:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard
2 posters
Lasse Nørgaard
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Wto 30 Lis - 15:18
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
02.12.2000
Spał Pan ostatnio, Panie Nørgaard?
Głos profesora przypominał ostrze obiadowego noża sunące po porcelanie - niewdzięczny zgrzyt wydostający się z twarzy o ptasich rysach. Lasse nie znosił tych porannych pogadanek bardziej niż kawy, którą podawano na kampusie, choć w niektórych mdłych i monotonnych aspektach obie te kwestie pozostawały niezwykle do siebie zbliżone. Rasmus Bruun był wykładowcą obarczonym wyjątkowo uciążliwą wadą charakteru objawiającą się w nieustających próbach nawiązania dobrego kontaktu ze swoimi doktorantami. Czasem - ku zdziwieniu samych bogów - wychodziło mu to całkiem dobrze i spotkać go można było w kawiarni otoczonego grupą rumianych studentów, śmiejących się perliście z któregoś żartu o żonie, synu czy psie. Lasse nie śmiał się nigdy. Zdarzało mu się zmuszać do krzywego uśmiechu i odpowiadać półsłówkami na wszystkie te pytania o narzeczoną czy ulubiony sport, ale nie śmiał się nigdy.
Czy spał? Nie, nie spał; nie spał od około trzydziestu godzin i po raz kolejny w swoim życiu przekonywał się o tym, iż organizm może przyzwyczaić się do działania kofeiny, ale nie do braku snu. Trzęsły mu się ręce, oczy miał podkrążone, a noga rwała tępym bólem, jak zawsze kiedy był zmęczony. Profesor najwidoczniej zrozumiał ten oszczędny język ciała i kolejne kilkanaście minut spędził na opowiadaniu mu o tym, jak to sam często balował w młodości zbyt długo. Lasse milczał, przesadnie skupiony na przeglądanych studenckich esejach, choć nakreślane na kartkach litery zlewały się długie ciągi obcych znaków. Ostatnio - około trzydzieści godzin temu - dowiedział się o sobie bardzo ciekawej, zupełnie nowej rzeczy; dowiedział się mianowicie, że nienawidził studentów! Młodych studentów, przynajmniej dziesięć lat młodszych od Safíra Fenrissona. Na Lokiego, jego też nienawidził.
Może powinien Pan odpocząć? Nauka nie ucieknie.
Mógł uciec, zawsze taki dobry był przecież w ucieczkach - przed odpowiedzialnością, rodziną, rówieśnikami i każdym głębszym uczuciem. Mógł uciec, więc gdy biblioteka okazała się tego dnia byt tłoczna, skierował się do miejsca równie cichego i równie spokojnego, pachnącego starością w podobny sposób co obite w skórę tomy o pożółkłych kartkach. Nad sylwetką budynku rozlewało się gęste, mlecznie niebo; śnieg przykryć zdążył już każdy skrawek martwej, zimowej trawy, a Idunn spała wśród lodu zamarzniętej fontanny, który teraz - w mętnym świetle południowego nieba - przypominał zmatowione przez czas kryształy. Było coś sennie marzycielskiego w tym cichym uroku zimowych ogrodów i coś pokrzepiającego w nagłej fali ciepła, która omotała go, gdy tylko przekroczył próg. Czuł się prawie bezpieczny wśród ściszonych rozmów i spokojnych twarzy zwiedzających - tutaj, między rzeczami które więcej miały przeszłości niż przyszłości, nawet lęk przed nagłym zrywem wizji nie dręczył go ze zwykłą sobie upiornością. Dlatego właśnie się tu zjawił, prawda? Naturalnie, tutaj profesor Brunn nie opowiadał o planach na święta, studenci nie zadawali głupich pytań, rodzice nie patrzyli z wyrzutem. Dlatego.
Nie miało to związku z tym, że czuł, że on tu będzie (choć Lassego oczywiście intuicja zwodzić nie miała w zwyczaju, za co szczerze jej nienawidził zresztą, bo jakże smutno obrabiać tak piękną ideę z enigmatyczności i robić z niej przyziemną wiedzę). Nie miało znaczenia, bo znaczenia mieć nie mogło - ani jego uczucia, ani gazeta znaleziona na stoliku nocnym siostry (czemu w ogóle czytasz takie głupoty?), ani tamta oburzona idiotka, która postanowiła zepsuć mu trzydzieści godzin życia, ani to co robił Safír przez ostatni miesiąc i z kim, i gdzie, i dlaczego - dlaczego faktycznie się nie odzywał i czemu Lasse myślał, że tak miało być lepiej (było lepiej, oczywiście, ze było lepiej!). Bez znaczenia. A jednak młody Nørgaard nadal szedł w stronę tyłu świetnie znanej głowy - uparcie, bezwolnie, w całej tej swojej gotyckiej mozaice czarnych kaszmirów, zapadniętych policzków i ciemnych obwódek oczu. Jak duch, choć odgłos laski zwykł zdradzać go z oddali.
- Podobno wygłosiłeś całkiem sensowną mowę na aukcji - odezwał się, gdy już znalazł się obok jego ramienia, z twarzą zwróconą w stronę tego samego pejzażu. Jego głos był ściszony i silił się na zimną beznamiętność, jakby naprawdę miał ochotę rozmawiać na ten temat; jakby miał ochotę powiedzieć mu teraz, ze matce się podobało i ma nadzieje, że wszystko poszło zgodnie z planem czy cokolwiek mówią sobie ludzie dystyngowani w takich chwilach. - Żałuję, że nie mogłem być… - westchnął z przesadną, wymuszoną teatralnością, ledwo powstrzymując się od ułożenia dłoni na piersi. Nie żałował w ogóle, cóż bowiem poza nudą i głupim szukaniem siebie wzrokiem po drugiej stroni sali miałoby ich tam czekać? Wolał tamten wieczór spędzić nawet z gorączką w zamkniętym pokoju. - Z chęcią poznałbym twojego nowego znajomego...jak to bylo? Pod ramię, w kierunku wyjścia, nie okazując żadnej dyskrecji w przymilaniu się do siebie - mówił szeptem, a gdy cytował kolejne zdania tego wątpliwej jakości artykułu, jego twarz nabrała wyrazu myśliciela, młodego filozofa, który spod przymkniętych powiek obserwuje wiszące przed nimi dzieło sztuki. Chwilę milczał, jakaś kobieta bowiem ustala zbyt blisko i upłynąć miało kilka sekund nim oddaliła się w stronę kolejnego eksponatu. - Myślisz, że mijam go na korytarzach? - Kąciki ust uniosły się w szybkim uśmiechu, który zupełnie pozbawiony był wszelkich oznak wesołości. - Nie wiedziałem, że zacząłeś polować na pijanych chłopców... - i choć słowa wybrzmiały bardziej cichym syknięciem żmii niż szeptem, a podbródek uniósł się dumnie, Lasse nadal na niego nie patrzył. Nie mógł patrzeć, wiedział przecież jak kończy się patrzenie - potem ciężko przestać.
Spał Pan ostatnio, Panie Nørgaard?
Nie i dzisiaj też nie zaśnie.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Zmęczenie zakradało się do umysłu bardzo powoli, jakby w obawie, że zostanie zauważone, że pod jego ciężarem zaskrzypią drewniane panele podłogi – nie zamierzał mu folgować, chociaż dostrzegł kątem oka cień nerwowego poruszenia, odczuł sztywność, która rozlała się wzdłuż obojczyków, po ramionach i w dół do splotu słonecznego, tworząc spróchniały krzyż dziecinnego żalu, którego zardzewiałe gwoździe uwierały go do teraz, długo po rozmowie z Emilią, długo po pierwszym liście Viktora, długo po wszystkim, co się wydarzyło, na co nie powinien był nigdy przyzwolić. Bał się i tego również nie okazywał – wiedział, że powinien trzymać swe emocje na krótkiej, napiętej smyczy, podduszać je uciskiem parcianej obroży, dopóki ujadanie nie sczeźnie, cichnąc do gardłowego warkotu, który w końcu przeobrażał się w monotonne szemranie, złudnie podobne do milczenia; matka powtarzała, że był poważny jeszcze zanim stał się dorosły.
Lepiej żebyś nie przychodził przez kilka dni, wypowiedziane monotonnym, zakłopotanym głosem, pełnym żalu, ale też pełnym nadziei, która bolała go poniekąd podwójnie – nie ufał, że go rozumiała, choć nie miał siły ściągać twarzy w paroksyzmie innym, jak tylko to ponure niezadowolenie, uraza, która zdawała się prześwitywać przez zielone okręgi jego tęczówek, tak dobrze widoczna, nigdy nie ukrywana. Wyzwolony z wnyków naznaczonego upokorzeniem dzieciństwa, cofał się z powrotem ku dawnym schematom, jak gdyby cały postęp, jaki dokonał się na przestrzeni dwóch dekad, został wymazany, jakby w obliczu niepochlebnych insynuacji i wrogich spojrzeń z powrotem stał się tamtym wątłym, czternastoletnim chłopcem – nieuważnym, frenetycznym i łatwym do zranienia, pojedynczym uderzeniem łokcia spychanym na margines, gdzie dłonią przysłaniał zakrwawiony nos i szorował zmięty kołnierz koszuli nad brzegiem rzeki, by matka nie dostrzegła zaschniętych, karminowych śladów na jasnym materiale, nie bacząc na palce, które kostniały mu od mrozu, pąsowiejąc aż po nadgarstki.
W rzeczywistości nie był sekowany, niezupełnie, łżące słowa taniej ramoty były bowiem satysfakcjonujące, lecz dla tych, którzy zachowali ersatz zdrowego rozsądku – nieszczególnie wiarygodne. Mimo to, puste obietnice pozornego zrozumienia wydawały mu się nieszczere i całkowicie bezsensowne, bez żadnej konkretnej treści kryjącej się za obiecującą fasadą, a próżne godziny, nie zajęte znajomym kieratem pracy, powolnie, bezbarwne i płaskie, ściągające wzrok ku okrągłej tarczy zegarka, by z rozgoryczeniem przekonać się, że długa wskazówka przesunęła się ledwie o kwadrans, że dzień, niezależnie od tego, jak by go nie spędził, był skazany na nużącą opieszałość – snuł się więc ulicami miasta, odmierzając czas nerwowo wypalanymi papierosami, od których żółkły mu paznokcie i matowiały włosy, przechodził ulicami przedmieść, kierując się przed siebie, lecz nigdzie konkretnie, uparcie próbując zająć się czymś, co na nowo wzniosłoby fortyfikację spokoju wokół wolnego od obowiązków umysłu, tak podatnego na niechciane refleksje; bezczynność zabijała go od środka skuteczniej, niż dawne obrażenia, zasklepione stygnącymi bliznami na cienkim płótnie skóry. Nosił w sobie chorobliwą tendencję do uzależniania swej wartości od stopnia, w jakim mógłby okazać się komuś przydatny – w obliczu ostatnich wydarzeń lękał się natomiast, że niebawem wszystkie te przywiązania wyschną, ci, których kochał, wyrosną ze wszystkiego, co miał im do zaoferowania, przestaną pukać nocą do jego drzwi, przestaną wycierać łzy w zmięte rękawy jego swetra, przestaną sięgać po jego dłoń, gdy czegoś się przestraszą; jeżeli nie mógł ich ocalić, podnieść z ziemi, ostudzić zaschniętego na policzkach płaczu, jaki sens miała tak naprawdę jego egzystencja? Jak długo mógł przekonywać się, że zdołałby rzeczywiście coś zmienić, jak długo starczyłoby mu sił i wiary? Był kruchym człowiekiem – tylko człowiekiem – dla mgły, dla pustyni.
Do muzeum wszedł poniekąd odruchowo, chcąc uwolnić się od kąsającej przenikliwości grudniowego chłodu, chociaż przemierzał kolejne sale w kontemplatywnej bezwolności, nie potrafił jednak w pełni skupić się na żadnym z eksponatów, ledwie muskając wzrokiem przestarzałe, nordyckie artefakty, szkielety rachitycznych, dawno wymarłych zwierząt i lśniącą za gablotą biżuterię, którą lata temu ściągnięto zachłannie z czyjejś martwej dłoni – być może dlatego właśnie, przez to zamyślenie, które sprawiało, że czuł się zdekoncentrowany i nieobecny, nie wychwycił ze szmeru oddalonych rozmów charakterystycznego, rytmicznego postukiwania, nieumyślnie pozwalając, by Lasse całkiem go zaskoczył.
Drgnął wyraźnie, odwracając wzrok od zawieszonego na ścianie obrazu i podążając nim ku profilowi znajomej twarzy, sylwetce, która znalazła się po jego prawej stronie, zatrzymana zaledwie kilka centymetrów od spiętej kościstości ramienia – Nørgaard wyglądał na zmęczonego, z pobladłą cerą i zakolami pochmurnych smug pod kobaltowym spojrzeniem, niczym cienie na śniegu, a kiedy się odezwał, głos miał beznamiętny i lekko zachrypły, sprawiający, że przez membranę odruchowego rozdrażnienia przedarł się impuls troskliwego zaniepokojenia, stłumionego raptem pragnienia, by zapytać go o samopoczucie, zaprosić do siebie, odciąć się od zgiełku i wygórowanych oczekiwań. Znowu dręczą cię wizje? zastygłe gdzieś na języku sczezło jednak zaraz pod siłą jego kolejnych słów, cytatu, który sprawił, że kark nakrył się dropiatością gęsiej skórki, a on sam, nagle osobliwie trzeźwy, poczuł się dotknięty – jakby Lasse cały czas pokazywał mu puste dłonie i nagle błysnął w nich nóż.
– Widzę, że czytasz treści na miarę swojej intelektualnej pojemności. – odparł spokojnie, błysk surowej zgryźliwości, który zalśnił przenikliwie w zieleni jego tęczówek, zgasł jednak szybko, gdy fizjonomia stężała, sprawiając, że lico nabrało wyrazu ponurej zgrozy, gniewem uwydatniając tę niemal widoczną sierść, która zjeżyła się na grzbiecie, nadając mu pewnej niepokojącej, szorstkiej dzikości, wciąż uparcie kiełznanej za taflą pozornego opanowania, spięcia typowego dla ludzi – i zwierząt – szykujących się do starcia. Ożywił się, podczas gdy emocjonalność Lasse wciąż zdawała się mieścić na łyżeczce do przypraw. – Nie wiem, co takiego chciałbyś sobie wyobrażać. Nie łączy nas nic nieprzyzwoitego. – odrzekł surowo, przez chwilę wodząc jeszcze nienachalnym wzrokiem po łagodnych pagórkach jego profilu, po czym przenosząc uwagę na obraz, zawieszony w potężnej, złoconej ramie na powierzchni urastającej przed nimi ściany. – Co się dzieje, Lassi? Nie potrafisz już nawet spojrzeć mi w oczy? – głos miał chłodny, posągowy, chociaż w jego tonie przebrzmiała nuta prowokacyjnej triumfalności, z jaką uparcie przypatrywał się teraz zawiłościom pejzażu, arabeskom jego nadgryzionego zębem czasu kolorytu. Pomyślał, że przydałaby mu się renowacja.
Lepiej żebyś nie przychodził przez kilka dni, wypowiedziane monotonnym, zakłopotanym głosem, pełnym żalu, ale też pełnym nadziei, która bolała go poniekąd podwójnie – nie ufał, że go rozumiała, choć nie miał siły ściągać twarzy w paroksyzmie innym, jak tylko to ponure niezadowolenie, uraza, która zdawała się prześwitywać przez zielone okręgi jego tęczówek, tak dobrze widoczna, nigdy nie ukrywana. Wyzwolony z wnyków naznaczonego upokorzeniem dzieciństwa, cofał się z powrotem ku dawnym schematom, jak gdyby cały postęp, jaki dokonał się na przestrzeni dwóch dekad, został wymazany, jakby w obliczu niepochlebnych insynuacji i wrogich spojrzeń z powrotem stał się tamtym wątłym, czternastoletnim chłopcem – nieuważnym, frenetycznym i łatwym do zranienia, pojedynczym uderzeniem łokcia spychanym na margines, gdzie dłonią przysłaniał zakrwawiony nos i szorował zmięty kołnierz koszuli nad brzegiem rzeki, by matka nie dostrzegła zaschniętych, karminowych śladów na jasnym materiale, nie bacząc na palce, które kostniały mu od mrozu, pąsowiejąc aż po nadgarstki.
W rzeczywistości nie był sekowany, niezupełnie, łżące słowa taniej ramoty były bowiem satysfakcjonujące, lecz dla tych, którzy zachowali ersatz zdrowego rozsądku – nieszczególnie wiarygodne. Mimo to, puste obietnice pozornego zrozumienia wydawały mu się nieszczere i całkowicie bezsensowne, bez żadnej konkretnej treści kryjącej się za obiecującą fasadą, a próżne godziny, nie zajęte znajomym kieratem pracy, powolnie, bezbarwne i płaskie, ściągające wzrok ku okrągłej tarczy zegarka, by z rozgoryczeniem przekonać się, że długa wskazówka przesunęła się ledwie o kwadrans, że dzień, niezależnie od tego, jak by go nie spędził, był skazany na nużącą opieszałość – snuł się więc ulicami miasta, odmierzając czas nerwowo wypalanymi papierosami, od których żółkły mu paznokcie i matowiały włosy, przechodził ulicami przedmieść, kierując się przed siebie, lecz nigdzie konkretnie, uparcie próbując zająć się czymś, co na nowo wzniosłoby fortyfikację spokoju wokół wolnego od obowiązków umysłu, tak podatnego na niechciane refleksje; bezczynność zabijała go od środka skuteczniej, niż dawne obrażenia, zasklepione stygnącymi bliznami na cienkim płótnie skóry. Nosił w sobie chorobliwą tendencję do uzależniania swej wartości od stopnia, w jakim mógłby okazać się komuś przydatny – w obliczu ostatnich wydarzeń lękał się natomiast, że niebawem wszystkie te przywiązania wyschną, ci, których kochał, wyrosną ze wszystkiego, co miał im do zaoferowania, przestaną pukać nocą do jego drzwi, przestaną wycierać łzy w zmięte rękawy jego swetra, przestaną sięgać po jego dłoń, gdy czegoś się przestraszą; jeżeli nie mógł ich ocalić, podnieść z ziemi, ostudzić zaschniętego na policzkach płaczu, jaki sens miała tak naprawdę jego egzystencja? Jak długo mógł przekonywać się, że zdołałby rzeczywiście coś zmienić, jak długo starczyłoby mu sił i wiary? Był kruchym człowiekiem – tylko człowiekiem – dla mgły, dla pustyni.
Do muzeum wszedł poniekąd odruchowo, chcąc uwolnić się od kąsającej przenikliwości grudniowego chłodu, chociaż przemierzał kolejne sale w kontemplatywnej bezwolności, nie potrafił jednak w pełni skupić się na żadnym z eksponatów, ledwie muskając wzrokiem przestarzałe, nordyckie artefakty, szkielety rachitycznych, dawno wymarłych zwierząt i lśniącą za gablotą biżuterię, którą lata temu ściągnięto zachłannie z czyjejś martwej dłoni – być może dlatego właśnie, przez to zamyślenie, które sprawiało, że czuł się zdekoncentrowany i nieobecny, nie wychwycił ze szmeru oddalonych rozmów charakterystycznego, rytmicznego postukiwania, nieumyślnie pozwalając, by Lasse całkiem go zaskoczył.
Drgnął wyraźnie, odwracając wzrok od zawieszonego na ścianie obrazu i podążając nim ku profilowi znajomej twarzy, sylwetce, która znalazła się po jego prawej stronie, zatrzymana zaledwie kilka centymetrów od spiętej kościstości ramienia – Nørgaard wyglądał na zmęczonego, z pobladłą cerą i zakolami pochmurnych smug pod kobaltowym spojrzeniem, niczym cienie na śniegu, a kiedy się odezwał, głos miał beznamiętny i lekko zachrypły, sprawiający, że przez membranę odruchowego rozdrażnienia przedarł się impuls troskliwego zaniepokojenia, stłumionego raptem pragnienia, by zapytać go o samopoczucie, zaprosić do siebie, odciąć się od zgiełku i wygórowanych oczekiwań. Znowu dręczą cię wizje? zastygłe gdzieś na języku sczezło jednak zaraz pod siłą jego kolejnych słów, cytatu, który sprawił, że kark nakrył się dropiatością gęsiej skórki, a on sam, nagle osobliwie trzeźwy, poczuł się dotknięty – jakby Lasse cały czas pokazywał mu puste dłonie i nagle błysnął w nich nóż.
– Widzę, że czytasz treści na miarę swojej intelektualnej pojemności. – odparł spokojnie, błysk surowej zgryźliwości, który zalśnił przenikliwie w zieleni jego tęczówek, zgasł jednak szybko, gdy fizjonomia stężała, sprawiając, że lico nabrało wyrazu ponurej zgrozy, gniewem uwydatniając tę niemal widoczną sierść, która zjeżyła się na grzbiecie, nadając mu pewnej niepokojącej, szorstkiej dzikości, wciąż uparcie kiełznanej za taflą pozornego opanowania, spięcia typowego dla ludzi – i zwierząt – szykujących się do starcia. Ożywił się, podczas gdy emocjonalność Lasse wciąż zdawała się mieścić na łyżeczce do przypraw. – Nie wiem, co takiego chciałbyś sobie wyobrażać. Nie łączy nas nic nieprzyzwoitego. – odrzekł surowo, przez chwilę wodząc jeszcze nienachalnym wzrokiem po łagodnych pagórkach jego profilu, po czym przenosząc uwagę na obraz, zawieszony w potężnej, złoconej ramie na powierzchni urastającej przed nimi ściany. – Co się dzieje, Lassi? Nie potrafisz już nawet spojrzeć mi w oczy? – głos miał chłodny, posągowy, chociaż w jego tonie przebrzmiała nuta prowokacyjnej triumfalności, z jaką uparcie przypatrywał się teraz zawiłościom pejzażu, arabeskom jego nadgryzionego zębem czasu kolorytu. Pomyślał, że przydałaby mu się renowacja.
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Jedynym sposobem narracji, jaki narzucić mógł Lasse swojemu życiu był ten, który wybrzmiewał w starych powieściach grozy, w historiach na miarę czarnego romantyzmu, pisanych w półśnie i czytanych w niepokoju - irracjonalne, upiorne i melancholijne, przetykane kuriozalnym rodzajem szaleństwa przychodzącego bez zapowiedzi, choć przecież tego wymagała nauczana w domu etykieta. Być może brzemię tej nieco koszmarnej atmosfery wisiało nad nim zawsze - przyszło do niego, kiedy się rodził, a niebo rozdarła nagła burza, wraz z trzecim okiem, dwoma imionami i siostrą. Potem wracało bez przerwy, tak jak wracają zakaźne choroby i mszyce zjadające róże w ogrodzie - ciemne wizje, krew na śniegu, próby ucieczki i tępy ból w kościach. Od czasu swojej pierwszej śmierci (w zbyt wielu aspektach udanej, by można było dodawać słowo "prawie") Lasse nigdy już nie odważył się stawić czoła tej swojej małej klątwie. Pozwolił jej przedrzeć się przez tkanki i zostać z nim na zawsze.
Żył z nią tak jakby była jedynie czarnym dachowcem przyniesionym z wieczornego spaceru. W jej rytmie porządkował swój świat, układał plany zajęć i spał płytkim snem kogoś, kto boi się ciemności pod własnymi powiekami. Zamknął się we własnym nawiedzonym zamku, a każdą strzelistą wieżę i każdy makabryczny witraż zastawił półkami pełnymi książek, zaplamionymi od atramentu blatami, filiżankami brudnymi od herbaty, których jedynymi towarzyszami były gaszone na dnie różane papierosy. Zamknięty w swoim cichym lęku, swoich ukochanych runach i szalbierczym zgrzycie własnych myśli, otwierał drzwi tylko wtedy kiedy musiał uśmiechać się do profesorów lub być dobrym synem i wnukiem, zapinającym francuskie mankiety koszul przed spotkaniami w towarzystwie. Myślał, że nie wciśnie już niczego w te niestarannie układane piramidy żali, antyków i suszonych kwiatów, ale wtedy zjawił się Safír i kilka z nich po prostu się rozpadło.
Czasem ciężko mu było uwierzyć w jego istnienie, sam nie wiedział czy z zachwytu czy z rozgoryczenia. Budził się wtedy zbyt wczesnymi rankami i w akompaniamencie drżących warg próbował wyodrębnić sen od jawy - Safír jednak był, a w niektóre te poranki był nawet zaraz obok. Do bólu realny w swoim oddechu, zielonych oczach i opadających na czoło włosach. Ściągał brwi, gdy znów się nad czymś zastanawiał, palił więcej nawet niż on sam, a kiedy mówił, Lasse przez długie chwile przestawał być sobą, oddając się całkowicie rytmowi jego głosu. Stracił rezon i w końcu stracił też rozsądek - za często łamał skuwki wiecznego pióra w nabytej nagle nieuwadze, opowiadał mu o wizjach, które stawały się wtem o wiele mniej mordercze i uciekał ku niemu szukając mocnego zapachu jego perfum i kwaśnych pozostałości papierosów. A jednak nadal wisiała nad nim ta ciemna, upiorna powieść, w ramach której zawsze istnieć musiała ta sama para przebrzydłego zła i niewinnego dobra i Lasse szybko stracił rachubę w tym jak wiele razy zmieniali się na tych pozycjach. Nie znał wcześniej tego rodzaju szaleństwa - jak można drapać kogoś do krwi, dawać się gryźć, a potem wzajemnie bandażować rany? I jak można było odpychać bez przerwy kogoś, kogo potem błagało się o powrót? Zaskakujące jak szybko ból stawał się przyjemny - zawsze uważał, że to tylko wymysły przeżartych opium poetów.
I teraz czuł się podobnie - wyczekiwał jego głosu, a gdy ten się pojawił, pożałował, iż kiedykolwiek się odezwał. Nie umiał wytłumaczyć tego, co rosło w nim od momentu przeczytania tamtego artykułu (nie, plotki! - upominał się w myślach), ale ślad tego cierpkiego uczucia brał początek gdzieś w żołądku, piął się ku sercu i uparcie próbował wydostać się na zewnątrz - zepsute liście ciemnego bluszczu wyrastające z kącików ust, które unosił w karykaturze uśmiechu. Safír obejmujący jakiegoś chłopaka, wychodzący z aukcji, bogowie wiedzą gdzie. Chciałby być wtedy u niego - zobaczyć, że wrócił sam, wszystkie guzki są zapięte, policzki różowe tylko od mrozu. Nawet gdyby jednak nie był chory, w ich skomplikowanym przedstawieniu znów było źle i mieli być oddzielnie. Tak było lepiej.
- Nawet najgorsze mary muszą czasem wyjść z cienia - odparł, z szaleńczym uporem starając się mówić spokojnym szeptem, wyglądać na zamyślonego i opanowanego, nie wzbudzać podejrzeń. Nie miał zamiaru dostarczać kolejnych zmor skandali Safírowi i produkować problemów, które mogły jego samego pozbawić równowagi. Skoro pijany student wzbudził tak gorliwe oburzenie, mrukliwy i rozpuszczony synek Nørgaardów byłby gwoździem do trumny ich obu. - Och, nie musisz się wstydzić. Zdziwiło mnie po prostu to, jak otwarty w okazywaniu uczuć się nagle stałeś... - słowa wybrzmiały osobliwie, jakby jakaś gorzka nuta wyrzutu i żalu przebijała się przez taflę wymuszonej złośliwości. Im bardziej jadowity był jego glos, tym chłodniejszy i twardszy był ten, który odzywał się po nim. Lassi.
Miał wrażenie, że zaraz wypluje serce na polerowaną podłogę pod ich stopami. Mimo to - wbrew własnemu rozsądkowi - obrócił twarz, a gdy to robił, wykorzystując kolejną przemykającą obok osobę, przesunął się ku niemu te kilka nieznacznych centymetrów. Zetknęli się ramionami, ciemne oczy znalazły równy profil rozmówcy i na moment Lasse utkał w tej przedziwnej próżni między pragnieniem ucieczki, a chęcią proszenia, żeby wrócili do niego, zamknęli się w tych znajomych, ciepłych ścianach.
- Co się dzieje, mój drogi? - szeptał z typowym sobie, czujnym wzrokiem wbitym w jego twarz. - Jeżeli chcesz żebym odszedł, powiedz.
Żył z nią tak jakby była jedynie czarnym dachowcem przyniesionym z wieczornego spaceru. W jej rytmie porządkował swój świat, układał plany zajęć i spał płytkim snem kogoś, kto boi się ciemności pod własnymi powiekami. Zamknął się we własnym nawiedzonym zamku, a każdą strzelistą wieżę i każdy makabryczny witraż zastawił półkami pełnymi książek, zaplamionymi od atramentu blatami, filiżankami brudnymi od herbaty, których jedynymi towarzyszami były gaszone na dnie różane papierosy. Zamknięty w swoim cichym lęku, swoich ukochanych runach i szalbierczym zgrzycie własnych myśli, otwierał drzwi tylko wtedy kiedy musiał uśmiechać się do profesorów lub być dobrym synem i wnukiem, zapinającym francuskie mankiety koszul przed spotkaniami w towarzystwie. Myślał, że nie wciśnie już niczego w te niestarannie układane piramidy żali, antyków i suszonych kwiatów, ale wtedy zjawił się Safír i kilka z nich po prostu się rozpadło.
Czasem ciężko mu było uwierzyć w jego istnienie, sam nie wiedział czy z zachwytu czy z rozgoryczenia. Budził się wtedy zbyt wczesnymi rankami i w akompaniamencie drżących warg próbował wyodrębnić sen od jawy - Safír jednak był, a w niektóre te poranki był nawet zaraz obok. Do bólu realny w swoim oddechu, zielonych oczach i opadających na czoło włosach. Ściągał brwi, gdy znów się nad czymś zastanawiał, palił więcej nawet niż on sam, a kiedy mówił, Lasse przez długie chwile przestawał być sobą, oddając się całkowicie rytmowi jego głosu. Stracił rezon i w końcu stracił też rozsądek - za często łamał skuwki wiecznego pióra w nabytej nagle nieuwadze, opowiadał mu o wizjach, które stawały się wtem o wiele mniej mordercze i uciekał ku niemu szukając mocnego zapachu jego perfum i kwaśnych pozostałości papierosów. A jednak nadal wisiała nad nim ta ciemna, upiorna powieść, w ramach której zawsze istnieć musiała ta sama para przebrzydłego zła i niewinnego dobra i Lasse szybko stracił rachubę w tym jak wiele razy zmieniali się na tych pozycjach. Nie znał wcześniej tego rodzaju szaleństwa - jak można drapać kogoś do krwi, dawać się gryźć, a potem wzajemnie bandażować rany? I jak można było odpychać bez przerwy kogoś, kogo potem błagało się o powrót? Zaskakujące jak szybko ból stawał się przyjemny - zawsze uważał, że to tylko wymysły przeżartych opium poetów.
I teraz czuł się podobnie - wyczekiwał jego głosu, a gdy ten się pojawił, pożałował, iż kiedykolwiek się odezwał. Nie umiał wytłumaczyć tego, co rosło w nim od momentu przeczytania tamtego artykułu (nie, plotki! - upominał się w myślach), ale ślad tego cierpkiego uczucia brał początek gdzieś w żołądku, piął się ku sercu i uparcie próbował wydostać się na zewnątrz - zepsute liście ciemnego bluszczu wyrastające z kącików ust, które unosił w karykaturze uśmiechu. Safír obejmujący jakiegoś chłopaka, wychodzący z aukcji, bogowie wiedzą gdzie. Chciałby być wtedy u niego - zobaczyć, że wrócił sam, wszystkie guzki są zapięte, policzki różowe tylko od mrozu. Nawet gdyby jednak nie był chory, w ich skomplikowanym przedstawieniu znów było źle i mieli być oddzielnie. Tak było lepiej.
- Nawet najgorsze mary muszą czasem wyjść z cienia - odparł, z szaleńczym uporem starając się mówić spokojnym szeptem, wyglądać na zamyślonego i opanowanego, nie wzbudzać podejrzeń. Nie miał zamiaru dostarczać kolejnych zmor skandali Safírowi i produkować problemów, które mogły jego samego pozbawić równowagi. Skoro pijany student wzbudził tak gorliwe oburzenie, mrukliwy i rozpuszczony synek Nørgaardów byłby gwoździem do trumny ich obu. - Och, nie musisz się wstydzić. Zdziwiło mnie po prostu to, jak otwarty w okazywaniu uczuć się nagle stałeś... - słowa wybrzmiały osobliwie, jakby jakaś gorzka nuta wyrzutu i żalu przebijała się przez taflę wymuszonej złośliwości. Im bardziej jadowity był jego glos, tym chłodniejszy i twardszy był ten, który odzywał się po nim. Lassi.
Miał wrażenie, że zaraz wypluje serce na polerowaną podłogę pod ich stopami. Mimo to - wbrew własnemu rozsądkowi - obrócił twarz, a gdy to robił, wykorzystując kolejną przemykającą obok osobę, przesunął się ku niemu te kilka nieznacznych centymetrów. Zetknęli się ramionami, ciemne oczy znalazły równy profil rozmówcy i na moment Lasse utkał w tej przedziwnej próżni między pragnieniem ucieczki, a chęcią proszenia, żeby wrócili do niego, zamknęli się w tych znajomych, ciepłych ścianach.
- Co się dzieje, mój drogi? - szeptał z typowym sobie, czujnym wzrokiem wbitym w jego twarz. - Jeżeli chcesz żebym odszedł, powiedz.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Nie 12 Gru - 2:04
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Niekiedy zdawało mu się, że jego własne emocje istniały i funkcjonowały jak gdyby na przekór jego intencjom, pleniły się niczym chwasty, owinięte ciasno wokół rdzenia rozsądku, wyrastające złośliwie na nieurodzajnej glebie świadomości, gdzie ich gęste, kolczyste pnącza ograniczały dostęp do światła, kierując podżegane afektem myśli na niewłaściwe tory, ułamane bądź zardzewiałe, prowadzące w głąb tunelu, który ciągnął się przez kilometry, bez wątłego ogarka nadziei, że gdzieś na jego końcu znajdowało się wyjście. A jednak – nie potrafił zupełnie zdusić w sobie sentymentalnego rozżalenia, napiętnowanego wprawdzie sztubacką donkiszoterią, lecz wystarczająco dojmującego, by wciąż stał w miejscu, akceptując z pokorą jego obecność, niepewien, jak powinien na nią zareagować. Z ciemnej studni pamięci wyjmował na siłę negatywne wspomnienia, przypominając sobie swoje rozdrażnienie, swoją niechęć, swój gniew i swój niesmak, próbując na nowo poczuć na języku gorycz relacji, jaka ich dzieliła, cierpkość jej nieprzyjemnego posmaku, w tak charakterystyczny sposób osiadającego na zaczerwienionej śluzówce podniebienia, przyłapywał się jednak na tym, że doświadczenia te wydawały mu się z perspektywy czasu całkiem błahe, nie tak obciążające, zalegające na pamięci niczym kurz, który można by strzepnąć ręką lub zdmuchnąć, by zawirował w powietrzu, opadł gdzieś niżej, na dywan, w którego frędzlach byłby niewidoczny dla oka.
W przeszłości wiele razy rzeczywiście myślał, że mógłby stać się tym człowiekiem, za którego lubił się uważać – spędzającym leniwe przedpołudnia w cieple cudzej pościeli, zamiast pośpiesznie nasuwać buty, by wczesnym rankiem wydostać się na rześką i chłodną przestrzeń niezależności, otwartego w uczuciach, których wprawdzie się nie wstydził, których okazywanie przychodziło mu jednak z pewnym trudem, jak gdyby obawiał się, że zatapiając się w nie wystarczająco głęboko, mógłby przypadkowo wdepnąć w bolesne wnyki miłości, której tak się obawiał, pamiętając własne zauroczenia jako pasmo cierpienia i niepowodzeń, upokorzenie, które kładło się na karku nieprzyjemnym chłodem dreszczy, żal skraplający się łzami na spąsowiałej dziecinną pretensją twarzy, matczyne słowa, obleczone wełnianym chochołem troski, a jednak w swym brzmieniu tak osobliwie krzywdzące. Niekiedy wciąż czuł chłód jej kościstych palców, zaciśniętych ciasno na jego nadgarstku, widział pod powiekami wyraz jej twarzy, kiedy go przyłapała i kiedy pierwszy raz w życiu się jej przestraszył – zwykła mówić, że nikt nigdy go nie pokocha. Nie tak, jak ona go kochała.
Kącik ust drgnął odruchowo, poruszając się z spazmatycznym tiku, po którym zacisnął lekko zęby, jakby próbował powstrzymać słowa, które z uporem pragnęły wydrzeć się poza mury jego zwartej fortyfikacji – Lasse znał go lepiej, niż chciałby na to pozwolić, potrafił wyczuć naturę jego uniesień, rzeczywistą siłę zwątpień i rozczarowań, by te właśnie, obolałe okolice nakłuć drzazgą rozgoryczonej pretensji, wyrzutu, który osiadł na sumieniu cienkim obrusem poczucia winy; mimo jego chłodnej zgryźliwości czuł jednak, ku własnej zgrozie, jak ansa, która towarzyszyła ich pożegnaniu, powoli topnieje, rozkruszana przez emocje, których nie potrafił nazwać, które tymczasem tliły się w jego piersi słabym, acz bolesnym pragnieniem, by wyznać mu wszystko po kolei, wyrazić na głos swoje lęki i sporności, wytłumaczyć się inaczej, jak tylko za pomocą tego chłodnego, akademickiego przeczenia, pozbawionego dowodów, wiary i rzetelności.
– Nie wiem, co ci powiedzieć, Lasse. Czego właściwie ode mnie chcesz? – odparł ściszonym głosem, który zachrobotał nieprzyjemnie o ściany gardła, jednocześnie karcąc się w myślach i rozrywając żelazne ogniwa, na których dotąd prężyła się frustracja. Westchnął cicho, a wyraz jego twarzy, chwilowo napięty lineaturą surowej, belferskiej nagany, wygładziła się, stygnąc i łagodniejąc. – Nie mógłbym… – zawahał się i poczuł, że to potknięcie będzie go kosztowało, że kiedy słowa zawisły już w powietrzu, było za późno by je cofnąć, ubrać w lepszy ton, nadać śmiałej dojrzałości, którą z przyzwyczajenia dekorował się jak lśniącą pozłotą – miał macierzyńską wprawę do łagodzenia cudzych frasobliwości przy jednoczesnej niezdolności do artykułowania swych własnych; bał się wielkich słów, które potrafiły czynić go takim nieszczęśliwym. – Pomagam mu, to wszystko. – odrzekł po chwili, zły na siebie, że znów pragnął się przed nim tłumaczyć, że pozwolił sobie na tamto dokuczliwe zdrobnienie i zetknięcie ramion, które przyległy do siebie, zaokrąglone na tej samej wysokości. – A może chciałbyś, żeby te plotki były prawdziwe? – nachylił się lekko w jego stronę, bez złośliwości, lecz z formalizmem, który sprawiał, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. – Co zdążyłeś już sobie wyobrazić? Zazdrość to wyjątkowo zdradliwe uczucie, nie każdemu jest z nią do twarzy. – nie każdy potrafi wystarczająco dobrze się z nią ukrywać.
Cisza, która nastała, przerywana była jedynie cichym szemraniem odległych rozmów, które narastały głuchym crescendo, gdy ktoś zbliżał się w ich stronę – para, mężczyzna i kobieta, zatrzymujący się na chwilę przed obrazem, wymieniając uwagi (błękitne niebo nawiązuje do tęsknoty za domem, straszna szkoda, że nie namalowano tego obrazu farbą olejną, barwy mieszałyby się zdecydowanie płynniej, nużące malkontenctwo, które wprawiało go w rozdrażnienie i którego nie mógł znieść przez jego refleksyjną opieszałość). Kiedy odeszli, wyprostował się powoli, sprawiając, że materiały ich ubrań zaszemrały cicho, wciąż przylegając do siebie w niewymuszonej, napiętej bliskości – pytanie Lasse uwierało go nieprzyjemnym mrowieniem w okolicy karku, mimo to nie zareagował od razu, przekrzywiając głowę, by nareszcie przeciąć linię spojrzenia. Mógłby wytknąć mu, że powinien dorosnąć, zamiast spierać się z nim z tym teatralnym, wymuszonym paroksyzmem kąśliwości przyczepionym do twarzy, jakby ktoś przyszył mu go niechlujną fastrygą – gdyby zabrał mu ten teatr, co by pozostało? Czy gdyby uśmiechnął się szczerze, grymas ten również zakłułby jak igła, wbita głęboko pod skórę?
– Nie. – łagodny wyrok, choć pełen ambiwalentnych intencji. – Zostań.
W przeszłości wiele razy rzeczywiście myślał, że mógłby stać się tym człowiekiem, za którego lubił się uważać – spędzającym leniwe przedpołudnia w cieple cudzej pościeli, zamiast pośpiesznie nasuwać buty, by wczesnym rankiem wydostać się na rześką i chłodną przestrzeń niezależności, otwartego w uczuciach, których wprawdzie się nie wstydził, których okazywanie przychodziło mu jednak z pewnym trudem, jak gdyby obawiał się, że zatapiając się w nie wystarczająco głęboko, mógłby przypadkowo wdepnąć w bolesne wnyki miłości, której tak się obawiał, pamiętając własne zauroczenia jako pasmo cierpienia i niepowodzeń, upokorzenie, które kładło się na karku nieprzyjemnym chłodem dreszczy, żal skraplający się łzami na spąsowiałej dziecinną pretensją twarzy, matczyne słowa, obleczone wełnianym chochołem troski, a jednak w swym brzmieniu tak osobliwie krzywdzące. Niekiedy wciąż czuł chłód jej kościstych palców, zaciśniętych ciasno na jego nadgarstku, widział pod powiekami wyraz jej twarzy, kiedy go przyłapała i kiedy pierwszy raz w życiu się jej przestraszył – zwykła mówić, że nikt nigdy go nie pokocha. Nie tak, jak ona go kochała.
Kącik ust drgnął odruchowo, poruszając się z spazmatycznym tiku, po którym zacisnął lekko zęby, jakby próbował powstrzymać słowa, które z uporem pragnęły wydrzeć się poza mury jego zwartej fortyfikacji – Lasse znał go lepiej, niż chciałby na to pozwolić, potrafił wyczuć naturę jego uniesień, rzeczywistą siłę zwątpień i rozczarowań, by te właśnie, obolałe okolice nakłuć drzazgą rozgoryczonej pretensji, wyrzutu, który osiadł na sumieniu cienkim obrusem poczucia winy; mimo jego chłodnej zgryźliwości czuł jednak, ku własnej zgrozie, jak ansa, która towarzyszyła ich pożegnaniu, powoli topnieje, rozkruszana przez emocje, których nie potrafił nazwać, które tymczasem tliły się w jego piersi słabym, acz bolesnym pragnieniem, by wyznać mu wszystko po kolei, wyrazić na głos swoje lęki i sporności, wytłumaczyć się inaczej, jak tylko za pomocą tego chłodnego, akademickiego przeczenia, pozbawionego dowodów, wiary i rzetelności.
– Nie wiem, co ci powiedzieć, Lasse. Czego właściwie ode mnie chcesz? – odparł ściszonym głosem, który zachrobotał nieprzyjemnie o ściany gardła, jednocześnie karcąc się w myślach i rozrywając żelazne ogniwa, na których dotąd prężyła się frustracja. Westchnął cicho, a wyraz jego twarzy, chwilowo napięty lineaturą surowej, belferskiej nagany, wygładziła się, stygnąc i łagodniejąc. – Nie mógłbym… – zawahał się i poczuł, że to potknięcie będzie go kosztowało, że kiedy słowa zawisły już w powietrzu, było za późno by je cofnąć, ubrać w lepszy ton, nadać śmiałej dojrzałości, którą z przyzwyczajenia dekorował się jak lśniącą pozłotą – miał macierzyńską wprawę do łagodzenia cudzych frasobliwości przy jednoczesnej niezdolności do artykułowania swych własnych; bał się wielkich słów, które potrafiły czynić go takim nieszczęśliwym. – Pomagam mu, to wszystko. – odrzekł po chwili, zły na siebie, że znów pragnął się przed nim tłumaczyć, że pozwolił sobie na tamto dokuczliwe zdrobnienie i zetknięcie ramion, które przyległy do siebie, zaokrąglone na tej samej wysokości. – A może chciałbyś, żeby te plotki były prawdziwe? – nachylił się lekko w jego stronę, bez złośliwości, lecz z formalizmem, który sprawiał, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. – Co zdążyłeś już sobie wyobrazić? Zazdrość to wyjątkowo zdradliwe uczucie, nie każdemu jest z nią do twarzy. – nie każdy potrafi wystarczająco dobrze się z nią ukrywać.
Cisza, która nastała, przerywana była jedynie cichym szemraniem odległych rozmów, które narastały głuchym crescendo, gdy ktoś zbliżał się w ich stronę – para, mężczyzna i kobieta, zatrzymujący się na chwilę przed obrazem, wymieniając uwagi (błękitne niebo nawiązuje do tęsknoty za domem, straszna szkoda, że nie namalowano tego obrazu farbą olejną, barwy mieszałyby się zdecydowanie płynniej, nużące malkontenctwo, które wprawiało go w rozdrażnienie i którego nie mógł znieść przez jego refleksyjną opieszałość). Kiedy odeszli, wyprostował się powoli, sprawiając, że materiały ich ubrań zaszemrały cicho, wciąż przylegając do siebie w niewymuszonej, napiętej bliskości – pytanie Lasse uwierało go nieprzyjemnym mrowieniem w okolicy karku, mimo to nie zareagował od razu, przekrzywiając głowę, by nareszcie przeciąć linię spojrzenia. Mógłby wytknąć mu, że powinien dorosnąć, zamiast spierać się z nim z tym teatralnym, wymuszonym paroksyzmem kąśliwości przyczepionym do twarzy, jakby ktoś przyszył mu go niechlujną fastrygą – gdyby zabrał mu ten teatr, co by pozostało? Czy gdyby uśmiechnął się szczerze, grymas ten również zakłułby jak igła, wbita głęboko pod skórę?
– Nie. – łagodny wyrok, choć pełen ambiwalentnych intencji. – Zostań.
Lasse Nørgaard
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Wto 14 Gru - 20:56
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W ułamku sekundy świat wokół zaczął się zmieniać, atakując go raz duszącą klaustrofobią, raz przytłaczającym ogromem otwartej przestrzeni. Ściany muzeum napierały na niego coraz ciaśniej, jednocześnie - w jakiejś bzdurnej, cholernej farsie - stając się tak wielkie, odległe i zimne, że Lasse wydawał się sobie mały i słaby. Często zresztą czuł się tak przy nim, a fakt ten pozostawiał gorzki posmak na podniebieniu i przyprawiał o kolejne ataki migreny, rozrywającej skronie pulsującym bólem. Nie chciał być słaby, słabe były ofiary. Słabi byli ci, którzy poddawali się szeptanym nocami słowom i temu ukłuciu pod żebrami, gdy znajomą twarz rozświetlał szczery uśmiech; ci którzy rankami chowali twarz w poduszkę, udając, ze śpią. Co miał mu powiedzieć w tamte dni, kiedy Safír ubierał się za szybko, a on ubierać się wcale nie miał ochoty? Nie idź było takie infantylne, zostań na śniadanie nie przeszłoby przez gardło. Ciche trzaśniecie zamykanych drzwi niosło w sobie równe pokłady bólu co ulgi. Cielesność była przecież taka prosta, taka logiczna, w bezpieczny i słodki sposób przypominająca struktury naukowych książek - mógł się w niej ukryć, pod jej pretekstem patrzeć długo w oczy i mocno zaciskać palce na skórze. Gdy jej brakło, gubił się niczym nierozsądne dzieci ze starych baśni, te które mimo ostrzeżeń zapuszczają się w ciemny las. W rozgorączkowaniu próbował szukać wydeptanych ścieżek, każda z nich jednak prowadziła tylko ku kolejnym ciężkim słowom i kłótniom, ku pożarom rozniecanym w ścianach ich mieszkań. Ogień zresztą tlił się nawet wtedy, kiedy było dobrze - Lasse czuł smród spalenizny, gdy kładł głowę na jego ramieniu i wyciągał dłoń po trzymanego przez niego papierosa.
Był też teraz, gdzieś pod podeszwami ich butów. Płomienie cicho wspinały się po ścianach, oplatały ciężkie ramy obrazów, powoli roztapiały szklane gabloty pełne łatwopalnych rękopisów. Wiedział, że od tragedii dzieli ich zbyt cienka granica kilku zaledwie słów i jednego krzywego uśmiechu. Dłonie zadrgały więc na dźwięk pytania, było to bowiem pytanie, które padało często, a robiło to zawsze w ten sam bolesny, mimowolnie podstępny sposób. Czego ode mnie chcesz? Było źle kiedy mówił, że nie chce niczego, bo kłamał przecież, a kłamać nie chciał. Było jeszcze gorzej, kiedy zdobywał się na to, żeby żądać - żeby prosić. Potem łajał się za swoją głupotę, a kiedy jakiegoś wieczora po którymś kieliszku wina spytał czy mogliby po prostu wyjechać, miał ochotę odgryźć sobie język. Byle już nie mówić, byle się zamknąć.
- Wyjaśnienia - jego szept stał się jeszcze słabszy, jeszcze cichszy, choć nadal okryty dokuczliwą uszczypliwością. Wiedział, iż nie ma prawa żądać wyjaśnień, bo Safír mógł wychodzić z aukcji, bankietów i barów z kim tylko miał ochotę, mógł z nimi sypiać, ich głowę trzymać na ramieniu i z nimi palić na spółę jednego papierosa. Mógł się z nimi kłócić w każdym muzeum, galerii i bibliotece w Midgardzie. Obaj przecież tak uparcie trzymali się tej swojej niezależności, skąd więc ten piekący pod skórą wyrzut? Skąd ten przebłysk łagodności, niedokończone zdanie, które Lasse pragnął chwycić i wyciągnąć z niego na siłę? Jego twarz również się zmieniła, tracąc nagle ten poważny, wyniosły rys, który dzień w dzień sprawiał, iż wydawał się straszy niż był i zimniejszy niż być kiedykolwiek planował.
- Chciałbyś żebym był zazdrosny? - wybrzmiało pytanie rzucone w pytanie, choć gdy tylko ostatnie głoski opuściły usta, ich sens wydal mu się głupi, przypominający jedynie uczniowskie docinki. Niewielkie były przy słowach Safíra, które grzmiały tak przejrzyście i tak blisko, lepkie jak smoła, nieprzyjemne i zgrzytliwe. Lekko spuścił ramiona, gdy ten nachylił się ku niemu, a gest ten sprawił, że Lasse na kilka długich sekund znów poczuł się słabszy, ograbiony ze swojej jadowitości i kąśliwego języka. Niewiele było ludzi, którzy byli do tego zdolni. - Jestem. - Uniósł podbródek i choć walczył dzielnie z każdą pożerającą go emocją, słowo zadrżało niebezpiecznie. Za późno już było jednak na rozsądek, ogień łaskotał kostki. - To pragnąłeś usłyszeć? Że jestem zazdrosny? Że czuję się jak skończony idiota, kiedy czytam w szmatławcach, że obściskujesz się z jakimiś gówniarzami przy tych wszystkich... - uciął, gdy zdał sobie sprawę z tego, że głos się unosi, bo oto i Lasse, ten sam Lasse, który niegdyś ludzi odrzucał z błyskiem uśmiechu, tracił nad sobą panowanie. Nerwowym ruchem dłoni zaczesał do tyłu włosy, usta na moment zaciskając w wąską linię.
Nie podobała mu się bliskość obcych ludzi. Miał ochotę przewrócić oczami, wytknąć im ich pretensjonalną, nudną manierę z czystej złośliwości i frustracji. Krzyk kołatał w gardle, popychany szybkimi uderzaniami serca i rwał się ku górze, pragnąc wydostać się na zewnątrz, wylać cały ten żal i gniew, potem zamienić się w smugi przeprosin i tłumaczeń, na które nigdy nie umiał się zdobyć. To ze strachu, wszystko ze strachu. I chociaż nie krzyczał i nie tłumaczył, został. Blisko, nadal zetknięty z jego ramieniem, wpatrując się w jego twarz z wymuszoną pewnością siebie. Oczy miał rozżarzone, usta rozchylone, a gdy w końcu się odezwał, szept znów był wyważony i gładki:
- Myślałem, że chociaż napiszesz. Czekałem.
Mądry z ciebie chłopak, Nørgaard. Szkoda, że czasem brakuje ci ogłady.
Był też teraz, gdzieś pod podeszwami ich butów. Płomienie cicho wspinały się po ścianach, oplatały ciężkie ramy obrazów, powoli roztapiały szklane gabloty pełne łatwopalnych rękopisów. Wiedział, że od tragedii dzieli ich zbyt cienka granica kilku zaledwie słów i jednego krzywego uśmiechu. Dłonie zadrgały więc na dźwięk pytania, było to bowiem pytanie, które padało często, a robiło to zawsze w ten sam bolesny, mimowolnie podstępny sposób. Czego ode mnie chcesz? Było źle kiedy mówił, że nie chce niczego, bo kłamał przecież, a kłamać nie chciał. Było jeszcze gorzej, kiedy zdobywał się na to, żeby żądać - żeby prosić. Potem łajał się za swoją głupotę, a kiedy jakiegoś wieczora po którymś kieliszku wina spytał czy mogliby po prostu wyjechać, miał ochotę odgryźć sobie język. Byle już nie mówić, byle się zamknąć.
- Wyjaśnienia - jego szept stał się jeszcze słabszy, jeszcze cichszy, choć nadal okryty dokuczliwą uszczypliwością. Wiedział, iż nie ma prawa żądać wyjaśnień, bo Safír mógł wychodzić z aukcji, bankietów i barów z kim tylko miał ochotę, mógł z nimi sypiać, ich głowę trzymać na ramieniu i z nimi palić na spółę jednego papierosa. Mógł się z nimi kłócić w każdym muzeum, galerii i bibliotece w Midgardzie. Obaj przecież tak uparcie trzymali się tej swojej niezależności, skąd więc ten piekący pod skórą wyrzut? Skąd ten przebłysk łagodności, niedokończone zdanie, które Lasse pragnął chwycić i wyciągnąć z niego na siłę? Jego twarz również się zmieniła, tracąc nagle ten poważny, wyniosły rys, który dzień w dzień sprawiał, iż wydawał się straszy niż był i zimniejszy niż być kiedykolwiek planował.
- Chciałbyś żebym był zazdrosny? - wybrzmiało pytanie rzucone w pytanie, choć gdy tylko ostatnie głoski opuściły usta, ich sens wydal mu się głupi, przypominający jedynie uczniowskie docinki. Niewielkie były przy słowach Safíra, które grzmiały tak przejrzyście i tak blisko, lepkie jak smoła, nieprzyjemne i zgrzytliwe. Lekko spuścił ramiona, gdy ten nachylił się ku niemu, a gest ten sprawił, że Lasse na kilka długich sekund znów poczuł się słabszy, ograbiony ze swojej jadowitości i kąśliwego języka. Niewiele było ludzi, którzy byli do tego zdolni. - Jestem. - Uniósł podbródek i choć walczył dzielnie z każdą pożerającą go emocją, słowo zadrżało niebezpiecznie. Za późno już było jednak na rozsądek, ogień łaskotał kostki. - To pragnąłeś usłyszeć? Że jestem zazdrosny? Że czuję się jak skończony idiota, kiedy czytam w szmatławcach, że obściskujesz się z jakimiś gówniarzami przy tych wszystkich... - uciął, gdy zdał sobie sprawę z tego, że głos się unosi, bo oto i Lasse, ten sam Lasse, który niegdyś ludzi odrzucał z błyskiem uśmiechu, tracił nad sobą panowanie. Nerwowym ruchem dłoni zaczesał do tyłu włosy, usta na moment zaciskając w wąską linię.
Nie podobała mu się bliskość obcych ludzi. Miał ochotę przewrócić oczami, wytknąć im ich pretensjonalną, nudną manierę z czystej złośliwości i frustracji. Krzyk kołatał w gardle, popychany szybkimi uderzaniami serca i rwał się ku górze, pragnąc wydostać się na zewnątrz, wylać cały ten żal i gniew, potem zamienić się w smugi przeprosin i tłumaczeń, na które nigdy nie umiał się zdobyć. To ze strachu, wszystko ze strachu. I chociaż nie krzyczał i nie tłumaczył, został. Blisko, nadal zetknięty z jego ramieniem, wpatrując się w jego twarz z wymuszoną pewnością siebie. Oczy miał rozżarzone, usta rozchylone, a gdy w końcu się odezwał, szept znów był wyważony i gładki:
- Myślałem, że chociaż napiszesz. Czekałem.
Mądry z ciebie chłopak, Nørgaard. Szkoda, że czasem brakuje ci ogłady.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sob 25 Gru - 1:09
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Zapomnienie zawsze stanowiło formę ucieczki, zanurzenie ciała w letejskim strumieniu, chłodnym i wartkim, odrywającym stopy od dna, sprawiającym, że kończyny wydawały się lekkie i nieważkie, jakby dryfował w powietrzu; nie czuł wody, która zalewała mu oczy, wdzierając się drażniącym pieczeniem pod powieki, wystających z potoku kamieni, kaleczących cienkie płótno odkrytej skóry, ani dolegliwej obolałości ściśniętych płuc, niezdolnych napełnić się powietrzem – wiele wspomnień rzeczywiście zacierało się w jego pamięci, ulegało przekształceniom i konfabulacjom, roztarte brzegiem dłoni, niczym niezaschnięty tusz na kartkach szkolnego zeszytu. Po wypadku czuł się, jakby wyłaniał się z gęstej mgły, ostrożnie, bardzo powoli, obawiając się, że mógłby potknąć się o pochłonięty bielą krawężnik – jego skutki, te fizyczne, zamykające ciało w karcerze dolegliwej inercji, utrzymywały się dłużej, niż oczekiwano, w końcu odeszły jednak migreny, inkrustowane głęboko w kotliny oczodołów, odeszły chłodne kompresy na rozpalonych gorączką skroniach, odeszły zawroty głowy, które przyprawiały go o torsje, ostygła drażliwość i przycichło charakterystyczne dzwonienie, zaklęte w uszach, rozpaczliwie zakrywanych poduszką. Wszystko odeszło i jedynie pamięć – podziurawiona jak szwajcarski ser – pozostała, sprawiając, że przeszłość ścierała się i rozpełzała, że znikał odcień matczynych tęczówek, znikały noce spędzone pod rozgwieżdżonym niebem, zniknął tamten dzień, kiedy wilcze kły chwyciły za kości żeber, łamiąc rękojeść mostka; historię własnego życia znał dzięki ludziom, którzy pamiętali ją lepiej niż on sam.
Niekiedy zapominał jednak specjalnie – nakrywał się tym bezpiecznym, paliatywnym kaftanem nieświadomości, zdolności, by odsunąć od siebie wszystko, co było niewygodne, wdzierające się jak drzazga pod wystruganą przez lata strukturę jego świadomości, przyuczonej, jak pies, do posłuszeństwa. Zapominał o bolesnym uścisku matczynych dłoni, pozostawiających czerwone ślady na jego nadgarstkach, zapominał o palcach splecionych pod zarzuconą na głowy kołdrą i słodkich, naiwnych jeszcze pocałunkach, składanych nieśmiało i z pośpiechem, zapominał o ojcowskim gniewie, eskalującym w opustoszałym pokoju Margrét, zapominał o swoich błędach, zdradach i zaniedbaniach, zapominał o Lasse – bo z niepamięcią było mu na sercu lżej, bezpieczniej, bardziej komfortowo, bo nie znał nic bardziej upokarzającego niż swoje własne pragnienia, nic, co sprawiało, że nienawidził siebie bardziej niż bycie uciążliwym i zależnym od drugiego człowieka. Dzisiaj nie potrafił jednak patrzeć na niego inaczej, jak tylko przez pryzmat relacji, która niegdyś ich łączyła, fatamorgany uczucia, do którego nigdy się nie zbliżali, w obawie, że zniknie, jeżeliby wyciągnąć ku niemu ręce; zawsze byli dla siebie zbyt surowi, starannie dobierając słowa postrzępionych deklaracji, zwierzeń, które byłyby szczere, gdyby potrafili wymierzyć je celnie, wystrzelić nabój oskarżeń ku niebu, a nie ku sobie nawzajem. Kłamstwa Lasse były ciekawsze niż jego prawdy – bolesne i nudne, powtarzane w kółko, być może dlatego, że posiadał ich tak mało, a jemu niekiedy zdawało się, że kochał go za nie prawie równie mocno, co nienawidził.
Odchylił głowę, pozwalając, by powieki nakryły na moment zieleń spojrzenia, po czym uniosły się powoli, z leniwą niechęcią, gdy westchnął cicho, spoglądając na twarz młodszego mężczyzny – maskę ustawicznego opanowania, przez którą przedzierały się pierwsze rysy gorejących wewnątrz emocji, nerwowych podrygów ciała, których nie potrafił ukryć nawet jad zatruwający brzmienie głosu, cyniczna szorstkość, z którą tak lubił się utożsamiać. Wydał mu się w jednej chwili bardziej odległy niż kiedykolwiek, chociaż w słowach, jakie wypowiadał, na nowo odnajdował wspomnienia, których – wbrew sobie, pomimo prób, chęci i przekonywań – nie potrafił najwyraźniej całkiem wyrugować z pamięci: jego błyskotliwy umysł, zdolny zacisnąć się na pojedynczej idei i trzymać ją zębami jak terier, jego migreny, wbijane w skroń jak zardzewiałe gwoździe, jego charakterystyczny zapach, amalgamat drogich perfum przemieszany ze znajomą, drażniącą wonią papierosowego dymu, jego dłonie, których kręte labirynty linii papilarnych przesiąkły granatowym atramentem, jego wizje, dużo gwałtowniejsze od tych, które miewała Abigel, jego skóra, otwierająca się czerwienią jak zalepione sennością oko, jego przenikliwość, zapamiętałość i precyzja, jego złość, gorączkowość i lęk.
– Stałem się zbyt permisywny. – odparł ostrożnie, pozwalając by kącik ust drgnął w krótkim, ścierpłym uśmiechu, przekonanie o własnej niewinności zbladło jednak widocznie, rozpostarło się pośród fizjonomii jak kurz, zacierający wyrazistość ściągniętych rysów – wystarczająco długo wypełniał życie ludźmi, którzy potrzebowali jego pomocy, których palce, zaciśnięte na materiale jego swetra, czyniły z niego zbawcę, określały jego wartość, ograniczającą się do pragmatycznego poczucia przydatności, bez którego odchodził w cień jak pomniki brutalnie ściągane ze spiżowych cokołów, bez którego gubił rytm, tracił kontrolę i potykał się o krawężniki, bez tego nie był nikim ważnym, nikim, kto mógłby zmienić świat na lepsze. Chciał wytłumaczyć mu się ze wszystkiego, chociaż wiedział, że nie byłby w stanie, wiedział już w chwili, w której ramiona Lasse opadły jak przy wydechu, broda poruszyła się ku górze, a słowa przecięły spokojną atmosferę wewnątrz muzeum jak cienkie, świeżo oszlifowane ostrze – jego głos, szorstki i oskarżycielski, narastał w miarowym crescendo, ucięty tak nagle, że cisza, jaka po nim nastała, zdawała się dzwonić w uszach echem niewypowiedzianych oskarżeń. – Myślisz, że chciałem tego wszystkiego? – zajadłość zaklęta w miękką bawełnę szeptu, szeleszcząca między zębami jak ziarna piasku. – Myślisz, że robię ci to na złość? Ryzykuję, że wyrzucą mnie w pracy, pozwalam, by pluto mi w twarz tymi bezmyślnymi imputacjami, żebyś przez kilka minut poczuł się jak idiota? Tak właśnie mnie postrzegasz? – pytania wydarły się z krtani gwałtowniej, niż pragnął im na to pozwolić, lecz głęboki wdech i wydech restytuowały zaraz płucom tlen, sprawiły, że litery powróciły do szeregu, a wyraz twarzy złagodniał, choć pozostało na nim piętno rozdrażnionego znużenia. – Popełniłem błąd. – przyznał głosem już całkiem wyżętym, przywróconym do ustawicznego stoicyzmu, mimo że prawą dłonią sięgnął jeszcze ku skroni, przesuwając palcami wzdłuż brwi, w zmęczeniu naciągając materiał skóry. Przerasta mnie to miasto, mógłby powiedzieć, nie mam już tyle ambicji, nie mam entuzjazmu, nie mam spokoju, no i nie mam ciebie, ale ta konstatacja nie przeszłaby mu dzisiaj przez gardło.
– Nie mieliśmy już o czym rozmawiać. – teraz mamy sobie do powiedzenia zbyt wiele.
Niekiedy zapominał jednak specjalnie – nakrywał się tym bezpiecznym, paliatywnym kaftanem nieświadomości, zdolności, by odsunąć od siebie wszystko, co było niewygodne, wdzierające się jak drzazga pod wystruganą przez lata strukturę jego świadomości, przyuczonej, jak pies, do posłuszeństwa. Zapominał o bolesnym uścisku matczynych dłoni, pozostawiających czerwone ślady na jego nadgarstkach, zapominał o palcach splecionych pod zarzuconą na głowy kołdrą i słodkich, naiwnych jeszcze pocałunkach, składanych nieśmiało i z pośpiechem, zapominał o ojcowskim gniewie, eskalującym w opustoszałym pokoju Margrét, zapominał o swoich błędach, zdradach i zaniedbaniach, zapominał o Lasse – bo z niepamięcią było mu na sercu lżej, bezpieczniej, bardziej komfortowo, bo nie znał nic bardziej upokarzającego niż swoje własne pragnienia, nic, co sprawiało, że nienawidził siebie bardziej niż bycie uciążliwym i zależnym od drugiego człowieka. Dzisiaj nie potrafił jednak patrzeć na niego inaczej, jak tylko przez pryzmat relacji, która niegdyś ich łączyła, fatamorgany uczucia, do którego nigdy się nie zbliżali, w obawie, że zniknie, jeżeliby wyciągnąć ku niemu ręce; zawsze byli dla siebie zbyt surowi, starannie dobierając słowa postrzępionych deklaracji, zwierzeń, które byłyby szczere, gdyby potrafili wymierzyć je celnie, wystrzelić nabój oskarżeń ku niebu, a nie ku sobie nawzajem. Kłamstwa Lasse były ciekawsze niż jego prawdy – bolesne i nudne, powtarzane w kółko, być może dlatego, że posiadał ich tak mało, a jemu niekiedy zdawało się, że kochał go za nie prawie równie mocno, co nienawidził.
Odchylił głowę, pozwalając, by powieki nakryły na moment zieleń spojrzenia, po czym uniosły się powoli, z leniwą niechęcią, gdy westchnął cicho, spoglądając na twarz młodszego mężczyzny – maskę ustawicznego opanowania, przez którą przedzierały się pierwsze rysy gorejących wewnątrz emocji, nerwowych podrygów ciała, których nie potrafił ukryć nawet jad zatruwający brzmienie głosu, cyniczna szorstkość, z którą tak lubił się utożsamiać. Wydał mu się w jednej chwili bardziej odległy niż kiedykolwiek, chociaż w słowach, jakie wypowiadał, na nowo odnajdował wspomnienia, których – wbrew sobie, pomimo prób, chęci i przekonywań – nie potrafił najwyraźniej całkiem wyrugować z pamięci: jego błyskotliwy umysł, zdolny zacisnąć się na pojedynczej idei i trzymać ją zębami jak terier, jego migreny, wbijane w skroń jak zardzewiałe gwoździe, jego charakterystyczny zapach, amalgamat drogich perfum przemieszany ze znajomą, drażniącą wonią papierosowego dymu, jego dłonie, których kręte labirynty linii papilarnych przesiąkły granatowym atramentem, jego wizje, dużo gwałtowniejsze od tych, które miewała Abigel, jego skóra, otwierająca się czerwienią jak zalepione sennością oko, jego przenikliwość, zapamiętałość i precyzja, jego złość, gorączkowość i lęk.
– Stałem się zbyt permisywny. – odparł ostrożnie, pozwalając by kącik ust drgnął w krótkim, ścierpłym uśmiechu, przekonanie o własnej niewinności zbladło jednak widocznie, rozpostarło się pośród fizjonomii jak kurz, zacierający wyrazistość ściągniętych rysów – wystarczająco długo wypełniał życie ludźmi, którzy potrzebowali jego pomocy, których palce, zaciśnięte na materiale jego swetra, czyniły z niego zbawcę, określały jego wartość, ograniczającą się do pragmatycznego poczucia przydatności, bez którego odchodził w cień jak pomniki brutalnie ściągane ze spiżowych cokołów, bez którego gubił rytm, tracił kontrolę i potykał się o krawężniki, bez tego nie był nikim ważnym, nikim, kto mógłby zmienić świat na lepsze. Chciał wytłumaczyć mu się ze wszystkiego, chociaż wiedział, że nie byłby w stanie, wiedział już w chwili, w której ramiona Lasse opadły jak przy wydechu, broda poruszyła się ku górze, a słowa przecięły spokojną atmosferę wewnątrz muzeum jak cienkie, świeżo oszlifowane ostrze – jego głos, szorstki i oskarżycielski, narastał w miarowym crescendo, ucięty tak nagle, że cisza, jaka po nim nastała, zdawała się dzwonić w uszach echem niewypowiedzianych oskarżeń. – Myślisz, że chciałem tego wszystkiego? – zajadłość zaklęta w miękką bawełnę szeptu, szeleszcząca między zębami jak ziarna piasku. – Myślisz, że robię ci to na złość? Ryzykuję, że wyrzucą mnie w pracy, pozwalam, by pluto mi w twarz tymi bezmyślnymi imputacjami, żebyś przez kilka minut poczuł się jak idiota? Tak właśnie mnie postrzegasz? – pytania wydarły się z krtani gwałtowniej, niż pragnął im na to pozwolić, lecz głęboki wdech i wydech restytuowały zaraz płucom tlen, sprawiły, że litery powróciły do szeregu, a wyraz twarzy złagodniał, choć pozostało na nim piętno rozdrażnionego znużenia. – Popełniłem błąd. – przyznał głosem już całkiem wyżętym, przywróconym do ustawicznego stoicyzmu, mimo że prawą dłonią sięgnął jeszcze ku skroni, przesuwając palcami wzdłuż brwi, w zmęczeniu naciągając materiał skóry. Przerasta mnie to miasto, mógłby powiedzieć, nie mam już tyle ambicji, nie mam entuzjazmu, nie mam spokoju, no i nie mam ciebie, ale ta konstatacja nie przeszłaby mu dzisiaj przez gardło.
– Nie mieliśmy już o czym rozmawiać. – teraz mamy sobie do powiedzenia zbyt wiele.
Lasse Nørgaard
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sro 29 Gru - 21:32
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Pięknie byłoby móc zapominać - zmrużone w blasku słońca oko otwierało się powoli, gdy budził się w swoim salonie, objęty białą boazerią ścian i kieliszkami niedopitego alkoholu; wciśnięty w ciepły welur obicia sofy, przeżarty kacem i pozostałościami strachu - tymi resztkami, których nie udało się utopić, które wyrywały się z serca szybkimi uderzeniami, pochodząc wyżej, aż do gardła, trzęsąc zębami, wbijając się w skronie atakami migreny. Pięknie byłoby móc zapomnieć, ale Lasse zapominać nie potrafił, zwyczajnie nie leżało to w jego naturze, wszak ta była iście złośliwa i działać zwykła tak, jak działają dziecięce języki i drobne dłonie młodszego rodzeństwa - dokuczliwie i nieznośnie, przedrzeźniając, łapiąc za słowa i kopiąc pod stołem w kostki. Nie mógł się więc uwolnić, jego umysł miał w zwyczaju łapać się wszystkiego z uporczywą fanatycznością, paznokcie wbijając aż do krwi. Słowa, numery, zapachy i dźwięki, całe strony pokrętnych idei, imiona i przypisane do nich twarze, każda z nich o innej lineaturze. Prawdziwa klątwa - chciał się śmiać, ale śmiech miał gorzki.
Bo pamiętał jeszcze więcej, jeszcze trochę i kolejne setki, a najdokładniej to co złe. Tym był (w swoim uważnym umyśle, pociemniałych oczach i głosie zachrypniętym od kaszlu) - dzieckiem rozchwierutanej tragedii. Niedokończonym, niepełnym i wybrakowanym.
Schowany w kącie rodzinnej posiadłości niczym duch od lat martwego dziecka, słuchał głosów ciotek i wujów niosących się nad drewnianymi parkietami. Stukali filiżankami i szeleścili materiałami ubrań, a potem ktoś pytał co z nim? Najpierw zasłaniano dłonią usta, potem historie o głośnych, okrutnych wizjach i chłopcu umierającym w śniegu ubierano w słowa pełne niezdrowej ekscytacji. Trauma - twierdzili, choć nie rozumieli. Dlatego jest taki - tłumaczyli, choć nie mieli pojęcia. Pragnął zapomnieć, a potem w niepamięci tej zasnąć - jego głos łamał się, gdy pytał ojca czy matka jest z niego dumna. Musisz się starać, sukces tkwi w ciągłej pracy. Isak zawsze miał mądre, chłodne oczy schowane w książkach, daleko od ciepła i miłości. Równie pragmatyczne co te matczyne, choć nie tak wymagające. Wymagania były okrutne, lepsze jednak o stokroć od rozczarowania, żalu i tego rodzaju współczucia, którym obdarowywano skopane szczeniaki. Gdy Lasse bladł, piegi na jego policzkach przypominały krzywe negatywy gwiezdnych konstelacji.
Chciał mu wyjaśnić to wszystko, wcisnąć twarz w zagłębienie jego szyi i opowiadać, czepiać się palcami jego swetra, nasłuchiwać jego oddechu, w końcu się otworzyć. Prosta, piękna wizja, odległa i senna, niebezpieczna - bycie nagim i słabym, narażonym na wszystkie ciosy, nagle znów rozdygotanym nastolatkiem krwawiącym w śniegu. Poprosiłby go, żeby zrobił to samo, powiedział prawdę - gdzie znikasz, kim jesteś, czemu mnie nie nienawidzisz chociaż robię wszystko źle, za mocno ściskam nadgarstki, za rzadko patrzę ci w oczy? A jednak Lasse bał się jego prawd bardziej niż kłamstw. Co bowiem jeśli przez ten cały czas to kłamstwa właśnie trzymały ich blisko? Cóż by się stało, gdyby prawdą było nie chcę cię lub gorzej - najokrutniej lękał się tego, że Safír wraca z poczucia winy, powinności lub współczucia. Że mu pomaga tak jak pomaga podobno tamtemu chłopakowi i każdej słabej istocie, która się o niego oprze. Że młody Nørgaard i dla niego jest niedokończony, niepełny i wybrakowany.
- Dajesz sobie wejść na głowę - mruknął i wiedział doskonale, iż nie był to pierwszy raz, gdy to mówi. Powtarzał mu już to wiele razy, w kółko, zawsze tak samo twardo. W kłótniach, odpalając papierosa przy parapecie lub gdy zapinał koszulę siedząc na skraju jego łóżka. Zjedzą cię kiedyś, wiesz, że tak będzie dodawał, a potem długo myślał o własnych słowach i o tym, iż być może ostrzega go przed sobą samym. To on go pożerał, on był zarazą, on wyciągał po niego ręce - po jego piękny choć wciąż zagubiony umysł idealisty, po ciepło jego uśmiechu i smutek w dużych oczach, po usta smakujące tytoniem i miętówkami, po każdą część jego istnienia poukrywaną w bliznach na przedramieniu, sposobie w jaki pocierał skroń, w palcach bezwiednie stukających rytmicznie o blat stołu.
Ściągnął ciemne brwi i na kilka sekund wbił wzrok w podłogę. Sam po sobie nie spodziewał się tej ogołoconej szczerości ani tego, jak paskudnie ona zabrzmi. Zazdrość była brzydkim, infantylnym uczuciem i należeć mogła jedynie do kogoś, kto pragnie więcej niż kiedykolwiek mu się należało. Była jednak prawdziwa, prawdziwsza przy tym niż wszystkie poprzednie, przesiąknięte jadowitością słowa. Te które po niej nadeszły, przypominały szybkie uderzenie w twarz i Lasse nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż wolałby naprawdę zostać przez niego spoliczkowany niż przyznać się do swojej słabości. Fizyczny ból byłby teraz lepszy - ściągający na ziemię dowód własnej żywotności. Bodziec mocniejszy i bardziej oczywisty niż ciągi porozpruwanych, zdenerwowanych wyznań i tłumaczeń.
- Nie wiem - urwał kolejny raz, gdy znów uświadomił sobie, iż wzburzony niedawno emocjami głos nadal nie odzyskał spokoju. Chwiał się jak przy płaczu, jak w trakcie sprzeczki, jak w koszmarach. - Nie wiem co myśleć. - Niechętnie uniósł na niego spojrzenie, choć tak przecież lubił na niego patrzeć, nawet jeżeli widok ten bywał niebezpieczny. Teraz bolał, zimny i obcy, a Lasse z upartością łowieckiego psa poszukiwał w jego obrazie tego co znał i kochał, choć o miłości nie umiał mówić, bojąc się jej mistyczności. Jak miałby mu się przyznać? Nigdy nie wprost, zawsze półsłówkami i rozleniwionymi gestami, nosem dotykającym policzka, palcami wplątanymi w jego włosy. Z pewnych pułapek nie można było uciec, czasem trzeba było położyć się na ich dnie i czekać. - Zawsze byśmy tacy ostrożni, a ty byłeś w stanie ostrożność złamać dla tego chłopaka. I może chciałbym uważać, że zrobiłeś to ze złośliwości, bo to oznaczałoby, że o mnie, kurwa, jeszcze myślisz - zdenerwowany szept wbijał się w gardło szpilkami, a jego oddech był płytki i oszczędny. Wiedział, ze wyznał za dużo, że ten ogień łaskoczący kostki powoli przepalał jego skórę. Czyjś głos niedaleko zachwycał się nad kutymi kształtami biżuterii jakiejś nieboszczki, a on zapragnął zgiąć się w pół jak kopnięty w brzuch. Mieli o czym, mieli setki tematów, ale żaden z nich nie umiał ich pociągnąć.
Powolnymi ruchami zdjął z dłoni czarne, zamszowe rękawiczki i przez kilka długich chwil przyglądał się zaczerwienionym knykciom swoich dłoni. W myślach przeliczał częstotliwość drgania palców.
- Zostawiłeś u mnie kilka książek, sweter i zapalniczkę.
Bo pamiętał jeszcze więcej, jeszcze trochę i kolejne setki, a najdokładniej to co złe. Tym był (w swoim uważnym umyśle, pociemniałych oczach i głosie zachrypniętym od kaszlu) - dzieckiem rozchwierutanej tragedii. Niedokończonym, niepełnym i wybrakowanym.
Schowany w kącie rodzinnej posiadłości niczym duch od lat martwego dziecka, słuchał głosów ciotek i wujów niosących się nad drewnianymi parkietami. Stukali filiżankami i szeleścili materiałami ubrań, a potem ktoś pytał co z nim? Najpierw zasłaniano dłonią usta, potem historie o głośnych, okrutnych wizjach i chłopcu umierającym w śniegu ubierano w słowa pełne niezdrowej ekscytacji. Trauma - twierdzili, choć nie rozumieli. Dlatego jest taki - tłumaczyli, choć nie mieli pojęcia. Pragnął zapomnieć, a potem w niepamięci tej zasnąć - jego głos łamał się, gdy pytał ojca czy matka jest z niego dumna. Musisz się starać, sukces tkwi w ciągłej pracy. Isak zawsze miał mądre, chłodne oczy schowane w książkach, daleko od ciepła i miłości. Równie pragmatyczne co te matczyne, choć nie tak wymagające. Wymagania były okrutne, lepsze jednak o stokroć od rozczarowania, żalu i tego rodzaju współczucia, którym obdarowywano skopane szczeniaki. Gdy Lasse bladł, piegi na jego policzkach przypominały krzywe negatywy gwiezdnych konstelacji.
Chciał mu wyjaśnić to wszystko, wcisnąć twarz w zagłębienie jego szyi i opowiadać, czepiać się palcami jego swetra, nasłuchiwać jego oddechu, w końcu się otworzyć. Prosta, piękna wizja, odległa i senna, niebezpieczna - bycie nagim i słabym, narażonym na wszystkie ciosy, nagle znów rozdygotanym nastolatkiem krwawiącym w śniegu. Poprosiłby go, żeby zrobił to samo, powiedział prawdę - gdzie znikasz, kim jesteś, czemu mnie nie nienawidzisz chociaż robię wszystko źle, za mocno ściskam nadgarstki, za rzadko patrzę ci w oczy? A jednak Lasse bał się jego prawd bardziej niż kłamstw. Co bowiem jeśli przez ten cały czas to kłamstwa właśnie trzymały ich blisko? Cóż by się stało, gdyby prawdą było nie chcę cię lub gorzej - najokrutniej lękał się tego, że Safír wraca z poczucia winy, powinności lub współczucia. Że mu pomaga tak jak pomaga podobno tamtemu chłopakowi i każdej słabej istocie, która się o niego oprze. Że młody Nørgaard i dla niego jest niedokończony, niepełny i wybrakowany.
- Dajesz sobie wejść na głowę - mruknął i wiedział doskonale, iż nie był to pierwszy raz, gdy to mówi. Powtarzał mu już to wiele razy, w kółko, zawsze tak samo twardo. W kłótniach, odpalając papierosa przy parapecie lub gdy zapinał koszulę siedząc na skraju jego łóżka. Zjedzą cię kiedyś, wiesz, że tak będzie dodawał, a potem długo myślał o własnych słowach i o tym, iż być może ostrzega go przed sobą samym. To on go pożerał, on był zarazą, on wyciągał po niego ręce - po jego piękny choć wciąż zagubiony umysł idealisty, po ciepło jego uśmiechu i smutek w dużych oczach, po usta smakujące tytoniem i miętówkami, po każdą część jego istnienia poukrywaną w bliznach na przedramieniu, sposobie w jaki pocierał skroń, w palcach bezwiednie stukających rytmicznie o blat stołu.
Ściągnął ciemne brwi i na kilka sekund wbił wzrok w podłogę. Sam po sobie nie spodziewał się tej ogołoconej szczerości ani tego, jak paskudnie ona zabrzmi. Zazdrość była brzydkim, infantylnym uczuciem i należeć mogła jedynie do kogoś, kto pragnie więcej niż kiedykolwiek mu się należało. Była jednak prawdziwa, prawdziwsza przy tym niż wszystkie poprzednie, przesiąknięte jadowitością słowa. Te które po niej nadeszły, przypominały szybkie uderzenie w twarz i Lasse nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż wolałby naprawdę zostać przez niego spoliczkowany niż przyznać się do swojej słabości. Fizyczny ból byłby teraz lepszy - ściągający na ziemię dowód własnej żywotności. Bodziec mocniejszy i bardziej oczywisty niż ciągi porozpruwanych, zdenerwowanych wyznań i tłumaczeń.
- Nie wiem - urwał kolejny raz, gdy znów uświadomił sobie, iż wzburzony niedawno emocjami głos nadal nie odzyskał spokoju. Chwiał się jak przy płaczu, jak w trakcie sprzeczki, jak w koszmarach. - Nie wiem co myśleć. - Niechętnie uniósł na niego spojrzenie, choć tak przecież lubił na niego patrzeć, nawet jeżeli widok ten bywał niebezpieczny. Teraz bolał, zimny i obcy, a Lasse z upartością łowieckiego psa poszukiwał w jego obrazie tego co znał i kochał, choć o miłości nie umiał mówić, bojąc się jej mistyczności. Jak miałby mu się przyznać? Nigdy nie wprost, zawsze półsłówkami i rozleniwionymi gestami, nosem dotykającym policzka, palcami wplątanymi w jego włosy. Z pewnych pułapek nie można było uciec, czasem trzeba było położyć się na ich dnie i czekać. - Zawsze byśmy tacy ostrożni, a ty byłeś w stanie ostrożność złamać dla tego chłopaka. I może chciałbym uważać, że zrobiłeś to ze złośliwości, bo to oznaczałoby, że o mnie, kurwa, jeszcze myślisz - zdenerwowany szept wbijał się w gardło szpilkami, a jego oddech był płytki i oszczędny. Wiedział, ze wyznał za dużo, że ten ogień łaskoczący kostki powoli przepalał jego skórę. Czyjś głos niedaleko zachwycał się nad kutymi kształtami biżuterii jakiejś nieboszczki, a on zapragnął zgiąć się w pół jak kopnięty w brzuch. Mieli o czym, mieli setki tematów, ale żaden z nich nie umiał ich pociągnąć.
Powolnymi ruchami zdjął z dłoni czarne, zamszowe rękawiczki i przez kilka długich chwil przyglądał się zaczerwienionym knykciom swoich dłoni. W myślach przeliczał częstotliwość drgania palców.
- Zostawiłeś u mnie kilka książek, sweter i zapalniczkę.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Matka głaskała go po głowie, kiedy ojciec powtarzał, że jest dla niego zbyt łaskawa – nie powinna pozwalać, by zachowywał się w ten sposób. Na kogo on wyrośnie, jak będziesz mu pobłażać?, warczał z wyrzutem, kręcąc głową z dezaprobatą i odpalając kolejnego papierosa, wyciąganego nerwowo z głębi kieszeni – w ten sposób, czyli łagodnie, wyrozumiale, łaskawie, w ten sposób, czyli nie tak, jak wychowywani byli wszyscy mężczyźni w rodzinie, surowi, poważni, ze zgarbionymi plecami i rękami sparciałymi od żeglarskich lin. Nie martw się, Piesku, mówiła spokojnie, na co ojciec krzyczał coś, czego już nie pamiętał lub czego nie chciał pamiętać, bo obelgi Fenrisa, przez swoją trafność, zawsze były zbyt uwłaczające, pozostawiały po sobie piętno, wypalone na skórze jak blizna.
Umysł Margrét osuwał się w objęcia choroby, jego uczucia, zebrane w bukiet ściętych kwiatów, więdły tymczasem pod siłą ciągłych upomnień, liście brunatniały i opadały, łodygi stawały się wiotkie i nawisłe – chabry błękitne jak tafla basenu, w którym brat napierał dłońmi na jego wąskie, kościste ramiona, trzymając mu głowę pod wodą, podczas gdy Safír szarpał się i kopał, a potem zanosząc się śmiechem, gdy nareszcie pozwalał mu wynurzyć się na powierzchnię, spąsowiałemu z wysiłku, z zaczerwienionymi oczami i płucami rozrywanymi przez hausty łapczywie nabieranego powietrza; dalie czerwone jak krew przesiąkająca leniwie przez materiał ubrań w miejscu, gdzie wilcze kły rozerwały wrażliwe płótno ciała, pozostawiając po sobie pajęczynę krzywo zagojonych blizn, dawniej tak zawstydzających, tak gorliwie nienawidzonych; forsycje złociste jak cienkie obręcze tęczówek pierwszego chłopca, którego obecność w sierocińcu prawdziwie nim wstrząsnęła; eustomy białe jak jego spojrzenie, kiedy umierał, ze źrenicą wywróconą do wnętrza czaszki i ciałem pochwyconym w miażdżący kręgi opistotonus. Pod egidą zagnieżdżonego w pamięci, ojcowskiego rozczarowania wszystkie wywołane okolicznościami reakcje zajmowały się zgnilizną uporczywego opanowania, przeobrażały się w zgorzel i pecynę, ukrywane pod płachtą wypracowanego przez lata spokoju, obsypane cukrem pozornej słodyczy, bo przełknięte na surowo, nagie i zepsute, zwarzyłyby wnętrzności i okaleczyły język, w końcu zapach owej fermentacji okazywał się jednak zbyt silny, przedzierał się przez podziurawiony materiał jego wizerunku, przesiąkał przez fizjonomię oscylującą w bezpiecznym porcie ekspresji – wstydził się łez, które przedzierały się przez niewzruszoną taflę jego spojrzenia, gdy leżał w bezruchu, oczekując na pierwszy, bolesny spazm wilczej przemiany, wstydził się torsji, które po licznych interwencjach budziły go w nocy, przymuszając do opróżnienia żołądka, niekiedy jeszcze zanim zdążył dojść do łazienki, wstydził się wszystkiego, co sprawiało, że czuł się w jakiś sposób słaby, ograniczony, niewystarczający. Wstydził się miłości, choć impulsywnością starał się przekonywać, że było inaczej – że towarzystwo Lasse zawsze było mu obojętne, że nie tęsknił za nim wcześniej, gdy dzieliło ich wspomnienie ostatniej kłótni i milczenie, jakie po niej nastało i że nie tęsknił za nim teraz, gdy stał tuż obok, ograniczony warstwami ubrania.
– Tobie nie pozwalałem. – odparł, chociaż nie był pewien, czy to prawda. – Spójrz, dokąd nas to zaprowadziło. – prześwit drażniącej żartobliwości wyłonił się w kącikach ust, zawisając pośród fizjonomii, po czym blednąc powoli, jak zalana wodą akwarela. Odetchnął cicho, śledząc profil Lasse, który pochylił się do przodu, wbijając wzrok w podłogę i w milczeniu powstrzymując się przed wyciągnięciem dłoni w jego stronę, by unieść brodę wyżej, sprawić, by znów zajrzał mu w oczy, tym swoim surowym, ciemnoniebieskim spojrzeniem, które przypominało rozlaną wśród bielma plamę atramentu, wieczorami tak ciemną, że źrenice gubiły się wśród obręczy zaciśniętych na nich tęczówek – zawsze szczędził tego wyrazu, usilnie odwracał głowę, kiedy zdawało się łagodnieć, prosić, by został, pytać, jeszcze zanim słowa te zastały wyartykułowane przez instrument krtani, czy nie mogliby po prostu wyjechać, czy tak nie byłoby łatwiej. Czasami żałował, że nie potrafił się zgodzić, chwycić go za rękę, rozciągnąć pojedynczej nocy na ciąg kolejnych, które należałyby tylko do niego, tak, jak morza należą do swoich odkrywców, nosząc w nazwie ich imiona. Czasami żałował, że Lasse w ogóle go zapytał.
– Nigdy nie chciałem się ukrywać. – odrzekł w końcu, kiedy ten uniósł niechętnie wzrok i pomyślał, że przez chwilę przypominał mu naburmuszone dziecko, z urażoną opieszałością wykonujące polecenie belfra; wiedział, że to również nie była prawda i dostrzegał podobną konstatację na twarzy rozmówcy, nagle znów spoglądającego na niego z perfidnym wyrzutem, tak ostrym, że mógłby rozciąć nim powierzchnię skory i przyglądać się, jak ta krwawi powoli, skapując opasłymi, karminowymi kroplami na drewnianą posadzkę. Kłamał znowu, tym razem również przed sobą samym, małodusznie przekonując się, że był kimś więcej niż w rzeczywistości, że wszystkie te uściski dłoni, przetrzymywane na siłę, nawet gdy gromiła je dezaprobata cudzego spojrzenia, broda pretensjonalnie oparta o kościstość czyjegoś ramienia i ochoczo oferowana fizyczność własnego ciała były dowodem jego niezależności, wyzwolenia się z dziecięcego strachu i żelaznych wnyków społecznej uwagi – artykuł w Ratatoskrze ujawnił, że było inaczej, a on nie potrafił stwierdzić, czy bardziej uwierały go rzeczywiste insynuacje czy też raczej to, jak wielkie wrażenie wywarło na nim rozpowszechnienie podobnych informacji.
Słyszał oddech Lasse, płytki i zdradzający podenerwowanie, obserwował, jak jego źrenice wpierw rozszerzają się wyraźnie, a palce zaczepiają o materiał zamszowych rękawiczek, ściągając je z zaczerwienionych knykci – odnalazł w jego słowach swoją winę i przez chwilę pozwolił sobie myśleć, że być może błędnie go zapamiętał, być może zbyt szybko pozwolił, by szept eskalował w krzyk, być może zbyt łatwo się od niego odsunął, spłoszony własnym zauroczeniem, od czasu wypadku nie potrafił jednak ufać własnej pamięci, zbyt często odnosił wrażenie, że to, co istniało w jego umyśle, różniło się od prawdziwych wydarzeń, nie było takie, jakim go doświadczył. Kolejne słowa ugrzęzły mu w gardle, skutecznie, choć jedynie paliatywnie, wstrzymane lassem rozsądku – znów chciały układać mu życie od nowa, znów wysyłać go na tamten świat, a tak miał przynajmniej pewność: nikomu nie ściągnie kołdry, nikt nie ściągnie kołdry jemu. Siła woli, jakkolwiek chwilowo zestalona, uległa jednak nagle, skroplona w nieprzemyślanym odruchu, dłoniach wyciągniętych do przodu, by chwycić za jego palce, ująć je w uścisku nagle i pewnie, a następnie ruchem rąk unieść je wyżej, zatrzymać łagodne drżenie, które poruszało kościstością stawów, zmusić go tym samym, by spojrzał mu w oczy – raz jeszcze, szczerze, bez kontaktów nakładanej na lico maski.
– Być może – zaczął, nachylając się do przodu, korzystając z krótkiej, nietrwałej chwili, gdy muzealna sala była całkiem pusta – znudziła mnie ostrożność. – uśmiechnął się słabo, jakby sam dostrzegł lukę we własnym zapewnieniu, błąd w scenariuszu, mimo którego kontynuowano scenę, bez pomocy suflera, w nadziei, że nikt nie zauważy. – Nagle chcesz mi je oddać? – spytał w końcu, lecz głos miał zaskakująco stateczny, pozbawiony oczekiwanej zaczepności.
Umysł Margrét osuwał się w objęcia choroby, jego uczucia, zebrane w bukiet ściętych kwiatów, więdły tymczasem pod siłą ciągłych upomnień, liście brunatniały i opadały, łodygi stawały się wiotkie i nawisłe – chabry błękitne jak tafla basenu, w którym brat napierał dłońmi na jego wąskie, kościste ramiona, trzymając mu głowę pod wodą, podczas gdy Safír szarpał się i kopał, a potem zanosząc się śmiechem, gdy nareszcie pozwalał mu wynurzyć się na powierzchnię, spąsowiałemu z wysiłku, z zaczerwienionymi oczami i płucami rozrywanymi przez hausty łapczywie nabieranego powietrza; dalie czerwone jak krew przesiąkająca leniwie przez materiał ubrań w miejscu, gdzie wilcze kły rozerwały wrażliwe płótno ciała, pozostawiając po sobie pajęczynę krzywo zagojonych blizn, dawniej tak zawstydzających, tak gorliwie nienawidzonych; forsycje złociste jak cienkie obręcze tęczówek pierwszego chłopca, którego obecność w sierocińcu prawdziwie nim wstrząsnęła; eustomy białe jak jego spojrzenie, kiedy umierał, ze źrenicą wywróconą do wnętrza czaszki i ciałem pochwyconym w miażdżący kręgi opistotonus. Pod egidą zagnieżdżonego w pamięci, ojcowskiego rozczarowania wszystkie wywołane okolicznościami reakcje zajmowały się zgnilizną uporczywego opanowania, przeobrażały się w zgorzel i pecynę, ukrywane pod płachtą wypracowanego przez lata spokoju, obsypane cukrem pozornej słodyczy, bo przełknięte na surowo, nagie i zepsute, zwarzyłyby wnętrzności i okaleczyły język, w końcu zapach owej fermentacji okazywał się jednak zbyt silny, przedzierał się przez podziurawiony materiał jego wizerunku, przesiąkał przez fizjonomię oscylującą w bezpiecznym porcie ekspresji – wstydził się łez, które przedzierały się przez niewzruszoną taflę jego spojrzenia, gdy leżał w bezruchu, oczekując na pierwszy, bolesny spazm wilczej przemiany, wstydził się torsji, które po licznych interwencjach budziły go w nocy, przymuszając do opróżnienia żołądka, niekiedy jeszcze zanim zdążył dojść do łazienki, wstydził się wszystkiego, co sprawiało, że czuł się w jakiś sposób słaby, ograniczony, niewystarczający. Wstydził się miłości, choć impulsywnością starał się przekonywać, że było inaczej – że towarzystwo Lasse zawsze było mu obojętne, że nie tęsknił za nim wcześniej, gdy dzieliło ich wspomnienie ostatniej kłótni i milczenie, jakie po niej nastało i że nie tęsknił za nim teraz, gdy stał tuż obok, ograniczony warstwami ubrania.
– Tobie nie pozwalałem. – odparł, chociaż nie był pewien, czy to prawda. – Spójrz, dokąd nas to zaprowadziło. – prześwit drażniącej żartobliwości wyłonił się w kącikach ust, zawisając pośród fizjonomii, po czym blednąc powoli, jak zalana wodą akwarela. Odetchnął cicho, śledząc profil Lasse, który pochylił się do przodu, wbijając wzrok w podłogę i w milczeniu powstrzymując się przed wyciągnięciem dłoni w jego stronę, by unieść brodę wyżej, sprawić, by znów zajrzał mu w oczy, tym swoim surowym, ciemnoniebieskim spojrzeniem, które przypominało rozlaną wśród bielma plamę atramentu, wieczorami tak ciemną, że źrenice gubiły się wśród obręczy zaciśniętych na nich tęczówek – zawsze szczędził tego wyrazu, usilnie odwracał głowę, kiedy zdawało się łagodnieć, prosić, by został, pytać, jeszcze zanim słowa te zastały wyartykułowane przez instrument krtani, czy nie mogliby po prostu wyjechać, czy tak nie byłoby łatwiej. Czasami żałował, że nie potrafił się zgodzić, chwycić go za rękę, rozciągnąć pojedynczej nocy na ciąg kolejnych, które należałyby tylko do niego, tak, jak morza należą do swoich odkrywców, nosząc w nazwie ich imiona. Czasami żałował, że Lasse w ogóle go zapytał.
– Nigdy nie chciałem się ukrywać. – odrzekł w końcu, kiedy ten uniósł niechętnie wzrok i pomyślał, że przez chwilę przypominał mu naburmuszone dziecko, z urażoną opieszałością wykonujące polecenie belfra; wiedział, że to również nie była prawda i dostrzegał podobną konstatację na twarzy rozmówcy, nagle znów spoglądającego na niego z perfidnym wyrzutem, tak ostrym, że mógłby rozciąć nim powierzchnię skory i przyglądać się, jak ta krwawi powoli, skapując opasłymi, karminowymi kroplami na drewnianą posadzkę. Kłamał znowu, tym razem również przed sobą samym, małodusznie przekonując się, że był kimś więcej niż w rzeczywistości, że wszystkie te uściski dłoni, przetrzymywane na siłę, nawet gdy gromiła je dezaprobata cudzego spojrzenia, broda pretensjonalnie oparta o kościstość czyjegoś ramienia i ochoczo oferowana fizyczność własnego ciała były dowodem jego niezależności, wyzwolenia się z dziecięcego strachu i żelaznych wnyków społecznej uwagi – artykuł w Ratatoskrze ujawnił, że było inaczej, a on nie potrafił stwierdzić, czy bardziej uwierały go rzeczywiste insynuacje czy też raczej to, jak wielkie wrażenie wywarło na nim rozpowszechnienie podobnych informacji.
Słyszał oddech Lasse, płytki i zdradzający podenerwowanie, obserwował, jak jego źrenice wpierw rozszerzają się wyraźnie, a palce zaczepiają o materiał zamszowych rękawiczek, ściągając je z zaczerwienionych knykci – odnalazł w jego słowach swoją winę i przez chwilę pozwolił sobie myśleć, że być może błędnie go zapamiętał, być może zbyt szybko pozwolił, by szept eskalował w krzyk, być może zbyt łatwo się od niego odsunął, spłoszony własnym zauroczeniem, od czasu wypadku nie potrafił jednak ufać własnej pamięci, zbyt często odnosił wrażenie, że to, co istniało w jego umyśle, różniło się od prawdziwych wydarzeń, nie było takie, jakim go doświadczył. Kolejne słowa ugrzęzły mu w gardle, skutecznie, choć jedynie paliatywnie, wstrzymane lassem rozsądku – znów chciały układać mu życie od nowa, znów wysyłać go na tamten świat, a tak miał przynajmniej pewność: nikomu nie ściągnie kołdry, nikt nie ściągnie kołdry jemu. Siła woli, jakkolwiek chwilowo zestalona, uległa jednak nagle, skroplona w nieprzemyślanym odruchu, dłoniach wyciągniętych do przodu, by chwycić za jego palce, ująć je w uścisku nagle i pewnie, a następnie ruchem rąk unieść je wyżej, zatrzymać łagodne drżenie, które poruszało kościstością stawów, zmusić go tym samym, by spojrzał mu w oczy – raz jeszcze, szczerze, bez kontaktów nakładanej na lico maski.
– Być może – zaczął, nachylając się do przodu, korzystając z krótkiej, nietrwałej chwili, gdy muzealna sala była całkiem pusta – znudziła mnie ostrożność. – uśmiechnął się słabo, jakby sam dostrzegł lukę we własnym zapewnieniu, błąd w scenariuszu, mimo którego kontynuowano scenę, bez pomocy suflera, w nadziei, że nikt nie zauważy. – Nagle chcesz mi je oddać? – spytał w końcu, lecz głos miał zaskakująco stateczny, pozbawiony oczekiwanej zaczepności.
Lasse Nørgaard
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Czw 6 Sty - 17:46
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy był dzieckiem, często bawił się z rodzeństwem w chowanego wśród pokojów rodowej posiadłości. W piątki, po rodzinnych kolacjach, wedle przyzwolenia łaskawego altu ich matki i nieobecnego spojrzenia ojca, krok w krok za starszym bratem i szeleszczącymi warstwami sukienki bliźniaczej siostry. Stukot ich kroków niósł się wtedy echem po długich korytarzach, a stłumione, piskliwe chichoty urywały się za kolejnymi granicami ciężkich drzwi. Dom w tamtych beztroskich chwilach przybierał miano domu nawiedzonego, wypełnionego rozbawionymi głosami małych istot poukrywanych za zasłonami i biblioteczkami; istot gotowych wyskoczyć z cienia u szczytu stromych schodów, niczym złośliwe poltergeisty i utrapione skrawki dziecięcych dusz, o których nigdy nie wolno było zapomnieć. Zapomniane stawały się jeszcze gorsze, jeszcze bardziej mściwe - rozbijały kryształowe wazony i porcelanowe misy, rwały drzwiami dębowych szaf, a w środku nocy ściągały warstwy pościeli z twoich nóg. Potem krzyczały mam cię! z tak głośną pasją, że wszystkie psy Dagmar - zazwyczaj posłusznie zwijające się w kłębki u jej stóp - unosiły eleganckie łby w przestrachu, skomląc z niezadowoleniem. Lasse wspominał tamte chwile z pełnym nostalgii wzruszeniem, tak jak wspomina się opowiadane przed snem baśnie - z przymkniętymi oczami, z palcami sunącymi wzdłuż wgłębień sztukaterii starych ścian. Zdarzało mu się więc - już w dorosłości, daleko od ostatnich oznak beztroski - spacerować po rodzinnej posiadłości w poszukiwaniu tamtych kroków, które dawno umilkły i tamtych głosów, które zdążyły zamienić się w długie rozmowy o studiach, pracy, zbliżających się ślubach i ostatnich katastrofach. Dorośnij - mówił Malthe, surowy w swojej braterskiej (jak on to nazywał) trosce, nie patrząc na niego nawet znad swojego talerza. Lasse dawno przestał się łudzić, że po szarpnięciu którejś z klamek, zastanie go, Idę lub Silje schowanych w Okrągłym Pokoju. Mimo to nadal tam wracał - pies do budy, dziecko do matczynych objęć.
Okrągły Pokój był nikomu niepotrzebny, tak twierdził dziadek, a jego wnukowi osąd ten wydawał się równie nierozsądny co okrutny. W tamtym przeważnie pustym, dużym pomieszczeniu wieńczącym zachodnie skrzydło domu, zawsze było chłodno rano i jasno po południu - Lasse lubił sposób w jaki światło w barwie truskawkowego blondu układało się na drewnianych parkietach i perskich dywanach. Nikt nie wiedział do czego Okrągły Pokój służyć miał w swoim pierwotnym stanie, stojąc pośród innych sypialni, bibliotek i gabinetów niczym niedokończony obraz w czyjejś pracowni, ale najmłodszy z synów Darmar i Isaka uczynił z niego swoją kryjówkę. Pozwalano mu na to, a wraz z mijającymi Latami on nie umiał uciec od wrażenia, iż cała jego rodzina ślisko zadowolona była z tego faktu. Gdzieś w okolicy czternastego roku życia Lasse przestał chować się własnowolnie, w końcu zaczęto go tam zamykać.
Słyszał wiele o złotych klatkach i szklanych kloszach, które otaczać miały życia ludzi takich jak on - chowanych w bańkach i oszustwach, pod parami zbyt czujnych oczu. On nie miał klatek i nie miał kloszy, on miał tylko Okrągły Pokój - stary fortepian, poukładane pod ścianą książki, schowaną za zasłoną popielniczkę i duże, zakończone łukiem okno wychodzące na torfowisko. Horyzont zwieńczony był krańcem nieba i pustką, w ścianach czaiła się cisza, ale był bezpieczny - chroniony przed swoją impulsywności, przed swoim lękiem, złością i emocjami kotłującymi się pod niewolą żeber; daleko do ludzi, którzy nie byli dla niego odpowiedni i od zajęć, którymi nie powinien się pałać, gdy te odsuwały go od rodziny i bogów. Zawsze był w Okrągłym Pokoju, bojąc się wyjść, chociaż drzwi były otwarte - nawet kiedy wyjechał do Midgardu, nawet kiedy szlajał się nocami po barach. Patrzył przez tamto okno i widział świat jak na dłoni, ale świata tego nie rozumiał, bo choć o nim czytał i choć o nim słuchał, nigdy nie dotknął go tak naprawdę. W tamtych ścianach nie było biedy i bezradności, w ich ramach można było spędzić życie ucząc się i pijąc jaśminową herbatę. Stanowczy głos matki powtarzał, że poza pokojem jest niebezpiecznie, że ludzie będą chcieli sięgać do jego serca i wykorzystywać dar, z którym przecież tak kiepsko sobie radził. Poza pokojem nie dałby sobie rady, był w końcu za słaby, chorowity, naznaczony traumą własnych, nierozsądnych decyzji.
Mógłbym wyjść stamtąd dla ciebie - zdawały się mówić jego oczy, kiedy pytał czy wyjadą. Mógłbym, jakoś bym sobie poradził - pisał potem w listach, których nigdy nie umiałby wysłać. Sam wyrwałbym sobie serce i położył na twoich dłoniach, sam starł krew z podłogi pod naszymi stopami. Potłukłbym tamte filiżanki, powyrywał strony książek, roztrzaskał okno wychodzące na świat, którego nie umiem dostrzec i zrozumieć, i być może wtedy poczułbym jak naprawdę pachnie, usłyszał jak naprawdę brzmi. Poszedłbym tam gdzie mnie zaprowadzisz, choćbyś ciągnął mnie ku tragedii, choćbym miał płakać (w końcu i tak będę) i nie dbałbym o tamte przestrogi, którymi ponacinały mnie dobre intencje mojej matki, bo pozwoliłbym ci wykorzystywać wszystko co jeszcze mam, tak długo jak ty będziesz pozwalał mi wgryzać się w swoją szyję i powtarzał, że jesteś mój. Czasem wydaje mi się, że wszystko jest martwe poza twoim oddechem, a potem ktoś głośno przeklina za oknem, gerbery jeszcze kilka dni żyją w wazonie na parapecie. Nauczył się oszukiwać siebie samego, obsesyjnie i z pasją. Nauczył się listy palić nad kuchennym zlewem.
- Nie pozwalałeś? - powtórzył za nim, bo tego też zdążył już się nauczyć, tak samo jak tego cienia uśmiechu i echa szczerego rozbawienia w głosie. - Saf, skarbie, gdybym zechciał wejść ci na głowę, już byś jej nie odzyskał…Wiesz, jak modliszki - jego ściszony głos na kilka sekund przepełnił się żartobliwością i przez mijający zbyt szybko moment Lasse miał wrażenie, iż znowu wszystko jest na swoim miejscu, że mógłby się zaśmiać, szturchnąć go ramieniem, pocałować mostek nosa. Iluzja była okrutnie realistyczna i jaskrawa, jak fatamorgana, jak alkoholowe delirium - gdy tylko się rozpłynęła, jego żołądkiem szarpnęła dotkliwa fala mdłości.
Kolejne słowa dotarły do niego z opóźnieniem - ich echo, przeciągnięte w drgającym powietrzu brzmienie ostatnich głosek. Całe ciało spięło się niebezpiecznie, zaciśnięte zęby bolały tępo, strasząc wizją rozgryzionego wnętrza policzka, ran na nowo otwierających jasną skórę ramion. Przyglądał się mu, a lęk czyhający za oczami sprawiał, że coś w tych boleśnie znajomych, zielonych oczach zdawało się z niego kpić. Zawsze kojarzyły mu się z barwą jezior w sierpniu lub z obitymi w płótno okładkami niektórych książek rodzinnej biblioteki - tych, które przecinały zdobienia ze złotych folii. Niejednokrotnie miał wrażenie, że znał je zawsze, że znał ich ciepło i ich chłód, cień obojętności, kiedy odchodził i iskry gniewu, gdy znów się kłócili. Znał też kuriozalne przekonanie, iż żadna z tamtych rzeczy nie ma znaczenia, gdy tylko te same oczy były blisko, ciemniejąc raptownie, owiane splotem zapachów ich perfum, pościeli i kurzu z zimnych podłóg.
Nie chciał się ukrywać. On też nie chciał, ale robił to bezustannie, przekonany, iż - bez względu na jego pragnienia, na tamte pijane słowa i pisane nocami listy bez adresu - tak będzie lepiej dla nich obu. Bez widma zniszczonych żyć, kpin i ciekawskich spojrzeń. Bez strachu, że pewnego dnia stanie się dla niego ciężarem, że kiedyś, jakiejś okrutnego i zbyt pięknego wieczoru, zobaczy coś o czym nie będzie umiał mu powiedzieć. Rosnący pod skórą larwalny lęk przed tym, iż kiedyś zostanie sam, bez niego, zmuszał go do ucieczek, chociaż te zwykły mieć koszmarne zakończenia. Łatwiej było po prostu w milczeniu odwracać od niego wzrok, nieważne ile kości miałby jeszcze połamać i ile lat miałby spędzić w zamknięciu. Rozdrapana skóra piekła żywym ogniem, gdy zmuszał się do zanurzania każdego milimetra ciała w gorącej wodzie, ale rany w końcu się goiły, on zapominał, brak stawał się jego częścią, dłonie znów były zimne.
A potem Safír łapał je w swoje.
W opustoszałej na chwile muzealnej sali, w tym pobielałym świetle odbijanym przez otaczające ich ściany, wśród obrazów, które dawno powinno było się odrestaurować i pamiątek, które jego własny brat odbierał z dumą wszystkim tym martwym, którzy podobno nie mieli już z nich pożytku. Palce przestawały drżeć i po ułamku sekundy, gdy już zrozumiały gest, odwzajemniały uścisk, wplatając się nieco niezgrabnie i niepewnie w te, które je otaczały. Dotyk pozbawił go więc rezonu, który i tak trzymał się go zwykle jedynie za pomocą przesadnej upartości, przyklejony jak maska do twarzy żywej od emocji.
- Być może - zaczął, unosząc na niego wzrok. Pustka w sali była chwilowa, w jego umyśle zdawała się jednak rozciągać całymi godzinami, dniami, aż do kolejnych miesięcy i lat, które ściskały gardło jak zbyt ciasno zapięta koszula, jak czyjeś dłonie przybierające go do ściany. - Powinieneś więc rezygnować z niej ze mną. Czy tak nie jest lepiej? - głos był ściszony do szeptu, który zagłuszyć mógłby oddech lub czyjeś kroki zmierzające do sali. Byli blisko, na tyle blisko, że z łatwością wyobrazić sobie mógł, jak sięga do jego policzka, włosów, karku, jak całuje kącik jego ust. Ale nie mógł; nie mógł i fakt ten sprawiał, iż w tej właśnie chwili nie pragnął niczego równie mocno. - Cóż, nie jest mi do twarzy w tym odcieniu zieleni - zdołał zażartować, przybierając na twarz kolejny złośliwy uśmiech, tym razem jednak złośliwy w sensie niemal dziecięcym, upodabniającym go jedynie do rozbawionego chochlika. - Ale musisz odebrać je osobiście.
Nie umiał powiedzieć żeby przyszedł, tak po prostu go zaprosić. Gdyby teraz mu odmówił, Lasse nie miałby już wyboru - musiałby wyjść, usiąść koło kamiennej bogini i zniknąć pod śniegiem.
Okrągły Pokój był nikomu niepotrzebny, tak twierdził dziadek, a jego wnukowi osąd ten wydawał się równie nierozsądny co okrutny. W tamtym przeważnie pustym, dużym pomieszczeniu wieńczącym zachodnie skrzydło domu, zawsze było chłodno rano i jasno po południu - Lasse lubił sposób w jaki światło w barwie truskawkowego blondu układało się na drewnianych parkietach i perskich dywanach. Nikt nie wiedział do czego Okrągły Pokój służyć miał w swoim pierwotnym stanie, stojąc pośród innych sypialni, bibliotek i gabinetów niczym niedokończony obraz w czyjejś pracowni, ale najmłodszy z synów Darmar i Isaka uczynił z niego swoją kryjówkę. Pozwalano mu na to, a wraz z mijającymi Latami on nie umiał uciec od wrażenia, iż cała jego rodzina ślisko zadowolona była z tego faktu. Gdzieś w okolicy czternastego roku życia Lasse przestał chować się własnowolnie, w końcu zaczęto go tam zamykać.
Słyszał wiele o złotych klatkach i szklanych kloszach, które otaczać miały życia ludzi takich jak on - chowanych w bańkach i oszustwach, pod parami zbyt czujnych oczu. On nie miał klatek i nie miał kloszy, on miał tylko Okrągły Pokój - stary fortepian, poukładane pod ścianą książki, schowaną za zasłoną popielniczkę i duże, zakończone łukiem okno wychodzące na torfowisko. Horyzont zwieńczony był krańcem nieba i pustką, w ścianach czaiła się cisza, ale był bezpieczny - chroniony przed swoją impulsywności, przed swoim lękiem, złością i emocjami kotłującymi się pod niewolą żeber; daleko do ludzi, którzy nie byli dla niego odpowiedni i od zajęć, którymi nie powinien się pałać, gdy te odsuwały go od rodziny i bogów. Zawsze był w Okrągłym Pokoju, bojąc się wyjść, chociaż drzwi były otwarte - nawet kiedy wyjechał do Midgardu, nawet kiedy szlajał się nocami po barach. Patrzył przez tamto okno i widział świat jak na dłoni, ale świata tego nie rozumiał, bo choć o nim czytał i choć o nim słuchał, nigdy nie dotknął go tak naprawdę. W tamtych ścianach nie było biedy i bezradności, w ich ramach można było spędzić życie ucząc się i pijąc jaśminową herbatę. Stanowczy głos matki powtarzał, że poza pokojem jest niebezpiecznie, że ludzie będą chcieli sięgać do jego serca i wykorzystywać dar, z którym przecież tak kiepsko sobie radził. Poza pokojem nie dałby sobie rady, był w końcu za słaby, chorowity, naznaczony traumą własnych, nierozsądnych decyzji.
Mógłbym wyjść stamtąd dla ciebie - zdawały się mówić jego oczy, kiedy pytał czy wyjadą. Mógłbym, jakoś bym sobie poradził - pisał potem w listach, których nigdy nie umiałby wysłać. Sam wyrwałbym sobie serce i położył na twoich dłoniach, sam starł krew z podłogi pod naszymi stopami. Potłukłbym tamte filiżanki, powyrywał strony książek, roztrzaskał okno wychodzące na świat, którego nie umiem dostrzec i zrozumieć, i być może wtedy poczułbym jak naprawdę pachnie, usłyszał jak naprawdę brzmi. Poszedłbym tam gdzie mnie zaprowadzisz, choćbyś ciągnął mnie ku tragedii, choćbym miał płakać (w końcu i tak będę) i nie dbałbym o tamte przestrogi, którymi ponacinały mnie dobre intencje mojej matki, bo pozwoliłbym ci wykorzystywać wszystko co jeszcze mam, tak długo jak ty będziesz pozwalał mi wgryzać się w swoją szyję i powtarzał, że jesteś mój. Czasem wydaje mi się, że wszystko jest martwe poza twoim oddechem, a potem ktoś głośno przeklina za oknem, gerbery jeszcze kilka dni żyją w wazonie na parapecie. Nauczył się oszukiwać siebie samego, obsesyjnie i z pasją. Nauczył się listy palić nad kuchennym zlewem.
- Nie pozwalałeś? - powtórzył za nim, bo tego też zdążył już się nauczyć, tak samo jak tego cienia uśmiechu i echa szczerego rozbawienia w głosie. - Saf, skarbie, gdybym zechciał wejść ci na głowę, już byś jej nie odzyskał…Wiesz, jak modliszki - jego ściszony głos na kilka sekund przepełnił się żartobliwością i przez mijający zbyt szybko moment Lasse miał wrażenie, iż znowu wszystko jest na swoim miejscu, że mógłby się zaśmiać, szturchnąć go ramieniem, pocałować mostek nosa. Iluzja była okrutnie realistyczna i jaskrawa, jak fatamorgana, jak alkoholowe delirium - gdy tylko się rozpłynęła, jego żołądkiem szarpnęła dotkliwa fala mdłości.
Kolejne słowa dotarły do niego z opóźnieniem - ich echo, przeciągnięte w drgającym powietrzu brzmienie ostatnich głosek. Całe ciało spięło się niebezpiecznie, zaciśnięte zęby bolały tępo, strasząc wizją rozgryzionego wnętrza policzka, ran na nowo otwierających jasną skórę ramion. Przyglądał się mu, a lęk czyhający za oczami sprawiał, że coś w tych boleśnie znajomych, zielonych oczach zdawało się z niego kpić. Zawsze kojarzyły mu się z barwą jezior w sierpniu lub z obitymi w płótno okładkami niektórych książek rodzinnej biblioteki - tych, które przecinały zdobienia ze złotych folii. Niejednokrotnie miał wrażenie, że znał je zawsze, że znał ich ciepło i ich chłód, cień obojętności, kiedy odchodził i iskry gniewu, gdy znów się kłócili. Znał też kuriozalne przekonanie, iż żadna z tamtych rzeczy nie ma znaczenia, gdy tylko te same oczy były blisko, ciemniejąc raptownie, owiane splotem zapachów ich perfum, pościeli i kurzu z zimnych podłóg.
Nie chciał się ukrywać. On też nie chciał, ale robił to bezustannie, przekonany, iż - bez względu na jego pragnienia, na tamte pijane słowa i pisane nocami listy bez adresu - tak będzie lepiej dla nich obu. Bez widma zniszczonych żyć, kpin i ciekawskich spojrzeń. Bez strachu, że pewnego dnia stanie się dla niego ciężarem, że kiedyś, jakiejś okrutnego i zbyt pięknego wieczoru, zobaczy coś o czym nie będzie umiał mu powiedzieć. Rosnący pod skórą larwalny lęk przed tym, iż kiedyś zostanie sam, bez niego, zmuszał go do ucieczek, chociaż te zwykły mieć koszmarne zakończenia. Łatwiej było po prostu w milczeniu odwracać od niego wzrok, nieważne ile kości miałby jeszcze połamać i ile lat miałby spędzić w zamknięciu. Rozdrapana skóra piekła żywym ogniem, gdy zmuszał się do zanurzania każdego milimetra ciała w gorącej wodzie, ale rany w końcu się goiły, on zapominał, brak stawał się jego częścią, dłonie znów były zimne.
A potem Safír łapał je w swoje.
W opustoszałej na chwile muzealnej sali, w tym pobielałym świetle odbijanym przez otaczające ich ściany, wśród obrazów, które dawno powinno było się odrestaurować i pamiątek, które jego własny brat odbierał z dumą wszystkim tym martwym, którzy podobno nie mieli już z nich pożytku. Palce przestawały drżeć i po ułamku sekundy, gdy już zrozumiały gest, odwzajemniały uścisk, wplatając się nieco niezgrabnie i niepewnie w te, które je otaczały. Dotyk pozbawił go więc rezonu, który i tak trzymał się go zwykle jedynie za pomocą przesadnej upartości, przyklejony jak maska do twarzy żywej od emocji.
- Być może - zaczął, unosząc na niego wzrok. Pustka w sali była chwilowa, w jego umyśle zdawała się jednak rozciągać całymi godzinami, dniami, aż do kolejnych miesięcy i lat, które ściskały gardło jak zbyt ciasno zapięta koszula, jak czyjeś dłonie przybierające go do ściany. - Powinieneś więc rezygnować z niej ze mną. Czy tak nie jest lepiej? - głos był ściszony do szeptu, który zagłuszyć mógłby oddech lub czyjeś kroki zmierzające do sali. Byli blisko, na tyle blisko, że z łatwością wyobrazić sobie mógł, jak sięga do jego policzka, włosów, karku, jak całuje kącik jego ust. Ale nie mógł; nie mógł i fakt ten sprawiał, iż w tej właśnie chwili nie pragnął niczego równie mocno. - Cóż, nie jest mi do twarzy w tym odcieniu zieleni - zdołał zażartować, przybierając na twarz kolejny złośliwy uśmiech, tym razem jednak złośliwy w sensie niemal dziecięcym, upodabniającym go jedynie do rozbawionego chochlika. - Ale musisz odebrać je osobiście.
Nie umiał powiedzieć żeby przyszedł, tak po prostu go zaprosić. Gdyby teraz mu odmówił, Lasse nie miałby już wyboru - musiałby wyjść, usiąść koło kamiennej bogini i zniknąć pod śniegiem.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Nie 16 Sty - 0:30
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Niewielu rzeczy obawiał się bardziej, niż własnego strachu, niewielu bardziej się wypierał i niewielu bardziej się wstydził – lęk był zawsze czymś jednoznacznie złym, pasożytniczym czerwiem, którego należało wyrugować z ciała, zgnieść pod podeszwą buta, blamażem, jaki ściągał na ojca, dygocąc i zalewając się łzami, gdy jego palce zaciskały się brutalną siłą na jego kościstym ramieniu, odciskając na skórze fioletową kałużę rozlanego pod obojczykiem siniaka. Mężczyzna nie powinien się bać, dudnił gdzieś w jaskini czaszki surowy wyrok Fenrisa, w którego oczach mężczyzną nigdy wprawdzie nie był, bo w rytm jego nakazów, gróźb i przestróg bał się przecież bardzo wielu rzeczy – bał się ciemnych, włochatych pająków, które przysiadały pod sufitem w rogu pokoju i które uparcie śledził zwilgotniałym sennością wzrokiem, dopóki zmęczenie nie odbierało mu świadomości, bał się rodzinnego psa, ujadającego wieczorami pod oknem, przykutego ciężkim łańcuchem do karceru drewnianej budy, od której mógł oddalić się jedynie na dziesięć metrów zaniedbanego, wyświechtanego błotem podwórka, bał się nieobecnego wzroku matki, gdy jej umysł zajęła pożoga nieodwracalnej choroby, bał się starszych mężczyzn, nachylających się groźnie nad blatem sztokholmskiego pubu, z oczami rozjątrzonymi alkoholem i nieujarzmionym pożądaniem, bał się tego, co mógłby zobaczyć za kolejnymi drzwiami, osieroconych dzieci o oczach okrągłych jak spodki, okaleczonych kończynach i sercach napełnionych cierpieniem, bał się mrocznych zawiłości magii, które odciskały pieczęcią kolejne imiona w długich kolumnach nekrologów, bał się proroczych wizji Abigel, bo zawsze sądził, że mogłyby przewidzieć mu jedynie potępienie, bał się łapać ją za rękę tak, jak bał się łapać za rękę Lasse, jakby w przekonaniu, że mógłby ściągnąć tym na siebie chłodne, szydercze spojrzenie trzeciej źrenicy, mistycznego oka, ukrytego za kurtyną zmarszczonego czoła. Od pewnego czasu nie potrzebował budzika, bo ze snu wytrącał go organiczny, dławiący strach przed życiem, ukrywany i tłumiony, obleczony poczciwym opanowaniem i łagodnym uśmiechem, murem teatralnej, dojrzałej powagi.
Bał się również teraz, choć nie był to wprawdzie lęk, a wątła obawa, dreszcz niepewności, który uświadczył go w ryzyku, jakie podejmował, zmniejszając dzielącą ich odległość – tę prawdziwą, zastygłą ciepłym, statecznym powietrzem we wnętrzu muzeum i tę emocjonalną, która skrobała pazurami o drzwi jego świadomości jak wywieziony za miasto kocur zmartwień, który powracał do domu, upominając się o miskę mleka. Bał się, bo wiedział, że nie powinien i jednocześnie czuł, że chciałby – sięgnąć głębiej pod warstwy jego ubrań, przesunąć dłonią po zabliźnionych ranach przeszłości, ustami po cierpkiej słodyczy górnej wargi, uniesionej lekko, prawie w uśmiechu; był dotąd pewien, że potrafił pogodzić się ze stratą, bo był dorosły już od przeszło dekady i całe życie przygotowywano go do jej obłaskawiania – od najmłodszych lat znikały zwierzęta, odlegli krewni i sąsiedzi, formując w nieukształtowanej doświadczeniem głowie koncept ciasnej, drewnianej skrzyni pod ziemią i nieskończonej pustki śmierci, choć od tamtej pory musiało minąć jeszcze wiele wiosennych wichrów, letnich upałów, jesiennych melancholii i zimowych nocy, zanim potrafiłby płakać na pogrzebach. Wspomnienia jego kąśliwych przytyków i drwiącej złośliwości, wbitej umyślnie w miękkie, odsłonięte fragmenty jego ciała bladły, gdy spoglądał na niego teraz – stojącego w przyćmionym, żółtym świetle muzealnej ekspozycji, wystarczająco pięknego, by zachować się wśród eksponatów, zastygłych w czasie za grubym, hartowanym szkłem ochronnej gabloty, podziwianych jedynie z dystansu, który mierził w dłonie i zaciskał pięść sztubackiej frustracji nisko za rękojeścią mostka. Od czasu, kiedy grymas gniewu Nørgaarda odcisnął się na jego licu kalką obolałej urazy, minęły długie tygodnie, utwierdzające go w przekonaniu, że nie było już żadnej wyższej instancji, do której mógłby wnieść swoje zażalenie – teraz wyraz jego twarzy był jednak inny, zaczepny, żartobliwy, niemal sztubacki, a zastygłe w kąciku ust widmo uśmiechu ugodziło go w pierś wystarczająco mocno, by ledwie skostniałą siłą woli zdołał powstrzymać się przed odruchowym instynktem ciała, które zapragnęło podeprzeć się na czymś ciężkim i stabilnym.
– Dobrze – odparł spolegliwie, krzywiąc się lekko na słowa Lasse i wyginając usta w rozbawionym, nieco litościwym uśmiechu, jak gdyby przyzwalał mu na ten triumf jedynie z uprzejmości. – że miałbym przynajmniej przed śmiercią jakąś przyjemność z twojej obecności. – kącik ust drgnął w filuternej zaczepności, po czym opadł z powrotem, cofając się do szeregu ustawicznego spokoju, jaki sobie narzucili, zamknięci w niemej zapowiedzi bliskości jak nieszczęśliwe owady w gęstym, zastygłym złocie stwardniałej na słońcu kalafonii – a jednak, drobne rzeczy utwierdzały go w przekonaniu, że ziarna czasu wciąż przesypywały się przez wąskie gardło klepsydry, serce nie zatrzymało się w szklistych objęciach żywicy, wciąż miał puls (za wysoki), ciśnienie (za wysokie), nadzieje (za wysokie) i mógł zacisnąć dłonie pewniej na wysuniętych z zamszu dłoniach, chłodnych i kościstych, z wyraźnie odznaczonym zaczerwienieniem wypukłych knykci. Uśmiechnął się słabo w odpowiedzi na jego pytanie, z czułością, lecz bez przekonania, którego ubytek zalśnił w zielonych obręczach jego spojrzenia zawekowanym głęboko żalem, westchnieniem zamkniętym na klucz w chronionym sejfie rozsądku, zakurzonej skrzyni, którą mógłby przerzucić przez burtę, pozwolić, by z hukiem uderzyła o taflę wody, wpierw uniesiona wyporem rzeki na powierzchnię, po czym stopniowo opadająca na dno, ściągana do ziemi ciężarem jego zmartwień, grubym łańcuchem, którym obwiązywał ją przez lata, a który teraz miałby zardzewieć, obmywany przez wartki nurt brudnego, miejskiego strumienia, pozostawiając jedynie gorycz, ciężki, metaliczny posmak na wargach, symboliczny obol na drogę kogoś, kto dał z siebie już wszystko, co najpiękniejsze i nic z tego nie wyniknęło. Odetchnął cicho, wprawdzie świadom, że mimo iskry impulsu odzywającej się dyskomfortem nieuczciwego ciepła wewnątrz ściśniętych trzewi, nie mógł – nie powinien – pozwolić sobie wobec niego na wiele, powstrzymując się przed nachyleniem się bliżej, sięgnięciem choćby ku winklowi ust, jeśli nie do pełni warg. Zamiast tego objął tylko palcami pewniej bliźniaczy chłód śródręczy, unosząc łokcie wyżej, by naznaczyć brzeg jego dłoni subtelnością krótkiego pocałunku, drżącej obietnicy, niewypowiedzianej z obawy, że nie zdołałby jej spełnić; pewna nieznośna tautologia miłości.
– To nie twój kolor. – przyznał w końcu, rozluźniając uścisk i opuszczając powoli ręce, pozwalając mu uwolnić się z bliskości, która pozostawiła w ciele drażniący niedosyt, przeciągły skowyt, pragnący więcej ponad to, co mógłby dzisiaj otrzymać, niepomny rozsądku, nauczek i obietnic, obojętny na nieuchronną świadomość porażki, pęknięcia cienkiej nici, którą na nowo mogliby się związać. – Zdecydowanie bardziej wolę cię w odcieniach zuchwałości. – zawtórował z uśmiechem, ściągając lekko brwi, których powolny ruch nadał jego twarzy wyrazu teatralnego zastanowienia. Wiedział, że wróci do jego mieszkania; zawsze wracał, skłonny, by poszukiwać swych uczuć wśród skrajnych temperatur – o ile to możliwe, w rozkoszy, lecz w razie konieczności również i w cierpieniu.
– Cóż – odparł w końcu, odwracając od niego wzrok, by na nowo przyjrzeć się barwom obrazu, pociągnięciom pędzla zastygającym w warstwach krajobrazu. – W takim razie będę musiał złożyć ci wizytę. Nagle przypomniało mi się… że darzę ten sweter ogromnym sentymentem.
Bał się również teraz, choć nie był to wprawdzie lęk, a wątła obawa, dreszcz niepewności, który uświadczył go w ryzyku, jakie podejmował, zmniejszając dzielącą ich odległość – tę prawdziwą, zastygłą ciepłym, statecznym powietrzem we wnętrzu muzeum i tę emocjonalną, która skrobała pazurami o drzwi jego świadomości jak wywieziony za miasto kocur zmartwień, który powracał do domu, upominając się o miskę mleka. Bał się, bo wiedział, że nie powinien i jednocześnie czuł, że chciałby – sięgnąć głębiej pod warstwy jego ubrań, przesunąć dłonią po zabliźnionych ranach przeszłości, ustami po cierpkiej słodyczy górnej wargi, uniesionej lekko, prawie w uśmiechu; był dotąd pewien, że potrafił pogodzić się ze stratą, bo był dorosły już od przeszło dekady i całe życie przygotowywano go do jej obłaskawiania – od najmłodszych lat znikały zwierzęta, odlegli krewni i sąsiedzi, formując w nieukształtowanej doświadczeniem głowie koncept ciasnej, drewnianej skrzyni pod ziemią i nieskończonej pustki śmierci, choć od tamtej pory musiało minąć jeszcze wiele wiosennych wichrów, letnich upałów, jesiennych melancholii i zimowych nocy, zanim potrafiłby płakać na pogrzebach. Wspomnienia jego kąśliwych przytyków i drwiącej złośliwości, wbitej umyślnie w miękkie, odsłonięte fragmenty jego ciała bladły, gdy spoglądał na niego teraz – stojącego w przyćmionym, żółtym świetle muzealnej ekspozycji, wystarczająco pięknego, by zachować się wśród eksponatów, zastygłych w czasie za grubym, hartowanym szkłem ochronnej gabloty, podziwianych jedynie z dystansu, który mierził w dłonie i zaciskał pięść sztubackiej frustracji nisko za rękojeścią mostka. Od czasu, kiedy grymas gniewu Nørgaarda odcisnął się na jego licu kalką obolałej urazy, minęły długie tygodnie, utwierdzające go w przekonaniu, że nie było już żadnej wyższej instancji, do której mógłby wnieść swoje zażalenie – teraz wyraz jego twarzy był jednak inny, zaczepny, żartobliwy, niemal sztubacki, a zastygłe w kąciku ust widmo uśmiechu ugodziło go w pierś wystarczająco mocno, by ledwie skostniałą siłą woli zdołał powstrzymać się przed odruchowym instynktem ciała, które zapragnęło podeprzeć się na czymś ciężkim i stabilnym.
– Dobrze – odparł spolegliwie, krzywiąc się lekko na słowa Lasse i wyginając usta w rozbawionym, nieco litościwym uśmiechu, jak gdyby przyzwalał mu na ten triumf jedynie z uprzejmości. – że miałbym przynajmniej przed śmiercią jakąś przyjemność z twojej obecności. – kącik ust drgnął w filuternej zaczepności, po czym opadł z powrotem, cofając się do szeregu ustawicznego spokoju, jaki sobie narzucili, zamknięci w niemej zapowiedzi bliskości jak nieszczęśliwe owady w gęstym, zastygłym złocie stwardniałej na słońcu kalafonii – a jednak, drobne rzeczy utwierdzały go w przekonaniu, że ziarna czasu wciąż przesypywały się przez wąskie gardło klepsydry, serce nie zatrzymało się w szklistych objęciach żywicy, wciąż miał puls (za wysoki), ciśnienie (za wysokie), nadzieje (za wysokie) i mógł zacisnąć dłonie pewniej na wysuniętych z zamszu dłoniach, chłodnych i kościstych, z wyraźnie odznaczonym zaczerwienieniem wypukłych knykci. Uśmiechnął się słabo w odpowiedzi na jego pytanie, z czułością, lecz bez przekonania, którego ubytek zalśnił w zielonych obręczach jego spojrzenia zawekowanym głęboko żalem, westchnieniem zamkniętym na klucz w chronionym sejfie rozsądku, zakurzonej skrzyni, którą mógłby przerzucić przez burtę, pozwolić, by z hukiem uderzyła o taflę wody, wpierw uniesiona wyporem rzeki na powierzchnię, po czym stopniowo opadająca na dno, ściągana do ziemi ciężarem jego zmartwień, grubym łańcuchem, którym obwiązywał ją przez lata, a który teraz miałby zardzewieć, obmywany przez wartki nurt brudnego, miejskiego strumienia, pozostawiając jedynie gorycz, ciężki, metaliczny posmak na wargach, symboliczny obol na drogę kogoś, kto dał z siebie już wszystko, co najpiękniejsze i nic z tego nie wyniknęło. Odetchnął cicho, wprawdzie świadom, że mimo iskry impulsu odzywającej się dyskomfortem nieuczciwego ciepła wewnątrz ściśniętych trzewi, nie mógł – nie powinien – pozwolić sobie wobec niego na wiele, powstrzymując się przed nachyleniem się bliżej, sięgnięciem choćby ku winklowi ust, jeśli nie do pełni warg. Zamiast tego objął tylko palcami pewniej bliźniaczy chłód śródręczy, unosząc łokcie wyżej, by naznaczyć brzeg jego dłoni subtelnością krótkiego pocałunku, drżącej obietnicy, niewypowiedzianej z obawy, że nie zdołałby jej spełnić; pewna nieznośna tautologia miłości.
– To nie twój kolor. – przyznał w końcu, rozluźniając uścisk i opuszczając powoli ręce, pozwalając mu uwolnić się z bliskości, która pozostawiła w ciele drażniący niedosyt, przeciągły skowyt, pragnący więcej ponad to, co mógłby dzisiaj otrzymać, niepomny rozsądku, nauczek i obietnic, obojętny na nieuchronną świadomość porażki, pęknięcia cienkiej nici, którą na nowo mogliby się związać. – Zdecydowanie bardziej wolę cię w odcieniach zuchwałości. – zawtórował z uśmiechem, ściągając lekko brwi, których powolny ruch nadał jego twarzy wyrazu teatralnego zastanowienia. Wiedział, że wróci do jego mieszkania; zawsze wracał, skłonny, by poszukiwać swych uczuć wśród skrajnych temperatur – o ile to możliwe, w rozkoszy, lecz w razie konieczności również i w cierpieniu.
– Cóż – odparł w końcu, odwracając od niego wzrok, by na nowo przyjrzeć się barwom obrazu, pociągnięciom pędzla zastygającym w warstwach krajobrazu. – W takim razie będę musiał złożyć ci wizytę. Nagle przypomniało mi się… że darzę ten sweter ogromnym sentymentem.
Lasse Nørgaard
Re: 02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Pią 21 Sty - 20:07
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W opowiadanych nocą historiach strach był bytem namacalnym – gdyby wyciągnąć drobną, dziecięcą dłoń w stronę ciemności otwartej szafy, palce zatknęłyby się z szorstkimi łuskami koszmarnej skóry. Tamten strach nie wydawał się groźny, mimo swojej cielesności był bowiem nierealny, wyśniony, schowany za zasłonami, w kątach pokojów i choć trząsł jego ramionami i głową wtopioną głęboko w puchate poduszki, rozmywał się wraz ze wschodem słońca. Był śmiertelny tak jak śmiertelnym powinno być każde uczucie – dźwięk tego słowa niósł jednak za sobą okrutną dwuznaczność. Śmiertelność mówić powinna o umieraniu.
Nie o zabijaniu.
A on czuł się mordowany - duszony setki razy parami kolejnych dłoni, dźgany nierównymi ostrzami sztyletów i kieszonkowych noży. Wysłużone rękojeści wystawały z jego brzucha i wiedział, że nie może ich wyciągnąć, że jedyne co pozostało to leżenie w lepkich kałużach krwi tak długo, aż pozbawiona ciepła skóra stanie się sina, a resztki życia pozwolą mu spojrzeć w górę. Zawsze ktoś tam był - z jego krwią na swoich rękach, winą na zaciśniętych wargach choć oczy ściskało współczucie. Zawsze ktoś tam był – sylwetka Safíra naznaczona cieniem na iluzyjnym tle sennych halucynacji, jego łagodna, zamyślona twarz, miękki zarys włosów dotykający linii szczęki, niemal dobrotliwy uśmiech. Co robisz? – pytał, przeciskając słowa przez zdarte gardło, ale nim padała odpowiedź, on budził się w chaotycznej agonii własnego ataku paniki, objęty swoimi ramionami, oparty głową o zimno ściany. Był już dorosły, a strach z szafy urósł, wezbrał na sile i przestał umierać wraz ze srebrnym światłem poranka. Zniknęły łuski i zniekształcone, długie kończyny, twarze potworów o wielu rzędach ostrych zębów; nic już nie chowało się pod łóżkiem, bo teraz lęk chodził za nim, spał z nim i nachylał się kpiąco nad jego uchem. Był bezczelny w swoim istnieniu, w sposobie w jaki łapał go za podbródek i wsuwał zimne dłonie pod materiały jego ubrań, jakby pragnął przekonać go, iż nie powinien żyć z niczym - z nikim – innym. Wszyscy są źli, wszyscy chcą go skrzywdzić, Safír nigdy nie umiałby go pokochać, bo niektórych ludzi kochać nie należy. I lęk ten miał twarz – podłużną twarz o jasnych policzkach nakrapianych nierównymi chmurami piegów, twarz wiktoriańskiej czaszki o wysokich kościach policzkowych i zadymionych oczach. Jego twarz.
Czy dlatego nie umiał ciągnąć żartu o modliszce, choć prawie triumfalny uśmiech wykrzywił wargi? Przecież w tej prześmiewczości było coś przebrzydle prawdziwego – czasem pewien był, iż chciałby go zjeść. Nie słodko, nie jak matka targająca policzki rumianego dziecka, a w sposób w jaki pożerały się pary kochanków ujętych na stronach starych wschodnich baśni. Czarownica zjadająca tego, kogo kochała, bo chciała go za mocno i za bardzo i z tego pragnienia oszalała. Potem płatki kwiatów i obcy głos wypadał z jej ust, gdy tylko je otwierała. Gdybym chciał wejść ci na głowę – ale przecież chciał. Na głowę, w głowę, między linię jego warg, zostawić tam brzmienie własnego głosu i zapach swojej skóry. Czasem porażała go jego własna zachłanność, to jak bardzo uparty był w swoim cichym egoizmie – rozwydrzony chłopaczek z dobrego domu, rozpuszczony słowami o wielkości i ładnymi prezentami. Być może nigdy z tego nie wyrósł, być może już przy pierwszym spotkaniu jego wzrok wbił się w przystojny profil Safíra z taką pewnością jakby mówić chciał, że to chce, to moje. Myślał o tym w niektóre noce i miał ochotę krzyczeć, krzyk jednak tłumiły warstwy pościeli.
Miał ochotę krzyczeć - znów i znów, z dłońmi w objęciach jego palców, z lekko rozchylonymi wargami. Przyglądał się jak unosi je wyżej i czuł, że jego oczy otwierają się szerzej, gdy usta dotknęły skóry. Ciepło, które pochłonęło wnętrzności paliło go aż do przełyku, napinając wszystkie mięsnie. Chciał chwycić jego twarz i przylgnąć do niego w kolejnych pocałunkach. Nagle pragnął prosić żeby go nie puszczał – nigdy. Czemu miałby? Tak było lepiej, tak było idealnie, poza tym objęciem wszystko było takie głośne i skomplikowane. A oni znali siebie tak dobrze, ból który sobie zadawali był bólem bezpiecznym, takim znajomym i wyczekiwanym. Poza nim było ciemne niebo i mróz na szybach, nekrologi w gazetach, ludzie, którzy próbowali niszczyć życia złośliwymi plotkami. Nieważne ściany muzeum, nieważny pejzaż, przed którym stali stanowczo za długo i kroki z korytarza zmierzające ku sali. Zamarł na te kilka sekund, Safír puścił jego dłonie. Znowu było zimno.
- Zuchwałości? – powtórzył za nim powolnym szeptem, akcent nakładając na każdą sylabę. Musiał więc wrócić do tej zuchwałości właśnie, do tych uniesionych brwi i wyzywającego uśmiechu, który zdobił teraz twarz. Musiał też na ułamek sekundy oprzeć się o niego, złapać jego przedramię i zacisnąć palce na materiale jego okrycia, po prostu złapać równowagę choć przecież wcale jej nie tracił. Czyjś głos odezwał się kilka metrów za nimi, on jednak nawet się nie odwrócił. – Och, mam jej całkiem sporo, szczególnie dla ciebie – nadal szeptał, a wzrok podążył znów ku obrazowi. Po takim czasie powinien znać na pamięć każdy jego element, a jednak nadal nie potrafił go opisać. Gubił go za każdym razem, kiedy zwracali ku sobie twarze. – Więc dlaczego nie przyjdziesz dziś wieczorem? – uniósł nagle głos, tonem przypominając kogoś kto naprawdę zapraszał znajomego na herbatę. Gładki, elegancki, do bólu grzeczny. Ludzie wokół nie musieliby się wysilać by go usłyszeć, ale on nie przestawał, widocznie rozbawiony grą, którą sam rozpoczął. – Moglibyśmy porozmawiać! Mógłbym też z całego serca przeprosić cię za moje zachowanie. – Znów na niego patrzył, niemal bezwstydnie choć z uśmiechem anioła, napierając z namysłem na dwuznaczność własnych słów. Lód, po którym stąpał był kruchy, ale on z gracją omijał pęknięcia. – Sam wiesz, czasem ponoszą mnie emocje…
Nie o zabijaniu.
A on czuł się mordowany - duszony setki razy parami kolejnych dłoni, dźgany nierównymi ostrzami sztyletów i kieszonkowych noży. Wysłużone rękojeści wystawały z jego brzucha i wiedział, że nie może ich wyciągnąć, że jedyne co pozostało to leżenie w lepkich kałużach krwi tak długo, aż pozbawiona ciepła skóra stanie się sina, a resztki życia pozwolą mu spojrzeć w górę. Zawsze ktoś tam był - z jego krwią na swoich rękach, winą na zaciśniętych wargach choć oczy ściskało współczucie. Zawsze ktoś tam był – sylwetka Safíra naznaczona cieniem na iluzyjnym tle sennych halucynacji, jego łagodna, zamyślona twarz, miękki zarys włosów dotykający linii szczęki, niemal dobrotliwy uśmiech. Co robisz? – pytał, przeciskając słowa przez zdarte gardło, ale nim padała odpowiedź, on budził się w chaotycznej agonii własnego ataku paniki, objęty swoimi ramionami, oparty głową o zimno ściany. Był już dorosły, a strach z szafy urósł, wezbrał na sile i przestał umierać wraz ze srebrnym światłem poranka. Zniknęły łuski i zniekształcone, długie kończyny, twarze potworów o wielu rzędach ostrych zębów; nic już nie chowało się pod łóżkiem, bo teraz lęk chodził za nim, spał z nim i nachylał się kpiąco nad jego uchem. Był bezczelny w swoim istnieniu, w sposobie w jaki łapał go za podbródek i wsuwał zimne dłonie pod materiały jego ubrań, jakby pragnął przekonać go, iż nie powinien żyć z niczym - z nikim – innym. Wszyscy są źli, wszyscy chcą go skrzywdzić, Safír nigdy nie umiałby go pokochać, bo niektórych ludzi kochać nie należy. I lęk ten miał twarz – podłużną twarz o jasnych policzkach nakrapianych nierównymi chmurami piegów, twarz wiktoriańskiej czaszki o wysokich kościach policzkowych i zadymionych oczach. Jego twarz.
Czy dlatego nie umiał ciągnąć żartu o modliszce, choć prawie triumfalny uśmiech wykrzywił wargi? Przecież w tej prześmiewczości było coś przebrzydle prawdziwego – czasem pewien był, iż chciałby go zjeść. Nie słodko, nie jak matka targająca policzki rumianego dziecka, a w sposób w jaki pożerały się pary kochanków ujętych na stronach starych wschodnich baśni. Czarownica zjadająca tego, kogo kochała, bo chciała go za mocno i za bardzo i z tego pragnienia oszalała. Potem płatki kwiatów i obcy głos wypadał z jej ust, gdy tylko je otwierała. Gdybym chciał wejść ci na głowę – ale przecież chciał. Na głowę, w głowę, między linię jego warg, zostawić tam brzmienie własnego głosu i zapach swojej skóry. Czasem porażała go jego własna zachłanność, to jak bardzo uparty był w swoim cichym egoizmie – rozwydrzony chłopaczek z dobrego domu, rozpuszczony słowami o wielkości i ładnymi prezentami. Być może nigdy z tego nie wyrósł, być może już przy pierwszym spotkaniu jego wzrok wbił się w przystojny profil Safíra z taką pewnością jakby mówić chciał, że to chce, to moje. Myślał o tym w niektóre noce i miał ochotę krzyczeć, krzyk jednak tłumiły warstwy pościeli.
Miał ochotę krzyczeć - znów i znów, z dłońmi w objęciach jego palców, z lekko rozchylonymi wargami. Przyglądał się jak unosi je wyżej i czuł, że jego oczy otwierają się szerzej, gdy usta dotknęły skóry. Ciepło, które pochłonęło wnętrzności paliło go aż do przełyku, napinając wszystkie mięsnie. Chciał chwycić jego twarz i przylgnąć do niego w kolejnych pocałunkach. Nagle pragnął prosić żeby go nie puszczał – nigdy. Czemu miałby? Tak było lepiej, tak było idealnie, poza tym objęciem wszystko było takie głośne i skomplikowane. A oni znali siebie tak dobrze, ból który sobie zadawali był bólem bezpiecznym, takim znajomym i wyczekiwanym. Poza nim było ciemne niebo i mróz na szybach, nekrologi w gazetach, ludzie, którzy próbowali niszczyć życia złośliwymi plotkami. Nieważne ściany muzeum, nieważny pejzaż, przed którym stali stanowczo za długo i kroki z korytarza zmierzające ku sali. Zamarł na te kilka sekund, Safír puścił jego dłonie. Znowu było zimno.
- Zuchwałości? – powtórzył za nim powolnym szeptem, akcent nakładając na każdą sylabę. Musiał więc wrócić do tej zuchwałości właśnie, do tych uniesionych brwi i wyzywającego uśmiechu, który zdobił teraz twarz. Musiał też na ułamek sekundy oprzeć się o niego, złapać jego przedramię i zacisnąć palce na materiale jego okrycia, po prostu złapać równowagę choć przecież wcale jej nie tracił. Czyjś głos odezwał się kilka metrów za nimi, on jednak nawet się nie odwrócił. – Och, mam jej całkiem sporo, szczególnie dla ciebie – nadal szeptał, a wzrok podążył znów ku obrazowi. Po takim czasie powinien znać na pamięć każdy jego element, a jednak nadal nie potrafił go opisać. Gubił go za każdym razem, kiedy zwracali ku sobie twarze. – Więc dlaczego nie przyjdziesz dziś wieczorem? – uniósł nagle głos, tonem przypominając kogoś kto naprawdę zapraszał znajomego na herbatę. Gładki, elegancki, do bólu grzeczny. Ludzie wokół nie musieliby się wysilać by go usłyszeć, ale on nie przestawał, widocznie rozbawiony grą, którą sam rozpoczął. – Moglibyśmy porozmawiać! Mógłbym też z całego serca przeprosić cię za moje zachowanie. – Znów na niego patrzył, niemal bezwstydnie choć z uśmiechem anioła, napierając z namysłem na dwuznaczność własnych słów. Lód, po którym stąpał był kruchy, ale on z gracją omijał pęknięcia. – Sam wiesz, czasem ponoszą mnie emocje…
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
02.12.2000 – Muzeum Historii Midgardu – S. Fenrisson & L. Nørgaard Sro 2 Lut - 0:23
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Miał siedem lat, kiedy rodzinny owczarek złapał go zębami za ramię, szarpiąc mocno i agresywnie, w akompaniamencie stentorowego warkotu, który targnął się na struny krtani, unosząc psie fafle w groźnym przejawie wzburzenia, jakby nagle, całkiem niespodziewanie, zrodził się w nim atawizm zatraconych ewolucją instynktów, przestarzała dyspozycja przodków, którzy nie uginali spolegliwie karku pod jarzmem ludzkiej ręki. Krew przesiąkła przez ubranie, spływając ciepłym strumieniem ku dłoni i barwiąc zmierzwione wiechcie podwórka, podczas gdy z dziecięcego gardła, wtórując ambientowi zwierzęcego gniewu, wydarł się krzyk płaczliwego przerażenia, grozy wywołanej nie tyle świadomością niebezpieczeństwa, co silnym, uciskowym bólem, rezonującym aż po łopatki, widokiem psich oczu, dotąd tak przyjaznych, ku niezadowoleniu rodziców porcelanowo łagodnych, a teraz przesiąkniętych ferworem spontanicznego szału, lucyferycznych i złowrogich. Pamiętał, że ojciec krzyknął na niego, zanim krzyknął na psa, rozwierając jego szczęki tak, jak rozwiera się metalowy potrzask – musiałeś go sprowokować, mamrotał rozeźlony, kiedy Margrét zasklepiała jego ranę przy kuchennym stole, gdybyś nie płakał, Skyr by cię nie ugryzł, wypowiedziane pod groźbą matczynej dezaprobaty, musiał wyczuć twój strach, więc w duchu obiecał sobie, że nie będzie się dłużej bał, a przynajmniej – nie będzie tego lęku pokazywał, nie pozwoli, żeby skroplił się potem na jego czole, zastygł w zwilgotniałym łzami spojrzeniu, spłycił oddech i wprawił dłonie w nerwowe drżenie. Znosił z tamtą upartą, dziecięcą determinacją jeszcze liczne ugryzienia – te, które płatały lewy bok wilczymi szczękami, odsłaniając pobielałe zakrzywienia żeber oraz te, które pozostawiała na jego duszy miłość, niewidoczne, choć o stokroć bardziej bolesne.
Liczne zauroczenia szarpały więc zębami za skórę, rozciągając pod jej cienkim płótnem bordowe krwiaki, przecinały pazurem wzdłuż linii papilarnych, uciskały boleśnie na żołądek, który zaciskał się w ciasny węzeł, pulsowały w skroniach, podcinały żyły i upuszczały krew, która sączyła się powoli i leniwie, tak, jak sączyły się jego uczucia. Pamiętał, jak ojciec pouczał go kiedyś, że zwierzęta powinno zabijać się od tyłu, by nie zdążyły dostrzec ostrza, którym się je zarzyna, bo wówczas mięso staje się gorzkie i niesmaczne, dogłębnie przesiąknięte strachem – od tamtej pory nie jadł go wcale, w obawie, że mógłby wyczuć na języku tę charakterystyczną cierpkość, lęk stworzenia, które jeszcze przed chwilą beczało, muczało, chodziło i widziało, że odczułby nie tylko wstręt, ale przede wszystkim grozę, której braku nie rozumiał na twarzy pozostałych. Mimo jego awersji, Fenris szlachtował jednak kolejne zwierzęta, a on sądził niekiedy – w młodzieńczej patetyczności, przesiąkniętej pierwszymi lekturami Rousseau i Kartezjusza – że było mu istotnie bliżej do tego ofiarnego bydła, niż do mężczyzny, którego krew nieszczęśliwie wypełniała splątany labirynt jego żył, kąsać i rozcinać dawał się bowiem nieustannie, wciąż na nowo, a miłość zabliźniała się szybko, jak nasmarowana rumiankiem. Nie bał się tych skaleczeń, wiedząc, że bać się nie powinien – nachylał się więc bliżej, uśmiechał szerzej, składał pocałunki częściej i impulsywniej, przesuwając dłonią po gołym torsie i zwieszając wargi nad jego uchem. Nie wiesz, do jakiego rodzaju miłości jestem zdolny.
– Przyjdę. – uśmiech, który rozsunął się bladym cieniem po jego twarzy, poruszył się pośród fizjonomii jak żywe stworzenie, kiedy Lasse zacisnął palce na jego przedramieniu, przechylając ciężar ciała do przodu, krótkotrwale i ostrożnie, jakby rzeczywiście potrzebował stabilnego podparcia, by pozostać na swoim miejscu. Nigdy nie potrafił przyznać się w pełni do własnych uczuć, dobrowolnie włożyć łba w ciasne pęto obroży, zaciskowej kolczatki, której tępo zakończone kolce uwierały w szyję, tłamsząc ściśniętą krtań – nie rozumiał powodu, który z masochistyczną uporczywością trzymał go przy Lasse, lecz oddawał mu się jednako w zuchwałej filuterii, co w ponurej refleksji, nakrytej ciemnym, grubym kocem nocy, pod której osłoną słowa wydawały się obłe i gładkie, niekute tak wyraźnie w nagrobnym kamieniu pamięci. Wracał do niego jak wysłużony bumerang, chociaż podświadomie wiedział, że wracać nie powinien, że wszystkie te chwile, które wydawały mu się czymś więcej, jak tylko sztubackim, jednorazowym zauroczeniem – wszystkie te wyznania powiedziane w bliskości zetkniętych ramion, wszystkie napady lękliwej agresji (któregoś razu musiał objąć go ciasno wokół falującej piersi, dociskając łokcie do żeber, dopóki emocje nie ostygły, jak ostyga wystawiona na mróz herbata; głowa między kolana, poradził, patrz na podłogę, oddychaj, lecz nigdy nie miał odwagi zapytać go, co widział, a Lasse nigdy nie był skłonny mu opowiadać), wszystkie złamane obietnice i niewypowiedziane prośby – były jedynie przebłyskiem w długim i burzliwym korowodzie kłótni, ostrych jak brzytwa wyrzutów i niespełnionych oczekiwań, że nieuchronnie nadejdzie w końcu moment, kiedy nie będą mieli wyboru, jak tylko pożreć się nawzajem.
– Nie stój tu zbyt długo. – odrzekł w końcu, przyglądając się uważnie bezwstydnej lunuli jego uśmiechu, nagle odważnego i zuchwałego. – Jeszcze ktoś pomyśli, że się zakochałeś. – spojrzał wymownie na postać na obrazie, choć krótki uśmiech, który przemknął nareszcie po jego twarzy, zdradzał dwuznaczność wypowiedzianych słów. Pomieszczenie zaczynało tymczasem uginać się pod amalgamatem przedzierających się przez dotychczasową ciszę głosów, gęstnieć od napływających do środka ciał, choć wciąż nielicznych, to jednak stłoczonych, odróżniających się na tle bliskości dotychczasowego milczenia, depczących je pod podeszwami swych wypolerowanych butów i podniesionych głosów, triumfalnych i podniosłych, choć w większości wprawdzie nie znających się na sztuce, którą tak niecierpliwie pragnęły krytykować. Stał jeszcze przez chwilę przed obliczem wciąż tego samego dzieła, którego pociągnięć pędzla, mimo upływu czasu, nie potrafił zachować w pamięci, po czym zwrócił się spokojnym krokiem w przeciwnym kierunku, w głąb korytarza, jak gdyby spotkali się przed pejzażem przypadkowo, dwóch, zdjętych zachwytem nieznajomych, podziwiających kunszt tego samego płótna. Zanim zniknął za jedną ze ścian, kącik jego ust drgnął, lecz było to drgnienie subtelne i prawie niewidoczne, równie łatwo podyktowane rozmyślnością, co zwykłym potknięciem, iluzją, która ze słusznej odległości lubiła zakrzywiać statyczne nawiasy warg.
Safír i Lasse z tematu
Liczne zauroczenia szarpały więc zębami za skórę, rozciągając pod jej cienkim płótnem bordowe krwiaki, przecinały pazurem wzdłuż linii papilarnych, uciskały boleśnie na żołądek, który zaciskał się w ciasny węzeł, pulsowały w skroniach, podcinały żyły i upuszczały krew, która sączyła się powoli i leniwie, tak, jak sączyły się jego uczucia. Pamiętał, jak ojciec pouczał go kiedyś, że zwierzęta powinno zabijać się od tyłu, by nie zdążyły dostrzec ostrza, którym się je zarzyna, bo wówczas mięso staje się gorzkie i niesmaczne, dogłębnie przesiąknięte strachem – od tamtej pory nie jadł go wcale, w obawie, że mógłby wyczuć na języku tę charakterystyczną cierpkość, lęk stworzenia, które jeszcze przed chwilą beczało, muczało, chodziło i widziało, że odczułby nie tylko wstręt, ale przede wszystkim grozę, której braku nie rozumiał na twarzy pozostałych. Mimo jego awersji, Fenris szlachtował jednak kolejne zwierzęta, a on sądził niekiedy – w młodzieńczej patetyczności, przesiąkniętej pierwszymi lekturami Rousseau i Kartezjusza – że było mu istotnie bliżej do tego ofiarnego bydła, niż do mężczyzny, którego krew nieszczęśliwie wypełniała splątany labirynt jego żył, kąsać i rozcinać dawał się bowiem nieustannie, wciąż na nowo, a miłość zabliźniała się szybko, jak nasmarowana rumiankiem. Nie bał się tych skaleczeń, wiedząc, że bać się nie powinien – nachylał się więc bliżej, uśmiechał szerzej, składał pocałunki częściej i impulsywniej, przesuwając dłonią po gołym torsie i zwieszając wargi nad jego uchem. Nie wiesz, do jakiego rodzaju miłości jestem zdolny.
– Przyjdę. – uśmiech, który rozsunął się bladym cieniem po jego twarzy, poruszył się pośród fizjonomii jak żywe stworzenie, kiedy Lasse zacisnął palce na jego przedramieniu, przechylając ciężar ciała do przodu, krótkotrwale i ostrożnie, jakby rzeczywiście potrzebował stabilnego podparcia, by pozostać na swoim miejscu. Nigdy nie potrafił przyznać się w pełni do własnych uczuć, dobrowolnie włożyć łba w ciasne pęto obroży, zaciskowej kolczatki, której tępo zakończone kolce uwierały w szyję, tłamsząc ściśniętą krtań – nie rozumiał powodu, który z masochistyczną uporczywością trzymał go przy Lasse, lecz oddawał mu się jednako w zuchwałej filuterii, co w ponurej refleksji, nakrytej ciemnym, grubym kocem nocy, pod której osłoną słowa wydawały się obłe i gładkie, niekute tak wyraźnie w nagrobnym kamieniu pamięci. Wracał do niego jak wysłużony bumerang, chociaż podświadomie wiedział, że wracać nie powinien, że wszystkie te chwile, które wydawały mu się czymś więcej, jak tylko sztubackim, jednorazowym zauroczeniem – wszystkie te wyznania powiedziane w bliskości zetkniętych ramion, wszystkie napady lękliwej agresji (któregoś razu musiał objąć go ciasno wokół falującej piersi, dociskając łokcie do żeber, dopóki emocje nie ostygły, jak ostyga wystawiona na mróz herbata; głowa między kolana, poradził, patrz na podłogę, oddychaj, lecz nigdy nie miał odwagi zapytać go, co widział, a Lasse nigdy nie był skłonny mu opowiadać), wszystkie złamane obietnice i niewypowiedziane prośby – były jedynie przebłyskiem w długim i burzliwym korowodzie kłótni, ostrych jak brzytwa wyrzutów i niespełnionych oczekiwań, że nieuchronnie nadejdzie w końcu moment, kiedy nie będą mieli wyboru, jak tylko pożreć się nawzajem.
– Nie stój tu zbyt długo. – odrzekł w końcu, przyglądając się uważnie bezwstydnej lunuli jego uśmiechu, nagle odważnego i zuchwałego. – Jeszcze ktoś pomyśli, że się zakochałeś. – spojrzał wymownie na postać na obrazie, choć krótki uśmiech, który przemknął nareszcie po jego twarzy, zdradzał dwuznaczność wypowiedzianych słów. Pomieszczenie zaczynało tymczasem uginać się pod amalgamatem przedzierających się przez dotychczasową ciszę głosów, gęstnieć od napływających do środka ciał, choć wciąż nielicznych, to jednak stłoczonych, odróżniających się na tle bliskości dotychczasowego milczenia, depczących je pod podeszwami swych wypolerowanych butów i podniesionych głosów, triumfalnych i podniosłych, choć w większości wprawdzie nie znających się na sztuce, którą tak niecierpliwie pragnęły krytykować. Stał jeszcze przez chwilę przed obliczem wciąż tego samego dzieła, którego pociągnięć pędzla, mimo upływu czasu, nie potrafił zachować w pamięci, po czym zwrócił się spokojnym krokiem w przeciwnym kierunku, w głąb korytarza, jak gdyby spotkali się przed pejzażem przypadkowo, dwóch, zdjętych zachwytem nieznajomych, podziwiających kunszt tego samego płótna. Zanim zniknął za jedną ze ścian, kącik jego ust drgnął, lecz było to drgnienie subtelne i prawie niewidoczne, równie łatwo podyktowane rozmyślnością, co zwykłym potknięciem, iluzją, która ze słusznej odległości lubiła zakrzywiać statyczne nawiasy warg.
Safír i Lasse z tematu