Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    23.12.2000 – Bar „Alfheim” – S. Fenrisson & L. Nørgaard

    2 posters
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    23.12.2000

    - Czytałem o tym w tym wywiadzie z Rautiainenem i myślałem potem o tym dwa dni, rozumiesz? Dwa dni, bez przerwy. Wystygło mi osiem kaw. Mówił o swoim ojcu… To jest o tym, że przynosi mu za każdym razem wszystko to, co napisze, a on chowa każdą z tych rzeczy, każdą stronę, pod kluczem i nigdy ich nie wyciąga. Nie chciał powiedzieć dlaczego. Pomyślałem, że może… Może to przez koniec? Może nie chce pozwalać na to, żeby słowa się kończyły? To jakiś sposób na to, żeby dać im wieczność, prawda? Nieważne, to głupie. Po prostu… Nie dopowiedzieli tego w tym wywiadzie, a ja chcę wiedzieć. – Dwa palce znalazły się za pasiastym materiałem jego golfu, przylegającym nagle zbyt ciasno do gładkiej skóry szyi. Miał wrażenie, że zabrakło mu powietrza i tylko rys profilu Safíra (kilka kosmyków włosów dotykających czoła, cień rzęs i łagodny spad nosa na tle dusznego półmroku pomieszczenia) trzymał go na powierzchni, przypominając o twardym bezpieczeństwie podłogi i niezaprzeczalnej realności otaczających ich głosów. Powtarzał sobie w duchu, seriami słów, których chłodne brzmienie przedzierało się przez urywane horrory ostatnich dni: był tutaj, w tym miejscu, prawdziwy i teraźniejszy, daleko od snów i wizji, cały z krwi, kości i skóry; opierał się plecami o miękki podłokietnik kanapy, bez przerwy bawiąc się kilkoma złotymi obrączkami na liniach smukłych palców – nie mógł znieść bezczynności swoich dłoni, które teraz, popędzane kilkoma kieliszkami alkoholu i zapachem znajomych perfum, pragnęły wyciągnąć się w stronę drugiego ciała, szukając ciepła pod materiałem ubrań. Gdy chwycił szklankę z ginem, przyłożył ją do rozgrzanego policzka, a kilka kropel topniejącego szronu zrosiło malujący się pod siatkami piegów rumieniec.
    Nudzisz go – głos w jego głowie był ostry i złośliwy, wbijający się poszarpaną płytką paznokci w świeże rany, które Lasse schował pod rękawami swetra i nogawkami garniturowych spodni. Miał wrażenie, że znów się otwierają, a potem krwawią, brudząc rdzawymi plamami welur kanapy i miękkość dywanów pod podeszwami ich butów; miał wrażenie, że ból wraca i kładzie się cieniem na jego ramionach, rozrywa umysł, tak jak zwykł rozrywać skórę w kolekcjach cienkich, głębokich szram. Widmo tego uczucia towarzyszyło mu cały wieczór, wznosząc się i opadając falami, wzbierając na sile wtedy, kiedy on sam sobie wydawał się najbardziej bezbronny albo kiedy zbyt długo patrzył mu w oczy. Safír był blisko, a Lasse wyobrażał sobie, jak zasypia w tej wyczekiwanej bliskości, jak układa się w słodkim cieple jego ramion i nie śni żadnych koszmarów, już nigdy. Przypominał sobie tamtą noc, kiedy atak połknął nagle skruszałą konstrukcję jego ciała, a on przyciskał ramiona do jego klatki piersiowej i kazał oddychać, patrzeć w podłogę. Tym razem był sam, a gdy wybudził się z wizji, jego oddech nie przestawał drżeć — gdzieś pod wstęgami wyrzucanych z siebie słów drżał nadal, a wraz z nim cały jego duch, jego myśli, jego uczucia obolałe teraz od narastających na ich powierzchni podejrzeń. Dlaczego chciał wyjechać, skoro ostatnie dwa tygodnie były piękniejsze niż wszystkie poprzednie miesiące? Dlaczego Lasse widział tak dokładnie tamto mieszkanie, horyzont Sztokholmu za oknem, swoją nieobecność — nie umiał przestać przywoływać śladów tego obrazu, a one za każdym razem zdawały zniekształcać się i zmieniać barwy niczym odległe, dziecięce wspomnienie. Zawsze jednak nosiły w sobie kilka tych samych prawd: wizje wróciły, on znów cierpiał, znów nie spał i znów nie jadł, a Safír niedługo stąd wyjedzie.
    Silił się na rozweselony głos, kiedy proponował, że postawi mu drinka, ciągnąc go za sobą ku znajomym drzwiom. Mówiłeś, że masz dość ostrożności — dodawał z żartobliwym przekąsem, szept ciągnąc nad linią jego ramienia, przy którym nachylał się krótko, niemal od niechcenia, jakby przez przypadek, akurat w tym momencie, musiał przysunąć się bliżej. Wiedział, ze to nierozsądne już wtedy, kiedy zsuwał z siebie płaszcz, a stłumione światło i ściszony szum muzyki otuliły go miękką, kaszmirową mgłą — nierozsądne, bo łatwo było tu trafić na kogoś, kto znał jego twarz i nazwisko, bo ktoś mógł ich zauważyć, zauważyć sposób, w jaki Lasse na niego patrzył, uznać scenę za osobliwą. Tutejsze kąty i stoliki roiły się zwykle od znajomych twarzy i głosów, które znał z korytarzy Akademii i Instytutów — z irytacją wyobrażał sobie sylwetkę swojego brata i twarz kuzyna wychodzące z cienia, kpinę ich słów, dłoń uderzającą w jego łopatkę lub zaciskającą się na ramieniu w rytmie krótkiej, nieproszonej uwagi. A mimo to się nie cofnął, nie zmienił zdania; wręczył mu alkohol i zmusił do siedzenia koło siebie, do słuchania jego historii, które wyrzucał z siebie zniecierpliwionym ciągiem, jakby chciał powstrzymać nawracające myśli. Czekał na moment, w którym Safír podniesie wzrok i przyzna, że chce mu coś powiedzieć, jednocześnie bojąc się do tego dopuścić. Jego wizje – choć chaotyczne i niespodziewane – nie zwykły się jednak mylić. Z każdą mijającą minutą robił się coraz bardziej poddenerwowany, coraz ciaśniej przywierał do cienkiej granicy, która odgradzała go od wybuchu. Niedopowiedzenia narastały, wzburzając w nim krew, lęk i frustrację; przypominając mu kolejny raz, że jego życie i jego ciało skażone było tym rodzajem słabości, który wyniszczał żywe organizmy. Odstawił szklankę na blat, przeczesał palcami włosy i wziął oddech tak głęboki, że płuca zapiekły żywym ogniem; w tle czyjś głos zaniósł się filuternym śmiechem, a on pomyślał, że nie powinien pić tyle na pusty żołądek.
    - Czekaj – odezwał się, ściszając głos i nachylając w jego stronę, by poprawić kołnierz jego ubrania, siląc się przy tym na to, by gest wyglądał jak najbardziej platonicznie i bratersko, chociaż palce poruszały się opieszale, zatrzymując się na kilka sekund zbyt długo przy odkrytej skórze szyi. – Pogiąłeś się – rzucił, odrywając od niego dłonie i odsuwając się znów. Odwrócił wzrok, czując, że nie może na niego patrzeć – nie było jednak niczego na świecie, na co chciałby patrzeć równie długo i równie często jak na jego twarz właśnie i tak też patrzył i nie patrzył jednocześnie, wyobrażając sobie to, jaki kolor mają teraz jego oczy, podczas gdy spojrzenie wędrowało sennie po ciemnej sali. Naprzeciw nich, kilka metrów dalej, jakaś para trwała w tej osobliwej, uroczej scenie, podczas której słowa zamieniały się w ciągi uśmiechów i chichotów. Lasse kilka chwil przyglądał się dziewczynie w szmaragdowej sukience i temu jak kładzie głowę na męskim ramieniu. – Dlaczego nie powiedziałeś mi, że chcesz wyjechać? – kiedy pytanie z niego wypadło, nieproszone i gwałtowne, trzewia zacisnęły się w nagłej panice, a on poczuł, jak wracają do niego ostatnie dwa dni wypełnione strachem, rozpaczą i gorączkową bezsennością.


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Przyglądał się pojedynczym kroplom wody, spływającym po powierzchni szklanki, w której beztrosko dryfował pojedynczy plasterek pomarańczy, samotny w kalafonii połyskującego trunku, unoszący się na powierzchni, dopóki alkohol nie spłynie w dół spragnionego gardła, nie pozostawiając rdzawej skórce innego wyboru, jak dotknąć dna – pomyślał, że przepływał przez życie w podobny sposób; nie tonął, nie walczył o oddech, nie chwytał się kurczowo tratwy, która pozwoliłaby mu utrzymać głowę na powierzchni. Zawsze otwierał drzwi, gdy zderzały się z nimi cudze knykcie, odpisywał na listy, nie pozwalając im marznąć na lastrykowym parapecie, starał się palić tylko przy otwartym oknie – gdyby chciał, mógłby wybaczyć sobie wszystko, istnieć we własnym ciele i nie rozrywać wrażliwego płótna rozciągniętej na nim skóry, podnosić się z łóżka bez inkrustowanej w skronie migreny, ostudzony z resztek koszmarów, które odchodziły w niepamięć, gdy tylko otwierał oczy, woda zalewała go jednak uporczywie, wprawdzie niewystarczająco gwałtownie, by obawiał się jej falowania, lecz dostatecznie, by nigdy nie mógł pozwolić sobie na całkowite ujarzmienie czujności; nadal miewał dni, gdy przekonanie, że był złym człowiekiem, wżynało się głęboko w skurczone nerwami trzewia, a obelżywa świadomość, że przekleństwo sobaczych kłów nadwątliło strukturę jego serca, sprawiało, że nie potrafił zbyt długo patrzeć w lustro, sparaliżowany lękiem, że dostrzegłby we własnym odbiciu wilczą kufę, oczy inkrustowane drapieżną czerwienią rubinów. Oblekał swe życie w lekki, żartobliwy kaftan pogodnej życzliwości, pełnia przynosiła mu jednak zawsze przede wszystkim obrzydzenie, mdlącą odrazę, która w noc pierwszej przemiany nakazywała zaciskać zęby na własnych kończynach, zatapiać kły głęboko w okrytą futrem skórę, dopóki nie natrafiały na twarde drągi kości, pobielałych i protestujących instynktownym odruchem ciała, które wzbraniało się przed swą masochistyczną krzywdą. Unosił się na wodzie – chciał myśleć, że nie tylko ledwo.
    Myślisz, że chroni je w ten sposób? Pod kluczem? – odparł w końcu, przesuwając palcem po brzegu szklanki, po czym odchylając lekko głowę. Pojedynczy kosmyk włosów opadł mu na czoło, gdy dłoń Lasse zatrzymała się za kołnierzem jego golfu, kontrastując przyjemnym chłodem z ciepłem rozgrzanego ciała – uśmiechnął się subtelnie, prawie z filuterią, podnosząc zieleń spojrzenia na jego twarz. – Słowa żyją tak długo, dopóki ktoś je czyta. Zamknięte w ciemnej szufladzie nie mają żadnego znaczenia. – kilka dni temu jeszcze by w to nie wierzył, w te intencje ukryte głęboko pod fatamorganą czynów, dobroć, którą należało wyciągać siłą, wypatroszyć jak rybę, która chwilę temu w ostatnich podrygach życia rzucała się jeszcze na dnie drewnianego kutra; pamiętał, że w dzieciństwie było mu szkoda poławianych przez ojca dorszy o rozpaczliwie uchylonych wargach i falującej linii skrzeli, nie rozumiejących, dlaczego nie mogły nabrać powietrza, pamiętał, jak srebrzyły się w jasnym, natarczywym świetle dnia, jak ich wnętrzności, wyciągane wprawnymi dłońmi Fenrisa, nabierały różowego odcienia, pamiętał, że miał piętnaście lat, z trudem dzierżył w gładkich dłoniach wiatrówkę i pudełka śrutu, przez ufnie rozchylone nozdrza wciągał zapach farby, gdy stryj uczył go kłaść kolejne warstwy olejnej na płocie okalającym gospodarstwo, pomiędzy jednym ruchem pędzla, a drugim z rozmarzeniem przenosił wzrok na płaską, błękitną linię horyzontu, jakby coś sobie obiecywał. Piętnaście lat to miała być dorosłość, pełny chód i samodzielność – pierwsze, odważniejsze uściski dłoni, pocałunki skrywane za winklem szkolnego atrium, serce rozumiejące, że jego pragnienia nie były czymś, na co mógł sobie pozwolić. Mówiłeś, że masz dość ostrożności – miał; dość rozluźniania splecionych dłoni, gdy ktoś spoglądał w jego stronę, dość nasłuchiwania, czy korytarzem nie niesie się crescendo czyiś kroków, gdy zatrzymywał usta na cudzych wargach, dość dyskredytowania własnych uczuć uciążliwą żartobliwością. Niekiedy z życia nie było jednak żadnego pozytywnego wyjścia i należało wybrać któreś zło – niekoniecznie mniejsze, po prostu któreś.
    Obicie fotela wydawało się drapać go przez ubranie, mierzić osobliwą niecierpliwością, pragnieniem, by przysunąć się bliżej, nachylić się ponad jego nogami, zatrzymać dłoń na miękkim udzie, usta na odchylonej szyi, tętniącej przyśpieszonym pulsem pod dotykiem jego warg – pragnął bliskości, jednocześnie zdając sobie sprawę, że chociaż z pamięci wymieniał konstelacje piegów na jego ciele (Cefeusz, Pegaz, Kasjopeja, Bliźnięta), o nim samym wiedział bardzo niewiele; tylko ta zepsuta, chora część jego duszy potrafiła go kochać – tego był pewien i to, na granicy jawy, gdy przed świtem budziło go przyśpieszone dudnienie własnego serca, coraz częściej go przerażało. Głowę miał jednak wystarczająco nietrzeźwą, by pozostałe części ciała – te cicho zbuntowane, wbrew sobie łagodnie zawieszone w miejscu – wydostawały się opacznie spod wnyków jego panowania, podciągając kąciki ust w szerszym uśmiechu, zaciskając palce na szklance i trzymając je w miejscu, zanim zdecydował się unieść naczynie ku twarzy, pozwolić, by przyjemna, kojąca cierpkość alkoholu spłynęła w dół przełyku, ku debrze przezornie ściśniętego żołądka. Palce Lasse znów musnęły jego szyję, a on, mimowiednie poruszony tym subtelnym pragnieniem intymności, nagle poczuł się jak dziecko – tamten minoderyjny, rubaszny młodzieniec, który po raz pierwszy zerwał się z rzemienia ojcowskiej smyczy, wpadł w objęcia wolności z rozbiegu napęczniałej nadzieją duszy i nie pomyślał, by sprawdzić, czy ramiona, w które się powierzał, nie były zakończone szponami, czy za spąsowiałą słodyczą ust nie kryły się kły, długie i ostre jak sztylety. Na nowo odnajdywał nierówny rytm własnego serca, ten sam, który wyrywał się zza kostnych krat żeber, gdy po raz pierwszy, z bezwstydną kokieterią wspierał brodę o cudze ramiona, gdy w cieniu szemranego baru ktoś nachylał się nad nim i całował go w usta, a on nie potrafił powiedzieć kto, bo był zbyt pijany, żeby podtrzymać linię spojrzenia, gdy zasypiał w łóżku cieplejszym i miększym, niż swoje własne, obok ciała, którego topografia była mu tajemnicza i nieznajoma, piękniejsza, niż jego własna – wierzch dłoni Lasse przesunął się tymczasem po jego odsłoniętej szyi, powolnym ruchem poprawiając zagięty kołnierz koszuli, a on zawiesił zieleń spojrzenia na jego twarzy w chwili, w której ta odwróciła się od niego, zatrzymując senny wzrok na dusznej, zaciemnionej sali. Poczuł, jak pojedyncza drzazga niepokoju wsunęła się pod tkankę jego serca.
    Co? – lata studiów skroplone w pojedynczym słowie, wydartym nieprzemyślanym impulsem z głębi gardła, nieopatrznym szarpnięciem struny, która zadrżała nerwowo, burząc ciszę akordem fałszywej nuty; wyczuł w jego pytaniu rozdrażnioną pretensję, w obliczu której sam wyprostował się powoli, zatrzymując wyklarowane trzeźwością spojrzenie na jego odwróconym profilu. – Nie zamierzam wyjeżdżać. – nieprecyzyjna odpowiedź, nieprecyzyjny uśmiech, wciąż jeszcze łagodny i wyrozumiały, choć naznaczony już pierwszą chybotliwością niepewnego przeczucia, że rozmowa nie skończy się na jego pustym zapewnieniu. – O to ci chodzi? Dlatego tak się zachowujesz? – podtrzymywał głos na krawędzi swobody, dryfujący na cichym śmiechu, naiwnym przekonaniu, że niefrasobliwą wesołością mógłby odwrócić monetę jego nastroju.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Pewnego poranka (jednego z tych poranków, kiedy słońce miało barwę szafranu, a ulice miasta pachniały solą i werbeną) wypatrzył na pchlim targu obraz – przedziwny obraz, namalowany niewprawioną ręką i, co najistotniejsze, zniszczony. Był nie większy niż połowa blatu kawowego stolika, oprawiony w przetartą ramę rzeźbioną w liście miłorzębu i przeciągniętą niedbale śliwkową farbą, która każdej środy odklejała się od niej nowym, świeżym strupem. Płótno było właściwie portretem – było lub być nim miało, bo wśród niezgrabnie realistycznych poduszek, frędzli i złotych jedwabi siedziała nieruchoma, smukła postać o długiej szyi i kościstych palcach podtrzymujących leniwie kształt podbródka. Byłaby piękna — myślał — gdyby miała twarz.
    Tamtego dnia rzucił kilka monet w otwartą dłoń jakiegoś złodzieja i zabrał osobliwy obraz do domu, traktując go nagle tak, jakby był bezdomnym psem przyniesionym z ulicy pod połami płaszcza. Portret istotnie nie miał twarzy i twarzy tej nigdy nie wyhodował, nie nabrał rysów, choćby cienkich szczelin oczu pomimo mijających lat i pytających spojrzeń. Myślisz, że ktoś go zmazał? – pytała Ida, a on wzruszał ramionami. Pustka była mu na rękę. W jej jasnej, kremowej plamie widział wszystko to, co zobaczyć zapragnął, czasem nawet jeszcze więcej, a w długie wieczory i bolesne poranki widział siebie. Siadał wtedy na podłokietniku rudej sofy i wpatrywał się w portret, paląc papierosa za papierosem, wypijając czasem cały dzbanek herbaty, jeszcze częściej: pół butelki brandy. Wpatrywał się w portret, a on odpowiadał mu tym samym, czasem otwierając paszczę gdzieś w środku tej nicości i głośno przypominając mu, że zawsze był nim – jego długą sylwetką, bezczynnymi dłońmi, plamami mlecznoróżowej farby olejnej wystającej spod wyblakłego materiału błękitnej koszuli. Byłbym o wiele piękniejszy – myślał – gdybym nie miał twarzy.
    Obraz wisiał tam nadal, a on kiedyś, jakiejś nocy, próbował wyjaśnić jego historię Safírowi, półleżąc pod nim na poduszkach tej samej kanapy, rysując kostkami palców okręgi na ciepłej skórze jego pleców. Czasem chciałbym nie mieć twarzy, pomyśl tylko, to taki dziwny rodzaj wolności – mówił w chaotycznych smugach krótkich monologów i szybko zapominał dalszego ciągu rozmowy porwany w objęcia kolejnych pocałunków. Właściwie, czasem chciałbym nie mieć ciała – dodawał w myślach, a potem żałował własnych idei, gdy przez kilka ciepłych godzin posiadanie ciała było największym szczęściem, jedynym dowodem na istnienie bogów. Momentami myślał, że portret przejął jego duszę, żyjąc tak po cichu na ścianie jego mieszkania i pozwalając mu wyobrażać sobie, że nim jest. Plamami farby w przygaszonych barwach, skórą bez krwi, istnieniem bez głosu, bez wzroku. Zabawne – mieć wartość tak długo, jak nie jest się do końca człowiekiem, do końca sobą.
    Chciał mu to powiedzieć – słowa w szufladzie były przecież tak podobne do ciała bez twarzy. Piękne w idei, milczące, czerpiące znaczenie z samego, surowego faktu, że nikt nie zdołał go poznać. Pewne rzeczy – pewni ludzie, ludzie tacy jak on – tracą sens, kiedy wyciągniesz je spod klucza, kiedy zobaczysz, przeczytasz i zrozumiesz. To ci ludzie, którzy przestają być atrakcyjni, gdy zaczynasz ich kartkować, marszcząc brwi and ich pogmatwaną, brzydką treścią. On taki nie był – Safír taki nie był. Lasse mógł wyciągać go z szuflad i trzymać w dłoniach roztrzęsionych z emocji, czytać w kółko, bez przerwy, aż w końcu słowa przestaną mieć sens, zaczną brzmieć jak przypadkowe ciągi liter porozrywane powietrzem. Kładłaby je na poduszce koło swojej głowy i sypiał tak, licząc na to, że każda głoska i każdy przecinek będą tam nadal, kiedy się obudzi. Safír był jedyną rzeczą, której nie można było dostrzec w pustce na portrecie z pchlego targu – jego twarzy nic nie było w stanie zamazać.
    Ta jego również istniała nadal, wciąż ostro zarysowana, boleśnie wyraźna, zachlapana plamami różu na policzkach, zmieniająca grymasy w subtelnych, wyuczonych mrugnięciach mimiki. W prostych słowach – był pijany, zły i smutny; w słowach trudnych – był pijany, zły smutny i zakochany. Zakochany w człowieku, który czasem wydawał mu się bliski w ten uciążliwy sposób, jak ból chorej nogi, a czasem zupełnie obcy w ten piękny sposób, jak pierwszy oddech na jego policzku, kiedy się poznali. Nie umiał mówić głośno o tych uczuciach, ale niewiele rzeczy umiał tak właściwie – z nich wszystkich otwartość zawsze pozostawała poza zasięgiem. Wciąż czuł ciepło jego szyi na skórze dłoni, kiedy się odsuwał. To nie szczerość, a alkohol wlany w głodny, zmęczony organizm, nieprzespane noce i serie kolejnych dręczących go wizji pozwoliły mu mówić. Pytać.
    Rozczarowanie miało posmak ginu i dymu z różanego papierosa.
    - Jak się zachowuję? – wpadł mu w słowo, gwałtowniej niźli chciał, odwracając głowę i wbijając w niego spojrzenie tak ostre, że skóra zdawała się pękać, gdy na nią padało. Tak się zachowujesz – jak wariat, szaleniec, jak zwykle. Uspokoił się, gdy oddech wypadł ciężką falą przez rozchylone wargi, jego oczy znów złagodniałe, w barwie pruskiego błękitu, przez moment wbite w jego twarz, a potem ponownie przeczesujące duszność ciemnej sali. Dziewczyna w szmaragdowej sukience siedziała wciąż w tym samym miejscu, jej partner nadal gładził ja po włosach. Z zazdrości miał ochotę powyrywać im palce. Kilka chwil milczał, dopijając drinka, analizując jego słowa, nie ciesząc się wcale z zapewnienia, które nie musiało wcale być kłamstwem, ale na pewno było fałszywe. Odstawił szklankę na blat, pół plasterka cytryny i dwa liście mięty przypominały świeże trupy. Z jakiegoś powodu zawsze, gdy wizje wracały, wszystko kojarzyło mu się ze śmiercią. – Mam je znowu. Było spokojnie, myślałem, ze już nie wrócą. – Zamilkł kolejny raz. Alkohol zawrócił mu w głowie, świat wydał się miękki i ruchomy jak ocean. Kiedy wrócił wzrokiem do Safíra, oczy miał półprzymknięte i pociemniałe. – Widziałem cię. Byłeś… Daleko, po prostu. Sam. Beze mnie. Jego głos był matowy i ściszony, dłoń zaczesała za ucho włosy opadające na policzek. – Nigdy wcześniej się nie pomyliły, cholera, nigdy. Wiesz przecież. – Nie umiał wyjaśnić mu tego okrutnego, przebrzydłego przeczucia, które żyło w nim jak larwa, zawsze wyczekując najgorszych momentów w nadchodzącej przyszłości. Zawsze ucieczek, ran, tragedii. – Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Zasługuję na to żeby wiedzieć, prawda? Chociaż na to. – Miał wrażenie, ze alkohol ustawia słowa ciasno i mozolnie, że pozwala jego oczom szukać drugiego spojrzenia w przypływie nagłej, nietrzeźwej odwagi. – Na coś, kurwa, na cokolwiek. – Przez myśl przeszło mu, że powinien się zamknąć, zniżyć do zera i tak ściszone drżenie swojego głosu, wstać, poprosić żeby zabrał go do siebie. W momentach takich jak ten bał się jednak, iż znów stanie się obrazem bez twarzy, że będzie tylko ciałem, poruszającym się w rytm cudzych dłoni tak jakby nigdy nie należało do niego. Nie umiał znieść myśli, że i dla niego stanie się tym pustym istnieniem, z którym się sypia, ale nigdy się przy nim nie śpi; pocałunkami i westchnieniami, które mogłyby nosić każde imię, a Lasse dostały przez przypadek. Dawno wmówił sobie, że i on nie potrzebuje niczego więcej, a ten dziwny ból, jak po wyrwaniu zęba, nie miał związku z widmami uczyć, które spotykał po drodze: jasne oczy chłopaka ze szkoły, który przecież i tak wolał Fridę, mocna dłoń Olafa Wahlberga odbita na powierzchni jego skóry, głos Safíra, który był zawsze najgłośniejszy nawet kiedy niósł się szeptem w ciemności jego sypialni. Zauroczenia były niebezpieczne, ale miłość bywała śmiertelna. - Saf, nie chcę żebyś wyjeżdżał. - Alkohol natomiast zwykł ogłupiać.


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Nigdy mu nie powiedział, że tak naprawdę portret go przerażał – pusta twarz, pozbawiona spojrzenia, pozbawiona uśmiechu, pozbawiona ekspresji; owal zmieszanej farby, którą ktoś naruszył już po tym, jak zdążyła zaschnąć, więc zmaza była przeciągnięta po płótnie szorstkim ruchem, z trudem wsiąkająca w bladą cerę postaci, która, nieświadoma krzywdy, jaką jej wyrządzono, wciąż wspierała łagodnie podbródek na lewej dłoni, spoczywając ze swobodnym rozmarzeniem pośród miękkich poduszek, koronek i jedwabi. Znał tę twarz; odnajdywał ją w pamięci przede wszystkim dlatego, że nie istniała – zatarta jak wszystkie wspomnienia, które wysączyły się cienkim, karminowym strumieniem krwi na zazieleniony mech leśnego runa, wygryzione z jego ciała z brutalną żarłocznością, pozostawiające po sobie pustkę, która miała kształt wilczych szczęk i wciąż jątrzyła się głuchym bólem w miejscu, gdzie spazmatyczne podkurczone mięśnie dawno już do niego nie należały. Nie pamiętał rysów twarzy wuja, który nachylał się nad nim gorliwie i nachalnie, mącąc powietrze dusznym, alkoholowym oddechem i drapiąc dziecięce policzki wiechciami szorstkiego zarostu, nie pamiętał rysów twarzy ciotki, tylko jej śmiech, rzężący i niski, wiecznie zachrypnięty, nie pamiętał koloru oczu swej matki – Abigel powtarzała, że były równie zielone co jego własne, kiedy wspierał jednak dłonie o chłodny brzeg umywalki, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze, zdawało mu się, że tęczówki miał czerwone i lśniące, nasączone krwawym widmem toczącej go klątwy, karminem, który nie rozrzedzał się łzami, gdy w końcu z gardła wydobywał się stłumiony jęk, a on nachylał się do przodu, zwieszając się nad zlewem, dopóki kolana ze stukotem nie uderzyły o podłogę.
    Pomyśl tylko, to taki dziwny rodzaj wolności, perliło się pod jego czaszką, kiedy Lasse przywierał blisko do jego rozpalonej skóry, dociskając słodycz rozchylonych ust do płótna odsłoniętej szyi – z ulgą odwracał wzrok, zapadając się w miękkość jego obecności, pozwalając, by dłonie sięgały głębiej pod materiał ubrania, kolejne guziki wysuwały się posłusznie z cienkich nacięć w materiale koszuli, mimo woli jego spojrzenie uciekało jednak na bok, przyciągane w głąb ramy tajemniczego portretu; bał się, że sam mógłby zatrzeć się we własnej pamięci w podobny sposób, żyć, lecz już nie istnieć. Potrzebował tego ciała – nie wiedziałby, jak być sobą, gdyby bez niego nagle okazał się bezużyteczny; gdyby w końcu zatarła się nie tylko jego twarz, ale także jego dłonie, niezdolne dłużej ujmować drżących płaczem podbródków, ostrożnie przylegać wierzchem do trawionego gorączką czoła, troskliwie zaciskać się na palcach zwieszonej wzdłuż tułowia ręki, sunąć wzdłuż odsłoniętego torsu, wplatać się w niesforne kosmyki włosów, nogi, niosące go po pagórkowatych wzniesieniach falującej na wietrze trawy, przekładane filuternie przez cudze uda, przesuwające się prowokacyjnie po napiętym materiale pościeli, nareszcie również serce, łagodne, choć dudniące głośno w zamkniętej klatce żeber, przykurczane strachem i rozkurczane ulgą, broczące dłonie, które ważyły się unieść jego ciężar i wystawić lśniący, rozjątrzony emocjami mięsień na blade światło dnia. Być może gdyby zatarło się tylko trochę, rozmazane jak szminka na delikatnej powierzchni warg, rozumieliby się lepiej, potrafiliby karmić się intymnością, której rdzeń nie był nastroszony kolcami na podobieństwo zdradzieckiej łodygi różanych krzewów – niewypowiedziane igły ukrytych pod skórą skłonności ciągle zalegały pomiędzy nimi, wpijając się boleśnie w ciało, gdy w końcu, nieubłaganie, przylegali do siebie zbyt blisko.
    Nerwowo. – odparł nareszcie, unosząc lekko głowę i zderzając impulsywną gwałtowność jego pytania z własną, opanowaną łagodnością, wciąż zastygłą jeszcze w nadziei, że rozpędzony wóz rozmowy, podskakujący niespokojnie na wybojach drogi, nie nabierze szybszego tempa, nieuchronnie rozbijając się o najbliższy zakręt. Milczał przez chwilę, podążając opieszale za jego wzrokiem, przyglądając się młodej parze kilka stolików dalej, owiniętej w dymną atmosferę lokalu – śledził uśmiech powoli wpływający pomiędzy zaróżowione, kobiece policzki, śledził dłoń jej partnera, sunącą gładko po włosach, po czym sięgającą niżej, ku zakrzywieniu ramienia, po łukowatym kształcie ukrytych pod suknią obojczyków. Kobieta uśmiechnęła się zalotnie, a on poczuł mdłe ukłucie pragnienia, które od dawna szemrało cicho za rękojeścią mostka; być może gdyby wyglądał tak jak ona, z długimi puklami włosów, opadającymi miękko na wąskie barki, szczupłą kibicią i pełnymi ustami o kuszącym, koralowym odcieniu, mógłby być kochany w sposób, który potrafiłby odwzajemnić. Oczy mu błysnęły, gdy zwrócił je z powrotem na twarz Lasse, najpierw z poruszeniem, potem już tylko z troską, która rozrysowała się na złagodniałej fizjonomii – pamiętał, jak wyglądały jego wizje, jak gwałtowne i przerażające potrafiły być, jak łatwo przejmowały kontrolę nad ciałem, dłońmi irracjonalnie chwytającymi się wszystkiego, co mogłoby ukryć niechciane obrazy za paliatywną kurtyną rozproszenia, pamiętał, że chował ostre narzędzia w ciemnym kącie szafy, owijając je w materiałową szmatkę, pamiętał, że kiedy obejmował go ciasno wokół talii, wydawało mu się, że był równie kruchy i delikatny, co drobny szpak, którego w dzieciństwie znalazł na podwórku, wciąż jeszcze nie w pełni upierzonego, choć lśniącego już fiołkową polaryzacją w bladym świetle dnia; kiedy ujmował go w dłonie, wyczuwał pod palcami puls bijącego w środku serca, cichą rozpacz zwierzęcego przestrachu, które Fenris ukrócił, nie pozwalając, by jego ciało drgnęło impulsem sentymentalnego wahania – skłonność do troski poróżniała ich już od dnia, w którym nauczył się mówić.
    Czy to niemożliwe, że mogłeś… błędnie je zinterpretować? Wiesz przecież, że nie znosisz ich zbyt dobrze… – wiedział, że wkraczał na grząski grunt i starał się wypowiedzieć to pytanie z ostrożnym zaniepokojeniem – bardziej o niego, niż o siebie, choć pod wpływem wyznania Lasse rozbudził się w nim ten sam strach, który zdejmował go na widok pozbawionego twarzy portretu, obawa przed przyszłością, przed nieznanym, przed kłopotliwością własnych myśli i siłą emocji, rozlewających się za mostkiem fizyczną dolegliwością, którą zazwyczaj tłumił i dyskredytował, a której teraz zapragnął się pozbyć, wyrzucić z siebie wszystko, co zalegało mu na sumieniu; zatrzymał palce na ociekającej chłodem szklance, pozwalając, by żywica trunku przedarła się rześką goryczą przez zaschnięte gardło, a smętny plasterek pomarańczy opadł na samo dno, rzucając rdzawy połysk na wilgotne wnętrze naczynia. W wizji był daleko, sam; sam, powtarzał to słowo w głowie jego ściszonym, matowym głosem, dopóki nie napełniło go lękiem, pozostawiając dropiaty odcisk gęsiej skórki na zesztywniałym karku – nie chciał wyglądać na poruszonego, choć oczy lśniły mu jaśniej, kiedy poruszył się niepewnie w objęciu twardo obitego fotela, który wciąż zdawał mu się ciasny i niewygodny, choć tym razem z zupełnie innej przyczyny. – Mówię ci o wszystkim, o czym tylko chcesz wiedzieć; o co dokładnie mnie oskarżasz? – zaprzeczył, a ciche szemranie nietrzeźwości, które pulsowało w skroniach przyśpieszonym tętnem, sprawiło, że w ton jego głosu wdarła się niechciana sztywność, rozdrażniony zarzut, nadający jego licu wyrazu urażonej powagi; zasługujesz na dużo więcej, zastygło mu na ustach szeptem kapitulacji, choć nie był pewien, czy słowa te rzeczywiście szarpnęły za napięte struny krtani.
    Dopiero w obliczu jego ostatniej wypowiedzi znów pozwolił sobie na łagodność, opanowany, kojący głos pocieszenia, słaby, zbolały uśmiech rozsuwający się niepewnie pomiędzy kącikami warg. Chciał mu powiedzieć jak mógłbym wyjechać?, chciał mu powiedzieć nigdy cię nie zostawię, chciał mu powiedzieć nic nas nie rozdzieli, ale wszystkie te puste, tkliwe zapewnienia brzmiały jak dziecięce truizmy, zawadzające o krajobraz ich relacji, obietnice, które mógłby złamać, afirmacje, w które pragnął wierzyć, lecz znał się zbyt dobrze, by ufać, że życie przewidywało dla nich szczęśliwe zakończenie; nagle zapragnął nachylić się w jego stronę, objąć palcami jego dłoń, zatrzymaną na obitym szenilą podłokietniku, pragnął odebrać mu całą tę niepewność i rozedrganie, odciskając własne usta na wrażliwym, rozchylonym płótnie jego warg, pragnął go kochać – więc dlaczego żadne z tych zdań nie uniosło się w górę tchawicy, rozciągając się czułością po złaknionym bliskości ciele? Dlaczego zamiast wszystkich tych słów na głos powiedział coś zupełnie innego?
    Norny nie kłopotałyby się tak prozaicznymi sprawami. – głos miał nietypowo beznamiętny, kiedy uniósł wzrok na jego twarz; co jeżeli to coś więcej, niż wyjazd za miasto?
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    W jego mieszkaniu rzeczy zwykły zagnieżdżać się niczym robactwo — karaluchy pamiątek po martwych ludziach, których imion nie zdążył poznać, ćmy książek o powyginanych rogach i skrzydłach, których nigdy nie przeczytał, bo znał ich zakończenie jeszcze przed prologiem, cale bzyczące gniazda drobnych skarbów i śmieci przypominających złośliwe osy: malowane talerze, sznury słodkowodnych pereł, pierścionki zdobione polerowanymi kryształami, pocztówki z miast, w których nie był, choć chciałby bardzo, podpisywane przez cudzych przyjaciół - „Praga jest piękna w październiku!” lub „W Warszawie wciąż pada, jutro będę już w Wiedniu” kontynuowane zawsze ckliwym „Tęsknię” albo „Ściskam”, którego adresatowi nigdy nie było dane przeczytać; plakaty promocyjne oper i sztuk teatralnych, których nikt już nie wystawiał, a jeżeli jakimś cudem jednak tak, to zawsze w innej obsadzie, przez co wysokie ściany zapełniały nazwiska ludzi nieżyjących lub nieznaczących — kontuzjowanych tancerek i zapitych aktorów z depresją. Obraz bez twarzy był więc tylko jednym nagrobkiem wśród wszystkich tych grobowców poustawianych jeden na drugim jak w dziecięcej układance, a jednak — pomimo swojej koszmarnej pustki i widocznego braku kunsztu w karykaturalnie realistycznym tle — pozostawał kuriozalnie ważny, odbity na powierzchni jego świadomości każdą rysą swojej nieobecnej twarzy. Czasami wydawało mu się, że postać wychodzi z ramy, przeciska się przez wszystkie te karaluchy, ćmy i pszczoły i staje nocami nad łóżkiem, wsuwa się pod kołdrę, splata ich palce nad jego głową, a on — nadal brocząc gdzieś we śnie — powtarzał imię Safíra tak długo, aż obce dłonie nie zacisnęły się boleśnie na jego nadgarstkach, a głos nad uchem nie zaczął parzyć. Gdy budził się z koszmaru, jego oddech drżał niebezpiecznie, a on uświadamiał sobie swoją własną samotność — w łóżku nie było nawet cienia bez twarzy i on też nie mógł już w nim wysiedzieć. Sam, sam, sam — jak inkantacja, jak rytm salonowego tańca, jak ostatni wers wiersza o jesieni; sam — on i jego grobowce, jego robaki, pamiątki i przedmioty, które niegdyś nosiły w sobie klątwy. Człowiek bez twarzy spał, nazwiska na plakatach zamieniły się w rzędy losowych liter, a Safír był gdzieś indziej, choć gdzieś indziej nigdy nie było miejscem odpowiednim dla niego.
    Gdyby wiedział, że portret go przeraża, schowałby go w piwnicy, powiesił na pustym miejscu coś innego — jedno z tych dzieł, które trzymano na ścianach Besettelse: jak uroczo wyglądałby mroczny romantyzm rozpadających się katedr w otoczeniu wszystkich tych liter i kształtów? Gdyby wiedział, ze portret go przeraża, nigdy nie pozwoliłby mu na niego patrzeć, zasłaniałby dłonią jego oczy, gdy przechodzili przez salon, tak jak zwykł to robić w lepsze, jaśniejsze dni, podchodząc do niego od tyłu z rozbawioną, szczeniacką filuterią i szepcząc na ucho krótkie zgadnij. Nauczyłby się funkcjonować w mieszkaniu, w którym brakowało jednego obrazu, tak jak nauczył się spać w sypialni, w której brakowało jednego oddechu. Czasem podnosił na niego senny wzrok znad rozgrzanej poduszki i w chłodnym, bladobłękitnym świetle poranka śledził jego ruchy, gdy się ubierał; przyglądał się krzywiznom jego ciała, zarysowaniom na skórze, ramionom, które chciał znów poczuć bliżej i zaciskać się na nich głodnymi palcami. Czemu nie zostaniesz? - chciał pytać, ale słowa nigdy nie opuszczały krtani, czasem tylko zatrzymywały się w przymkniętych oczach. Zostać dłużej — piętnaście minut, godzinę, dwie, kilka dni, może miesięcy; spędzić lata w tym łóżku, gdzie można przez okno obserwować koniec świata i kochać się bez lęku o cudze zdanie i jadowite uwagi. Być może wtedy, w tej ostateczności, opowiedziałby mu, jak to jest czuć, że się rozpadasz; jak to jest czuć, że nie chcesz mieć twarzy, a ciało powoli tracisz — słabnące, kulejące, przejmowane w szpony dzikiej paniki.
    Co jednak mógł mu powiedzieć teraz? W tym barze, gdzie ludzie mieli znajome profile i wścibskie oczy mógł tylko przerywać jedno zdanie w połowie i zaczynać kolejne, kręcić się wokół ogólnikowych słów i krótkich przekleństw. Zacisnął dłoń mocniej na podłokietniku — miał brzydki zwyczaj unosić się ogniem, kiedy ktoś upominał mu, że zachowuje się nerwowo. Zagryzał więc język i przetrzymywał w sobie słowa, których nie chciałby usłyszeć, które nie powinny dotknąć drugiej twarzy. Nie planował przecież nigdy obarczać go bólem swoich wizji, czasem jednak ten okazywał się zbyt wielki, by utrzymywać go w ramionach i wylewał się w końcu, brudząc wszystko, co go otaczało: łagodną twarz Safíra, jego rozchylone usta, które powinien teraz całować, jego śliczne oczy przyglądające mu się z tą ciężką, ciepłą troską, której nie potrafił pojąć i której tak często się obawiał. Bał się, iż myli ją z litością lub pożałowaniem, że jego wzrok zawsze krzyczał łaską, a w łasce nie mogło być miłości. Jesteś taki powykręcany, taki nerwowy; jak ktokolwiek mógłby myśleć o tobie poważnie?
    - Błędnie zinterpretować? - wtrącił, sam nie wiedząc do końca czy powtarza jego słowa dla własnej pewności, czy zadaje pytanie, na które odpowiedź miałaby brzmieć: czy nie jesteś właśnie z tego znany? Zamrugał w konsternacji i skrzywił się lekko, ściągając brwi w wyrazie, który narysował linię drobnej, podłużnej zmarszczki nad mostkiem nosa. Nie pomyślał o tym i fakt ten uderzył go w twarz, a na policzki wspiął się niewygodnie gorący róż zawstydzenia, który próbował ukryć przed nim, przecierając twarz roztrzęsioną dłonią. Nie był w stanie powiedzieć więcej, nie był w stanie przyznać mu racji. Wokół niego półmrok lokalu zamieniał się w gęstą mgłę, a myśli w jego nietrzeźwym umyśle przypominały plaski kamień odbijający się od powierzchni spokojnego jeziora. Pragnął wyciągnąć dłoń i pogładzić go po włosach, zatrzymać palce na zgięciu karku i powiedzieć, że to wszystko głupi żart, że owszem miał wizje, ale te były zupełnie inne — były dokładnie tymi obrazami, o które podświadomie prosił Norny, leżąc w tamtej samotności: pragnął powiedzieć mu, że widział ich razem, że gdziekolwiek, na jakimkolwiek tle, dostrzegł sylwetkę Safíra ta jego była blisko, wtulając twarz w zagłębienie jego barku. Marzył o tym po cichu, w tych snach, których wstydził się bardziej niż każdej swojej ułomności — że mogliby odrzeć się z całej tej niepewności i gniewu, żyć ze sobą tak jak żyją ludzie, którzy śpią w swoich ramionach i całują się w czoła, że mógłby kłaść jego głowę na swoich kolanach i czytać mu na głos książki, że wszystko mogłoby być lepiej; że on mógłby być lepszy.
    Ale nie był, nie był. Dawał się porwać kłamstwom, którymi karmił go jego własny umysł i ból tej realizacji szarpnął go za serce, kiedy drugi głos zesztywniał, unosząc się w nietrzeźwym zdenerwowaniu. Pokręcił jedynie głową, rozchylił usta, lecz wypadł z nich tylko jeden niespokojny oddech — oznaka milczenia, myśli zagubionych za parą ciemnych oczu, które wróciły do znajomej twarzy przy tym krótkim, tkliwym wyznaniu. Miał wrażenie, że siedzieli w milczeniu całe godziny, podczas których on w niemal akademickim skupieniu obserwował wszystkie te małe błyski zmieniającej się mimiki, subtelny łuk smutnego uśmiechu, który zabolał i jego. W swojej odurzonej, naiwnej nadziei liczył na wzajemność, na jakieś głupie, mgliste nie zostawiłbym cię, na cholerne ja też nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Przesunął w jego stronę dłoń, przez moment myśląc, że mógłby przesunąć palcami po jego knykciach, wsunąć je pod materiał ubrania nad nadgarstkiem, przeprosić i zapomnieć o własnym rozgoryczeniu.
    Rozgoryczenie jednak — złośliwe niczym dziecięce języki — wróciło do niego z siłą północnej wichury, zaplatając wiszące między nimi słowa wokół jego szyi. Na moment stracił oddech.
    - A co ty niby o tym wiesz?! - wzdrygnął się, gdy tylko uniesiony głos opuścił jego krtań. W krótkim, spanikowanym geście rozejrzał się po lokalu, szukając śladów własnej nieostrożności ukrytej w cudzych spojrzeniach. W półmroku i rosnącym w gardle zdenerwowaniu nie był jednak w stanie ocenić sytuacji, resztkami sił zmusił się więc do powagi, do podbródka uniesionego w udawanej pewności siebie, do palców zaciskających się na trzymanej w dłoni szklance tak mocno, iż naciągnięta na kości skóra zbielała. Słowa, rzucone tym beznamiętnym, płaskim tonem, wciąż rozbrzmiewały w skroniach nieprzyjemnym zgrzytem, jakby ostrzem przesuwały się wzdłuż konstrukcji czaszki. Milczał kilka kolejnych sekund, dopijając alkohol, siedząc tak w niewzruszonej, choć fałszywej nonszalancji, z nogą zarzucona na nogę, z ramieniem opartym o podłokietnik. Cisza zdawała się nawarstwiać, a on potrzebował całej odwagi tego miasta, żeby podnieść rozbolały wzrok na twarz Safíra. Czemu mi to robisz? - Może masz rację, to pierdoła. Nie musimy o tym rozmawiać. W zasadzie, jeżeli masz ochotę, możesz jutro wyprowadzić się na jebany Cypr. To przecież nieistotne, Norny mają to w dupie, ty masz to w dupie i, szczerze powiedziawszy, ja też mam to w dupie. - Dno szklanki uderzyło o blat z głośnym brzdękiem. - Nieważne.


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    To zawsze była tylko kolejna noc, kolejny łyk alkoholu, spływający gładko w dół żołądka, kolejny uśmiech, rozciągnięty ze swobodną filuternością na rozjaśnionej twarzy, kolejne obietnice, składane bez pokrycia na miękkich wargach – małodusznie wierzył we wszystko, co zastygało słodyczą pocałunku na jego skórze, wszystkie zawsze i nigdy, zbroczone kłamstwem rozgorączkowanego afektu, wszystkie marzenia, które nie miały szansy się spełnić, puste obietnice, istniejące tylko tak długo, jak długo kołysały się na rozchylonych ustach; jedynie w miłość nigdy uwierzyć nie potrafił, dyskredytując ją jako mrzonkę naiwnej młodości, widmo dziecięcej wyobraźni, której obrazy pozostawały wplątane w jego świadomość, niczym opowiadane przed snem bajki, legendy snute patetycznym, rodzicielskim głosem, tym samym, miękkim tonem, z jakim matka zapewniała, że wszystko będzie dobrze, kiedy rozbił kolana o brukowany chodnik przed domem, nie bój się, tata się nie dowie, obiecywała uspokajająco, wiedząc już wtedy, że nigdy tej obietnicy nie dotrzyma, Fenris miał bowiem w zwyczaju spoglądać przez jej myśli jak przez cienką woalkę, odsłaniającą wszystkie obawy, wątpliwości i tajemnice. Gniew ojca – drżący pod opuszkami palców, które zaciskał na jego kołnierzu, przyczajony w zaciśniętej pięści, pozostawiającej opuchnięte, karminowe ślady na rachitycznym, chłopięcym ciele – bolał go poniekąd mniej, niż matczyna apatia, uporczywa, zastraszona bezsilność, którą przez lata starał się usprawiedliwiać, niezdolny uświadomić sobie, że rana, która wciąż jątrzyła się w jego piersi, rozcięta została ostrą słodyczą jej nienaturalnie przyjemnego głosu, nie zbielałymi knykciami Fenrisa. Nie mógłby nigdy dojrzeć do postrzegania jej w innym świetle, jak tylko w złocistym nimbie dziecięcego uwielbienia, naiwnej ufności, z jaką chwytał ją za rękę, spragniony ciepła czułego uścisku, ułudnych zapewnień bezpieczeństwa, które składała szeptem na jego czole; sądził, że był jej winien tę pamięć, bo nigdy nie zdołał wybaczyć sobie samotności, w jakiej umierała, opuszczona we własnym domu, podduszona puchem miękkich, zapadających się w materac poduszek – zeszłej zimy płakał, bo nie potrafił przypomnieć sobie koloru jej oczu, pamiętał za to alabastrowy odcień satyny, którą usłano jej trumnę.
    Nie sądził natomiast, że fizjonomia Lasse mogłaby kiedykolwiek zagubić się w jego pamięci – konstatował to z przed sobą jednocześnie z dreszczem obłudnej przyjemności, zsuwającym się wzdłuż zdrętwiałego karku, co ze ścierpłą obawą, tą samą, z jaką spoglądał na obraz pozbawiony twarzy, zmazę roztartą na płótnie zeschniętej farby, spod której w mroku nocy, pod rozgwieżdżonym niebem koszmarów, spoglądała na niego para nieistniejących oczu, dwie, czarne plamy ukryte pod zamaszystym, gniewnym ruchem pędzla, który zatoczył krąg wokół portretu, pozostawiając jedynie szpiczasty podbródek, wspierający się o lekko ugiętą dłoń i wiechcie ciemnych włosów, ginące pośród smug atramentowego tła. Nie potrafiłby – przede wszystkim – zapomnieć jego dotyku, dłoni prześlizgującej się po odsłoniętym gorsie, wzdłuż linii mostka, aż po nierówną, brzydką arabeskę blizn, ściągających lewy bok łagodnym przykurczem i wślizgujących się pojedynczymi smugami bieli na miękkie zgięcie łokcia, ust pozostawiających ciepłe, wilgotne odciski na gołej skórze, sunących coraz niżej w dół podbrzusza, aż po tkliwe miejsce pod pępkiem, porośnięte kutnerem jasnych włosów, nareszcie również twarde wypukłości kości biodrowych i miękką skórę po wewnętrznej stronie uda; tym się gnębił i tym się usprawiedliwiał, ilekroć z taką łatwością odwiązywał zawieszone u burty obciążniki jego gniewu, rozgoryczonej frustracji, wgryzającej się w krzywdzące słowa, jeszcze zanim te zdążyłyby opuścić instrument rozedrganej krtani. Nie potrafił wierzyć w jego złość, dopóki jej nie doświadczał, zauroczony pieszczotą ciepłego uśmiechu i siłą własnych pragnień, które mrowiły pod opuszkami palców, dopóki nie wyciągnął dłoni, sięgając nią łagodnie do cudzego nadgarstka; zeszłego miesiąca burza uderzyła huraganem w okna, pozostawiając niewielkiego drozda na brudnych kafelkach jego balkonu – zanim pomyślał, że pod koniec listopada ptak powinien już dawno kierować swój lot na południe, przez myśl przeszła mu wyblakła, spontaniczna refleksja, że powinien użyczyć mu imię Lasse. Nie dlatego, że był piękny, ale ponieważ brakowało mu tchu.
    Wiesz, że nie to mam na myśli – odparł w końcu, dostrzegając zmarszczkę konsternacji rysującą się pojedynczą, zagiętą linią na jego czole, czując jednocześnie, jak coś w jego własnej piersi porusza się niespokojne, przechadzając się niepokojem po brzegach jaźni, żłobiąc nią bruzdy w jego umyśle. – Martwię się o ciebie. – palce, zatrzymane na miękkim podłokietniku, drgnęły niemrawo, ostatecznie dłoń nie poruszyła się jednak, a jego spojrzenie, wyraźnie zmienione, zatrzymało się na twarzy mężczyzny w krótkiej refleksji, jaka wydawała się rozpłynąć w zaciemnionym, grzmiącym wnętrzu baru, którego dźwięki – muzyka dudniąca o ściany, rozmowy prowadzone podniesionymi głosami, słowa wymieniane czułym szeptem, stukot butów o skośnie ułożone deski podłogi – nagle wydały mu się wyjątkowo nieznośne, wychwycone klarownością wilczych zmysłów i wpijające się zbyt głęboko w odsłoniętą świadomość; czuł się, jakby każdy odgłos wbijał się ostrą szpilą w jego oczodoły i miał ochotę krzyczeć, zamiast tego westchnął jednak tylko, mimowolnym ruchem kciuka rozcierając prawą skroń, zanim nie zdołał znów skupić się na parze zmrużonych, ciemnoniebieskich oczu, taksujących go spojrzeniem, w którym w pierwszej chwili dostrzegł błyśnięcie zawahania, które zaraz nabrało jednak intensywniejszej, atramentowej barwy. Nie pierwszy raz odniósł wrażenie, że toczyli ze sobą walkę.  
    Drgnął wyraźnie, gdy Lasse podniósł głos, a wraz z nim wszystkie pozostałe, które dotąd oscylowały wokół jego zmysłów, zdawały się ucichnąć, zdławione dyskomfortem cierpkiej świadomości, że dobrze znał ten zburzony ton, że słyszał go wiele razy wcześniej, choć nigdy nie potrafił odtworzyć go z pamięci. Nie lubił krzyku – krzyczał ojciec, kiedy tłukł porcelanę o brzeg stołu, krzyczał Ragnar, wbijając kościsty łokieć pod pręty jego żeber, krzyczał Lars, pozostawiając na jego twarzy pojedyncze krople śliny i popychając go na ścianę, zanim nie wsunął swych zaborczych, szorstkich dłoni pod materiał ubrania. Matka nie krzyczała nigdy, nawet jej gniew wypowiadany był szeptem – nie potrzebowała siły naprężonej krtani, by poruszyć jego sumieniem, rany, które zadawała, nie wymagały przemocy, lecz przenikliwości, słów dobranych w bukiet ostrokrzewów i kolczystej jeżyny; być może dlatego nie potrafił jej znienawidzić – nigdy nie przerwała membrany jego ułudnych wyobrażeń, tej samej, która pękła teraz, odsłaniając gołą, świeżo zaczerwienioną tkankę świadomości, nagle wrażliwie podatną na cudze rozdrażnienie, warkot kolejnych słów, pozostawiających cienkie zadrapania na jego jaźni, jak pręgi kocich pazurów, przesuwanych po drewnie ze zniecierpliwienia i instynktownej złośliwości.
    Nie zamierzam wyjeżdżać – odparł w końcu, a jego głos, choć pochwycony w kajdany spokojnej rzeczowości, okazał się dużo bardziej surowy, niż by tego pragnął. – Jeżeli tak bardzo chcesz się mnie pozbyć… – zaczął, przerywając, gdy dno szklanki uderzyło o blat z głośnym stukotem, a trunek zakołysał się niebezpiecznie, spływając pojedynczą, złocistą kroplą po brzegu wzorzystego szkła. – To powiedz mi to wprost. – przez jego twarz przepłynął ledwie widzialny cień niezadowolenia, jakby coś przemknęło mu ponad głową i na kilka sekund odcisnęło swój kształt na ściągniętej nerwami fizjonomii. – Czego się tak panicznie boisz, Lasse? – czuł, jak w jego własny głos wszywała się nić wyczuwalnego rozdrażnienia, nie potrafił jednak przywołać go z powrotem do dojrzałego opanowania; zawsze potrafił rozkazywać własnym emocjom, przewiązywać je lassem rozsądku i usuwać w zaciemniony kąt umysłu, odkąd drapieżne kły odcisnęły się jednak napiętnowaniem brzydkiej, zrośniętej na boku blizny, zbyt często wydawało mu się, że uczucia, które dotąd trzymał zawekowane w szczelnie posegregowanych słojach, wymykały mu się z rąk, szarpały się dzikością, której nienawidził, której w żaden sposób nie potrafił jednak obłaskawić, odciąć ani stłumić; niekiedy wydawało mu się, że był być może człowiekiem uwięzionym w jaźni wilka, nie odwrotnie – jedwab wprawdzie nigdy nie nadawał się na szwy.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Nie umiał pochwycić w dłonie momentu, w którym przepadł. Tak właśnie wyobrażał sobie wszystkie te tragiczne śmierci, o których mówiono w gazetach – upadki z klifów, ześlizgnięcia z parapetów, zmiażdżenia przez rozłamujące się w pół dachy; rozbłysk szoku, iskra bólu, koniec przychodzący znikąd - wszystko niemożliwe do wychwycenia przez spowolniony rytm ludzkiego umysłu. Było to uczucie podobne do błyskawic migających zbyt szybko za oknami i do otwierających się latem kwiatów, których ruchów nie można było dostrzec gołym okiem. Jeden takt – mrugałeś i już cię nie było; odwracałeś głowę i bum słońce zaszło, choć przed chwilą niebo było jeszcze fioletowe.  Nauczył się myśleć w ten sposób o ich relacji, tłumaczyć sobie ciągiem metafor uczucie, które wyrosło w nim bez ostrzeżenia, gdzieś pomiędzy jednym i osiemdziesiątym słowem rozlanym na białe prześcieradło. Jakiejś nocy kieliszek wypadł mu z ręki - był pijany i rozbawiony, wino wylało się na koszulę Safíra, ale Lasse nie umiał przestać się śmiać i powtarzać mu w usta, że to nic, to nic, nie potrzebuje jej teraz, jutro da mu którąś ze swoich. Przecież zawsze tak było - najpierw psuł, plamił ubrania i roztrzaskiwał szkło, a potem próbował załatać dziury fragmentami siebie, jakby naprawdę wierzył w to, że wszystkie te wyrwy można było wypełnić  słodyczą, skleić syropem wyciśnięty z resztek piękna, które zostało pod jego językiem. Patrzył mu w oczy, gdy przesuwał wargi wzdłuż jego torsu, wyciągał papierosa z jego ust, nim przywierał do niego pocałunkiem tak mocnym, że ziemia zdawała się rozłamywać pod stopami, powtarzał nad jego uchem, że pozwoliłby mu zrobić wszystko, równie często co przepraszam, nie bądź zły, zostań, zostań, zostań. Nie chciałem. Czuł się winny wszystkich tych grzechów, ale pozwalał im się porywać raz po raz – nie umiał przytrzymać kogoś przy sobie bez sabotowania każdego przejawu swojego oddania; nie umiał kochać bez pożerania jakiejś części drugiego człowieka. Kiedy się kochali, Lasse zostawiał serie brunatnych śladów na jego skórze, łuki ugryzień i linie zadrapań – chciał wypalić ślad siebie wszędzie tam, gdzie ktoś inny mógł go dotknąć; chciał odnaleźć swoje imię odciśnięte na jego szyi jak wyblakły tatuaż.
    Był zbyt chciwy.
    - Daję sobie radę – mówił kolejny raz, ale jego głos był słaby, uwięziony pod drżeniem oddechu jak drobny, połamany ptak. Dam sobie radę było kłamstwem powtarzanym tak często, że Lasse w końcu sam nauczył się w nie wierzyć. Ufał, że sobie poradzi, że wszystko może zrobić sam – wchodzić po schodach, bandażować rany i leczyć kolejne gorączki, trawić okrutne obrazy swoich wizji jak serie nocnych koszmarów, o których trzeba było po prostu zapomnieć, by przetrwać resztę dnia. Pragnął swojej samowystarczalności z obsesyjnym utęsknieniem, ale gdy w środku nocy sen nie chciał przyjść, obejmowało go nagłe przeświadczenie o własnej ułomności. Ojciec powiedział mu kiedyś, w burzy jednej z tych kłótni, w trakcie których matka wpatrywała się w niego z surowym milczeniem, że nie poradzi sobie bez nich i miał rację, a racja ta wracała ku niemu jak zimowe fale kaszlu. Bez ich nazwiska i bez ich pieniędzy, bez ludzi, których obecność na proszonych kolacjach i podwieczorkach otwierała przed nim drzwi na uczelni, bez tego cierpkiego, uzależniającego przekonania o swojej przynależności. Safíra potrzebował także, często bardziej nawet. Jego łagodnego martwię się o ciebie, jego ramion trzymających go w całości jak potłuczoną lalkę podczas nocnych ataków paniki. Musiał zadrżeć pod ciężarem tego uczucia, zacisnąć palce mocniej na podłokietniku i znów odwrócić wzrok. Nie było większego dowodu na własną słabość niż cudza troska. – Nie musisz się martwić.
    Chciał w to wierzyć – w to, że wszystko było w porządku, że świat nie kruszył się na jego oczach, otwierając się pod stopami ciemnymi, bezzębnymi kraterami; chciał wierzyć w tę wersję życia, którą tworzył przez ostanie tygodnie - bez wizji rozstania, bez wyrzutów sumienia, ciągów jego złych decyzji, bez zamkniętych na klucz drzwi i ładnej twarzy kobiety, której głos dźwięczał mu w uszach przez ostatnie godziny. Powinien być bardziej ostrożny, ale nie potrafił. Jakiś chroniczny, zwierzęcy fragment nierozsądku tkwił w nim wbity głęboko w tkankę serca. Podchodził zbyt blisko iluzorycznej ściany tajemnicy, której powinni byli się trzymać, zbyt długo przetrzymywał dotyk ułożony na ramieniu, patrzył na niego zbyt często, wypowiadał jego imię z rzucającą się w oczy powłóczystością, która nie powinna pojawiać się między przyjaciółmi. Czuł, jak lokal rozciąga się i ścieśnia, pozostawiając na jego ciele ciarki klaustrofobii i lęku przestrzeni jednocześnie. Cudze oczy były sprytne, potrafiły momentalnie odwracać wzrok gdy Lasse próbował wyłowić je z tłumu, ale nawet gdy nie patrzyły wprost na nich, on brutalnie świadom był ich namolnej obecności. Dziewczyna w zielonej sukience raptem wydała mu się drażniąco znajoma, był pewien, że bywała niegdyś w ich domu, przyklejona do ramienia Malthe jak rozkochany rzep. Co jeżeli jego brat tutaj był? Szybkie bicie serca zagłuszyło hałasy baru i tylko głos Safíra był nadal czysty i wyraźny. Taki surowy, chociaż uwieziony w palcach kamiennego spokoju. Też się o ciebie martwię – pragnął mu powiedzieć. Przez twoje koszmary, przez luki w pamięci. Martwię się o ciebie w każdą pełnię, bo nie umiem przestać myśleć o twojej śmierci od kiedy spędziłem kilka okrutnych, bezsennych nocy czytając w kółko te same artykuły o obłudnych działaniach łowców. Sfrustrowana złość – skierowana ostrzej w siebie niż w niego - kłębiła się chmurami dymu w jego trzewiach, wiązała supły kolejnych podburzonych słów, które jak węże lub wisielcze liny oplatały jego szyję. Nim znów się odezwał, dotknął opuszkami palców gładkiej skóry ponad granicą kołnierza, jakby chciał upewnić się, że nadal wyczuwa tętno.
    - Powiedziałem, że nie musimy o tym rozmawiać – wycedził przez zęby, zmuszając głos do powierzchownego opanowania, które finalnie wybrzmiało kwaśnym rozgoryczeniem. Pragnął czułości bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, chciał dotknąć jego dłoni i powiedzieć, że mu wierzy, chciał usłyszeć zapewnienie gorliwsze niż chłodne i beznamiętne nie zamierzam wyjeżdżać. Przez chwilę otaczająca ich cisza była prawdziwie dojmująca – gruba i ciężka jak wełna, szorstka i gorzka jak tanie papierosowy w czerwonych opakowaniach. Był to ten rodzaj milczenia, który nie mógł pochodzić z zewnątrz, nieważne jak wiele języków przestałoby się poruszać i jak wiele kroków zdusiłyby dywany, bo nie można było doszukać się go poza ludzkim wnętrzem, poza ściśniętym gardłem własnej bezsilności. Ten rodzaj milczenia, który wyhodował w sobie na ziemi z blizn i złamanych obietnic, który żył w nim nawet wtedy, gdy w końcu odważył się odezwać. – Ciebie. Nas – odpowiedź wypadła z niego nieoczekiwanym, gwałtownym zrywem, była jednak cichsza niż wszystkie wypowiedziane dotąd słowa. Znał strach doskonale, nigdy jednak nie potrafił o nim mówić. Był taki oczywisty, istniał w nim od pierwszych lat dzieciństwa, wtłoczony pod cienką skórę słowami jego matki. – Tego kim dla ciebie jestem – jego głos brzmiał chłodno, choć gdzieś pod tym płytkim wyrachowaniem drżał żal, przypominając w tym rachityczną gałąź ogołoconego drzewa stukającego nocą o okno sypialni. Lasse bał się jego cienia prawie tak bardzo jak bał się patrzeć Safírowi w oczy, a jednak nie odwracał wzroku. W półmroku lokalu zielona barwa jego tęczówek kojarzyła mu się z zimnym morzem przykrytym obłokiem deszczu. – Twierdzisz, że mówisz mi wszystko, co chce wiedzieć, ale obaj wiemy, jaki głupi jest podstęp, który za tym stoi. Nie wiem przecież, o co pytać. O co mam pytać, Safír? – Szeptał, nachylając się w jego stronę, pragnąc przytrzymać ich tajemnicę między krótkim dystansem dzielącym ich twarze. - O to, ilu jest mężczyzn poza mną? O to, czy odezwałbyś się do mnie jeszcze, gdybym nie znalazł cię w tamtym cholernym muzeum? O to czy jakakolwiek z tych opowieści, które umiesz tak pięknie snuć w łóżku, jest choćby w części prawdziwa? – Cień gniewu wkradł się w cichy potok słów, a jego twarz odbiła niezadowolone rozdrażnienie Safíra krótkim grymasem oburzenia. - Nie umiem znieść myśli, że przychodzisz do mnie tylko wtedy, kiedy poczujesz się samotny albo pijany, że nie myślisz o mnie kiedy już wyjdziesz nad ranem, jakbym był tylko… - przerwał, nagle znów przyduszony świadomością otaczających go ludzi, przekonany święcie, iż każdy z nich mógłby przedrzeć się teraz przez ich ciasną przestrzeń i wyłapać fragmenty jego szeptu. W nerwowym ruchu odgarnął włosy z twarzy, zahaczył palcami o rękaw swojego ubrania. - Dlaczego miałbyś mówić mi, że wyjeżdżasz, skoro najwidoczniej tak łatwo byłoby znaleźć sobie zastępstwo gdziekolwiek, kurwa, gdziekolwiek indziej? Chyba nigdy nie musiałeś szukać długo, prawda, Saf?


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Zawsze był zbyt miękki – pod apodyktycznymi dłońmi ojca, który z przelewającej się przez palce gliny próbował uformować go na mężczyznę, pod melodyjnym głosem matki, składającej na jego dłoniach tajemnice, których nigdy nie powinno było usłyszeć siedmioletnie dziecko, pod prośbami chwytającymi go za rękawy minoderyjną prośbą, słodkim zostań, które działało jak zaklęcie, więc zawsze wychodził, gdy nikt nie patrzył, bez słowa, bez kłótni, bez pożegnania. Zawsze był zbyt miękki – mimo sobaczych kłów przypominał zwierzę łowne o jasnym podbrzuszu i odsłoniętej szyi, sarnę o okrągłych, zwilgoconych strachem oczach i mięśniach zesztywniałych światłem reflektorów; wstydził się własnych słabości, kruchej stearyny swego wnętrza, pomalowanej jedynie z wierzchu na kolor stalowego bagnetu, dłoni, które drżały nerwowo, gdy w końcu unosił do ust papierosa, przysłaniając pobladłą fizjonomię obłokiem cierpkiego dymu, pamięci dziurawej i opustoszałej jak domostwa porzucone na obrzeżach miasta, żołądka wywracającego się gwałtowną konwulsją mdłości po jednej z pierwszych interwencji, dopóki, klęcząc nad brudnym sedesem publicznej łazienki, wraz z jego zawartością nie zwymiotował również kołtunów własnych myśli, wreszcie wstydził się także koszmarów, które chwytały go za mostek i wyciągały, jak szarpnięcie wilczych szczęk, na powierzchnię jaźni, by zachłysnął się rzeczywistością. Pamiętał jeden z nielicznych wieczorów, które spędził w jego łóżku, nagłe targnięcie paniki, wyrywające umysł z ciasnych objęć onirycznego strachu i głuchy okrzyk, który przysłonił zaraz dłonią, jakby nie wierzył, że jego krtań potrafiła pociągnąć struny ku podobnym dźwiękom, ale było już za późno, bo Lasse wpatrywał się w niego z przeciwnej strony materaca, swoimi przenikliwymi, granatowymi oczami, które przypominały plamy atramentu, rozlane na płótnie jasnej cery – dostrzegł w jego spojrzeniu cień niepokoju, pojedynczą zmarszczkę konsternacji pomiędzy ściągniętymi brwiami i poczuł się jak dziecko przyłapane nie tyle na gorącym uczynku, ile na byciu sobą w temperaturze pokojowej. Upokorzenie – ciężkie, lepkie i niespodziewane – ugrzęzło mu pod językiem, wycofując się z powrotem w ciemne korytarze źrenic, które ledwie na kilka sekund rozbłysły echem strachu, nie tego, który perlił na języku, lgnąc do niego łagodnym, stroskanym tonem, lecz tego zwierzęcego, przyssanego do duszy, spychanego w odmęt świadomości jak wypełniony powietrzem balon, który wciąż, nieuchronnie, próbował wynurzyć się na powierzchnię.
    Uniósł powoli głowę, a w przez mętną zieleń jego spojrzenia znów przemknął cień rzeczywistego niepokoju, instynktownej chęci, by zacisnąć palce na jego dłoni, rozrzedzić gęstą melasę atmosfery, która zaległa pomiędzy nimi jak kołtun wszystkich, niewypowiedzianych zmartwień, ciasny splot obaw, zarzutów i kłamstw, których nie potrafili przecisnąć przez zawężony przesmyk gardła, tak upojnie rozczulonego w minoderii słodkiego miodu i tak nieznośnie opornego na dziegieć szorstkiej rzeczywistości; pragnął powiedzieć mu, że wie – wie, że daje sobie radę, wie, że niepotrzebnie się martwi, że zawsze miał skłonność, by niepokoić się na wyrost, naklejać plastry na rany, które nie otworzyły się jeszcze czerwienią bolesnego cięcia, bandażować zdrowe kończyny, scałowywać gorączkę z wciąż chłodnego jeszcze czoła, że mimo wszystko chciałby zatrzymać go blisko przy sobie, objąć ramionami tak jak wówczas, gdy trzecie oko po raz pierwszy uchyliło się przed nim czernią przenikliwej źrenicy. Niegdyś sądził, że troska o niego była przejawem jego własnego egoizmu – potrzeby, by być komuś przydatnym, pragnienia, by ktoś poszukiwał wzrokiem jego spojrzenia, ściskał jego dłoń w nerwowej obawie, wspierał się o ramię, by odzyskać równowagę; jeżeli pragnął być kochany, musiał być stabilny, jeżeli musiał być stabilny, nie mógł być słaby, słabość, jak pijawka, która wgryzła się w skórę, gdy był jeszcze dzieckiem i od tej pory poiła się jego krwią, przywarła do niego jednak na stałe, przegryzła się do mięśni, sącząc karmin posoki z rozkoszną powolnością. Z Lasse było inaczej – ukłucie niepokoju, które godziło go w pierś, wydawało się bardziej dotkliwe, a ból rozciętej nim zadry pozostawał na dłużej, rezonując fantomowym echem pierwotnego zranienia.
    Słyszał bicie jego serca – pojedynczy, przyśpieszony rytm, znajoma melodia uwięziona w kostnej klatce żeber, tętno wyłowione spośród gwarnego wnętrza baru z sobaczą precyzją, otępiającą wyrazistością, która przywodziła o napadowy ból głowy; próbował pozbyć się ze skroni tego miarowego dudnienia, które plątało się z tętentem w jego własnej piersi, ale nie potrafił i oba dźwięki złączyły się ze sobą w bezładny zgiełk ich wspólnego życia – krótkiego, nieznośnego, wspaniałego życia, iluzji, która rozkruszała się pod jego palcami, czezła, gdy tylko usta odrywały się od rozpalonej skóry. Czuł, jak alkohol szemrał w jego żyłach i wzburzał się o skalisty brzeg rozsądku, jak drewniana tratwa trzeźwego opanowania usuwała mu się spod zaciśniętych palców, wypchnięta gwałtem nawałnicy na otwarte morze – kontrola wymykała mu się spod czułych opuszków, a mdłości podeszły do gardła głuchym żalem, pragnieniem, by wyrzucić z siebie to wszystko, co nasuwało się na język cierpkością pochopnie dobranych słów, tonem, który rezonował na granicy gniewu, chociaż tak usilnie próbował przymusić go do wyrozumiałości. Nie miał w zwyczaju podtapiać się w ten sposób, nie tego typu alkoholem, gorzkim i mocnym, nieprzypominającym słodkiego wina, które rozmazywało ostrość wzroku zmiękłą winietą odprężenia i rozpływało się na języku salwą głośnego śmiechu – intensywne, wytrwane trunki przypominały mu ojca, jego stęchły, pijany oddech, zwieszony zbyt blisko przy dziecięcej twarzy, jego gniew, skumulowany w zaciśniętej pięści, jego gwałtowny temperament, rozciągający na skórze fiolet bolesnych sińców, które matka nakrywała grubą warstwą pudru. Nienawidził w sobie wszystkiego, co przypominało Fenrisa, teraz ściągnął jednak brwi w ten sam, spoważniały sposób, a kiedy się odezwał, jego głos był równie twardy i surowy, co ojcowski baryton.
    Dobrze wiesz, dlaczego się nie odzywałem. – cokolwiek odgradzało go wcześniej od odległego wspomnienia ich kłótni, powróciło teraz tak oczywiste, że przez chwilę rzeczywiście miał ochotę wyjechać, wypełnić ponure fatum, które Lasse wmawiał mu ze sprawczą determinacją. – Zawsze pozwalałem sobie wejść na głowę. – jego głos nabrał melancholijnego zrezygnowania, parafrazując echem zarzut, który wpełzł mu pod skórę, gdy stali w ciasnej sali muzeum – czuł na twarzy jego oddech, gdy się nachylił i czuł pogardę do samego siebie, gdy wzrok mimowolnie powędrował niżej, zatrzymując się na jego rozchylonych wargach, strutych gniewnym potokiem słów, wartką rzeką, do której podobno nie sposób było wejść dwa razy, w której on brodził jednak z uciążliwą regularnością, niepomny błędów przeszłości. W końcu zieleń spojrzenia znów nabrała chłodnego odcienia, a kącik ust drgnął lekko, poruszony konwulsją oskarżenia, rozdrażniony grymasem, wkradającym się spąsowiałe płótno zwieszonej przed nim fizjonomii. – Ludzie tacy jak ty chcą mnie tylko wtedy, kiedy jestem pijany. – zrobiło mu się niedobrze, gdy własna kąśliwość podeszła do gardła zgęstniałą, mdłą pecyną śliny – pożałował niesprawiedliwości swego zarzutu i chociaż jego gniew wciąż przebrzmiewał posłusznie w stłumionym szepcie, gardło bolało go, jakby dopiero przestał krzyczeć, więc siedział nieruchomo, niezdolny rozejrzeć się w poszukiwaniu żarłocznej ciekawości cudzych spojrzeń; zamiast tego dostrzegł jego palce, zaciskające się nerwowo na materiale ubrania, knykcie bielejące okrucieństwem narastających pod grdyką emocji.
    Nie. – przeczenie, które było twierdzeniem i brzęczało w ustach jak uwięziona za zębami pszczoła. – Nie musiałem. Byłeś moim największym błędem właśnie przez to, że nikt nie był w stanie cię zastąpić. Kiedy wtedy wyszedłem, przez pół nocy wracałem do domu i naiwnie marzyłem, żeby nie dotrzeć do niego już nigdy, bo przekroczenie progu byłoby spowiedzią ze straty, przyznaniem się, że znaczyła dla mnie znacznie więcej, niż byłem gotowy podejrzewać. – przez chwilę rysy jego twarzy znów rozmiękły, w spojrzeniu wciąż pozostał jednak niepokojący błysk skutej gniewem ostrożności; musiał związać sobie ręce, by znów ku niemu nie sięgnąć, nie zapukać do drzwi, nie napisać listu, wykuć coś nowego w chłodzie, jaki tkwił w jego sercu, wbrew rozsądkowi nawożąc spękane ziarno uczucia. – Oboje nigdy nie powinniśmy byli wracać.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Marynarka po ojcu miała dwa rzędy srebrnych guzików i podszewkę z błękitnego jedwabiu, ale nie nadawała się na midgardzki kwiecień. Tamtego dnia Lasse czuł, jak wąskie zęby wiosennego wiatru wkradają się pod materiał i odciskają na jego plecach, zostawiając w skórze drobne ślady nakłuć. Nie wiedział wtedy jeszcze, że za rok lub dwa ślady te zamienią się w piegi, że kawiarnia, w której siedzi stanie się średniej klasy perfumerią, a marynarka po ojcu zostanie na krześle uczelnianej czytelni i nigdy już do niego nie wróci – zdążył przekonać się, że jego trzecie oko zawsze pomijało rzeczy naprawdę istotne, wszystkie te miałkie zmiany i bezimienne śmierci, drgnięcia świata, które sprawiały, że wszystko wokół krzywiło się i przekręcało. Był mu to w stanie wybaczyć; był w stanie wybaczyć fakt, że Norny nigdy nie dotknęły go w ramię, gdy przechodził obok miejsca, które miało niedługo stać się miejscem zupełnie innym, że nie wskazywały mu palcem przedmiotów, które miał bezpowrotnie zgubić. Nigdy nie wybaczył im natomiast Safíra – tego, że nie ostrzegły go tamtego cholernego kwietniowego popołudnia, kiedy marynarka była za cienka, wiatr zbyt porywisty, a on wypił dwie kawy, choć od kilku dni nie był śpiący. Norny milczały złośliwie, a on trzymał pusty kubek przy ustach i przez okno przymierającej kawiarni obserwował, jak mężczyzna na zewnątrz odpala papierosa. Nie inkantacją, a zapalniczką – gdy zbliżył ją do twarzy, pojedyncza łuna ciepłego światła rozpłynęła się wzdłuż linii jego profilu. Kiedy Lasse niechętnie spuścił wzrok, odnalazł rozłożony przed sobą własny, wysłużony podręcznik, jego margines zapisany drobnymi kształtami szczegółowych notatek i szachowych notacji algebraicznych partii, których nie zdążył jeszcze rozegrać. Wieczny szach był podkreślony na czerwono – kilkadziesiąt kłótni i kilkaset pocałunków później, siedząc w półmroku znajomego baru, przypomniał sobie tamtą czerwień i pomyślał, iż być może się mylił. Być może ostrzegały go już wtedy.
    Smutna farsa – przegrywać nim zaczęło się grę na dobre, pozwolić sobie utknąć na polu, z którego nie było już ucieczki i czekać na koniec, zawsze tak samo ufnie i z tą samą ciemną obwódką pod linią dolnych rzęs. Nawet gdy wyrywał się i krzyczał, przyjmował  w końcu swój los z tym samym zrezygnowanym zrozumieniem. Kiedy pierwszy raz się pocałowali, Lasse pomyślał oczywiście; kiedy pierwszy raz zamknęły się za nim drzwi, Lasse pomyślał oczywiście. Nie było innej drogi, nie było przyszłości spędzonej w jednym miejscu, nie było wyznań miłości szeptanych w ciepły puch rozchylonych warg, żadnego kocham cię, żadnego zostań ze mną. Cokolwiek czaiło się w ciemnych korytarzach ich nawiedzonego domu, chciało ich zabić, a oni przystawali jedynie przy drzwiach kolejnych sypialni, wbijając palce w czułe punkty ciepłego ciała, zostawiając echo pragnienia w zgięciach łokci i kolan. Krwawy i brutalny koniec – myślał. O wiele mniej piękny niż chciałby sobie wyobrażać. Uczucie, które miał okazało się być wszak brzydkie i krzywe jak wyszczerbiony, zardzewiały nóż. Płakał, gdy wsuwał ostrze między żebra, ale gdy go tam nie było, zapominał jak oddychać. Tak jak wtedy, kiedy patrzył na niego w tamtej kawiarni i w ostatnich podrygach młodego, naiwnego zauroczenia powtarzał w myślach wszystkie imiona, które mógłby nosić. Elias, Otto, Stellan – zawsze trzy dźgnięcia jednocześnie: cień rzęs na jego policzkach, dym wplątany we włosy, sierp blizny nad brwią. Zapamiętał go w każdym szczególe, skreślił wszystkie fałszywe imiona, nauczył się wyczekiwać jego kroków na korytarzu jak strażniczy pies. A jednak ostrze pozostawało ostrzem, nieważne jak dokładnie się je wyczyściło – ucieczka pozostawała ucieczką, nieważne jak wiele sypialni zwiedziło się po drodze; trzy dźgnięcia  natomiast mogły powtarzać się w nieskończoność, trójek bowiem nigdy światu nie brakowało.
    Tym razem również nie wyciągnął ostrza z piersi – słuchał jego słów, nie pozwalając sobie na oderwanie wzroku od zielonych punktów jego oczu. Zawsze uważał, że ma do nich zbyt wielką słabość, by można było ją nazwać czymś zdrowym, a teraz ich widok – ten ściemniony, surowy gniew – przegryzł jego krtań kolejnym szczeknięciem głębokiego niepokoju. Poczuł jego wzrok na swoich ustach i zapragnął nachylić się kilka kolejnych centymetrów, pocałować go z tym rodzajem wściekłej pasji, której kwasowy posmak na języku uzależnił go od siebie już dawno. Mógłby go pocałować – przylgnąć do niego jak pijawka i wypić złość razem z krwią; mógłby być tym, czym był najlepiej – ścisnąć jego nadgarstki nad ich głowami, położyć jego kciuk na swoim języku, zareagować na jego twardy ton serią filuternych żartów i bezczelnie nieodpowiednich słów, od których policzki podtapiały się w makowej czerwieni. To nie był jednak ten rodzaj kłótni, który można było przerwać i fakt ten  utkwił między ich twarzami, dusząc znajomym zapachem spalenizny, grożąc oskarżeniami, które były tym gorsze, im ciemniejszy, im bardziej odległy stawał się lokal – ich brzmienie wydało mu się gorzkie i w goryczy tej niemal trujące. Lasse zapomniał wnet o gorszącej obecności innych ludzi, o ich ciekawskich spojrzeniach i wrażliwych uszach. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że siedzą sami w głodnej, obezwładniającej pustce – on i jego słowa; on i człowiek, którym był w jego oczach.
    Bo może ludzie tacy jak ty nie chcą mnie, kiedy są trzeźwi — wtrącił, gdy tylko gniewny szept padł z głuchym brzękiem na podłogę, ale jego głos zabrzmiał niemal żałośnie. Było mu niedobrze. Nie wiedział, z czego zlepione były tamte zdania, ale gdy trafiły już do jego żołądka, ścisnęły całym pionem jego organizmu w pojedynczej, brutalnym konwulsji. Nienawidził ich bardziej, niż mógłby przypuszczać, bardziej niż nienawidzić można było czegoś, co nie oddychało i umierało wraz z zaciśnięciem zębów – nienawidził ich, bo były niesprawiedliwe, a on przed tą niesprawiedliwością nie potrafił się bronić. Pragnął mu powiedzieć, że chciał go zawsze, że gdyby robił się o brzeg jak pchana falami rzeźba z dziobu statku, on złapałby każdy jego fragment i złożył na nowo; że zazdrościł jego skórze i jego sercu, bo trzymały go przy życiu, a on nie umiał, bo on potrafił tylko psuć, tylko łamać i gubić, jak dziecko, które nie rozumie wartości żadnej ze swoich miłości. I kiedy wzrok Safíra zmiękł, Lasse nie mógł dłużej patrzeć mu w oczy, nie mógł patrzeć nawet na jego twarz. Uciekł wzorkiem gdzieś w ciemność pod swoimi nogami, a chmura cienia pożarła jego spojrzenie, połknęła jego twarz jednym, głośnym haustem. Czuł, że blednie, wraz z nim każda osoba w tym przeklętym barze. Gdy przetarł oczy wnętrzem nadgarstka, skóra okazała się być niebezpiecznie wilgotna – wąski, niewielki ślad rozpaczy śledzący bieg jednej z błękitnych żył. Bo gdy mówił, że nigdy nie powinni byli wracać, brzmiał tak, jakby wydawał wyrok, a gdy Lasse odpowiadał, jego szept drżał przy zaostrzonych końcówkach słów. — Dlaczego zawsze tak jest? Jesteś gotowy do wyjścia, kiedy tylko otworzą się drzwi. Czasem nie umiem wyobrazić sobie ciebie nigdzie poza korytarzem — wycedził przez zęby, nadal trzymając nadgarstek przy zaciśniętych powiekach, nadal bojąc się każdego spojrzenia, które mogłoby pozbawić go resztek zgubnej równowagi. Jego własna nietrzeźwość uderzyła go w policzek i poczuł, jak traci każdą iluzję kontroli nad swoimi słowami, każdy hamulec, który do tej pory trzymał jego język w ryzach. — Cholera, jestem taki głupi. Nie wiem, co sobie wyobrażałem, nie mam pojęcia. Myślałem, że jestem dla ciebie czymś więcej niż kolejną tajemnicą, niż rzeczą, od której chcesz uciec. Ale przecież ludzie tacy jak ja — przerwał nagle, przekonany iż jeżeli nie pozwoli sobie na choćby jeden spokojny oddech, zacznie krzyczeć. — Kim są ludzie tacy jak ja, Safír? Wytłumacz mi, opowiedz o nich, powiedz mi, kim jestem w twoich oczach. — Gdy wracał do niego wzorkiem, jego oczy były szklane jak u lalki, półprzymknięte cieniem ciężkich powiek; jego dłonie drżały nierówno, gdy kolejnym nerwowym ruchem poprawiał kołnierz. — Bo skoro zawsze byłem błędem, to może masz rację. Może marnujesz tylko czas.


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Więził własne serce za kostnymi kratami żeber – jak zwierzę w klatce, stworzenie, które nie potrafiło żyć w niewoli i gryzło kompulsywnie własne łapy, marząc jedynie o tym, by przełamać skobel mostka i wydostać się na wolność; podduszał je surowym opanowaniem, wkładał przez pręty skrawki pożywienia, przelotne miłości i pozbawione tożsamości usta, po czym cofał pośpiesznie dłoń, jakby obawiał się ugryzienia. Wiedział, że gdyby wypuścił je teraz – ściągnął z twarzy ten bolesno-surowy grymas, rozkurczył uścisk palców na welurowym podłokietniku i przepuścił pecynę łez, która stanęła mu w gardle dolegliwym uciskiem – nie potrafiłby nad nim zapanować, schwycić po raz kolejny, zmusić, by zagnieździło się z powrotem w jego wnętrzu, zamiast unosić się w górę przełyku, spełzać na język i konać na otwartej dłoni. Czuł się w ten sposób od bardzo długiego czasu – jakby coś uwierało go w piersi, otwierało swą paszczę i połykało jego spokój, uprzednio płatając go zębami, jakby cały ciężar problemów, które nosił dotąd na barkach, spadł na dno żołądka, dławiąc bólem i rozciągając się aż po zdrętwiałe kończyny; nikomu nie mówił, że za zamkniętymi drzwiami wspierał dłonie o brzeg umywalki, próbując uspokoić oddech, nabrać w płuca więcej powietrza. Cudza troska nie wystarczała, nie wystarczała nawet cudza miłość, bo nie potrafił jej odwzajemnić – nie potrafił lub nie chciał, bał się, że jeśli wpuści pod klatkę żeber drugie serce, to, które już tam było, nieuchronnie je zagryzie, pozostawi ślady zębów na skrwawionej czerwieni osierdzia, a potem rozjątrzy się jego samotnością, jego tęsknotą, jego żalem; teraz własny głos rwał go jednak w krtani, gardło zawężało się boleśnie, gdy przełykał ślinę, emocje pierzchły spod osłabionego zwierzchnictwa rozsądku i przeciekały przez palce, rozlewając się kałużą po podłodze.
    Zauważył migot łez w spojrzeniu Lasse, lśnienie przetartej pośpiesznie wilgoci, rozmazanej na jasnym wnętrzu nadgarstka i poczuł, jak coś w jego wnętrzu najpierw się ugina, a potem zapada, zaciska i rozkurcza jak pięść, która przygotowuje się do ciosu, bada, jak mocno może wbić paznokcie w miękką powierzchnię śródręcza, zanim zacznie boleć. Miłość zawsze była w jego życiu czymś nietrwałym – cieniem, który skradał się w cienkim przesmyku pomiędzy chodnikiem, a fasadą wzrastającego nad nim budynku, zalegał w kątach pokoju, ukrywał się wewnątrz szafek, kredensów i regałów, była krótkim pocałunkiem, wymienianym z nerwowym pośpiechem za szkolnym winklem, czułością ograniczoną do dusznej przestrzeni zarzuconej na głowy kołdry, pragnieniem zbierającym się płytko pod skórą i drapiącym w korę podświadomości; jak wszystko co nietrwałe i ukrywane w zakamarkach serca, zaczynała się psuć, czeznąć i kurczyć, aż w końcu schowała się tak dobrze i tak głęboko, że zapomniał, jak wyglądała naprawdę, zaczął się jej obawiać i wstydzić, chociaż wiedział, od dawna przecież wiedział, że nie powinien.
    Przez krótką chwilę – pozbawioną ścierpłej alkoholem złości, napęczniałej za to rozżalonym poczuciem winy – pomyślał, że mógłby mu o wszystkim powiedzieć, przestać ukrywać się za swobodnym uśmiechem i słodyczą pocałunków, okrywać się własnym ciałem jak scenicznym kostiumem, który odwracał uwagę od dziurawego wnętrza, spiętrzonych pod skronią lęków i echa dziecinnej rozpaczy, przewiązującej cienką fastrygą wspomnienia, które uciekały mu z kurczowego uścisku pamięci i pozostawiały po sobie dziury uciążliwej nieświadomości, bardziej bolesnej i dotkliwej, niż sama prawda. Pomyślał, że mógłby powiedzieć mu, że bał się wiążącego lassa zobowiązań, że gdyby pozwolił, by ktoś poznał go głębiej ponad to, co miał do zaoferowania pragmatyzmem swej fizyczności i wyrozumiałością wyciągniętej dłoni, byłby istotnie tak niemożliwy do pokochania, jak mawiała matka (nie rób mi tego więcej, skarciła go potem, zatrzymując czułość rodzicielskiej pieszczoty pośród miękkich kosmyków włosów, a on czuł tylko mrowiący odcisk ust drugiego chłopca na swoich własnych wargach, nie mogłabym znieść myśli, że do końca życia będziesz nieszczęśliwy), że odkąd wilcze kły pozostawiły ślad najpierw w jego lewym boku, a potem w miąższu jego jaźni, nie potrafił panować nad sobą w ten sam sposób ani przymusić palców do tej samej czułości, bo czuł się, jakby zwierzę, które zamieszkało w jego wnętrzu, pożerało go z powolną łakomością, kawałek po kawałku. Wtedy musiałby jednak zaryzykować, obedrzeć ze skóry wszystko to, co sprawiało, że ich relacja wydawała mu się tak piękna. A może wcale nie piękna – może po prostu wygodna.
    Lasse… – próbował mu przerwać, a jego głos przesiąkł tym razem brzmieniem rzewnej prośby, jakby coś w głębi krtani pękło i potłukło się na kawałki – ale Lasse mówił dalej, wbijając w niego kolejne drzazgi, wypełniając sobą całą przestrzeń, aż nieistotne stały się ciekawskie spojrzenia, które z coraz mniejszą ostrożnością zwracały się w ich stronę, nieistotny stał się szmer odległych, zmiękczonych szeptem rozmów, nieistotny stał się brzęk szklanek, uderzających o drewniane blaty, bulgot przelewających się trunków i melodia cichnąca w kątach baru. – Lasse, proszę. – nagle zawstydził go własny gniew, ojcowska surowość zawekowana głęboko w jego myślach. Żałował, że wypił dziś cokolwiek i żałował, że pozwolił, by własna niepewność wyślizgnęła się spod jego skóry i wyjrzała na światło dzienne; miał ochotę wstać i wyjść, zostawić go tak, jak zostawiał za sobą wszystko tylekroć wcześniej, uciec tak jak uciekał przez całe życie, chociaż uparcie próbował sobie udowodnić, że stał w miejscu, że nie był dłużej ofiarą, za jaką zawsze go uważano – wszystkie te ramiona, na których ostentacyjnie opierał brodę, wszystkie kokieteryjne spojrzenia przerzucane przez całą szerokość pomieszczeń, wszystkie uśmiechy, z których sposób było wydestylować, czego naprawdę pragnął, były tylko mirażem dla tej jedynej, prostej obawy, która jątrzyła się za mostkiem, uciskając i drażniąc. Wydawało mu się, że jeśli odezwie się teraz, zacznie płakać – nie tak cicho i bezgłośnie jak płakał całe życie, odkąd ojciec uderzył go zbyt mocno, by potrafił wyrzucić z siebie rwący odgłos szlochu, ale tak jak płakały dzieci, gdy klękały na podłodze i dławiły się własnymi łzami, dopóki ktoś nie wziął ich na ręce; kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał jednak niewygodnie gładko, nienaturalnie spokojnie.
    Ludziom takim jak ty – zaczął, przenosząc powoli wzrok na jego twarz, przyglądając się, jak lśniąca w nich wilgoć zbiera się w kącikach oczu i odbija pożółkłe refleksy pobliskiej, sufitowej lampy. – nigdy nie udałoby się pokochać kogoś takiego jak ja. – stare wspomnienia, wsunięte głęboko pod dywan jego ulotnego szczęścia, zaczynały wracać: zamiast czułości obgryzione paznokcie, zamiast czułości szorstki sweter, zamiast czułości zmięte prześcieradła, na jakich leżał ze wszystkimi mężczyznami, którzy nie potrafili nawet na niego spojrzeć. – Mówisz o wszystkich tych pięknych rzeczach, prosisz, żebyśmy stąd wyjechali, żebyśmy byli razem już na zawsze. Wyrzucasz mi tę tajemnicę, jakbym był jedyną osobą, jaka dzieli cię od wolności, ale potem wracasz do domu i udajesz, że mnie nie znasz, wstydzisz się mnie znać, bo nie jestem tym, kogo wszyscy chcieliby zobaczyć. – nie zauważył, kiedy nachylił się bliżej, kiedy przysunął się do niego tak blisko, że czuł duszną pieszczotę jego oddechu, pąsowiejącą na własnych policzkach. Kiedy spotkał go po raz pierwszy, jeszcze tego samego wieczoru zaczął padać deszcz, przysłaniając nagie niebo; kroczył przez wodę bez kamieni, których teraz miał w kieszeni pod dostatkiem, a Lasse omijał kałuże z gracją osoby, której nie sprawia problemu pozbywanie się przeszkód – nie zwrócił wtedy na to uwagi. Teraz patrzył mu w oczy ze szczerym żalem, jakby spodziewał się pożegnania. – Przepraszam. – jego głos zmiękł, a wzrok powoli zsunął się ku drżącym ustom, zawieszonym w dusznej cieśninie dzielącej ich przestrzeni; spojrzenie rozmazało się i przez chwilę widział tylko ich pąsową barwę, rozlaną na tle bladej skóry. – Być może twoja wizja nie kłamała. – nie odważył się sięgnąć dłonią ku własnej twarzy, jakby w obawie przed wilgocią, którą by nią zebrał, więc pozwolił, by łzy zatrzymały się cienką taflą pod powiekami, błyszcząc na wypukłości spojówek. – Być może nie potrafię dać ci tego, czego potrzebujesz.
    Widzący
    Lasse Nørgaard
    Lasse Nørgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1236-lasse-idar-nrgaard#9818https://midgard.forumpolish.com/t1264-lasse-nrgaardhttps://midgard.forumpolish.com/t1266-tyv#10151https://midgard.forumpolish.com/f120-lasse-i-ida-nrgaard


    Kiedyś wydawało mu się, że świat kończył się w obrębie rodzinnego domu – całe istnienie wszechświata sprowadzone do tego co znał i tego co tak ciasno go dotyczyło. Widywał niskie zabudowy Aalborg i stocznie przy wybrzeżu, widywał ludzi w ortalionowych kurtkach szukających szlaków między drzewami torfowisk, widywał Akademię i złośliwe twarze swoich rówieśników, ale wszystkie te rzeczy – wszystkie te ulice, głosy i policzki – nigdy nie wydały mu się w pełni realne. Przypominały w tym sny, długie ciągi wyobrażonych obrazów, które pod powiekami rosły i rozciągały się do rozmiarów małych wieczności. Na koniec dnia jednak, gdy zachodziło słońce, a w jego pokoju ciemność przybierała barwę granatu, wszystko to, co nie było domem umierało — paliły się miasta, ludzie ginęli na dnie okolicznego jeziora. Jego życie ograniczało się do wąskiego przesmyku między krzewem róż a kamienną ścianą północnego skrzydła, do wysokich sufitów głównego holu i malowanych twarzy pradziadków nad gzymsem kominka, do tych wszystkich owsianek i słodzonych herbat, które porankami Erla stawiała na stole jadalni, choć ojciec bez przerwy upominał ją, że taka ilość cukru szkodzi dziecięcym mózgom. Gdy Lasse zamykał oczy, wyobrażał sobie, że otacza ich gęsta mgła przypominająca parę unoszącą się znad garnka, w którym gosposia gotowała mleko; wyobrażał sobie, że gdyby przerzucił nogi przez żeliwne ogrodzenie i wystawił rękę poza gruby mur żywopłotu, nie byłby w stanie dostrzec swoich palców. Gdy w wieku czternastu lat uciekł z domu, długie tygodnie nie potrafił zrozumieć tego, że przestrzeń, w którą runął była w istocie wąwozem, a nie końcem świata.
    Gdzie więc się znalazł, gdy w końcu musiał wyjechać? Nie umiał odnaleźć ani mgły, ani portretu nad kominkiem, nie pijał już słodkiej herbaty ze strachu przed tym, że ojciec zawsze miał rację. Czarna kawa smakowała jednak podobnie do kwaskowatego jadu, który strach zostawiał w jego żyłach i podobnie jak on nie pozwalała mu spać nocami. W tamte bezsenne noce, pozbawione znajomej barwy granatu na obmytych ciemnością ścianach i bezpieczeństwa jego rodzinnego domu, Lasse myślał, że chciałby mu się przyznać – wtulić twarz w jego szyję z tym rodzajem oddania, którego bał się do tej pory, ułożyć dłonie na jego policzkach i powtarzać, że od dawna nie jest tym, kim powinien być, nie dla niego i nie dla świata. Bo lęk zdążył już pożreć jego serce, jego nerwy, zostawić ślady zębów na skórze; bo czuł, jak trucizna przedostaje się coraz głębiej, a on nie potrafił jej z siebie wyciąć lub wydrapać, bez względu na to jak często próbował; bo ból nie był nigdy wyjściem, nie był rozwiązaniem, a krew była tak samo skażona bez względu na to jak wiele zdołał jej upuścić. Gubił się w swojej dorosłości, przechylając się nad parapetami jak nastolatek, który nie chce zostać złapany na wypalaniu ojcowskich papierosów; jedyny prawdziwy talent, jaki posiadał, zamykał się za drzwiami Instytutu i czezł tam, gdy od tygodni nie poczynił ani jednego sensownego kroku w swojej tezie doktorskiej, rozczarowywał rodzinę prawie tak bardzo jak zwykł rozczarowywać samego siebie. Nie był spokojny od tak dawna, a te odłamki spokoju, które umiał sobie wyobrazić, zawsze lepiły się do tych wieczorów, gdy byli razem, zawsze do jego oczu, zawsze do jego głosu nad uchem. Teraz i to znikało i Lasse chciał pytać, dlaczego to stało się tak nagle i dlaczego to znowu jego wina, jak mógł mówić, że nie byłby w stanie go pokochać, podczas gdy to on kochał bardziej, musiał kochać bardziej, bo nie wyobrażał sobie innego rodzaju miłości, tego, który przyszedł, tak jak przychodzi lipiec, tak jak przychodzi czwarta po południu, śnieg wraz z pierwszymi tygodniami października — oczywista, ciężka i smutna, rozpoznawana przez wszystkich, ale w tamtym momencie tylko jego, tylko dla niego, ograniczona do ścian jego mieszkania i jego palców. Kiedyś myślał, że świat kończył się w obrębie rodzinnego domu – teraz przekonany był, iż kończył się tam, gdzie Safír odwieszał swój płaszcz.
    Myślisz, że jestem taki jak oni — wyrzucił z siebie, ale szept nie nosił w sobie choćby grama gniewu. Był zduszony i rozżalony, smutnie płaczliwy i w tym smutku brzmiał tak, jak brzmią nagle realizacje, nagłe ukłucia bólu wsuwające się w tkankę jak igły. Mówił tak, jakby uświadomił sobie najcięższą prawdę — myślał, że jest taki jak oni, bo oni zawsze byli tak blisko, że ich oddech poczuć można było na karku. Oni i ich dumne podbródki, ich chłodne spojrzenia, ich słowa zawsze tak samo nieustępliwe w swojej wyuczonej prawdzie, nazywające każdą niewygodną inność niebezpieczeństwem. Safír nie mógłby nigdy być dla nich niczym więcej niż brzydką tajemnicą, bo w każdym fragmencie swojego istnienia, które Lasse tak uwielbiał, był nieodpowiedni. Zacisnął na moment powieki, próbując nie utopić się w tej zimnej, burej fali obrzydzenia do samego siebie. Może był jak oni, może nie zmienił się wcale tak bardzo, może niewiele się nauczył; może za bardzo bał się słów jego rodziców, wciąż pamiętając tamten dzień, gdy go przyłapali i przysięgli, że kochają go za bardzo, by pozwolić na takie wybryki. Dagmar zwykła łapać w palce jego podbródek, gdy jej miłość stawała się ostra i zaborcza jak kolczasty drut. Lasse, jak czułby się ten chłopak, wiedząc, że wykorzystujesz go, żeby zrobić nam na złość? Umiała mówić tak lekko, że w końcu rzeczywistość, którą przed nim malowała, stawała się jedyną, którą umiał pojąć.
    Zamilkł na dłużej, niż powinien. Nie brakowało mu słów, było tak wiele rzeczy, które chciał  siebie wydusić, ale nie mógł – każdy ruch groził płaczem, jakby jedyną ucieczką od rozpaczy było udawanie martwego przed samym sobą. Łzy zbierały się w kącikach oczu, dolna warga zadrżała niebezpiecznie, a on trwał w tym bezruchu, uciekając wzrokiem w półmrok, próbując wyodrębnić kształty na tle przygaszonego baru. Ludzie przypominali podłużne istoty bez twarzy, porozciągane i zniekształcone w makabryczny sposób, wpatrujące się w niego źrenicami, które nie istniały. Świat wokół przestał mieć sens, kolejny raz przypominając bardziej koszmar lub gwałtowną wizję — rozmyte krawędzie, jaskrawe punkty świateł, powietrze zbyt gęste, by można było nim oddychać, bo w całości wypełnione Safírem i jego oskarżeniami. Nawiedzał każdy fragment jego rzeczywistości — swoim głosem, swoim zapachem, tym gorącym rodzajem bliskości, który teraz bolał i wypalał czerwone ślady na odkrytych fragmentach skóry. Gdy jego ton zmiękł, Lasse poczuł złość wpełzającą do gardła. Za co mnie przepraszasz, nie chcę twoich przeprosin — utknęło na języku i obumarło wraz z kolejnymi słowami. Nie mógł dłużej trwać w bezruchu, więc łzy spłynęły wzdłuż policzków, a on gwałtownie schował twarz w dłoniach, przerażony tym, iż Safír mógłby zobaczyć go w tej rozsypce.
    Nie chcesz — wydukał w końcu, siląc się na stabilny oddech, na głos który mógłby uchodzić za spokojny, choć wszystko w nim pragnęło krzyczeć i gryźć język do krwi. Zdobył się na głęboki oddech, dłonie przesunęły się z twarzy na włosy, a on przez kilka sekund przypominał topielca w ostatniej chwili wyłaniającego się na powierzchnię. Dopiero wtedy spojrzał mu w oczy, a gdy te okazały się mokre, Lasse mimowolnie nachylił się znów bliżej. Ich twarze dzieliło tylko kilka centymetrów rozedrganego powietrza, jeden ciepły oddech na wargach. Znów zapragnął go pocałować, przesunąć palcami po jego policzku, zebrać na swoje wargi mokry ślad łez i w tamtym momencie był tego niebezpiecznie bliski. Nie mógłby mu tego zrobić, nie mógłby go na to skazać. — To nic, nic, naprawdę. Nigdy nie chciałem trzymać cię przy sobie na siłę — mówił, starając się uspokoić drżenie własnego głosu, bo kłamał przecież, bo czasem myślał, że mógłby; czasem myślał, że nie było innego wyjścia i nienawidził siebie za to jak brzydki i zepsuty był w istocie jego charakter. — Ale nie pozwolę ci odejść, myśląc, że się ciebie wstydzę, że kiedykolwiek mógłbym się tak czuć. Nigdy nie wstydziłem się ciebie, wstydziłem się ich, siebie, wstydziłem się tego, jak bardzo boję się, że mogliby przestać mnie kochać. Nie ciebie. — Jego własna szczerość wydała mu się niewygodnie donośna, choć głos nadal miał ściszony i  słaby. Nie był pewien już czy to alkohol, czy te łzy, ale wszystko to, co próbował z taką obsesją utrzymać za zębami, wypłynęło z niego, gdy tylko rozchylił wargi. Miał wrażenie, że mówi za szybko, że gubi się we własnych słowach, że nie potrafi przerwać, choć każde kolejne słowo przyprawiało go o mdłości. — To co mówisz… To co mówisz, jest cholernie niesprawiedliwe. Twierdzisz, że się ciebie wstydzę, choć to ja proszę cię o te ucieczki i jak głupi nastolatek opowiadam o tobie siostrze i przyjaciółce, powtarzam im po pijaku, że cię kocham, kręcę się wokół własnej osi, próbując znaleźć jakiekolwiek potwierdzenie tego, że kiedykolwiek mógłbyś widzieć we mnie coś dobrego, coś wartego twojego uczucia, wartego utracenia tej ostrożności, która podobno nam się znudziła i ja… — przerwał nagle, gdy jego głos znów wydal mu się niestabilny, a twarz ciepła od emocji. Kilka oddechów, jakaś kobieta przeszła nieopodal, czyjś śmiech odbił się od ścian i zadrżał w ściszonej muzyce niemal złowieszczo. — Nie wiem, czego ode mnie chcesz, Saf. Nie chcesz, żebym cię kochał, bo miłość cię odstrasza; nie chcesz, żebym trzymał cię w tajemnicy, chociaż kiedy spotkałem Sohvi Vanhanen pod twoimi drzwiami, ona myślała, że jestem tym studentem z artykułu i jestem pewien, że nigdy nie słyszała nawet mojego imienia. Nie umiem się odnaleźć w tym wszystkim, w tym kim jesteśmy dla siebie wzajemnie. Zarzucasz mi wstyd, ale być może to ty wstydzisz się mnie… Nie dlatego, że jestem mężczyzną, a dlatego, że jestem sobą. – Nie wiedział, w którym momencie wyciągnął ku niemu dłoń, wspierając palce na jego kolanie. Coś w powietrzu poruszyło się niebezpiecznie, a on resztkami sił zdołał uspokoić oddech. — Po prostu nie chcę, żebyśmy żegnali się w taki sposób. Nie tutaj. —  Odsunął rękę, świadom, iż ustał za blisko granicy, że czyjeś oczy musiały już wychwycić ten krótki, intymny gest. — Zabierz mnie stąd.  


    As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round

     
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Wiele razy wydawało mu się, że świat był zbyt bliski rychłego końca, by próbować jeszcze go uratować. Wyobrażał sobie, że rzeczywistość chybotała się na zawiasie stromej krawędzi, przechylając się w otwartą paszczę ciemnego wąwozu, na którego dnie roztrzaskałaby się i potłukła na drobne kawałki, lśniące jak cekiny rozkruszonego szkła, zbyt małe, by złożyć je z powrotem w gładką taflę przejrzystego zwierciadła – mimo to wyciągał zawsze dłoń z naiwną prostodusznością, próbując schwytać życie za przetrącony kark i odciągnąć je od krawędzi, ciężkie i dyszące, rzucające ostatnie, łapczywe spojrzenie ku przepaści, nad której brzegiem miało przysiąść jeszcze wielokrotnie, za każdym razem jednako niepomne wiszącego nad nim zagrożenia. Z nieśmiałym poczuciem winy kiełkowało w nim pragnienie, by mniej troszczyć się o rzeczy – rozluźnić uścisk, w jakim trzymał własne istnienie, przestać co kilka kroków spoglądać przez ramię w obawie, że ktoś znów mógłby wyrwać mu trzymany przy piersi spłacheć wolności, którym obudowywał się tak ciasno, że w końcu nawet on przybrał formę klatki, zamykającej go za kratami roztartych na sumieniu przekonań, zasuniętej skoblem przeświadczenia, że, w rytm matczynej przestrogi, nie zasługiwał na to, aby być szczęśliwym. Bał się nierównego rytmu własnego serca – podczas gdy fizyczny erotyzm wydawał mu się uczciwy, prawdziwa miłość zwieszała się nad głową kirem dziecięcej obawy, której rozpaczliwie próbował się pozbyć, wyciągając z siebie miękką watę przeszłości jak biały puch z rozprutej zabawki; wspierał brodę na szerokich, męskich barkach, uśmiechając się z przesadną kokieterią, gdy posyłali mu spojrzenia z przeciwnej strony zatłoczonego baru, pozwalał, by cudze palce rozpinały guziki jego koszuli i wkradały się ciepłymi dłońmi pod materiał ubrania, kładł się w zmiętej pościeli, której duszne ciepło parowało przez noc, aż szarpnięciem paniki przebudzał się nad ranem, samotny i zmarznięty.
    Udomowił w sobie emocjonalną niedbałość, zrodzoną ze zbrązowiałych korozją wspomnień, płochliwej natury zająca, który nadmierną pewnością siebie i minoderyjnym grymasem próbował udawać drapieżnika – długie lata i dziesiątki drobnych miłości później wciąż przypominał sobie pierwsze, płochliwe pocałunki, wymieniane z pośpiechem za szkolnym winklem i pierwsze, towarzyszące im okrucieństwo cudzej uwagi, zawsze tak drażliwie niesprawiedliwej wobec wszystkiego, co wydawało się obce. Sądził, że przeszłość nie pozostawiła na jego skórze żadnych blizn, nie skrwawiła osierdzia przesadną czujnością ani nie zawiązała supłów na gładkiej powierzchni sumienia; często wydawało mu się, że zapomniał – o rówieśnikach wytykających go sobie palcami ze zmierzłym grymasem prześmiewczego obrzydzenia, o trawiącej umysł obawie, że jego dotyk rzeczywiście pozostawiał po sobie brudne ślady, których wzory układały się w obraz skrywanej za mostkiem tajemnicy, o dłoniach przytrzymujących go siłą na dnie opustoszałej pływalni, aż nie zachłysnął się wodą, by wreszcie wynurzyć się na powierzchnię, wymiotując basenowym chlorem na śliskie, kolorowe kafelki. Zatrzymywał te wspomnienia dla siebie, jakby sądził, że we własnym umyśle łatwiej będzie mu je poddusić, obwiązać cienkim sznurkiem jak gnijącą kończynę, czekając cierpliwie, aż ta sczernieje i odpadnie – gubił je jednak w bałaganie własnego umysłu, a kiedy już sądził, że nigdy ich nie zobaczy, potykał się przypadkiem o fragment czyjejś drwiny, odłamane szkiełko pierwszej czułości, fantomowy ból siniaka, kwitnącego płytko pod bladą skórą; bał się porządku, bo wszystko, włącznie z nim samym, było wtedy bardziej widoczne.
    Cudze emocje wydawały mu się zazwyczaj bardziej dostępne, niż swoje własne – nauczył się rozróżniać je najpierw na twarzach rodziców (powolne ściągnięcie brwi, które u matki oznaczało stroskane zaniepokojenie, a u ojca preludium do nagłego wybuchu gniewu), w przeciągającym się milczeniu dzieci, znających strach przed niedoskonałością i ciężar zalegającego na ramionach rozczarowania, w zimnych dłoniach, wyciągniętych ku niemu w poszukiwaniu ciepła, spojrzeniach lśniących pragnieniem czułości, zgrzycie szkliwa, z jakim zęby tarły o siebie w gniewie, którego przeważnie nie potrafił odwzajemnić. Kiedyś częściej myślał o Rasmusie, jego milczącym, nieoczekiwanym odejściu, o które nigdy nie potrafił przestać się obwiniać – gdyby miał go przy sobie jeszcze kilka tygodni, gdyby potrafił przekonać go, że nawet w nakłutej zębami paszczy wszechświata istniało miejsce, które mogliby wspólnie nazwać bezpiecznym, być może wszystko potoczyłoby się inaczej; ale nie miał jeszcze kilku tygodni i nigdy nie był w stanie go przekonać, więc dekadę później jego imię stało się tylko bielejącą z czasem blizną, jedną z wielu, o których zapominał, dopóki przypadkiem nie spojrzał w lustro. Bardziej niż jego utraty bał się, że Lasse nieuchronnie również stałby się dla niego tylko tym – znikającą blizną, bladym szwem na zużytej skórze, rysą w miejscu, gdzie kiedyś był cały, a gdzie teraz jakaś jego część zniknęła bezpowrotnie. Cisza, w której utknęli, wydawała się pochłaniać nawet klarowność jego sobaczych zmysłów, pożerać kakofoniczne dudnienie cudzych głosów, melodyjność odległego śmiechu i stukot kieliszków uderzających o blat z dźwięczną wesołością, która nagle wydała mu się całkiem obca, jakby świat, który go otaczał, cofnął się o krok, rozcierając się pod czaszką dysonansem łomoczącego o żebra dyskomfortu – nagle Lasse znów się odezwał, pozwalając, by łzy, które dotąd zbierały się wilgocią w kącikach oczu, spłynęły srebrzystymi smugami po policzkach, a on poczuł bolesny skurcz tęsknoty, jakby każde słowo oddalało go od niego coraz bardziej. Czuł jego drżący oddech na swojej skórze, gdy nachylił się do przodu – tak blisko, jakby obawiał się, że wyłam, jaki pomiędzy nimi powstał, stanie się w końcu zbyt szeroki, by potrafili go przekroczyć. Siedział naprzeciwko niego prawie trzydziestopięcioletni, lecz bał się atawistycznym strachem siedmioletniego dziecka, które drżało przed świstem ojcowskiego pasa, że straci to, po co ośmieliło się wyciągnąć ręce.  
    Niesprawiedliwe – powtórzył za nim, cicho i niechętnie, jakby słowa z trudem prześlizgiwały mu się przez ściśniętą krtań, nagle nienaturalnie wypłowiałą z emocji, zmęczoną i rozczarowaną. – Myślisz, że musisz zasłużyć sobie na moją miłość? Nie jestem nagrodą, którą możesz zdobyć, udając, że że oboje jesteśmy lepsi, niż w rzeczywistości. – gdyby miał w sobie trochę więcej ferworu i trochę mniej bezsilności być może pytanie spełzłoby po języku nieprzyjemną drwiną, krótkim i zbyt głośnym śmiechem, wyrwanym z ściśniętego płaczem gardła, zamiast tego wybrzmiało jednak z przycichłym żalem, migocącym w obręczach ciemnozielonych tęczówek, głębokim i bolesnym. Wspomnienie Sohvi uderzyło go głuchym obuchem zdziwienia, które rozlało się powolnym, nieuchwytnym gniewem płytko pod drżącymi opuszkami palców, zaraz wyrwane mu kolejnymi słowami Lasse, chroboczącymi jak ziarna piasku pomiędzy nierównymi wgłębieniami zębów. – Nie wstydzę się ciebie – odparł w końcu, a jego oczy zamigotały w słabym, przyćmionym świetle baru, gdy dłoń mężczyzny wsparła się o jego kolano, a potem cofnęła pośpiesznie, zanim zdążyłby przesunąć palce w jej stronę – Słyszysz mnie? Ja… nigdy nie byłem odważny. Boję się, że w końcu nieuchronnie musiałbym cię zranić. – nagle zapragnął ująć jego twarz w dłonie i nachylić się tak blisko, przy przyłożyć ciepłe wargi do zaczerwienionego łzami policzka, zamiast tego uśmiechnął się tylko smutno i przepraszająco; wyglądał w ten sposób dużo młodziej – nie dzięki smukłej twarzy i łagodnemu spojrzeniu, ale ponieważ emanował aurą lekko nadpsutej niedojrzałości jak leżąca w trawie brzoskwinia, zmiękła i zapomniana.
    Chodź. – atmosfera wewnątrz lokalu wydała mu się nagle powrócić bumerangiem swej ogłuszającej intensywności, przedrzeć dźwiękami przez wrażliwe błony bębenków i pulsować w skroni nachodzącą na oczy mgłą napadowej migreny. Wstał z fotela, próbując ukryć drżenie dłoni, gdy wyciągał ją w stronę Lasse, chwytając go za rękę w sposób tak swobodny i oczywisty, jakby robili to od dawna, jakby nikt na nich nie patrzył – być może rzeczywiście tak było, nie miał odwagi odwrócić wzroku, zwiesić go na czyjejkolwiek twarzy poza tą jedną, która miała teraz jakiekolwiek znaczenie. Powietrze na dworze uderzyło go tymczasem w spąsowiałe alkoholem policzki podmuchem grudniowego chłodu, który wsunął się otrzeźwiającą pieszczotą pod cienki materiał koszuli – po placu wciąż lawirowali pojedynczy przechodnie, wąska uliczka, zakręcająca przy samym wejściu do Alfheimu była jednak pusta i zacieniona, a kiedy wsparł Lasse o zimną, betonową ścianę, jego twarz była oświetlona żółtą łuną latarni tylko od jednej strony. Powoli, prawie nerwowo uniósł dłonie wyżej, zatrzymując je po obu stronach jego twarzy, zaglądając głębiej w rozszerzone ciemnością źrenice, oczy tak samo szkliste jak jego własne, tak samo bezbronne w obliczu rozkrwawionej emocjonalności. – To nie jest pożegnanie – odparł w końcu, łagodnie, choć jakby z roztrzęsionym żalem, który najpierw zastygł mu na ustach, a potem odbił się identycznym wzorem na wargach Lasse; poczuł na języku pojedynczą, słoną kroplę łez, zastygłą nieśmiało w kąciku i nachylił się bliżej, całując go z czułością, której nie potrafił nigdy skutecznie wyrazić słowami. – Jeszcze nie.

    Safír i Lasse z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.