykończyć – tak prosto; wtedy jednak ciężka, szorstka dłoń nakryła raptownie jego usta, wpijając boleśnie palce w jego policzki. Truskawkowe serce zagrzechotało o zęby, kalecząc wnętrze policzka, patyczek wpił się w kącik ust przesunięty dłonią, a on zaskoczony poderwał ręce do napiętego przedramienia, wywracając bielmo zamglonego spojrzenia ku Lasse, bezbronny bez zaklęć, w przeciwieństwie do ich ofiary.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
13.12.2000 – L. Nørgaard & F. Hilmirson Pon 21 Mar - 10:54
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W gorsze dni, kiedy niezdolny był do wykonania choćby dwóch kroków bez pomocy laski, wyobrażał sobie, że potyka się, przewraca i nigdy już nie wstaje. Widział swoje ciało rozpostarte na nierównym brzuchu brukowanej ulicy, rozgrzane pod jej skórą trzewia gotowe by pożreć go i strawić; widział krew powoli ulatującą z jego nozdrzy gdzieś między wgłębienia kamieni, strąki mysich włosów sklejone brudem wydeptanych kałuż, długie nogi i wąskie linie ramion rozrzucone w nieładzie niczym porozrywane wstążki z haftowanych beretów. W tamtych widzeniach był kruchy i mały, bardziej chłopiec niż dorosły człowiek, bezbronny w swoim bólu jak zrozpaczone dziecko. Nachylał się więc nad własną twarzą – zakrwawioną, mokrą od płaczu — i widział w niej tamtą brzydotę ukrytą gdzieś pod załamaniami kości policzkowych, w obręczach dużych, atramentowych oczu, które pewien mężczyzna nazwał kiedyś takimi smutnymi i mądrymi, zbyt zimnymi jak na kogoś w jego wieku. Lasse myślał wtedy tylko o tym, że nie chce by w nie patrzył – patrzenie było zbyt intymne; jego przecież cudze oczy obchodziły tak rzadko, a ich wyraz tracił na znaczeniu, kiedy pozwalał przyciskać swój policzek do ściany lub materaca.
Gdy spadasz ze schodów, każdy stopień boli coraz mniej.
Coś ty z sobą zrobił, Lasse? – powtarzałby do tego pokruszonego ciała, ale w głosie tym byłby kwaśny, metaliczny triumf. Gdyby mógł, kopnąłby sam siebie, roztrzaskał własny nos, szturchnął końcem hebanowej laski połamaną kość. Czasem nienawidził się nienawiścią godną największych wrogów i w obślizgłej duchocie tego uczucia pragnął obserwować te upadki raz za razem, chciał przyglądać się swoim porażkom z perfidnym zadowoleniem wyginającym wargi w krzywizny uśmiechów. Sabotowanie swojego istnienia było takie proste, kiedy wiedziało się, gdzie szukać tych newralgicznych fragmentów ciała, w których należało odbić kształt swoich knykci.
W trakcie jednej z tych zaognionych, rozdygotanych kłótni, które rozrywały pokoje rodzinnego domu szramami głębokich, krwistych cięć, starszy brat powiedział mu, że robi z siebie ofiarę, bez przerwy, z premedytacją – weź się w garść, do kurwy nędzy, Lasse, na Odyna, weź się w garść. Jedyną tragedią, która przyszła do niego nieproszona było trzecie oko, potem już każdy horror był rozpisany jego ręką i powołany do życia jego wolą. Jeżeli rozglądał się wiec po ciemności ulicy, szukając śledzącej go postaci gotowej wbić nóż w jego plecy, świadom musiał być tego, iż zawsze gdy się odwróci, ujrzy swoją twarz, swój szelmowski uśmiech, który zwykł przyklejać się do jego ust w oczekiwaniu, aż ktoś w końcu go zetrze. I tym razem – w tej katastrofie – winien był pogodzić się z tym, iż to on był każdym z antagonistów pędzącej wzdłuż szemranych ulic historii: on był tym młodym kapłanem z lizakiem między zębami podchodzącym zbyt blisko granicy; mężczyzną o fizjonomii wilczura, wygłodniałym spojrzeniu mętnych oczu i zachłannych dłoniach; w końcu – rozwydrzonym chłopcem z pałacu, zazdrosnym, kulejącym i słabym, ciągnącym uroczego, jasnookiego Funiego na dno razem ze sobą w imię szybkiego wystrzału kwaśnej adrenaliny. Nie zdążył złapać go za nadgarstek, gdy się od niego odsuwał, zaczepiając jedynie palcami o rękaw jego płaszcza. Po kilku wersach ich okrutnych słów świat zamarł w wyczekującej ciszy – nie było słychać życia w pociemniałym ciele miasta: głosów baru, oddechów śpiących lokatorów, kroków pijanych przechodniów. Było tak ,jakby przestrzeń wokół nich wzięła głęboki oddech, ostateczny oddech, który zapragnęła zatrzymać w płucach tak długo jak tylko zdoła, bo gdy w końcu ten uleci z jej rozchylonych warg, wszystko się skończy. Koniec będzie chaosem, koniec wybrzmi inkantacją tak znajomą, że kark napnie się w panice, a światło latarni przed oczami zamieni w łunę pożerającą każdą ostrą krawędź ulicy.
Nim to nastąpiło jednak, Lasse wydobył z siebie krótkie „przestań”, gdy zauważył, ze ręka Funiego zjeżdża zbyt nisko, balansując na krawędzi ich blefu – zbyt cicho, zbyt niepewnie, słowo rozdarte na pół przyśpieszonym pulsem oddechu. Przestań, cholera, nie musisz, możemy już iść, nie dotykaj go i nie pozwól, żeby dotknął ciebie, nie powinieneś, jeżeli się uprze i nie będzie chciał zostawić nas w spokoju, zrobię mu jebanego loda w kiblu i jakoś uciekniemy, tylko nikomu o tym nie mów, nie chcę, żeby ktoś wiedział, to moja wina, ja pierdolę, to wszystko moja wina, nie próbuj tylko wszczynać bójki, nie mamy tu szans, nie chcesz chyba umierać bez spodni w jakimś rowie. Pamiętasz poduszki? Zabiorę cię tam znowu.
Nie było jednak słów, oddech też ustał – zostało tylko wspomnienie Theo wściekle wbijającego palce w zmarzlinę ziemi, potem odchodzącego gdzieś w noc, pozostawiając go samego w tamtym szoku, w przytłaczającym ciężarze strachu, który zacisnął się węzłem wokół jego szyi. Cofnął się gwałtownie, uderzając plecami o twardą ścianę kamienicy, kręcąc głową w panice, jakby chciał wszystkie te obrazy wyrzucić z głowy: przeszłość, teraźniejszość, okrutne wizje przyszłości. Ten chłopak: młody kapłan o złotych powiekach, miękkich włosach przeplatanych brokatem, o głosie tak pięknym i silnym, że Lasse gotów był uwierzyć w każdą herezję spływającą z jego języka; ten sam chłopak, którego mógłby pocałować tym słodkim, kochającym i niewinnym pocałunkiem, który czasem kładł na ustach Irene – to on rzucił zaklęcie, to jego oczy przykryły się mgłą, a odsłonięty kawałek przedramienia zalały nicie czerni. Wyobraził sobie węża wypalonego we wnętrzu jego dłoni, ożywającego i sunącego pod gładką powierzchnią jego skóry, torując sobie drogę aż do ust, z których wychylić mógłby groźny, cętkowany łeb. Powinien był spodziewać się widoku jego ślepi i poczuć go pod palcami, kiedy ściskał rękę Funiego w pragnieniu nierozsądnej zabawy. Wypukłość jego łusek, mięśnie poruszające długim łukiem jego ogona, który zamarł, gdy szorstka, męska dłoń chwyciła książęcą twarz swojego niedoszłego oprawcy za policzki.
- Zostaw go – wydusił, ale jego głos brzmiał żałośnie. Kogo właśnie bronił? Gdzie właściwie się znalazł? Krzyk utknął w przeponie, odciskając swoje znamię na otwartych bezsensownie ustach. Mężczyzna (chwilę temu jeszcze zwierzyna, teraz uzbrojony łowca) musiał zauważyć zmianę w jego postawie i mimice, bo zaśmiał się kolejną falą nieprzyjemnego, cierpkiego chichotu. Spróbuj wyartykułował bezgłośnie, w przesadnej dokładności poruszając pogryzionymi wargami
Zgrzyt otwieranych drzwi pozwolił głosom utkwionym w paszczy baru wydostać się na zewnątrz. Baryton ułożony w kształt imienia, kolejny śmiech, mężczyzna posyłający mu długi, jadowity uśmiech, palce mocniej zaciskające się na policzkach Funiego, Lasse wciskający się w ścianę jakby chciał wedrzeć się w jej załamania, jego włosy opadające na oczy, pustka pożerająca umysł. Zachwiał się, w ostatniej chwili utrzymując równowagę dzięki palcom wbitym w szczeliny pokruszonych cegieł. Spróbuj.
- Kulejesz – stwierdzenie faktu, zimne i ostre jak nóż wbity w brzuch. Obce głosy stały się głośniejsze, ale świat kolejny raz tracił na ostrości. Przez dudnienie własnego serca dosłyszał bieg żartów: Co tu masz?, czyjś chichot. - Daleko nie uciekniesz. - Nie widział ich, ale czuł, że kilka szerokim, antracytowych cieni otacza go powoli zwartym kręgiem. – Damy ci fory. Dla zabawy. – Uśmiech. Śledził jak dłoń trzymająca papierosa zbliża się niebezpiecznie do odkrytej szyi Funiego. – Raz.
Dwa.
Trzy.
Nie pamiętał już, jak udało mu się przedrzeć przez dzielnicę i kiedy właściwie zdał sobie sprawę z tego, że nikt go nie goni. Słyszał tylko swój brzydki, łkający płacz i chrobot własnego oddechu. Każda czyhająca w oddali sylwetka wypatrywała go teraz rozbielonymi punktami oślepionych oczu, każda z nich miała długą, wąską szyję owiniętą wstęgami poczerniałych żył; ich widma nie znikały, kiedy przyciskał twarz do zimnej nierówności ściany. Zastanawiał się, czy znikną kiedykolwiek, czy wspomnienie tej twarzy śledzić będzie go już zawsze, odbijając się za jego plecami w łazienkowym lustrze niczym łapiąca za gardło nauczka, przestroga na przyszłość, której Funi równie dobrze mógł nie dożyć. Wyrzuty sumienia przypominały w smaku mdłą słodycz truskawkowego cukierka. Coś ty z sobą zrobił, Lasse? – mógłby powtarzać do swojego rozkruszonego ciała, nie mógł jednak. Tym razem był tylko on: samotny, pijany, daleko od domu.
Funi i Lasse z tematu
Gdy spadasz ze schodów, każdy stopień boli coraz mniej.
Coś ty z sobą zrobił, Lasse? – powtarzałby do tego pokruszonego ciała, ale w głosie tym byłby kwaśny, metaliczny triumf. Gdyby mógł, kopnąłby sam siebie, roztrzaskał własny nos, szturchnął końcem hebanowej laski połamaną kość. Czasem nienawidził się nienawiścią godną największych wrogów i w obślizgłej duchocie tego uczucia pragnął obserwować te upadki raz za razem, chciał przyglądać się swoim porażkom z perfidnym zadowoleniem wyginającym wargi w krzywizny uśmiechów. Sabotowanie swojego istnienia było takie proste, kiedy wiedziało się, gdzie szukać tych newralgicznych fragmentów ciała, w których należało odbić kształt swoich knykci.
W trakcie jednej z tych zaognionych, rozdygotanych kłótni, które rozrywały pokoje rodzinnego domu szramami głębokich, krwistych cięć, starszy brat powiedział mu, że robi z siebie ofiarę, bez przerwy, z premedytacją – weź się w garść, do kurwy nędzy, Lasse, na Odyna, weź się w garść. Jedyną tragedią, która przyszła do niego nieproszona było trzecie oko, potem już każdy horror był rozpisany jego ręką i powołany do życia jego wolą. Jeżeli rozglądał się wiec po ciemności ulicy, szukając śledzącej go postaci gotowej wbić nóż w jego plecy, świadom musiał być tego, iż zawsze gdy się odwróci, ujrzy swoją twarz, swój szelmowski uśmiech, który zwykł przyklejać się do jego ust w oczekiwaniu, aż ktoś w końcu go zetrze. I tym razem – w tej katastrofie – winien był pogodzić się z tym, iż to on był każdym z antagonistów pędzącej wzdłuż szemranych ulic historii: on był tym młodym kapłanem z lizakiem między zębami podchodzącym zbyt blisko granicy; mężczyzną o fizjonomii wilczura, wygłodniałym spojrzeniu mętnych oczu i zachłannych dłoniach; w końcu – rozwydrzonym chłopcem z pałacu, zazdrosnym, kulejącym i słabym, ciągnącym uroczego, jasnookiego Funiego na dno razem ze sobą w imię szybkiego wystrzału kwaśnej adrenaliny. Nie zdążył złapać go za nadgarstek, gdy się od niego odsuwał, zaczepiając jedynie palcami o rękaw jego płaszcza. Po kilku wersach ich okrutnych słów świat zamarł w wyczekującej ciszy – nie było słychać życia w pociemniałym ciele miasta: głosów baru, oddechów śpiących lokatorów, kroków pijanych przechodniów. Było tak ,jakby przestrzeń wokół nich wzięła głęboki oddech, ostateczny oddech, który zapragnęła zatrzymać w płucach tak długo jak tylko zdoła, bo gdy w końcu ten uleci z jej rozchylonych warg, wszystko się skończy. Koniec będzie chaosem, koniec wybrzmi inkantacją tak znajomą, że kark napnie się w panice, a światło latarni przed oczami zamieni w łunę pożerającą każdą ostrą krawędź ulicy.
Nim to nastąpiło jednak, Lasse wydobył z siebie krótkie „przestań”, gdy zauważył, ze ręka Funiego zjeżdża zbyt nisko, balansując na krawędzi ich blefu – zbyt cicho, zbyt niepewnie, słowo rozdarte na pół przyśpieszonym pulsem oddechu. Przestań, cholera, nie musisz, możemy już iść, nie dotykaj go i nie pozwól, żeby dotknął ciebie, nie powinieneś, jeżeli się uprze i nie będzie chciał zostawić nas w spokoju, zrobię mu jebanego loda w kiblu i jakoś uciekniemy, tylko nikomu o tym nie mów, nie chcę, żeby ktoś wiedział, to moja wina, ja pierdolę, to wszystko moja wina, nie próbuj tylko wszczynać bójki, nie mamy tu szans, nie chcesz chyba umierać bez spodni w jakimś rowie. Pamiętasz poduszki? Zabiorę cię tam znowu.
Nie było jednak słów, oddech też ustał – zostało tylko wspomnienie Theo wściekle wbijającego palce w zmarzlinę ziemi, potem odchodzącego gdzieś w noc, pozostawiając go samego w tamtym szoku, w przytłaczającym ciężarze strachu, który zacisnął się węzłem wokół jego szyi. Cofnął się gwałtownie, uderzając plecami o twardą ścianę kamienicy, kręcąc głową w panice, jakby chciał wszystkie te obrazy wyrzucić z głowy: przeszłość, teraźniejszość, okrutne wizje przyszłości. Ten chłopak: młody kapłan o złotych powiekach, miękkich włosach przeplatanych brokatem, o głosie tak pięknym i silnym, że Lasse gotów był uwierzyć w każdą herezję spływającą z jego języka; ten sam chłopak, którego mógłby pocałować tym słodkim, kochającym i niewinnym pocałunkiem, który czasem kładł na ustach Irene – to on rzucił zaklęcie, to jego oczy przykryły się mgłą, a odsłonięty kawałek przedramienia zalały nicie czerni. Wyobraził sobie węża wypalonego we wnętrzu jego dłoni, ożywającego i sunącego pod gładką powierzchnią jego skóry, torując sobie drogę aż do ust, z których wychylić mógłby groźny, cętkowany łeb. Powinien był spodziewać się widoku jego ślepi i poczuć go pod palcami, kiedy ściskał rękę Funiego w pragnieniu nierozsądnej zabawy. Wypukłość jego łusek, mięśnie poruszające długim łukiem jego ogona, który zamarł, gdy szorstka, męska dłoń chwyciła książęcą twarz swojego niedoszłego oprawcy za policzki.
- Zostaw go – wydusił, ale jego głos brzmiał żałośnie. Kogo właśnie bronił? Gdzie właściwie się znalazł? Krzyk utknął w przeponie, odciskając swoje znamię na otwartych bezsensownie ustach. Mężczyzna (chwilę temu jeszcze zwierzyna, teraz uzbrojony łowca) musiał zauważyć zmianę w jego postawie i mimice, bo zaśmiał się kolejną falą nieprzyjemnego, cierpkiego chichotu. Spróbuj wyartykułował bezgłośnie, w przesadnej dokładności poruszając pogryzionymi wargami
Zgrzyt otwieranych drzwi pozwolił głosom utkwionym w paszczy baru wydostać się na zewnątrz. Baryton ułożony w kształt imienia, kolejny śmiech, mężczyzna posyłający mu długi, jadowity uśmiech, palce mocniej zaciskające się na policzkach Funiego, Lasse wciskający się w ścianę jakby chciał wedrzeć się w jej załamania, jego włosy opadające na oczy, pustka pożerająca umysł. Zachwiał się, w ostatniej chwili utrzymując równowagę dzięki palcom wbitym w szczeliny pokruszonych cegieł. Spróbuj.
- Kulejesz – stwierdzenie faktu, zimne i ostre jak nóż wbity w brzuch. Obce głosy stały się głośniejsze, ale świat kolejny raz tracił na ostrości. Przez dudnienie własnego serca dosłyszał bieg żartów: Co tu masz?, czyjś chichot. - Daleko nie uciekniesz. - Nie widział ich, ale czuł, że kilka szerokim, antracytowych cieni otacza go powoli zwartym kręgiem. – Damy ci fory. Dla zabawy. – Uśmiech. Śledził jak dłoń trzymająca papierosa zbliża się niebezpiecznie do odkrytej szyi Funiego. – Raz.
Dwa.
Trzy.
Nie pamiętał już, jak udało mu się przedrzeć przez dzielnicę i kiedy właściwie zdał sobie sprawę z tego, że nikt go nie goni. Słyszał tylko swój brzydki, łkający płacz i chrobot własnego oddechu. Każda czyhająca w oddali sylwetka wypatrywała go teraz rozbielonymi punktami oślepionych oczu, każda z nich miała długą, wąską szyję owiniętą wstęgami poczerniałych żył; ich widma nie znikały, kiedy przyciskał twarz do zimnej nierówności ściany. Zastanawiał się, czy znikną kiedykolwiek, czy wspomnienie tej twarzy śledzić będzie go już zawsze, odbijając się za jego plecami w łazienkowym lustrze niczym łapiąca za gardło nauczka, przestroga na przyszłość, której Funi równie dobrze mógł nie dożyć. Wyrzuty sumienia przypominały w smaku mdłą słodycz truskawkowego cukierka. Coś ty z sobą zrobił, Lasse? – mógłby powtarzać do swojego rozkruszonego ciała, nie mógł jednak. Tym razem był tylko on: samotny, pijany, daleko od domu.
Funi i Lasse z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round