:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström
2 posters
Sohvi Vänskä
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Pią 11 Lis - 1:36
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
11.01.2001
List zastawał ją w przyśpieszonym biciu serca, ze zdrowym rumieńcem na policzkach i spłyconym oddechem, dłonią mocno zaciśniętą jeszcze na skórzanych rękawiczkach i czarnym zwoju krótkiej smyczy odpiętej chwilę wcześniej od pikowanej obroży okazałego owczarka – stukotem pazurów rezonującym w pustych pokojach domu próbowała przepędzić od siebie ogłuszające poczucie osamotnienia i cierpką niepewność rozrastającą się ekspansywnie na tkance serca, nieprzyjemnie podobną do zawiązka pospolitego lęku. Nie była nigdy przeciw obawie odporna, ale nie ulegała jej nigdy w sposób, w jaki ulegała jej teraz; obecność dobrze ułożonego psa miała przywrócić jej niewzruszoną spokojność, miała tymczasem wrażenie, że obserwujące ją czujnie ciemne oczy wypominają jej jedynie, że jego obecność była przede wszystkim dowodem dławionego, niedopuszczanego do siebie właściwie, strachu. Czasami prószący głuchym wieczorem, zmarzły śnieg ocierał się nieprzyjemnie o wysokie szkło wstawione w ramy okien i wzdrygała się myślą, że w rzeczywistości tak brzmiał klucz drapiący fakturę drzwi w poszukiwaniu zamka; sztywniała, wbrew sobie, w welurowym fotelu, próbując przemówić sobie do rozsądku: Nikolai był tchórzem, nie odważyłby się wrócić. Nie odważyłby się, ale zostawiła rzeźbiarski nożyk na wierzchu, w przedpokoju na stoliku, na którym wcześniej stała waza, dopóki nie roztrzaskała jej o ścianę obok chwiejnej, niewyraźnej przez łzy, twarzy Fenrissona. Chowała go w kieszeni płaszcza, kiedy wychodziła z domu, odruchem, jakiego się przed sobą wstydziła – nie była przecież osobą bojaźliwą, co w nią wstępowało? Brakowało jej Otso; zaskakiwało ją to. Brakowało jej pokrzepiającej świadomości, że szukał u niej bezpieczeństwa, przyklejony zawsze bokiem do jej uda, pozostawiając uporczywie sierść na ubraniach, przemykający za nią jak cień. Nowy pies – wciąż bezimienny (jak mogła nazwać swój strach?) – paradoksalnie podburzał w niej niepokój, jakiego wcześniej odmawiała w sobie nosić, przemierzając ulice niezrażona dochodzącymi zewsząd złowrogimi wieściami.
Nie rozbierając jeszcze płaszcza po orzeźwiającym spacerze, rozwinęła pospiesznie otrzymany zwitek listu, błyszczącym okiem śledząc doskonale sumienne pismo przyjaciółki; granat tuszu był nieomal czarny, przesycony wszystkim, czego dotkliwie brakowało w krótkich zdaniach, przeznaczonych jej w rozpaczliwej prośbie. Musiała wesprzeć się delikatnie o blat stolika, papier zadrżał nerwowo w jej palcach, kiedy przyglądała się jeszcze słowom, jakby mogła zmusić je do wyjaśnień – potrzebowała krótkiej chwili, by z przejęciem złapać rękawiczki w mocniejszy uchwyt, przepędzając z myśli wszelkie osobiste zmartwienia egocentrycznego serca; nie miała czasu na słabość i na strach, choć ostrze przezornie ciążyło jeszcze w kieszeni, wsunięte w mały, dorobiony na zamówienie, futerał. Pociemniałe spojrzenie wydawało się zaostrzyć na brzegach nieprzejednanym błyskiem, kiedy wychodziła pospiesznie z domu, przerzucając niecierpliwie w palcach kluczyki samochodu; nie spostrzegła właściwie nawet przebywanej trasy, nie spostrzegła łyku wina z trzymanej w schowku piersiówki, nie zauważyła, kiedy furtka skrzypnęła ulegle pod jej dłonią, otrzeźwiała dopiero kiedy uczuła w palcach echo rytmu wystukanego niespokojnie kołatką. Zatroskanie nagliło tętno w jej piersi, musiała wstrzymać się od szarpnięcia za klamkę, wyczuwając w materii swojego zmartwienia iskrę odruchowego gniewu – oh, jak mogła pozostawiać ją z taką niepewnością? Jak mogła stroszyć nerwową lękliwość lakonicznością podobnych słów, pozbawionych choćby śladu wyjaśnienia? Moje serce cię potrzebuje, więc stawała u progu jej domu, chwytała kołatkę jeszcze raz, odnajdując płytkość własnego pulsu, głuche bębnienie metalu o wyświecony metal, żnące pierś narastającym, rozdrażnionym przestrachem.
Moje serce, a więc oddała je w złe dłonie, a więc musiała ująć je w swoje, musiała poczuć jego ciężar, musiała wybadać bolesności wykwitłe pod jego słodkim szmerem; a więc musiała zwrócić impulsywnie nienawistną myśl przeciwko mężczyźnie, który nie potrafił obchodzić się z nim z właściwą ostrożną czułością. Klamka ustąpiła wreszcie, zamek puścił, a ona, nie czekając, sama łagodnie jeszcze pchnęła drzwi, by wsunąć się pospiesznie do środka, ujmując natychmiast przyjaciółkę w swoje ramiona.
– Jestem – powiedziała głosem ściągniętym pośpiechem i zatroskaniem do chropowatej surowości, odsuwając się jedynie na tyle, by móc odnaleźć jej spojrzenie, móc poszukać wszelkich poszlak prawdy w jej źrenicach, kiedy drzwi zatrzaskiwały się za jej plecami, pchnięte nieuważnie. – Już jestem, najdroższa. Co zrobił? Powiedz mi wszystko.
Kolebką wszelkiej krzywdy wprawdzie musiała być, nieuchronnie, męska duma; w tym przynajmniej nigdy, jak z wrogą premedytacją uważała, nie zawodzili.
Freja Ahlström
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Sob 19 Lis - 20:46
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Drgnęła bojaźliwie na uporczywy dźwięk stukania. Posłała po przyjaciółkę, lecz tuż po wypuszczeniu wiewiórki pożałowała, że zapragnęła uczepić na jej barkach własny ciężar. Mogła udawać nieobecną, poczekać, aż zniecierpliwiona uda się w drogę powrotną, i dopiero wtedy wyłonić miałką obecność w bolesnym urzeczywistnieniu. Odrzuciła ten zamysł dopiero po jednej z wielu fal katuszy, niemal nieprzytomna docierając do przedpokoju. Żywotność, z jaką została skonfrontowana, z perspektywy leniwego pojmowania upływającego czasu była czymś dziwnym, nienaturalnym. Nijak odpowiedziała na uścisk, nie mogąc, nie mając sił odwzajemnić go tak, jak powinna w ramach podzięki. Zawiązała język w supeł, przez co odpowiedziała jedynie milczeniem rozciągniętym w bolesną litanię, po chwili wskazując kierunek, w którym powinny się udać.
Łaknęła ciepła drugiego ciała rozpaczliwie, gotowa skomleć o nie zawzięcie w cieniu dnia, gdy promienie słonecznego blasku wpadały przez szkło i z impetem zderzały się ze szronem zdobiącym skórę. Instynktownie lgnęła do Sohvi, bowiem jej aksamitna powłoka była odmienna temu, z czym obcowała ostatnie trzy dni w ciszy przetykanej głębokimi pomrukami Hnoss. Nienagannie schludne wnętrze gabinetu wyglądało jak w dzień powszedni, dzień wypełniony pracą od brzasku do wieczora, ze starannie uporządkowanymi dokumentami na brzegu biurka, złotym piórem leżącym na skórzanej okładce notatnika, kalendarzem otwartym na przypadkowej stronie. Prawda drwiła okrutnie z odsłoniętych słabości, zabrała siły zdolne wyrwać ją z obezwładniającego otępienia, w zamian ofiarowując łagodne brzmienie nadchodzącego upadku. Głucha na gniewny warkot kotki zamknęła za sobą drzwi, pilnując, żeby metalowy mechanizm skutecznie odgrodził je od reszty świata, potęgując odosobnienie w półmroku rozproszonym żarem dogasającego kominka. Pustym, przesiąkniętym obojętnością spojrzeniem przesunęła po drwach lizanych płomykami ognia, zbyt zawstydzona spojrzeć przyjaciółce w oczy, za wszelką cenę unikając kontaktu. Skrajnie wyczerpana bólem szarpiącym trzewia nie potrafiła racjonalnie uchwycić rzeczywistości, zastygając w bezruchu przy podstawowych czynnościach, niezdolna odnaleźć powód do wypowiedzenia choćby prostego zaklęcia. Trzy dni wystarczyły na stratę resztki życia, na bezpowrotną przemianę w porcelanową skorupę, lalkę poruszaną czystą wolą Odyna. Na początku próbowała odnaleźć zasadność w toni cierpienia, zanurzając się w niej aż do samego dna. Wierzyła, że jeszcze nie jest stracona, lecz godziny spędzone w ciemności utwierdziły prawomocność pierwotnego przekonania, dlatego też nie kontynuowała starań. Zamroczona rzeczywistą obecnością Sohvi nieśmiało wyciągnęła ku niej dłoń, bezgłośnie prosząc o rozkruszenie lodu okrywającego miękką tkankę serca, widząc w tym jedyną szansę na zachowanie zdrowych zmysłów. Z niepewnością charakterystyczną dla wszechobecnego lęku pociągnęła ją w stronę kanapy, wbrew początkowemu zamysłowi nie zasiadając na wolnym miejscu, a układając sylwetkę wzdłuż długości, z kolan czyniąc miejsce przeznaczone na poduchę wypełnioną gęsim pierzem.
— Wyrwij mi je. Na wszystkie świętości, na bóstwa nordyckie i pogańskie, wyrwij mi serce i wrzuć je do ognia. Niech stroni przed powrotem do domu. Niech obróci się w niwecz — zachrypnięte brzmienie głosu spęczniałe od kolosalnego natężenia rozpaczy, przerażenia i zwątpienia, ukazało całokształt zmian w iskrze istnienia. Matowe, zasnute mgłą szafirowe tęczówki z wysiłkiem oblamowały dobrotliwe lico przyjaciółki, w efekcie niemal natychmiast wypełniając oczy lśniącym kryształem łez. Zapadała się w sobie, coraz mocniej obojętna na idee przepływające tuż obok, na miłość tych, którzy przy niej pozostali. Nie było w niej nic, słodka pieśń radości umilkła, okryła język goryczą i utrapieniem, jakby miała przed oczami swój koniec. Zbyt wiele razy musiała pożegnać się z czymś, co powinno trwać wiecznie, zbyt wiele słów nosiło wypalone piętno. Zmęczona smutkiem przestała żyć.
Łaknęła ciepła drugiego ciała rozpaczliwie, gotowa skomleć o nie zawzięcie w cieniu dnia, gdy promienie słonecznego blasku wpadały przez szkło i z impetem zderzały się ze szronem zdobiącym skórę. Instynktownie lgnęła do Sohvi, bowiem jej aksamitna powłoka była odmienna temu, z czym obcowała ostatnie trzy dni w ciszy przetykanej głębokimi pomrukami Hnoss. Nienagannie schludne wnętrze gabinetu wyglądało jak w dzień powszedni, dzień wypełniony pracą od brzasku do wieczora, ze starannie uporządkowanymi dokumentami na brzegu biurka, złotym piórem leżącym na skórzanej okładce notatnika, kalendarzem otwartym na przypadkowej stronie. Prawda drwiła okrutnie z odsłoniętych słabości, zabrała siły zdolne wyrwać ją z obezwładniającego otępienia, w zamian ofiarowując łagodne brzmienie nadchodzącego upadku. Głucha na gniewny warkot kotki zamknęła za sobą drzwi, pilnując, żeby metalowy mechanizm skutecznie odgrodził je od reszty świata, potęgując odosobnienie w półmroku rozproszonym żarem dogasającego kominka. Pustym, przesiąkniętym obojętnością spojrzeniem przesunęła po drwach lizanych płomykami ognia, zbyt zawstydzona spojrzeć przyjaciółce w oczy, za wszelką cenę unikając kontaktu. Skrajnie wyczerpana bólem szarpiącym trzewia nie potrafiła racjonalnie uchwycić rzeczywistości, zastygając w bezruchu przy podstawowych czynnościach, niezdolna odnaleźć powód do wypowiedzenia choćby prostego zaklęcia. Trzy dni wystarczyły na stratę resztki życia, na bezpowrotną przemianę w porcelanową skorupę, lalkę poruszaną czystą wolą Odyna. Na początku próbowała odnaleźć zasadność w toni cierpienia, zanurzając się w niej aż do samego dna. Wierzyła, że jeszcze nie jest stracona, lecz godziny spędzone w ciemności utwierdziły prawomocność pierwotnego przekonania, dlatego też nie kontynuowała starań. Zamroczona rzeczywistą obecnością Sohvi nieśmiało wyciągnęła ku niej dłoń, bezgłośnie prosząc o rozkruszenie lodu okrywającego miękką tkankę serca, widząc w tym jedyną szansę na zachowanie zdrowych zmysłów. Z niepewnością charakterystyczną dla wszechobecnego lęku pociągnęła ją w stronę kanapy, wbrew początkowemu zamysłowi nie zasiadając na wolnym miejscu, a układając sylwetkę wzdłuż długości, z kolan czyniąc miejsce przeznaczone na poduchę wypełnioną gęsim pierzem.
— Wyrwij mi je. Na wszystkie świętości, na bóstwa nordyckie i pogańskie, wyrwij mi serce i wrzuć je do ognia. Niech stroni przed powrotem do domu. Niech obróci się w niwecz — zachrypnięte brzmienie głosu spęczniałe od kolosalnego natężenia rozpaczy, przerażenia i zwątpienia, ukazało całokształt zmian w iskrze istnienia. Matowe, zasnute mgłą szafirowe tęczówki z wysiłkiem oblamowały dobrotliwe lico przyjaciółki, w efekcie niemal natychmiast wypełniając oczy lśniącym kryształem łez. Zapadała się w sobie, coraz mocniej obojętna na idee przepływające tuż obok, na miłość tych, którzy przy niej pozostali. Nie było w niej nic, słodka pieśń radości umilkła, okryła język goryczą i utrapieniem, jakby miała przed oczami swój koniec. Zbyt wiele razy musiała pożegnać się z czymś, co powinno trwać wiecznie, zbyt wiele słów nosiło wypalone piętno. Zmęczona smutkiem przestała żyć.
Sohvi Vänskä
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Sro 23 Lis - 23:30
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Niespokojna werwa zatroskania napotykała nieoczekiwaną głuchość – drzwi zamknęły się za jej plecami ze szczękiem, po którym nadeszło przeraźliwe milczenie, pozostawiające łomot strapionego serca bez odpowiedzi. Czuła się niewłaściwie żywa, wepchnięta nieopatrznie między warstwy zwłókniającego się w przestrzeni marazmu; policzki paliły ją zdrowym rumieńcem, zmarznięte palce, wyzute z rękawiczek, płonęły, przyłożone w objęciu do kruchego ciała przyjaciółki, oddech ciążył osobliwie w tej ciszy, jeszcze przyspieszony zdenerwowaniem i niecierpliwością, z jaką pokonywała rozdzielający je dystans – przyduszała go w płucach, odchylając się z niepokojem, by spojrzeć na lico przyjaciółki, blade i pozbawione łuny szczęścia, która jeszcze nie tak dawno rozświetlała czysty błękit czułego spojrzenia, przynosząc słodkie pocieszenie muśnięciem nieswojego szczęścia, bliskiego jednak przez bliskość przywiązania. Nie uzyskała odpowiedzi, ale nie pytała ponownie: słowa, zawsze tak posłuszne jej myślom, pierzchały płochliwie z krtani, onieśmielone bezbrzeżnością zaklętą w podnoszonych źrenicach kobiety – nie był to powszedni smutek, nie była to zwyczajna rezygnacja, nie było to nic, czemu potrafiłaby nadać imię bez zadrżenia oddechu. Nawet serce, niestrudzone w swej doli, sięgało kiedyś punktu, w którym nie mogło zdobyć się na kolejny kurcz; nawet abstrakcyjne wszystko musiało osiągnąć punkt, w którym nie było nic więcej. I nieskończoność znajdowała swój finał, bezbrzeżność nieoczekiwany kraniec, w czarnej krawędzi opustoszałej duszy, proszącej ją cicho o ratunek, w przyciemnionym holu.
Nosiła boskie imię, zawsze tak dumnie, zawsze tak godnie; była godna nawet w tej przedziwnej zmartwiałości, bez słowa wskazując drogę do uporządkowanego niezmiennie gabinetu, w którym życie zatrzymało się w niewzruszonej harmonii. Sohvi nie miała tymczasem odwagi domagać się znów odpowiedzi – miała wrażenie, że podąża za echem kobiety, którą znała wcześniej; miała wrażenie, że Freja rozwieje się w powietrzu przy głośniejszym westchnieniu oddechu. Przypominała sobie, że walkirie oddawały się w służbie woli jej imienniczki; a więc była, wściekła i jeszcze, z zatroskania, uległa. Wchodziła w milczeniu do wskazanego pomieszczenia, przystając w czujnym, zmartwionym oczekiwaniu w jego głębi, na języku czując nadchodzące błaganie, by przyjaciółka powiedziała cokolwiek – by przerwała, choćby najlżejszym szeptem głosu, tę martwość lęgnącą się w szczelinach pięknego domu, której obecność wyczuwała na swoim karku, chłodny podmuch wdzierający się pod kołnierz, choć wszystkie okna zamknięte były szczelnie, a w kominku trzeszczał ogień, lśniąc na szklanych taflach błękitu, nie potrafiąc go rozgrzać. Pozwól mi pomóc, chciała prosić, ale zbyt często trzymała w dłoniach broczące serca, by mieć zuchwałość wypowiadać podobne słowa; pozwól mi czuwać, kiedy będziesz broczyć mi przez palce, tyle mogła uczynić, pielęgnując wzbierający w piersi gniew. Hnoss, zamknięta za drzwiami, zawodziła rozpaczliwie, ale jej lament zdawał się daremnie ginąć w innej warstwie rzeczywistości; nie w tej, do której Freja wprowadzała ją błagalnie, ujmując wreszcie, wciąż bez słowa, jej dłoń. Smukłe palce miała chłodne i zdrętwiałe, pozbawione siły, ale subtelność gestu była wystarczająca – usiadła na kanapie, zdjęta zaskoczonym, zmęczonym wzruszeniem, kiedy przyjaciółka złożyła skroń na jej kolanach; ułożyła palce na jasnych włosach, odgarniając zbłąkane kosmyki z bladego policzka, czując niewysłowioną, nagłą słabość, tak niespodziewaną i obcą, tak przejmującą: była jedynie złamaną, wypaczoną przez gniew, kobietą, samotną i bezsilną, zmęczoną i nieszczęśliwą, i wydarłaby własne serce, by ulżyć jej sercu – wydarłaby sobie serce, by być zdolną, choć jeden raz, uchronić drugą istotę przed dotkliwym losem.
Głos przyjaciółki wreszcie opuścił blady wykrój ust, schrypnięty i zmieniony nie do poznania: spokojny – do reszty pozbawiony spokoju. Nie wiedziała, co wzruszało ją tak silnie; nie pierwszy raz trzymała przecież czyjeś nieszczęście, ale dzisiaj czuła się wyjątkowo przy tym słaba, przeżarta gniewem, który nie zmieniał nic, nigdy nie zmieniał nic, zawsze broczono jej przez palce, broczyły młode dziewczęta, broczył Safír, broczyła sama, a świat pozostawał wciąż w niezmienionej strukturze, wciąż z tymi samymi nierównościami. Przesunęła palce na jej policzek, zbierając łzę z kącika przeszklonego oka, ściągając brwi w czułym stroskaniu.
– Jak mogłabym? Jak mogłabym wystąpić przeciwko czemuś, co do szaleństwa kocham? Powiedz mi, bym wyrwała własne, nie znajdziesz we mnie wahania. Prosisz mnie tymczasem o niemożliwe – odpowiadała miękko, gładząc miękkie zwoje jej włosów, odnajdując we wzruszeniu jeden ton przepełnionych miłością słów; słodki język, którym mówiły do siebie w odosobnieniu, nie kalając wzniosłości afektu zbyt niezręczną wobec niej prostotą. – Powiedz mi wszystko, najdroższa – poprosiła jeszcze raz, gładząc opuszkami palców jej zmęczoną skroń.
Nosiła boskie imię, zawsze tak dumnie, zawsze tak godnie; była godna nawet w tej przedziwnej zmartwiałości, bez słowa wskazując drogę do uporządkowanego niezmiennie gabinetu, w którym życie zatrzymało się w niewzruszonej harmonii. Sohvi nie miała tymczasem odwagi domagać się znów odpowiedzi – miała wrażenie, że podąża za echem kobiety, którą znała wcześniej; miała wrażenie, że Freja rozwieje się w powietrzu przy głośniejszym westchnieniu oddechu. Przypominała sobie, że walkirie oddawały się w służbie woli jej imienniczki; a więc była, wściekła i jeszcze, z zatroskania, uległa. Wchodziła w milczeniu do wskazanego pomieszczenia, przystając w czujnym, zmartwionym oczekiwaniu w jego głębi, na języku czując nadchodzące błaganie, by przyjaciółka powiedziała cokolwiek – by przerwała, choćby najlżejszym szeptem głosu, tę martwość lęgnącą się w szczelinach pięknego domu, której obecność wyczuwała na swoim karku, chłodny podmuch wdzierający się pod kołnierz, choć wszystkie okna zamknięte były szczelnie, a w kominku trzeszczał ogień, lśniąc na szklanych taflach błękitu, nie potrafiąc go rozgrzać. Pozwól mi pomóc, chciała prosić, ale zbyt często trzymała w dłoniach broczące serca, by mieć zuchwałość wypowiadać podobne słowa; pozwól mi czuwać, kiedy będziesz broczyć mi przez palce, tyle mogła uczynić, pielęgnując wzbierający w piersi gniew. Hnoss, zamknięta za drzwiami, zawodziła rozpaczliwie, ale jej lament zdawał się daremnie ginąć w innej warstwie rzeczywistości; nie w tej, do której Freja wprowadzała ją błagalnie, ujmując wreszcie, wciąż bez słowa, jej dłoń. Smukłe palce miała chłodne i zdrętwiałe, pozbawione siły, ale subtelność gestu była wystarczająca – usiadła na kanapie, zdjęta zaskoczonym, zmęczonym wzruszeniem, kiedy przyjaciółka złożyła skroń na jej kolanach; ułożyła palce na jasnych włosach, odgarniając zbłąkane kosmyki z bladego policzka, czując niewysłowioną, nagłą słabość, tak niespodziewaną i obcą, tak przejmującą: była jedynie złamaną, wypaczoną przez gniew, kobietą, samotną i bezsilną, zmęczoną i nieszczęśliwą, i wydarłaby własne serce, by ulżyć jej sercu – wydarłaby sobie serce, by być zdolną, choć jeden raz, uchronić drugą istotę przed dotkliwym losem.
Głos przyjaciółki wreszcie opuścił blady wykrój ust, schrypnięty i zmieniony nie do poznania: spokojny – do reszty pozbawiony spokoju. Nie wiedziała, co wzruszało ją tak silnie; nie pierwszy raz trzymała przecież czyjeś nieszczęście, ale dzisiaj czuła się wyjątkowo przy tym słaba, przeżarta gniewem, który nie zmieniał nic, nigdy nie zmieniał nic, zawsze broczono jej przez palce, broczyły młode dziewczęta, broczył Safír, broczyła sama, a świat pozostawał wciąż w niezmienionej strukturze, wciąż z tymi samymi nierównościami. Przesunęła palce na jej policzek, zbierając łzę z kącika przeszklonego oka, ściągając brwi w czułym stroskaniu.
– Jak mogłabym? Jak mogłabym wystąpić przeciwko czemuś, co do szaleństwa kocham? Powiedz mi, bym wyrwała własne, nie znajdziesz we mnie wahania. Prosisz mnie tymczasem o niemożliwe – odpowiadała miękko, gładząc miękkie zwoje jej włosów, odnajdując we wzruszeniu jeden ton przepełnionych miłością słów; słodki język, którym mówiły do siebie w odosobnieniu, nie kalając wzniosłości afektu zbyt niezręczną wobec niej prostotą. – Powiedz mi wszystko, najdroższa – poprosiła jeszcze raz, gładząc opuszkami palców jej zmęczoną skroń.
Freja Ahlström
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Wto 29 Lis - 22:02
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Melodia miażdżonych kości żeber wprawiła serce w zakłopotanie, nakłoniła je do strachliwego pędu w obronie własnego jestestwa. Wiedziało, czemu służy bolesne poruszenie, lecz rozpaczliwe wołanie o pomoc nie przyniosło pożądanego efektu, w poczuciu nieuchronnej porażki mnożąc strach i wzywając czerwoną arabeskę żył do posłuszeństwa. Owita woalem bliskości, bezmiaru ciepła sączącego się z ciała przyjaciółki, spoglądała w przestrzeń z poczuciem lęku i straty, gotowa zająć miejsce na boskiej uczcie w zgodzie z przykazem Norn. Wznosiła gorączkowe modlitwy każdej nocy, próbując przemówić Odynowi do rozsądku i pokazać mu znamię pożegnania, jednoznaczny znak, na mocy którego miała dostać pozwolenie na zerwanie więzów ziemskiej agonii. Poruszona pewnością, że wyczerpała źródło szczęścia, że czekało na nią jedynie cierpienie, musiała wyszeptać rozchwiane gorączką słowa, powierzając je duchowej siostrze o pięknej, kryształowej duszy, pewna jej posłuchu wobec prośby. Lękała się nocy, gdy samotne ciało legło pod zwichrzony kaszmir koca, zziębnięte i niepewne, wyzwolone od oczekiwania na piękno wschodzącego brzasku. Serce miało zabrać ze swym bytem strach, ból i smutek, tęsknotę za świetlistym blaskiem dnia, obietnicą aksamitnego pocałunku czynionego w afekcie spragnionych uczuć. Ze spokojem młodziutkiego jagnięcia oczekiwała decyzji Sohvi, niepomna zmienić zdanie, sprzeciwić się prawdzie wyrażonej boskim zrządzeniem losu. Rytualna, pierwotna żądza krwi zgorzkniałej od rozpaczy, łaknęła jednoznacznego ruchu nad klatką piersiową, przeciwna czułości przesuwającej się tuż nad policzkiem, pieszczącej kosmyki w odcieniu dojrzałego zboża.
Odmowa wydarła oddech zza delikatnie rozchylonych ust, rozproszyła kapryśne boginki oczekujące ofiarnego serca, lecz zwłaszcza ją samą, zawłaszczoną gniewnym uniesieniem strachu przed wieczorem przeżartym osamotnieniem. Ociężałe powieki zasłoniły błysk boleści, pozwoliły łzom zrosić przestworza bladych policzków z wymownym sprzeciwem. Opuszczona z sił nie zdołała ponowić prośby, choć wciąż wierzyła w przypadek zawahania, pewna okazji wrzucenia serca wprost w żar kominka. Pragnienie spojrzenia na ochłap mięsa wywołało realny ból przeszywający kości sprawiło, że przyłożyła głowę do kolan Sohvi jeszcze mocniej, zdesperowana znaleźć materiał mogący zaszyć jedwabną powłokę jaźni.
— Czym prędzej zabierz to obrzydliwe stworzenie z dala od mojej piersi. Znaczyło moje życie bruzdami, nuciło łabędzie pieśni, a nie dało mi nic, czego nie zniszczyłoby cierpienie. Czyżbym była przeklęta, siostro? Mam uznać gorycz za nadrzędne doznanie? — słowa plątały się bez opamiętania, naznaczone sensem frazy uwiły gordyjski węzeł z bezdennym echem pustki, tam, gdzie zaledwie przed tygodniem pęczniała krwistoczerwona róża pozbawiona kolców. Dostojny kwiat stracił powab w zaledwie trzy dni, niknąc w przestrzeni przerażająco szybko, jak gdyby od początku przeznaczone mu było odejść w wyznaczonym przez Norny momencie. Zniknęła, zostawiła po sobie porcelanową powłokę. Czuła się nieswojo we własnej skórze, obco, jakby nie była już tym, za kogo uważała się przez większość życia. Stojąc w sporze z blednącymi wspomnieniami zakwiliła żałośnie, zbyt strudzona wysiłkiem utrzymywania się w pionie, wiedząc, że powinna zapomnieć o odzyskaniu kręgosłupa. — Prządł rzeczywistość na krośnie brudnych kłamstw. Pozwolił mi na wiarę w coś, co nigdy nie istniało, co nigdy nie miało prawa się ziścić. Ta miłość wrosła w moje serce i okropnie boli, Sohvi, a każda próba pozbycia się jej oznacza konfrontację z niewyobrażalnym cierpieniem. Nie mam na to sił. Nie mogę dalej nieść tego brzemienia — jakże żałośnie musiała wyglądać w oczach siostry. Naiwne, dziewczęce tchnienie uczucia na dobre przysłoniło błękit tęczówek szarą kurtyną, złośliwie nie pozwalając ujrzeć drobnych oznak nieprawidłowości. Oślepła jasnością obietnicy, jaką złożyli wobec siebie w świątecznej ekscytacji, świadomi wynikających z niej praw i obowiązków. Zawstydzona swą lekkomyślnością podkurczyła kolana do klatki piersiowej, układając ciało w pozycji zwiniętego kocięta.
Odmowa wydarła oddech zza delikatnie rozchylonych ust, rozproszyła kapryśne boginki oczekujące ofiarnego serca, lecz zwłaszcza ją samą, zawłaszczoną gniewnym uniesieniem strachu przed wieczorem przeżartym osamotnieniem. Ociężałe powieki zasłoniły błysk boleści, pozwoliły łzom zrosić przestworza bladych policzków z wymownym sprzeciwem. Opuszczona z sił nie zdołała ponowić prośby, choć wciąż wierzyła w przypadek zawahania, pewna okazji wrzucenia serca wprost w żar kominka. Pragnienie spojrzenia na ochłap mięsa wywołało realny ból przeszywający kości sprawiło, że przyłożyła głowę do kolan Sohvi jeszcze mocniej, zdesperowana znaleźć materiał mogący zaszyć jedwabną powłokę jaźni.
— Czym prędzej zabierz to obrzydliwe stworzenie z dala od mojej piersi. Znaczyło moje życie bruzdami, nuciło łabędzie pieśni, a nie dało mi nic, czego nie zniszczyłoby cierpienie. Czyżbym była przeklęta, siostro? Mam uznać gorycz za nadrzędne doznanie? — słowa plątały się bez opamiętania, naznaczone sensem frazy uwiły gordyjski węzeł z bezdennym echem pustki, tam, gdzie zaledwie przed tygodniem pęczniała krwistoczerwona róża pozbawiona kolców. Dostojny kwiat stracił powab w zaledwie trzy dni, niknąc w przestrzeni przerażająco szybko, jak gdyby od początku przeznaczone mu było odejść w wyznaczonym przez Norny momencie. Zniknęła, zostawiła po sobie porcelanową powłokę. Czuła się nieswojo we własnej skórze, obco, jakby nie była już tym, za kogo uważała się przez większość życia. Stojąc w sporze z blednącymi wspomnieniami zakwiliła żałośnie, zbyt strudzona wysiłkiem utrzymywania się w pionie, wiedząc, że powinna zapomnieć o odzyskaniu kręgosłupa. — Prządł rzeczywistość na krośnie brudnych kłamstw. Pozwolił mi na wiarę w coś, co nigdy nie istniało, co nigdy nie miało prawa się ziścić. Ta miłość wrosła w moje serce i okropnie boli, Sohvi, a każda próba pozbycia się jej oznacza konfrontację z niewyobrażalnym cierpieniem. Nie mam na to sił. Nie mogę dalej nieść tego brzemienia — jakże żałośnie musiała wyglądać w oczach siostry. Naiwne, dziewczęce tchnienie uczucia na dobre przysłoniło błękit tęczówek szarą kurtyną, złośliwie nie pozwalając ujrzeć drobnych oznak nieprawidłowości. Oślepła jasnością obietnicy, jaką złożyli wobec siebie w świątecznej ekscytacji, świadomi wynikających z niej praw i obowiązków. Zawstydzona swą lekkomyślnością podkurczyła kolana do klatki piersiowej, układając ciało w pozycji zwiniętego kocięta.
Sohvi Vänskä
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Pią 16 Gru - 2:06
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Wielokrotnie nosiła w sobie myśli bliźniacze tym, które dzisiaj ubierały się w zbladły głos najdroższej przyjaciółki – w przeszłości, w której odbijała się wciąż i wciąż od ust do ust, nie potrafiąc żadnych przywieść do obietnicy trwałości uczucia, od ust do ust, jak krótka, ale niezwykle zabawna przez ten czas przyjemnostka zwilżająca ciekawe, różane wargi. Oddawała się prawdziwie rzadko, ale zawsze, kiedy to czyniła, robiła to zbyt mocno i zbyt pospiesznie, nie mając dla siebie litości: wykładała swoje serce bez tchórzliwości i zawahania, przepełniona jeszcze młodzieńczą nadzieją, że mogła w swojej miłości znaleźć rzeczywiste szczęście; nie była to przecież miłość gorsza od tej, którą dopuszczano do ołtarzy, przeciwnie – sądziła, że jest miłością dalece wspanialszą, bo pozbawioną interesowności większości podobnych, uznawanych przez społeczeństwo, małżeństw. Pozwalała obcym dłoniom gładzić wdzięczny łuk aorty, ponaglając tętno, pozwalała dziewczęcym palcom ściskać światło pulsu dla niepoważnej uciechy ich własnych kapryśnych serc, odciskać ślady opuszków na nabiegłej rumieńcem skórce komór, paznokciem podważać niefrasobliwie zmęczone zastawki, by wedrzeć się, wedle zachcianki, znowu w jej czułość, zawłaszczyć więcej troskliwości i więcej pocałunków, więcej tego czujnego oddania, które przygniatały w końcu obcasem buta do bruku jak wypalonego papierosa, kiedy dość się wreszcie nasyciły. Nie mogła ich jednak nigdy szczerze winić – nie opowiadały jej kłamstw. Nie nęciły jej wizją wspólnej przyszłości, nie obiecywały nigdy niczego ponad udaną noc, nie przysięgały, że gotowe są związać się z kobietą trwale; za podobne kłamstwa była sobie winna wyłącznie sama, fatamorganę złudzeń wznoszoną na niestabilnych posadach własnych, beznadziejnie stęsknionych pewnej przyszłości, uczuć. Mówiły jej wiele rzeczy, w pościeli: za te słowa nie winiła ich jak za kłamstwa. Lubiła myśleć, że wtedy istotnie mówiły prawdę, nawet jeśli była to prawda krótkotrwała, ginąca wraz z ostygnięciem ostatniej pieszczoty na zmęczonej skórze. Druzgotała się sama nadzieją – i rozpoznawała w słowach przyjaciółki gorycz własnych uczuć, świadoma, że w istocie nie mogła mieć pojęcia, jak bardzo cierpiała: nikt nigdy nie budował z nią przyszłości, nie prawdziwie i nie w kłamstwie, by zrujnować ją później, odkryć przed zaślepionym dotąd spojrzeniem materię iluzji, z jakiej była stworzona.
Czułą w piersi łzy, zatknięte bolesnym skurczem pod obojczykiem, nienapływające jednak do oczu: nie chciała płakać. Nie mogła płakać; powinna być dla niej silna, powinna pamiętać, że nie mogła jej w ten sposób pomóc – jak mogła nieść pocieszenie, jeśli nie umiałaby podtrzymać własnego spokoju? Kiedy się odzywała, głos brzmiał jej więc wciąż nienaturalnie spokojnie, trzymany mocno w ryzach opanowania, choć kark uginał jej się łagodnie i nie mogła oderwać spojrzenia od bladego lica, rozplątując cierpliwie plączące się słowa, węzeł po węźle. Dławienie gniewu przychodziło jej z największym trudem; przesuwała palce po jej włosach, przypominając sobie w tej bliskości, że nie powinna ich jeszcze zaciskać.
– Twoje serce nie jest przekleństwem. Miłość, do którego jest zdolne, nie jest też macierzą przekleństwa; jak możesz je winić? Stworzenie tak szczere i oddane, jak możesz mówić o nim w ten sposób i prosić mnie o coś podobnego? Namawiasz mnie do niesprawiedliwego okrucieństwa – odpowiadała, osuwając głos w prawie szept, rezonujący w cichości domu, jak gdyby był już opuszczony, choć Freja wciąż przy niej przecież była. Zmartwiona czułość przyprawiała ją o ciche wzruszenie, trzymane skrzętnie pod szmerem oddechu, naplecione na żebra jak gryzące wiechcie szorstkiej wełny. – To nie jego wina, że kocha. Nie jego wina, że cierpi. Nie twoja wina – dodała miękko, próbując wybłagać w niej litość dla samej siebie; dla tego uczucia, które szarpało się w niej, godzone grotem cudzego kłamstwa. Nigdy nie żałowała gorączkowości własnego serca, swojej tęsknoty do miłości, która przełamana wypuszczała z siebie jadowitą kantarydynę cierpienia: choć w malignie udręki przeklinała często tę ufną słabość tkwiącą jej w piersi, z niczego nie była też równie dumna; kochała mocno, więc cierpiała przez miłość z symetryczną siłą, czy można było jednak sercu odmówić tego, do czego było stworzone? Czy można było je winić?
Musiała znieruchomieć na chwilę, gdy Freja wspominała wreszcie o nim – właściwym winnym tej rozpaczy, w jakiej ją zastawała, zdruzgotaną i zmęczoną. Złość skuwała jej wnętrze lodowatym dreszczem; świadomość, że oceniła go błędnie, przyprawiała o rozgoryczone rozdrażnienie, w którym bezwiednie wyrzucała sobie zbyt szczodrą ustępliwość, zbyt pospieszną ufność. Freja znała go przecież tymczasem tak długo – jak mógł ją omamić? Okłamywać przez tak długi czas? Poświęcała dla niego więcej niż było rozsądne, a on w zamian opowiadał jej kłamstwa, mężczyzna doskonale wyuczony swojej roli. Mężczyzna bezczelny i pozbawiony pokory, bo świat chylił przed nim karku, nawet jeśli tego nie zauważał; mężczyzna biorący to szczere i oddane serce we wnyki pięknych obietnic, by zacisnąć je w końcu szarpnięciem na wrażliwej szyi.
– Jego powinnaś przeklinać, nie swoje serce. Poproś mnie, żebym wydarła jego imię z twojego życia, wydrę go na wszelki możliwy sposób wzbraniający mu powrotu, to mogę dla ciebie zrobić – zimny gniew przebrzmiał w jej napiętym głosie, kiedy pochyliła się łagodnie nad nią, skuloną na jej kolanach jeszcze bardziej. Sięgnęła ku jej ramieniu, szukając jej dłoni, szukając jej trzeźwej myśli. – Zostanę z tobą, dzisiaj. Zostanę, jak długo zechcesz. Każda strata musi się wreszcie zabliźnić, ten ból nie będzie trwać zawsze, kochanie. Obiecuję, że nie będzie trwać zawsze – i znów szept, miękki, uległy, subtelna prośba, poszukująca w niej tkliwej szczeliny. – Czy możesz mi zaufać?
Czułą w piersi łzy, zatknięte bolesnym skurczem pod obojczykiem, nienapływające jednak do oczu: nie chciała płakać. Nie mogła płakać; powinna być dla niej silna, powinna pamiętać, że nie mogła jej w ten sposób pomóc – jak mogła nieść pocieszenie, jeśli nie umiałaby podtrzymać własnego spokoju? Kiedy się odzywała, głos brzmiał jej więc wciąż nienaturalnie spokojnie, trzymany mocno w ryzach opanowania, choć kark uginał jej się łagodnie i nie mogła oderwać spojrzenia od bladego lica, rozplątując cierpliwie plączące się słowa, węzeł po węźle. Dławienie gniewu przychodziło jej z największym trudem; przesuwała palce po jej włosach, przypominając sobie w tej bliskości, że nie powinna ich jeszcze zaciskać.
– Twoje serce nie jest przekleństwem. Miłość, do którego jest zdolne, nie jest też macierzą przekleństwa; jak możesz je winić? Stworzenie tak szczere i oddane, jak możesz mówić o nim w ten sposób i prosić mnie o coś podobnego? Namawiasz mnie do niesprawiedliwego okrucieństwa – odpowiadała, osuwając głos w prawie szept, rezonujący w cichości domu, jak gdyby był już opuszczony, choć Freja wciąż przy niej przecież była. Zmartwiona czułość przyprawiała ją o ciche wzruszenie, trzymane skrzętnie pod szmerem oddechu, naplecione na żebra jak gryzące wiechcie szorstkiej wełny. – To nie jego wina, że kocha. Nie jego wina, że cierpi. Nie twoja wina – dodała miękko, próbując wybłagać w niej litość dla samej siebie; dla tego uczucia, które szarpało się w niej, godzone grotem cudzego kłamstwa. Nigdy nie żałowała gorączkowości własnego serca, swojej tęsknoty do miłości, która przełamana wypuszczała z siebie jadowitą kantarydynę cierpienia: choć w malignie udręki przeklinała często tę ufną słabość tkwiącą jej w piersi, z niczego nie była też równie dumna; kochała mocno, więc cierpiała przez miłość z symetryczną siłą, czy można było jednak sercu odmówić tego, do czego było stworzone? Czy można było je winić?
Musiała znieruchomieć na chwilę, gdy Freja wspominała wreszcie o nim – właściwym winnym tej rozpaczy, w jakiej ją zastawała, zdruzgotaną i zmęczoną. Złość skuwała jej wnętrze lodowatym dreszczem; świadomość, że oceniła go błędnie, przyprawiała o rozgoryczone rozdrażnienie, w którym bezwiednie wyrzucała sobie zbyt szczodrą ustępliwość, zbyt pospieszną ufność. Freja znała go przecież tymczasem tak długo – jak mógł ją omamić? Okłamywać przez tak długi czas? Poświęcała dla niego więcej niż było rozsądne, a on w zamian opowiadał jej kłamstwa, mężczyzna doskonale wyuczony swojej roli. Mężczyzna bezczelny i pozbawiony pokory, bo świat chylił przed nim karku, nawet jeśli tego nie zauważał; mężczyzna biorący to szczere i oddane serce we wnyki pięknych obietnic, by zacisnąć je w końcu szarpnięciem na wrażliwej szyi.
– Jego powinnaś przeklinać, nie swoje serce. Poproś mnie, żebym wydarła jego imię z twojego życia, wydrę go na wszelki możliwy sposób wzbraniający mu powrotu, to mogę dla ciebie zrobić – zimny gniew przebrzmiał w jej napiętym głosie, kiedy pochyliła się łagodnie nad nią, skuloną na jej kolanach jeszcze bardziej. Sięgnęła ku jej ramieniu, szukając jej dłoni, szukając jej trzeźwej myśli. – Zostanę z tobą, dzisiaj. Zostanę, jak długo zechcesz. Każda strata musi się wreszcie zabliźnić, ten ból nie będzie trwać zawsze, kochanie. Obiecuję, że nie będzie trwać zawsze – i znów szept, miękki, uległy, subtelna prośba, poszukująca w niej tkliwej szczeliny. – Czy możesz mi zaufać?
Freja Ahlström
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Nie 1 Sty - 13:59
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Powoli zapominała o tym, kim jest, jak wiele starań włożyła w stanięcie na własnych nogach, gdy cień pierwszej tragedii spowijał ją całą, unieruchamiając oddech w żebrach. Bursztynowe wstążki sunące z wygasającego kominka przeniknęły przez skorupkę kręgosłupa, boleśnie oburzone oporem napotkanym w zlodowaciałej strukturze płuc, aż zrezygnowane sięgnęły po twarz Sohvi i zatańczyły na licu wklęsłym od smutku. Nie chciała, żeby przesiąknęła nim cała w potrzebie opieki i wspólnego odczuwania, jakby były jednym, nierozerwalnym bytem, choć po wielokroć pławiła się w tym przekonaniu. Teraz obarczyła ją cierpieniem szarpiącym duszę, wydzierającym naturalną istotę rzeczy, zostawiając po sobie zaledwie blade wspomnienie radości. Przy boku miała tylko siostrą i to ona stała się powierniczką wygasającego tchnienia. Cieszyła się na myśl, że wierzy, wierzy w serce ogłupiałe czułą miłością, bo na świecie nie istniało nic gorszego niż naiwność.
— To jego wina, kochanie. Twoja delikatność i bliskość jest mi pociechą, ale znam prawdę i widzę, jak wiele przez nie doświadczyłam — nie chciała ugiąć się pod jej namową, bo choć poznało słodki smak szczęścia, tak w tonacji przeważała gryząca język gorycz. Przyprószona odkryciem kłamstwa tkanego przez ostatnie miesiąca nie zdołała przekonać się do jego niewinności. Przeklinała je ponad miarę. Zawodziło w czasie najwyższych prób, mąciło obraz rozsądku i wiodło na pokuszenie, za wszelką cenę gotowe spuścić ze smyczy piekielne ogary podjudzone krwią. Śnieżnobiałe kły miały rozedrzeć mięśnie na strzępy, skruszyć kości w drobny pył i roznieść trzewia na cztery strony świata, byle nie mogła się odrodzić, skazana na trwanie w wiecznym zawieszeniu pomiędzy jawą a snem. To dla siostry próbowała utrzymać głowę w pionie i powstrzymać chęć rzucenia się psom na pożarcie. W przyćmionym rozumieniu był to akt wzniosłego heroizmu, wysiłku podjętego ponad posiadane możliwości, bowiem kochała ją i ceniła ponad wartość własnego życia. Dręczona jazgotem wyrzutów sumienia rozpaczliwie szukała w niej oparcia, mając sobie za złe słabość wysłania listu, nałożenia cudzych rozterek na porządek codzienności, czym jawnie bruździła po niewzruszonym pniu przyjaźni.
— Musiałabyś wypalić jego imię gorejącym żelazem bądź w ostateczności wymienić serce na nowe, skoro to zapomniało o rozwadze. Nie mogę Cię o to prosić, najdroższa. Nie mam prawa ułożyć na twoich barkach ciężaru moich blizn — chciała ukorzyć gniew wibrujący w jej ciele, zastąpić go materią o szlachetnym wnętrzu. Zasłużyła na chwałę większą niż poczucie spełnionego obowiązku, bo zanurzona po kostki trwała niestrudzenie w mule cierpienia, czekała cierpliwie na blade widmo nadziei i przebłysk słońca po burzy. Pozbawiona czucia splotła lgnące ku sobie dłonie w równie namiętnym, co rozpaczliwym geście, zbyt otumaniona na zaczerpnięcie prozaicznej przyjemności, świadoma na tyle, żeby uczepić się jej w potrzebie pozostania na powierzchni. — Spróbuję — wychrypiała, niepewna nawet wobec tak kruchej obietnicy. Niechętnie pozwoliła zadomowić się jej miękkości w opowieści szorstkiego powabu, ułożyła głębokie westchnienie w imię obietnicy mającej przynieść spokój duszy, taki, który mógł żyć jedynie u boku Sohvi. — Lękam się, że powierzono mi wiarę w dogmat cierpienia. Pragnęłam ujrzeć przy nim świat w jasnych barwach, lecz zamiast tkać przyszłość ległam na twoich kolanach, przeżarta bólem i poczuciem błędnego końca. Czuję, że pragnieniem szczęścia popełniłam grzech, bo nie doświadczyłam dość smutku. Chciałabym choć raz obudzić się bez strachu — wierzchem wolnej dłoni starła szlak diamentowych łez, zanurzona w egoistycznym rozczuleniu nad losem ukształtowanym przez jej boskich opiekunów. Nigdy nie mieli dla niej litości, miłości danej więzi pomiędzy rodzicem a dzieckiem, aż zdołała o tym zapomnieć, wyważona poczuciem ostoi znalezionej w obliczu młodej duszy przyjaciółki. Była nieskalanym światłem gwiazdy na martwym firmamencie sfer niebieskich.
— To jego wina, kochanie. Twoja delikatność i bliskość jest mi pociechą, ale znam prawdę i widzę, jak wiele przez nie doświadczyłam — nie chciała ugiąć się pod jej namową, bo choć poznało słodki smak szczęścia, tak w tonacji przeważała gryząca język gorycz. Przyprószona odkryciem kłamstwa tkanego przez ostatnie miesiąca nie zdołała przekonać się do jego niewinności. Przeklinała je ponad miarę. Zawodziło w czasie najwyższych prób, mąciło obraz rozsądku i wiodło na pokuszenie, za wszelką cenę gotowe spuścić ze smyczy piekielne ogary podjudzone krwią. Śnieżnobiałe kły miały rozedrzeć mięśnie na strzępy, skruszyć kości w drobny pył i roznieść trzewia na cztery strony świata, byle nie mogła się odrodzić, skazana na trwanie w wiecznym zawieszeniu pomiędzy jawą a snem. To dla siostry próbowała utrzymać głowę w pionie i powstrzymać chęć rzucenia się psom na pożarcie. W przyćmionym rozumieniu był to akt wzniosłego heroizmu, wysiłku podjętego ponad posiadane możliwości, bowiem kochała ją i ceniła ponad wartość własnego życia. Dręczona jazgotem wyrzutów sumienia rozpaczliwie szukała w niej oparcia, mając sobie za złe słabość wysłania listu, nałożenia cudzych rozterek na porządek codzienności, czym jawnie bruździła po niewzruszonym pniu przyjaźni.
— Musiałabyś wypalić jego imię gorejącym żelazem bądź w ostateczności wymienić serce na nowe, skoro to zapomniało o rozwadze. Nie mogę Cię o to prosić, najdroższa. Nie mam prawa ułożyć na twoich barkach ciężaru moich blizn — chciała ukorzyć gniew wibrujący w jej ciele, zastąpić go materią o szlachetnym wnętrzu. Zasłużyła na chwałę większą niż poczucie spełnionego obowiązku, bo zanurzona po kostki trwała niestrudzenie w mule cierpienia, czekała cierpliwie na blade widmo nadziei i przebłysk słońca po burzy. Pozbawiona czucia splotła lgnące ku sobie dłonie w równie namiętnym, co rozpaczliwym geście, zbyt otumaniona na zaczerpnięcie prozaicznej przyjemności, świadoma na tyle, żeby uczepić się jej w potrzebie pozostania na powierzchni. — Spróbuję — wychrypiała, niepewna nawet wobec tak kruchej obietnicy. Niechętnie pozwoliła zadomowić się jej miękkości w opowieści szorstkiego powabu, ułożyła głębokie westchnienie w imię obietnicy mającej przynieść spokój duszy, taki, który mógł żyć jedynie u boku Sohvi. — Lękam się, że powierzono mi wiarę w dogmat cierpienia. Pragnęłam ujrzeć przy nim świat w jasnych barwach, lecz zamiast tkać przyszłość ległam na twoich kolanach, przeżarta bólem i poczuciem błędnego końca. Czuję, że pragnieniem szczęścia popełniłam grzech, bo nie doświadczyłam dość smutku. Chciałabym choć raz obudzić się bez strachu — wierzchem wolnej dłoni starła szlak diamentowych łez, zanurzona w egoistycznym rozczuleniu nad losem ukształtowanym przez jej boskich opiekunów. Nigdy nie mieli dla niej litości, miłości danej więzi pomiędzy rodzicem a dzieckiem, aż zdołała o tym zapomnieć, wyważona poczuciem ostoi znalezionej w obliczu młodej duszy przyjaciółki. Była nieskalanym światłem gwiazdy na martwym firmamencie sfer niebieskich.
Sohvi Vänskä
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Wto 17 Sty - 13:17
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Pamiętała jeszcze czas, kiedy nie miała najkruchszej śmiałości sądzić nawet, że mogłaby Freję zatrzymać przy sobie choćby na krótką rozmowę – czas, kiedy te powierzchowne, wymieniane ze sobą w uprzejmości zdania sprawiały, że serce kołatało się w niej w nerwowym niepokoju, w tak niepodobnej do niej obawie, czy używa właściwych słów, czy jej nie nuży, czy przypadkiem nie wypowiada czegoś przeciwnego jej myślom, choć nie pamiętała, by kiedykolwiek podobne rzeczy przejmowały ją w kontaktach z ludźmi. W świat galdrów wchodziła wprawdzie zuchwale i bez zawahania, pomiędzy najistotniejsze nazwiska midgardzkiego społeczeństwa wślizgiwała się bez pokory i onieśmielenia; wyłącznie przed nią jedną stawała z całą, pełną świadomością swojej mierności i z należytą, zawstydzoną kornością, jedynie wobec jej błękitnego, chłodnego spojrzenia czuła zwątpienie w słuszność swojej obecności i ceniła sobie każdy jego szczodry ułamek z tkliwością, z jaką młode dziewczęta chowały pierwsze miłosne listy między strony trzymanej pod poduszką książki. Nie podejrzewała wtedy, w najbardziej próżnych nawet ambicjach, że w przyszłości staną się sobie tak bliskie; że któregoś dnia Freja będzie kładła głowę na jej kolanach i oddawała los swojego serca w jej ręce, w prośbie, której nie będzie potrafiła spełnić, bo kochała je zbyt mocno.
Nieoczekiwana przyjaźń nieuchronnie kruszyła nimb nieosiągalnej wielkości, którym ją otaczała – sprowadzała Freję z cokołu pozornej niedostępności, oddając jej prawo do niedoskonałości i czyniąc ją przez ich pryzmat jedynie piękniejszą, pełną afektu i zrozumiałego lęku. Obecność, która zdawała jej się wśród pozostałych nieomal nienaturalnie posągowa, okazywała się bardziej ludzka niż krzykliwie ekspresywne obecności uprzywilejowanych przez urodzenie, w większości mało ciekawych, kukiełek. A jednak, nawet teraz, wciąż wprawiała ją w to nieśmiałe zakłopotanie: nieugaszone poczucie, że wciąż nie zasługiwała na jej miłość i zaufanie, nawet teraz, kiedy ten piękny błękit spojrzenia, którego niechęci obawiała się niegdyś bardziej niż złamanego serca czy publicznego upokorzenia, przepełniał się osłabieniem, udręką i wątpliwością; nawet teraz, kiedy łzy lśniły jej na umęczonych źrenicach, wydawała się jej tak onieśmielająco piękna. Jak można było ją okłamywać? Jak można było ją tak skrzywdzić? Nadużywać tak oddanego zaufania, kiedy składała siebie w czyichś dłoniach, tak odsłonięta i szczera, tak szlachetna w afekcie i intencji?
– Gdyby tak było, musielibyśmy być winni każdej krzywdy, jaka nas spotyka. Musielibyśmy rozgrzeszyć tych, którzy krzywdzą, oddać im zupełną bezkarność, powiedzieć zwierzynie, że winna przepraszać, zanim skona, za to, że pokusiła dłoń do pociągnięcia za spust; Freja, proszę – głos napiął jej się niecierpliwością, nie w gniewie, ale w czupurnym sprzeciwie wobec tak niesłusznych oskarżeń; powstrzymała się, by nie ująć jej brody i nie unieść jej spojrzenia, by nie unieść tonu ponad zdecydowany szept. – Powinnaś być wyłącznie wściekła na niego. Winić wyłącznie jego, nienawidzić wyłącznie jego. Błagam cię, żebyś się wściekła – zeszklona czerń spojrzenia łyskała rozzłoszczonym zatroskaniem, niemal błaganiem, determinacją, by wykrzesać z przyjaciółki choćby cień życia i trzeźwej myśli, zamiast tych okrutnych wyznań nieprawdziwych przewinień. – Powiedz mi, co uczynił i przeklnijmy go razem, właściwego winowajcę twojego nieszczęścia, jedynego winowajcę – słowa nabierały w jej ustach nerwowej zapalczywości, ogień pełzający leniwie na polanach w kominku trzeszczał między nimi, pomrukiwał głucho, przegryzając suche drewno, ścierając je w mdły popiół, którego duszącą suchość czuła w krtani, własny głos surowiejący jej w bezwiednej, bezsilnej złości. Ścisnęła jej dłoń łagodnie, wsuniętą czule w objęcie jej palców.
– Odważyłaś się kochać; to żadna przewina i żaden grzech, a miłość nie jest czymś, na co człowiek powinien sobie zasłużyć u okrutnych bogów, są w niej tak samo bezradni i tak samo niesprawiedliwi, tak samo bezsilni, jak mogliby nas pouczać? – nie powinna mówić podobnych rzeczy; z szacunku do Freji, nie do bogów, tym nigdy wprawdzie nie żałowała zapalczywej krytyki. Byli wobec losu ostatecznie tak samo bezradni jak miał ludzki, oczekiwali bezsilnie razem z nimi ostatecznego zarania, swoje błogosławieństwa i przekleństwa rozdawali wedle kaprysów, głusi na modlitwy i głusi na płacz. Przymknęła oczy, próbując ukoić nerwy, zagryzając zęby na swojej złości, gładząc łagodnie trzymaną dłoń przyjaciółki; grymas ściągniętych w napięciu brwi najpierw wyłagodził się, później zbiegł znów, tym razem w strapieniu.
– Przepraszam – westchnęła, odnajdując ją znów czułym spojrzeniem. – Pójdziemy do świątyni, kiedy poczujesz się lepiej. Nie, żeby prosić o wybaczenie, to należy wyłącznie do niego, bo znieważył cię swoją kłamliwą parszywością. Nie będę prosić też o jego spodlenie, jeśli tego sobie nie życzysz. Zaniesiemy twojej opiekunce kwiaty – mówiła spokojniej, mając nadzieję, że przynajmniej w tej wierze przyjaciółka zdoła znaleźć pocieszenie i nadzieję, przynajmniej we własnym oddaniu, dla którego skora była ukorzyć własny bluźnierczy gniew. – Białe kwiaty namaszczone słabością naszych serc – szepnęła, przesuwając objęcie palców po jej dłoni tak, by przetrzeć opuszką kciuka koniuszek jej wskazującego palca; białe płatki naznaczone żywicą siostrzanej krwi. – Zapalimy dla niej świece. Poprosimy o ukojenie – ściskając na ponów jej dłoń, przygładziła jej zmierzwione zmęczeniem włosy. – Dobrze?
Nieoczekiwana przyjaźń nieuchronnie kruszyła nimb nieosiągalnej wielkości, którym ją otaczała – sprowadzała Freję z cokołu pozornej niedostępności, oddając jej prawo do niedoskonałości i czyniąc ją przez ich pryzmat jedynie piękniejszą, pełną afektu i zrozumiałego lęku. Obecność, która zdawała jej się wśród pozostałych nieomal nienaturalnie posągowa, okazywała się bardziej ludzka niż krzykliwie ekspresywne obecności uprzywilejowanych przez urodzenie, w większości mało ciekawych, kukiełek. A jednak, nawet teraz, wciąż wprawiała ją w to nieśmiałe zakłopotanie: nieugaszone poczucie, że wciąż nie zasługiwała na jej miłość i zaufanie, nawet teraz, kiedy ten piękny błękit spojrzenia, którego niechęci obawiała się niegdyś bardziej niż złamanego serca czy publicznego upokorzenia, przepełniał się osłabieniem, udręką i wątpliwością; nawet teraz, kiedy łzy lśniły jej na umęczonych źrenicach, wydawała się jej tak onieśmielająco piękna. Jak można było ją okłamywać? Jak można było ją tak skrzywdzić? Nadużywać tak oddanego zaufania, kiedy składała siebie w czyichś dłoniach, tak odsłonięta i szczera, tak szlachetna w afekcie i intencji?
– Gdyby tak było, musielibyśmy być winni każdej krzywdy, jaka nas spotyka. Musielibyśmy rozgrzeszyć tych, którzy krzywdzą, oddać im zupełną bezkarność, powiedzieć zwierzynie, że winna przepraszać, zanim skona, za to, że pokusiła dłoń do pociągnięcia za spust; Freja, proszę – głos napiął jej się niecierpliwością, nie w gniewie, ale w czupurnym sprzeciwie wobec tak niesłusznych oskarżeń; powstrzymała się, by nie ująć jej brody i nie unieść jej spojrzenia, by nie unieść tonu ponad zdecydowany szept. – Powinnaś być wyłącznie wściekła na niego. Winić wyłącznie jego, nienawidzić wyłącznie jego. Błagam cię, żebyś się wściekła – zeszklona czerń spojrzenia łyskała rozzłoszczonym zatroskaniem, niemal błaganiem, determinacją, by wykrzesać z przyjaciółki choćby cień życia i trzeźwej myśli, zamiast tych okrutnych wyznań nieprawdziwych przewinień. – Powiedz mi, co uczynił i przeklnijmy go razem, właściwego winowajcę twojego nieszczęścia, jedynego winowajcę – słowa nabierały w jej ustach nerwowej zapalczywości, ogień pełzający leniwie na polanach w kominku trzeszczał między nimi, pomrukiwał głucho, przegryzając suche drewno, ścierając je w mdły popiół, którego duszącą suchość czuła w krtani, własny głos surowiejący jej w bezwiednej, bezsilnej złości. Ścisnęła jej dłoń łagodnie, wsuniętą czule w objęcie jej palców.
– Odważyłaś się kochać; to żadna przewina i żaden grzech, a miłość nie jest czymś, na co człowiek powinien sobie zasłużyć u okrutnych bogów, są w niej tak samo bezradni i tak samo niesprawiedliwi, tak samo bezsilni, jak mogliby nas pouczać? – nie powinna mówić podobnych rzeczy; z szacunku do Freji, nie do bogów, tym nigdy wprawdzie nie żałowała zapalczywej krytyki. Byli wobec losu ostatecznie tak samo bezradni jak miał ludzki, oczekiwali bezsilnie razem z nimi ostatecznego zarania, swoje błogosławieństwa i przekleństwa rozdawali wedle kaprysów, głusi na modlitwy i głusi na płacz. Przymknęła oczy, próbując ukoić nerwy, zagryzając zęby na swojej złości, gładząc łagodnie trzymaną dłoń przyjaciółki; grymas ściągniętych w napięciu brwi najpierw wyłagodził się, później zbiegł znów, tym razem w strapieniu.
– Przepraszam – westchnęła, odnajdując ją znów czułym spojrzeniem. – Pójdziemy do świątyni, kiedy poczujesz się lepiej. Nie, żeby prosić o wybaczenie, to należy wyłącznie do niego, bo znieważył cię swoją kłamliwą parszywością. Nie będę prosić też o jego spodlenie, jeśli tego sobie nie życzysz. Zaniesiemy twojej opiekunce kwiaty – mówiła spokojniej, mając nadzieję, że przynajmniej w tej wierze przyjaciółka zdoła znaleźć pocieszenie i nadzieję, przynajmniej we własnym oddaniu, dla którego skora była ukorzyć własny bluźnierczy gniew. – Białe kwiaty namaszczone słabością naszych serc – szepnęła, przesuwając objęcie palców po jej dłoni tak, by przetrzeć opuszką kciuka koniuszek jej wskazującego palca; białe płatki naznaczone żywicą siostrzanej krwi. – Zapalimy dla niej świece. Poprosimy o ukojenie – ściskając na ponów jej dłoń, przygładziła jej zmierzwione zmęczeniem włosy. – Dobrze?
Freja Ahlström
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Pon 13 Lut - 12:32
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Napęczniała od wynaturzonego bólu zmogła w przemożnym poczuciu winy, tkwiąc pomiędzy prawdą czynioną słowami siostry, a groteskowym przywiązaniem do zagnieżdżonej wewnątrz kościanej klatki miłością, szczątkami wolnej woli utrzymała kręgosłup w pionie. Do zrzucenia kajdan krępujących nadgarstki miał wystarczyć szept zaklęcia, niegdyś inkantacja na rzecz szczęścia kochanków związanych nieśmiertelną przysięgą, tego wieczora gniewny poemat ślący grzmot burzowych piorunów i skowyt wilczura przeczesującego leśne poszycie. Te wciąż wrzynały się boleśnie w jej skórę, ośmielone zastygnąć pod ochronną opoką milczenia ust będących śladem miłosnego zadurzenia, zatem również jawnym dowodem zdrady cielesnego tworzywa. Nawet zraniona była mu oddana bez reszty, tym większe spustoszenie czyniąc we wnętrzu miękkich, zarazem naprężonych tkanek, metodycznie rozrywanych szamotaniną wierności i gniewu. Świadoma słabości odurzonej jaźni czerpała przyjemność ze schronienia, jakie Sohvi tworzyła samą swą obecnością i łagodnym czuciem, pozwalając jej zdruzgotanemu ciału rozpocząć długotrwały, przeraźliwie bolesny proces leczenia. Krwawe bruzdy nie dość, że nadal broczyły lśniącymi rubinami, tak unosząca się znad nich szkarłatna mgiełka stłumiła zdolność odczuwania gniewu. Odrzucając obawy, zlękniona równie mocno co przerażone szczenię ledwo oddzielone od matki, ujęła oblicze przyjaciółki spojrzeniem muśniętym oszołomioną emocją.
— Chciałabym wywrzeć na nim swój gniew i wściekłość, lecz boję się, że nie jestem zdolna uczynić tego przez głupie serce. Miłość nie pozwala mi nienawidzić. Nie daje mi wyboru i prowadzi ciemną ścieżką, choć nie ma pojęcia, gdzie się kończy — jeśli błagała ją o ognisty rumień, musiała zaakceptować stagnację i obojętność, z jaką podchodziła do czynów mogących rozpętać plagę krzywd. Jawna troska spływała na ciało wraz ze zgęstniałymi wyrzutami sumienia, nie mogła bowiem ugiąć się pod ciężarem słodkich próśb, otumaniona, z kręgosłupem roztrzaskanym w pył. — Mam wrażenie, że tkwię w koszmarze od blisko dwudziestu lat i jestem tym strasznie zmęczona, Sohvi. Kłamstwa Fárbautiego o swoim stanie dopełniły nieszczęsny krąg, a historia pożarła swój własny ogon. Chaos pozbawił mnie sił na napisanie nowej, szczęśliwej opowieści. Tylko twoje ciepło pochłania cień kładący się na moim policzku — z zachwytem przyglądała się tlącej iskierce, bo choć drobna i delikatna, posiadła władzę większą niż najwięksi panowie tego świata. Niepostrzeżenie tkała własne niedopowiedzenia, skrawki wersów urwane w połowie tonu, zręcznie unikając udzielenia jasnej odpowiedzi na pytanie najwyższej wagi, świadoma niebezpieczeństwa prawdy odnoszącej się do atramentowej siatki żył.
Śnieżnobiała kryza uniesienia przeszyła jej klatkę piersiową na wskroś, przemykała chyżo przez ciała złączone ze sobą diamentowymi więzami, wystarczająco odpornymi na przenoszenie ładunków o różnorodnym natężeniu. Pamiętała, że komunikacja Sohvi z boskim panteonem była pełna milczenia i wyrzutów, o które nie miała do niej pretensji, zwłaszcza teraz, gdy sama kwestionowała śmiałość tkania losów oraz rządzące nimi reguły. Oddała przyjaciółce siebie, byle ściana płomiennego gniewu przygasła, pozostawiając unoszące się ku niebu szare kłęby i spokój, jakiego zawsze pragnęła dla nich obu. Wątpiła, czy ta prawdziwa, zasiadająca przy boku Odyna Freja chciałaby pomóc, skoro już zdołała zdradzić wierną córkę - zadrżała pod napływem gorąca sunącego wraz z opuszkami siostry, upewniając się, przy czyim postumencie powinna złożyć bukiet pachnących kwiatów.
— Niepotrzebnie mnie przepraszasz. Nie zrobiłaś nic złego — iluzorycznie pewny ton kołysał się wzdłuż frazy. Zaledwie w trzy dni zatarła zdolność składnego posługiwania się słowem, pełna wątpliwości względem obco brzmiących zlepków liter. Manewrowała nimi wystarczająco sprawnie, by monolog nie zmienił się w gwarny bełkot, lecz nie operowała nimi z dotychczasową swobodą. Uniesienie Sohvi nie było czynem godnym przygany. — To tobie należą się modły, moja miła, nie opiekunce obojętnej na los swojego dziecka. Nie sądzę, żeby wizyta w świątyni przyniosła mi ukojenie większe niż to, które otrzymuję od Ciebie — noszenie cudzego cierpienia nie przynależało do przyjemności. Nigdy nie chciała obarczać jej barków nadmiernym ciężarem, wiedząc, że dźwiga własny, dlatego słyszała coraz donośniejszy skowyt wyrzutów sumienia. Ostrożnie wysunęła palce z dłoni przyjaciółki, pomiędzy westchnięciem a echem łez odrywając ociężałą głowę od jej kojącego ciepła. Poruszała się delikatnie, w strachu nad zbiciem kruchej faktury skóry, mięśni i kości, próbując utrzymać resztę kontroli nad ciałem. Tylko nad nim mogła mieć pełną władzę - wykonywanie prostych, rytmicznych ruchów przy codziennych czynnościach było tym, na co mogła sobie pozwolić. Wygięła usta na podobieństwo uśmiechu, lecz wystarczyło spojrzeć w lustro, aby dojrzeć prawdziwą naturę gorzkiego grymasu. Stchórzyła przed ujrzeniem swojego oblicza w oczach Sohvi. Nieśpiesznie przesunęła spojrzeniem po dywanie o długim, kremowym włosiu, lokując zainteresowanie w niemrawych płomieniach trawiących szczapy drewna.
— Kocham Cię całą sobą, Sohvi, ale nie mogę wymagać, żebyś została przy moim boku. Zrobiłaś dla mnie już wystarczająco dużo i nie mam prawa dalej wykorzystywać twojego zaufania.
— Chciałabym wywrzeć na nim swój gniew i wściekłość, lecz boję się, że nie jestem zdolna uczynić tego przez głupie serce. Miłość nie pozwala mi nienawidzić. Nie daje mi wyboru i prowadzi ciemną ścieżką, choć nie ma pojęcia, gdzie się kończy — jeśli błagała ją o ognisty rumień, musiała zaakceptować stagnację i obojętność, z jaką podchodziła do czynów mogących rozpętać plagę krzywd. Jawna troska spływała na ciało wraz ze zgęstniałymi wyrzutami sumienia, nie mogła bowiem ugiąć się pod ciężarem słodkich próśb, otumaniona, z kręgosłupem roztrzaskanym w pył. — Mam wrażenie, że tkwię w koszmarze od blisko dwudziestu lat i jestem tym strasznie zmęczona, Sohvi. Kłamstwa Fárbautiego o swoim stanie dopełniły nieszczęsny krąg, a historia pożarła swój własny ogon. Chaos pozbawił mnie sił na napisanie nowej, szczęśliwej opowieści. Tylko twoje ciepło pochłania cień kładący się na moim policzku — z zachwytem przyglądała się tlącej iskierce, bo choć drobna i delikatna, posiadła władzę większą niż najwięksi panowie tego świata. Niepostrzeżenie tkała własne niedopowiedzenia, skrawki wersów urwane w połowie tonu, zręcznie unikając udzielenia jasnej odpowiedzi na pytanie najwyższej wagi, świadoma niebezpieczeństwa prawdy odnoszącej się do atramentowej siatki żył.
Śnieżnobiała kryza uniesienia przeszyła jej klatkę piersiową na wskroś, przemykała chyżo przez ciała złączone ze sobą diamentowymi więzami, wystarczająco odpornymi na przenoszenie ładunków o różnorodnym natężeniu. Pamiętała, że komunikacja Sohvi z boskim panteonem była pełna milczenia i wyrzutów, o które nie miała do niej pretensji, zwłaszcza teraz, gdy sama kwestionowała śmiałość tkania losów oraz rządzące nimi reguły. Oddała przyjaciółce siebie, byle ściana płomiennego gniewu przygasła, pozostawiając unoszące się ku niebu szare kłęby i spokój, jakiego zawsze pragnęła dla nich obu. Wątpiła, czy ta prawdziwa, zasiadająca przy boku Odyna Freja chciałaby pomóc, skoro już zdołała zdradzić wierną córkę - zadrżała pod napływem gorąca sunącego wraz z opuszkami siostry, upewniając się, przy czyim postumencie powinna złożyć bukiet pachnących kwiatów.
— Niepotrzebnie mnie przepraszasz. Nie zrobiłaś nic złego — iluzorycznie pewny ton kołysał się wzdłuż frazy. Zaledwie w trzy dni zatarła zdolność składnego posługiwania się słowem, pełna wątpliwości względem obco brzmiących zlepków liter. Manewrowała nimi wystarczająco sprawnie, by monolog nie zmienił się w gwarny bełkot, lecz nie operowała nimi z dotychczasową swobodą. Uniesienie Sohvi nie było czynem godnym przygany. — To tobie należą się modły, moja miła, nie opiekunce obojętnej na los swojego dziecka. Nie sądzę, żeby wizyta w świątyni przyniosła mi ukojenie większe niż to, które otrzymuję od Ciebie — noszenie cudzego cierpienia nie przynależało do przyjemności. Nigdy nie chciała obarczać jej barków nadmiernym ciężarem, wiedząc, że dźwiga własny, dlatego słyszała coraz donośniejszy skowyt wyrzutów sumienia. Ostrożnie wysunęła palce z dłoni przyjaciółki, pomiędzy westchnięciem a echem łez odrywając ociężałą głowę od jej kojącego ciepła. Poruszała się delikatnie, w strachu nad zbiciem kruchej faktury skóry, mięśni i kości, próbując utrzymać resztę kontroli nad ciałem. Tylko nad nim mogła mieć pełną władzę - wykonywanie prostych, rytmicznych ruchów przy codziennych czynnościach było tym, na co mogła sobie pozwolić. Wygięła usta na podobieństwo uśmiechu, lecz wystarczyło spojrzeć w lustro, aby dojrzeć prawdziwą naturę gorzkiego grymasu. Stchórzyła przed ujrzeniem swojego oblicza w oczach Sohvi. Nieśpiesznie przesunęła spojrzeniem po dywanie o długim, kremowym włosiu, lokując zainteresowanie w niemrawych płomieniach trawiących szczapy drewna.
— Kocham Cię całą sobą, Sohvi, ale nie mogę wymagać, żebyś została przy moim boku. Zrobiłaś dla mnie już wystarczająco dużo i nie mam prawa dalej wykorzystywać twojego zaufania.
Sohvi Vänskä
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Wto 28 Lut - 23:58
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Żyła w zuchwałym przekonaniu, że miłość nie miała przed nią żadnych tajemnic; uważała, że zna ją od podszewki, w każdym odruchu serca i w każdym intymnym sekrecie – całe życie kochała przecież tak zapamiętale, choćby miłość ta miała czasem trwać wyłącznie gorączkową chwilę i krótkie pożegnanie kończone obietnicą, że nic podobnego nie powtórzy się więcej. Całe życie obserwowała miłość swoją i obserwowała miłość cudzą, pozwalając jej składać głowę na swoich kolanach tak, jak czyniła to dzisiaj Freja; przeczesywała jej włosy i prosiła ją o poufałe konfesje, przyglądała się jej z obsesyjną ciekawością, przeżarta na wskroś przeczuciem, że pomimo tego wszystkiego jej meritum pozostaje wciąż dla niej nieuchwytne i odległe; smakowała z gorliwą przyjemnością słodki miąższ jej owoców, rozgryzała z zapamiętaniem gorzkie pestki zebrane pod warstwą obietnic i uśmiechów, przełykała zepsuty sok przekwitłego uczucia, upijając się cierpkim rozczarowaniem, tak wiele razy. Doświadczyła ostatecznie tyle samo zawodów, co romantycznych uniesień: nigdy nie udało jej się przechylić szali, przezwyciężyć przeciwności chwytających ukochaną za drugi nadgarstek, kiedy próbowała jeszcze trzymać jej dłoń w swojej; w końcu przestała próbować, przestała splatać swoje palce z cudzymi, udawać, że wszystko mogło się skończyć inaczej niż zawsze; tak było łatwiej. Może dlatego nigdy nie poznała tego oblicza miłości – i nigdy nie przeżywała jej straty tak silnie. Nie czuła jednak wobec tej świadomości żadnej ulgi, jedynie ciche poczucie straty; i tym większą wściekłość, że Bergman podobne uczucie zawiódł tak silnie i tak niewybaczalnie. Wierzyła jednak, mimo wszystko, że wszystko to musiało w końcu przeminąć wraz z żywością jeszcze niedawnych wspomnień; wierzyła, że czas mógł ostudzić gorączkę jej bólu i przywrócić jej spojrzeniu dawną iskrę. Wierzyła, że żadna skończona miłość – nawet ta najczulsza – nie musiała być ostatnią, przede wszystkim nie była jednak jedyną i pragnęła najsilniej ją o tym zapewnić, choć brakowało jej właściwych słów zdolnych przełamać gruby kokon zdrętwiałości, w którego sztywnym oprzędzie Freja zdawała się grzebać swoje udręczone serce. Rozumiała, że dzisiaj nie mogła z jego miłością się równać. Że dzisiaj musiała przy niej trwać i słuchać rzeczy, które łamały jej własne serce drażnioną frustracją; że musiała trwać i widzieć, jak tamta miłość ją wykańcza, a jej własna nie odżywia. Rozumiała, że powinna być cierpliwa, choć cierpliwość była w tej sytuacji trudna – bo chciała wyrwać go z ogrodu jej serca jak uporczywy, szkodliwy perz duszący wszystko inne.
– Mam nadzieję, że nie zazna nigdy spokoju, kiedy pojmie wreszcie, co ze swojej winy stracił – odpowiedziała cicho, nie odwracając spojrzenia od jej bladego lica, choć w to właściwie nie wierzyła; musiałaby podejrzewać go o rozumną myśl zdolną dostrzec własną winę, a tego nie chciała mu przyznawać. Nie był zresztą też wyjątkiem od biegu czasu: sądziła, że zapomni, może jeszcze prędzej, byle uwolnić się od własnego sumienia, choć miała nadzieję, że to jeszcze długo będzie przyprawiać go o boleści w szczątkowych przynajmniej odruchach refleksji. – Wydaje mi się, że ta ścieżka się nie kończy, kochanie, nie w najbliższym czasie. Wydaje mi się, że będziesz szła nią dalej, prowadzona wciąż wolą swojego serca, dopóki nie wzejdzie słońce. Żadna noc nie jest wieczna, choć na tym zapomnianym przez bogów, zamarzniętym krańcu świata czasem trwa nieprzyzwoicie długo – mówiła, starając się więc odnajdować słowa przynajmniej znośne, wypowiadając je z nienapastliwą lekkością, której równie dobrze przyjaciółka mogła nie słuchać. Ze wszystkich ludzi miała prawo nie słuchać; nie mogła wymazać nimi wszystkiego, co ją spotkało, ukoić tego zmęczenia, jakie zrozumiale odczuwała. – Nie będzie żadnej nowej, szczęśliwej opowieści, najmilsza. Norny wyplatają nam tylko jeden los, a powstałe w splotach gruzły pozostają w nim do końca; z czasem miękną lub przyzwyczajamy się zwyczajnie do ich obecności. Być może to żadne pocieszenie – zauważyła miękko, zbierając kosmyk jej włosów między palcem wskazującym a środkowym, rozprostowując jego łagodny skręt – ale zawsze wydawało mi się przynajmniej piękne, przez tę nieszczęsną tragiczność. Nie dostajemy kolejnych szans, żyjemy po prostu dalej. Do następnego wschodu słońca, choć czasem zastaje nas wciąż przestraszonych minioną ciemnością, czasem przez bardzo długo. Ale słońce, mimo to, niezłomnie wschodzi. A ja będę trzymać cię za rękę do tego czasu i później, zawsze będę – przesuwała wciąż palcami po włosach na jej skroni, pozwalając, by złość w niej cicho złagodniała, przynajmniej na chwilę. Nie wiedziała, co właściwie chciała jej powiedzieć, bo nie było słów, które mogłyby tak po prostu zaleczyć to zmęczenie; być może mówiła już wyłącznie po to, by Freja pamiętała o jej obecności, nie osuwała się głębiej w tę ciemność, nie wysuwała dłoni z jej uścisku.
Uśmiechnęła się w przygnębionym proteście przeciwko jej słowom; nie chciała wprawdzie od niej żadnych podziękowań. Nie robiła tego dla wdzięczności i nie sądziła, by zasługiwała na nie zresztą tak bardzo – wciąż była, w samej swojej istocie, duszą wstrętną. Wciąż nienawidziła człowieka, który ją skrzywdził i zamierzał tę nienawiść pielęgnować; wciąż była zdolna do wielu okrutnych rzeczy, ale nie do tego, by jej pomóc. Nie protestowała jednak inaczej niż przez ten gorzki uśmiech, przyzwalający z trudem na wybrzmienie słodyczy słów. Nie oponowała również, kiedy przyjaciółka poruszyła się, wysuwając dłoń z jej dłoni i podnosząc się powoli, jakby ruch ten nawet sprawiał jej trudność: jakby musiała w tej prostej motoryce ciała skupić resztki swojej żywotności. Nie oponowała, kiedy odwracała od niej wzrok, zatrzymując go uporczywie w gęstym włosiu dywanu pod ich stopami i milcząc przez chwilę, jakby potrzebowała czasu na odnalezienie oddechu i cichego rytmu swojego serca. Ale słowa, jakie wypowiedziała chwilę później, zdawały się sięgać w głąb jej piersi i ściskać osierdzie w skurczu sprzeciwu; z trudem próbowała pozostawać wciąż złagodniała i nie wymagać od niej więcej niż przyzwolenia na to, by mogła zostać.
– Freja – szepnęła więc, prawie urywając jej koniec zdania, z ponowną, nieprzebłaganą stanowczością. Uniosła dłoń, by sięgnąć do jej lica i zwrócić ku sobie jej spojrzenie, a przynajmniej jego cień. – Nie sądzisz chyba, że mogłabym teraz zostawić cię samą? – pytanie nie wymagało odpowiedzi, tak samo jak ciemne spojrzenie. – Nie próbuj mnie przepędzać, nie usłucham. Mogę dać ci przestrzeń, jeśli jej potrzebujesz, ale chciałabym z tobą zostać. Chciałabym, żebyś mogła wreszcie odpocząć. Zajmę się wszystkim. Zajmę się tobą – powiedziawszy to, ujęła jej twarz w kołyskę obu dłoni, składając na jej czole lekki, czuły pocałunek. – Jesteś w końcu moją siostrą.
– Mam nadzieję, że nie zazna nigdy spokoju, kiedy pojmie wreszcie, co ze swojej winy stracił – odpowiedziała cicho, nie odwracając spojrzenia od jej bladego lica, choć w to właściwie nie wierzyła; musiałaby podejrzewać go o rozumną myśl zdolną dostrzec własną winę, a tego nie chciała mu przyznawać. Nie był zresztą też wyjątkiem od biegu czasu: sądziła, że zapomni, może jeszcze prędzej, byle uwolnić się od własnego sumienia, choć miała nadzieję, że to jeszcze długo będzie przyprawiać go o boleści w szczątkowych przynajmniej odruchach refleksji. – Wydaje mi się, że ta ścieżka się nie kończy, kochanie, nie w najbliższym czasie. Wydaje mi się, że będziesz szła nią dalej, prowadzona wciąż wolą swojego serca, dopóki nie wzejdzie słońce. Żadna noc nie jest wieczna, choć na tym zapomnianym przez bogów, zamarzniętym krańcu świata czasem trwa nieprzyzwoicie długo – mówiła, starając się więc odnajdować słowa przynajmniej znośne, wypowiadając je z nienapastliwą lekkością, której równie dobrze przyjaciółka mogła nie słuchać. Ze wszystkich ludzi miała prawo nie słuchać; nie mogła wymazać nimi wszystkiego, co ją spotkało, ukoić tego zmęczenia, jakie zrozumiale odczuwała. – Nie będzie żadnej nowej, szczęśliwej opowieści, najmilsza. Norny wyplatają nam tylko jeden los, a powstałe w splotach gruzły pozostają w nim do końca; z czasem miękną lub przyzwyczajamy się zwyczajnie do ich obecności. Być może to żadne pocieszenie – zauważyła miękko, zbierając kosmyk jej włosów między palcem wskazującym a środkowym, rozprostowując jego łagodny skręt – ale zawsze wydawało mi się przynajmniej piękne, przez tę nieszczęsną tragiczność. Nie dostajemy kolejnych szans, żyjemy po prostu dalej. Do następnego wschodu słońca, choć czasem zastaje nas wciąż przestraszonych minioną ciemnością, czasem przez bardzo długo. Ale słońce, mimo to, niezłomnie wschodzi. A ja będę trzymać cię za rękę do tego czasu i później, zawsze będę – przesuwała wciąż palcami po włosach na jej skroni, pozwalając, by złość w niej cicho złagodniała, przynajmniej na chwilę. Nie wiedziała, co właściwie chciała jej powiedzieć, bo nie było słów, które mogłyby tak po prostu zaleczyć to zmęczenie; być może mówiła już wyłącznie po to, by Freja pamiętała o jej obecności, nie osuwała się głębiej w tę ciemność, nie wysuwała dłoni z jej uścisku.
Uśmiechnęła się w przygnębionym proteście przeciwko jej słowom; nie chciała wprawdzie od niej żadnych podziękowań. Nie robiła tego dla wdzięczności i nie sądziła, by zasługiwała na nie zresztą tak bardzo – wciąż była, w samej swojej istocie, duszą wstrętną. Wciąż nienawidziła człowieka, który ją skrzywdził i zamierzał tę nienawiść pielęgnować; wciąż była zdolna do wielu okrutnych rzeczy, ale nie do tego, by jej pomóc. Nie protestowała jednak inaczej niż przez ten gorzki uśmiech, przyzwalający z trudem na wybrzmienie słodyczy słów. Nie oponowała również, kiedy przyjaciółka poruszyła się, wysuwając dłoń z jej dłoni i podnosząc się powoli, jakby ruch ten nawet sprawiał jej trudność: jakby musiała w tej prostej motoryce ciała skupić resztki swojej żywotności. Nie oponowała, kiedy odwracała od niej wzrok, zatrzymując go uporczywie w gęstym włosiu dywanu pod ich stopami i milcząc przez chwilę, jakby potrzebowała czasu na odnalezienie oddechu i cichego rytmu swojego serca. Ale słowa, jakie wypowiedziała chwilę później, zdawały się sięgać w głąb jej piersi i ściskać osierdzie w skurczu sprzeciwu; z trudem próbowała pozostawać wciąż złagodniała i nie wymagać od niej więcej niż przyzwolenia na to, by mogła zostać.
– Freja – szepnęła więc, prawie urywając jej koniec zdania, z ponowną, nieprzebłaganą stanowczością. Uniosła dłoń, by sięgnąć do jej lica i zwrócić ku sobie jej spojrzenie, a przynajmniej jego cień. – Nie sądzisz chyba, że mogłabym teraz zostawić cię samą? – pytanie nie wymagało odpowiedzi, tak samo jak ciemne spojrzenie. – Nie próbuj mnie przepędzać, nie usłucham. Mogę dać ci przestrzeń, jeśli jej potrzebujesz, ale chciałabym z tobą zostać. Chciałabym, żebyś mogła wreszcie odpocząć. Zajmę się wszystkim. Zajmę się tobą – powiedziawszy to, ujęła jej twarz w kołyskę obu dłoni, składając na jej czole lekki, czuły pocałunek. – Jesteś w końcu moją siostrą.
Freja Ahlström
Re: 11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Pon 20 Mar - 20:40
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Obojętność nie wymagała od niej wysiłku, pozwoliła, żeby legła u stóp ciemności jak szmaciana lalka ciągana sznurkami przez Norny. Złośliwe, zmierzwione rozpaczą istoty drwiły ze zmęczenia nieszczęśliwą miłością, wypaliły na delikatnych ścianach krwioobiegu piętna syczące gorącem, odebrały powód do czerpania pociechy ze skrawków szczęścia. Spoglądała na nie z pogardą na tyle długo, by chcieć je upokorzyć i odebrać im to, co uważały za cenne. Razem z Fárbautim oszukali gorycz boskiego losu w strumieniu rajskiego miodu, mleka i malin, odnaleźli śmiałość po latach spędzonych w milczeniu, ukradkowych spojrzeniach oraz przypadkowych czułości, gnani poczuciem straconego czasu. Ostatnie trzy miesiące poprzedniego roku należały do snu o pierzastych chmurach, który z początkiem stycznia przeobraził się w burzowe niebo pełne błyskawic i rzęsistych kroplach deszczu. Po omacku szukała wyjścia z miejsca przeklętego gniewem i rozpaczą, lecz przez gęste strugi wody widziała zbyt mało, żeby z powrotem znaleźć się na właściwej ścieżce. Miłość siostry chroniła przed całkowitą ciemnością i zatrzymaniem się w miejscu, bo ta jedna nadzieja wystarczyła do syzyfowych poszukiwań suchego, nietkniętego burzą lądu. Wspomnienie ukochanego przedarło się przez nawałnicę niczym snop światła, jedno uderzenie serca później rozrywając duszę w potrzasku cierpienia. Ostrza szarpnęły krwią i ostatnim tchnieniem, porzucając przymioty żywego stworzenia w przestworza jak kawałki zepsutego mięsa. Na nic nie zdała się pocieszająca opowieść o słońcu wschodzącym po nocy przeniknionej czernią, bo grzeszyła każdą myślą i oddechem, nadając im formę zbliżoną tym, jakie miały w czasie dzielenia przestrzeni z Fárbautim. Dopiero zapewnienie, że nigdy jej nie opuści, że będą dzielić serca po kres wieków, uspokoiło serce zszargane bólem. Leczyła je cierpliwie, spokojnie, byle metodycznie wyprowadzić na prostą złamaną podświadomość.
— Nigdy nie przestanę Cię kochać, Sohvi. Obiecuję, że będę trzymać Cię za rękę aż do ostatniego zachodu słońca — bo kiedyś każda z nich miała przejść przez bramy ogromnej sali i zasiąść przy biesiadnym stole, gdzie aż po koniec wszystkiego cieszyłyby się zasłużonym odpoczynkiem. Pragnęła towarzyszyć jej tak, jak miała w zwyczaju podczas zwyczajnych, naturalnych czynności w blasku dnia, pragnęła trzymać ją za rękę i zająć miejsce tuż obok.
Cierpliwość serca Sohvi była niezmierzona i bezdenna, dowodem na to, że metafora płaskiego lustra morza nie wzięła się znikąd, bo widziała w niej niezłomność ogromu wody. Nieprzetrzebione pokłady opanowania przebrnęły przez polifonię rozpaczy i zmęczenia, aby z uporem porządkować chaos odłamków rozbitej namiastki szczęścia, afektu o nadzwyczaj kruchej materii. Łudziła się, że miękkie, onieśmielone aksamitnym czuciem dłonie zespolą okruchy i po pęknięciach nie pozostanie nawet drobna skaza, lecz z dreszczem przeszywającym kręgosłup odsunęła od siebie nadzieję. Rozkojarzona ogromem bodźców nie zaprotestowała przeciw sugestii delikatnego nacisku opuszków, pozwalając im na uniesienie podbródka i odwrócenie twarzy. Choć niezmiernie łaknęła ciepła czyjegoś ciała, tak przez świadomość, że kojenie palącego pragnienia oderwie ją od rodziny, od wieczoru spędzonego przy dziecku, uwinęłaby pętelki koszmaru na lnianym sznurze snu. Zanurzona w czarze czułego spojrzenia nie miała śmiałości wznieść jawnego sprzeciwu. Norny w swej niezmierzonej złośliwości odebrały jej zdolność tkania iluzji, lecz pierwotna magia płynąca ze słodkiego pocałunku była potężniejsza od każdego zaklęcia znanego galdrom. Potężniejsza od Odyna, Lokiego i pozostałych bogów pragnęła otoczyć ją opieką i zmyć widmo samotnej nocy, choć nie zasługiwała na taką dobroć.
— Dziękuję, że chcesz ze mną zostać. To wielki dar i jestem za niego dozgonnie wdzięczna — szept osunął się w pogranicze drżenia i osiadł na ustach Sohvi. Będąc tak blisko zaczerpnęła ciepło bijące z jej ciała, owinęła się nim ciasno i w panice przed porzuceniem trzymała je kurczowo, jakby zaprzepaszczenie tej okazji było jednoznaczne z zatraceniem. Nie istniały słowa mogące wyrazić pełne podziękowanie za to, co czyniła samą obecnością, bowiem w finalnym akcie każde brzmiało nieporadnie i topornie, raniło gładką powierzchnię języka, lecz nawet w obliczu tych niedoskonałości zamierzała próbować. — Nie przetrwałabym bez twojego dobrego serca. Nie przetrwałabym i nie przetrwam bez Ciebie, siostro — duchowe pokrewieństwo bywało silniejsze i trwalsze od więzi krwi.
— Nigdy nie przestanę Cię kochać, Sohvi. Obiecuję, że będę trzymać Cię za rękę aż do ostatniego zachodu słońca — bo kiedyś każda z nich miała przejść przez bramy ogromnej sali i zasiąść przy biesiadnym stole, gdzie aż po koniec wszystkiego cieszyłyby się zasłużonym odpoczynkiem. Pragnęła towarzyszyć jej tak, jak miała w zwyczaju podczas zwyczajnych, naturalnych czynności w blasku dnia, pragnęła trzymać ją za rękę i zająć miejsce tuż obok.
Cierpliwość serca Sohvi była niezmierzona i bezdenna, dowodem na to, że metafora płaskiego lustra morza nie wzięła się znikąd, bo widziała w niej niezłomność ogromu wody. Nieprzetrzebione pokłady opanowania przebrnęły przez polifonię rozpaczy i zmęczenia, aby z uporem porządkować chaos odłamków rozbitej namiastki szczęścia, afektu o nadzwyczaj kruchej materii. Łudziła się, że miękkie, onieśmielone aksamitnym czuciem dłonie zespolą okruchy i po pęknięciach nie pozostanie nawet drobna skaza, lecz z dreszczem przeszywającym kręgosłup odsunęła od siebie nadzieję. Rozkojarzona ogromem bodźców nie zaprotestowała przeciw sugestii delikatnego nacisku opuszków, pozwalając im na uniesienie podbródka i odwrócenie twarzy. Choć niezmiernie łaknęła ciepła czyjegoś ciała, tak przez świadomość, że kojenie palącego pragnienia oderwie ją od rodziny, od wieczoru spędzonego przy dziecku, uwinęłaby pętelki koszmaru na lnianym sznurze snu. Zanurzona w czarze czułego spojrzenia nie miała śmiałości wznieść jawnego sprzeciwu. Norny w swej niezmierzonej złośliwości odebrały jej zdolność tkania iluzji, lecz pierwotna magia płynąca ze słodkiego pocałunku była potężniejsza od każdego zaklęcia znanego galdrom. Potężniejsza od Odyna, Lokiego i pozostałych bogów pragnęła otoczyć ją opieką i zmyć widmo samotnej nocy, choć nie zasługiwała na taką dobroć.
— Dziękuję, że chcesz ze mną zostać. To wielki dar i jestem za niego dozgonnie wdzięczna — szept osunął się w pogranicze drżenia i osiadł na ustach Sohvi. Będąc tak blisko zaczerpnęła ciepło bijące z jej ciała, owinęła się nim ciasno i w panice przed porzuceniem trzymała je kurczowo, jakby zaprzepaszczenie tej okazji było jednoznaczne z zatraceniem. Nie istniały słowa mogące wyrazić pełne podziękowanie za to, co czyniła samą obecnością, bowiem w finalnym akcie każde brzmiało nieporadnie i topornie, raniło gładką powierzchnię języka, lecz nawet w obliczu tych niedoskonałości zamierzała próbować. — Nie przetrwałabym bez twojego dobrego serca. Nie przetrwałabym i nie przetrwam bez Ciebie, siostro — duchowe pokrewieństwo bywało silniejsze i trwalsze od więzi krwi.
Sohvi Vänskä
11.01.2001 – Balkon, Krucza Straż – S. Vänskä & F. Ahlström Czw 30 Mar - 0:12
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Brakowało jej naiwności, by wierzyć, że inkantacje wypowiadanych słów mogłyby zaleczyć krzywdę rozjątrzoną na tkance serca – wydawały jej się płaskie i banalne, prostoduszne baśnie o dniu i nocy w ustach, które same nie potrafiły oddać im właściwej wiary. Nie chciała jednak milczeć, obawiając się tej ciszy, w której mogłaby ją przypadkiem zgubić: Freja wydawała się wystarczająco nieobecna, chowała się w meandrach swoich myśli, w kurczu doświadczanego cierpienia zaciskającego pięść na klindze mostka. Na gorycz straty nie znała tymczasem innego sposobu niż jej doświadczenie; żmudne i przytłaczające smakowanie żalu, przygnębienia i gniewu – żadnym słowem nie mogła jej tego oszczędzić, nawet modlitwą. Myślała o kobietach, które trzymała w podobny sposób wcześniej, czując porównywalną bezsilność, tak nieznośną, a jednak zawsze, znowu, odnajdowała się z jej ciężarem w dłoniach, nieuchronnie wabiona swądem zranionej samotności. Zbierała popękane serca jak zgubione w piachu bursztyny, kochając czule więzione w nich hugr, szczególnie te młode, pozbawione jeszcze uprzedzeń, ale narażone na cudzą chciwość, i szczególnie te osierocone przez miłość, pokryte defektem odrzucenia, przyrodzonym lub nabytym. Może tkwił w tej czułości prosty instynkt przetrwania – interesowny, podświadomy rachunek – kto inny mógłby ją pokochać w zamian? Może tkwiło w tej czułości zadośćuczynienie za to, że nie potrafiła pokochać owocu własnej krwi, znieść błyszczących spojrzeń dzieci ani miękkości ich rysów. Nosiła na rękach łzy tak, jak niektórzy nosili na rękach krew, przez poświęcenie i przez pokutę. Była w końcu kobietą jałową, w łonie, w sercu, w zawiązku magii, wyschłym w okrywie łuski i martwego bielma, zanim zdołałoby pęknąć i wypuścić pędy sprawczych zaklęć, ale nie chciała być istnieniem straconym i pozbawionym znaczenia, niegodnym czułości.
Słodycz szeptanych przez siostrę słów koiła płomienną złość – mogła na nią poczekać, przystanąć na tej ścieżce zakrytej nieprzebłaganą nocą i nie puszczać jej ręki, zatroszczyć się o półprzezroczyste ciało, dopóki nie odzyska sił; mogła powściągnąć gniew na jej prośbę, przynajmniej na moment, przynajmniej dopóki była jej potrzebna. Uśmiechnęła się łagodnie, uśmiechem bladym, ale wdzięcznym, choć nie mogła być pewna, czy Freja tę wdzięczność dostrzeże. Szklisty błękit jej spojrzenia odnajdował ją w zagubieniu, przedzierając się przez zmąconą mgłę udręczenia, zanim dosięgał zwróconych ku niej źrenic, proszących o zaufanie i wytrwałość, kiedy delikatnie odwracała jej białe lico, z goryczą pamiętając, jak wiele krzywd zdążyła już doświadczyć; jak wiele jeszcze? Jak wiele razy będzie jeszcze trzymać ukochane serca, próbując przekonać je do kurczu, pomimo bólu, jaki szarpał za jego nadwyrężone struny? Ile razy jeszcze jej uwierzą, zanim zorientują się, że wszystko w niej jest jałowe i jałowe są te obietnice, te baśnie o wschodzącym słońcu? Żyła przez gniew zaciśnięty na burzliwym pulsie, tymczasem najbliższe jej istnienia nie posiadały w sobie podobnej dewiacji, były w naturze dobre – czasami bała się, że ta łagodna, wrażliwa słodycz jej ich odbierze, a ona nie będzie potrafiła tego powstrzymać.
Poczuła łzy pod powiekami, kiedy przykładała usta do jej czoła w krótkim, troskliwym muśnięciu, zajmę się tobą, powtarzała w myśli, choćby ten gniew miał strawić ją do szczętu: może taka była istota tej pokutniczej miłości – spalać się w bezsilnej wściekłości, by ich serca mogły pozostać niepoznaczone wyjałowionym pogorzeliskiem; pamiętać, kiedy przebaczali; czuwać, kiedy pozostawiali siebie, zmęczeni.
– Zawsze – szepnęła, spoglądając w niebo jej spojrzenia, tak dalekie i czyste; troska miękła jej w głosie. Pomyślała, że nie powinna nazywać jej serca dobrym – było w końcu wściekłe, winne i egoistyczne, ale uśmiechała się jedynie lekko, ciesząc się, że przez chwilę mogła ją poczuć, bliżej, we wspomnieniu ciepła na swoich ustach, w słodkim wyrazie siostrzanej ufności. – Nigdy nie będziesz musiała, nigdzie się nie wybieram – czy znalazłaby ją, gdyby nie porzuciła jej rodzina? Czy pokochałaby ją tak bardzo? Wydawało jej się, że nie mogłaby jej nie kochać, ale nie wiedziała, czy miałaby odwagę, gdyby nie umiała wynagrodzić jej tej miłości. – Przygotuję ci coś ciepłego – oznajmiła, zbierając ton do znajomej rzeczowości, ściskając jej chłodne palce łagodnie ostatni raz. – Odpocznij.
Sohvi i Freja z tematu
Słodycz szeptanych przez siostrę słów koiła płomienną złość – mogła na nią poczekać, przystanąć na tej ścieżce zakrytej nieprzebłaganą nocą i nie puszczać jej ręki, zatroszczyć się o półprzezroczyste ciało, dopóki nie odzyska sił; mogła powściągnąć gniew na jej prośbę, przynajmniej na moment, przynajmniej dopóki była jej potrzebna. Uśmiechnęła się łagodnie, uśmiechem bladym, ale wdzięcznym, choć nie mogła być pewna, czy Freja tę wdzięczność dostrzeże. Szklisty błękit jej spojrzenia odnajdował ją w zagubieniu, przedzierając się przez zmąconą mgłę udręczenia, zanim dosięgał zwróconych ku niej źrenic, proszących o zaufanie i wytrwałość, kiedy delikatnie odwracała jej białe lico, z goryczą pamiętając, jak wiele krzywd zdążyła już doświadczyć; jak wiele jeszcze? Jak wiele razy będzie jeszcze trzymać ukochane serca, próbując przekonać je do kurczu, pomimo bólu, jaki szarpał za jego nadwyrężone struny? Ile razy jeszcze jej uwierzą, zanim zorientują się, że wszystko w niej jest jałowe i jałowe są te obietnice, te baśnie o wschodzącym słońcu? Żyła przez gniew zaciśnięty na burzliwym pulsie, tymczasem najbliższe jej istnienia nie posiadały w sobie podobnej dewiacji, były w naturze dobre – czasami bała się, że ta łagodna, wrażliwa słodycz jej ich odbierze, a ona nie będzie potrafiła tego powstrzymać.
Poczuła łzy pod powiekami, kiedy przykładała usta do jej czoła w krótkim, troskliwym muśnięciu, zajmę się tobą, powtarzała w myśli, choćby ten gniew miał strawić ją do szczętu: może taka była istota tej pokutniczej miłości – spalać się w bezsilnej wściekłości, by ich serca mogły pozostać niepoznaczone wyjałowionym pogorzeliskiem; pamiętać, kiedy przebaczali; czuwać, kiedy pozostawiali siebie, zmęczeni.
– Zawsze – szepnęła, spoglądając w niebo jej spojrzenia, tak dalekie i czyste; troska miękła jej w głosie. Pomyślała, że nie powinna nazywać jej serca dobrym – było w końcu wściekłe, winne i egoistyczne, ale uśmiechała się jedynie lekko, ciesząc się, że przez chwilę mogła ją poczuć, bliżej, we wspomnieniu ciepła na swoich ustach, w słodkim wyrazie siostrzanej ufności. – Nigdy nie będziesz musiała, nigdzie się nie wybieram – czy znalazłaby ją, gdyby nie porzuciła jej rodzina? Czy pokochałaby ją tak bardzo? Wydawało jej się, że nie mogłaby jej nie kochać, ale nie wiedziała, czy miałaby odwagę, gdyby nie umiała wynagrodzić jej tej miłości. – Przygotuję ci coś ciepłego – oznajmiła, zbierając ton do znajomej rzeczowości, ściskając jej chłodne palce łagodnie ostatni raz. – Odpocznij.
Sohvi i Freja z tematu