:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
05.03.2001 – Stołówka, sierociniec „Toivoa” – A. Mortensen & S. Fenrisson
2 posters
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
05.03.2001
Zmęczenie kładło mu się na ramionach jak płaszcz z gęstego, zimowego futra, które ciążyło na zdrętwiałym karku i wymuszało na sylwetce lekkie zgarbienie – nie zauważał tego, kiedy był dzieckiem, lecz teraz, ilekroć sięgał spojrzeniem w przeszłość, był pewien, że matka nosiła na barkach ten sam paltot emocji, pełen ciasnych gruzłów na sierści mokrej od grudniowego śniegu i zaschniętych łez; nie potrafił oddzielić pod skronią jej wspomnień od własnego żalu, zupełnie jakby były ze sobą tożsame, zaplecione na tej samej przędzy, uwięzione na stałe w kurczliwym zaułku serca – w dni takie jak ten, zachmurzone i spływające wzdłuż rynny ponurym kapaniem deszczu, myślał o niej częściej, zawsze z tą samą, infantylną skruchą, zaszytym pod osierdziem przekonaniem, że był winny nie tylko chmurności jej śmierci, ale także frasobliwości jej życia. Margrét tylko raz odważyła się wypowiedzieć na głos swoje marzenia – niebo rozciął sztylet spadającej gwiazdy, a ona cichym głosem opowiadała mu o Skanii położonej nad bałtycką cieśniną, ciepłym, szwedzkim powietrzu, nie pozostawiającym na skórze pąsowych śladów i ogrodzie pełnym kwiatów, które nie chciały rosnąć w chłodnym, surowym klimacie Islandii; nigdy później nie wspominała tych pragnień, być może ze wstydu przed ich beztroską, być może wiedząc, że Fenris nie zgodziłby się na przeprowadzkę, on wyobrażał sobie jednak przed snem płaskie pola uprawne, łagodne wzgórza i malownicze zatoki, które z czasem zaczęły stanowić synonim utraconego życia, marzenie, które powinien był spełnić za nią, gdyby potrafił zmusić się do opuszczenia Midgardu.
Miasto odcisnęło się na nim tymczasem blizną o kształcie wilczych szczęk, przekleństwem, które na zawsze pętało nadgarstki ciężarem ukamienowanej za mostkiem magii, jarzmem naginającym kark do posłusznej czujności – wciąż przesuwał językiem po zębach, jakby spodziewał się wyczuć między dziąsłami krawędź ostrego kła, zamiast tego czuł jednak tylko gorzki posmak eliksiru, który podchodził mu do gardła ponurym, mdlącym przypomnieniem. Przed pełnią zawsze czuł się, jakby zwierzę zaciskało zęby na jego żebrach, przeżuwając je ze zniecierpliwioną żarłocznością, aż w końcu, znudzone, szarpało siekaczami za serce, pozostawiając na piersi ciężki, bolesny ucisk, który sprawiał, że budził się z czołem mokrym od potu i nie mógł zasnąć, choć słońce już dawno wsparło skronie o brzeg horyzontu – o tej porze sierociniec był zazwyczaj pusty i cichy, zupełnie jakby fragment nieba wpadł na korytarz przez rozchylone okno i wyściełał wnętrze sieni, wypełniając wnęki w spękanym tynku i rozkładając się dywanem na skrzypiącym linoleum; nawet szmer onirycznych, dziecięcych głosów, który wychwytywał zmysłami przez cienkie ściany, wydawał się niknąć w fałdach pościeli, wygłuszony pierzem nabrzmiałych poduszek. Korytarze wyglądały inaczej, a on nie był w stanie wyprzeć spod skroni wrażenia, że przypominały przedsionek w jego rodzinnym domu – oba, na swój sposób, były dla niego sierocińcem.
Po kolacji jadalnia już zazwyczaj zamknięta, drzwi uchyliły się jednak pod łagodnym pchnięciem dłoni, zwiastując jego obecność cichym skrzypieniem – zamierzał coś zjeść? Nie pamiętał, był zbyt zmęczony, by jeść i zbyt zmęczony, by wspiąć się z powrotem po schodach do gabinetu, więc przysiadł na brzegu jednej z drewnianych ław, opierając przedramiona o stół w ten sam sposób, w jaki robił to jako dziecko – z łokciami stykającymi się z kantem, w niewypowiedzianym buncie przeciwko rodzinnym nakazom; w domu nigdy nie siedział przy jednym stole z dorosłymi i dzisiaj znów nachylał się nad blatem całkiem sam, przyglądając się srebrnej twarzy księżyca, pulchniejącej na niebie za szklaną przegrodą okna.
Arthur Mortensen
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Osamotniony w cierpieniu, którego doświadczył na własne niejako życzenie płynął, przez ostatnie dni, jak rzucony na niepewne wody liści i jak liściem na fali tak i nim miotało na wszystkie strony. Policzek od kapryśnego losu, a przed nim soczysta karuzela wrażeń, upadłych emocji, a także wzniosłych chwil okraszonych satysfakcjonującym dreszczem podniecenia. Luty przeminął z szybkością spłoszonej do lotu sikorki, a pierwsze dni marca powitał, mówiąc uczciwie w nie najlepszej kondycji psychicznej. To jednak go nie podłamało wydawało się, że chociaż przeżywał ciężkie chwile tak w pracy, jak i jako wolontariusz wykonywał swoją pracę nienagannie. Być może reprymenda od przełożonego, nieco ustawiła go do pionu, a może wrodzona niezłomność sprawiała, że miał siłę, by podnosić się, co ranek z łóżka przychodzić do sierocińca w dni wolne, od jakiejkolwiek pracy zarobkowej. Ostatnie tygodnie skutecznie wybiły mu przemyt z głowy, zbyt wiele się działo, aby angażować się w coś, co wymagało myślenia i czujności, a także niosło w przypadku wpadki pasmo nieprzyjemnych konsekwencji.
Po kolacji pomagał zaprowadzić porządek w stołówce i gdy uwinął się ze swych obowiązków, został w kuchni, by zjeść już zimny posiłek. Nie przeszkadzało mu to, zwykle jadł w momencie, gdy wydał ostatnią porcję, a regularne stukanie sztućców dominowało, nad gwarną gromadką. Bywały dni, gdy spoglądał stojąc w progu kuchni na obszerną stołówkę zafascynowany synchronicznymi ruchami, tak zgranymi, jakby wyćwiczonymi godzinami żmudnej teorii, w takich momentach, był wdzięczny matce za jej obecność i to, że wychowała go na w miarę przyzwoitego człowieka. Zawsze doceniał jej starania, była przy nim w najgorszych i najlepszych chwilach; pełna troski otaczała opieką, a sielanka, tych minionych dni do końca życia, będzie mu towarzyszyła i za każdym razem, gdy o nich wspomni na oblicze marynarza wypłynie delikatny uśmiech.
Mając świadomość, czym była rodzicielska miłość, było mu prawdziwie żal sierot, które nie miały tyle szczęścia, co on. To jednak nie litość nad tymi dziećmi sprawiła, że tak ochoczo garnął się do pomocy, a zwyczajna chęć działania sprawiała, że robił coś dla innych, być może męczony wyrzutami za swoje przewiny, których dopuszczał się, by poprawić swój stan majątkowy, a może z innych pobudek. Nie uważał za konieczne pochylanie się nad przyczyną swojej obecności w tym miejscu, tak długo jak może wygospodarować czas i energię, tak długo będzie tu przychodził.
Wychodząc z kuchni dostrzegł go. Zastygł, bez choćby śmielszego ruchu obserwując postać opiekuna z niejakiego oddalenia. Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien przemknąć pod ścianą niezauważony, czy raczej podejść i pożegnać się? Nie znał go, zbyt dobrze, nie chciał również narzucać się, bo wydawało mu się, że ten szukał samotności. Stojąc, jak ten kołek wbity w ziemię po czasie kilkuminutowej obserwacji mężczyzny postanowił odchrząknąć, by uświadomić go o swej obecności.
– Ciężki dzień – stwierdził, nie zapytał. Było to, aż nader widoczne w bladości twarzy potęgowanej rzuconym przez księżyc światłem. – Napijesz się? – przez myśl przemknęła prosta receptura na poprawę humoru. Posłał Safírowi lekki uśmiech, którym zamierzał zburzyć jego ewentualną linię oporu. Nie miał sił na podnoszenie ciężaru rozmowy, będąc trzeźwym.
Po kolacji pomagał zaprowadzić porządek w stołówce i gdy uwinął się ze swych obowiązków, został w kuchni, by zjeść już zimny posiłek. Nie przeszkadzało mu to, zwykle jadł w momencie, gdy wydał ostatnią porcję, a regularne stukanie sztućców dominowało, nad gwarną gromadką. Bywały dni, gdy spoglądał stojąc w progu kuchni na obszerną stołówkę zafascynowany synchronicznymi ruchami, tak zgranymi, jakby wyćwiczonymi godzinami żmudnej teorii, w takich momentach, był wdzięczny matce za jej obecność i to, że wychowała go na w miarę przyzwoitego człowieka. Zawsze doceniał jej starania, była przy nim w najgorszych i najlepszych chwilach; pełna troski otaczała opieką, a sielanka, tych minionych dni do końca życia, będzie mu towarzyszyła i za każdym razem, gdy o nich wspomni na oblicze marynarza wypłynie delikatny uśmiech.
Mając świadomość, czym była rodzicielska miłość, było mu prawdziwie żal sierot, które nie miały tyle szczęścia, co on. To jednak nie litość nad tymi dziećmi sprawiła, że tak ochoczo garnął się do pomocy, a zwyczajna chęć działania sprawiała, że robił coś dla innych, być może męczony wyrzutami za swoje przewiny, których dopuszczał się, by poprawić swój stan majątkowy, a może z innych pobudek. Nie uważał za konieczne pochylanie się nad przyczyną swojej obecności w tym miejscu, tak długo jak może wygospodarować czas i energię, tak długo będzie tu przychodził.
Wychodząc z kuchni dostrzegł go. Zastygł, bez choćby śmielszego ruchu obserwując postać opiekuna z niejakiego oddalenia. Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien przemknąć pod ścianą niezauważony, czy raczej podejść i pożegnać się? Nie znał go, zbyt dobrze, nie chciał również narzucać się, bo wydawało mu się, że ten szukał samotności. Stojąc, jak ten kołek wbity w ziemię po czasie kilkuminutowej obserwacji mężczyzny postanowił odchrząknąć, by uświadomić go o swej obecności.
– Ciężki dzień – stwierdził, nie zapytał. Było to, aż nader widoczne w bladości twarzy potęgowanej rzuconym przez księżyc światłem. – Napijesz się? – przez myśl przemknęła prosta receptura na poprawę humoru. Posłał Safírowi lekki uśmiech, którym zamierzał zburzyć jego ewentualną linię oporu. Nie miał sił na podnoszenie ciężaru rozmowy, będąc trzeźwym.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
W dniu, w którym rozpoczął pracę w sierocińcu, obiecał sobie, że zrobi wszystko, żeby miejsce to nie przypominało mu o domu – nie pozwoli, by strach ułożył się tapetą wzdłuż nagich ścian, płacz był dławiony w miękkiej poduszce, a odgłos kroków niósł się złowrogim echem przez gardło korytarza; nie chciał przeżywać swojego dzieciństwa na nowo w cudzych oczach, przyglądać się ocieranym z policzków łzom i udawać, że ich nie zauważał, więc uśmiechał się zawsze z tą samą, ciepłą wyrozumiałością, wyciągając dłoń, której lata temu nikt nie wyciągnął do niego. Pamiętał, że miał dziewięć lat i był pewien, że rodzinny dom był jednocześnie jego trumną, taką, w której chowano niezamożnych ludzi, zrobioną z taniego drewna i niewyłożoną miękką satyną – ojciec groził mu, że za horyzontem rozciągał się jedynie bezkresny ocean, a na jego końcu znajdowały się opustoszałe, jałowe wyspy, ku którym nie warto było kierować łodzi, więc on opowiadał teraz dzieciom jedynie o tym, jak piękny potrafił być świat, który ich otaczał, jak wiele istniało w nim miejsc, o których warto było marzyć i dla których warto było żyć; czasem czuł, że musiał zapewniać o tym również samego siebie.
Kiedy zmęczenie kładło się na barkach świadomością nabrzmiewającego za oknem księżyca, ciężko było mu tymczasem wyobrazić sobie, że istniały miejsca, gdzie mógłby jeszcze zaznać spokoju – duszę miał rozgryzioną wilczymi zębami, a kości bolały go za każdym razem, gdy przekleństwo wypływało na mieliznę serca, drapiąc i ujadając głęboko w jego wnętrzu; miniona pełnia pozostawiła jego skórę cierpką i zabliźnioną wzdłuż żeber, a sumienie naderwane raną, z której wciąż sączyła się ropa. Żyło w nim zwierzę o ostrych kłach i drapieżnych intencjach – jak mógł uważać się za dobrego człowieka?
Chrząknięcie wyrwało go z zamyślenia, skupiając wzrok na młodym mężczyźnie, który przyglądał mu się zza kuchennego progu – nie zauważył go wcześniej, musiał być zmęczony; zmysły rzadko zawodziły go w czyjejś obecności. Podniósł głowę, układając między wargami uprzejmy uśmiech, choć ciało zdradziło się już w pozorach – nie powinien dzisiaj pracować, nie potrafił jednak zmusić się, by wrócić do mieszkania i siedzieć samotnie pomiędzy ścianami, odliczając pod skronią tykanie wskazówek zegara, nieuchronny przepływ dnia i nocy, który wydawał się przeciskać napięciem przez jego stawy, nabrzmiewać pod cienką błoną osierdzia.
– Midgard nie dysponuje ostatnio zbyt wieloma łatwymi dniami – odparł wymijająco, wciąż podtrzymując na ustach łagodny, przepraszający grymas. – Martwię się o te dzieciaki, nie mogłem zasnąć – Wyzwoleni krzyczeli coraz głośniej, a on nie potrafił wygłuszyć ich krzyków spod skroni, zedrzeć lżących sloganów, które barwiły fasady kamienic i zmyć strachu z zesztywniałych barków – bał się cienistych sylwetek, krążących pod oknem jego mieszkania, uwierała go własna bezsilność i ciążyło pragnienie, by opuścić miasto na zawsze. – Nie mieliśmy jeszcze okazji rozmawiać. Arthur, prawda? Nie sądziłem, że ktoś będzie tu jeszcze o tej porze, kuchnia zazwyczaj zamyka się o dziewiątej. – przechylił lekko głowę, ukrywając tik bolesnego skurczu, gdy przez skronie przedarła się błyskawica pulsującej migreny. – Bardziej już mi nie zaszkodzi – skinął głową, uśmiechając się z wyraźnym przekąsem, którego ścierpły wyraz nie pasował do łagodnych rysów jego twarzy; dzieci dawno już spały, a on potrzebował łyku mocnego otrzeźwienia. – Safír.
Kiedy zmęczenie kładło się na barkach świadomością nabrzmiewającego za oknem księżyca, ciężko było mu tymczasem wyobrazić sobie, że istniały miejsca, gdzie mógłby jeszcze zaznać spokoju – duszę miał rozgryzioną wilczymi zębami, a kości bolały go za każdym razem, gdy przekleństwo wypływało na mieliznę serca, drapiąc i ujadając głęboko w jego wnętrzu; miniona pełnia pozostawiła jego skórę cierpką i zabliźnioną wzdłuż żeber, a sumienie naderwane raną, z której wciąż sączyła się ropa. Żyło w nim zwierzę o ostrych kłach i drapieżnych intencjach – jak mógł uważać się za dobrego człowieka?
Chrząknięcie wyrwało go z zamyślenia, skupiając wzrok na młodym mężczyźnie, który przyglądał mu się zza kuchennego progu – nie zauważył go wcześniej, musiał być zmęczony; zmysły rzadko zawodziły go w czyjejś obecności. Podniósł głowę, układając między wargami uprzejmy uśmiech, choć ciało zdradziło się już w pozorach – nie powinien dzisiaj pracować, nie potrafił jednak zmusić się, by wrócić do mieszkania i siedzieć samotnie pomiędzy ścianami, odliczając pod skronią tykanie wskazówek zegara, nieuchronny przepływ dnia i nocy, który wydawał się przeciskać napięciem przez jego stawy, nabrzmiewać pod cienką błoną osierdzia.
– Midgard nie dysponuje ostatnio zbyt wieloma łatwymi dniami – odparł wymijająco, wciąż podtrzymując na ustach łagodny, przepraszający grymas. – Martwię się o te dzieciaki, nie mogłem zasnąć – Wyzwoleni krzyczeli coraz głośniej, a on nie potrafił wygłuszyć ich krzyków spod skroni, zedrzeć lżących sloganów, które barwiły fasady kamienic i zmyć strachu z zesztywniałych barków – bał się cienistych sylwetek, krążących pod oknem jego mieszkania, uwierała go własna bezsilność i ciążyło pragnienie, by opuścić miasto na zawsze. – Nie mieliśmy jeszcze okazji rozmawiać. Arthur, prawda? Nie sądziłem, że ktoś będzie tu jeszcze o tej porze, kuchnia zazwyczaj zamyka się o dziewiątej. – przechylił lekko głowę, ukrywając tik bolesnego skurczu, gdy przez skronie przedarła się błyskawica pulsującej migreny. – Bardziej już mi nie zaszkodzi – skinął głową, uśmiechając się z wyraźnym przekąsem, którego ścierpły wyraz nie pasował do łagodnych rysów jego twarzy; dzieci dawno już spały, a on potrzebował łyku mocnego otrzeźwienia. – Safír.
Arthur Mortensen
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Chociaż zmęczenie dobijało Mortensena, tak twarz opiekuna wydawała się odciśniętą maską wykończenia, które marynarz momentalnie rozpoznał, stąd wynikała rzucona propozycja, należała im się odrobina wytchnienia, być może w innych okolicznościach wstrzymałby się z sugestią sięgnięcia po alkohol, jednak teraz przeszedł momentalnie do konkretów, jakby szukając kompana do zatopienia złych myśli. Słaby uśmiech pojawiający się jak sierp księżyca w pochmurną noc ozdobił poszarzałą twarz, a marynarz wyczuł, że ten pomimo ciężaru dnia i trosk, jakie dźwigał, chciał być jak najbardziej przyjacielski względem wolontariusza. Był to widok miły, lecz jednocześnie przygnębiający.
Miał rację Midgard w ostatnich tygodniach i miesiącach był bardzo nieprzyjaznym miejscem i należało niezwykle uważać na siebie. A patrząc na dzieciaki, które miały schronienie w murach tego miejsca można, było zasadnie martwić się o ich przyszłość. Część z nich miała szansę na lepsze życie w najlepszych prognozach, jednak co z pozostałymi? Czyżby miały zostać rzucone na pożarcie ciemności kryjącej się w trzewiach tego miasta? W tej wylęgarni wszelkiej maści zła trudno o zachowanie, jakiejkolwiek cząstki niewinności. To również trapiło Mortensena, co z nimi będzie, czy sierociniec, mógł w jakiś sposób ich uchronić przed stoczeniem się w otchłań bez dna? Tak depresyjne myśli zalały umysł przemytnika, że ten dopiero po chwili skonstatował, że starszy mężczyzna mówił.
– Tak, zgadza się. – Upewnił go w domyśle i posłał w odpowiedzi pogodny, wielce szczery uśmiech. – Sprzątanie się przeciągnęło, jakoś nie miałem dziś serca do pracy. – Przyznał się otwarcie. Przez pół dnia był rozkojarzony, a gdy przyszła jego zmiana praca stała się wyzwoleniem od wszelkich myśli i robił wszystko by ta trwała jak najdłużej, stąd wynikał jego poślizg.
Zdobywając kompana do picia momentalnie rozpromieniał, a w błękicie oczu pojawiły się iskierki rozweselenia. Odwrócił się na pięcie i gestem nakazał opiekunowi zająć miejsce przy ławie, on sam z kolei ruszył w kierunku kuchni.
– Tak, wiem – odwrócił się, wciąż lekko uśmiechnięty i zniknął w kuchni. Powrócił po zaledwie trzydziestu sekundach, niosąc brudnozieloną butelkę z logiem jelenia i dwie literatki, gdyż w kuchni sierocińca trudno było o kieliszki… wręcz byłoby to odrobinę dziwne, gdyby tam faktycznie się znajdowały. Polał ziołowego likieru, a jego leśny aromat momentalnie uderzył w nozdrza.
– Mam wrażenie, że to coś więcej, niż zmęczenie – delikatnie poruszył temat samopoczucia Safíra wznosząc szkło w niemym toaście. Nie zamierzał być wścibski, lecz chciał jakkolwiek pomóc, a to, że ledwo się znali, mogło im paradoksalnie pomóc.
Miał rację Midgard w ostatnich tygodniach i miesiącach był bardzo nieprzyjaznym miejscem i należało niezwykle uważać na siebie. A patrząc na dzieciaki, które miały schronienie w murach tego miejsca można, było zasadnie martwić się o ich przyszłość. Część z nich miała szansę na lepsze życie w najlepszych prognozach, jednak co z pozostałymi? Czyżby miały zostać rzucone na pożarcie ciemności kryjącej się w trzewiach tego miasta? W tej wylęgarni wszelkiej maści zła trudno o zachowanie, jakiejkolwiek cząstki niewinności. To również trapiło Mortensena, co z nimi będzie, czy sierociniec, mógł w jakiś sposób ich uchronić przed stoczeniem się w otchłań bez dna? Tak depresyjne myśli zalały umysł przemytnika, że ten dopiero po chwili skonstatował, że starszy mężczyzna mówił.
– Tak, zgadza się. – Upewnił go w domyśle i posłał w odpowiedzi pogodny, wielce szczery uśmiech. – Sprzątanie się przeciągnęło, jakoś nie miałem dziś serca do pracy. – Przyznał się otwarcie. Przez pół dnia był rozkojarzony, a gdy przyszła jego zmiana praca stała się wyzwoleniem od wszelkich myśli i robił wszystko by ta trwała jak najdłużej, stąd wynikał jego poślizg.
Zdobywając kompana do picia momentalnie rozpromieniał, a w błękicie oczu pojawiły się iskierki rozweselenia. Odwrócił się na pięcie i gestem nakazał opiekunowi zająć miejsce przy ławie, on sam z kolei ruszył w kierunku kuchni.
– Tak, wiem – odwrócił się, wciąż lekko uśmiechnięty i zniknął w kuchni. Powrócił po zaledwie trzydziestu sekundach, niosąc brudnozieloną butelkę z logiem jelenia i dwie literatki, gdyż w kuchni sierocińca trudno było o kieliszki… wręcz byłoby to odrobinę dziwne, gdyby tam faktycznie się znajdowały. Polał ziołowego likieru, a jego leśny aromat momentalnie uderzył w nozdrza.
– Mam wrażenie, że to coś więcej, niż zmęczenie – delikatnie poruszył temat samopoczucia Safíra wznosząc szkło w niemym toaście. Nie zamierzał być wścibski, lecz chciał jakkolwiek pomóc, a to, że ledwo się znali, mogło im paradoksalnie pomóc.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Ilekroć dostrzegał odbicie swojego dzieciństwa na twarzy jednej z sierot, czuł jak przeszłość, którą nieustannie przełykał w dół żołądka, podchodziła mu do gardła – w koszmarach wciąż był chłopcem o łagodnej twarzy i ugiętym karku, wzdrygał się przed widmem własnego strachu, potworem ukrytym pod łóżkiem przeszłości, tym samym, przed którym wciąż chował nogi pod kołdrą i obawiał się zwieszać dłonie przez brzeg materaca; nad ranem zawsze budził się z sercem bijącym zbyt szybko pomiędzy żebrami, jakby budził się nie ze snu, ale z dzieciństwa, pod wpływem głębokiego oddechu wyrastał z klatki chłopięcego szkieletu, łamiąc sobie kręgosłup na jej twardych szczeblach. Emilia powtarzała, że był zbyt miękki, pozwalasz sobie wchodzić na głowę, mówił Lasse, ale on nie potrafił zamknąć drzwi do swojego serca, więc patrzył dzieciom głęboko w oczy i przychodził zawsze, kiedy płacz niósł się echem przez długość korytarza – niektórzy nigdy nie znajdowali prawdziwego domu, a on bał się, że mogliby skończyć z tym samym strachem zwieńczonym wokół mostka, kotwicą ciążącą na dnie obkurczonego spazmem osierdzia; lęk zawsze był silniejszy, kiedy firmament puchł od srebrzystej pełni, a on był pewien, że tętno w końcu wyrwie mu się spomiędzy żył i oplecie stryczkiem wokół szyi.
– Nie chcesz wracać do domu. – spytał, choć zmęczenie zatarło intonację w jego głosie, sprawiając, że słowa stały się płytkie i zachrypłe; nie chciał wchodzić zbyt głęboko w jego życie, nie chciał wchodzić w nie wcale – sam coraz częściej sypiał na ciasnej pryczy w gabinecie, gdzie nieszczelne okno postukiwało nieustannie o brzeg metalowej framugi, a dźwięki niosły się przez cienkie ściany, drażniąc rozjątrzone pod skronią zmysły. Nie mógł spać, bo głośne były nie tylko jego myśli, ale również świat, który je otaczał – przed pełnią słyszał każdy dźwięk, jakby z osobna stąpały mu po czaszce, więc zakrywał głowę poduszką, czując jak oczy łzawiły mu pod powiekami; chciał odpocząć w ramionach kogoś, kto potrafiłby objąć go ciasno wokół piersi i obłaskawić sobacze serce, kogoś, kto wiedziałby, jak ułożyć je do kagańca.
– To dobrze, w takim razie wiesz, że zazwyczaj wyglądam lepiej. – uśmiechnął się słabo, siadając przy drewnianej ławie – trunek miał ciemnobrązową barwę i intensywny zapach ziół, a kiedy uniósł literatkę do ust, palił w gardło, pozostawiając na języku gorzki posmak żalu; mocny, surowy alkohol zawsze kojarzył mu się z ojcem, tym razem łyk sprawił mu jednak satysfakcję – przynajmniej na chwilę łagodził ból wyrzynających się na wierzch kości. Tylko skronie wciąż ćmiły go znajomym bólem, szczęki rwały się w zawiasie żuchwy, serce biło nierówno i ciężko, jakby jeszcze przed przemianą znajdowało się w niewłaściwym ciele – pochylił się, opierając łokcie o brzeg blatu i na chwilę ukrył twarz w dłoniach, rozcierając palcami stygnące na fizjonomii zmęczenie, bladość i półksiężyce conocnej bezsenności. – Wczoraj jeden z chłopców zapytał mnie, czy powinienem tu pracować – odparł przycichłym, spokojnym głosem, jeszcze przez chwilę wpatrując się w połyskujący przez szklankę alkohol, zanim w końcu uniósł wzrok na twarz Arthura. – W opowieściach wargowie pożerają dzieci.
– Nie chcesz wracać do domu. – spytał, choć zmęczenie zatarło intonację w jego głosie, sprawiając, że słowa stały się płytkie i zachrypłe; nie chciał wchodzić zbyt głęboko w jego życie, nie chciał wchodzić w nie wcale – sam coraz częściej sypiał na ciasnej pryczy w gabinecie, gdzie nieszczelne okno postukiwało nieustannie o brzeg metalowej framugi, a dźwięki niosły się przez cienkie ściany, drażniąc rozjątrzone pod skronią zmysły. Nie mógł spać, bo głośne były nie tylko jego myśli, ale również świat, który je otaczał – przed pełnią słyszał każdy dźwięk, jakby z osobna stąpały mu po czaszce, więc zakrywał głowę poduszką, czując jak oczy łzawiły mu pod powiekami; chciał odpocząć w ramionach kogoś, kto potrafiłby objąć go ciasno wokół piersi i obłaskawić sobacze serce, kogoś, kto wiedziałby, jak ułożyć je do kagańca.
– To dobrze, w takim razie wiesz, że zazwyczaj wyglądam lepiej. – uśmiechnął się słabo, siadając przy drewnianej ławie – trunek miał ciemnobrązową barwę i intensywny zapach ziół, a kiedy uniósł literatkę do ust, palił w gardło, pozostawiając na języku gorzki posmak żalu; mocny, surowy alkohol zawsze kojarzył mu się z ojcem, tym razem łyk sprawił mu jednak satysfakcję – przynajmniej na chwilę łagodził ból wyrzynających się na wierzch kości. Tylko skronie wciąż ćmiły go znajomym bólem, szczęki rwały się w zawiasie żuchwy, serce biło nierówno i ciężko, jakby jeszcze przed przemianą znajdowało się w niewłaściwym ciele – pochylił się, opierając łokcie o brzeg blatu i na chwilę ukrył twarz w dłoniach, rozcierając palcami stygnące na fizjonomii zmęczenie, bladość i półksiężyce conocnej bezsenności. – Wczoraj jeden z chłopców zapytał mnie, czy powinienem tu pracować – odparł przycichłym, spokojnym głosem, jeszcze przez chwilę wpatrując się w połyskujący przez szklankę alkohol, zanim w końcu uniósł wzrok na twarz Arthura. – W opowieściach wargowie pożerają dzieci.
Arthur Mortensen
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Blady uśmiech stanowił odpowiedź na pytanie Safíra, zdecydowanie nie chciał wracać do domu nie teraz, kiedy myśli zbyt natarczywie nachodziły go w czterech ścianach domostwa w niewielkim wynajętym na poddaszu pokoiku, było stanowczo za ciasno i bywały dni, gdy dusił się w nim, tym samym szukał wytchnienia w długich spacerach brzegiem fiordu i na łonie natury z dala od ludzi.
I on miał lepsze momenty, zwykle tryskał życiem, a energii mu nie brakowało, nawet pewna konkluzja przeszła mu przez myśl, że być może za długo trwała ta przerwa od morza, że gdyby częściej wypływał miałby znacznie więcej życia w sobie nie byłby taki „wyschnięty” i stęskniony, to prawda, że wilcza część jego problemów wiązała się z kobietą, miał na tym polu pecha i chyba nic się na chwilę obecną nie zmieni pod tym względem.
Alkohol stanowił receptę na zwieńczenie tego paskudnego dnia, być może zbyt chwiejną i mającą drugie dno, ale w swej prostocie niezaprzeczalnie skutecznie przeganiał smutki, a przynajmniej na jakiś czas. Zapach ziół, jak zwykle go uspokajał, wracał myślami do Finlandii i domku w samym sercu puszczy, tuż obok lśniąca tafla jeziora skrzącego się w promieniach słońca i księżyca, mógł tam zostać, ale czy byłby szczęśliwy? Wątpił w to – szczerze mówiąc. Przełknął porcję gorzko-słodkiego trunku, bez cienia skrzywienia na twarzy, pijał gorsze i mocniejsze trunki. Był marynarzem, można powiedzieć, że to zobowiązywało.
Delikatny dreszcz przeszył ciało przemytnika; cisza wypełniona przyjemnym dla ucha głosem opiekuna nadawała idealnego tła pod cięższe rozmowy okraszone szczyptą grozy. Klimat również odpowiadał – księżyc, półmrok, zwodnicze cienie i błyski w oczach rozmówcy, wszystko to idealnie wkomponowane i wyreżyserowane w temat, jaki spadł na nich niespodziewanie, a spojrzenie Safíra pod koniec wypowiedzi sprawiła, że marynarz nachylił się nieznacznie ku niemu, nigdy nie należał do strachliwych. Bez zastanowienia polał kolejną kolejkę.
– Dobrze, że nie jestem już dzieckiem. – Uśmiechnął się lekko, odrobinę zadziornie, jakby wyzywająco, co prawda wątpił, by Szafir go nagle skarcił i na jego oczach przemienił się w warga udowadniając tym samym, że jednak jeśli idzie o jadłospis, to wargowie nie wybrzydzają.
– Nie wiem, co o tym myśleć. – Westchnął ciężko: – Wydaje mi się, że jesteś dobrym człowiekiem, który ma zdecydowanie za dużo na głowie – nigdy nie zagłębiał się w jego sprawy, a plotki jak to plotki krążyły sam Mortensen nie skreślał nikogo, jego słowa były odzwierciedleniem szczerej myśli płynącej wprost z serca. Wiedział jednak to, że ludzie byli okrutni i osądzali pochopnie, nawet głupia plotka mogła przyczynić się do poważniejszych problemów.
I on miał lepsze momenty, zwykle tryskał życiem, a energii mu nie brakowało, nawet pewna konkluzja przeszła mu przez myśl, że być może za długo trwała ta przerwa od morza, że gdyby częściej wypływał miałby znacznie więcej życia w sobie nie byłby taki „wyschnięty” i stęskniony, to prawda, że wilcza część jego problemów wiązała się z kobietą, miał na tym polu pecha i chyba nic się na chwilę obecną nie zmieni pod tym względem.
Alkohol stanowił receptę na zwieńczenie tego paskudnego dnia, być może zbyt chwiejną i mającą drugie dno, ale w swej prostocie niezaprzeczalnie skutecznie przeganiał smutki, a przynajmniej na jakiś czas. Zapach ziół, jak zwykle go uspokajał, wracał myślami do Finlandii i domku w samym sercu puszczy, tuż obok lśniąca tafla jeziora skrzącego się w promieniach słońca i księżyca, mógł tam zostać, ale czy byłby szczęśliwy? Wątpił w to – szczerze mówiąc. Przełknął porcję gorzko-słodkiego trunku, bez cienia skrzywienia na twarzy, pijał gorsze i mocniejsze trunki. Był marynarzem, można powiedzieć, że to zobowiązywało.
Delikatny dreszcz przeszył ciało przemytnika; cisza wypełniona przyjemnym dla ucha głosem opiekuna nadawała idealnego tła pod cięższe rozmowy okraszone szczyptą grozy. Klimat również odpowiadał – księżyc, półmrok, zwodnicze cienie i błyski w oczach rozmówcy, wszystko to idealnie wkomponowane i wyreżyserowane w temat, jaki spadł na nich niespodziewanie, a spojrzenie Safíra pod koniec wypowiedzi sprawiła, że marynarz nachylił się nieznacznie ku niemu, nigdy nie należał do strachliwych. Bez zastanowienia polał kolejną kolejkę.
– Dobrze, że nie jestem już dzieckiem. – Uśmiechnął się lekko, odrobinę zadziornie, jakby wyzywająco, co prawda wątpił, by Szafir go nagle skarcił i na jego oczach przemienił się w warga udowadniając tym samym, że jednak jeśli idzie o jadłospis, to wargowie nie wybrzydzają.
– Nie wiem, co o tym myśleć. – Westchnął ciężko: – Wydaje mi się, że jesteś dobrym człowiekiem, który ma zdecydowanie za dużo na głowie – nigdy nie zagłębiał się w jego sprawy, a plotki jak to plotki krążyły sam Mortensen nie skreślał nikogo, jego słowa były odzwierciedleniem szczerej myśli płynącej wprost z serca. Wiedział jednak to, że ludzie byli okrutni i osądzali pochopnie, nawet głupia plotka mogła przyczynić się do poważniejszych problemów.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
W dzieciństwie wierzył we wszystkie opowieści – nie mógł spać, ilekroć ojciec opowiadał mu o byttingenach, które podmieniano rodzicom w kołysce, takie dzieci są bardzo brzydkie i często płaczą, powtarzał Fenris, a on ocierał rękawem łzy, czując na sobie oskarżycielski ciężar jego spojrzenia; biegł przez las, kiedy pierwszy raz zobaczył nad mchem szkarłatne odwłoki ogników, bo z daleka stworzenia przypominały mu złowrogie ślepia warga, którym grożono na zajęciach w akademii; wzdrygał się przy każdym pęknięciu gałęzi, stukocie twardych zelówek, hauście zawodzącego wiatru i choć z wiekiem nauczył się obłaskawiać własną naiwność, czasem wciąż nie potrafił rozetrzeć w dłoniach strachu, który zastygał mu dropiatością na odrętwiałych barkach. W snach coraz częściej przeglądał się w lustrze, aby dostrzec wilcze kły i rozjątrzoną czerwień własnego spojrzenia, coraz częściej krzyczał, przekonany, że z gardła dobywało się jedynie zwierzęce skomlenie, coraz trudniej było mu wypłukać z ust fantomowy smak krwi – bał się, że mógłby stać się potworem, którego mu wmawiano, więc codziennie rano przesuwał językiem wzdłuż zębów, upewniając się, że wciąż miały ten sam kształt i nachylał się nad umywalką, jakby spodziewał się dostrzec naciek szkarłatu w zielonych obwódkach tęczówek. Był śniącym, jego ciało funkcjonowało inaczej – co jeśli było zbyt słabe, by powstrzymać bestię między prętami żeber?
Chciał wierzyć, że był dobrym człowiekiem – naprostowywał dziecięce koszmary, nigdy nie zaciskał dłoni w pięści i kochał swoich przyjaciół – świadomość wszystkiego, co kłębiło mu się pod skórą, stawała się jednak ciężka i przytłaczająca, myśli splatały się w ciasne gruzły, a serce biło zbyt szybko, by potrafił nadążyć za metrum własnego pulsu. Sohvi przypominała mu, że był dla niej ważny, a Lasse prosił, żeby go nie zostawiał – co jeśli to również nie było wystarczające?
– Nie, nie jesteś – zaśmiał się, ale śmiech ten wybrzmiał nienaturalnie, jak puszczony ze starej kasety, ukrytej głęboko w dole przepony. – Ja czasem czuję się, jakbym był, zwłaszcza tutaj – dodał zaraz, głosem już łagodniejszym, zbliżonym do szeptu, po czym odruchowo rozejrzał się po opustoszałej stołówce, sięgając wzrokiem wysokiego sufitu i rozciągając lekko usta, gdy źrenice natrafiły na rozwieszone na ścianie fotografie. – Wydaje ci się – powtórzył za mężczyzną, po jego twarzy przesunął się tymczasem cień zjadliwego powątpiewania – co Arthur mógł o nim wiedzieć? Jak mógł patrzeć na niego i nie myśleć warg, jeszcze zanim pomyślałby Safír? Jak mógł siedzieć naprzeciwko niego, spokojny i niewzruszony? – Przepraszam. – refleksja przyszła chwilę za późno, a on pochylił głowę, zdając sobie sprawę z tego, jak szorstko wybrzmiała jego wypowiedź. – Po prostu... wszystko stało się bardziej skomplikowane, odkąd Wyzwoleni zaczęli demonstrować na ulicach. – upił łyk alkoholu, a słodko-gorzki posmak otarł mu się o podniebienie. – Emilia dużo o mnie mówi, ale nie wszystko z tego jest prawdą – dodał, unosząc wzrok na Arthura.
Chciał wierzyć, że był dobrym człowiekiem – naprostowywał dziecięce koszmary, nigdy nie zaciskał dłoni w pięści i kochał swoich przyjaciół – świadomość wszystkiego, co kłębiło mu się pod skórą, stawała się jednak ciężka i przytłaczająca, myśli splatały się w ciasne gruzły, a serce biło zbyt szybko, by potrafił nadążyć za metrum własnego pulsu. Sohvi przypominała mu, że był dla niej ważny, a Lasse prosił, żeby go nie zostawiał – co jeśli to również nie było wystarczające?
– Nie, nie jesteś – zaśmiał się, ale śmiech ten wybrzmiał nienaturalnie, jak puszczony ze starej kasety, ukrytej głęboko w dole przepony. – Ja czasem czuję się, jakbym był, zwłaszcza tutaj – dodał zaraz, głosem już łagodniejszym, zbliżonym do szeptu, po czym odruchowo rozejrzał się po opustoszałej stołówce, sięgając wzrokiem wysokiego sufitu i rozciągając lekko usta, gdy źrenice natrafiły na rozwieszone na ścianie fotografie. – Wydaje ci się – powtórzył za mężczyzną, po jego twarzy przesunął się tymczasem cień zjadliwego powątpiewania – co Arthur mógł o nim wiedzieć? Jak mógł patrzeć na niego i nie myśleć warg, jeszcze zanim pomyślałby Safír? Jak mógł siedzieć naprzeciwko niego, spokojny i niewzruszony? – Przepraszam. – refleksja przyszła chwilę za późno, a on pochylił głowę, zdając sobie sprawę z tego, jak szorstko wybrzmiała jego wypowiedź. – Po prostu... wszystko stało się bardziej skomplikowane, odkąd Wyzwoleni zaczęli demonstrować na ulicach. – upił łyk alkoholu, a słodko-gorzki posmak otarł mu się o podniebienie. – Emilia dużo o mnie mówi, ale nie wszystko z tego jest prawdą – dodał, unosząc wzrok na Arthura.
Arthur Mortensen
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nawet taka rozmowa, to jest – nacechowana momentami niepewnością i szczyptą nieśmiałości marynarza, związana szczątkowymi manierami oraz okraszona ogólną aurą przygnębienia dawała mu sporo, o dziwo radości, czy raczej przyjemności, ot po prostu konwersacja ze starszym kolegą? Bardziej odpowiednim określeniem, byłby niewątpliwie – znajomy, chociaż byli już po kieliszku i relacja ta nie była, aż tak sztywna, jak z początku. W to, co marynarz wierzył na temat kompana przy kieliszku, było kwestią dyskusyjną, z jednej strony wciąż nie mógł go rozgryźć, pod tym względem Szafir był odrobinę zagadkowy, niby mówił wprost, a jednak pozostawiał wątpliwości. Z drugiej strony Arthur nie oczekiwał deklaracji i wylewnych zwierzeń sam miał trochę brudu za uszami i zapewne nie był przykładem wzorowego obywatela. Tempo rozmowy przy tym wszystkim pozostawało niezmienne, z lekka usypiające, ale miało w sobie coś miłego, chociaż może to wina alkoholu uderzającego do głowy, był zmęczony, a cały dzień na nogach odbijał się, tym bardziej po nieprzespanej nocy, miał prawo do tego, aby trunek owładnął umysł szybciej, niż zazwyczaj.
– Chyba to rozumiem. – Westchnął lekko, jakby na moment zupełnie oprzytomniał i przejrzał myśli Safíra. – Wychowywałem się w bardzo skromnym domu, tylko z matką. Byłem świadom, jak wiele szczęścia miałem, że trafiłem, akurat na kobietę, która darzyła mnie szczerą miłością i wolała pracować ponad siły, niż pozwolić, by mnie jej zabrano. – Kwaśny uśmiech wypłynął na wargi mężczyzny, nigdy nie odpłacił się matce za jej dobroć. Żałował nieraz swych wybryków, które doprowadzały ją do kolejnych zmartwień. Powinien bardziej doceniać, to ile mu dała. Łapał się na podobnych myślach, zbyt często, zwłaszcza w chwilach, gdy dotkliwiej odczuwał samotność. Surowe mury sierocińca z kolei uzmysławiał mu o tym, ile miał szczęścia, że tu nie trafił, a chęć wolontariatu w tym miejscu dyktowało serce, tak by chociaż w niewielkim stopniu, móc pomóc tym dzieciom i ich opiekunom dźwigać to ciężkie brzemię. Może było to głupie, ale miał to gdzieś. Szedł przez życie z podniesioną głową, mimo przewin i wykroczeń starał się, być dobrym człowiekiem.
Niezbyt przejął się zmianą głosu Safíra, a prawdę powiedziawszy zgrała się ona z momentem, gdy osuszał literatkę z alkoholu. W milczeniu polał kolejną kolejkę, bez słowa spoglądał na mężczyznę, jakby dopiero po czasie dotarł do przemytnika sens wypowiedzianych słów. Nim jednak zareagował, ten go przeprosił, co Arthur przyjął za niepotrzebne. – Nie przepraszaj. – Posłał mu szczerze przyjazny uśmiech. – Fakt, nie znam cię, a przyznać muszę uczciwie, że mam problemy nieraz z idealizowaniem ludzi i staram się w nich szukać dobra, czasem nawet za cenę bójki… – prychnął pod nosem, przypominając sobie jednego ślepca. Nie znał drugiego tak zatwardziałego w swym gniewie człowieka i miał nadzieje, już nie poznawać, nikogo podobnego.
– Nie słucham plotek, znaczy… słucham, ale wolę sam poznawać ludzi i na własnej skórze się przekonać, jacy są naprawdę. – Odparł, momentalnie. – Straż powinna pilnować i gwarantować bezpieczeństwo na ulicach. Nie brakuje samosądów, ludzie czasem głupieją i idą za tłumem, wystarczy lotne hasełko i podrywają się tłumnie, chcąc piętnować innych od siebie. Straszne to jest. – Westchnął ciężko.
– Chyba to rozumiem. – Westchnął lekko, jakby na moment zupełnie oprzytomniał i przejrzał myśli Safíra. – Wychowywałem się w bardzo skromnym domu, tylko z matką. Byłem świadom, jak wiele szczęścia miałem, że trafiłem, akurat na kobietę, która darzyła mnie szczerą miłością i wolała pracować ponad siły, niż pozwolić, by mnie jej zabrano. – Kwaśny uśmiech wypłynął na wargi mężczyzny, nigdy nie odpłacił się matce za jej dobroć. Żałował nieraz swych wybryków, które doprowadzały ją do kolejnych zmartwień. Powinien bardziej doceniać, to ile mu dała. Łapał się na podobnych myślach, zbyt często, zwłaszcza w chwilach, gdy dotkliwiej odczuwał samotność. Surowe mury sierocińca z kolei uzmysławiał mu o tym, ile miał szczęścia, że tu nie trafił, a chęć wolontariatu w tym miejscu dyktowało serce, tak by chociaż w niewielkim stopniu, móc pomóc tym dzieciom i ich opiekunom dźwigać to ciężkie brzemię. Może było to głupie, ale miał to gdzieś. Szedł przez życie z podniesioną głową, mimo przewin i wykroczeń starał się, być dobrym człowiekiem.
Niezbyt przejął się zmianą głosu Safíra, a prawdę powiedziawszy zgrała się ona z momentem, gdy osuszał literatkę z alkoholu. W milczeniu polał kolejną kolejkę, bez słowa spoglądał na mężczyznę, jakby dopiero po czasie dotarł do przemytnika sens wypowiedzianych słów. Nim jednak zareagował, ten go przeprosił, co Arthur przyjął za niepotrzebne. – Nie przepraszaj. – Posłał mu szczerze przyjazny uśmiech. – Fakt, nie znam cię, a przyznać muszę uczciwie, że mam problemy nieraz z idealizowaniem ludzi i staram się w nich szukać dobra, czasem nawet za cenę bójki… – prychnął pod nosem, przypominając sobie jednego ślepca. Nie znał drugiego tak zatwardziałego w swym gniewie człowieka i miał nadzieje, już nie poznawać, nikogo podobnego.
– Nie słucham plotek, znaczy… słucham, ale wolę sam poznawać ludzi i na własnej skórze się przekonać, jacy są naprawdę. – Odparł, momentalnie. – Straż powinna pilnować i gwarantować bezpieczeństwo na ulicach. Nie brakuje samosądów, ludzie czasem głupieją i idą za tłumem, wystarczy lotne hasełko i podrywają się tłumnie, chcąc piętnować innych od siebie. Straszne to jest. – Westchnął ciężko.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Rzeczywistość ćmiła mu w skroniach – ciężkie, chłodne powietrze za oknem przedostało się do środka i objęło ramionami wnętrze stołówki, rozpraszając przy tym ciepło, jakby było kurzem zbierającym się w kątach pomieszczenia; bolała go głowa i wyobrażał sobie, że przebudzone księżycem zwierzę prężyło się pod jego skórą, naciskało wygiętym kręgosłupem na ścianę mostka i rozchylało szczęki wewnątrz czaszki, próbując wgnieść kły w bladą tkankę dziąseł – odruchowo przesuwał językiem po linii zębów, jakby spodziewał się natrafić nim na brzeg wilczego siekacza, szkliwo miał jednak zapadłe wyczuwalną chropowatością, przebarwione nikotynowym dymem, jednoznacznie ludzkie, choć świadomość ta dawno nie przynosiła mu już ulgi; wystarczająco ledwie na krótkie westchnienie. Nigdy nie lubił posmaku, jaki zostawiał w gardle alkohol, mimo to sięgał po niego zbyt często, bo ciężką głowę łatwiej było przekonać do wsparcia się o poduszkę, pijane myśli łatwiej złożyć do snu; kiedy był odurzony, częściej śniło mu się morze, rzadziej – sobaczy gniew, a on był pewien, że wolałby zostać połkniętym przez wzburzone fale niż czuć ciężar cudzej krwi na podniebieniu. Upił kolejny łyk, pozwalając, by trunek zakołysał się na dnie szklanki i poczuł, jak żal podchodzi mu ziołową domieszką na podniebienie – po raz pierwszy od dawna zapragnął wrócić do swojego mieszkania, podciągnąć kolana wysoko pod brodę i objąć kołdrą drżące ramiona, aż zmorzy go sen; bez cudzych ramion wokół piersi, oddechu stygnącego w debrze zmarzniętego ciała.
– Rzeczywiście – odparł bez przekonania, choć jego oczy lśniły wyraźnie, jakby wspomnienie matki wspięło się pod źrenice, czyniąc je niemal przezroczystymi. – Miałeś wiele szczęścia – uśmiechnął się słabo; rzadko wspominał na głos o Margrét, jakby wypowiedzenie jej imienia niosło za sobą nieuchronny ciężar straty, zmuszało do powiedzenia umarła, choć była martwa, jeszcze zanim stała się żywa – w wieku trzydziestu czterech lat wciąż myślał o niej jak dziecko, z tą samą rozpaczliwą tęsknotą, która dawniej stawała mu w oczach łzami, tym samym pragnieniem, by wzięła go w ramiona i obiecała, że wszystko będzie dobrze, choć wraz z jej odejściem przestał wierzyć w podobne zapewnienia. Siedział naprzeciwko obcego mężczyzny i miał ochotę rozpłakać się jak chłopiec, którym był, zanim ojciec wyrugował z niego podobną słabość, oczy miał jednak suche, a głos spokojny – nie potrafił wyłamać się z obrazu własnej powagi.
– Kiedyś myślałem, że chcę, aby ludzie postrzegali mnie w ten sposób – zaczął, przechylając lekko głowę, jakby musiał się zastanowić; wyglądał, jakby nie zdawał sobie sprawy, że wypowiadał te słowa na głos. – Jakby nie było we mnie niczego złego – zaśmiał się krótko, prawie z niedowierzaniem. – Wciąż wydaje mi się, że tylko przede mną udają, że te komplementy i zapewnienia, to wszystko kłamstwo, bo okłamują mnie jak chorego. Czasami boję się, że zaraz podejdą mnie od tyłu, schwycą i zawiozą do domu obłąkanych. – śmiech zabrzmiał ciężej, choć wydawał się uderzająco bardziej szczery niż poprzednio, nie wytłumiony za zaciśniętymi wargami, nie przełykany nerwowo w dół gardła. Dopiero po chwili wyraz jego twarzy znów stężał, nabierając przygnębionego spokoju.
– Straż nie gwarantuje bezpieczeństwa takim ludziom jak ja – pomyślał o wszystkich cieniach, które podążały za nim do domu, wyzwiskach dudniących echem przez wąskie alejki, farbie spływającej z drzwi i siniakach wgniecionych głęboko pod skórę; dlaczego mieliby go chronić? – Nie chcę, żeby te dzieci myślały w ten sam sposób... że nikt im nie pomoże, ale nie potrafię okłamywać ich, mówiąc, że mogą na to liczyć.
– Rzeczywiście – odparł bez przekonania, choć jego oczy lśniły wyraźnie, jakby wspomnienie matki wspięło się pod źrenice, czyniąc je niemal przezroczystymi. – Miałeś wiele szczęścia – uśmiechnął się słabo; rzadko wspominał na głos o Margrét, jakby wypowiedzenie jej imienia niosło za sobą nieuchronny ciężar straty, zmuszało do powiedzenia umarła, choć była martwa, jeszcze zanim stała się żywa – w wieku trzydziestu czterech lat wciąż myślał o niej jak dziecko, z tą samą rozpaczliwą tęsknotą, która dawniej stawała mu w oczach łzami, tym samym pragnieniem, by wzięła go w ramiona i obiecała, że wszystko będzie dobrze, choć wraz z jej odejściem przestał wierzyć w podobne zapewnienia. Siedział naprzeciwko obcego mężczyzny i miał ochotę rozpłakać się jak chłopiec, którym był, zanim ojciec wyrugował z niego podobną słabość, oczy miał jednak suche, a głos spokojny – nie potrafił wyłamać się z obrazu własnej powagi.
– Kiedyś myślałem, że chcę, aby ludzie postrzegali mnie w ten sposób – zaczął, przechylając lekko głowę, jakby musiał się zastanowić; wyglądał, jakby nie zdawał sobie sprawy, że wypowiadał te słowa na głos. – Jakby nie było we mnie niczego złego – zaśmiał się krótko, prawie z niedowierzaniem. – Wciąż wydaje mi się, że tylko przede mną udają, że te komplementy i zapewnienia, to wszystko kłamstwo, bo okłamują mnie jak chorego. Czasami boję się, że zaraz podejdą mnie od tyłu, schwycą i zawiozą do domu obłąkanych. – śmiech zabrzmiał ciężej, choć wydawał się uderzająco bardziej szczery niż poprzednio, nie wytłumiony za zaciśniętymi wargami, nie przełykany nerwowo w dół gardła. Dopiero po chwili wyraz jego twarzy znów stężał, nabierając przygnębionego spokoju.
– Straż nie gwarantuje bezpieczeństwa takim ludziom jak ja – pomyślał o wszystkich cieniach, które podążały za nim do domu, wyzwiskach dudniących echem przez wąskie alejki, farbie spływającej z drzwi i siniakach wgniecionych głęboko pod skórę; dlaczego mieliby go chronić? – Nie chcę, żeby te dzieci myślały w ten sam sposób... że nikt im nie pomoże, ale nie potrafię okłamywać ich, mówiąc, że mogą na to liczyć.
Arthur Mortensen
05.03.2001 – Stołówka, sierociniec „Toivoa” – A. Mortensen & S. Fenrisson Nie 27 Sie - 21:16
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Melancholijny klimat utrzymywał się między mężczyznami, a alkohol wcale nie pomagał w zacieśnianiu więzi, wręcz zdawało się marynarzowi, że z każdą kolejną kolejką Safír, jest jakby odleglejszy, niż jeszcze przed momentem, to było dziwne uczucie, którego już w swoim życiu doświadczył. Ludzie różnie reagowali zwłaszcza, kiedy umysł dryfuje po krętych zakrętach szarej codzienności, a z oczu wyziera obojętność zmieszana ze smutkiem, a przynajmniej tak to odbierał. Byli zmęczeni, każdy z nich miał swoje problemy życiowe i nie wiedział szczerze mówiąc, czy bardziej przeszkodził opiekunowi w kontemplacji nad swoimi sprawami, czy może ułatwił mu to dzięki podsunięciu pod nos mocnego leśnego bukietu o charakterystycznym zapachu, ten stanowił nierzadko remedium na tak wiele problemów nie tylko trawiennych.
Mortensen zamknął pewne etapy życia zachowując wspomnienia i chwile szczęścia w bańce, do której miał dostęp w każdej wolnej chwili, jednak musiał żyć pomimo straty i akceptował ten los. Życie się tak po prostu układa, a on chciał je przeżyć z dumnie podniesioną głową, tak by niczego na sam koniec nie żałować. Chociaż w sercu był marzycielem i wolnym duchem, tak szczyptą rozsądku obdarzony, całe szczęście. Trwał w tym swoim małym bagienku wzlotów i upadków rozbijając nosy, a czasem samemu obrywając. Pomimo wielu kwestii nieprzyjemnych daleki był od zamknięcia się w czterech ścianach pokoju i smuceniu się dla samego faktu w pewnym momencie czułby się przytłoczony samym sobą i miał dosyć. Ta momentami zmienna natura pozwalała mu wychodzić z trudniejszych momentów w życiu i mobilizowała do tego, by wziął się w garść.
Nie wiedział, co odpowiedzieć na słowa mężczyzny, nawet nie będąc pewnym czy były one adresowane do niego. Podejrzewał, iż mogły być po prostu podsumowaniem rozmowy, jaką wiedli i tego, jaki miał w tej kwestii zdanie, a jednocześnie odrobinę uchylały mu postać samego Safíra, jego strach. Martwił się o niego. Szczerze. Nie bardzo potrafił mu pomóc, ani jakoś pocieszyć. Siłą napędową prawdopodobnie była dla niego praca, a wizja jej utraty stanowiła prawdziwy koszmar i to właśnie najbardziej go prześladowało.
– Ani ja. – Dodał, cicho. Przekonał się o ich przyjaznym podejściu na własnej skórze. Możliwe, że na czole miał wypisane słowo „podejrzany”, a może był to zwykły pech, że trafiał na nieodpowiednich ludzi? Trudno mu było – osobie z określonego środowiska – stwierdzić, że krucza, była bezpośrednio dla niego dobra. Jednak to jedyne, co chroniło społeczeństwo przed złem czającym się podskórnie w każdym, a bardziej rzeczowo, to przed ślepcami w głównej mierze. Zastanawiał się, jaki finał rozgrywki byłby, gdyby Safír padł ofiarą wyzwolonych i doszedł po chwili, krótkiego namysłu do wniosku, że wolałby, aby taki scenariusz, nigdy nie miał miejsca.
– Dzięki za rozmowę. Spróbuj odpocząć. – Posłał mężczyźnie namiastkę słabego uśmiechu i wstał od stołu. Był już bardzo śpiący, a alkohol sprawił, że marzył wyłącznie o zimnej pościeli i długim śnie.
Arthur i Safír z tematu
Mortensen zamknął pewne etapy życia zachowując wspomnienia i chwile szczęścia w bańce, do której miał dostęp w każdej wolnej chwili, jednak musiał żyć pomimo straty i akceptował ten los. Życie się tak po prostu układa, a on chciał je przeżyć z dumnie podniesioną głową, tak by niczego na sam koniec nie żałować. Chociaż w sercu był marzycielem i wolnym duchem, tak szczyptą rozsądku obdarzony, całe szczęście. Trwał w tym swoim małym bagienku wzlotów i upadków rozbijając nosy, a czasem samemu obrywając. Pomimo wielu kwestii nieprzyjemnych daleki był od zamknięcia się w czterech ścianach pokoju i smuceniu się dla samego faktu w pewnym momencie czułby się przytłoczony samym sobą i miał dosyć. Ta momentami zmienna natura pozwalała mu wychodzić z trudniejszych momentów w życiu i mobilizowała do tego, by wziął się w garść.
Nie wiedział, co odpowiedzieć na słowa mężczyzny, nawet nie będąc pewnym czy były one adresowane do niego. Podejrzewał, iż mogły być po prostu podsumowaniem rozmowy, jaką wiedli i tego, jaki miał w tej kwestii zdanie, a jednocześnie odrobinę uchylały mu postać samego Safíra, jego strach. Martwił się o niego. Szczerze. Nie bardzo potrafił mu pomóc, ani jakoś pocieszyć. Siłą napędową prawdopodobnie była dla niego praca, a wizja jej utraty stanowiła prawdziwy koszmar i to właśnie najbardziej go prześladowało.
– Ani ja. – Dodał, cicho. Przekonał się o ich przyjaznym podejściu na własnej skórze. Możliwe, że na czole miał wypisane słowo „podejrzany”, a może był to zwykły pech, że trafiał na nieodpowiednich ludzi? Trudno mu było – osobie z określonego środowiska – stwierdzić, że krucza, była bezpośrednio dla niego dobra. Jednak to jedyne, co chroniło społeczeństwo przed złem czającym się podskórnie w każdym, a bardziej rzeczowo, to przed ślepcami w głównej mierze. Zastanawiał się, jaki finał rozgrywki byłby, gdyby Safír padł ofiarą wyzwolonych i doszedł po chwili, krótkiego namysłu do wniosku, że wolałby, aby taki scenariusz, nigdy nie miał miejsca.
– Dzięki za rozmowę. Spróbuj odpocząć. – Posłał mężczyźnie namiastkę słabego uśmiechu i wstał od stołu. Był już bardzo śpiący, a alkohol sprawił, że marzył wyłącznie o zimnej pościeli i długim śnie.
Arthur i Safír z tematu