:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard
2 posters
Lasse Nørgaard
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Nie 29 Sty - 1:08
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
13.02.2001
Niebo barwą przypominało stal, jego powierzchnia pełna białych rys pojedynczych obłoków, czarnych sylwetek ptaków, brudu i rdzy. Kruki kołowały nad nimi z manierą cichych drapieżników. Czekały na coś, co mogłyby porwać w szpony niczym jastrzębie; wypatrywały czegoś, czemu mogłyby się przyjrzeć z bliska. Szukały zemsty, kruki zwykle szukają zemsty, najczęściej w okolicach świątyń, bo świątynie pełne są krzywd, tylko nikt o tym nie mówi. Kruki też nie mówią, wiec noszą swoje zemsty w milczących dziobach, niepotrzebne jak skórki spleśniałego chleba. Lasse myślał, że pewnego dnia będzie ich za dużo, pewnego dnia nie wytrzymają, to przecież tylko ptaki, mają takie małe łby, nie wytrzymają więc i zrzucą wszystkie te żale na nas, a dachy świątyń w końcu popękają, zapadną się jak strzecha, pod którą zginie cała nasza cholerna wiara, zmiażdżona jak kawałek malinowej bezy pod srebrną łyżeczką. Wyobrażał to sobie często, gdy był dzieckiem — kapłanów rozsypanych po kamiennej podłodze jak okruchy ciastka, fragmenty członków jego rodziny bezładnie porozrzucane wśród resztek murowanych ścian i drzazg rozdartego drewna. Wtedy bał się tamtych myśli, bo nie potrafił oddzielić ich bajkowej abstrakcyjności od wizji, które zsyłała na niego krew wyroczni, tak więc każda wizyta w świątyni przypominała odliczanie do końca świata. Wszak, gdyby rozpadli się jak ciastka — matka, ojciec, babka, kapłani, może nawet sami bogowie — wszystko to byłoby jego winą. Jego winą, bo te krzywdy i te żale, które nosiły w dziobach kruki, zawsze miały związek z nim; bo on był nie do końca taki jaki powinien i nie do końca taki jaki mógłby, bo on nie chciał jeść śniadania, on nie przeczytał zadanego przez matkę fragmentu podręcznika, on krzyknął w napadzie szału, że wolałby, żeby Norny zostawiły go w spokoju. Dagmar zamykała go wiec w Okrągłym Pokoju z matczynym tego już zbyt wiele na języku, a on wyobrażał sobie, że w jego domu nieposłuszeństwo zbierało się w kącikach ust jak bita śmietana. I tak też, tego dnia, gdy miał nadejść koniec świata, a dach świątyni miał zapaść się pod ciężarem jego krnąbrności, głowa matki wytoczyłaby się spod drewnianej ławy i dotarłszy do czubków jego butów, rzuciłaby mu srogie, surowe spojrzenie. Widzisz, co narobiłeś? A on krzyczałby i płakał, prosił kruki, żeby zabrały go ze sobą, choć one nie odwróciłby nawet tych swoich ciemnych, małych łbów w jego stronę, bo świętość nigdy nie byłą dla niego, bo w rzeczywistości bogowie woleli nie mieć z nim nic wspólnego, bo był jedynie produktem ubocznym rodzinnej tragedii jak trumna lub wystawione na aukcji pamiątki i kiedy jako czternastolatek uświadomił sobie, że będzie musiał spędzić resztę życia pod okiem kapłanów, godzinami śnił o tym, że umiera. Teraz miał lat ponad dwadzieścia, niebo nad nim było stalowe, a świątynia nadal stała, zostawiając swój czarny cień na białym śniegu — potrzeba ucieczki paliła go od środka jak alkohol lub trucizna. Pod okiem Odyna czuł się jak wygnaniec, może jak zdrajca, może jak syn, który nigdy nie wrócił na kolację, tak jak obiecał. Kruków na niebie było coraz więcej i wszystkie, wraz ze swoimi krzywdami, zemstami i planami końca, kołowały nad Funim.
Wszystko było tak jak w jego wizji, choć z każdą sekundą stawało się wyraźniejsze i zimniejsze — rzeczywistość miała to w zwyczaju, zaostrzała obrazy, oziębiała je i sprawiała, że w przeciągu sekund stawały się paskudnie nieuniknione i nieodwracalne. Nieodwracalne były kroki Funiego i ślady jego butów w stwardniałym śniegu, nieodwracalny był błysk jego błękitnego spojrzenia, gdy podnosił głowę, by z nadzieją przyjrzeć się wielkim, drewnianym drzwiom — nie było za nimi niczego poza paznokciem gotowym rozdrapać gojąca się ranę, zerwać strupa z kolana tamtego dzieciaka, który miał w zwyczaju zbyt często klękać przed bogami. Powiedział mu wtedy, desperacko ratując własną skórę, że oni nigdy o nich nie dbali, że w zasadzie mają ich głęboko w dupie i najchętniej strąciliby ich niedbałym ruchem palca z krawędzi Ziemi. Nie był jednak przekonany, czy kiedykolwiek wierzył w te słowa. Świat, z którego pochodził (z którego obaj pochodzili — przypominał sobie — choć na dwa zupełnie inne sposoby) był przepełniony świętością, a świętość zbyła zachłanna, barwiła palce i podniebienia na czerwono jak owoce granatu lub deserowe wino, zaglądała w gardła i w serca jakby sprawdzała, czy nadajesz się do zjedzenia, a gdy już cię pożerała, pożerała cię w całości, razem ze wszystkimi kośćmi i z każdą twoją myślą, każdą miłością, którą wyśniłeś sobie przed jej nadejściem. I tak jak cię wzięła — całego i przerażonego — wypluje cię pewnego dnia gdzieś na dnie jakiejś prostej, przyziemnej tragedii. Będziesz próbował złapać ją znów — płakać w cudzych ramionach, błagać o przebaczenie, stawać przed drzwiami świątyń ze swoimi błękitnymi oczami i jasnymi włosami pełnymi złota — ale są na świecie cierpienia, które można przeżyć tylko raz.
— Funi! — krzyknął, jego głos niemal obcy, niezdrowo zachrypnięty. Wiatr targał jego włosami, jego szalikiem, połami czarnego, niedopiętego płaszcza, nawet jego oddechem. Zatrzymał się kilka kroków od swojej zguby, od tego chłopaka, którego powinien się bać, bo od dawna nie był już pijanym, miękkim istnieniem rozlanym na jego poduszkach, zamiast tego stając się przestrogą i groźbą pełną czarnych żył i rozbielonych oczu. — Funi — powtórzył ciszej, w gniewie i zniecierpliwieniu chwytając go za ramię i zmuszając, by się odwrócił. Miał policzki różowe od mrozu i coś w jego ładnej, porcelanowej twarzy prześwitywało szczeniackim podekscytowaniem. Lasse czuł, jak ugina się pod nim lewa noga, jak organizm blednie niebezpiecznie i wspiera się ufnie na hebanowej lasce. Zrobiło mu się słabo i nie wiedział, czy to przez wznoszące się nad nimi cielsko świątyni, czy przez kłamstwo, które musiał trzymać nadal za zębami. — Nie przyszło ci może do tej twojej niewielkiej, pyskatej głowy, że jeżeli zadajesz pytanie wyroczni i ta wyrocznia mówi ci, żebyś czegoś, kurwa, nie robił, to masz, na Odyna, tego NIE ROBIĆ? — jego twarda reprymenda zamieniła się w krzyk stłumiony jedynie nagłym, nieprzyjemnym przeświadczeniem, że coś lub ktoś ich obserwuje. Któryś z kruków wylądował nieopodal i Lasse kilka sekund prowadził ze zwierzęciem nieustępliwą bitwę na spojrzenia. Gdy wrócił wzrokiem do twarzy Funiego, przypominał zdenerwowanego rodzica. — Obiecałem, że powiem ci, kiedy nadejdzie czas. Pamiętasz? — syknął, nachylając się bliżej, by złapać go za rękaw i pociągnąć do siebie. Przez myśl przeszło mu, że cała ta scena nie ma sensu, że powinien po prostu pozwolić mu wejść i spalić się do końca, jeżeli tego właśnie chciał. Coś jednak wciąż tkwiło pod jego skórą — być może wyrzuty sumienia, być może strach przed śmiercią. Sam nie wiedział czyją. — Bo ja pamiętam, a biorąc pod uwagę urocze okoliczności naszego ostatniego spotkania, zastanowiłbym się na twoim miejscu, czy zechciałbym cię okłamać.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Czw 9 Lut - 19:43
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Czekał cierpliwie. Odkąd opuścił progi tamtego wieczoru, gęstego jak krew w zatłoczonych głodem żyłach i ciemnego jak przepełniona strachem źrenica, próbował czekać cierpliwie, wytyczał sobie bezpieczne, posłuszne ścieżki obchodzące świątynię pokornym łukiem, jedynie ukradkiem kierując błękitne spojrzenie ku strzelistości górującego ponad innymi dachu, powtarzając sobie w myślach wstrzemięźliwe jeszcze nie teraz i składając bezgłośne obietnice powrotu w jej chłodne mury jak w objęcia dawno straconego rodzica. Nie, nie straconego – bogowie nigdy go nie porzucili, tak samo on nie mógł porzucić płynącego w nim powołania, a więc świątynia wciąż była jego domem, ale mieszkały w niej teraz zdradliwe, zawistne hieny żerujące na ciele ludzkiej religijnej ufności, sępy o hakowatych dziobach, brunatnych na wyszczerbionych krawędziach od zaschniętych włókien cudzego oddania. Czekał cierpliwie przez tak długi czas, czekał na moment naznaczony mu w wizji, ale skóra coraz silniej upominała się gorączkowym dreszczem o czuły dotyk stęsknionych zębów tych parszywych drapieżników, którzy wychowywali go w swoim leżu tak długo i tak przekonująco; byli, ostatecznie, jednym gatunkiem, mówili jednym językiem, mieli serca z tego samego kruszcu, myśli z tego samego wzniosłego absurdu – wierzył naiwnie, że nie mogli tak po prostu go przepędzić i o nim zapomnieć, nie mogli tak po prostu wyrzucić złotego ziarna jego duszy na przegniłą ziemię zwykłego życia. Musieli o nim pamiętać tak, jak on pamiętał o nich; jak pamiętał o szeleście kapłańskich szat, które miał wdziać w przyszłości, o cieniu głębokich kapturów, w którym chowali swoje farbowane czerwienią twarze, o dymnym zapachu późnowieczornych rytuałów, od których szumiało mu w głowie i wrzało w sercu, o krwawych skaleczeniach odbitych mu na przedramionach, które paliły go wciąż, choć dawno już nie słyszał świstu spadającej na skórę kary. Był w końcu zupełnie wolny, by popełniać błędy, by śmiać się głośno i ze wszystkiego, profanować najświętsze zasady wiary, jeśli uważał je za pozbawione słuszności, by przeżywać wreszcie swoją nigdy nie przeżytą młodość, był w końcu zupełnie wolny od tego wszystkiego i tęsknił za ciężarem dłoni zaciskającej mu się na krnąbrnym karku reprymendą, nakazującej mu uderzyć kolanami w posadzkę i wyciągnąć ręce przed siebie. Swoboda bez groźby pokuty nie smakowała tak przyjemnie, dopóki nie nadwyrężał jej do coraz gorszych rzeczy, coraz gorszych zaklęć i gorszych intencji. Gdzieś na końcu tego wszystkiego musiał w końcu trafić w to miejsce, przed te zamknięte, głuche drzwi, które połknęły go w dzieciństwie jak ogromne, pełne modlitw i krwi, usta. Za nimi wciąż jeszcze leżała jego przeszłość, wyobrażał ją sobie bladą i bezwładną w ciepłych, duszących splotach świątynnych trzewi, w krezie jelit napęczniałych od składanych bogom ofiar, od podciętych gardeł zwierząt i ich przerażenia, kiedy zaciągano im łeb ponad złotą misę, stres często otrzeźwiał je przed cięciem. Może dlatego było tu tak dużo kruków, może dlatego krążyły tak uporczywie nad jego głową – brał to za dobry znak, kiedy podnosił wzrok na stalowe niebo i cienie krążące nisko ponad nim, należały w końcu do Odyna, do jego pierwszego i najważniejszego praojca. Za drzwiami wciąż chowała się jego przyszłość, był tego pewien, choć jej kształt nie był jeszcze jasny. Czy miał być tym, który otworzy ludziom wreszcie oczy? Czy mógł wnieść prawdę w usta, które nie potrafiły jej przełknąć? Powinien wejść i powiedzieć im, by wyciągnęli wszystko z krypt: był pewien, że godarowie posiadali wiedzę uważaną za zaginioną, myślał o tym długo, snuł podejrzenia przed snami tak uporczywie aż w końcu stały się dla niego niepodważalnym faktem, choć nie miał żadnych dowodów ani żadnych przesłanek.
Jak długo już tutaj stał? Palce zdążyły mu skostnieć, nie wziął rękawiczek, nie zamierzał wchodzić do środka ze wstydem, nie wstydził się niczego, na pewno nie swojego przeznaczenia, na pewno nie prawdy, która została mu objawiona i włożona w ręce. Słyszał rozdzierające wrzaski ptaków, ponaglające go coraz głośniej, może czekały aż otworzy drzwi i wpuści je do środka, może wabił ich ten niezbywalny zapach kadzidła i ofiarowanej śmierci, a może tęskniły za brzmieniem imienia Odyna tak samo. Roztarł dzisiaj złotą farbkę na prawej powiece ponad zewnętrznym kącikiem, pociągając smugę opuszkami na skroń, nałożył ją na dolne rzęsy i wyschnięta oprószyła mu zarumienione policzki. Pomyślał teraz, że powinien był kupić czerwony tusz – pasowałby lepiej człowiekowi wracającemu po swoje życie. Może powinien jednak odejść, może powinien znaleźć najpierw czerwony pigment, powinien to wszystko zrobić właściwie. Chciał, żeby widzieli, że wracał do siebie.
Usłyszał za sobą zachrypnięty głos, porywany przez błędny wiatr, na którego oddechu łopotały głośno krucze skrzydła; nie rozpoznał w nim początkowo znajomego chłopaka, nie rozpoznał w nim nawet swojego imienia, zbyt mocno pragnął być kimś innym, może świątobliwym, może innym dumnym tytułem, zawsze wydawało mu się, że to imię nie pasuje do kapłana. Kazałby się może nazywać Hilmirem, po jego ojcu, po którymś z tych ojców, których uśmiercał ciągle w opowieściach w każdym razie, nie po tym prawdziwym. Dopiero dłoń szarpiąca go za ramię zwróciła jego uwagę; odwrócił się, jakby zaskoczony, jakby zagniewany, ściągając brwi pod jasnymi kosmkami złotych włosów opadającymi na czoło – i teraz dopiero rozpoznał Lasse, jego granatowe wzburzone oczy i własne imię w jego ustach, niecierpliwe. Czuł na własnych policzkach rumieniec niespokojnego podniecenia; wyrwał rękę z uścisku jego palców, odsuwając się nieznacznie i z wyraźnym uporem. Czekał cierpliwie tak długo, zbyt długo, ile jeszcze miał czekać?
– I jak długo jeszcze? Aż sobie o mnie łaskawie przypomnisz i litościwie dasz mi swoje pańskie przyzwolenie, Nørgaard? Dzieją się rzeczy, ważne rzeczy, których nie rozumiesz, a ja powinienem być tam – oznajmił zuchwale, wskazując palcem drzwi i podnosząc lekko brodę z próżnym, zadowolonym przekonaniem. – Jestem sługą bożym, do kurwy, nie mogą mnie trzymać z dala od bogów. Ty też nie możesz. Jesteś tylko narzędziem jak ja i spełniłeś już swoje zadanie – niespokojność jątrząca mu się w piersi szukała ujścia; rozzłościł się na niego, choć bicie serca przypominało prawie strach i to złościło go jeszcze bardziej. Palec wskazujący drzwi wycelował w suchą pierś tego chłopaka, a wraz z nim cała niecierpliwość zdawała się gotowa runąć również wprost na niego. Objął wychłodzonym spojrzeniem jego profil, kątem oka dostrzegał czarną sylwetkę dużego kruka przyglądającego im się dociekliwie. Nie drgnął, kiedy Lasse nachylił się bliżej, choć miał ochotę szarpnąć za klamkę tylko po to, żeby zrobić mu na złość, może zawlec go ze sobą do środka za kołnierz, przed oblicze ojca.
– Jak długo mam jeszcze czekać? Powiedz mi kiedy. Powiedz mi albo wejdziesz tam razem ze mną teraz – zwinięte palce rozwarły się, by złapać go za klapę płaszcza i pociągnąć jeszcze ku sobie prowokacyjnie.
Jak długo już tutaj stał? Palce zdążyły mu skostnieć, nie wziął rękawiczek, nie zamierzał wchodzić do środka ze wstydem, nie wstydził się niczego, na pewno nie swojego przeznaczenia, na pewno nie prawdy, która została mu objawiona i włożona w ręce. Słyszał rozdzierające wrzaski ptaków, ponaglające go coraz głośniej, może czekały aż otworzy drzwi i wpuści je do środka, może wabił ich ten niezbywalny zapach kadzidła i ofiarowanej śmierci, a może tęskniły za brzmieniem imienia Odyna tak samo. Roztarł dzisiaj złotą farbkę na prawej powiece ponad zewnętrznym kącikiem, pociągając smugę opuszkami na skroń, nałożył ją na dolne rzęsy i wyschnięta oprószyła mu zarumienione policzki. Pomyślał teraz, że powinien był kupić czerwony tusz – pasowałby lepiej człowiekowi wracającemu po swoje życie. Może powinien jednak odejść, może powinien znaleźć najpierw czerwony pigment, powinien to wszystko zrobić właściwie. Chciał, żeby widzieli, że wracał do siebie.
Usłyszał za sobą zachrypnięty głos, porywany przez błędny wiatr, na którego oddechu łopotały głośno krucze skrzydła; nie rozpoznał w nim początkowo znajomego chłopaka, nie rozpoznał w nim nawet swojego imienia, zbyt mocno pragnął być kimś innym, może świątobliwym, może innym dumnym tytułem, zawsze wydawało mu się, że to imię nie pasuje do kapłana. Kazałby się może nazywać Hilmirem, po jego ojcu, po którymś z tych ojców, których uśmiercał ciągle w opowieściach w każdym razie, nie po tym prawdziwym. Dopiero dłoń szarpiąca go za ramię zwróciła jego uwagę; odwrócił się, jakby zaskoczony, jakby zagniewany, ściągając brwi pod jasnymi kosmkami złotych włosów opadającymi na czoło – i teraz dopiero rozpoznał Lasse, jego granatowe wzburzone oczy i własne imię w jego ustach, niecierpliwe. Czuł na własnych policzkach rumieniec niespokojnego podniecenia; wyrwał rękę z uścisku jego palców, odsuwając się nieznacznie i z wyraźnym uporem. Czekał cierpliwie tak długo, zbyt długo, ile jeszcze miał czekać?
– I jak długo jeszcze? Aż sobie o mnie łaskawie przypomnisz i litościwie dasz mi swoje pańskie przyzwolenie, Nørgaard? Dzieją się rzeczy, ważne rzeczy, których nie rozumiesz, a ja powinienem być tam – oznajmił zuchwale, wskazując palcem drzwi i podnosząc lekko brodę z próżnym, zadowolonym przekonaniem. – Jestem sługą bożym, do kurwy, nie mogą mnie trzymać z dala od bogów. Ty też nie możesz. Jesteś tylko narzędziem jak ja i spełniłeś już swoje zadanie – niespokojność jątrząca mu się w piersi szukała ujścia; rozzłościł się na niego, choć bicie serca przypominało prawie strach i to złościło go jeszcze bardziej. Palec wskazujący drzwi wycelował w suchą pierś tego chłopaka, a wraz z nim cała niecierpliwość zdawała się gotowa runąć również wprost na niego. Objął wychłodzonym spojrzeniem jego profil, kątem oka dostrzegał czarną sylwetkę dużego kruka przyglądającego im się dociekliwie. Nie drgnął, kiedy Lasse nachylił się bliżej, choć miał ochotę szarpnąć za klamkę tylko po to, żeby zrobić mu na złość, może zawlec go ze sobą do środka za kołnierz, przed oblicze ojca.
– Jak długo mam jeszcze czekać? Powiedz mi kiedy. Powiedz mi albo wejdziesz tam razem ze mną teraz – zwinięte palce rozwarły się, by złapać go za klapę płaszcza i pociągnąć jeszcze ku sobie prowokacyjnie.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Nie 12 Mar - 22:05
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nie chciał powiedzieć Funiemu prawdy, bo prawda przypominała zgniliznę pokrywającą tył jego gardła okrągłymi punktami białej pleśni. Trzymał ją za zębami, pozwalał jej rosnąć i wspinać się na podniebienie, pozwalał jej zakryć miękką, różową tkankę języka, a potem spłynąć niżej, do płuc, do żołądka, w błękitne wstążki żył zaplatających się coraz ciaśniej wokół ciała. Nie mógł powiedzieć Funiemu prawdy, bo prawda była brzydka i niewygodna — niszczyła życia i wyrywała z piersi serca, kneblowała drzwi do świątyń, przecinała drogi do domu jak gwałtowny zryw styczniowej śnieżycy. Tamtego wieczora ujrzał przyszłość, o którą go prosił — wizja świątyni sprawiała wrażenie odległej, jej ściany miękkie i mgliste, podatne na dotyk ciekawskich palców. Tylko potwór był wyraźny. Krzywy, zębaty, spoglądał na nich z góry, gdzieś z kąta sufitu, oczami białymi jak kozie mleko, wyłupiastymi jak u ropuchy; jego ciało rosło i rosło, aż w końcu nabrzmiałe i rozciągnięte, wypełniło swoimi długimi kończynami cały pokój. Uwięzieni pod jego cielskiem wydawali się tacy mali, drobne istoty zbudowane z kruchych kości i jedwabnych chusteczek. Jego oddech cuchnął wilgocią zebraną w kątach ciemnych łazienek, marszcząca się na grzbiecie skóra przypominała kapłańskie szaty, a monstrum podnosiło wielką, mięsista dłoń i wymierzało cios, którego Lasse nie mógł poczuć na własnym karku, czuł go natomiast w powietrzu — ciężki zapach siarki, metaliczny posmak krwi klejący się do dziąseł. Obrazy odbijały się w białych migdałach jego wielkich oczu, a historia ciągnęła się tunelami długich korytarzy, świętych ksiąg i murowanych ścian, po których przesuwały się smukłe sylwetki smukłych cieni, szybko jakby ktoś je gonił. I krzyk, i dłoń, i blada twarz kapłana na tle mętnego mroku pokoi, zapadnięta jak zwierzęca czaszka; potem znajomy profil, zaokrąglona końcówka nosa, łagodny skos policzka, zmierzwiona grzywka w ciemności jasna jak srebrne żyłki pajęczyn. Nie powinno go tu być — wszystko wokół próbowało się go pozbyć, potwór pragnął wypluć go z siebie jak szkielet przeżutej ryby.
Więc milczał, a gdy nie milczał, kłamał, bo tak było lepiej, tak było bezpieczniej. w ten sposób zgnilizna tamtej prawdy nie dotykała ich skóry, a Funi mógł nadal wierzyć w to, że wróci do świata, za którym tęsknił. Pod tym względem przypominał dziecko szukające drogi do domu — szedł przez las, a za drzewami jego dom płonął, dmuchając popiołem prosto w brzuchy kruków. Świątynia tymczasem pochylała się nad nimi, rzucając cień na gładką taflę świeżego śniegu, a Lasse czuł, że się dusi — swoim kłamstwem, swoją winą i wiarą, która kołatała się niebezpiecznie pod jego zebrami, zostawiając purpurowe siniaki na powierzchni serca. Nie potrafił pojąć ogromu jego poświecenia, zrozumieć wytrwałości, z jaką spoglądał w niebo, szukając rozbielonego spojrzenia Odyna. Przyglądał się jego twarzy, gdy wyrywał się z uścisku. Złota farba połyskiwała na skroni, oczy miał jasne i roziskrzone, a gdy mówił, jego głos wybrzmiewał determinacją i czymś jeszcze, czymś większym, czymś, co potrafiło kłami przebijać gardła i spluwać krwią pod cudze buty. Lasse pomyślał, że powinien był zamienić złoto na czerwień — czerwień pasuje do człowieka, który próbuje paznokciami wydrapać sobie drogę powrotną do starego życia.
— Pamiętam o tobie — wszedł mu raptownie w słowo, a jego głos, rozlany jak atrament wśród cichego, papierowego krajobrazu, wybrzmiał twardo, zaskakująco nisko, jakby przez gardło przeciskało się echo mężczyzny, na którego powinien był wyrosnąć. — Najwidoczniej sam wiesz lepiej, czego chcą Norny, co jest cholernie zabawne, biorąc pod uwagę, że nie rozmawiacie ze sobą zbyt często — warknął ostro, odbijając jego pewną siebie zuchwałość w załamaniach swojej twarzy, ściągniętych gniewnie brwiach, napiętej szczęce. Funi wymykał mu się z rąk, a Lasse nie rozumiał, jak kiedykolwiek mógł być tak naiwny, by wierzyć, ze go posłucha. Wyobrażał sobie być może, że uszanuje prośby Norn, to nie Norny jednak kazały mu trzymać się z dala od świątyni, a on sam — rozpuszczony, przerażony studenciak, który bał się pieczęci na jego dłoni. Jego słowa nic nie znaczyły, jego nakazy nie stanowiły żadnej granicy. Uniósł spojrzenie ku grubej szyi górującego nad nimi budynku. Czuł na sobie baczne spojrzenia antracytowych kruków, ich błyszczące jak polerowany obsydian oczy wymierzone w niego ze ściszonym, niebezpiecznym gniewem. Przypomniał sobie o małym synku Tordenskioldów, o Dahlii wykrzykującej w jego twarz historie jego cierpienia, zbyt drobnego jeszcze, by ktokolwiek uznał je za prawdziwe. Nie płakał, kiedy go tu zostawiała. Nie płakał. Być może nie wiedział nawet, że wolno mu płakać pod sklepieniem świątyni. — Jesteś sługą bożym z pierdoloną pieczęcią Lokiego? Ratujesz z nią też sieroty? Może zostaniesz pielęgniarką? Czy ty siebie, do kurwy nędzy, słyszysz? Nie możesz tam tak po prostu wejść, nie teraz! — Choć jego słowa były cierpkie, głos nie wybrzmiewał kpiną, nie było w nim śladu nawet wyrzutu lub poirytowania. Brzmiał jak ktoś przejęty i rozgoryczony, ktoś, kto spuszczał ze zrezygnowaniem ręce wzdłuż ciała, bo nie miał już siły, by ściskać rozmówcę za ramiona. — Nie, spełnię swoje zadanie dopiero wtedy, kiedy upewnię się, że wracasz tutaj w odpowiednim momencie. To nie jest odpowiedni moment — cedził przez zęby i czuł, jak drgają mu palce, jak policzki pokrywają się pąsowym zdenerwowaniem, a serce przyśpiesza rytm, tłukąc się o sierpowatą klatkę jego żeber. Okrywający ich cień gmachu zaczął tracić kształt, jego kontury rozmywać się wśród śniegu. Niebo zbliżało się ku wieczorowi, a powietrze wypełniło się siarczystym, stalowym chłodem. W przeciągu ułamka sekundy zerwał się wokół nich wiatr — zataczał kręgi ponad powierzchnią śniegu, podrywając wyżej pojedyncze płatki. Część z nich sięgnęła jego twarzy, potem twarzy naprzeciw — drobne punkty topniejącego lodu nakrapiały skórę, mieszając się z jego bladymi piegami i cekinami złota osypanego na policzki Funiego. Było zimno, coraz zimniej, Lasse czuł, jak poruszone wichurą włosy łaskoczą go w podbródek i kark. Wzdrygnął się lekko, gdy dłoń chwyciła go za płaszcz, ciągnąc ku sobie. Jasne oczy wpatrywały się w niego z wyzwaniem, a on niemal stracił oddech, gdy dotarło do niego, iż nie umie udzielić mu odpowiedzi na te pytania. Słowa, które z niego wypadły były więc gwałtownie, wyrzucone byle jak spomiędzy rozchylonych ust. — Wiosna. Musisz poczekać do wiosny.
Zakładając, że którykolwiek z nich jej dożyje.
Więc milczał, a gdy nie milczał, kłamał, bo tak było lepiej, tak było bezpieczniej. w ten sposób zgnilizna tamtej prawdy nie dotykała ich skóry, a Funi mógł nadal wierzyć w to, że wróci do świata, za którym tęsknił. Pod tym względem przypominał dziecko szukające drogi do domu — szedł przez las, a za drzewami jego dom płonął, dmuchając popiołem prosto w brzuchy kruków. Świątynia tymczasem pochylała się nad nimi, rzucając cień na gładką taflę świeżego śniegu, a Lasse czuł, że się dusi — swoim kłamstwem, swoją winą i wiarą, która kołatała się niebezpiecznie pod jego zebrami, zostawiając purpurowe siniaki na powierzchni serca. Nie potrafił pojąć ogromu jego poświecenia, zrozumieć wytrwałości, z jaką spoglądał w niebo, szukając rozbielonego spojrzenia Odyna. Przyglądał się jego twarzy, gdy wyrywał się z uścisku. Złota farba połyskiwała na skroni, oczy miał jasne i roziskrzone, a gdy mówił, jego głos wybrzmiewał determinacją i czymś jeszcze, czymś większym, czymś, co potrafiło kłami przebijać gardła i spluwać krwią pod cudze buty. Lasse pomyślał, że powinien był zamienić złoto na czerwień — czerwień pasuje do człowieka, który próbuje paznokciami wydrapać sobie drogę powrotną do starego życia.
— Pamiętam o tobie — wszedł mu raptownie w słowo, a jego głos, rozlany jak atrament wśród cichego, papierowego krajobrazu, wybrzmiał twardo, zaskakująco nisko, jakby przez gardło przeciskało się echo mężczyzny, na którego powinien był wyrosnąć. — Najwidoczniej sam wiesz lepiej, czego chcą Norny, co jest cholernie zabawne, biorąc pod uwagę, że nie rozmawiacie ze sobą zbyt często — warknął ostro, odbijając jego pewną siebie zuchwałość w załamaniach swojej twarzy, ściągniętych gniewnie brwiach, napiętej szczęce. Funi wymykał mu się z rąk, a Lasse nie rozumiał, jak kiedykolwiek mógł być tak naiwny, by wierzyć, ze go posłucha. Wyobrażał sobie być może, że uszanuje prośby Norn, to nie Norny jednak kazały mu trzymać się z dala od świątyni, a on sam — rozpuszczony, przerażony studenciak, który bał się pieczęci na jego dłoni. Jego słowa nic nie znaczyły, jego nakazy nie stanowiły żadnej granicy. Uniósł spojrzenie ku grubej szyi górującego nad nimi budynku. Czuł na sobie baczne spojrzenia antracytowych kruków, ich błyszczące jak polerowany obsydian oczy wymierzone w niego ze ściszonym, niebezpiecznym gniewem. Przypomniał sobie o małym synku Tordenskioldów, o Dahlii wykrzykującej w jego twarz historie jego cierpienia, zbyt drobnego jeszcze, by ktokolwiek uznał je za prawdziwe. Nie płakał, kiedy go tu zostawiała. Nie płakał. Być może nie wiedział nawet, że wolno mu płakać pod sklepieniem świątyni. — Jesteś sługą bożym z pierdoloną pieczęcią Lokiego? Ratujesz z nią też sieroty? Może zostaniesz pielęgniarką? Czy ty siebie, do kurwy nędzy, słyszysz? Nie możesz tam tak po prostu wejść, nie teraz! — Choć jego słowa były cierpkie, głos nie wybrzmiewał kpiną, nie było w nim śladu nawet wyrzutu lub poirytowania. Brzmiał jak ktoś przejęty i rozgoryczony, ktoś, kto spuszczał ze zrezygnowaniem ręce wzdłuż ciała, bo nie miał już siły, by ściskać rozmówcę za ramiona. — Nie, spełnię swoje zadanie dopiero wtedy, kiedy upewnię się, że wracasz tutaj w odpowiednim momencie. To nie jest odpowiedni moment — cedził przez zęby i czuł, jak drgają mu palce, jak policzki pokrywają się pąsowym zdenerwowaniem, a serce przyśpiesza rytm, tłukąc się o sierpowatą klatkę jego żeber. Okrywający ich cień gmachu zaczął tracić kształt, jego kontury rozmywać się wśród śniegu. Niebo zbliżało się ku wieczorowi, a powietrze wypełniło się siarczystym, stalowym chłodem. W przeciągu ułamka sekundy zerwał się wokół nich wiatr — zataczał kręgi ponad powierzchnią śniegu, podrywając wyżej pojedyncze płatki. Część z nich sięgnęła jego twarzy, potem twarzy naprzeciw — drobne punkty topniejącego lodu nakrapiały skórę, mieszając się z jego bladymi piegami i cekinami złota osypanego na policzki Funiego. Było zimno, coraz zimniej, Lasse czuł, jak poruszone wichurą włosy łaskoczą go w podbródek i kark. Wzdrygnął się lekko, gdy dłoń chwyciła go za płaszcz, ciągnąc ku sobie. Jasne oczy wpatrywały się w niego z wyzwaniem, a on niemal stracił oddech, gdy dotarło do niego, iż nie umie udzielić mu odpowiedzi na te pytania. Słowa, które z niego wypadły były więc gwałtownie, wyrzucone byle jak spomiędzy rozchylonych ust. — Wiosna. Musisz poczekać do wiosny.
Zakładając, że którykolwiek z nich jej dożyje.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Nie 26 Mar - 0:06
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Mógłby się uśmiechnąć do niego, z zaczepną, zadowoloną figlarnością, mógłby złapać go za te słowa, odebrać mu je i schować sobie do kieszeni, między wszystkie te bezwartościowe pamiątki, które przesypywały mu się przez nerwowe palce, kiedy przemierzał pustoszejące ulice miasta, zastanawiając się, jak mogłoby wyglądać jego życie, gdyby był jednym z tych prostych ludzi, zaciągających zasłony i zamykających drzwi na dwie zasuwy – czy bałby się, jak oni, gdyby posiadał swoje życie, niepoświęcone nikomu? Trzymał w kieszeni wyświecone paragony obarczone kosztem słodyczy, które szczególnie mu smakowały, złamaną stalówkę ze stołu Muncha (złoconą, tak niepasującą do pozostałych śmieci), zmiętą zupełnie pocztówkę zabraną z lodówki sąsiada, kiedy jeszcze mieszkał w suterenie, niewypalone papierosy zbierane od ludzi, sygnet ze szmaragdowym okiem zamknięty w plastikowej kuli z maszyny na talary, ten sam, który Egon próbował odzyskać od lichwiarza. Nie miał właściwie nic od Nørgaarda; zapomniał wynieść coś z jego domu – poza przepowiednią – a teraz nie był pewien, czy jeszcze tam wróci, bo lakierowane drewno przesiąkło jego groźbami i nie chciał patrzeć na nie w świetle dnia ani lampy. Mógłby wziąć sobie przynajmniej te słowa, tak zaskakująco poważne i może nawet szczere: pamiętam o tobie, czas teraźniejszy, czas ciągły. Pomyślał, że to wszystko paskudnie przykre, bo właściwie go lubił, od początku go lubił, a teraz mieli między sobą te dwie pechowe noce: jedną, kiedy go zostawił na pastwę valravnów, drugą, kiedy zmuszał go do takich brzydkich, niedelikatnych rzeczy. Więc nie mógł się nawet uśmiechnąć, chociaż nikt tak do niego już nie mówił, pamiętam o tobie, wszyscy, z którymi dzielił swoje sny i swoje modlitwy, zapewne próbowali zapomnieć, bo pozostawił im jedynie swój krzyk rozdzierający korytarze przybytku dla świątynnych chłopców, dla przestrogi. Lasse też mógł przecież kłamać, ale chciał mu wierzyć, potrafił wierzyć w kłamstwa, wychowano go w ten sposób.
Ściągnął gniewnie brwi, zaskoczony ostrym brzmieniem jego głosu, tak dziwacznie mocnym i stanowczym, że miał ochotę mu się poddać; ale drażniło go, że wypominał mu tę ciszę i że miał rację. Norny milczały. Próbował poszukiwać ich głosów codziennie, próbował szukać znaków w najbardziej absurdalnych miejscach, chodził niezaplanowanymi ścieżkami, rozmawiał z przypadkowymi ludźmi, w końcu zawsze znajdowały go w takich miejscach, ale teraz każde miejsce wydawało się głuche i nieme. Kładł się na dachu kamienicy, słuchał mamrotania upojonego Muncha, wchodził na wieżę strażniczą górującą nad centralnym placem, próbował znaleźć za miastem tę szopę, w której wykrwawiał swojego pierwszego człowieka, patrzył ludziom w oczy, szukając w nich czegoś szczególnego, śledził przyglądające mu się kruki. Był wszędzie – tylko nie w świątyni. Może zostawił tam coś ważnego, cząstkę siebie, może musiał po nią wreszcie wrócić. Może Borge mógłby mu powiedzieć, co robił źle; dlaczego nie chciały z nim rozmawiać? Jak je do tego zmusić? Nie ufał wieszczkom, wydawały mu się za delikatne, nie używały nigdy krwi. Nie ufał też Nørgaardowi, ale nie miał wyjścia.
– Wiesz gówno – odwarknął naburmuszony, pąsowiejąc na migoczących policzkach. Złościło go, że miał rację. Złościło go, że modlił się bez skutku. Uprawiane auspicje coraz bardziej przypominały medytacje, w których bez końca ganiał za własnym ogonem jak ogarnięty obsesją kundel; i niecierpliwił się coraz szybciej, podrywał się z miejsca, pełen złości, która coraz silniej wgryzała się mu w osierdzie. Gniew mu nie pasował, smakował źle i sprawiał, że miał ochotę zrobić coś głupiego, napić się i wejść na stół w przesmyku, pieprzyć od rzeczy do tych ciemnych głów nierozpoznających połowy słów, strącając butem ich kieliszki ze szczynami, albo wrócić do mieszkania i drażnić Bohlera, dopóki nie wziąłby sobie więcej. Miał ochotę zrobić którąś z tych rzeczy niezależnie, ale w gniewie myślał tylko o tym, by dać się rozszarpać. Może znalazłby Norny, w końcu, we własnej krwi; tam też właściwie jeszcze nie szukał. – Wyrocznia widziała, jak spadam z klifu. Byłem podobno stary, uwierzyłbyś? Że się zestarzeję, bo ja właściwie nie. Nigdy nie myślałem, że się zestarzeję, wiesz, mieliśmy chłopaka w świątyni, ciągle leżał w infirmerii, był strasznie delikatny, chłopaków to śmieszyło, jego kości były jakieś nie takie, łamały się jak gałązki, w końcu umarł po swoich jedenastych urodzinach. Kapłani mówili, że bogowie mają swoich ulubieńców, więc myślałem, że przynajmniej nie zdążę wyłysieć, zanim usiądę do uczty, ale teraz kto wie? – mówił, z iskrą ożywienia, spoglądając na niego z wyraźnym przejęciem i pomieszaniem; był zniecierpliwiony, był niepewny, kim właściwie był? Mówił, jakby to była kwestia miłości bogów, a nie tego, że w Przesmyku łatwiej było zarobić w zęby niż złapać wenerę, co znaczy, że umrzeć było bardzo łatwo, szczególnie takiemu gówniarzowi, był zaślepiony, ale nie ślepy. – Trochę jej nie wierzę, właśnie przez to. Ale może mówiła prawdę i jeśli tak jest, to chciałbym, do chuja, wejść do świątyni, zanim mnie zrzucą.
Nie wiedział, dlaczego właściwie mu o tym mówił. Może po prostu nie wiedział, komu innemu mógłby powiedzieć; próbował powiedzieć Munchowi, ale pewnie nie pamiętał, mówił mu dużo rzeczy, kiedy kołował po orbicie narkotycznych widzeń, właśnie dlatego, że nie pamiętał. Nastroszył się zaraz znowu, podjudzony jego wyrzutami, drwiną osobliwie pozbawioną drwiny, choć poszukiwał jej w atramentowym odcieniu jego oczu. Czy zawsze był taki poważny? Taki dorosły?
– Pieczęć wybrali nam tchórze, którzy boją się własnego cienia. Widzą Lokiego, we wszystkim, co im się nie podoba – prychnął, czując jak głos napręża mu się na strunach zapalczywym jadem. – Nie macie pojęcia, od kogo pochodzi ta magia. Uczycie się wierzyć, że bogowie są potulni jak baranki istniejące tylko po to, żeby wysłuchiwać modlitw i całować wasze głowy, a drzwi Valhalli otworzą się przed każdym, kto przyniesie bogom słodki miód na ołtarz, co za pierdolenie; bogowie zawsze kochali krew – zapominał złapać oddech, wywracał oczami, wzbijając ton głosu do teatralnego rozdrażnienia, pozbawionego politowania. Tymczasem zerwał się wiatr i pociemniało nad nimi niebo, kruki wokół wydawały się niespokojne, podburzone obserwowanym zajściem, żywą gestykulacją impulsywnych dłoni, które w końcu łapały Lasse za płaszcz, domagając się rzeczowości, konkretnych odpowiedzi, precyzyjnego odpowiedniego momentu. Musiał wiedzieć, że go nie okłamuje; i miał, cicho, nadzieję, że to jednak nie będzie dzisiaj, ta złota farbka była może idiotyczna, za mało gniewna.
Więc wiosna. Więc niedługo, ale powinien znaleźć coś właściwego na tę okazję. Wyprostował się, zadowolony, wypuszczając materiał i wygładzając go palcami, jakby w aprobującej i zupełnie przyjaznej pochwale.
– Wiosna – powtórzył za nim, przyglądając mu się uważnie, tym ostrym rysom i dużym księżycom źrenic. Lasse był właściwie smarkaczem jak on. Co za brutalny, przykry świat dla smarkaczy; wyglądał na zmęczonego. Uśmiechnął się do niego, przyjemnie; w błękicie oczu przemknęła mu ulga, do której nie zamierzał się przyznawać. – To właściwie całkiem ładne. Odrodzenie wiosną. Może masz rację, mógłbym poczekać do wiosny. Tak myślałem, zresztą, że coś jest nie w porządku, czułem trochę, że to nie czas, w kościach, może z moimi też jest coś nie tak. Świerzbiły mnie, jakby coś było niewłaściwe – zauważył nagle, przeskakując w drastycznie lżejszy ton, choć kruki wciąż wrzeszczały nad ich głowami, a sylwetka świątyni rosła za jego plecami jak tłamszący, złowrogi cień. – To to złoto, prawda? Mało oficjalne, powinienem znaleźć coś lepszego.
Ściągnął gniewnie brwi, zaskoczony ostrym brzmieniem jego głosu, tak dziwacznie mocnym i stanowczym, że miał ochotę mu się poddać; ale drażniło go, że wypominał mu tę ciszę i że miał rację. Norny milczały. Próbował poszukiwać ich głosów codziennie, próbował szukać znaków w najbardziej absurdalnych miejscach, chodził niezaplanowanymi ścieżkami, rozmawiał z przypadkowymi ludźmi, w końcu zawsze znajdowały go w takich miejscach, ale teraz każde miejsce wydawało się głuche i nieme. Kładł się na dachu kamienicy, słuchał mamrotania upojonego Muncha, wchodził na wieżę strażniczą górującą nad centralnym placem, próbował znaleźć za miastem tę szopę, w której wykrwawiał swojego pierwszego człowieka, patrzył ludziom w oczy, szukając w nich czegoś szczególnego, śledził przyglądające mu się kruki. Był wszędzie – tylko nie w świątyni. Może zostawił tam coś ważnego, cząstkę siebie, może musiał po nią wreszcie wrócić. Może Borge mógłby mu powiedzieć, co robił źle; dlaczego nie chciały z nim rozmawiać? Jak je do tego zmusić? Nie ufał wieszczkom, wydawały mu się za delikatne, nie używały nigdy krwi. Nie ufał też Nørgaardowi, ale nie miał wyjścia.
– Wiesz gówno – odwarknął naburmuszony, pąsowiejąc na migoczących policzkach. Złościło go, że miał rację. Złościło go, że modlił się bez skutku. Uprawiane auspicje coraz bardziej przypominały medytacje, w których bez końca ganiał za własnym ogonem jak ogarnięty obsesją kundel; i niecierpliwił się coraz szybciej, podrywał się z miejsca, pełen złości, która coraz silniej wgryzała się mu w osierdzie. Gniew mu nie pasował, smakował źle i sprawiał, że miał ochotę zrobić coś głupiego, napić się i wejść na stół w przesmyku, pieprzyć od rzeczy do tych ciemnych głów nierozpoznających połowy słów, strącając butem ich kieliszki ze szczynami, albo wrócić do mieszkania i drażnić Bohlera, dopóki nie wziąłby sobie więcej. Miał ochotę zrobić którąś z tych rzeczy niezależnie, ale w gniewie myślał tylko o tym, by dać się rozszarpać. Może znalazłby Norny, w końcu, we własnej krwi; tam też właściwie jeszcze nie szukał. – Wyrocznia widziała, jak spadam z klifu. Byłem podobno stary, uwierzyłbyś? Że się zestarzeję, bo ja właściwie nie. Nigdy nie myślałem, że się zestarzeję, wiesz, mieliśmy chłopaka w świątyni, ciągle leżał w infirmerii, był strasznie delikatny, chłopaków to śmieszyło, jego kości były jakieś nie takie, łamały się jak gałązki, w końcu umarł po swoich jedenastych urodzinach. Kapłani mówili, że bogowie mają swoich ulubieńców, więc myślałem, że przynajmniej nie zdążę wyłysieć, zanim usiądę do uczty, ale teraz kto wie? – mówił, z iskrą ożywienia, spoglądając na niego z wyraźnym przejęciem i pomieszaniem; był zniecierpliwiony, był niepewny, kim właściwie był? Mówił, jakby to była kwestia miłości bogów, a nie tego, że w Przesmyku łatwiej było zarobić w zęby niż złapać wenerę, co znaczy, że umrzeć było bardzo łatwo, szczególnie takiemu gówniarzowi, był zaślepiony, ale nie ślepy. – Trochę jej nie wierzę, właśnie przez to. Ale może mówiła prawdę i jeśli tak jest, to chciałbym, do chuja, wejść do świątyni, zanim mnie zrzucą.
Nie wiedział, dlaczego właściwie mu o tym mówił. Może po prostu nie wiedział, komu innemu mógłby powiedzieć; próbował powiedzieć Munchowi, ale pewnie nie pamiętał, mówił mu dużo rzeczy, kiedy kołował po orbicie narkotycznych widzeń, właśnie dlatego, że nie pamiętał. Nastroszył się zaraz znowu, podjudzony jego wyrzutami, drwiną osobliwie pozbawioną drwiny, choć poszukiwał jej w atramentowym odcieniu jego oczu. Czy zawsze był taki poważny? Taki dorosły?
– Pieczęć wybrali nam tchórze, którzy boją się własnego cienia. Widzą Lokiego, we wszystkim, co im się nie podoba – prychnął, czując jak głos napręża mu się na strunach zapalczywym jadem. – Nie macie pojęcia, od kogo pochodzi ta magia. Uczycie się wierzyć, że bogowie są potulni jak baranki istniejące tylko po to, żeby wysłuchiwać modlitw i całować wasze głowy, a drzwi Valhalli otworzą się przed każdym, kto przyniesie bogom słodki miód na ołtarz, co za pierdolenie; bogowie zawsze kochali krew – zapominał złapać oddech, wywracał oczami, wzbijając ton głosu do teatralnego rozdrażnienia, pozbawionego politowania. Tymczasem zerwał się wiatr i pociemniało nad nimi niebo, kruki wokół wydawały się niespokojne, podburzone obserwowanym zajściem, żywą gestykulacją impulsywnych dłoni, które w końcu łapały Lasse za płaszcz, domagając się rzeczowości, konkretnych odpowiedzi, precyzyjnego odpowiedniego momentu. Musiał wiedzieć, że go nie okłamuje; i miał, cicho, nadzieję, że to jednak nie będzie dzisiaj, ta złota farbka była może idiotyczna, za mało gniewna.
Więc wiosna. Więc niedługo, ale powinien znaleźć coś właściwego na tę okazję. Wyprostował się, zadowolony, wypuszczając materiał i wygładzając go palcami, jakby w aprobującej i zupełnie przyjaznej pochwale.
– Wiosna – powtórzył za nim, przyglądając mu się uważnie, tym ostrym rysom i dużym księżycom źrenic. Lasse był właściwie smarkaczem jak on. Co za brutalny, przykry świat dla smarkaczy; wyglądał na zmęczonego. Uśmiechnął się do niego, przyjemnie; w błękicie oczu przemknęła mu ulga, do której nie zamierzał się przyznawać. – To właściwie całkiem ładne. Odrodzenie wiosną. Może masz rację, mógłbym poczekać do wiosny. Tak myślałem, zresztą, że coś jest nie w porządku, czułem trochę, że to nie czas, w kościach, może z moimi też jest coś nie tak. Świerzbiły mnie, jakby coś było niewłaściwe – zauważył nagle, przeskakując w drastycznie lżejszy ton, choć kruki wciąż wrzeszczały nad ich głowami, a sylwetka świątyni rosła za jego plecami jak tłamszący, złowrogi cień. – To to złoto, prawda? Mało oficjalne, powinienem znaleźć coś lepszego.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Pon 24 Kwi - 0:04
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Pamiętał, jak zafascynowany był wiarą, która nosił w sobie Funi — nie wiedział wtedy jeszcze, że można poświecić się jej tak ufnie, że można na własną modłę uczynić z siebie ofiarę o gardle przeciętym rytualnym sztyletem; nie wiedział, że istnieją na świecie ludzie, którzy się nie boją, nie tak jak bał się on, bo w okrucieństwie i niepewności widzą boską wolę, tym razem przypominającą raczej stanowczą, ojcowską dłoń, a nie chłodny, zębaty byt nachylony stale nad odrętwiałym karkiem. W jego domu bowiem wiary uczono, tak jak uczy się run, liczb i dziecięcych wierszyków. Zamykano ją w zimnych pokojach, sadzano przy długim, dębowym stole i kazano jej recytować swoje własne prawdy, słowo po słowie, litera po literze. Matka stała nad nią jak uzurpator w ołówkowej spódnicy, jak surowy sędzia o bladej, spokojnej twarzy pełnej stromych skosów i marmurowej arystokracji i powtarzała imiona bogów tak, jakby każde z nich nosiło w sobie nową groźbę. W jego domu wiary uczono tak, jakby stanowiła twardą ostateczność — jakby poza nią nie było na tym świecie już niczego pewnego, żadnej wyższej instancji, którą można było błagać o litość. Sadzano ją na szczycie tamtego stołu jak na welurowym tronie, a potem kazano dzieciom pochylać przed nią głowy, tak by nigdy nie mogli spojrzeć jej w oczy, straszeni swoją własną miałkością. Ta obcość go drażniła, ta odległość, te stopnie prowadzące do tronu — chmury, złoto, chłód boskich słów, które nigdy nie wypływały z ust Odyna a zawsze z ust babki, matki i ojca, zniekształcone i pozbawione miłości. W jego domu wiara była więc tylko oczywistością, a oczywistość nie przynosi nadziei — jest bezwzględna i nienegocjowalna, nie ma też rąk, którymi mogłaby pogłaskać cię po skroni; oczywistość nigdy nie stanie się boskością, bo nie polega na wierze, a na przymusie, który czasem odbijał się czerwonymi pręgami na jego dziecięcym nadgarstku. Nieposłusznie wznosił wtedy oczy na twarz swojej matki, a ona łapała go za podbródek i mówiła, że każdy ma na tym świecie swoje miejsce. Jego nigdy nie było wysoko. Zdawał się przynależeć do wszystkiego tego, co przeżerało podbrzusze ziemi — do robaków, do kości, do śmierci.
Pozostawał cynikiem tak jak każde stworzenie wychowane w chłodzie, a jednak smolisty cień świątyni nie przestawał napawać go grozą. Powinien przestać bać się tej ciemności lata temu, powinien był przywyknąć do niej tamtej nocy, gdy umierał, a puste niebo nad jego głową zamieniało się w czerń szeroko otwartej paszczy dzikiego zwierzęcia. Jego wygłodniały oddech na marznącej skórze, ślady zębów zostawione w leśnej zmarzlinie. Dzisiaj powietrze było równie lodowate, a zima wokół równie groźna, a on z całej siły starał się trzymać własne koszmary za zębami. Serce biło mu jednak coraz szybciej, obijając się karkołomnie o smukłe półksiężyce żeber. Im dłużej tu stal, tym większa była ta przeklęta świątynia i coraz bardziej rozległa nicość, która pokrywała świat zaraz za jej murami. Pamiętał, jak kładła się na wątłej konstrukcji jego słabnącego ciała i dociskała go do ziemi, mocniej i mocniej, jakby tą siłą i tą pustką usiłowała wykopać mu grób. Był wtedy zbyt mały i zbyt przerażony, by myśleć o czymś więcej niż własny lęk — wzywał swoją matkę i płakał rozpaczliwie, dociskając drętwiejącą dłoń do wyrwy w kolanie, starając się nie myśleć o śladach pokruszonej kości, cieplej krwi i tkanek stygnących między sinymi palcami. Nigdzie nie było wtedy łuny boskości, żadnego znaku miłosierdzia, miękkiego ogona tamtej wiary, którą wpychano mu siłą do gardła. Dlaczego miała być tutaj teraz? Dlaczego Funi wciąż chciał jej tu szukać?
— Co gdybyś trzymał się z daleka od klifów? — wydusił nagle, głos chrobotał mu pod językiem, głoski ocierały się o zęby, jakby żadna z nich nie chciała wydostać się na zewnątrz. Uniósł podbródek i wymijając spojrzeniem jasną twarz Funiego, wbił parę dużych, przeszklonych oczu w górującą nad nimi świątynię. Przypominała bestię o grubej szyi z drewna i kamienia. Można było przeciąć nożem myśliwskim jej brzuch i wyciągnąć z niego tysiące podobnie naiwnych ofiar. — Nie myślisz, że to głupie? Gdybyś po prostu trzymał się zawsze z daleka od klifów, nigdy byś z żadnego z nich nie spadł — mówił ciszej, a słowa zadrżały lekko, gdy uniósł nieznacznie kąciki ust. Wyglądał niemal smutno, twarz miał zamgloną melancholią, a gdy wrócił wzrokiem do swojego rozmówcy, ten wydał mu kolejny raz młodszy, zarumieniony wiatrem i gniewem, który jak żmija wił się ostrożnie między kolejnymi przystankami jego historii. Nie potrafił wyobrazić sobie umierającego chłopca, ale czuł ból jego kości pod własną skórą. Kolano ugięło się pod nim krucho, a on syknął przez zęby, zaciskając palce mocniej na główce hebanowej laski. — Ja też miałem umrzeć, wiesz? Tak o mnie mówili. Zresztą, o umierających dzieciach zawsze mówi się podobnie... Jak o bardzo drogich i bardzo popękanych wazonach — odezwał się znów, na kilka minut zaciskając powieki, jakby ta chwila ciemności mogła pomóc cierpieniu się rozproszyć. — Moi rodzice chcieli oddać mnie do świątyni, wiec uciekłem w nocy z domu i zgubiłem się w lesie. Długo leżałem we własnej krwi, zanim w końcu mnie znaleźli. — brzmiał jednocześnie kuriozalnie beznamiętnie i zaskakująco ostro, jakby nie umiał wybrać uczuć, które powinny towarzyszyć tym słowom. Nie potrafił znów spojrzeć mu w oczy, bo wstydził się tego, co mógłby w nich ujrzeć. Powinien był wypluć słabość w śnieg — wszystkie słabe stworzenia zdychały w śniegu. — Medycy mówili, że umrę przy najbliższym przeziębieniu, sam rozumiesz. Rodzina do dziś twierdzi, ze to norny przytrzymały mnie przy życiu, co, jeżeli to prawda, było cholernie złośliwe z ich strony. — Zacisnął usta i milczał kolejnych kilka sekund. Kruk krzyczał nieopodal, co jakiś czas rozczapierzając skrzydła. Musiał ich pamiętać, obaj przecież byli tu już wcześniej — pod świątynią lub w tej przedziwnej sytuacji, gdy wyciąga się rękę do kogoś, komu nie należy ufać, ale kogo nie chce się zostawiać na mrozie. — Sęk w tym, że wejdziesz tu jeszcze na pewno. Może nawet zostanie ci do tego czasu kilka włosów, choć tego nie mogę obiecać. Po prostu omijaj klify tak długo, jak to będzie możliwe.
Być może życie należało trzymać przy sobie za gardło. Siłą. Siła czyniła człowieka godnym miłości, to wiedzieli wszyscy, nawet bogowie. Lasse nie pozwolił więc sobie na kolejne drgniecie, zamiast tego prostując się ostrzegawczo, gdy Funi kolejny raz się uniósł, przypominając wnet nastroszonego kota o jasnych, roziskrzonych oczach. Przez ułamek sekundy przypominał Irene, te same jasne włosy, ta sama pieczęć wyżłobiona niczym zgnilizna we wnętrzu dłoni. Dreszcz przebiegł krótkimi uszczypnięciami niepokoju wzdłuż napiętego kręgosłupa. Opowiadał jej wtedy o sprawiedliwości z takim przekonaniem, jakby kiedykolwiek miał z nią styczność. Ostracyzm nie jest w stanie niczego naprawić — oznajmiał, zaciągając się jej jaśminowym papierosem — Taka kara nie ma prawa działać, prawda? To wyrok, który nie daje szansy na poprawę, to jak zamykanie skazańców w jednym domu z pokojem pełnym noży i czekanie na krew. Powinien był wiedzieć już wtedy, już tamtej nocy, gdy próbował go zabić, że Funi jest inny, że nie chce ratunku ani resocjalizacji, że magia, którą jego rodzina nazywała zepsutą, on nazywał wielką; powinien był wiedzieć, że prawdy, które wyznawali były od samych podstaw zgoła inne, a pewnych inności nie sposób było zrównać bez skręcenia karku. Widział jednak świat tak, jakby ten zawsze był przeszklonym obrazem lub akademicką anegdotą — był naiwny i wkrótce naiwność ta miała zagryźć go na śmierć.
— Nikt nie powinien płacić krwią za czyjeś urojenia! — głos uniósł mu się twardo i gwałtownie, rozbijając się echem o grube cielsko świątyni. Parę wystraszonych hałasem kruków poderwało się ku niebu, skrzecząc przy tym żałośnie, lecz wystarczyło kilka oddechów i jeden podmuch wiatru, by wróciły na swoje miejsca, znów tak samo czujne i tak samo bystre. Lasse słyszał w uszach szybkie bicie własnego serca, wiedział jednak doskonale, iż kłótnia nie zmieni nic poza ewentualnym pozbawieniem go głowy. — Twoi bogowie mogą kochać flaki, mogą nawet sami poderżnąć ci gardło, ale to nie zmieni faktu, że jesteś teraz skazany na zupełnie nieboską władzę, Teraz nie ma Valhalli, Funi — zabrzmiał wnet spokojniej, nachylając się w jego stronę niczym dyscyplinujący nauczyciel. — Jest Fort Nordkin i luzie, którzy wykonywaliby na takich jak ty publiczne egzekucje, gdyby tylko Rada dała im na to zielone światło. — Spoważniał, kontrastując tym samym z chaotycznym rozdrażnieniem Funiego, jego niemal teatralnym przejęciem, który co rusz sprawiał, iż ten gubił w płucach oddech. — Jeżeli wejdziesz tam dziś, w ich oczach pozostaniesz zbrodniarzem.
W tamtej chwili nie był pewien, czyją skórę chce naprawdę ratować. Przekonywał się, iż odwiedzenie Funiego od tej idiotycznej decyzji było swojego rodzaju zadaniem lub misją, którą podniosły przed nim norny, w rzeczywistości jednak równie dobrze mógł myśleć jedynie o własnej głowie. Nie chciał stanąć kolejny raz w progu swojej kuchni, myśląc o rtm, kto znajdzie jego martwe ciało w stanie połowicznego rozkładu, nim bliźniacza siostra wróci z wykopalisk. Kogokolwiek jednak ratował, musiał to robić szybko. Ziemia paliła mu się pod stopami, a śnieg wcale nie topniał.
— Wiosna — powtórzył, czując jak ulga rozluźnia napięte mięśnie na widok malującego się na zarumienionej twarzy Funiego zadowolenia. Kłamstwo było głupie, ale gładkie, nosiło w sobie jednak jeden niewielki problem — co powie mu wiosną? Gdzie schowa się wtedy? Jeszcze raz odważył się spojrzeć mu w oczy. W tamtej chwili wydawał się zupełnie niegroźny, rozanielony w swoich miękkich rysach i migoczących drobinkach złota. W pierwszej chwili przeszło mu przez myśl, że Funi nie wyglada jak morderca. Dopeiro kiedy ten uśmiechnął się na tle biało-czarnego krajobrazu zimy, doszło do niego, iż podchodzi do sprawy tej szalenie nienaukowo. Nigdy wcześniej nie widział mordercy. Nie miał pojęcia, jak powinni wyglądać. — Czerwony. Czerwony byłby lepszy...
Pozostawał cynikiem tak jak każde stworzenie wychowane w chłodzie, a jednak smolisty cień świątyni nie przestawał napawać go grozą. Powinien przestać bać się tej ciemności lata temu, powinien był przywyknąć do niej tamtej nocy, gdy umierał, a puste niebo nad jego głową zamieniało się w czerń szeroko otwartej paszczy dzikiego zwierzęcia. Jego wygłodniały oddech na marznącej skórze, ślady zębów zostawione w leśnej zmarzlinie. Dzisiaj powietrze było równie lodowate, a zima wokół równie groźna, a on z całej siły starał się trzymać własne koszmary za zębami. Serce biło mu jednak coraz szybciej, obijając się karkołomnie o smukłe półksiężyce żeber. Im dłużej tu stal, tym większa była ta przeklęta świątynia i coraz bardziej rozległa nicość, która pokrywała świat zaraz za jej murami. Pamiętał, jak kładła się na wątłej konstrukcji jego słabnącego ciała i dociskała go do ziemi, mocniej i mocniej, jakby tą siłą i tą pustką usiłowała wykopać mu grób. Był wtedy zbyt mały i zbyt przerażony, by myśleć o czymś więcej niż własny lęk — wzywał swoją matkę i płakał rozpaczliwie, dociskając drętwiejącą dłoń do wyrwy w kolanie, starając się nie myśleć o śladach pokruszonej kości, cieplej krwi i tkanek stygnących między sinymi palcami. Nigdzie nie było wtedy łuny boskości, żadnego znaku miłosierdzia, miękkiego ogona tamtej wiary, którą wpychano mu siłą do gardła. Dlaczego miała być tutaj teraz? Dlaczego Funi wciąż chciał jej tu szukać?
— Co gdybyś trzymał się z daleka od klifów? — wydusił nagle, głos chrobotał mu pod językiem, głoski ocierały się o zęby, jakby żadna z nich nie chciała wydostać się na zewnątrz. Uniósł podbródek i wymijając spojrzeniem jasną twarz Funiego, wbił parę dużych, przeszklonych oczu w górującą nad nimi świątynię. Przypominała bestię o grubej szyi z drewna i kamienia. Można było przeciąć nożem myśliwskim jej brzuch i wyciągnąć z niego tysiące podobnie naiwnych ofiar. — Nie myślisz, że to głupie? Gdybyś po prostu trzymał się zawsze z daleka od klifów, nigdy byś z żadnego z nich nie spadł — mówił ciszej, a słowa zadrżały lekko, gdy uniósł nieznacznie kąciki ust. Wyglądał niemal smutno, twarz miał zamgloną melancholią, a gdy wrócił wzrokiem do swojego rozmówcy, ten wydał mu kolejny raz młodszy, zarumieniony wiatrem i gniewem, który jak żmija wił się ostrożnie między kolejnymi przystankami jego historii. Nie potrafił wyobrazić sobie umierającego chłopca, ale czuł ból jego kości pod własną skórą. Kolano ugięło się pod nim krucho, a on syknął przez zęby, zaciskając palce mocniej na główce hebanowej laski. — Ja też miałem umrzeć, wiesz? Tak o mnie mówili. Zresztą, o umierających dzieciach zawsze mówi się podobnie... Jak o bardzo drogich i bardzo popękanych wazonach — odezwał się znów, na kilka minut zaciskając powieki, jakby ta chwila ciemności mogła pomóc cierpieniu się rozproszyć. — Moi rodzice chcieli oddać mnie do świątyni, wiec uciekłem w nocy z domu i zgubiłem się w lesie. Długo leżałem we własnej krwi, zanim w końcu mnie znaleźli. — brzmiał jednocześnie kuriozalnie beznamiętnie i zaskakująco ostro, jakby nie umiał wybrać uczuć, które powinny towarzyszyć tym słowom. Nie potrafił znów spojrzeć mu w oczy, bo wstydził się tego, co mógłby w nich ujrzeć. Powinien był wypluć słabość w śnieg — wszystkie słabe stworzenia zdychały w śniegu. — Medycy mówili, że umrę przy najbliższym przeziębieniu, sam rozumiesz. Rodzina do dziś twierdzi, ze to norny przytrzymały mnie przy życiu, co, jeżeli to prawda, było cholernie złośliwe z ich strony. — Zacisnął usta i milczał kolejnych kilka sekund. Kruk krzyczał nieopodal, co jakiś czas rozczapierzając skrzydła. Musiał ich pamiętać, obaj przecież byli tu już wcześniej — pod świątynią lub w tej przedziwnej sytuacji, gdy wyciąga się rękę do kogoś, komu nie należy ufać, ale kogo nie chce się zostawiać na mrozie. — Sęk w tym, że wejdziesz tu jeszcze na pewno. Może nawet zostanie ci do tego czasu kilka włosów, choć tego nie mogę obiecać. Po prostu omijaj klify tak długo, jak to będzie możliwe.
Być może życie należało trzymać przy sobie za gardło. Siłą. Siła czyniła człowieka godnym miłości, to wiedzieli wszyscy, nawet bogowie. Lasse nie pozwolił więc sobie na kolejne drgniecie, zamiast tego prostując się ostrzegawczo, gdy Funi kolejny raz się uniósł, przypominając wnet nastroszonego kota o jasnych, roziskrzonych oczach. Przez ułamek sekundy przypominał Irene, te same jasne włosy, ta sama pieczęć wyżłobiona niczym zgnilizna we wnętrzu dłoni. Dreszcz przebiegł krótkimi uszczypnięciami niepokoju wzdłuż napiętego kręgosłupa. Opowiadał jej wtedy o sprawiedliwości z takim przekonaniem, jakby kiedykolwiek miał z nią styczność. Ostracyzm nie jest w stanie niczego naprawić — oznajmiał, zaciągając się jej jaśminowym papierosem — Taka kara nie ma prawa działać, prawda? To wyrok, który nie daje szansy na poprawę, to jak zamykanie skazańców w jednym domu z pokojem pełnym noży i czekanie na krew. Powinien był wiedzieć już wtedy, już tamtej nocy, gdy próbował go zabić, że Funi jest inny, że nie chce ratunku ani resocjalizacji, że magia, którą jego rodzina nazywała zepsutą, on nazywał wielką; powinien był wiedzieć, że prawdy, które wyznawali były od samych podstaw zgoła inne, a pewnych inności nie sposób było zrównać bez skręcenia karku. Widział jednak świat tak, jakby ten zawsze był przeszklonym obrazem lub akademicką anegdotą — był naiwny i wkrótce naiwność ta miała zagryźć go na śmierć.
— Nikt nie powinien płacić krwią za czyjeś urojenia! — głos uniósł mu się twardo i gwałtownie, rozbijając się echem o grube cielsko świątyni. Parę wystraszonych hałasem kruków poderwało się ku niebu, skrzecząc przy tym żałośnie, lecz wystarczyło kilka oddechów i jeden podmuch wiatru, by wróciły na swoje miejsca, znów tak samo czujne i tak samo bystre. Lasse słyszał w uszach szybkie bicie własnego serca, wiedział jednak doskonale, iż kłótnia nie zmieni nic poza ewentualnym pozbawieniem go głowy. — Twoi bogowie mogą kochać flaki, mogą nawet sami poderżnąć ci gardło, ale to nie zmieni faktu, że jesteś teraz skazany na zupełnie nieboską władzę, Teraz nie ma Valhalli, Funi — zabrzmiał wnet spokojniej, nachylając się w jego stronę niczym dyscyplinujący nauczyciel. — Jest Fort Nordkin i luzie, którzy wykonywaliby na takich jak ty publiczne egzekucje, gdyby tylko Rada dała im na to zielone światło. — Spoważniał, kontrastując tym samym z chaotycznym rozdrażnieniem Funiego, jego niemal teatralnym przejęciem, który co rusz sprawiał, iż ten gubił w płucach oddech. — Jeżeli wejdziesz tam dziś, w ich oczach pozostaniesz zbrodniarzem.
W tamtej chwili nie był pewien, czyją skórę chce naprawdę ratować. Przekonywał się, iż odwiedzenie Funiego od tej idiotycznej decyzji było swojego rodzaju zadaniem lub misją, którą podniosły przed nim norny, w rzeczywistości jednak równie dobrze mógł myśleć jedynie o własnej głowie. Nie chciał stanąć kolejny raz w progu swojej kuchni, myśląc o rtm, kto znajdzie jego martwe ciało w stanie połowicznego rozkładu, nim bliźniacza siostra wróci z wykopalisk. Kogokolwiek jednak ratował, musiał to robić szybko. Ziemia paliła mu się pod stopami, a śnieg wcale nie topniał.
— Wiosna — powtórzył, czując jak ulga rozluźnia napięte mięśnie na widok malującego się na zarumienionej twarzy Funiego zadowolenia. Kłamstwo było głupie, ale gładkie, nosiło w sobie jednak jeden niewielki problem — co powie mu wiosną? Gdzie schowa się wtedy? Jeszcze raz odważył się spojrzeć mu w oczy. W tamtej chwili wydawał się zupełnie niegroźny, rozanielony w swoich miękkich rysach i migoczących drobinkach złota. W pierwszej chwili przeszło mu przez myśl, że Funi nie wyglada jak morderca. Dopeiro kiedy ten uśmiechnął się na tle biało-czarnego krajobrazu zimy, doszło do niego, iż podchodzi do sprawy tej szalenie nienaukowo. Nigdy wcześniej nie widział mordercy. Nie miał pojęcia, jak powinni wyglądać. — Czerwony. Czerwony byłby lepszy...
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Nie 7 Maj - 21:44
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zaskoczenie przebłysnęło mu na spojrzeniu migawką, jak biaława ptasia powieka na obserwującym ich oku tęgiego kruka; oczyszczała źrenicę z kurzu odkładanego długo zniecierpliwienia, na krótki moment, zanim nie wzburzało się ponownie, zasnuwając mglistym zepsuciem czysty błękit tęczówki. Poprawił się nerwowym skurczem odruchu, jakby próbował to zaskoczenie ukryć – udawać, że przecież o tym również pomyślał, choć nie pomyślał wcale, tak jak nigdy nie myślał, że mógłby mieć inną przyszłość niż ta wmawiana mu od małości, posiadać własną wartość nieliczoną przez miarę wiary albo oddać się ustom drugiego człowieka bez smaku zdrady na miękkim sklepieniu przełyku. Nie pomyślał o tym, bo myśli i serce przyuczone miał do posłuchu, nie do sprzeciwu i nie do negocjacji z treścią przeznaczonej mu roli o więcej czasu, więcej łaski czy więcej zachęty – był zmuszony tymczasem improwizować tak długo, że wszelki nakaz przyjmował ze ślepą uległością, z westchnieniem ulgi zamykanym pod mostkiem, nawet jeśli nakaz ten brzmiał: umrzesz, w ten właśnie sposób, więc zamierzał tak właśnie umrzeć, bez podważania autorytetu wieszczych słów, wdzięczny, że znał przynajmniej ten punkt oznaczony mu jasnym krzyżykiem na mapie żywota. Kiedy świątynia zamknęła za nim swoje złote zęby, po raz pierwszy musiał trzymać własne życie w swoich rękach i po raz pierwszy czuł niepewność towarzyszącą odzyskanej możliwości decydowania o sobie: skąd miał wiedzieć, czego od niego chciał? Skąd miał wiedzieć, dokąd iść? Skąd miał wiedzieć, co powinien z nim zrobić? Wiedział jedynie, że wraz ze świtem w przepastnych korytarzach rozgrzmi dzwon i wciąż budził się ze świtem, przekonany, że słyszy jego głęboki, nawołujący głos, pęczniejący w ciasnych korytarzach tętnic bolesnym rozbudzeniem. W tym świecie nie musiał jednak się zrywać, nie musiał wciągać na nagi grzbiet znoszonego ubrania (odkrywał, między innymi, komfort prostej nagości), nie było porannych modlitw ani gryzącego dymu kadzidła, nie było kar za niepunktualność, nie było chłodnej, twardej posadzki pod kolanami, głosów wypełniających skronie po brzegi, po horyzont półprzytomności, nie było kapłańskiej ręki opiekuna gładzącej go po karku z aprobatą. Nikt nigdy nie wierzył w niego tak bardzo, jak wierzył w niego Borge; naiwnie myślał, że nic tego nie zmieni. Mógłby wejść do świątyni, zobaczyć się z nim znowu, zamiast tego pod cienkim albedo obejmującym serce namacywał zdradliwą ulgę, że Lasse przyszedł – że zatrzymywał go przed drzwiami i odwlekał jego wyrok. Nie bał się bogów. Nie bał się krzyku i nie bał się, że rozbiją mu skroń na stopniu przed zatrzaskiwanymi drzwiami. Uporczywie utrzymywał, że nie bał się niczego; ani śmierci, ani przeznaczenia, ani krwi; ale bał się ciężaru własnego życia na swoich rękach. Potrafił przyzwyczaić się do piętna na dłoni, do głodu płynącego strugami żył, do wyzwisk przylegających do dumy jak ciągliwa flegma, do zasypiania o pustym żołądku, do noża chowanego pod poduszką, wszedł w Przesmyk i przybierał powoli blady kolor sunący przez jego ulice mgły, stapiał się z brudem naciekłym na pociemniałe fasady, nosił przekleństwa lepiej niż własne imię, zmieniał się; tylko to jedno nie dawało mu spokoju – ile razy można zostać porzuconym, zanim własna bezwartościowość stanie się zbyt oczywista, by ukrywać ją za zuchwałością, pchając się siłą w kolejne ręce lub pod czyjąś skórę?
– Herezja – odpowiedział w końcu, uśmiechając się bez wesołości, ale z rozbawieniem, kwaśnym, zaskakująco niewrogim. Słowo to spływało przez krtań smakiem przykrej jałowości, choć wyobrażał sobie, że mogłoby smakować jak mocny alkohol, gdyby tylko odważył się wymówić je z właściwą rewoltą przeciw wierze. Oczyszczające jak płomień wypalający łąki; pozostawiający za sobą jedynie truchło i popiół. – Jesteś wyrocznią i mówisz mi, żebym uciekał przed swoim przeznaczeniem. Udało ci się kiedyś? Zmienić niechcianą przyszłość, udało ci się? – spytał, przechylając lekko głowę, spoglądając na odbicie świątyni w granacie jego oczu, czarne ostrze strzelistego dachu wbijające się w rdzeń źrenicy. – Nie zamierzam przed nią uciekać, namawiasz mnie do herezji, Nørgaard, powinieneś uważać, co mówisz. Nie boisz się, że cię słyszą? Powinieneś pamiętać. Moje hugr należy do nich, moje ciało i moje zmysły; czy misją sługi nie jest bronić bogów przed złym uczynkiem, słowem, zaniedbaniem? – nie mógł się powstrzymać od tej drobnej, uszczypliwej groźby; kształt świątyni wydawał się zapadać w jego oczach, głębiej, sięgając więcej niż sam mógłby w nim dosięgnąć, tak sądził. Nie groził mu właściwie; nie naprawdę, nie tym razem; choć krzywda w imię wiary zawsze wydawała mu się czynem wzniosłym. Aktem poświęcenia szczególnej wagi, kosztem siebie – nie chcę go krzywdzić i wbrew sobie uczynię zadość waszej woli, chciał sądzić, że potrafiłby, wyobrażał sobie, że byłoby to smutne i piękne, i godne kapłana.
– Oboje wiemy, że jeśli nie pójdę tam sam, zawleką mnie choćby za wyszarpane trzewia. To się wydaje przykre, nie poczuć nawet wiatru w drodze na dół. Myślałem o tym, wiesz, to musi być szczególny rodzaj; taki, którego nie nazwaliśmy, bo zamyka usta na zawsze. Ale może będę wiedział, jak już go poczuję. Może jego nazwa to ta ostatnia myśl przed, zawsze ta sama. Miserere mei. Zawsze chciałem nazwać tak psa, ale nie mogłem go mieć, więc może przynajmniej ten wiatr – opuścił głos do podobnego tonu, cichszego od krzyków kruków, ukradkowego pod wzrokiem świątyni, jakby nie powinien mówić o tym na głos przy bogach, to przecież tajemnica tych, którzy spadli i nie powinien jej znać.
Pozwolił mu mówić, jak rzadko nie mając potrzeby wtrącenia; słuchając z przyjemnym uczuciem, że obserwuje coś nieprawdopodobnego i coś rzadkiego, prawdę długo trzymaną w zamknięciu smakującą oddechu po raz pierwszy, może dlatego była taka cicha i taka zesztywniała. Mówił o tym z beznamiętnością, w którą Funi nie wierzył; przede wszystkim dlatego, że nie patrzył mu w oczy. Więc powinien być dzisiaj martwy albo nosić kapłańskie szaty, choć może – jak myślał z przekąsem – to czasem prawie to samo. Oddając się kapłaństwu, oddawało się życie, więc czy było się żywym? Może sam nie był, od dawna, tylko czasem. Nie mógł strącić z siebie tej rewelacji – tego, że mogli się spotkać wcześniej, że mogli sypiać w dzieciństwie w jednym łóżku, nim nie przyłapałby ich opiekun; zmawiać razem modlitwy, umierać, dzień po dniu, do dnia uzyskania święceń. Spojrzał mimowolnie na laskę, na której Lasse wspierał ciężar ciała, na ugiętą pod nim nogę.
– Byli dla ciebie miłosierni – stwierdził, ledwie zastanawiając się nad tym stwierdzeniem, podnosząc znów na niego wzrok, jakby łagodniejszy i ostry zarazem, jakby niezdecydowany w sympatii i w złości. – Bogowie. Odmówiłeś im siebie jak tchórz i wzięli w zamian tylko tyle, to właściwie miłosierdzie. Zazwyczaj po prostu umieramy – mruknął, ściągając brwi w grymasie trudnym do wyjaśnienia; czuł się chyba zazdrosny. Jak bardzo musieli go kochać, by oszczędzić go w ten sposób? Zasady były proste: trzy sny oznaczały powołanie, odmowa oznaczała śmierć i może czasem to też było miłosierdzie, nie każdy nadawał się do świątynnego życia, nie każdy potrafiłby je kochać. Zazwyczaj sam nie potrafił. – Nie zamierzam uciekać – powtórzył, zatrzymując w gardle myśl, że dla niego zapewnie nie starczyłoby tej samej litości. Może takie miłosierdzie należało się tylko takim jak on: wyroczniom albo wnukom jarlów. – Mogłeś być moim bratem, wiesz. To jeszcze dziwniej niż było.
Nie spodziewał się podobnie gniewnej stanowczości, pomyślał, że było mu w niej właściwie do twarzy, pomimo tej cherlawej sylwetki, pomimo zapadłych policzków i laski podpierającej ciężar jego chwiejnego ciała w punkcie, w którym trzeszczały słabe kości. Odwrócił wzrok za krukami podrywającymi się do lotu na dźwięk jego podniesionego sprzeciwu, wykrzywiając usta w rozdrażniony grymas, to nie były urojenia, chciał mu to powiedzieć, wszystko to było przecież zupełnie prawdziwe, ta krew, te ofiary, magia, której sobie nie wyobrażał. Ciężar granatowego spojrzenia zmienił się, naciskając na świadomość naganą, pod którą się jednak nie korzył – mógł ustąpić w wielu rzeczach, ale nie w swojej wierze i nie w pewności swojej roli. Wyglądał, jakby zamierzał się z nim spierać, rys szczęki stężał mu w złości i płatki nosa rozdęły się w zduszonym prychnięciu, ostatnie zdanie zdawało się zadziałać jednak jak szarpnięcie smyczy, kaganiec nałożony na usta. Nie myślał o sobie dotąd jak o zbrodniarzu, chociaż niewątpliwie nim przecież był.
– Ty też byś to zrobił, gdybyś mógł? Oddałbyś mnie na szafot, Lasse? – zapytał zamiast tego, z butną złością, odwzajemniając mocne spojrzenie jeszcze przez antrakt napiętej chwili, podczas gdy trzepot kruczych skrzydeł przepełniał powietrze niespokojnym drżeniem, ich wrzaski stawały się gniewniejsze, jakby karmiły się ich uczuciami i może tak było, może dlatego kłębiły się wciąż blisko, słuchając i spijając z nich te wzburzenie, może rezonowało w ich pneumatycznych kościach, słodsze od szpiku.
Wiosna brzmiała tymczasem dobrze. Jeszcze nie dzisiaj, ale też nie daleko – niedługo nadejdzie marzec, przyjdzie odwilż, otworzą się zawiązki listków i pączki kwiatów, świat napęcznieje nowym życiem, rozbudzonym i łapczywym, a on wróci po to, co należało do niego. Po tą część siebie, którą wciąż trzymali pod sklepieniem w świątyni, może w jakiejś krypcie, jak tysiącwieczne zwłoki, również skradzione. Złagodniał, wyprostował się, odchylił, przez chwilę miał wrażenie, że potrafił wyczuć już jej świeżą woń, tej nadchodzącej, ważnej wiosny i swojego odrodzenia. Czerwień przynajmniej łatwo było zdobyć; wystarczyło wyciągnąć ostrze spod poduszki Bohlera, na pewno nie odmówiłby mu pomocy, pomógłby mu ją znaleźć i nałożyć na policzki.
– Tak właśnie pomyślałem, złoto jest zbyt grzeczne, wydaje się grzeczne, jak dopięty ciasno kołnierz – przysunął się przy tych słowach, tym razem łapiąc go w ramionach i mierząc spojrzeniem ramę jego sylwetki, zaaferowany. – Jaki nosisz rozmiar? Będę potrzebował lepszego ubrania. Straszny z ciebie chuderlak, nie karmią cię w tym pałacu? Ale może to nic, zmieszczę się – mruknął, przechylając się, zawieszając oceniające spojrzenie na wysokości jego bioder, ściskając dłonie na jego ramionach przez płaszcz. – W koszulę na pewno.
– Herezja – odpowiedział w końcu, uśmiechając się bez wesołości, ale z rozbawieniem, kwaśnym, zaskakująco niewrogim. Słowo to spływało przez krtań smakiem przykrej jałowości, choć wyobrażał sobie, że mogłoby smakować jak mocny alkohol, gdyby tylko odważył się wymówić je z właściwą rewoltą przeciw wierze. Oczyszczające jak płomień wypalający łąki; pozostawiający za sobą jedynie truchło i popiół. – Jesteś wyrocznią i mówisz mi, żebym uciekał przed swoim przeznaczeniem. Udało ci się kiedyś? Zmienić niechcianą przyszłość, udało ci się? – spytał, przechylając lekko głowę, spoglądając na odbicie świątyni w granacie jego oczu, czarne ostrze strzelistego dachu wbijające się w rdzeń źrenicy. – Nie zamierzam przed nią uciekać, namawiasz mnie do herezji, Nørgaard, powinieneś uważać, co mówisz. Nie boisz się, że cię słyszą? Powinieneś pamiętać. Moje hugr należy do nich, moje ciało i moje zmysły; czy misją sługi nie jest bronić bogów przed złym uczynkiem, słowem, zaniedbaniem? – nie mógł się powstrzymać od tej drobnej, uszczypliwej groźby; kształt świątyni wydawał się zapadać w jego oczach, głębiej, sięgając więcej niż sam mógłby w nim dosięgnąć, tak sądził. Nie groził mu właściwie; nie naprawdę, nie tym razem; choć krzywda w imię wiary zawsze wydawała mu się czynem wzniosłym. Aktem poświęcenia szczególnej wagi, kosztem siebie – nie chcę go krzywdzić i wbrew sobie uczynię zadość waszej woli, chciał sądzić, że potrafiłby, wyobrażał sobie, że byłoby to smutne i piękne, i godne kapłana.
– Oboje wiemy, że jeśli nie pójdę tam sam, zawleką mnie choćby za wyszarpane trzewia. To się wydaje przykre, nie poczuć nawet wiatru w drodze na dół. Myślałem o tym, wiesz, to musi być szczególny rodzaj; taki, którego nie nazwaliśmy, bo zamyka usta na zawsze. Ale może będę wiedział, jak już go poczuję. Może jego nazwa to ta ostatnia myśl przed, zawsze ta sama. Miserere mei. Zawsze chciałem nazwać tak psa, ale nie mogłem go mieć, więc może przynajmniej ten wiatr – opuścił głos do podobnego tonu, cichszego od krzyków kruków, ukradkowego pod wzrokiem świątyni, jakby nie powinien mówić o tym na głos przy bogach, to przecież tajemnica tych, którzy spadli i nie powinien jej znać.
Pozwolił mu mówić, jak rzadko nie mając potrzeby wtrącenia; słuchając z przyjemnym uczuciem, że obserwuje coś nieprawdopodobnego i coś rzadkiego, prawdę długo trzymaną w zamknięciu smakującą oddechu po raz pierwszy, może dlatego była taka cicha i taka zesztywniała. Mówił o tym z beznamiętnością, w którą Funi nie wierzył; przede wszystkim dlatego, że nie patrzył mu w oczy. Więc powinien być dzisiaj martwy albo nosić kapłańskie szaty, choć może – jak myślał z przekąsem – to czasem prawie to samo. Oddając się kapłaństwu, oddawało się życie, więc czy było się żywym? Może sam nie był, od dawna, tylko czasem. Nie mógł strącić z siebie tej rewelacji – tego, że mogli się spotkać wcześniej, że mogli sypiać w dzieciństwie w jednym łóżku, nim nie przyłapałby ich opiekun; zmawiać razem modlitwy, umierać, dzień po dniu, do dnia uzyskania święceń. Spojrzał mimowolnie na laskę, na której Lasse wspierał ciężar ciała, na ugiętą pod nim nogę.
– Byli dla ciebie miłosierni – stwierdził, ledwie zastanawiając się nad tym stwierdzeniem, podnosząc znów na niego wzrok, jakby łagodniejszy i ostry zarazem, jakby niezdecydowany w sympatii i w złości. – Bogowie. Odmówiłeś im siebie jak tchórz i wzięli w zamian tylko tyle, to właściwie miłosierdzie. Zazwyczaj po prostu umieramy – mruknął, ściągając brwi w grymasie trudnym do wyjaśnienia; czuł się chyba zazdrosny. Jak bardzo musieli go kochać, by oszczędzić go w ten sposób? Zasady były proste: trzy sny oznaczały powołanie, odmowa oznaczała śmierć i może czasem to też było miłosierdzie, nie każdy nadawał się do świątynnego życia, nie każdy potrafiłby je kochać. Zazwyczaj sam nie potrafił. – Nie zamierzam uciekać – powtórzył, zatrzymując w gardle myśl, że dla niego zapewnie nie starczyłoby tej samej litości. Może takie miłosierdzie należało się tylko takim jak on: wyroczniom albo wnukom jarlów. – Mogłeś być moim bratem, wiesz. To jeszcze dziwniej niż było.
Nie spodziewał się podobnie gniewnej stanowczości, pomyślał, że było mu w niej właściwie do twarzy, pomimo tej cherlawej sylwetki, pomimo zapadłych policzków i laski podpierającej ciężar jego chwiejnego ciała w punkcie, w którym trzeszczały słabe kości. Odwrócił wzrok za krukami podrywającymi się do lotu na dźwięk jego podniesionego sprzeciwu, wykrzywiając usta w rozdrażniony grymas, to nie były urojenia, chciał mu to powiedzieć, wszystko to było przecież zupełnie prawdziwe, ta krew, te ofiary, magia, której sobie nie wyobrażał. Ciężar granatowego spojrzenia zmienił się, naciskając na świadomość naganą, pod którą się jednak nie korzył – mógł ustąpić w wielu rzeczach, ale nie w swojej wierze i nie w pewności swojej roli. Wyglądał, jakby zamierzał się z nim spierać, rys szczęki stężał mu w złości i płatki nosa rozdęły się w zduszonym prychnięciu, ostatnie zdanie zdawało się zadziałać jednak jak szarpnięcie smyczy, kaganiec nałożony na usta. Nie myślał o sobie dotąd jak o zbrodniarzu, chociaż niewątpliwie nim przecież był.
– Ty też byś to zrobił, gdybyś mógł? Oddałbyś mnie na szafot, Lasse? – zapytał zamiast tego, z butną złością, odwzajemniając mocne spojrzenie jeszcze przez antrakt napiętej chwili, podczas gdy trzepot kruczych skrzydeł przepełniał powietrze niespokojnym drżeniem, ich wrzaski stawały się gniewniejsze, jakby karmiły się ich uczuciami i może tak było, może dlatego kłębiły się wciąż blisko, słuchając i spijając z nich te wzburzenie, może rezonowało w ich pneumatycznych kościach, słodsze od szpiku.
Wiosna brzmiała tymczasem dobrze. Jeszcze nie dzisiaj, ale też nie daleko – niedługo nadejdzie marzec, przyjdzie odwilż, otworzą się zawiązki listków i pączki kwiatów, świat napęcznieje nowym życiem, rozbudzonym i łapczywym, a on wróci po to, co należało do niego. Po tą część siebie, którą wciąż trzymali pod sklepieniem w świątyni, może w jakiejś krypcie, jak tysiącwieczne zwłoki, również skradzione. Złagodniał, wyprostował się, odchylił, przez chwilę miał wrażenie, że potrafił wyczuć już jej świeżą woń, tej nadchodzącej, ważnej wiosny i swojego odrodzenia. Czerwień przynajmniej łatwo było zdobyć; wystarczyło wyciągnąć ostrze spod poduszki Bohlera, na pewno nie odmówiłby mu pomocy, pomógłby mu ją znaleźć i nałożyć na policzki.
– Tak właśnie pomyślałem, złoto jest zbyt grzeczne, wydaje się grzeczne, jak dopięty ciasno kołnierz – przysunął się przy tych słowach, tym razem łapiąc go w ramionach i mierząc spojrzeniem ramę jego sylwetki, zaaferowany. – Jaki nosisz rozmiar? Będę potrzebował lepszego ubrania. Straszny z ciebie chuderlak, nie karmią cię w tym pałacu? Ale może to nic, zmieszczę się – mruknął, przechylając się, zawieszając oceniające spojrzenie na wysokości jego bioder, ściskając dłonie na jego ramionach przez płaszcz. – W koszulę na pewno.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Sro 14 Cze - 1:22
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Herezja. Poczuł własny uśmiech, tak jak czuje się ciepłe palce na policzku. Herezja. Ładne słowo pełne szpiczastych dźwięków — słyszał w nim echo głosu swojej matki, potem powiew zimnego wiatru podrzucający w powietrze drobiny świeżego śniegu, coś bliskiego i coś znajomego, wspomnienie domu, ściany wokół wyziębionego dzieciństwa, które nosiło granatową aksamitkę pod ciasno zapiętym kołnierzem białej koszuli; słyszał w nim sposób, w jaki jego ojciec uderzał dłonią o biurko, w gniewie podrywając się na równe nogi — desperackie pragnienie trwogi, nieporadne dążenie do agresji i siły, z którą nikt nie mógł się urodzić, ale którą każdy mógł hodować w zębach jak próchnicę. Herezja była podobną groźbą, groźbą bez pokrycia, bez szponów i bez pięści, jedynie z wielkim ego i uniesionym podbródkiem, z ciężką dłonią, którą uderzało się w blat, ale nigdy nie w dziecko, bo ktoś mógłby zobaczyć, bo ktoś mógłby dojrzeć skazę; grzmiała tak, jak grzmiał krzyk ojca i tak jak on niczego w istocie nie wnosiła, niczego nie zwiastowała. Kiedy był młodszy, wyobrażał sobie, że Odyn ma w rzeczywistości twarz Isaka — te same ciemne brwi i ciemne oczy, ten sam haczykowaty nos i ten sam pas siwizny sczesany z czoła; nie wynikało to z dziecięcej miłości ni z podziwu, a ze zwykłego przekonania, iż podobnie jak ojciec, Odyn nigdy nie był w stanie pamiętać o jego istnieniu dłużej niż te kilka minut, podczas których musiał przyjrzeć mu się ze wzburzeniem. On też miał więcej niż jedno dziecko i też nie dbał o niego zupełnie — unosił głos i groził, przyglądając mu się z góry niczym zimna wyrwa w północnym niebie, w ostateczności jednak nie dbał o niego wystarczająco, by swoje groźby wcielić w życie. Bogowie nigdy wszak nie różnili się znacznie od rodziców.
Nie mógł winić go za to, iż tego nie rozumiał — nie mógł ganić w ten sposób jego wiary, nazywać go idiotą, bo potrafił wbić palce w coś większego niż on sam i nie bał się krwi pod paznokciami. To nie naiwność, a oddanie posuwa ludzi do podobnych oskarżeń. Funi wierzył w świat, którego Lasse nie potrafił nawet przeliterować, którego nigdy nie mógłby dotknąć, bo ten trzymano w jego domu za szkłem, jak gdyby stanowił jedynie kolekcję rodowej porcelany zbyt kruchej by osłonic ja przed dziecięcymi dłońmi. W ustach Funiego porcelana stawała się prawdziwa i krwawa — kruszył się pod jego zębami, zgrzytając przy tym odłamkami kolejnych podłych słów. Udało ci się kiedyś? Udało? Udało? Poczuł wnet ciężar własnego ciała — mięknącą tkankę kładącą się beznadziejnie na zaostrzonych zazębieniach słabnących kości. Gdy wziął oddech, powietrze wydało mu się tak zimne, jakby pierwszy raz wystawił nos poza cieple ściany domu. Być może świątynia w końcu się odchyliła, być może nareszcie wypuściła ich z objęć.
— To głupie pytanie, Funi — oznajmił, a głos miał pusty i beznamiętny, chwilę jeszcze ginący w powietrzu; brzmiał jak ktoś, kto nie dba o cudzą reakcję, choć w towarzystwie Funiego przewidywanie odpowiedzi i uników stanowiło jedyny właściwie sposób na przetrwanie. Chłopak przypominał niewielkie, dzikie zwierzę o ostrych zębach — Lasse musiał nauczyć się, gdzie stawiać nogi, by nie nadepnąć na jego ogon. — Gdyby mi się udało, nie istniałby sposób, żebym się o tym dowiedział. Zresztą, wiara w przeznaczenie z samej definicji wyklucza wiarę w ucieczkę od przeznaczenia, prawda? — jego ton zniżył się lekko, opadając miękko na śnieg brzmieniem profesorskiego wykładu. Przechylił delikatnie głowę, by przyjrzeć się rozmówcy z ukosa. Godzenie się z rozmiarem własnego przeznaczenia było łatwiejsze niż wiara w to, iż jego fundamenty aż do samego końca pozostają ruchome. Babka powiedziała mu kiedyś, ze nawet najfatalniejsze przepowiednie dają więcej spokoju niż milczenie — tak długo jak znasz kształt własnej śmierci, nawet w smutku czujesz się bezpieczny. Niepewność stała tymczasem w progu każdego obłędu. — Skoro czeka na nas pewien los, unikanie go może być jedynie drogą do jego dopełnienia. Wierzysz w określoną przez norny przyszłość, cóż więc za różnica — bez względu na to, jak długo będziesz unikał klifów, z jakiegoś i tak spadniesz — nie było w jego głosie zdenerwowania ni przejęcia. Brzmiał jak ktoś, kto opowiada przy obiedzie byle jaką anegdotę ze szkolnych korytarzy — ktoś, kto mógł tu być lub wyjść w każdym momencie. Zaciskał zęby i trzymał drżenie oddechu głęboko w gardle. - Możesz uważać mnie za heretyka, ale w finalnym rozrachunku to ja jestem idiotą, przez którego Norny przekazują przyszłość i jako ten idiota właśnie mówię ci, że powinieneś unikać swojej śmierci tak długo jak to możliwe. Pewnego dnia to przestanie być możliwe i wtedy sobie zlecisz. — Wzruszyl ramionami, ze zobojętnieniem wpatrując się w twarz naprzeciw. Funi miał policzki różowe od mrozu i rzęsy jasne od zimowego powietrza. — W następny wtorek pogadam z koleżankami, może załatwimy ci nieco przyjemniejszy upadek. Poproszę je, żebyś po drodze dostał w mordę od jakiejś mewy i zemdlał. — Niemal się uśmiechnął. — Zresztą, może powinieneś mieć psa — wtrącił naprędce, pogodnie i z przebłyskiem rozbawienia w zniżonym głosie. — Jednego z tych chudych, długouchych kundli ze smutnymi oczami. Może mógłby zagryźć kogoś w twoim imieniu.
Rzadko myślał o tym, iż w zasadzie nie znał go w ogóle. Wolał zapominać — za każdym razem, gdy się spotykali, odnosił nieodparte wrażenie, iż zna każdy aspekt jego życia. Był pewien, że Funi mu o tym opowiadał, choć nie pamiętał już, czym to było, istniało jednak bezsprzecznie, a wraz z tym cała długa historia ich znajomości rozdarta pomiędzy trzy wieczory. Pierwszej nocy byli przyjaciółmi i kładli głowy na tej samej poduszce, tej która rano pełna była drobinek złotego brokatu porozrzucanych na materiale niczym okruchy czyjegoś bogactwa. Spali razem jak dwa szczeniaki, choć nigdy nie przynależeli do jednego świata. Miserere mei. Uśmiech zbladł, a nieprzyjemny grymas irytacji przeciął twarz niczym stępiony nóż. Wtedy byli jeszcze pewni, że należy im się miłosierdzie.
— Miłosierni — powtórzył więc za nim powoli, przeciągając głoski między zębami z rozmysłem, który sprawiał, iż słowo, choć piękne w znaczeniu, stało się szorstkie i obrzydliwe, wyplute pod nogi niczym przekleństwo. — Byłem tylko chłopcem, beznadziejnie słabym i przerażonym, a oni chcieli zostawić mnie tam samego. Daleko od domu, w którym się wychowałem, mojego rodzeństwa, bliźniaczej siostry, moich książek i nawet tych jebanych chartów, które karmiłem pod stołem łososiem — nie unosił głosu, twarz pozostawała jednak surowa, a sylwetka wyprostowana w wyrazie oschłej, protekcjonalnej dumy. — Żadne kochane dziecko nie chce z własnej woli zostać sierotą — syknął. Kochane było jednak wielkim słowem — słowem, które w ścianach jego domu przypominało pisk widelca sunącego po szkle. — Nie proszę cię, żebyś uciekał, już to ustaliliśmy. Chcę tylko żebyś nie był głupi. Czemu miałbyś pchać się w gębę pierwszego wilka, który da ci się pogłaskać, do cholery? — W ustach Funiego przeznaczenie było takie łatwe, przyszłość przybierała natomiast kształt prostej drogi, pojedynczej wstęgi urwanej nad pojedynczą przepaścią. Lasse westchnął głębiej, przyglądając mu się uważnie, z cierpkim niedowierzaniem wyrysowanym w ciemnych oczach i ściągniętych brwiach. Nigdy nie mogliby być braćmi — patrzyli na świat przez dwa zupełne różne odcienie niebieskiego. — Prawda, biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe wspólne wieczory, byłoby bardzo dziwnie — mruknął, próbując kolejny raz przywołać na twarz uśmiech i zatuszować tym samym krótką falę złości, która kolejny raz poparzyła jego przełyk jak żółć. — No proszę, czyli nie jesteśmy przyjaciółmi?
Próbował się śmiać. Łatwiej było rozmawiać o tym tak, jakby ich decyzje nie miały znaczenia. Wąż na dłoni Funiego wił się niczym żywy, rozszalały organizm wżarty pod cienką warstwę skóry, a Lasse bał się myśleć o mlecznej barwie jego oczu, gdy wypowiadał zaklęcie w ciemności tamtej ulicy — czy nie powinien był uciekać? Ta sama smolista czerń, która oblepiała jego żyły, była nazywana źródłem wszelkiego zła, chociaż wątpienia byłą jedynie jego objawem. Nie stanowiła choroby samej w sobie, a gorączkę, która pozbawiała cię zmysłów.
— Nie jestem taki małostkowy — odparował w końcu, choć głos zadrżał mu lekko, gdy poczuł na sobie czujne spojrzenie błękitnych oczu. — Musiałbyś dać mi powód... Próba zabicia mnie nie jest wystarczająca, potrafię być nieznośny, a ty nie jesteś pierwszym nieszczęśnikiem, który z tego lub innego powodu próbował mnie udusić. — Przez jego twarz przemknął krótki, wyzywający uśmiech. Pozbawiony wszelkich oznak wesołości, szczery jednak w swoim kształcie. — Poza tym chciałbym wierzyć, że nie wszyscy są godni szubienicy. Nauka jest w końcu łatwiejsza i tańsza niż masowe egzekucje. — Gdy rozmawiali o tym ostatni raz z ojcem, ten nazwał go naiwnym idealistą i kazał wybić sobie podobne bzdury z głowy. Jak zwykle jednak nie potrafił podać mu alternatywy. Cały Midgard opierał się na prostym systemie nagród i kar — zło i dobro nigdy się nie przenikało, wszystko było paskudnie czarno-białe i zostawiało ten sam gorzki posmak na podniebieniu.
Drgnął delikatnie, gdy Funi złapał go za ramiona. Jego ton wydał mu się surrealistycznie wręcz pogodny, a słowa przez kilka długich sekund przypominały jedynie losowe dźwięki wyrzucone w zimne powietrze ze znajomym, islandzkim zaśpiewem — pamiętał, że drażniąco często zdarzało mu się przypominać w tym Safíra, że podobnie miękko kładł litery na języku i podobnie miło pozbawiał jego imię zaostrzenia między jedna a drugą głoską. Uniósł brwi, jego twarz stała się wnet obrazem zabawnej konsternacji — na przemian otwierał i zamykał usta, a gdy riposta znów nie przychodziła, prychał wymijająco niczym zdenerwowany kot.
— Chuderlak? — jęknął z oburzeniem, sztywniejąc nagle pod dotykiem Funiego. Utknął na granicy śmiechu i przekleństwa i nie potrafił przerwać tej sceny, kuriozalnie zafascynowany tym, jak nie na miejscu mu się wydawała. — Mi przynajmniej rośnie już zarost — warknął, choć w warknięciu tym przypominał raczej małego, salonowego psa i przycisnął palec wskazujący do piersi swojego towarzysza. Był młodszy od niego, niewiele niższy, lecz z nieco łagodniejszą twarzą o przyjemnym, niemal androgenicznym zarysie; przypominał kogoś, kto chowa w dłoni zagubione ćmy i tylko czasem rozrywa je w pół, by zobaczyć czy przeżyją. Wyobrażał sobie, iż w jego garniturach wyglądałby jak uczniak. — Wyciągnę dla ciebie którąś z sukienek mojej siostry. Może błękitną z tafty, będziesz wyglądać jak tort powitalny.
Nie mógł winić go za to, iż tego nie rozumiał — nie mógł ganić w ten sposób jego wiary, nazywać go idiotą, bo potrafił wbić palce w coś większego niż on sam i nie bał się krwi pod paznokciami. To nie naiwność, a oddanie posuwa ludzi do podobnych oskarżeń. Funi wierzył w świat, którego Lasse nie potrafił nawet przeliterować, którego nigdy nie mógłby dotknąć, bo ten trzymano w jego domu za szkłem, jak gdyby stanowił jedynie kolekcję rodowej porcelany zbyt kruchej by osłonic ja przed dziecięcymi dłońmi. W ustach Funiego porcelana stawała się prawdziwa i krwawa — kruszył się pod jego zębami, zgrzytając przy tym odłamkami kolejnych podłych słów. Udało ci się kiedyś? Udało? Udało? Poczuł wnet ciężar własnego ciała — mięknącą tkankę kładącą się beznadziejnie na zaostrzonych zazębieniach słabnących kości. Gdy wziął oddech, powietrze wydało mu się tak zimne, jakby pierwszy raz wystawił nos poza cieple ściany domu. Być może świątynia w końcu się odchyliła, być może nareszcie wypuściła ich z objęć.
— To głupie pytanie, Funi — oznajmił, a głos miał pusty i beznamiętny, chwilę jeszcze ginący w powietrzu; brzmiał jak ktoś, kto nie dba o cudzą reakcję, choć w towarzystwie Funiego przewidywanie odpowiedzi i uników stanowiło jedyny właściwie sposób na przetrwanie. Chłopak przypominał niewielkie, dzikie zwierzę o ostrych zębach — Lasse musiał nauczyć się, gdzie stawiać nogi, by nie nadepnąć na jego ogon. — Gdyby mi się udało, nie istniałby sposób, żebym się o tym dowiedział. Zresztą, wiara w przeznaczenie z samej definicji wyklucza wiarę w ucieczkę od przeznaczenia, prawda? — jego ton zniżył się lekko, opadając miękko na śnieg brzmieniem profesorskiego wykładu. Przechylił delikatnie głowę, by przyjrzeć się rozmówcy z ukosa. Godzenie się z rozmiarem własnego przeznaczenia było łatwiejsze niż wiara w to, iż jego fundamenty aż do samego końca pozostają ruchome. Babka powiedziała mu kiedyś, ze nawet najfatalniejsze przepowiednie dają więcej spokoju niż milczenie — tak długo jak znasz kształt własnej śmierci, nawet w smutku czujesz się bezpieczny. Niepewność stała tymczasem w progu każdego obłędu. — Skoro czeka na nas pewien los, unikanie go może być jedynie drogą do jego dopełnienia. Wierzysz w określoną przez norny przyszłość, cóż więc za różnica — bez względu na to, jak długo będziesz unikał klifów, z jakiegoś i tak spadniesz — nie było w jego głosie zdenerwowania ni przejęcia. Brzmiał jak ktoś, kto opowiada przy obiedzie byle jaką anegdotę ze szkolnych korytarzy — ktoś, kto mógł tu być lub wyjść w każdym momencie. Zaciskał zęby i trzymał drżenie oddechu głęboko w gardle. - Możesz uważać mnie za heretyka, ale w finalnym rozrachunku to ja jestem idiotą, przez którego Norny przekazują przyszłość i jako ten idiota właśnie mówię ci, że powinieneś unikać swojej śmierci tak długo jak to możliwe. Pewnego dnia to przestanie być możliwe i wtedy sobie zlecisz. — Wzruszyl ramionami, ze zobojętnieniem wpatrując się w twarz naprzeciw. Funi miał policzki różowe od mrozu i rzęsy jasne od zimowego powietrza. — W następny wtorek pogadam z koleżankami, może załatwimy ci nieco przyjemniejszy upadek. Poproszę je, żebyś po drodze dostał w mordę od jakiejś mewy i zemdlał. — Niemal się uśmiechnął. — Zresztą, może powinieneś mieć psa — wtrącił naprędce, pogodnie i z przebłyskiem rozbawienia w zniżonym głosie. — Jednego z tych chudych, długouchych kundli ze smutnymi oczami. Może mógłby zagryźć kogoś w twoim imieniu.
Rzadko myślał o tym, iż w zasadzie nie znał go w ogóle. Wolał zapominać — za każdym razem, gdy się spotykali, odnosił nieodparte wrażenie, iż zna każdy aspekt jego życia. Był pewien, że Funi mu o tym opowiadał, choć nie pamiętał już, czym to było, istniało jednak bezsprzecznie, a wraz z tym cała długa historia ich znajomości rozdarta pomiędzy trzy wieczory. Pierwszej nocy byli przyjaciółmi i kładli głowy na tej samej poduszce, tej która rano pełna była drobinek złotego brokatu porozrzucanych na materiale niczym okruchy czyjegoś bogactwa. Spali razem jak dwa szczeniaki, choć nigdy nie przynależeli do jednego świata. Miserere mei. Uśmiech zbladł, a nieprzyjemny grymas irytacji przeciął twarz niczym stępiony nóż. Wtedy byli jeszcze pewni, że należy im się miłosierdzie.
— Miłosierni — powtórzył więc za nim powoli, przeciągając głoski między zębami z rozmysłem, który sprawiał, iż słowo, choć piękne w znaczeniu, stało się szorstkie i obrzydliwe, wyplute pod nogi niczym przekleństwo. — Byłem tylko chłopcem, beznadziejnie słabym i przerażonym, a oni chcieli zostawić mnie tam samego. Daleko od domu, w którym się wychowałem, mojego rodzeństwa, bliźniaczej siostry, moich książek i nawet tych jebanych chartów, które karmiłem pod stołem łososiem — nie unosił głosu, twarz pozostawała jednak surowa, a sylwetka wyprostowana w wyrazie oschłej, protekcjonalnej dumy. — Żadne kochane dziecko nie chce z własnej woli zostać sierotą — syknął. Kochane było jednak wielkim słowem — słowem, które w ścianach jego domu przypominało pisk widelca sunącego po szkle. — Nie proszę cię, żebyś uciekał, już to ustaliliśmy. Chcę tylko żebyś nie był głupi. Czemu miałbyś pchać się w gębę pierwszego wilka, który da ci się pogłaskać, do cholery? — W ustach Funiego przeznaczenie było takie łatwe, przyszłość przybierała natomiast kształt prostej drogi, pojedynczej wstęgi urwanej nad pojedynczą przepaścią. Lasse westchnął głębiej, przyglądając mu się uważnie, z cierpkim niedowierzaniem wyrysowanym w ciemnych oczach i ściągniętych brwiach. Nigdy nie mogliby być braćmi — patrzyli na świat przez dwa zupełne różne odcienie niebieskiego. — Prawda, biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe wspólne wieczory, byłoby bardzo dziwnie — mruknął, próbując kolejny raz przywołać na twarz uśmiech i zatuszować tym samym krótką falę złości, która kolejny raz poparzyła jego przełyk jak żółć. — No proszę, czyli nie jesteśmy przyjaciółmi?
Próbował się śmiać. Łatwiej było rozmawiać o tym tak, jakby ich decyzje nie miały znaczenia. Wąż na dłoni Funiego wił się niczym żywy, rozszalały organizm wżarty pod cienką warstwę skóry, a Lasse bał się myśleć o mlecznej barwie jego oczu, gdy wypowiadał zaklęcie w ciemności tamtej ulicy — czy nie powinien był uciekać? Ta sama smolista czerń, która oblepiała jego żyły, była nazywana źródłem wszelkiego zła, chociaż wątpienia byłą jedynie jego objawem. Nie stanowiła choroby samej w sobie, a gorączkę, która pozbawiała cię zmysłów.
— Nie jestem taki małostkowy — odparował w końcu, choć głos zadrżał mu lekko, gdy poczuł na sobie czujne spojrzenie błękitnych oczu. — Musiałbyś dać mi powód... Próba zabicia mnie nie jest wystarczająca, potrafię być nieznośny, a ty nie jesteś pierwszym nieszczęśnikiem, który z tego lub innego powodu próbował mnie udusić. — Przez jego twarz przemknął krótki, wyzywający uśmiech. Pozbawiony wszelkich oznak wesołości, szczery jednak w swoim kształcie. — Poza tym chciałbym wierzyć, że nie wszyscy są godni szubienicy. Nauka jest w końcu łatwiejsza i tańsza niż masowe egzekucje. — Gdy rozmawiali o tym ostatni raz z ojcem, ten nazwał go naiwnym idealistą i kazał wybić sobie podobne bzdury z głowy. Jak zwykle jednak nie potrafił podać mu alternatywy. Cały Midgard opierał się na prostym systemie nagród i kar — zło i dobro nigdy się nie przenikało, wszystko było paskudnie czarno-białe i zostawiało ten sam gorzki posmak na podniebieniu.
Drgnął delikatnie, gdy Funi złapał go za ramiona. Jego ton wydał mu się surrealistycznie wręcz pogodny, a słowa przez kilka długich sekund przypominały jedynie losowe dźwięki wyrzucone w zimne powietrze ze znajomym, islandzkim zaśpiewem — pamiętał, że drażniąco często zdarzało mu się przypominać w tym Safíra, że podobnie miękko kładł litery na języku i podobnie miło pozbawiał jego imię zaostrzenia między jedna a drugą głoską. Uniósł brwi, jego twarz stała się wnet obrazem zabawnej konsternacji — na przemian otwierał i zamykał usta, a gdy riposta znów nie przychodziła, prychał wymijająco niczym zdenerwowany kot.
— Chuderlak? — jęknął z oburzeniem, sztywniejąc nagle pod dotykiem Funiego. Utknął na granicy śmiechu i przekleństwa i nie potrafił przerwać tej sceny, kuriozalnie zafascynowany tym, jak nie na miejscu mu się wydawała. — Mi przynajmniej rośnie już zarost — warknął, choć w warknięciu tym przypominał raczej małego, salonowego psa i przycisnął palec wskazujący do piersi swojego towarzysza. Był młodszy od niego, niewiele niższy, lecz z nieco łagodniejszą twarzą o przyjemnym, niemal androgenicznym zarysie; przypominał kogoś, kto chowa w dłoni zagubione ćmy i tylko czasem rozrywa je w pół, by zobaczyć czy przeżyją. Wyobrażał sobie, iż w jego garniturach wyglądałby jak uczniak. — Wyciągnę dla ciebie którąś z sukienek mojej siostry. Może błękitną z tafty, będziesz wyglądać jak tort powitalny.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Pią 7 Lip - 22:19
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Wyprowadzali się w meandry rozmowy, coraz dalej od świątyni – ta malała za jego plecami, malała w ciemnym jak noc spojrzeniu Lasse, malała w coś mniej istotnego niż potrzeba słów, cieknących z nich tak łatwo i tak chętnie, jakby wbijając sobie pod skórę drzazgi antynomii, otwierali świeże ujścia pełne żywej duszy, złożonej z myśli i słów właśnie, pospiesznych i nieprzemyślanych, ostrożnych i kołujących naprzeciw siebie jak niepewne psy – udeptywali idealną ścieżkę, zamknięty okrąg dziwacznego powiązania, w którym nie mogli podejść bliżej i z którego nie mogli uciec (nie odrywaj oczu, za plecami ginie niewygodny absolut rzeczy większej od nas). Mieli przecież sobie tyle do powiedzenia, chociaż nie znali się wcale i rozdzielało ich więcej niż mogłoby kiedykolwiek łączyć; świątynia malała, a on czuł, że miał mu dużo do powiedzenia, choć nie wiedział jeszcze, co właściwie miał mu powiedzieć, może wszystko, a może jedynie nic ubierające się we wszystko, a może tylko złote kłamstwa, które mogłyby sprawić, że byłby mu trochę bliższy – trochę bardziej udany, trochę bardziej cenny dla świata i swojej matki, trochę bardziej jak ktoś, kto wie o życiu cokolwiek więcej poza tym, że należało je poświęcić. To głupie pytanie, Funi, odpowiadał mu, dopełniającego kolejnego kręgu, depcząc jego ślady, kiedy on deptał jego ślady, nigdy za blisko i uważnie w zasięgu swojego wzroku; zanim wejdzie, powinien przecież dokończyć z nim dyskusję i powinien mu powiedzieć wszystko, potem może nie być czasu, a to było ważne – żeby go zrozumiał jasno i żeby nigdy nie myślał, że – kiedy umrze – umarł przez głupotę; nie był głupi, potrafił doganiać jego słowa i podgryzać ich pęciny, potrafił równać się z Nørgaardem, choć wyklętym. I jeśli był zbrodniarzem, nie robił tego z głupoty; i nie dlatego, że był naiwny.
– Spróbuję – ustąpił w końcu, zmierzony z zupełnie racjonalną argumentacją, choć na koniec tej ustępliwości stawiał uśmiech przeciwny uległości, wygięty przekornie. Podobało mu się, jakim tonem do niego mówił, z powodu zupełnie niezrozumiałego, wprawdzie kazań nigdy nie trawił dobrze; zdawało mu się jednak, że podobny ton zwyczajnie Lassemu pasował, jak jego wysoki kołnierz i jego surowo ciosane rysy, załamanie nosa i przyjmowanie nietrzeźwych znajd do swojego łóżka, jakby nie było w tym nic niebezpiecznego ani nierozsądnego. Podobało mu się, jak doroślał na chwilę, próbując wypełnić wąskimi ramionami ramy autorytetu; próbując łapać go za kark, układać jego krnąbrność i sprawować nad nim cząstkową pieczę, jak człowiek starszy od niego o więcej niż parę nieistotnych lat i człowiek, przede wszystkim, dbający o niego choć trochę. Nie mogli być tymczasem braćmi, różnili się za bardzo. Nie mogli być braćmi, to szkoda. Z dzieciństwa nie pamiętał wiele, ale pamiętał, że starsza siostra dbała o niego choć trochę, bardziej niż rodzice kiedykolwiek i tęsknił za nią przez lata, choć był za mały, żeby zapamiętać więcej niż to, że miała jasne włosy jak on, że była piękna – choć nie rozumiał, jak z tego domu mogło wyjść coś pięknego – i że czuł się przy niej bezpieczniej, nawet kiedy o podłogę trzaskały szklane butelki i wrzask, choć równie dobrze mógł to być łoskot wody o skarpę, nie pamiętał głosu ojca, ale huczał podobnie, uderzał podobnie, usuwając grunt spod nóg. – Chociaż to strasznie kuszące, wiesz, stanąć nad swoją śmiercią, wiedząc, że to ona i wiedząc, że nie złapie cię za kostkę dzisiaj. Przejść się po jej skraju. Nie zrobiłbyś tego, gdybyś mógł? Co Norny powiedziały ci o tobie? – spytał głosem nieadekwatnie jasnym; zupełnie lekkim. Znajomość swojej śmierci pozwalała na swobodę, której człowiek być może nie powinien posiadać. Przystając nad krawędzią tej myśli, czuł, że staje nad czymś niebezpiecznym: patrzy w dół, prosto w obłęd. Parsknął lekkim śmiechem na jego dalsze słowa, łyskając bielą ocieplonego nagle rozbawienia, iglica świątyni w źrenicy Lassego miała wielkość główki szpilki, mniejsza i mniejsza, choć nie ruszyli się jeszcze o krok.
– Nie mogę, zeżarłby mi buty. Facet mówił, że to prawdziwa skóra, więc trzymam je na czarną godzinę, kiedyś czytałem, że ludzie złapani pod lawiną przetrwali, żując swoje skórzane trepy, żeby nie umrzeć z głodu, czaisz? – mruknął, nagle przypominając bardziej chłopaka w swoim wieku; choć jeszcze wcześniej chciał przechadzać się po skraju śmierci, teraz z zupełnym przejęciem mówił o absurdalnym sposobie, by ją oszukać, jakby w środku miasta lawina miała uwięzić go w mieszkaniu. – Zostałby mi pies, a psa bym nie zjadł, są jakieś granice.
Dziwnie było poznawać go bardziej – w końcu wydawało mu się, że znają się już zupełnie i że ten człowiek, ten chłopiec z miękkich poduszek, miękkich słów i miękkich kości, nie mógł powiedzieć mu czegoś, co mogłoby go jeszcze zaskoczyć; czego by o nim nie wiedział, z intuicyjnej wyceny jego rysów. Wydawało mu się, że znał go już wystarczająco, bo wiedział, że żył otoczony wygodą i nosił rodowe nazwisko, które otwierało mu każde drzwi i każde usta, jeśli tylko chciał. Nie wyobrażał sobie, żeby wiążące się z tym życiem oczekiwania były brzmieniem większym niż jego komfort, tym bardziej, kiedy od początku było jasne, że nie było się zdolnym jakiekolwiek spełniać; przeczył wszak każdej podstawowej regule swojej rodziny. Słuchając nagłej cierpkości jego głosu, nie przestawał się uśmiechać, choć w uśmiechu złagodniał proporcjonalnie, prawie zmiękł, choć sierota cięła nieprzyjemnie naskórek osierdzia. Zawsze pozostawiała nieprzyjemny posmak na języku i dotkliwe poczucie niepokoju w żołądku, jakby obawiał się o tym pamiętać – że sierotą, w istocie, był; nie przez śmierć, ale przez to, że go nie chciano, więc nawet gorzej.
– Nigdy nie byłem sam – odpowiedział, w podbiciu tonu chowając subtelną urazę; jakby samotność i brak miłości brzmiała mu jak obelga i coś, z czego powinien się defensywnie wytłumaczyć. Nie był nigdy sam, miał przecież braci, miał chłopców, którzy przychodzili do niego w nocy i głaskali go po włosach, miał chłopców, którym sam, później, pomagał nie tęsknić za rodziną, przynajmniej do pewnego momentu. W którymś późniejszym momencie musieli podrosnąć, wydłużyły im się nogi, biodra nabrały płaskiej ostrości, żuchwy mocniejszego kształtu, spojrzenia wypełniły się ostrą odmową; jeśli chcieli zasnąć obok siebie, musieli udawać, że było to przypadkiem. Tylko niektórzy wciąż patrzyli tak samo miękko (na swoje zdręczenie zawsze wolał spojrzenia ocierające skórę i zakrawające o obelżywość). Nigdy wcześniej nie był sam; kiedy go wyrzucili, pustość jaka otoczyła go zewsząd była przeraźliwa. – Strach trwa ledwie parę nocy, później zawsze przestawali płakać. Trzymaliśmy dla nich czekoladki w kieszeniach albo mandarynki, dla tych młodych smarków, którym wydawało się, że sobie nie poradzą, bo tak was wychowują w dobrych domach, przez te aksamity i jedwabie, a potem klęczycie na zdartych kolanach tak samo jak wszyscy, to wam wychodzi ostatecznie na dobre – to wyszłoby tobie na zdrowie, miękkość przegryzła się mgnieniem irytacji, wargą podrywającą się wyżej przy ostatniej głosce w drobnym skoku urażonej złośliwości. Nie była to do końca prawda; chłopcy pochodzący z dobrych rodzin zawsze mieli łatwiej, tak samo jak media; dostawali prezenty, wracali do domów na przerwy świąteczne i zawsze, kiedy popełniali coś niegodnego jakimś sposobem stali najwyraźniej po stronie, po której Odyn nie widział. Tymczasem wyraz fizjonomii zmienił mu się znowu nieznacznie, brew podskoczyła lekko: – Masz siostrę? – mógł nie wiedzieć, nie śledził wprawdzie rodowodu klanów zbyt uważnie, wystarczyło, że musiał rozumieć ich przeżarte zgniłością korzenie.
Zarumienił się, odrobinę bardziej niż dotychczas; spąsowiał prawie po uszy, czując się przez niego przyłapany, choć nigdy nie mówił mu ani o wilku śpiącym w tym samym łóżku, ani o tym, że pozwalał się głaskać, ani o tym, że w gruncie rzeczy był wciąż szczeniakiem i że czasem się jeszcze rumienił, kiedy o tym myślał, i rumienił się teraz, bo może to było jeszcze gorsze i naiwne niż po prostu igrać ze śmiercią. Odpowiedź była tymczasem uwłaczająco prosta: nie znał lepszych sposobów na to, by poczuć się w ten sposób – wilcze zęby tymczasem potrafiły trzymać prawie jak objęcie, kiedy przyzwyczaiło się skórę do ich ostrych krawędzi. Nie mówił o tym, ale nie różniło się to wiele od niebezpieczeństwa, skoro sypiał z głową na poduszce, pod którą trzymano tępy kuchenny nóż, obok człowieka, który czasem w delirium nazywał go innymi imionami.
– Sam jesteś głupi – odburknął iście dojrzale, ściągając ciemne brwi nad błękitnym spojrzeniem, zdobywając się na szczyt riposty. Ciemna poważność źrenic złaziła z nich powoli jak łupina z niedojrzałego bielma. – Przyjaciółmi? – powtórzył za nim, prawie wyrzucając ręce w powietrze w geście niedowierzania, a może kapitulacji, w końcu pochylając się naprzód łagodnie, miarkując go wzrokiem szukającym krzyny rozsądku zatrzymanej mu na ramieniu chociażby drobiną ledwie pyłu, choć słowo to mierzwiło przyjemnie nerwy; więc nie mógł być dłużej zły tak przekonująco i poważnie, choć starał się przynajmniej sprawiać właściwe wrażenie. – Tak ci się jednak podoba w gębie psa, który się daje głaskać? – wygrała złośliwość, choć z końcem pytania ścisnęło go w żołądku, wcale nie chciał przecież, żeby się z tego wycofywał, całkiem przyjemnie było tak o nim myśleć, choć wydawało się to zupełnie między nimi absurdalne. – Ty się chyba kurwa nie słyszysz – wyparował zamiast tego, nie dając mu przynajmniej szansy się wycofać; odchylając się tym razem ku tyłowi i wznosząc prawie oczy ku niebu, bo słowa Lasse niepokoiły go w jakiś sposób, drażniły łagodnie nerwy, sprawiały, że miał ochotę nim potrząsnąć: nie dlatego, że uważał, że mówił od rzeczy, ale dlatego właśnie, że mówił rzeczy niebezpieczne. Ludzie, których mijał w Przesmyku, nie wydawali się należeć do sortu, którym rozsądnie byłoby dawać drugie szanse, choć niektórzy uśmiechali się całkiem ładnie; co, gdyby spróbował nawrócić jednego z nich? Dlaczego uśmiechał się tak szczerze i dlaczego patrzył na niego w ten sposób, jakby rzeczywiście wierzył, że mógł z tego jeszcze wyjść, i kto próbował go wcześniej zabić, kto był przed nim? – Po pierwsze, nie wypada człowiekowi tak prosto w twarz mówić, że nie był twoim pierwszym, to krzywdzące – wycelował mu krótko palcem w pierś, teatralnie odgrywając rzeczywiste obruszenie, choć właściwie robił to bez charakterystycznej wesołości, jasnej i wyraźnej; miał na końcu języka wprawdzie pytanie zupełnie niewesołe. – Po drugie – syknął – popierdolony jesteś. Nie chcę słyszeć, że sprowadzasz sobie jakichś typów jeszcze z Przesmyku do mieszkania, bo to lepsze niż szubienica, czy ciebie pogrzało? Czy to eksperyment jakiś, od wtedy? Ty mnie z litości wziąłeś? – nie wydawał się szczególnie przejęty tonem rozmowy, jak gdyby rozmawiali ze sobą o czymś innym, o miłości czy o niebezpieczeństwie – ponownie – może nie było tak wielkiej różnicy.
Nie skomentował juz jego zarostu, w tej kwestii istotnie i widocznie nie mógł z nim się spierać ani konkurować, bo choć próbował brodę zapuścić, uzyskiwał co najwyżej mało estetyczne kłaki godne pożałowania. Mógł zapytać wieszczki chociaż, czy w wizji miał brodę, czy powinien poddać po prostu swoje płonne nadzieje.
– Opowiedz mi więcej, w czym sobie mnie wyobrażasz, kiedy się stęsknisz – odgryzł się z rozbawioną złośliwością, łyskając zuchwałym grymasem z wysokości zadartej brody. – Może kiedyś skorzystam zresztą, bo widzisz, jest taki jeden, co nie, i może lubiłby mnie bardziej w sukience.
– Spróbuję – ustąpił w końcu, zmierzony z zupełnie racjonalną argumentacją, choć na koniec tej ustępliwości stawiał uśmiech przeciwny uległości, wygięty przekornie. Podobało mu się, jakim tonem do niego mówił, z powodu zupełnie niezrozumiałego, wprawdzie kazań nigdy nie trawił dobrze; zdawało mu się jednak, że podobny ton zwyczajnie Lassemu pasował, jak jego wysoki kołnierz i jego surowo ciosane rysy, załamanie nosa i przyjmowanie nietrzeźwych znajd do swojego łóżka, jakby nie było w tym nic niebezpiecznego ani nierozsądnego. Podobało mu się, jak doroślał na chwilę, próbując wypełnić wąskimi ramionami ramy autorytetu; próbując łapać go za kark, układać jego krnąbrność i sprawować nad nim cząstkową pieczę, jak człowiek starszy od niego o więcej niż parę nieistotnych lat i człowiek, przede wszystkim, dbający o niego choć trochę. Nie mogli być tymczasem braćmi, różnili się za bardzo. Nie mogli być braćmi, to szkoda. Z dzieciństwa nie pamiętał wiele, ale pamiętał, że starsza siostra dbała o niego choć trochę, bardziej niż rodzice kiedykolwiek i tęsknił za nią przez lata, choć był za mały, żeby zapamiętać więcej niż to, że miała jasne włosy jak on, że była piękna – choć nie rozumiał, jak z tego domu mogło wyjść coś pięknego – i że czuł się przy niej bezpieczniej, nawet kiedy o podłogę trzaskały szklane butelki i wrzask, choć równie dobrze mógł to być łoskot wody o skarpę, nie pamiętał głosu ojca, ale huczał podobnie, uderzał podobnie, usuwając grunt spod nóg. – Chociaż to strasznie kuszące, wiesz, stanąć nad swoją śmiercią, wiedząc, że to ona i wiedząc, że nie złapie cię za kostkę dzisiaj. Przejść się po jej skraju. Nie zrobiłbyś tego, gdybyś mógł? Co Norny powiedziały ci o tobie? – spytał głosem nieadekwatnie jasnym; zupełnie lekkim. Znajomość swojej śmierci pozwalała na swobodę, której człowiek być może nie powinien posiadać. Przystając nad krawędzią tej myśli, czuł, że staje nad czymś niebezpiecznym: patrzy w dół, prosto w obłęd. Parsknął lekkim śmiechem na jego dalsze słowa, łyskając bielą ocieplonego nagle rozbawienia, iglica świątyni w źrenicy Lassego miała wielkość główki szpilki, mniejsza i mniejsza, choć nie ruszyli się jeszcze o krok.
– Nie mogę, zeżarłby mi buty. Facet mówił, że to prawdziwa skóra, więc trzymam je na czarną godzinę, kiedyś czytałem, że ludzie złapani pod lawiną przetrwali, żując swoje skórzane trepy, żeby nie umrzeć z głodu, czaisz? – mruknął, nagle przypominając bardziej chłopaka w swoim wieku; choć jeszcze wcześniej chciał przechadzać się po skraju śmierci, teraz z zupełnym przejęciem mówił o absurdalnym sposobie, by ją oszukać, jakby w środku miasta lawina miała uwięzić go w mieszkaniu. – Zostałby mi pies, a psa bym nie zjadł, są jakieś granice.
Dziwnie było poznawać go bardziej – w końcu wydawało mu się, że znają się już zupełnie i że ten człowiek, ten chłopiec z miękkich poduszek, miękkich słów i miękkich kości, nie mógł powiedzieć mu czegoś, co mogłoby go jeszcze zaskoczyć; czego by o nim nie wiedział, z intuicyjnej wyceny jego rysów. Wydawało mu się, że znał go już wystarczająco, bo wiedział, że żył otoczony wygodą i nosił rodowe nazwisko, które otwierało mu każde drzwi i każde usta, jeśli tylko chciał. Nie wyobrażał sobie, żeby wiążące się z tym życiem oczekiwania były brzmieniem większym niż jego komfort, tym bardziej, kiedy od początku było jasne, że nie było się zdolnym jakiekolwiek spełniać; przeczył wszak każdej podstawowej regule swojej rodziny. Słuchając nagłej cierpkości jego głosu, nie przestawał się uśmiechać, choć w uśmiechu złagodniał proporcjonalnie, prawie zmiękł, choć sierota cięła nieprzyjemnie naskórek osierdzia. Zawsze pozostawiała nieprzyjemny posmak na języku i dotkliwe poczucie niepokoju w żołądku, jakby obawiał się o tym pamiętać – że sierotą, w istocie, był; nie przez śmierć, ale przez to, że go nie chciano, więc nawet gorzej.
– Nigdy nie byłem sam – odpowiedział, w podbiciu tonu chowając subtelną urazę; jakby samotność i brak miłości brzmiała mu jak obelga i coś, z czego powinien się defensywnie wytłumaczyć. Nie był nigdy sam, miał przecież braci, miał chłopców, którzy przychodzili do niego w nocy i głaskali go po włosach, miał chłopców, którym sam, później, pomagał nie tęsknić za rodziną, przynajmniej do pewnego momentu. W którymś późniejszym momencie musieli podrosnąć, wydłużyły im się nogi, biodra nabrały płaskiej ostrości, żuchwy mocniejszego kształtu, spojrzenia wypełniły się ostrą odmową; jeśli chcieli zasnąć obok siebie, musieli udawać, że było to przypadkiem. Tylko niektórzy wciąż patrzyli tak samo miękko (na swoje zdręczenie zawsze wolał spojrzenia ocierające skórę i zakrawające o obelżywość). Nigdy wcześniej nie był sam; kiedy go wyrzucili, pustość jaka otoczyła go zewsząd była przeraźliwa. – Strach trwa ledwie parę nocy, później zawsze przestawali płakać. Trzymaliśmy dla nich czekoladki w kieszeniach albo mandarynki, dla tych młodych smarków, którym wydawało się, że sobie nie poradzą, bo tak was wychowują w dobrych domach, przez te aksamity i jedwabie, a potem klęczycie na zdartych kolanach tak samo jak wszyscy, to wam wychodzi ostatecznie na dobre – to wyszłoby tobie na zdrowie, miękkość przegryzła się mgnieniem irytacji, wargą podrywającą się wyżej przy ostatniej głosce w drobnym skoku urażonej złośliwości. Nie była to do końca prawda; chłopcy pochodzący z dobrych rodzin zawsze mieli łatwiej, tak samo jak media; dostawali prezenty, wracali do domów na przerwy świąteczne i zawsze, kiedy popełniali coś niegodnego jakimś sposobem stali najwyraźniej po stronie, po której Odyn nie widział. Tymczasem wyraz fizjonomii zmienił mu się znowu nieznacznie, brew podskoczyła lekko: – Masz siostrę? – mógł nie wiedzieć, nie śledził wprawdzie rodowodu klanów zbyt uważnie, wystarczyło, że musiał rozumieć ich przeżarte zgniłością korzenie.
Zarumienił się, odrobinę bardziej niż dotychczas; spąsowiał prawie po uszy, czując się przez niego przyłapany, choć nigdy nie mówił mu ani o wilku śpiącym w tym samym łóżku, ani o tym, że pozwalał się głaskać, ani o tym, że w gruncie rzeczy był wciąż szczeniakiem i że czasem się jeszcze rumienił, kiedy o tym myślał, i rumienił się teraz, bo może to było jeszcze gorsze i naiwne niż po prostu igrać ze śmiercią. Odpowiedź była tymczasem uwłaczająco prosta: nie znał lepszych sposobów na to, by poczuć się w ten sposób – wilcze zęby tymczasem potrafiły trzymać prawie jak objęcie, kiedy przyzwyczaiło się skórę do ich ostrych krawędzi. Nie mówił o tym, ale nie różniło się to wiele od niebezpieczeństwa, skoro sypiał z głową na poduszce, pod którą trzymano tępy kuchenny nóż, obok człowieka, który czasem w delirium nazywał go innymi imionami.
– Sam jesteś głupi – odburknął iście dojrzale, ściągając ciemne brwi nad błękitnym spojrzeniem, zdobywając się na szczyt riposty. Ciemna poważność źrenic złaziła z nich powoli jak łupina z niedojrzałego bielma. – Przyjaciółmi? – powtórzył za nim, prawie wyrzucając ręce w powietrze w geście niedowierzania, a może kapitulacji, w końcu pochylając się naprzód łagodnie, miarkując go wzrokiem szukającym krzyny rozsądku zatrzymanej mu na ramieniu chociażby drobiną ledwie pyłu, choć słowo to mierzwiło przyjemnie nerwy; więc nie mógł być dłużej zły tak przekonująco i poważnie, choć starał się przynajmniej sprawiać właściwe wrażenie. – Tak ci się jednak podoba w gębie psa, który się daje głaskać? – wygrała złośliwość, choć z końcem pytania ścisnęło go w żołądku, wcale nie chciał przecież, żeby się z tego wycofywał, całkiem przyjemnie było tak o nim myśleć, choć wydawało się to zupełnie między nimi absurdalne. – Ty się chyba kurwa nie słyszysz – wyparował zamiast tego, nie dając mu przynajmniej szansy się wycofać; odchylając się tym razem ku tyłowi i wznosząc prawie oczy ku niebu, bo słowa Lasse niepokoiły go w jakiś sposób, drażniły łagodnie nerwy, sprawiały, że miał ochotę nim potrząsnąć: nie dlatego, że uważał, że mówił od rzeczy, ale dlatego właśnie, że mówił rzeczy niebezpieczne. Ludzie, których mijał w Przesmyku, nie wydawali się należeć do sortu, którym rozsądnie byłoby dawać drugie szanse, choć niektórzy uśmiechali się całkiem ładnie; co, gdyby spróbował nawrócić jednego z nich? Dlaczego uśmiechał się tak szczerze i dlaczego patrzył na niego w ten sposób, jakby rzeczywiście wierzył, że mógł z tego jeszcze wyjść, i kto próbował go wcześniej zabić, kto był przed nim? – Po pierwsze, nie wypada człowiekowi tak prosto w twarz mówić, że nie był twoim pierwszym, to krzywdzące – wycelował mu krótko palcem w pierś, teatralnie odgrywając rzeczywiste obruszenie, choć właściwie robił to bez charakterystycznej wesołości, jasnej i wyraźnej; miał na końcu języka wprawdzie pytanie zupełnie niewesołe. – Po drugie – syknął – popierdolony jesteś. Nie chcę słyszeć, że sprowadzasz sobie jakichś typów jeszcze z Przesmyku do mieszkania, bo to lepsze niż szubienica, czy ciebie pogrzało? Czy to eksperyment jakiś, od wtedy? Ty mnie z litości wziąłeś? – nie wydawał się szczególnie przejęty tonem rozmowy, jak gdyby rozmawiali ze sobą o czymś innym, o miłości czy o niebezpieczeństwie – ponownie – może nie było tak wielkiej różnicy.
Nie skomentował juz jego zarostu, w tej kwestii istotnie i widocznie nie mógł z nim się spierać ani konkurować, bo choć próbował brodę zapuścić, uzyskiwał co najwyżej mało estetyczne kłaki godne pożałowania. Mógł zapytać wieszczki chociaż, czy w wizji miał brodę, czy powinien poddać po prostu swoje płonne nadzieje.
– Opowiedz mi więcej, w czym sobie mnie wyobrażasz, kiedy się stęsknisz – odgryzł się z rozbawioną złośliwością, łyskając zuchwałym grymasem z wysokości zadartej brody. – Może kiedyś skorzystam zresztą, bo widzisz, jest taki jeden, co nie, i może lubiłby mnie bardziej w sukience.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Lasse Nørgaard
Re: 13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Wto 15 Sie - 14:34
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Norny nigdy nie mówiły mu wystarczająco — Lasse wyobrażał sobie, że wyszeptują sobie przyszłość na ucho, jedna po drugiej, a gdy jej treść w końcu docierała do niego, była już zniekształcona i rozpływała się pod jego powiekami jak topniejący wosk. Obserwował własne wizje, tak jak obserwuje się cudze życia w oknach kamienic, fragmenty codzienności okrojone ramą jego koszmarów, profile, dłonie i kawałki pleców, półki na książki, białe ściany, gaszone światło; obserwował przyszłość w sposób, w jaki dzieci obserwowały dorosły świat, z przedziwnej perspektywy, unosząc podbródek ku niebu, krzywiąc się ze strachem, gdy rzeczywistość stawała się szorstka i okrutna. Widywał krew tak często, iż nauczył się rozpoznawać ją jako dowód życia — gdy w jego koszmarach leśne zwierzęta umierały, krew przestawała płynąć, a ich ciała przypominały pustą skorupę na kształt porcelanowych figurek, które ciotka Agnes ustawiała za szybą wiśniowego kredensu. To kuszące — mówił Funi, a on podnosił wzrok, by spojrzeć raz jeszcze w stalowe oko oddalającego się od nich nieba; Stanąć nad swoją śmiercią, wiedząc, że to ona — dodawał niemal rozmarzonym tonem, a on nie potrafił powiedzieć mu, że nie sposób było wiedzieć, nie tak na pewno i nie sposób było nad własną śmiercią stać, bo ta zawsze była nieunikniona, a rzeczy nieuniknione pozostawały niezmiennie większe od nas samych przynajmniej o głowę, najczęściej o sto; nie sposób było nad własną śmiercią stać, bo definitywne końce zawsze były w jakiś sposób okrutne, zawsze w jakiś sposób brutalne, nawet jeżeli z daleka wydawały nam łagodne — łapią za kark i każą klękać, tak jak klęka się przed każdym innym bogiem. Nie zrobiłbyś tego, gdybyś mógł? Powinien był zaprzeczyć, lecz nie potrafił spojrzeć mu nawet w oczy. Nadal przyglądał się niebu, licząc kruki, które kołowały nad nimi niczym sępy czekające na padlinę. Coś tu umierało — czyjaś wiara i czyjś strach, a kruki zwykły żywić się tym rodzajem resztek. Lasse wzruszył ramionami, obojętność na jego twarzy przypominała uśpione zwierzę.
— Nie mówią mi już o mnie. — Zamiast tego mówiły o wszystkim, co go otaczało, o ludziach których kochał i tych których nienawidził, o świecie, w którym musiał żyć i mieście, z którego nie potrafił uciec, o przechodniach i ich chorobach, ich domach pożeranych pożarami, o dzieciach topiących się nieopodal północnego portu, o rasowych psach zagryzanych przez wilki i o tym, jak magia, która niegdyś stanowiła fundament ich potęgi, mętniała i zamieniała się w czarną breję klejącą się do butów. Jego wizje upodobały sobie zło, lecz nie potrafiły przed nim ostrzegać, jedynie zastraszać — to nie był alarm, a zapowiedź. Wszyscy mogli omijać ten cholerny klif, ale z czasem ziemia i tak zaczęłaby zapadać się pod ich stopami. — Nie muszą zresztą — dodał po chwili ciężkiej, ospałej ciszy. Westchnął przy tym, jakby z ulgą i przywołał na usta ślad bladego, zmęczonego uśmiechu. — Wiem, jak umrę. Złapię jakiegoś paskudnego wirusa, dostanę gorączki, oszaleje i prędzej czy później wyzionę ducha we własnym łóżku. — Prychnął z osobliwym rozweseleniem, przypominając sobie, jak wyglądała zima zza szyb dziecięcego pokoju — deszcz wsiąkał w torfowisko i ziemia zaczynała przypominać gąbkę, z której wystawały iglice pozbawionych liści drzew; matka nie pozwalała mu wychodzić, gdy na dworze wiało nieco bardziej niż zwykle, nawet wtedy gdy reszta jego rodzeństwa biegała po ogrodzie, więc z nudów skradał się po korytarzach i nasłuchiwał głosów swojej rodziny. Thelma twierdzi, że odcinasz go od świata — słyszał elegancki, naderwany papierosami głos ciotki — a przecież medycy powiedzieli, że z nim lepiej. Dagmar milczała chwilę, stukając łyżeczką o ściankę porcelanowej filiżanki. Jest chory — obwieszczała w końcu łagodnie, a ciotka cmokała z rozczuleniem, za każdym razem tak samo, za każdym razem tak, jakby wiedziała, że musi zakończyć rozmowę. — Nie wszystkie śmierci są takie ciekawe i zaskakujące jak ta twoja, Funi. Większość nie jest w sumie nawet warta wizji.
Nie potrafił powstrzymać śmiechu, gdy ponurą powagę ich rozmowy przecięła historia o skórzanych butach. Przez kilka chwil przypominał znowu kogoś młodego, kogoś, kto nie rozmawia o śmierci. Z rozbawieniem pokręcił głową i posłał mu krótkie, porozumiewawcze spojrzenie. Nie mogliby być braćmi, bo Funi nie przypominał dziecka jego rodziców — twarz miał zbyt miękką, oczy zbyt jasne, a w jego głosie nawet złośliwość i strach brzmiały beztrosko. Nie potrafił wyobrazić go sobie poza głośnym gardłem miasta. Jeżeli był czyimś dzieckiem, był dzieckiem Midgardu, jednym z tych stworzeń, które wyszły spomiędzy zazębień wąskich ulic, grzechocząc łańcuszkami kradzionej biżuterii i złotem wyciągniętym z cudzych kieszeni talarów; był tym rodzajem istnienia, które przyszło na świat, by stale być w ruchu, podczas gdy on w niektóre dni nie mógł nawet chodzić, nie mówiąc już o bieganiu. Oto była wolność, której nie potrafił sobie wyobrazić, a którą próbował pożreć jako młody chłopak — oto był Funi, który uciekł przed własnym oprawcą, a teraz stal pod jego drzwiami, niebezpiecznie blisko zatrzaśniętej paszczy i pytał kiedy w końcu może pozwolić mu się pożreć. Nie mógł być jego bratem, bo nie miał w sobie nawet odłamka tego świata, z którego pochodził Lasse — brakowało w jego sercu szpikulca rozbitego niegdyś lustra z wielkiego holu ostatniego przylądka, fragmentu talerza o złoconych brzegach, na którym podawano krwawiący wciąż stek z sarny ni srebrnej skuwki pióra, którym ojciec podpisywał dokumenty (w tym ten jeden, ten, który miał zaprzedać go do świątyni). Funi nie znał przywileju przepychu ni skazy życia, które mogło mieć tylko jeden sens i dlatego właśnie mógł mieć siwą brodę i skakać z klifu, podczas gdy on miał umrzeć w białej pościeli, myśląc o świecie, który zawsze oglądał zza okna. Na dodatek nigdy nie przeżyłby lawiny, bo lubił buty z lakierowanej skóry.
— Współczuję — rzucił naprędce i choć ton miał lekki, smutek przesunął się wzdłuż jego twarzy jak cień. — Więc było nas więcej, takich jak ja? — Spytał, wymuszając na swojej twarzy kolejny uśmiech, zadowolony, iż zdołał odwrócić jego uwagę od cielska świątyni za ich plecami. Potrafił wyobrazić sobie Funiego skurczonego do rozmiarów dziecka — drobnego dziecka o kościstych łokciach i oczach zbyt dużych na niewielką twarz w kształcie serca, zbyt dużych być może na całą jego istotę, całą jego kruchą postać wetkniętą w gęstą ciemność kamiennych sal. Zastanawiał się, czy podzieliłby się z nim mandarynką, czy pomógłby mu ją obrać tak jak jego starszy brat w każde święta. — Mam, nawet trzy — przytaknął, unosząc na niego zdumione spojrzenie, zaskoczony, iż Funi chciał wiedzieć cokolwiek o jego życiu. — Bliźniaczkę i dwie młodsze. Wiesz, środkowa jest w twoim wieku i nawet trochę podobna... Ma takie same włosy i ten sam kolor oczu. — Uniósł dłoń, palcem wskazując jego twarz. Zabrzmiał łagodniej, zupełnie jakby wspomnienie sióstr na kilka chwil rozluźniło spięte w lęku mięśnie, jakby ciężki cień Odyna na moment spłynął z jego karku. — Najmłodsza wciąż jest w szkole, odbieram ją w każdy czwartek. Uwielbia pająki. — Skrzywił się z rozbawieniem. — Dziadek pozwalał jej trzymać je w terrariach w bibliotece, ale ostatnio przestały jeść i zdychają. Caja uparła się, że to przez jego śmierć. Mówi, że umierają z tęsknoty — mówiąc, odpływał wzorkiem gdzieś dalej, gdzieś w śnieżne zaspy i ciemniejącą linię grafitowego horyzontu, w krzywizny schowanego za wzniesieniem miasta, które czekało z otwartą gębą na ich powrót do domów. Lassemu przeszło przez myśl, iż nie wie, gdzie Funi sypia — czy ma pokój w jakimś mieszkaniu nieopodal starego miasta, czy leżakuje na materacu w domu jakiejś rodziny, która każe mu wyprowadzać swoje psy i karmić perskie koty. Mamy wolną sypialnię — powiedział mu wtedy, tamtej nocy, gdy obaj zasypiali w jednym łóżku, bo wiedział, że Funi nie przyjmie zaproszenia.
— Łamiesz mi serce — odparł, pozwalając twarzy wygiąć się w wyrazie zaostrzonej złośliwości. Serce zabiło mu szybciej, gdy chłopak podniósł głos, a on sam cofnął się o pół kroku, wpatrzony niego z uważnym zainteresowaniem. Rozmowa z nim przypominała spacerowanie po krawędzi tamtego przeklętego klifu — wiatr we włosach był tak błogi, iż łatwo było nie zauważyć momentu, w którym traciło się równowagę. — Obaj wiemy, że to przyjemne, tak długo, jak gęba psa jest ładna i mówi do nas po imieniu. Czasem trzeba dać się pożreć, chciałem po prostu, żebyś wybrał lepiej — syknął, posyłając mu wyzywający uśmiech i podrywając podbródek tak, by kolejny raz spojrzeć na niego z góry. — Przestań być taki sentymentalny. Martwisz się o mnie, Funi? — zabrzmiał kpiąco, gdy z namysłem przeciągał głoski, lecz na krańcu słów nadal drgało słodkie rozbawienie, jakby byli jedynie parą przedrzeźniających się dzieciaków. — Myślisz, że sprowadzam sobie do mieszkania typów z Przesmyku? — Kilka chwil przyglądał mu się wielkimi, zaskoczonymi oczami. Echo jego głosu opadało miękko na świeży śnieg. — Nie przeczę, ze to brzmi jak wyśmienita zabawa, ale musisz mi zaufać, przyjacielu — nachylił się w jego stronę, tak blisko, by móc spojrzeć mu w oczy, w których pobłyskiwały teraz chabrowe iskry jak igiełki mrozu. — Byłeś jedyną taką znajdą w moim życiu. — Nie mógł wytłumaczyć mu, że czuł się winny od dnia, w którym zrozumiał, jak wyglądała polityka wobec ślepców i kto ją ustanowił; nie mógł wytłumaczyć mu, że codziennie myślał o Irene i o tym jak trzęsła się z bólu, wymiotując nad porcelanową umywalką. Od dawna nic nie działało, tak jak należy — wojna przechadzała się po ulicach spokojnie jak mieszkaniec.
Uniósł brwi, kolejny raz zbity z tropu jego reakcją. Wyobrażenie Funiego w błękitnej sukience jego siostry nie było nawet komiczne — było całkiem naturalne, mimo to Lasse prychnął wymijająco na jego uwagę, resztkami sil powstrzymując kolejny uśmiech. Pierwszy raz od dawna poczuł się tak, jakby w istocie rozmawiał z przyjacielem i fakt ten sprawił, że zrobiło mu się słabo. Musiał zapalić.
— Przeważnie w kajdankach — zachichotał, mrugając do niego z rozbawieniem. Wsunięty miedzy wargi papieros zatlił się drobnym punktem złotawego pomarańczu, a dym rozpłynął się posłusznie nad ich głowami, mieszając się z mleczną mgłą powoli zalewającą świątynię. Milczał dłuższą chwilę, przewracając w myślach jego słowa — wszystko to, co powinno być oczywiste, teraz wypadało mu się nadzwyczajne jak rozłupana w pół tajemnica. — Taki jeden? A więc ty naprawdę… — zaczął powoli, spoglądając na niego z ukosa, na widok jego twarzy wybuchnął jednak śmiechem. Może faktycznie był głupi. Bezdennie głupi. — No to opowiadaj, co jest z nim nie tak? Ma żonę? Dzieci? Jest niewierzący i boisz się, że Odyn się na ciebie obrazi? Bo jeżeli naprawdę preferuje sukienki, to twoje szanse są raczej... no wiesz, błahe.
— Nie mówią mi już o mnie. — Zamiast tego mówiły o wszystkim, co go otaczało, o ludziach których kochał i tych których nienawidził, o świecie, w którym musiał żyć i mieście, z którego nie potrafił uciec, o przechodniach i ich chorobach, ich domach pożeranych pożarami, o dzieciach topiących się nieopodal północnego portu, o rasowych psach zagryzanych przez wilki i o tym, jak magia, która niegdyś stanowiła fundament ich potęgi, mętniała i zamieniała się w czarną breję klejącą się do butów. Jego wizje upodobały sobie zło, lecz nie potrafiły przed nim ostrzegać, jedynie zastraszać — to nie był alarm, a zapowiedź. Wszyscy mogli omijać ten cholerny klif, ale z czasem ziemia i tak zaczęłaby zapadać się pod ich stopami. — Nie muszą zresztą — dodał po chwili ciężkiej, ospałej ciszy. Westchnął przy tym, jakby z ulgą i przywołał na usta ślad bladego, zmęczonego uśmiechu. — Wiem, jak umrę. Złapię jakiegoś paskudnego wirusa, dostanę gorączki, oszaleje i prędzej czy później wyzionę ducha we własnym łóżku. — Prychnął z osobliwym rozweseleniem, przypominając sobie, jak wyglądała zima zza szyb dziecięcego pokoju — deszcz wsiąkał w torfowisko i ziemia zaczynała przypominać gąbkę, z której wystawały iglice pozbawionych liści drzew; matka nie pozwalała mu wychodzić, gdy na dworze wiało nieco bardziej niż zwykle, nawet wtedy gdy reszta jego rodzeństwa biegała po ogrodzie, więc z nudów skradał się po korytarzach i nasłuchiwał głosów swojej rodziny. Thelma twierdzi, że odcinasz go od świata — słyszał elegancki, naderwany papierosami głos ciotki — a przecież medycy powiedzieli, że z nim lepiej. Dagmar milczała chwilę, stukając łyżeczką o ściankę porcelanowej filiżanki. Jest chory — obwieszczała w końcu łagodnie, a ciotka cmokała z rozczuleniem, za każdym razem tak samo, za każdym razem tak, jakby wiedziała, że musi zakończyć rozmowę. — Nie wszystkie śmierci są takie ciekawe i zaskakujące jak ta twoja, Funi. Większość nie jest w sumie nawet warta wizji.
Nie potrafił powstrzymać śmiechu, gdy ponurą powagę ich rozmowy przecięła historia o skórzanych butach. Przez kilka chwil przypominał znowu kogoś młodego, kogoś, kto nie rozmawia o śmierci. Z rozbawieniem pokręcił głową i posłał mu krótkie, porozumiewawcze spojrzenie. Nie mogliby być braćmi, bo Funi nie przypominał dziecka jego rodziców — twarz miał zbyt miękką, oczy zbyt jasne, a w jego głosie nawet złośliwość i strach brzmiały beztrosko. Nie potrafił wyobrazić go sobie poza głośnym gardłem miasta. Jeżeli był czyimś dzieckiem, był dzieckiem Midgardu, jednym z tych stworzeń, które wyszły spomiędzy zazębień wąskich ulic, grzechocząc łańcuszkami kradzionej biżuterii i złotem wyciągniętym z cudzych kieszeni talarów; był tym rodzajem istnienia, które przyszło na świat, by stale być w ruchu, podczas gdy on w niektóre dni nie mógł nawet chodzić, nie mówiąc już o bieganiu. Oto była wolność, której nie potrafił sobie wyobrazić, a którą próbował pożreć jako młody chłopak — oto był Funi, który uciekł przed własnym oprawcą, a teraz stal pod jego drzwiami, niebezpiecznie blisko zatrzaśniętej paszczy i pytał kiedy w końcu może pozwolić mu się pożreć. Nie mógł być jego bratem, bo nie miał w sobie nawet odłamka tego świata, z którego pochodził Lasse — brakowało w jego sercu szpikulca rozbitego niegdyś lustra z wielkiego holu ostatniego przylądka, fragmentu talerza o złoconych brzegach, na którym podawano krwawiący wciąż stek z sarny ni srebrnej skuwki pióra, którym ojciec podpisywał dokumenty (w tym ten jeden, ten, który miał zaprzedać go do świątyni). Funi nie znał przywileju przepychu ni skazy życia, które mogło mieć tylko jeden sens i dlatego właśnie mógł mieć siwą brodę i skakać z klifu, podczas gdy on miał umrzeć w białej pościeli, myśląc o świecie, który zawsze oglądał zza okna. Na dodatek nigdy nie przeżyłby lawiny, bo lubił buty z lakierowanej skóry.
— Współczuję — rzucił naprędce i choć ton miał lekki, smutek przesunął się wzdłuż jego twarzy jak cień. — Więc było nas więcej, takich jak ja? — Spytał, wymuszając na swojej twarzy kolejny uśmiech, zadowolony, iż zdołał odwrócić jego uwagę od cielska świątyni za ich plecami. Potrafił wyobrazić sobie Funiego skurczonego do rozmiarów dziecka — drobnego dziecka o kościstych łokciach i oczach zbyt dużych na niewielką twarz w kształcie serca, zbyt dużych być może na całą jego istotę, całą jego kruchą postać wetkniętą w gęstą ciemność kamiennych sal. Zastanawiał się, czy podzieliłby się z nim mandarynką, czy pomógłby mu ją obrać tak jak jego starszy brat w każde święta. — Mam, nawet trzy — przytaknął, unosząc na niego zdumione spojrzenie, zaskoczony, iż Funi chciał wiedzieć cokolwiek o jego życiu. — Bliźniaczkę i dwie młodsze. Wiesz, środkowa jest w twoim wieku i nawet trochę podobna... Ma takie same włosy i ten sam kolor oczu. — Uniósł dłoń, palcem wskazując jego twarz. Zabrzmiał łagodniej, zupełnie jakby wspomnienie sióstr na kilka chwil rozluźniło spięte w lęku mięśnie, jakby ciężki cień Odyna na moment spłynął z jego karku. — Najmłodsza wciąż jest w szkole, odbieram ją w każdy czwartek. Uwielbia pająki. — Skrzywił się z rozbawieniem. — Dziadek pozwalał jej trzymać je w terrariach w bibliotece, ale ostatnio przestały jeść i zdychają. Caja uparła się, że to przez jego śmierć. Mówi, że umierają z tęsknoty — mówiąc, odpływał wzorkiem gdzieś dalej, gdzieś w śnieżne zaspy i ciemniejącą linię grafitowego horyzontu, w krzywizny schowanego za wzniesieniem miasta, które czekało z otwartą gębą na ich powrót do domów. Lassemu przeszło przez myśl, iż nie wie, gdzie Funi sypia — czy ma pokój w jakimś mieszkaniu nieopodal starego miasta, czy leżakuje na materacu w domu jakiejś rodziny, która każe mu wyprowadzać swoje psy i karmić perskie koty. Mamy wolną sypialnię — powiedział mu wtedy, tamtej nocy, gdy obaj zasypiali w jednym łóżku, bo wiedział, że Funi nie przyjmie zaproszenia.
— Łamiesz mi serce — odparł, pozwalając twarzy wygiąć się w wyrazie zaostrzonej złośliwości. Serce zabiło mu szybciej, gdy chłopak podniósł głos, a on sam cofnął się o pół kroku, wpatrzony niego z uważnym zainteresowaniem. Rozmowa z nim przypominała spacerowanie po krawędzi tamtego przeklętego klifu — wiatr we włosach był tak błogi, iż łatwo było nie zauważyć momentu, w którym traciło się równowagę. — Obaj wiemy, że to przyjemne, tak długo, jak gęba psa jest ładna i mówi do nas po imieniu. Czasem trzeba dać się pożreć, chciałem po prostu, żebyś wybrał lepiej — syknął, posyłając mu wyzywający uśmiech i podrywając podbródek tak, by kolejny raz spojrzeć na niego z góry. — Przestań być taki sentymentalny. Martwisz się o mnie, Funi? — zabrzmiał kpiąco, gdy z namysłem przeciągał głoski, lecz na krańcu słów nadal drgało słodkie rozbawienie, jakby byli jedynie parą przedrzeźniających się dzieciaków. — Myślisz, że sprowadzam sobie do mieszkania typów z Przesmyku? — Kilka chwil przyglądał mu się wielkimi, zaskoczonymi oczami. Echo jego głosu opadało miękko na świeży śnieg. — Nie przeczę, ze to brzmi jak wyśmienita zabawa, ale musisz mi zaufać, przyjacielu — nachylił się w jego stronę, tak blisko, by móc spojrzeć mu w oczy, w których pobłyskiwały teraz chabrowe iskry jak igiełki mrozu. — Byłeś jedyną taką znajdą w moim życiu. — Nie mógł wytłumaczyć mu, że czuł się winny od dnia, w którym zrozumiał, jak wyglądała polityka wobec ślepców i kto ją ustanowił; nie mógł wytłumaczyć mu, że codziennie myślał o Irene i o tym jak trzęsła się z bólu, wymiotując nad porcelanową umywalką. Od dawna nic nie działało, tak jak należy — wojna przechadzała się po ulicach spokojnie jak mieszkaniec.
Uniósł brwi, kolejny raz zbity z tropu jego reakcją. Wyobrażenie Funiego w błękitnej sukience jego siostry nie było nawet komiczne — było całkiem naturalne, mimo to Lasse prychnął wymijająco na jego uwagę, resztkami sil powstrzymując kolejny uśmiech. Pierwszy raz od dawna poczuł się tak, jakby w istocie rozmawiał z przyjacielem i fakt ten sprawił, że zrobiło mu się słabo. Musiał zapalić.
— Przeważnie w kajdankach — zachichotał, mrugając do niego z rozbawieniem. Wsunięty miedzy wargi papieros zatlił się drobnym punktem złotawego pomarańczu, a dym rozpłynął się posłusznie nad ich głowami, mieszając się z mleczną mgłą powoli zalewającą świątynię. Milczał dłuższą chwilę, przewracając w myślach jego słowa — wszystko to, co powinno być oczywiste, teraz wypadało mu się nadzwyczajne jak rozłupana w pół tajemnica. — Taki jeden? A więc ty naprawdę… — zaczął powoli, spoglądając na niego z ukosa, na widok jego twarzy wybuchnął jednak śmiechem. Może faktycznie był głupi. Bezdennie głupi. — No to opowiadaj, co jest z nim nie tak? Ma żonę? Dzieci? Jest niewierzący i boisz się, że Odyn się na ciebie obrazi? Bo jeżeli naprawdę preferuje sukienki, to twoje szanse są raczej... no wiesz, błahe.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Funi Hilmirson
13.02.2001 – Świątynia Odyna – F. Hilmirson & L. Nørgaard Nie 3 Wrz - 1:38
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie krył swojego zaskoczenia, trochę nieprzyjemnego – wyobrażał sobie chyba, że w życiu wyroczni było niewiele niespodzianek, okna ich domów przesłonięte były ciężkimi zasłonami, a nad podłogą unosił się zawsze siny dym kadzideł i zapach rytuałów; wyobrażał sobie, że posiadają odpowiedzi na każde pytanie, czasem bardziej mętne, czasem mniej i że własne życia znają do ostatniego dnia – każdy upadek, którego należało się wystrzegać, każdą przyjazną twarz, która miała chować za zębami brutusowe ostrze, każdą miłość i każde rozczarowanie. Wyobrażał sobie, że bogowie rozmawiali z nimi chętniej (choć może nie z mężczyznami akurat) i nie mieli przed nimi tajemnic, że rozmawiali ze sobą na podobieństwo starych przyjaciół niemal każdego wieczoru, a kiedy upuszczali szklankę to tylko dlatego, że w odłamkach szkła czekała na nich pilna wiadomość lub przestrzeżenie. Wyobrażał sobie, że posiadali źrenice widzące ślady przepowiedni kształcie chmur i plam herbaty na obrusie; wszystko to oczywiście same bzdury – tak mu mówiono, kiedy pytał, a on czuł się zawiedziony przez parę dni, po czym kładł się na podłodze z głową w ciepłej plamie światła i wyobrażał sobie więcej: któregoś dnia zrozumie znaczenia zapisane w rzeczach zwykłych, odnajdzie nić rozmowy, którą wyrocznie – te prawdziwe; te, które przelewały krew nad kośćmi zwierząt jak kiedyś i które w kształcie wyprutych jelit znajdowały wiadomości, i które wtykały krucze pióra w swoje włosy, a palce maczały w soku zajęczych serc – prowadziły z bogami i nauczy się ich mowy. Młodzi chłopcy nie powinni myśleć o takich rzeczach, tak mu powiedziano, więc kiedy pytano później o marzenia, odpowiadał, że chciałby mieć magiczny rower i maszynę na monety, aha, i dużo monet.
Zaskakiwało go szczególnie chyba, że Lasse nie wydawał się tym rozczarowany, a przynajmniej nie tak, jak sam musiałby być; choć nie był pewien, czy chciałby znać każdy dzień w swoim życiu z wyprzedzeniem, miałby z pewnością nieskończenie wiele pytań, niczym dziecko poznające dopiero świat – próbował zadawać je kapłanom, ale ich odpowiedzi nigdy nie były wystarczające; było w nich zbyt dużo śmiertelnego poczucia niepewności, domniemania i krótkotrwałości, i powtarzającego się refrenem upomnienia: nieposkromiona ciekawość zgubiła wielu. Ostatecznie może mieli rację, zgubiła też jego, nie zamierzał im tego jednak przyznawać – przede wszystkim dlatego, że nie czuł się zgubiony, po prostu otworzył oczy, po prostu odkrył więcej świata, przemienił się i kiedy oddech w końcu uspokoił się w zdartym od długiego krzyku gardle, posmak magii w ustach nabrał barw, których dotąd nie dostrzegał, nawet kiedy kosztował jej wcześniej w krwawych zaklęciach; próbował im to wytłumaczyć, ale nikt nie chciał go słuchać.
– Nie chcesz wiedzieć? – musiał zapytać, wciąż lekko zaskoczony, jakby podobna rzecz nie przyszła mu na myśl; wydawało mu się naiwnie, że wystarczało zapytać tak, jak zapytał ich o jego powrót do świątyni. Pamiętał wprawdzie, że to nie tak łatwe; pamiętał, że Borge mówił mu kiedyś, że posiadanie wiedzy o przyszłości jest poświęceniem i że wiele wyroczni płaci za swój dar zdrowiem albo życiem; niektóre obdarzone wyrocznie próbowały porzucić swój fach, wyprzeć się swojej natury i upośledzić własne zmysły, byle uciec od wizji. Podniósł za nim wzrok na niebo i na brzuchy kołujących nad nimi ptaków; powietrze wciąż rozdzierał ich krzyk jakby próbowały ich popędzić, ale jemu się już nigdzie nie spieszyło – miał czas do wiosny, znajdował w tym zdradziecki spokój. Uśmiechnął się odruchem razem z nim, kiedy wspomniał swoją śmierć, taką zwyczajną i małą, pospolitą śmierć człowieka niepospolitego, mierną śmierć człowieka urodzonego ponad miernością. Łagodne prychnięcie rozbawienia wyrwało mu się z krtani; odchylił głowę mocniej, czując przyjemną bolesność w karku, szarość nieba wydawała się tak miękka, a on poczuł się nagle trochę zmęczony, kiedy w końcu opuściło go napięcie. Śmierć, o której mówił Lasse, właściwie mu pasowała – brzmiała jak śmierć uprzywilejowanych, spokojna, o barwie bladych ust zwilżanych chustką, proszków podawanych o czasie, bladych kłykci dłoni ściskanej w palcach kogoś bliskiego.
Był wyraźnie zadowolony, że udało mu się go w tym wszystkim rozbawić; próbował to ukrywać, ale spojrzenie zabłysło mu sztubacko, kiedy zwracał je z powrotem ku drugiemu niebu, granatowemu jak ciemny atrament, z kącikiem ust podkasanym w odruchu szczeniackiego zadowolenia. Nie czuł dłużej ciężaru cienia świątyni stojącej za jego plecami. Nie znajdował jej też w jego oczach: widział tylko siebie, zadowolenie, później lekkie zaskoczenie. Widział, że byli oboje jeszcze przecież młodzi; miał ochotę zrobić coś głupiego. Miał ochotę sobie o tym przypomnieć, o tym życiu, które dopiero się zaczynało.
– Kilku – pokiwał głową, wciskając dłonie w kieszenie płaszcza. – Straszne bufony, każdy jeden gorszy od drugiego – jak ty, zdawało się dodawać przekorne wygięcie ust. – Nigdy się nie lubiliśmy – mruknął trochę zaczepnie; chyba nigdy właściwie nie próbował ich polubić. Chyba zawsze zakładał, że są po prostu nieznośni, bo zazdrościł im wszystkiego, więc uprzykrzał im czasem życie, a teraz uprzykrzał życie Lassemu – musiało mu to wejść w krew – chyba dlatego, że go lubił. Chociaż może po prostu nie mogło być inaczej, może ktoś jego pokroju musiał być dla nich jedynie uprzykrzeniem, które nie chciało stać w przypisanym sobie rzędzie. Pewnie spróbowałby mu wybić zęby, gdyby poznali się w świątyni; ukradłby mu prezent od rodziców spod poduszki, wrzucił dżdżownice do kieszeni i udawałby, że wcale nie ma ładnych oczu. Wydawały się topnieć, kiedy mówił o swoich siostrach. Nie wiedział, jak to jest mieć obecne rodzeństwo, swoją siostrę ledwie pamiętał, ale wyobrażał sobie, że nie różniło się to bardzo od tego, co czuł do swoich przyjaciół ze świątyni, z którymi dorastał. – Mogę pójść z tobą? W któryś czwartek – zaskoczył tym pytaniem samego siebie, trochę się nawet zakłopotał, uśmiechnął lekko, jakby chciał udać, że nie ma w tym nic szczególnego. – Przyniosę jej pająka, mamy ich pełno, takich grubych włochatych sukinsynów. Pomaluję go na złoto, to będzie prawie jakby wyszedł z waszej piwnicy, nie mojej – rzucił zaraz, rozładowując tę niezręczność, szeleszcząc papierkami po cukierkach w kieszeni. To był, oczywiście, głupi pomysł. Lasse nie powinien go przedstawiać nikomu bliskiemu, nie powinien być z nim w ogóle widywany, ale podobało mu się, jak o niej mówił i podobało mu się, że mógłby posłuchać jak ze sobą rozmawiają, jak siostra z prawdziwym bratem, brat z prawdziwą siostrą. – Prawdę mówiąc, wyglądałeś mi na jedynaka – stwierdził jeszcze prawie jakby miała to być obelga.
Musiał przygryźć się w język, by nie powiedzieć nic na temat ich dziadka – nie miał ochoty dowiadywać się, jak szybko Magisterium wywęszyłoby w nim zdrajcę i w jaki sposób wytrzebiliby go ze swoich szeregów, choć podniebienie swędziało go ochotą, by wspomnieć cokolwiek. Dziwnie było udawać, że nie widział go żywego na własne oczy i że nie siedział z nim przy stole razem z resztą ślepców, i że nie instruował części z tych rytuałów, których ofiary wyciągano spod śniegu.
Fuknął prawie, przewracając oczami, kiedy mówił o swoim złamanym sercu, podjudzony do złości myślą o tych ludziach, których zaprowadzał do swojego mieszkania z ulicy, może też mieli miłe zęby i miękkie futro, i może też gryzły tak, że ból stawał się rozkoszny – oboje wprawdzie wiedzieli, że to przyjemne i właściwie nie zamierzał mu dyktować, co może robić, a czego nie powinien, w tym jednym nie mógł jednak być zupełnie obojętny, bo brzmiało to po prostu niebezpiecznie. Nie chciał, mimo wszystko, odwiedzić go któregoś wieczoru i odkryć, że ktoś inny spróbował wykroić z niego sumienie, szukając go po zakątkach jego trzewi, w gardle albo za prawym okiem. Ściągnął brwi gniewnie, wyraźnie nie zamierzając przyznawać, że się martwił – zdawał się właściwie gotowy stanowczo mu zaprzeczyć, wyzywający uśmiech na twarzy Nørgaarda sprawiał, że cała ta sympatia, którą do niego czuł chwilę wcześniej, podchodziła mu do gardła obruszoną złością, chociaż właściwie nie wiedział, co w tym złego, gdyby się o niego niepokoił. Lasse pokazywał zęby i, co więcej, mówił do niego po imieniu; przewrotny chuj.
– Mam po prostu jeszcze dużo pytań – przecedził w odpowiedzi, zwężając spojrzenie do rozeźlonych błękitnych szparek, odpowiadając na wyzwanie wyzwaniem, z rozbawieniem zaszytym w podbicie słów mało dyskretnie, jakby prowadzili ze sobą znowu grę; jak wtedy, przed Valravnem. – Dokładnie tak sobie właśnie myślę, wyraźnie lubisz sobie z takimi typami zresztą igrać z tego co pamiętam – wypomniał mu bezczelnie, nie rozumiejąc jego zaskoczenia. Lasse spoglądał na niego przez chwilę źrenicami rozchylonymi tak, jakby powiedział coś zupełnie odklejonego od rzeczywistości, choć dawał mu przecież wszelkie powody, żeby tak sobie o nim właśnie pomyśleć. Pozwolił mu się nachylić; przyjaciel przesunął się po jego języku gładko jak wężowy syk, a on udawał, że wcale nie miał ochoty wziąć tego syku na własny język, tylko po to, by go posmakować i przypieczętować tę przyjaźń w tak głupi sposób. Pochylił się w odpowiedzi nawzajem, prawie przykładając czoło do jego czoła; w końcu zły grymas jego ust przełamał się zadowolonym rozbawieniem, kiedy bliskość sprawiła, że lico Nørgaarda rozjechało mu się przed oczami, a zmarznięte nosy zetknęły się prawie przez moment.
– I niech tak, kurwa, zostanie – ściągnął głos do szeptu, jakby zdradzał mu jakąś tajemnicę, chowając ją przed wszystkim tymi ptakami, jakie nie przestawały ich podsłuchiwać. – Przyjacielu – powtórzył leniwie, zanim nie wyprostował się z powrotem, bez pośpiechu, upewniając się uważnym spojrzeniem, że Lasse przyjął to do wiadomości. Miał ogromną ochotę wyciągnąć do niego rękę, żeby mógł ją uścisnąć, ale to wydawało mu się jeszcze głupsze. Wyszło na to, ze po prostu przyznał się, że się o niego martwi i nic więcej, i nie wiedział jak właściwie to zakończyć, więc może po prostu musiało tak między nimi zawisnąć, zupełnie bez sensu. Jakby miesiąc temu nie był gotowy zamordować go w jego własnym salonie. W każdym razie wydawało mu się, że był.
– Te krucze harcerzyki też ciągle o tym fantazjują, ostatnio przesiedziałem noc za spacer w parku dosłownie – nie wydawał się tym zrażony, właściwie mogło być gorzej. Było w każdym razie chociaż ciepło. Nie rozumiał tej chwili ciszy ani tego, jak Lasse na niego patrzył, kiedy tak w niej stali. Nie rozumiał też, kiedy w końcu ją przełamał, unosząc mu brwi zaskoczonym pytaniem. – No naprawdę – wtrącił się za nim lekko obruszony, rumieniejąc jeszcze bardziej, tym razem jakby zagniewaniem, kiedy Nørgaard zaczął się śmiać. – Nie ucinają nam nic za dzieciaka w tych świątyniach, wiesz, później też nie, wszystko mam na miejscu i działa, o chuj ci chodzi – zdawał się wszystko zrozumieć zupełnie opacznie; kopnął grudę śniegu pod nogami z rozdrażnieniem. – Składamy na koniec przysięgi, jasne, ale to w sumie też nie znaczy, że nie możemy... nie możemy się żenić po prostu. Zresztą nie składałem jeszcze. To znaczy składałem, ale nie te... nie te kapłańskie, co nie, więc właściwie... – wydawało mu się, że Lasse się ciągle z niego śmieje, nawet w tych pytaniach próbuje jeszcze go wyśmiewać, wstyd palił go w policzki i kark, więc w końcu pchnął go ręką w pierś rozzłoszczonym szturchnięciem i ruszył przez śnieg przed siebie, mijając go naburmuszony. – Weź się, Nørgaard.
Funi i Lasse z tematu
Zaskakiwało go szczególnie chyba, że Lasse nie wydawał się tym rozczarowany, a przynajmniej nie tak, jak sam musiałby być; choć nie był pewien, czy chciałby znać każdy dzień w swoim życiu z wyprzedzeniem, miałby z pewnością nieskończenie wiele pytań, niczym dziecko poznające dopiero świat – próbował zadawać je kapłanom, ale ich odpowiedzi nigdy nie były wystarczające; było w nich zbyt dużo śmiertelnego poczucia niepewności, domniemania i krótkotrwałości, i powtarzającego się refrenem upomnienia: nieposkromiona ciekawość zgubiła wielu. Ostatecznie może mieli rację, zgubiła też jego, nie zamierzał im tego jednak przyznawać – przede wszystkim dlatego, że nie czuł się zgubiony, po prostu otworzył oczy, po prostu odkrył więcej świata, przemienił się i kiedy oddech w końcu uspokoił się w zdartym od długiego krzyku gardle, posmak magii w ustach nabrał barw, których dotąd nie dostrzegał, nawet kiedy kosztował jej wcześniej w krwawych zaklęciach; próbował im to wytłumaczyć, ale nikt nie chciał go słuchać.
– Nie chcesz wiedzieć? – musiał zapytać, wciąż lekko zaskoczony, jakby podobna rzecz nie przyszła mu na myśl; wydawało mu się naiwnie, że wystarczało zapytać tak, jak zapytał ich o jego powrót do świątyni. Pamiętał wprawdzie, że to nie tak łatwe; pamiętał, że Borge mówił mu kiedyś, że posiadanie wiedzy o przyszłości jest poświęceniem i że wiele wyroczni płaci za swój dar zdrowiem albo życiem; niektóre obdarzone wyrocznie próbowały porzucić swój fach, wyprzeć się swojej natury i upośledzić własne zmysły, byle uciec od wizji. Podniósł za nim wzrok na niebo i na brzuchy kołujących nad nimi ptaków; powietrze wciąż rozdzierał ich krzyk jakby próbowały ich popędzić, ale jemu się już nigdzie nie spieszyło – miał czas do wiosny, znajdował w tym zdradziecki spokój. Uśmiechnął się odruchem razem z nim, kiedy wspomniał swoją śmierć, taką zwyczajną i małą, pospolitą śmierć człowieka niepospolitego, mierną śmierć człowieka urodzonego ponad miernością. Łagodne prychnięcie rozbawienia wyrwało mu się z krtani; odchylił głowę mocniej, czując przyjemną bolesność w karku, szarość nieba wydawała się tak miękka, a on poczuł się nagle trochę zmęczony, kiedy w końcu opuściło go napięcie. Śmierć, o której mówił Lasse, właściwie mu pasowała – brzmiała jak śmierć uprzywilejowanych, spokojna, o barwie bladych ust zwilżanych chustką, proszków podawanych o czasie, bladych kłykci dłoni ściskanej w palcach kogoś bliskiego.
Był wyraźnie zadowolony, że udało mu się go w tym wszystkim rozbawić; próbował to ukrywać, ale spojrzenie zabłysło mu sztubacko, kiedy zwracał je z powrotem ku drugiemu niebu, granatowemu jak ciemny atrament, z kącikiem ust podkasanym w odruchu szczeniackiego zadowolenia. Nie czuł dłużej ciężaru cienia świątyni stojącej za jego plecami. Nie znajdował jej też w jego oczach: widział tylko siebie, zadowolenie, później lekkie zaskoczenie. Widział, że byli oboje jeszcze przecież młodzi; miał ochotę zrobić coś głupiego. Miał ochotę sobie o tym przypomnieć, o tym życiu, które dopiero się zaczynało.
– Kilku – pokiwał głową, wciskając dłonie w kieszenie płaszcza. – Straszne bufony, każdy jeden gorszy od drugiego – jak ty, zdawało się dodawać przekorne wygięcie ust. – Nigdy się nie lubiliśmy – mruknął trochę zaczepnie; chyba nigdy właściwie nie próbował ich polubić. Chyba zawsze zakładał, że są po prostu nieznośni, bo zazdrościł im wszystkiego, więc uprzykrzał im czasem życie, a teraz uprzykrzał życie Lassemu – musiało mu to wejść w krew – chyba dlatego, że go lubił. Chociaż może po prostu nie mogło być inaczej, może ktoś jego pokroju musiał być dla nich jedynie uprzykrzeniem, które nie chciało stać w przypisanym sobie rzędzie. Pewnie spróbowałby mu wybić zęby, gdyby poznali się w świątyni; ukradłby mu prezent od rodziców spod poduszki, wrzucił dżdżownice do kieszeni i udawałby, że wcale nie ma ładnych oczu. Wydawały się topnieć, kiedy mówił o swoich siostrach. Nie wiedział, jak to jest mieć obecne rodzeństwo, swoją siostrę ledwie pamiętał, ale wyobrażał sobie, że nie różniło się to bardzo od tego, co czuł do swoich przyjaciół ze świątyni, z którymi dorastał. – Mogę pójść z tobą? W któryś czwartek – zaskoczył tym pytaniem samego siebie, trochę się nawet zakłopotał, uśmiechnął lekko, jakby chciał udać, że nie ma w tym nic szczególnego. – Przyniosę jej pająka, mamy ich pełno, takich grubych włochatych sukinsynów. Pomaluję go na złoto, to będzie prawie jakby wyszedł z waszej piwnicy, nie mojej – rzucił zaraz, rozładowując tę niezręczność, szeleszcząc papierkami po cukierkach w kieszeni. To był, oczywiście, głupi pomysł. Lasse nie powinien go przedstawiać nikomu bliskiemu, nie powinien być z nim w ogóle widywany, ale podobało mu się, jak o niej mówił i podobało mu się, że mógłby posłuchać jak ze sobą rozmawiają, jak siostra z prawdziwym bratem, brat z prawdziwą siostrą. – Prawdę mówiąc, wyglądałeś mi na jedynaka – stwierdził jeszcze prawie jakby miała to być obelga.
Musiał przygryźć się w język, by nie powiedzieć nic na temat ich dziadka – nie miał ochoty dowiadywać się, jak szybko Magisterium wywęszyłoby w nim zdrajcę i w jaki sposób wytrzebiliby go ze swoich szeregów, choć podniebienie swędziało go ochotą, by wspomnieć cokolwiek. Dziwnie było udawać, że nie widział go żywego na własne oczy i że nie siedział z nim przy stole razem z resztą ślepców, i że nie instruował części z tych rytuałów, których ofiary wyciągano spod śniegu.
Fuknął prawie, przewracając oczami, kiedy mówił o swoim złamanym sercu, podjudzony do złości myślą o tych ludziach, których zaprowadzał do swojego mieszkania z ulicy, może też mieli miłe zęby i miękkie futro, i może też gryzły tak, że ból stawał się rozkoszny – oboje wprawdzie wiedzieli, że to przyjemne i właściwie nie zamierzał mu dyktować, co może robić, a czego nie powinien, w tym jednym nie mógł jednak być zupełnie obojętny, bo brzmiało to po prostu niebezpiecznie. Nie chciał, mimo wszystko, odwiedzić go któregoś wieczoru i odkryć, że ktoś inny spróbował wykroić z niego sumienie, szukając go po zakątkach jego trzewi, w gardle albo za prawym okiem. Ściągnął brwi gniewnie, wyraźnie nie zamierzając przyznawać, że się martwił – zdawał się właściwie gotowy stanowczo mu zaprzeczyć, wyzywający uśmiech na twarzy Nørgaarda sprawiał, że cała ta sympatia, którą do niego czuł chwilę wcześniej, podchodziła mu do gardła obruszoną złością, chociaż właściwie nie wiedział, co w tym złego, gdyby się o niego niepokoił. Lasse pokazywał zęby i, co więcej, mówił do niego po imieniu; przewrotny chuj.
– Mam po prostu jeszcze dużo pytań – przecedził w odpowiedzi, zwężając spojrzenie do rozeźlonych błękitnych szparek, odpowiadając na wyzwanie wyzwaniem, z rozbawieniem zaszytym w podbicie słów mało dyskretnie, jakby prowadzili ze sobą znowu grę; jak wtedy, przed Valravnem. – Dokładnie tak sobie właśnie myślę, wyraźnie lubisz sobie z takimi typami zresztą igrać z tego co pamiętam – wypomniał mu bezczelnie, nie rozumiejąc jego zaskoczenia. Lasse spoglądał na niego przez chwilę źrenicami rozchylonymi tak, jakby powiedział coś zupełnie odklejonego od rzeczywistości, choć dawał mu przecież wszelkie powody, żeby tak sobie o nim właśnie pomyśleć. Pozwolił mu się nachylić; przyjaciel przesunął się po jego języku gładko jak wężowy syk, a on udawał, że wcale nie miał ochoty wziąć tego syku na własny język, tylko po to, by go posmakować i przypieczętować tę przyjaźń w tak głupi sposób. Pochylił się w odpowiedzi nawzajem, prawie przykładając czoło do jego czoła; w końcu zły grymas jego ust przełamał się zadowolonym rozbawieniem, kiedy bliskość sprawiła, że lico Nørgaarda rozjechało mu się przed oczami, a zmarznięte nosy zetknęły się prawie przez moment.
– I niech tak, kurwa, zostanie – ściągnął głos do szeptu, jakby zdradzał mu jakąś tajemnicę, chowając ją przed wszystkim tymi ptakami, jakie nie przestawały ich podsłuchiwać. – Przyjacielu – powtórzył leniwie, zanim nie wyprostował się z powrotem, bez pośpiechu, upewniając się uważnym spojrzeniem, że Lasse przyjął to do wiadomości. Miał ogromną ochotę wyciągnąć do niego rękę, żeby mógł ją uścisnąć, ale to wydawało mu się jeszcze głupsze. Wyszło na to, ze po prostu przyznał się, że się o niego martwi i nic więcej, i nie wiedział jak właściwie to zakończyć, więc może po prostu musiało tak między nimi zawisnąć, zupełnie bez sensu. Jakby miesiąc temu nie był gotowy zamordować go w jego własnym salonie. W każdym razie wydawało mu się, że był.
– Te krucze harcerzyki też ciągle o tym fantazjują, ostatnio przesiedziałem noc za spacer w parku dosłownie – nie wydawał się tym zrażony, właściwie mogło być gorzej. Było w każdym razie chociaż ciepło. Nie rozumiał tej chwili ciszy ani tego, jak Lasse na niego patrzył, kiedy tak w niej stali. Nie rozumiał też, kiedy w końcu ją przełamał, unosząc mu brwi zaskoczonym pytaniem. – No naprawdę – wtrącił się za nim lekko obruszony, rumieniejąc jeszcze bardziej, tym razem jakby zagniewaniem, kiedy Nørgaard zaczął się śmiać. – Nie ucinają nam nic za dzieciaka w tych świątyniach, wiesz, później też nie, wszystko mam na miejscu i działa, o chuj ci chodzi – zdawał się wszystko zrozumieć zupełnie opacznie; kopnął grudę śniegu pod nogami z rozdrażnieniem. – Składamy na koniec przysięgi, jasne, ale to w sumie też nie znaczy, że nie możemy... nie możemy się żenić po prostu. Zresztą nie składałem jeszcze. To znaczy składałem, ale nie te... nie te kapłańskie, co nie, więc właściwie... – wydawało mu się, że Lasse się ciągle z niego śmieje, nawet w tych pytaniach próbuje jeszcze go wyśmiewać, wstyd palił go w policzki i kark, więc w końcu pchnął go ręką w pierś rozzłoszczonym szturchnięciem i ruszył przez śnieg przed siebie, mijając go naburmuszony. – Weź się, Nørgaard.
Funi i Lasse z tematu
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back