:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson
2 posters
Sohvi Vänskä
Re: 01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson Wto 30 Lis - 22:36
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
1.12.2000
– Gryzie – pospieszne przestrzeżenie wysunęło się spomiędzy jej ust z odruchową szorstkością, chrzęszczącą nieprzyjemnie w chłodnym tonie głosu, jakby struny głosowe naprężyły się dotkliwie pod presją przelewającej się mimowolnie przez sztywną elegancję niechęci. Drobne dłonie, wyciągane ochoczo ku czarnej sierści przyciskającego się do niej zmierzwionym bokiem psa, wstrzymały się w pół ruchu, wyraźnie przygniecione ciężarem rozczarowania, kiedy duże, zaskakująco błękitne i przenikliwe oczy wzniosły ku niej dziecięce spojrzenie, onieśmielone i przeszklone zawstydzeniem malującym się na krągłych, piegowatych policzkach pąsem rumieńca. Chłopiec, który zastał ją przypadkiem w holu i powitał niemal niedosłyszalnym, nieśmiałym szmerem, miał może dziesięć lat, kształt drobnej buzi jeszcze urokliwie pełny, nos delikatnie zadarty i brudne, pulchniutkie palce; zauważyła małą, bladą bliznę na jego czole tuż nad jasnym meszkiem marszczonej lękliwie brwi i wahliwe drżenie ust, na których szybko wygasał wesoły dotąd grymas. Mogłoby może zrobić jej się go szkoda, ale – choć żałowała, gdzieś w głębi siebie, połowicznie, podświadomie, że nie potrafi wykrzesać z siebie odruchu litości – nie mogła oderwać uwagi od raz zauważonej niechlujności małych dłoni, tak pochopnie i nierozważnie sięgających ku przestraszonemu Otso, tym samym sięgających także ku niej, w manierze drażniąco nagłej i zupełnie bezpardonowej, irytująco ufnej, że podobna napaść jest mile widziana. Wystarczająco litościwym zdawało jej się wprawdzie zagryzienie zębów na ostrzejszej reprymendzie, jaka zawrzała jej w pierwszej chwili na miękkości podniebienia. Odchrząknęła, unosząc dłoń okutą w skórzaną, obitą wokół nadgarstka szynszylim futerkiem rękawiczkę, by zsunąć nieznacznie z nosa ciemne okulary i spojrzeć na chłopca ponad wyszukaną oprawką z napominającą uważnością, kiedy cofał pochopne ręce i spuszczał je niezręcznie wzdłuż boków, zerkając z popłochem na psa, wbrew słowom właścicielki nie zdradzającego cienia agresji, choć nieufnie wycofanego, łyskającego księżycowymi sierpami białek pośród kudłatej smoły pyska.
Zahaczyła palcami jedwabny materiał chustki nałożonej na głowę, rozplątując niespiesznie jej luźny węzeł pod brodą, pozwalając, by zsunęła się z czerni włosów na jej kark i ramiona. Zanim chłopiec zdążyłby się odwrócić i uciec, do czego wyraźnie już się bez słowa szykował, uchyliła ponownie karmin ust, tym razem pobłażliwie łagodniejąc:
– Cukierka? – zachęciła, przełamując dotychczasową szorstkość uprzejmą neutralnością, kryjąc wszelkie osobiste awersje pod słabym grymasem uśmiechu, za którym – jak można byłoby odnieść nieprzyjemne wrażenie – nie kryło się żadne szczere ciepło, tylko kłopotliwa chłodna pustka odbijająca się w spojrzeniu, wobec której okazywana życzliwość wydawała się jakby przylepiona do jej twarzy, z roztargnioną, nerwową niedbałością. Pociągając za końcówki dwóch palców rękawiczki, zsunęła ją z jednej dłoni, by wyłowić zaraz później z kieszeni płaszcza okrągłe, metalowe pudełeczko w akompaniamencie stukotu obijających się o ścianki słodkości. Chłopiec, naturalnym sposobem dzieci, zdawał się przenikać przez fasadę odgrywanej grzeczności, bo dostrzegalnie zawahał się, niepewnie spoglądając na nią i na cukierki wyłaniające się spod odsuwanego wieczka, błyszczące zielonkawą skorupką jakby trzymała w nich schwytane w karcer opancerzone żuczki, w końcu jednak przemógł się, być może tylko z synonimicznej grzeczności, sięgając po jeden z nich. Sohvi zmusiła się, by nie patrzeć na jego brudne palce, zamiast tego próbując uczynić swój uśmiech bardziej przekonującym, choć ktokolwiek obserwowałby ją z boku, musiałby natychmiast zobaczyć nienaturalny dystans, jaki wobec chłopca zachowywała, dyskomfort zaznaczający się w sztywności postawy.
– Przyszłam odwiedzić mojego przyjaciela, Safíra. Mógłbyś mnie do niego zaprowadzić?
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Poranek obudził go tępym pulsowaniem w skroni, łagodną migreną, która, inkrustowana za gałki oczu, beształa go z ojcowską obcesowością – pilnował zazwyczaj ilości uchylanych kieliszków, świadomy swoich, jak zauważał ponuro, coraz bardziej rygorystycznych ograniczeń, trzymaną w domu butelkę wina wypił jednak poniekąd odruchowo, zasypiając, jeszcze zanim zdążył zrzucić z siebie uwierające ubrania, rozpiętą koszulę ze zmiętym kołnierzem, która odgniotła się na nierównościach tapicerowanej wersalki. Z mdłym opóźnieniem powracała do niego przytomność poprzedniego wieczoru, opadająca na ramiona ciężarem udręczonego znużenia, które rozbłysło za wieżą mostka ukłuciem nieprzekonującego pragnienia, by pozostać dzisiaj w mieszkaniu – przetarł palcami oczy, przysiadając na skraju łóżka, pozwalając, by przeciągłe ziewnięcie pochwyciło go jak konwulsje, jak gdyby chciało go odwrócić na nicę, zwrócić na podłogę wciąż nieprzetrawioną świadomość naiwnie popełnionych błędów (a jednak, zapewniał się uparcie w myślach, nie zrobiłem przecież nic złego). Westchnął cicho, podnosząc się do pozycji stojącej i opierając dłonie o otrzeźwiający chłód parapetu, gdy żołądek wywrócił się odruchowo, szarpiąc spazmatycznie gdzieś w zagłębieniu trzewi.
Stojąc przed murami sierocińca, był już w pełni rozbudzony, z policzkami spąsowiałymi od chłodnych, zadzierżystych podmuchów wiatru, palcami drżącymi od igieł grudniowego mrozu, z trudem utrzymującymi papierosa, którego rozżarzone oczko upadło w końcu na ziemię, gasnąc na śniegu, przydeptane niedbale podeszwą podbitego zelówką buta – zgasił go, po czym, w nałogu prawie równie silnym, co ten nakazujący wypełniać płuca paliatywnością nikotynowego dymu, wyjął z kieszeni płaszcza opakowanie miętówek, wkładając dwie pastylki do ust i rozgryzając je zębami, by intensywny, mentolowy posmak osiadł ciężko na języku. Ledwie przekroczył próg placówki, musiał jednak przystanąć znowu, spojrzeć w oczy tęgiej, niezadowolonej kobiecie, która zagrodziła mu drogę, na której twarzy spodziewał się dostrzec grymas powitalnego zadowolenia, która zamiast tego wydała mu się jednak ponura, ściągnięta w paroksyzmie gniewnej dezaprobaty – zawahał się, witając Emilię ostrożnym uśmiechem i wówczas dopiero, z pewnym sennym opóźnieniem, reflektując swój nietakt, chrobotliwy zgrzyt kontrastu przedzierający się przez duchotę dzielącej ich przestrzeni. Trzymała w dłoni – właściwie w zaciśniętej pięści – zwitek zadrukowanego papieru, krzywo wyrwaną, poszarpaną na brzegu kartkę, której zmięty nabój uderzył go w pierś, z trudem pochwycony i z pewną narastającą, kiełkującą w piersi obawą wygładzony palcami. Pośpiesznie przemknął wzrokiem po krótkim artykule, potykając się o kolejne słowa i z niedowierzaniem cofając się z powrotem do początku zdania, jakby sądził, że za drugim razem jego finał będzie zupełnie inny, że się przewidział, źle zinterpretował, pomylił.
Tutaj są dzieci, głos dyrektorki był nieprzyjemny i chłodny, a on z początku nie skojarzył, co miała na myśli, niezupełnie – uniósł wzrok, spoglądając na kobietę pytająco, lecz zaraz z naciągniętych w zakłopotaniu rysów jego twarzy wyboczył się spazm załamanego niedowierzaniem grymasu, żalu, który rozlał się po zieleni tęczówek, sprawiając, że ta stała się ocieniona i mętna. W tym krótkim prześwicie przenikliwości zrozumiał, chociaż rozumieć wcale nie chciał, nie w ten sposób, nie od Emilii – brwi ściągnęły się odruchowo, a usta zacisnęły w płaską linię, niezdolne unieść się ku uprzejmości wymijającego uśmiechu, lecz niezdolne również ukazać lustrzanego odbicia emocji, które skołtuniły się w jego wnętrzu, napierając na żołądek dolegliwością mdlącego skurczu; wyminął kobietę bez słowa, zaciskając palce na przewieszonej przez ramię torbie i ruszając pewnym krokiem po drabinie płaskich schodów na drugie piętro, gdzie dopiero za drzwiami swego pokoju odczuł gorącą falę upokorzenia, która rozlała się pod płótnem jego twarzy, znów pozostawiając po sobie to nieprzyjemne, karcące piętno blamażu. Po ojcu otrzymał skłonność do impulsywnych reakcji, które, niby tocząca się w dół wzniesienia kula śniegu, potrafiły doprowadzić go na skraj histerii – zatracał wówczas dojrzałość i zdrowy rozsądek, stawał się na ponów tamtym frenetycznym, czternastoletnim chłopcem, który z płaczem zamykał się w łazience.
Tym razem nie płakał, chociaż ukrył twarz w dłoniach, dociskając palce do skroni, naciągając powieki tak, że obraz pomieszczenia stawał się mgławy i niewyraźny – uniósł głowę dopiero, kiedy drzwi zaskrzypiały jękliwym powitaniem; w pełni spodziewał się zobaczyć Emilię, z jej gniewem, repulsją i dezaprobatą, kiedy oczom ukazała się jednak inna, znacznie bardziej przyjazna fizjonomia, prawy kącik warg drgnął widocznie, a lico nabrało łagodnej jasności.
– Co tu robisz? – starał się podtrzymać głos w tonie spokojnej beztroski, nie był jednak przekonującym aktorem – zdradzała go mimika, drobne gesty, niewyuczona rola. Kątem oka dostrzegł, jak drobna, dziecięca sylwetka znika pośpiesznie za drzwiami, a by nie patrzeć dłużej na beznamiętne lico Sohvi, z którego, mimo krzywdzących podejrzeń, nie potrafił wyczytać pełni jej intencji, pochylił się do przodu, wyciągając dłoń ku chłodnej wilgoci psiego nosa, który wsunął ostrożnie czerep pod kościstość jego palców.
Stojąc przed murami sierocińca, był już w pełni rozbudzony, z policzkami spąsowiałymi od chłodnych, zadzierżystych podmuchów wiatru, palcami drżącymi od igieł grudniowego mrozu, z trudem utrzymującymi papierosa, którego rozżarzone oczko upadło w końcu na ziemię, gasnąc na śniegu, przydeptane niedbale podeszwą podbitego zelówką buta – zgasił go, po czym, w nałogu prawie równie silnym, co ten nakazujący wypełniać płuca paliatywnością nikotynowego dymu, wyjął z kieszeni płaszcza opakowanie miętówek, wkładając dwie pastylki do ust i rozgryzając je zębami, by intensywny, mentolowy posmak osiadł ciężko na języku. Ledwie przekroczył próg placówki, musiał jednak przystanąć znowu, spojrzeć w oczy tęgiej, niezadowolonej kobiecie, która zagrodziła mu drogę, na której twarzy spodziewał się dostrzec grymas powitalnego zadowolenia, która zamiast tego wydała mu się jednak ponura, ściągnięta w paroksyzmie gniewnej dezaprobaty – zawahał się, witając Emilię ostrożnym uśmiechem i wówczas dopiero, z pewnym sennym opóźnieniem, reflektując swój nietakt, chrobotliwy zgrzyt kontrastu przedzierający się przez duchotę dzielącej ich przestrzeni. Trzymała w dłoni – właściwie w zaciśniętej pięści – zwitek zadrukowanego papieru, krzywo wyrwaną, poszarpaną na brzegu kartkę, której zmięty nabój uderzył go w pierś, z trudem pochwycony i z pewną narastającą, kiełkującą w piersi obawą wygładzony palcami. Pośpiesznie przemknął wzrokiem po krótkim artykule, potykając się o kolejne słowa i z niedowierzaniem cofając się z powrotem do początku zdania, jakby sądził, że za drugim razem jego finał będzie zupełnie inny, że się przewidział, źle zinterpretował, pomylił.
Tutaj są dzieci, głos dyrektorki był nieprzyjemny i chłodny, a on z początku nie skojarzył, co miała na myśli, niezupełnie – uniósł wzrok, spoglądając na kobietę pytająco, lecz zaraz z naciągniętych w zakłopotaniu rysów jego twarzy wyboczył się spazm załamanego niedowierzaniem grymasu, żalu, który rozlał się po zieleni tęczówek, sprawiając, że ta stała się ocieniona i mętna. W tym krótkim prześwicie przenikliwości zrozumiał, chociaż rozumieć wcale nie chciał, nie w ten sposób, nie od Emilii – brwi ściągnęły się odruchowo, a usta zacisnęły w płaską linię, niezdolne unieść się ku uprzejmości wymijającego uśmiechu, lecz niezdolne również ukazać lustrzanego odbicia emocji, które skołtuniły się w jego wnętrzu, napierając na żołądek dolegliwością mdlącego skurczu; wyminął kobietę bez słowa, zaciskając palce na przewieszonej przez ramię torbie i ruszając pewnym krokiem po drabinie płaskich schodów na drugie piętro, gdzie dopiero za drzwiami swego pokoju odczuł gorącą falę upokorzenia, która rozlała się pod płótnem jego twarzy, znów pozostawiając po sobie to nieprzyjemne, karcące piętno blamażu. Po ojcu otrzymał skłonność do impulsywnych reakcji, które, niby tocząca się w dół wzniesienia kula śniegu, potrafiły doprowadzić go na skraj histerii – zatracał wówczas dojrzałość i zdrowy rozsądek, stawał się na ponów tamtym frenetycznym, czternastoletnim chłopcem, który z płaczem zamykał się w łazience.
Tym razem nie płakał, chociaż ukrył twarz w dłoniach, dociskając palce do skroni, naciągając powieki tak, że obraz pomieszczenia stawał się mgławy i niewyraźny – uniósł głowę dopiero, kiedy drzwi zaskrzypiały jękliwym powitaniem; w pełni spodziewał się zobaczyć Emilię, z jej gniewem, repulsją i dezaprobatą, kiedy oczom ukazała się jednak inna, znacznie bardziej przyjazna fizjonomia, prawy kącik warg drgnął widocznie, a lico nabrało łagodnej jasności.
– Co tu robisz? – starał się podtrzymać głos w tonie spokojnej beztroski, nie był jednak przekonującym aktorem – zdradzała go mimika, drobne gesty, niewyuczona rola. Kątem oka dostrzegł, jak drobna, dziecięca sylwetka znika pośpiesznie za drzwiami, a by nie patrzeć dłużej na beznamiętne lico Sohvi, z którego, mimo krzywdzących podejrzeń, nie potrafił wyczytać pełni jej intencji, pochylił się do przodu, wyciągając dłoń ku chłodnej wilgoci psiego nosa, który wsunął ostrożnie czerep pod kościstość jego palców.
Sohvi Vänskä
Re: 01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson Czw 16 Gru - 22:36
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Uporczywe milczenie onieśmielonego chłopca drażniło ją, jednocześnie była mu za nie poniekąd wdzięczna – nigdy nie posiadła umiejętności swobodnego obchodzenia się z dziećmi, zabawiania ich dostosowanym do młodego wieku żartem czy przełamywania naturalnej niezręczności próbą zaangażowania w inne, jeszcze bardziej poniżające, interakcje. Odkąd pamiętała, ich obecność wprawiała ją w odruchowe zakłopotanie, nawet kiedy sama była jeszcze ledwo odrośniętym od ziemi podrostkiem; drażniła ją dziecięca nieprzewidywalność, spontaniczność, infantylna humorzastość, typowa niezdarność i niechlujność, roszczeniowość, bezmyślność – drażniły ją piegowate policzki, bezceremonialne spojrzenia nieznające jeszcze taktu, drobne perełki mleczaków wyżynające się z różowych dziąseł, chętnie odsłanianych w donośnym jazgotliwym śmiechu, jeszcze bardziej odstręczał ją ich brak, zupełny czy wybiórczy. Kiedyś potrafiła to jeszcze cierpliwie znosić, zakładać na młodą twarz fasadę przekonującego blefu, nosić na rękach najmłodszych Korhonenów, wycierać drobne twarzyczki, potrząsać grzechotkami przed wielkimi oczami niemowląt, zapewniać ciotki o niezaprzeczalnym uroku ich pociech, wysłuchiwać powtarzanych często uwag sugerujących z absolutnym przekonaniem, że będzie kiedyś doskonałą matką, jak wszystkie kobiety należące do familii, z uśmiechem przyjmować komplementy, że z pewnością znajdzie sobie dobrego męża, była w końcu dobrą partią z urodzenia, pomimo swoich niedostatków, ojciec z pewnością wystara ci się o dobrego chłopca (wtedy nie rozumiała jeszcze jak bardzo te słowa były odklejone od rzeczywistości – Korhonenowie już wtedy podupadali, tracąc na znaczeniu pośród znanych nazwisk, a ambicje ojca, by wkupić się znów w łaski kluczowych reprezentantów Przymierza Pierwszych były wyłącznie mrzonkami niepotrafiącego pogodzić się z własną miałkością głupca); później jednak, od usilnie i bezskutecznie wypieranego z pamięci dnia narodzin własnego syna, wpędzały ją w uwierający świadomość, dokuczliwy dyskomfort chwilami tak silny, że nie potrafiła niekiedy zmusić się, by przeciąć z nimi linię spojrzenia czy chociażby zerknąć bezpośrednio w niewinność pełnych twarzy: na te okrągłe, rumiane policzki, drobne usta, gładkie czoła i kruche skronie. Podążając nieśpiesznie w górę schodów za wyprzedzającą ją o parę stopni sylwetką przewodzącego jej chłopca, słuchając cichego stukania psich pazurów o wydeptane drewno, uświadamiała sobie, wbrew sobie, że jej syn był dzisiaj niewiele starszy od niego, zapewne znacznie wyższy, o czarnych lokach po niej, przejmująco jasnych tęczówkach po ojcu, hipnotyzujących, jak gdyby w ich włóknach kłębiła się skroplona esencja demonicznej aury.
Mimowolna refleksja o nim zdążyła wytrącić ją z równowagi, zanim dotarli w końcu na drugie piętro i przystanęli pod jednymi z szeregu zamkniętych drzwi; przypominała sobie w jednej chwili boleśnie, dlaczego nie odwiedzała nigdy Safira w tym miejscu, jednocześnie czując w piersi nerwową niecierpliwość, kiedy naciskała klamkę, unikając dziecięcego spojrzenia, unoszącego się ku niej ciekawsko, choć z niezmienną, odrobinę przestraszoną, nieśmiałością. Dziękuję – wydusiła jeszcze z siebie blado, bardziej w przestrzeń niż do chłopca, szybko zakrywając swoje zakłopotanie pod pretensjonalnym skrzypnięciem zawiasów; skrzydło drzwi uchyliło się spolegliwie przed nią, ukazując jej ciasne pomieszczenie, skromne i napiętnowane tak doskonale znanymi jej nieschludnymi objawami bytności przyjaciela, którego wysoka, smukła sylwetka tkwiła pośrodku tej klaustrofobicznej przestrzeni, odwrócona doń połacią wąskich pleców. Zwracającą się ku niej zieleń spojrzenia pochwyciła skwapliwie, z wyraźną ulgą i wdzięcznością przebłyskującą przez zwyczajny jej pryzmat odruchowej surowości i przenikliwości.
– To niezbyt gościnne witać w ten sposób lepszą połówkę swojej duszy – odparła mu tonem zupełnie poważnym, choć kąciki karminowych ust zachwiały się w przejawie ciepłego sentymentu. Poczekała aż pośpieszne kroki oddalającego się dziecka ucichną nieco, nim nie zamknęła za sobą drzwi, upuszczając z siebie natychmiast zupełnie niedyskretne westchnienie udręczonej ulgi. Otso, machając przyjaźnie czarnym ogonem, powąchawszy wyciągniętą ku niemu dłoń, wsunął chętnie kudłaty kark pod pieszczotę jej znajomego dotyku, Sohvi tymczasem rozpięła płaszcz, przechodząc w głąb pomieszczenia, by upuścić niedbale na stół parę eleganckich rękawiczek, chustkę i zsunięte wcześniej z nosa okulary.
– Rozumiem, że zawsze byłam dla ciebie niedoścignionym wzorem – podjęła, znacząco muskając dłonią gazetę leżącą na blacie, nieaktualną, jak zauważyła z dezaprobatą, zanim nie odwróciła się ku niemu, opierając się tyłem o krawędź stołu – mógłbyś jednak na moich błędach się uczyć, zamiast je przedrzeźniać – dokończyła, z początku mówiąc doń jakby z surową przyganą, jej głos i spojrzenie stopniowo jednak zmiękły, jakby niezdolne obarczać go ciężarem swojej okrutnej nieczułości; oboje wiedzieli zresztą, że udawanie przed nim gruboskórności było bezcelowe – wiedział zbyt dobrze, lepiej niż ktokolwiek, że skórę miała w istocie cienką jak bibułkę i zawstydzająco tkliwą.
Nie odrywając bioder od blatu stołu, nachyliła się, by sięgnąć ku niemu dłonią, zahaczyć pobliźnionym palcem o szlufkę jego spodni i zachęcająco pociągnąć go ku sobie.
– Powiedz chociaż, że to nie jeden z twoich przeszłych wychowanków, nie mam ochoty garbować ci dziś skóry – mówiła, zsuwając mu pasek torby z ramienia, kiedy podszedł, przytrzymując go wciąż palcem przewleczonym przez patkę trzymającą pasek. – Kto to?
Mimowolna refleksja o nim zdążyła wytrącić ją z równowagi, zanim dotarli w końcu na drugie piętro i przystanęli pod jednymi z szeregu zamkniętych drzwi; przypominała sobie w jednej chwili boleśnie, dlaczego nie odwiedzała nigdy Safira w tym miejscu, jednocześnie czując w piersi nerwową niecierpliwość, kiedy naciskała klamkę, unikając dziecięcego spojrzenia, unoszącego się ku niej ciekawsko, choć z niezmienną, odrobinę przestraszoną, nieśmiałością. Dziękuję – wydusiła jeszcze z siebie blado, bardziej w przestrzeń niż do chłopca, szybko zakrywając swoje zakłopotanie pod pretensjonalnym skrzypnięciem zawiasów; skrzydło drzwi uchyliło się spolegliwie przed nią, ukazując jej ciasne pomieszczenie, skromne i napiętnowane tak doskonale znanymi jej nieschludnymi objawami bytności przyjaciela, którego wysoka, smukła sylwetka tkwiła pośrodku tej klaustrofobicznej przestrzeni, odwrócona doń połacią wąskich pleców. Zwracającą się ku niej zieleń spojrzenia pochwyciła skwapliwie, z wyraźną ulgą i wdzięcznością przebłyskującą przez zwyczajny jej pryzmat odruchowej surowości i przenikliwości.
– To niezbyt gościnne witać w ten sposób lepszą połówkę swojej duszy – odparła mu tonem zupełnie poważnym, choć kąciki karminowych ust zachwiały się w przejawie ciepłego sentymentu. Poczekała aż pośpieszne kroki oddalającego się dziecka ucichną nieco, nim nie zamknęła za sobą drzwi, upuszczając z siebie natychmiast zupełnie niedyskretne westchnienie udręczonej ulgi. Otso, machając przyjaźnie czarnym ogonem, powąchawszy wyciągniętą ku niemu dłoń, wsunął chętnie kudłaty kark pod pieszczotę jej znajomego dotyku, Sohvi tymczasem rozpięła płaszcz, przechodząc w głąb pomieszczenia, by upuścić niedbale na stół parę eleganckich rękawiczek, chustkę i zsunięte wcześniej z nosa okulary.
– Rozumiem, że zawsze byłam dla ciebie niedoścignionym wzorem – podjęła, znacząco muskając dłonią gazetę leżącą na blacie, nieaktualną, jak zauważyła z dezaprobatą, zanim nie odwróciła się ku niemu, opierając się tyłem o krawędź stołu – mógłbyś jednak na moich błędach się uczyć, zamiast je przedrzeźniać – dokończyła, z początku mówiąc doń jakby z surową przyganą, jej głos i spojrzenie stopniowo jednak zmiękły, jakby niezdolne obarczać go ciężarem swojej okrutnej nieczułości; oboje wiedzieli zresztą, że udawanie przed nim gruboskórności było bezcelowe – wiedział zbyt dobrze, lepiej niż ktokolwiek, że skórę miała w istocie cienką jak bibułkę i zawstydzająco tkliwą.
Nie odrywając bioder od blatu stołu, nachyliła się, by sięgnąć ku niemu dłonią, zahaczyć pobliźnionym palcem o szlufkę jego spodni i zachęcająco pociągnąć go ku sobie.
– Powiedz chociaż, że to nie jeden z twoich przeszłych wychowanków, nie mam ochoty garbować ci dziś skóry – mówiła, zsuwając mu pasek torby z ramienia, kiedy podszedł, przytrzymując go wciąż palcem przewleczonym przez patkę trzymającą pasek. – Kto to?
Safír Fenrisson
Re: 01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson Wto 28 Gru - 1:36
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Zawsze powtarzano mu, że odziedziczył najgorsze cechy obojgu swoich rodziców, dziecko skonstruowane z części, które pozostały, krzywe, niewpasowane, wciśnięte w układankę jego osobowości jakby na siłę, byle zapełnić puste miejsce – matczyna potrzeba kontroli, jej strach przed nieznanym i długie, kościste palce, zimne nawet latem, ojcowska powściągliwość w okazywaniu słabości, jego krzywy nos i tendencja do wekowania swoich emocji, dopóki nie przywodziły go na skraj histerii. Swej najbardziej dotkliwej przywary nie odziedziczył jednak po żadnym z nich – brak magicznych zdolności był, jak w dzieciństwie nieustannie go zapewniano, wynikiem słabej woli i rachitycznego ciała, które nie potrafiły utrzymać w sobie podobnego daru, zupełnie jakby jego upokarzająca przeciętność była czymś, co mógłby przezwyciężyć, gdyby wystarczająco się postarał, włożył w to pragnienie odpowiednio dużo siły, pasji i determinacji, których najwyraźniej nie posiadał, niezdolny wykrzesać z siebie choćby drobnych iskier prostych czarów. Zdzierał sobie gardło, wykrzykując w przestrzeń zasłyszane inkantacje, podsłuchiwał Abigel, gdy ta uczyła się z przestarzałych cymeliów, ściągał na siebie blamaż, ilekroć wyławiał ze złośliwych docinków wątłą nadzieję na przemianę, nacierając skórę trującym zielem, upychając śmierdzące, zwierzęce włosie pod materiał poduszki, zanurzając się po szyję w wodzie, której falista tafla odbijała srebrny talar księżyca – potrafił nakładać kaganiec na własne emocje i niedoskonałości, lecz tej jednej wady stłumić nie potrafił, ta jedna pozostawiała w nim cienką rysę nieszczelności, przez którą z łatwością mogło wylać się wszystko to, co ugniatał rozpaczliwie w piwnicy przeszłości, zawsze z tą samą uporczywością, nie zawsze z oczekiwanym skutkiem.
Dzisiaj czuł, jak ojcowskie przywary przedzierają się łapczywymi mackami przez ochronną barierę jego dojrzałości, opanowania, do którego niekiedy musiał się przyuczać, tłumić w sobie naturalne odruchy tak, jak tłumi się wymioty, z dyskomfortem ciężkiego oddechu i pojedynczymi kroplami potu, zastygłymi na bladym czole – czuł, jak wydostają się z niego wszystkie te emocje, które dotąd tak uparcie powściągał gwałtownym szarpnięciem smyczy, wypukłościami kolczatki uciskającej wrażliwe okolice tchawicy, że wystarczyłoby wprawdzie jedno dotknięcie palcem, by zapomniał się zupełnie, tak, jak zapominał się w przeszłości, choć podobne incydenty mógł policzyć na palcach wyciągniętych przed sobą dłoni. Wspomnienia tych nagłych, żenujących wybuchów pamiętał zawsze jak przez mgłę, a obrazy przychodziły do niego zazwyczaj w niechcianych reminiscencjach – łzy, które pojawiły się dopiero w dwa dni po śmierci matki, cieknące już wówczas po policzkach, aż wreszcie stopniowo przeobrażające się w dziecięcy szloch, spazmatyczny i przejmujący, taki, którego wstydziłby się przed ojcem, a którego nie zdołał stłumić w towarzystwie przyjaciół, ostatnie spotkanie z ojcem, po którym rozbił łazienkowe zwierciadło i po raz pierwszy zgasił papierosa na gołej skórze, tragiczne odejście Rasmusa w ostatni dzień grudnia, kiedy w akompaniamencie huku bengalskich ogni płakał przez telefon, dopóki nie zasnął, i odłożył słuchawkę dopiero nad ranem albo ktoś odłożył ją za niego. Z perspektywy czasu, w porównaniu ze wszystkimi jego nieszczęściami, to, co go dzisiaj spotkało, było ledwie niepowodzeniem, błędem popełnionym ze sztubackiej nieostrożności, chęci wydostania się z ciasnego gorsetu przyzwyczajeń, jaki sam zacisnął sobie na plecach – miał być człowiekiem poważnym, odpowiedzialnym i dojrzałym, przede wszystkim miał jednak nie być ofiarą, płaczliwą i niewychowaną, chowającą się w cieniu, nieustannie zastraszoną, niepewną i żałosną.
– Przepraszam. – odrzekł mechanicznie, unosząc wprawdzie wzrok na twarz przyjaciółki, lecz nie podchwytując jej subtelnego rozbawienia, łagodnego drgnięcia kącików ust, które sprawiły, że ustawiczna surowość fizjonomii nabrała ciepła, rozjaśniając głęboki, orzechowy odcień tęczówek, z taką łatwością pożerających dwa okrągłe talary źrenic. Był pewien, że Sohvi była świadoma jego błędu, jeszcze zanim sam przeczytał o nim na stronach gazet, a kiedy jej kolejne słowa, nieodmienne obleczone w bawełnę figlarnej zaczepności, uświadomiły go tylko w nagłym, teatralnie rozdmuchanym przeświadczeniu, że słyszeli o nim już wszyscy, skromny, ciasny pokój w prawym skrzydle sierocińca zaczął sprawiać wrażenie jeszcze mniejszego, zamykającego się ponad jego głową objęciem nachylonych do środka ścian, zwieszonych w przejawie matczynego uczucia – troskliwej protekcyjności lub nachalnej dezaprobaty, nie potrafił powiedzieć. Przystał niemal bezwolnie na haczyk jej zagiętego palca, zaczepiający się o szlufkę i sugestywnym gestem przymuszającym go do pozycji stojącej, zmniejszającej odległość, jaka dotąd ich dzieliła – dopiero w obliczu kolejnej wypowiedzi drgnął wyraźnie, unosząc wzrok, którego zmętniała zieleń nabrała niespodziewanej ostrości, a brwi ściągnęły się lekko, w pełnym urazy niedowierzaniu.
– Wiem – zaczął głosem znacznie bardziej trzeźwym, z dobitnością, która zakrawała o gniew, wciąż jeszcze przycichły, sączący się wąską stróżką dymu z podżeganego ogniska jego wnętrzności – że traktujesz swoją powagę jak teatralny spektakl, za kurtyną którego możesz robić wszystko, co tylko ci się podoba, bez szczególnej troski o to, co ludzie mogliby o tobie pomyśleć. – pozwolił, by ściągnęła mu z ramienia skórzany pasek przewieszonej przez nie torby, lecz jego rysy pozostały niewzruszone, pochwycone w karcer zaniepokojonego przejęcia, zatruwającego umysł jak tlenek węgla. – Dla mnie to nie jest takie proste, nie tym razem. – przez chwilę na jego twarzy utrzymywało się jeszcze chłodne opanowanie, zaraz i ono stopniało jednak wyraźnie, jak gdyby cienkie linki, podtrzymujące dotąd mimikę twarzy, rozluźniły się lub pękły, pozwalając, by tłumione wcześniej rozżalenie rozlało się po płótnie skóry. – Nie wiem, co mam teraz zrobić, Emilia mnie wyrzuci, a ja nie mam siły się z nią kłócić. Nie chcę się ze wszystkiego tłumaczyć, co to ma do rzeczy? To moje życie, nie potrzebuję łączyć się z nikim w cierpieniu egzystencjalnym, to oni wszyscy… nie wiedzą, nie wiedzą o czym mówią, nic poważnego się między nami nie wydarzyło. – zaczął spokojnie, lecz z każdym kolejnym słowem przez ton jego głosu tym wyraźniej prześwitywała sztubacka histeria; uniósł dłonie do twarzy, dociskając śródręcze do skroni i zakrywając palcami oczy, lecz wciąż stojąc w miejscu, przyciągnięty za szlufkę, jak dziecko tłumaczące się przed złowrogim belfrem. – Nie sądziłem… nie przyszło mi do głowy, że to mogłoby się tak skończyć. – przyznał, tym razem unosząc wzrok, draśnięty niepewnością, rozmiękczony skruchą. – Czy to głupie? Powinienem był wszystko przewidzieć.
Dzisiaj czuł, jak ojcowskie przywary przedzierają się łapczywymi mackami przez ochronną barierę jego dojrzałości, opanowania, do którego niekiedy musiał się przyuczać, tłumić w sobie naturalne odruchy tak, jak tłumi się wymioty, z dyskomfortem ciężkiego oddechu i pojedynczymi kroplami potu, zastygłymi na bladym czole – czuł, jak wydostają się z niego wszystkie te emocje, które dotąd tak uparcie powściągał gwałtownym szarpnięciem smyczy, wypukłościami kolczatki uciskającej wrażliwe okolice tchawicy, że wystarczyłoby wprawdzie jedno dotknięcie palcem, by zapomniał się zupełnie, tak, jak zapominał się w przeszłości, choć podobne incydenty mógł policzyć na palcach wyciągniętych przed sobą dłoni. Wspomnienia tych nagłych, żenujących wybuchów pamiętał zawsze jak przez mgłę, a obrazy przychodziły do niego zazwyczaj w niechcianych reminiscencjach – łzy, które pojawiły się dopiero w dwa dni po śmierci matki, cieknące już wówczas po policzkach, aż wreszcie stopniowo przeobrażające się w dziecięcy szloch, spazmatyczny i przejmujący, taki, którego wstydziłby się przed ojcem, a którego nie zdołał stłumić w towarzystwie przyjaciół, ostatnie spotkanie z ojcem, po którym rozbił łazienkowe zwierciadło i po raz pierwszy zgasił papierosa na gołej skórze, tragiczne odejście Rasmusa w ostatni dzień grudnia, kiedy w akompaniamencie huku bengalskich ogni płakał przez telefon, dopóki nie zasnął, i odłożył słuchawkę dopiero nad ranem albo ktoś odłożył ją za niego. Z perspektywy czasu, w porównaniu ze wszystkimi jego nieszczęściami, to, co go dzisiaj spotkało, było ledwie niepowodzeniem, błędem popełnionym ze sztubackiej nieostrożności, chęci wydostania się z ciasnego gorsetu przyzwyczajeń, jaki sam zacisnął sobie na plecach – miał być człowiekiem poważnym, odpowiedzialnym i dojrzałym, przede wszystkim miał jednak nie być ofiarą, płaczliwą i niewychowaną, chowającą się w cieniu, nieustannie zastraszoną, niepewną i żałosną.
– Przepraszam. – odrzekł mechanicznie, unosząc wprawdzie wzrok na twarz przyjaciółki, lecz nie podchwytując jej subtelnego rozbawienia, łagodnego drgnięcia kącików ust, które sprawiły, że ustawiczna surowość fizjonomii nabrała ciepła, rozjaśniając głęboki, orzechowy odcień tęczówek, z taką łatwością pożerających dwa okrągłe talary źrenic. Był pewien, że Sohvi była świadoma jego błędu, jeszcze zanim sam przeczytał o nim na stronach gazet, a kiedy jej kolejne słowa, nieodmienne obleczone w bawełnę figlarnej zaczepności, uświadomiły go tylko w nagłym, teatralnie rozdmuchanym przeświadczeniu, że słyszeli o nim już wszyscy, skromny, ciasny pokój w prawym skrzydle sierocińca zaczął sprawiać wrażenie jeszcze mniejszego, zamykającego się ponad jego głową objęciem nachylonych do środka ścian, zwieszonych w przejawie matczynego uczucia – troskliwej protekcyjności lub nachalnej dezaprobaty, nie potrafił powiedzieć. Przystał niemal bezwolnie na haczyk jej zagiętego palca, zaczepiający się o szlufkę i sugestywnym gestem przymuszającym go do pozycji stojącej, zmniejszającej odległość, jaka dotąd ich dzieliła – dopiero w obliczu kolejnej wypowiedzi drgnął wyraźnie, unosząc wzrok, którego zmętniała zieleń nabrała niespodziewanej ostrości, a brwi ściągnęły się lekko, w pełnym urazy niedowierzaniu.
– Wiem – zaczął głosem znacznie bardziej trzeźwym, z dobitnością, która zakrawała o gniew, wciąż jeszcze przycichły, sączący się wąską stróżką dymu z podżeganego ogniska jego wnętrzności – że traktujesz swoją powagę jak teatralny spektakl, za kurtyną którego możesz robić wszystko, co tylko ci się podoba, bez szczególnej troski o to, co ludzie mogliby o tobie pomyśleć. – pozwolił, by ściągnęła mu z ramienia skórzany pasek przewieszonej przez nie torby, lecz jego rysy pozostały niewzruszone, pochwycone w karcer zaniepokojonego przejęcia, zatruwającego umysł jak tlenek węgla. – Dla mnie to nie jest takie proste, nie tym razem. – przez chwilę na jego twarzy utrzymywało się jeszcze chłodne opanowanie, zaraz i ono stopniało jednak wyraźnie, jak gdyby cienkie linki, podtrzymujące dotąd mimikę twarzy, rozluźniły się lub pękły, pozwalając, by tłumione wcześniej rozżalenie rozlało się po płótnie skóry. – Nie wiem, co mam teraz zrobić, Emilia mnie wyrzuci, a ja nie mam siły się z nią kłócić. Nie chcę się ze wszystkiego tłumaczyć, co to ma do rzeczy? To moje życie, nie potrzebuję łączyć się z nikim w cierpieniu egzystencjalnym, to oni wszyscy… nie wiedzą, nie wiedzą o czym mówią, nic poważnego się między nami nie wydarzyło. – zaczął spokojnie, lecz z każdym kolejnym słowem przez ton jego głosu tym wyraźniej prześwitywała sztubacka histeria; uniósł dłonie do twarzy, dociskając śródręcze do skroni i zakrywając palcami oczy, lecz wciąż stojąc w miejscu, przyciągnięty za szlufkę, jak dziecko tłumaczące się przed złowrogim belfrem. – Nie sądziłem… nie przyszło mi do głowy, że to mogłoby się tak skończyć. – przyznał, tym razem unosząc wzrok, draśnięty niepewnością, rozmiękczony skruchą. – Czy to głupie? Powinienem był wszystko przewidzieć.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Powinna spodziewać się, być może, że to, co uchodziło jej na sucho w towarzystwie osób niedopuszczonych nigdy w kuluary odgrywanego przezeń teatru próżnej powagi, nie przejdzie z taką łatwością wobec niego – znali się zbyt długo, zbyt dobrze, zbyt dosadnie, w stopniu, który był czasami nieomal niewygodny; familiarność werżnięta pod tkankę cienkiej skóry zupełnym przypadkiem, który decydowali się z jakiegoś powodu ustawicznie wobec siebie popełniać, pozwalając przyjaźni zakorzenić się w nich przyzwyczajeniem. Łączyło ich przywiązanie z rodzaju tych, które przekradają się w serce niezauważone i nieoczekiwane, nie przez zgodność charakterów, ale chroniczną obecność w swoich życiach, nierzadko szczerze niechcianą – przywiązanie, które w swej naturze czyniło Szafira jej przybranym bratem, oczywistym, niepodważanym wątpliwością constans swojej doli, ale z którym dzieliła zarazem doświadczenia swoiście małżeńskie: liczne incydenty pocałunków (młodzieńczych i dojrzałych, pijanych winem i nieznośnie trzeźwych, rozpaczliwie desperackich i swobodnie żartobliwych), wspólna przestrzeń jednego mieszkania dzielona wyraźną granicą (której pilnowała zawsze jak postawiony na straży cerber, a którą tak kochał naruszać swoją rozlazłą niechlujnością), jego brudne skarpetki zwieszone z dłoni jej amatorskiej jeszcze rzeźby, jego wymiętoszone ubrania obok jej wyprasowanych schludnie koszul, wyświechtany krawat zawiązywany mu pod szyją jej dłońmi, perfidna nagość ciał, zupełnie wobec siebie nawzajem bezwstydna i zupełnie wobec siebie obojętna, znacznie wrażliwsza nagość myśli i nagość dusz. Krzyki, które sąsiad próbował uciszyć waleniem w ścianę, podjudzając ich tym sposobem do zgodnego przeorientowania swojego gniewu na niego – do chóralnego nie wtrącaj się, po którym cienki mur posłusznie zamykał usta, zatrzymując zdenerwowaną pięść za zębami popękanej farby, a oni nie potrafili dłużej spoglądać na siebie z tak silną wściekłością, z jaką patrzyli chwilę wcześniej, teraz schwytani w rozjemczy przebłysk solidarności. Łączyły ich rozbite talerze, łączyły ich siarczyste policzki, przekleństwa, włosy odgarniane z chorych lub skacowanych skroni, obnażona, brzydka prawda wad poznanych w sobie bliżej niż zewnętrzne fasady zalet. Tragiczne wybrakowanie magiczne, którego nie potrafili nigdy zaplombować, nieważne jak długo podejmowali się desperackich prób – on katując siebie najpodlejszymi eksperymentami, ona – katując innych wściekłością przetykaną w surową cierpkość usposobienia i pomstując bluźniersko bogom, na których garb zrzucała tę oczywistą pomyłkę natury. Nie jesteśmy gorsi szeptane sobie nocą, kiedy zasypiali obok siebie, jak rodzeństwo, bliźniaczo skrzywdzone wyrokami Norn, dzielące koszmary na dwoje. Nie przez to, kim jesteśmy; nie przez to, kogo kochamy.
Znajomy ślad gniewu moszczący się w jego głosie jeszcze przezornie, jeszcze z wymuszoną ostrożnością, kąsał ją więc również w sposób bardziej osobisty niż mogły kąsać uwagi szeptane mniej znajomymi ustami. Szafir w swoich nosił doskonale znane jej pocieszenie, nosił intymność tylko im znanych żartów i smutków, nosił jej tajemnice, wszystkie wymienione ze sobą – dobrowolnie i nie – sekrety i te same usta rozchylał teraz, żeby wsunąć zęby surowej, krytycznej obserwacji w skórę, której słabizny znał doskonale, choć przecież przyszła tutaj tylko po to, by upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Nie było; oczywiście, że nie było, inaczej nie obnażałby kłów z tak okrutną żarliwością, ale odruchowa defensywna złość w pierwszej chwili przesłoniła jej ten fakt, wtłaczając w spojrzenie stal wyrachowanego chłodu, jak tyle razy wcześniej, gdy wykłócali się manierą starych małżonków, wytłuszczając przed sobą perfidnie błędy, uchybienia i słabości.
– Wszystko, co mi się podoba; bez troski, co pomyślą – powtórzyła za nim cierpko, wytrwale miarkując spojrzeniem ciemnie jego źrenic, na których zieleń zaciskała się teraz z jakimś skurczowym nieprzejednaniem, jak obręcz zaciskająca się na gardle, jak pętla niepokoju zarzucona na szyję. Nie wiedziała, czy bardziej pragnęła ją z niego zdjąć, czy podle szarpnąć, by zamknąć ją na wyszczekanej zuchwale krtani. – Mów mi o tym, proszę, więcej. Mów mi o tym w biegu między jednym beztrosko odwiedzonym łóżkiem a drugim, bo w twoim własnym jakoś trudno cię zastać. Tylko nie zapomnij przypadkiem przepłukać ust ze swoich szczęśliwych miłości – ton zachrzęścił jej niższą barwą, zapadającą się w parszywą złośliwość – zanim weźmiesz w nie moje życie, tak wspaniale pełne tego, co mi się podoba, nie ludziom.
Nie miała powodu zrzucać w ten sposób na niego swojej złości, która w gruncie rzeczy nie należała się nikomu innemu poza nią samą – wina za obecny kształt jej życia ciążyła wyłącznie na niej samej i nie miała prawa traktować szczęśliwej swobody Safira jako wymierzony przeciw niej atak. Była jednak zazdrosna. Dotkliwie, boleśnie zazdrosna, że nie potrafiła zagryźć zębów na tej wolności, że ślepo pragnęła więcej (więcej, które okazało się zgubną pułapką), sądząc, że uda jej się po to sięgnąć bez odczucia efektów ubocznych podobnej decyzji.
Szorstkie opanowanie przyjaciela przełamało się wreszcie, a przez powstałe pęknięcia wysączyła się w końcu wstrzymywana dotąd bezradność, gryząca i przytłaczająca, wyciągająca z niego chłopca, który wciąż jakimś sposobem w nim tkwił, pochwycony w żywicę krwi jak owad, na trwałe zastygły w ułamku jego charakteru, wrażliwy i bezbronny, z dziecięcą naiwnością ufny, skłonny czasem, zwłaszcza po wychylonych kieliszkach, do ujmującej beztroski i głośnego, niepowściąganego śmiechu. Poczuła się w jednej chwili podle – ze swoją zazdrością i złośliwością, brakiem wyrozumiałej łagodności, której teraz potrzebował. W podobnych chwilach zawsze miała wrażenie, że nieuchronnie będzie musiała go rozczarować, tymi niewłaściwymi słowami i niewystarczającą zrozumiałością, nie będzie potrafiła pochylić się nad jego chłopięcym czołem i ostudzić jego gorączki; ale niezmiennie była, pogodzona ze swoją okropną, niedoskonałą rolą. Tama puściła i potok coraz bardziej niespokojnych słów spadł na nią wartką kaskadą, którą zniosła cierpliwie, ostudzając własną złość; puściła w końcu szlufkę, by objąć luźno dłońmi jego biodra, w końcu spleść je swobodnie w dołku jego pleców, trzymając go uporczywie blisko siebie, choć nie ingerując w nerwowe tiki jego rąk, w których chował przejęte żalem lico, którego przystojna dojrzałość ustępowała podrygom echa przeminionej chłopięcości.
– Nie głupie – zapewniła, przyglądając mu się bystro, wciąż poważnie, lecz wyraźnie łagodniej, bez wcześniejszego zadrażnienia. Nic się między nimi nie wydarzyło i to było wszystko, co chciała wiedzieć, wszystko, co pragnęła usłyszeć, wszystko, by uwierzyć, że był to istotnie niefortunnie uchwycony przez prasę moment, nic ponadto. – Nie sposób pilnować każdego swojego gestu w każdej sekundzie życia. Takie życie bliższe jest wprawdzie swego rodzaju śmierci temperamentu człowieka, nie sądzisz? – spytała, jak gdyby podejmowała z nim dyskurs, prędko jednak odsunięty na margines, w gruncie rzeczy wprawdzie nieistotny, choć tak w niej w ostatnim czasie żywy, jątrzący się w tkance myśli. – Nie można nam w ten sposób żyć, byleby tylko nie zadrażnić nerwu ograniczonego, niepotrzebnie wścibskiego społeczeństwa, które nie potrafi zadowolić się własnym łóżkiem. Tobie nie można popełniać podobnego błędu – poprawiła się z łagodnym, zmęczonym uśmiechem. Przystanęła na długość kilku oddechów, spinając usta w nerwową linię, spuszczając spojrzenie na krótką chwilę, odkładając cierpką ciężkość kolejnych słów, zbierających się na podniebieniu. – Ale było bezmyślne zachowywać się tak swobodnie w tak wrażliwych okolicznościach, Safir. Wiesz dobrze, że nigdzie nie nienawidzą nas tak silnie, jak pośród dzieci – zauważyła, starając się wytrącić kanciastą, ostrą rzeczowość tego stwierdzenia cichszym tonem. – Czy Emilia coś mówiła?
Znajomy ślad gniewu moszczący się w jego głosie jeszcze przezornie, jeszcze z wymuszoną ostrożnością, kąsał ją więc również w sposób bardziej osobisty niż mogły kąsać uwagi szeptane mniej znajomymi ustami. Szafir w swoich nosił doskonale znane jej pocieszenie, nosił intymność tylko im znanych żartów i smutków, nosił jej tajemnice, wszystkie wymienione ze sobą – dobrowolnie i nie – sekrety i te same usta rozchylał teraz, żeby wsunąć zęby surowej, krytycznej obserwacji w skórę, której słabizny znał doskonale, choć przecież przyszła tutaj tylko po to, by upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Nie było; oczywiście, że nie było, inaczej nie obnażałby kłów z tak okrutną żarliwością, ale odruchowa defensywna złość w pierwszej chwili przesłoniła jej ten fakt, wtłaczając w spojrzenie stal wyrachowanego chłodu, jak tyle razy wcześniej, gdy wykłócali się manierą starych małżonków, wytłuszczając przed sobą perfidnie błędy, uchybienia i słabości.
– Wszystko, co mi się podoba; bez troski, co pomyślą – powtórzyła za nim cierpko, wytrwale miarkując spojrzeniem ciemnie jego źrenic, na których zieleń zaciskała się teraz z jakimś skurczowym nieprzejednaniem, jak obręcz zaciskająca się na gardle, jak pętla niepokoju zarzucona na szyję. Nie wiedziała, czy bardziej pragnęła ją z niego zdjąć, czy podle szarpnąć, by zamknąć ją na wyszczekanej zuchwale krtani. – Mów mi o tym, proszę, więcej. Mów mi o tym w biegu między jednym beztrosko odwiedzonym łóżkiem a drugim, bo w twoim własnym jakoś trudno cię zastać. Tylko nie zapomnij przypadkiem przepłukać ust ze swoich szczęśliwych miłości – ton zachrzęścił jej niższą barwą, zapadającą się w parszywą złośliwość – zanim weźmiesz w nie moje życie, tak wspaniale pełne tego, co mi się podoba, nie ludziom.
Nie miała powodu zrzucać w ten sposób na niego swojej złości, która w gruncie rzeczy nie należała się nikomu innemu poza nią samą – wina za obecny kształt jej życia ciążyła wyłącznie na niej samej i nie miała prawa traktować szczęśliwej swobody Safira jako wymierzony przeciw niej atak. Była jednak zazdrosna. Dotkliwie, boleśnie zazdrosna, że nie potrafiła zagryźć zębów na tej wolności, że ślepo pragnęła więcej (więcej, które okazało się zgubną pułapką), sądząc, że uda jej się po to sięgnąć bez odczucia efektów ubocznych podobnej decyzji.
Szorstkie opanowanie przyjaciela przełamało się wreszcie, a przez powstałe pęknięcia wysączyła się w końcu wstrzymywana dotąd bezradność, gryząca i przytłaczająca, wyciągająca z niego chłopca, który wciąż jakimś sposobem w nim tkwił, pochwycony w żywicę krwi jak owad, na trwałe zastygły w ułamku jego charakteru, wrażliwy i bezbronny, z dziecięcą naiwnością ufny, skłonny czasem, zwłaszcza po wychylonych kieliszkach, do ujmującej beztroski i głośnego, niepowściąganego śmiechu. Poczuła się w jednej chwili podle – ze swoją zazdrością i złośliwością, brakiem wyrozumiałej łagodności, której teraz potrzebował. W podobnych chwilach zawsze miała wrażenie, że nieuchronnie będzie musiała go rozczarować, tymi niewłaściwymi słowami i niewystarczającą zrozumiałością, nie będzie potrafiła pochylić się nad jego chłopięcym czołem i ostudzić jego gorączki; ale niezmiennie była, pogodzona ze swoją okropną, niedoskonałą rolą. Tama puściła i potok coraz bardziej niespokojnych słów spadł na nią wartką kaskadą, którą zniosła cierpliwie, ostudzając własną złość; puściła w końcu szlufkę, by objąć luźno dłońmi jego biodra, w końcu spleść je swobodnie w dołku jego pleców, trzymając go uporczywie blisko siebie, choć nie ingerując w nerwowe tiki jego rąk, w których chował przejęte żalem lico, którego przystojna dojrzałość ustępowała podrygom echa przeminionej chłopięcości.
– Nie głupie – zapewniła, przyglądając mu się bystro, wciąż poważnie, lecz wyraźnie łagodniej, bez wcześniejszego zadrażnienia. Nic się między nimi nie wydarzyło i to było wszystko, co chciała wiedzieć, wszystko, co pragnęła usłyszeć, wszystko, by uwierzyć, że był to istotnie niefortunnie uchwycony przez prasę moment, nic ponadto. – Nie sposób pilnować każdego swojego gestu w każdej sekundzie życia. Takie życie bliższe jest wprawdzie swego rodzaju śmierci temperamentu człowieka, nie sądzisz? – spytała, jak gdyby podejmowała z nim dyskurs, prędko jednak odsunięty na margines, w gruncie rzeczy wprawdzie nieistotny, choć tak w niej w ostatnim czasie żywy, jątrzący się w tkance myśli. – Nie można nam w ten sposób żyć, byleby tylko nie zadrażnić nerwu ograniczonego, niepotrzebnie wścibskiego społeczeństwa, które nie potrafi zadowolić się własnym łóżkiem. Tobie nie można popełniać podobnego błędu – poprawiła się z łagodnym, zmęczonym uśmiechem. Przystanęła na długość kilku oddechów, spinając usta w nerwową linię, spuszczając spojrzenie na krótką chwilę, odkładając cierpką ciężkość kolejnych słów, zbierających się na podniebieniu. – Ale było bezmyślne zachowywać się tak swobodnie w tak wrażliwych okolicznościach, Safir. Wiesz dobrze, że nigdzie nie nienawidzą nas tak silnie, jak pośród dzieci – zauważyła, starając się wytrącić kanciastą, ostrą rzeczowość tego stwierdzenia cichszym tonem. – Czy Emilia coś mówiła?
Safír Fenrisson
Re: 01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson Nie 23 Sty - 2:01
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nikomu wcześniej nie powierzał swojego życia w ten sam sposób – umożliwiając, by objął je całe dłońmi, poczuł jego ciężar, złapał pod pachami i podniósł do góry, przycisnął do piersi jak nerwowego szczeniaka, zamiast obgryzać je po kawałku, szarpać palcami jak nieapetyczne jedzenie, od niechcenia, z nudów skubane na brzegach; pozwalał jej zaglądać w mysie dziury swego sumienia, sięgać pod skrzypiące deski podłogowych paneli przeszłości, wkładać palce w rozjątrzoną ranę, podnosić głos i chwytać go za rękę w sposób, który nie ściągał na kark dreszczy infantylnego upokorzenia, nawiedzającego go zawsze w obliczu własnych słabości. Powierzał jej swoje życie – lecz przede wszystkim powierzał jej swój wstyd, boleśniejszy od połamanych kości i rozkruszonego serca, bardziej intymny, wrażliwy i dojmujący. Kompromitacja ściekająca po brodzie krwią z nosa złamanego o betonowy brzeg basenu, przylepiająca się do skóry mokrym, śmierdzącym chlorem ubraniem, ociężałym wilgocią i poniżeniem – powinien był się wybronić, gdy cudze dłonie chwyciły go za barki, podduszając w wodzie, od której szczypały go oczy i bolały płuca, ale nie zdołał, bo był słaby i pusty, a to już nie miało znaczenia. Dziecięcy blamaż rozlewający się spąsowiałymi kałużami na pobladłej twarzy, kiedy matka przyłapała go z ustami przywierającymi czule do tych cudzych, zaróżowionych, chłopięcych – po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy paroksyzm gniewnego rozczarowania, charakterystyczny, nieprzyjemny grymas ust, tak niepasujący do łagodnej twarzy kobiety, która głaskała go po głowie i uśmiechała się ciepło, gdy wkładał jej we włosy zerwane na padoku kwiaty o wiotkich łodygach i drobnych, fioletowych płatkach, z taką łatwością odklejających się od kielicha i ginących we frędzlach dywanu; to nienaturalne, niezdrowe, nie wolno ci, szarpnięcie za ramię, które wyciągnęło go z pokoju na korytarz, powoli zapełniający się zaciekawionymi twarzami rówieśników, zakazuję, dosyć tego.
Dzielił się z nią tym wszystkim, czego nie mówił nikomu innemu, a co zalegało mu na piersi ciężkim żalem, kotwicą pochmurnego rozgoryczenia, zaczepioną boleśnie o kostną rękojeść mostka i rdzewiejącą w tym nieprzyjemnym uścisku, z którego w żaden sposób nie potrafił się wyszarpnąć – mówił jej rzeczy, których mówić nie powinien, bo sprawiały, że łagodne, pełne spokoju brzmienie jego głosu unosiło się gniewnym sprzeciwem, ciągnąc mocniej za napięte struny krtani, bo przynosiło to samo, infantylne ciepło upokorzenia na płótno policzków, naciągniętych wydorośleniem na sztalugę wyraźnie zarysowanej szczęki, bo stawiało go w złym świetle, fatalistycznym braku wrażliwości, nadziei i wiary, że trawiony gangreną świat mógłby jeszcze kiedykolwiek się zagoić, ostudzić znajomym trzydzieści sześć i sześć temperatury ludzkiego ciała. Ilekroć rzeczywistość roztrzaskiwała jego ambicje, niczym fale o skaliste zęby wybrzeża, czuł, jak coś w jego wnętrzu kurczy się i zapada, garbi, czeznąc pomiędzy młotem rozczarowania, a stalowym kowadłem bezradności. Były dni, kiedy wydawało mu się, że świat uśmiechał się do niego w porozumiewawczym grymasie obopólnej zgody, lecz były również i takie, kiedy po godzinach pracy utrzymywał pozycję ustaloną boczną, oddychając miarowo, dopóki galopada serca nie spowolniła do kłusu, pozwalającego wypełnić płuca powietrzem i unieść ciało do pozycji stojącej, bez ataku mdłości i czarnych mroczków tańczących przed oczami jak natrętne, bzyczące muchy, uwięzione nieopatrznie w ciasnym karcerze pokoju – ujawniał przed nią czarno-biały manicheizm swojej osobowości, ze wszystkimi ciemnymi zaułkami, liszajami i naciekami na oszlifowanej powierzchni sumienia, a mimo to pozwolił, by winny posmak strapienia przedarł się dzisiaj przez kaleczącą go rysę i rozsunął na fizjonomii kąśliwym przejawem frustracji, gniewu, który kłapnął ostrzegawczo zębami, posyłając w powietrze wstęgę pobielałej śliny; na słowa Sohvi parsknął cicho, choć jego śmiech, nagle tak zgrzytliwy i nienaturalny, nabrał histerycznej nuty, która rozświetliła się w zielonkawych obręczach spojrzenia.
– Pierwsze słyszę – podjął równie cierpko – żebyś była tak pruderyjna, a przy tym tak dobrze świadoma niesprawiedliwości swoich zarzutów. Dlaczego człowiek odrzucający głupie skrupuły względem swoich pragnień, tak właściwie człowiek normalny… dlaczego taki człowiek nie miałby ulegać zachciankom swojego serca, skoro to z taką wprawą zwykło dotąd rozpoznawać naturę jego uniesień, rzeczywistą siłę chęci i potrzeb? Dlaczego miałby ograniczać swoje szczęście z uwagi na towarzyskie konwenanse? – uśmiechnął się krzywo, prawie złośliwie, choć w ciemnej toni jego źrenic pojawił się pierwszy błysk rezygnacji, poruszający głową na boki z leniwym niedowierzaniem. – Skoro tak cenisz sobie czystość swojego życia, powinnaś wiedzieć, że brudzą tylko miłości małe i bezwartościowe. Wielkie dodają skrzydeł. – odparł, nachylając się bliżej i rozciągając drżące kąciki ust, zdradzające prześmiewczość teatralnej wypowiedzi, godzącej wprawdzie w nich obu, przewlekle nieszczęśliwych w miłości, z sercem chorobliwie skłonnym do wpadania w arytmię, osłabionym migotaniem przedsionków.
W końcu westchnął cicho, pozwalając, by ostatki gniewu wysączyły się przy ociężałym wydechu, uwalniając mimikę twarzy z surowego napięcia – uniesione dłonie docisnęły pulsujące skronie, nakrywając śródręczem oczy i ścierając z nich zdradliwą wilgotność, by w końcu osunąć się z powrotem wzdłuż ciała, odsłaniając zieleń spojrzenia, skrępowaną nieukrywanym dłużej podenerwowaniem, obawą i upokorzeniem, które przedarły się na portret fizjonomii żałosnym amalgamatem emocjonalnego poruszenia. Westchnął cicho, pozwalając, by jej dłonie objęły go wokół wąskich bioder, z których w dzieciństwie zsuwały się przyduże, ostałe po Ragnarze spodnie, rozluźniając atmosferę pocieszeniem przyjacielskiej bliskości; był od niej wyższy, a mimo to poczuł się infantylnie, jakby znów był tamtym zuchwałym uczniakiem, naiwnym i nieostrożnym, ulegającym impulsom swych nieposkromionych dojrzałością afektów.
– A jednak… jest mi strasznie wstyd. – odparł, przyglądając się, jak jej lico łagodnieje, rozluźnione spokojnym, zmęczonym uśmiechem. – Dałem się wciągnąć w beznadziejną sytuację jak dziecko. – wyjawił równie posępnym tonem, mimowolnie przekręcając głowę, by spojrzeć na zamknięte drzwi, stroszące groźbą szerokiego korytarza, schodów, po których Emilia mogłaby wspiąć się na górę i ulec podsycanemu zniecierpliwieniem rozsądkowi, nakazującemu jak najskuteczniej – a przy tym w miarę możliwości natychmiastowo – wybielić dobre imię sierocińca; tak byłoby lepiej, dla dobra dzieci. – Jest niezadowolona. – mruknął ponuro, choć gdy przypominał sobie teraz paroksyzm, jaki wstąpił na jej twarz dzisiejszego poranka, zdawało mu się, że niezadowolona było groteskowym eufemizmem. Na pytanie Sohvi drgnął tylko wyraźnie, odruchowo wprawiony w wyraźny dyskomfort, lecz zakrywający zaraz tę niedogodność rozgoryczonym uśmiechem, kwaśnym i zdradliwym jak nadgniłe jabłko. – Niewiele. – odchylił ostrożnie kark, po czym zmarszczył brwi, orając czoło pojedynczą zmarszczką niewygodnej konsternacji. – Tutaj są dzieci. – ton, pełen wymownego wyrzutu, naśladował jej niesmak i sprzeciw z teatralną skrupulatnością, przez którą przedarła się jednak nuta cmentarnej zgrozy, ansy, w kaftanie której nie potrafił ukryć swej dezolacji, siły, z jaką podobny komentarz odcisnął się urazą i rozczarowaniem na jego duszy.
Dzielił się z nią tym wszystkim, czego nie mówił nikomu innemu, a co zalegało mu na piersi ciężkim żalem, kotwicą pochmurnego rozgoryczenia, zaczepioną boleśnie o kostną rękojeść mostka i rdzewiejącą w tym nieprzyjemnym uścisku, z którego w żaden sposób nie potrafił się wyszarpnąć – mówił jej rzeczy, których mówić nie powinien, bo sprawiały, że łagodne, pełne spokoju brzmienie jego głosu unosiło się gniewnym sprzeciwem, ciągnąc mocniej za napięte struny krtani, bo przynosiło to samo, infantylne ciepło upokorzenia na płótno policzków, naciągniętych wydorośleniem na sztalugę wyraźnie zarysowanej szczęki, bo stawiało go w złym świetle, fatalistycznym braku wrażliwości, nadziei i wiary, że trawiony gangreną świat mógłby jeszcze kiedykolwiek się zagoić, ostudzić znajomym trzydzieści sześć i sześć temperatury ludzkiego ciała. Ilekroć rzeczywistość roztrzaskiwała jego ambicje, niczym fale o skaliste zęby wybrzeża, czuł, jak coś w jego wnętrzu kurczy się i zapada, garbi, czeznąc pomiędzy młotem rozczarowania, a stalowym kowadłem bezradności. Były dni, kiedy wydawało mu się, że świat uśmiechał się do niego w porozumiewawczym grymasie obopólnej zgody, lecz były również i takie, kiedy po godzinach pracy utrzymywał pozycję ustaloną boczną, oddychając miarowo, dopóki galopada serca nie spowolniła do kłusu, pozwalającego wypełnić płuca powietrzem i unieść ciało do pozycji stojącej, bez ataku mdłości i czarnych mroczków tańczących przed oczami jak natrętne, bzyczące muchy, uwięzione nieopatrznie w ciasnym karcerze pokoju – ujawniał przed nią czarno-biały manicheizm swojej osobowości, ze wszystkimi ciemnymi zaułkami, liszajami i naciekami na oszlifowanej powierzchni sumienia, a mimo to pozwolił, by winny posmak strapienia przedarł się dzisiaj przez kaleczącą go rysę i rozsunął na fizjonomii kąśliwym przejawem frustracji, gniewu, który kłapnął ostrzegawczo zębami, posyłając w powietrze wstęgę pobielałej śliny; na słowa Sohvi parsknął cicho, choć jego śmiech, nagle tak zgrzytliwy i nienaturalny, nabrał histerycznej nuty, która rozświetliła się w zielonkawych obręczach spojrzenia.
– Pierwsze słyszę – podjął równie cierpko – żebyś była tak pruderyjna, a przy tym tak dobrze świadoma niesprawiedliwości swoich zarzutów. Dlaczego człowiek odrzucający głupie skrupuły względem swoich pragnień, tak właściwie człowiek normalny… dlaczego taki człowiek nie miałby ulegać zachciankom swojego serca, skoro to z taką wprawą zwykło dotąd rozpoznawać naturę jego uniesień, rzeczywistą siłę chęci i potrzeb? Dlaczego miałby ograniczać swoje szczęście z uwagi na towarzyskie konwenanse? – uśmiechnął się krzywo, prawie złośliwie, choć w ciemnej toni jego źrenic pojawił się pierwszy błysk rezygnacji, poruszający głową na boki z leniwym niedowierzaniem. – Skoro tak cenisz sobie czystość swojego życia, powinnaś wiedzieć, że brudzą tylko miłości małe i bezwartościowe. Wielkie dodają skrzydeł. – odparł, nachylając się bliżej i rozciągając drżące kąciki ust, zdradzające prześmiewczość teatralnej wypowiedzi, godzącej wprawdzie w nich obu, przewlekle nieszczęśliwych w miłości, z sercem chorobliwie skłonnym do wpadania w arytmię, osłabionym migotaniem przedsionków.
W końcu westchnął cicho, pozwalając, by ostatki gniewu wysączyły się przy ociężałym wydechu, uwalniając mimikę twarzy z surowego napięcia – uniesione dłonie docisnęły pulsujące skronie, nakrywając śródręczem oczy i ścierając z nich zdradliwą wilgotność, by w końcu osunąć się z powrotem wzdłuż ciała, odsłaniając zieleń spojrzenia, skrępowaną nieukrywanym dłużej podenerwowaniem, obawą i upokorzeniem, które przedarły się na portret fizjonomii żałosnym amalgamatem emocjonalnego poruszenia. Westchnął cicho, pozwalając, by jej dłonie objęły go wokół wąskich bioder, z których w dzieciństwie zsuwały się przyduże, ostałe po Ragnarze spodnie, rozluźniając atmosferę pocieszeniem przyjacielskiej bliskości; był od niej wyższy, a mimo to poczuł się infantylnie, jakby znów był tamtym zuchwałym uczniakiem, naiwnym i nieostrożnym, ulegającym impulsom swych nieposkromionych dojrzałością afektów.
– A jednak… jest mi strasznie wstyd. – odparł, przyglądając się, jak jej lico łagodnieje, rozluźnione spokojnym, zmęczonym uśmiechem. – Dałem się wciągnąć w beznadziejną sytuację jak dziecko. – wyjawił równie posępnym tonem, mimowolnie przekręcając głowę, by spojrzeć na zamknięte drzwi, stroszące groźbą szerokiego korytarza, schodów, po których Emilia mogłaby wspiąć się na górę i ulec podsycanemu zniecierpliwieniem rozsądkowi, nakazującemu jak najskuteczniej – a przy tym w miarę możliwości natychmiastowo – wybielić dobre imię sierocińca; tak byłoby lepiej, dla dobra dzieci. – Jest niezadowolona. – mruknął ponuro, choć gdy przypominał sobie teraz paroksyzm, jaki wstąpił na jej twarz dzisiejszego poranka, zdawało mu się, że niezadowolona było groteskowym eufemizmem. Na pytanie Sohvi drgnął tylko wyraźnie, odruchowo wprawiony w wyraźny dyskomfort, lecz zakrywający zaraz tę niedogodność rozgoryczonym uśmiechem, kwaśnym i zdradliwym jak nadgniłe jabłko. – Niewiele. – odchylił ostrożnie kark, po czym zmarszczył brwi, orając czoło pojedynczą zmarszczką niewygodnej konsternacji. – Tutaj są dzieci. – ton, pełen wymownego wyrzutu, naśladował jej niesmak i sprzeciw z teatralną skrupulatnością, przez którą przedarła się jednak nuta cmentarnej zgrozy, ansy, w kaftanie której nie potrafił ukryć swej dezolacji, siły, z jaką podobny komentarz odcisnął się urazą i rozczarowaniem na jego duszy.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Gorycz jego słów, rozkiełznanych przez familiarność, w której nie posiadali dłużej wobec siebie granic taktownego, niepotrzebnego pobłażania, rozjątrzała ją – przez ich cierpki wydźwięk, przez pogłos zawistnego ujadania schowany za tarczą rozmyślnie sformułowanych spostrzeżeń, przez to, że się ośmielał i przez to, że dotąd nie ośmielił się nikt inny, przez to wreszcie, że nie mogła nie dostrzegać w tym ziarna okrutnie wyeksponowanej prawdy. Jak gdyby schwycił jej umysł za siłą rozwarte szczęki, bezceremonialne sięgnął w gardło jej serca, rozpychając impertynencją zaciśnięte w afektywnej anemii aorty, by zdrapać z brodawkowatych ścian komór wszystko to, co wielokrotnie i nieustannie przewracała w myślach, nie znajdując tak potrzebnej sposobności, by wyartykułować swoje spekulacje na głos, zasięgnąć czyjejś bezwzględnie szczerej opinii, przeżreć się przez zgrubiałą barierę osierdzia do sedna sprawy, do ostatecznego wyroku, który od dłuższego czasu wisiał nad nią brzytwą gilotyny czekającej zdecydowanej puenty. Safír wyłuszczał ją przed nią z cierpkim nieprzejednaniem, na które sama nie potrafiła się wobec siebie zdobyć ani o które nie miała śmiałości dotąd nikogo poprosić; oznaczało to bowiem, że należało podjąć wreszcie dalszą decyzję – szarpnąć za antabę przyszłości i stawić jej czoła z czupurną stanowczością swoich wyborów, choćby miały okazać się później błędne, zamiast tkwić wciąż w miejscu, drepcząc zamknięte kółka niezdecydowania na łamach uciekających dni, miesięcy, lat, marnowanych na niechcianą bliskość, na wymuszone pocałunki, przełykane z wyrachowaniem łzy, kiedy dłoń mężczyzny nosząca bliźniaczą obrączkę przyłapywała ją nieznośnie trzeźwą (prawie dekadę temu zakładała omylnie, że zdoła się przyzwyczaić, że znieczuli się tak, jak umysł znieczulał się na równomierność pojedynczego bodźca, przestawał zauważać rytmiczne tykanie zegara nad jadalnianym stołem, wyczuwać zapach osiadły na własnej skórze, rewoltować się przeciwko ustawicznej samotności, do której musiała nawyknąć na nowo po niedoszłym romansie, żałując z pedantyczną skrupulatnością każdego jednego gestu i słowa, szczególnie tych, na które się nie zdobyła). Oznaczało to, że musiała wyciągnąć darowaną jej buteleczkę z kieszeni, postawić ją przed sobą, na szachownicy swojego życia, wykonać w końcu ruch swoim pionkiem, bo jeśli tego nie zrobi, równie dobrze mogła wlać sobie jej zawartość do lampki wina stawianej przez gospodynię obok talerza podczas kolacji (znajoma alchemiczka podarowała mi spersonalizowane remedium na moje nerwy – powiedziałaby Nikolaiowi; rozważała ten scenariusz wielokrotnie) i skamienieć naprzeciw swojego nudnego małżonka, przy nudnym stole w nudnej jadalni swojego nudnego życia. Nie różniłoby się to szczególnie od dotychczasowego wegetacyjnego bezwładu, w którego wnyki wpędziła się sama, by utknąć na dobre, nie umiejąc odgryźć sobie pochwyconej nogi tak samo, jak zrobiłaby to kiedyś – bez wahania, bez względu na konsekwencje, bez żalu, z perfidnym, triumfalnym śmiechem na wargach, dumnym brakiem ogłady wobec tego, czego od niej oczekiwano.
A jednak nieustannie u samego przedsionka decyzji potykała się o nieoczekiwany ustęp chorobliwego strachu przed tym, że za progiem, wbrew jej śmiałym marzeniom i nadziejom, nie było dalej w istocie nic – tylko martwota życia ubrana w nowy wachlarz monotonnych spraw. Ekscytująca przygodność romansów przestawała w końcu wystarczać; nieuchronne ostatnie pożegnania męczyły w inny, równie dojmujący sposób, nawet jeśli słodka rosa kobiecych afektów skutecznie odurzała uległe zmysły. Miała przytłaczającą ochotę spuścić z siebie całe te zadufane wzniośle powietrze, rozpłakać się, pochylić czoło i oprzeć je o jego pierś, prosić go, żeby przemówił jej do rozsądku, złapał za ramiona i wytrząsnął z niej tą obmierzłą słabość, jaka narosła na jej świadomości trującym bluszczem głupich skrupułów, nie zważając już nawet na mściwą złośliwość jego pasywnego uśmiechu.
– Nienawidzę czystości swojego życia – oznajmiła, przyzwalając cienkiemu filmowi łez nasunąć na jej spojrzenie pryzmat zmiękczający ostrą, wyrazistą ekspresję jego fizjonomii, obosieczne ostrze prześmiewczości przesuwające się po nadstawionym błękicie żył ich serc. – Nienawidzę, jak jałowa się stałam, jak pozbawiona charakteru, wyżęta do ostatka z jakiejkolwiek treści osobowości, jak umniejszyłam siebie do tego ciasnego obrazu kobiety takiej, jaką chce ją widzieć społeczeństwo, jaka ograniczona we wszystkim, kiedy otwierają się przede mną drzwi, o których mogłam wcześniej tylko marzyć. Zawsze pogardzałam moją matką za to, że dała się sprowadzić do marnej kukły wypchanej wolą ojca i jedną tylko potrzebą usilnego utrzymywania sztucznego obrazka idealnej rodziny przed wszystkimi innymi, pozbawiona choć grama suwerenności, który mógłby dowodzić, że jest jeszcze swoją własną istotą, a teraz spójrz na mnie – jej głos opadał do pełnego goryczy szeptu, szorującego o ściskające się gardło boleśnie, szczęka stężała, na policzki wypłynął jej rumieniec wzburzenia. Nie spuszczała wzroku, nie odwracała go od odbicia własnej twarzy w zwierciadłach jego źrenic, butna i pełna gniewu, zbyt wyniosła, by przyznać, że nie znosi własnego widoku i że obawia się tego, co mogłaby zobaczyć w jego spojrzeniu: nieme potwierdzenie, błysk gilotyny. – Trzymałam w dłoniach wielką miłość, Safír. Przez chwilę zdawało mi się, po raz pierwszy od Odyn wie jak długiego czasu, że być może taka miłość jest możliwa dla takich, jak my – przyznała, zdając sobie sprawę, że choć tej stracie podporządkowane były jej ostatnie tygodnie, ani razu nie mówiła o niej na głos. – Powiedziałam jej, że musimy być ostrożne. Że kocham mojego męża, choć nie tak, jak powinnam, jakby to miało jakiekolwiek pieprzone znaczenie i że musi to uszanować. Oczywiście, że nie została, nigdy nie zostają, być może okazałaby się tak samo małą, brudną miłością jak wszystkie pozostałe, być może nie istnieje dla nas nic ponadto… – zacisnęła usta, czując, że traci rezon, zauważając, że zacisnęła palce na jego koszuli w dołku jego pleców w spazmatyczne zwitki bezradności, uświadamiając sobie, jak obnażona przed nim stała, jak bezsilna i jak parszywie żałosna. Przeźrocze łez zgęstniało na jej spojrzeniu, zamrugała więc nerwowo, odwracając spojrzenie na moment, by je przegonić, biorąc oddech z cichym westchnieniem jakby rozbawiona swoim stanem, jakby urywała wszystko pobłażliwym to nic, nieważne; nie po to tutaj przyszłam.
– To prawda – przyznała bezceremonialnie, powracając w spokojnieszy ton, choć wciąż rozchwiany na obrzeżach brzmienia, podnosząc jedną dłoń do jego czoła, by wygładzić palcem rysującą się na nim zatroskaną zmarszczkę, zaraz odgarniając mu ciemne kosmyki za ucho. Choć nie uważała, by sytuacja była tak zupełnie beznadziejna, potrafiła przewidzieć, że będzie beznadziejnie rzutować na jego przyszłość: że Emilia będzie warowała u drzwi jego pokoju ze szklanką w ręku, czekając tylko dalszych dowodów na to, że nie powinna pozwalać mu dłużej zajmować się podopiecznymi sierocińca. – Ludzie tacy jak ona nie lubią pamiętać, że my też byliśmy dziećmi; że pośród tych nieszczęsnych, patrzących szczeniąt są takie, które kochają podobnie jak my, choć może jeszcze, szczęśliwie dla nich, nie widzą, co to dla nich oznacza. Te dzieciaki będą cię potrzebować, ale nie takiego. Nie kulącego się pod krytyką Emilii, jak gdybyś faktycznie zrobił coś złego przez to, kim jesteś – choć wyraźnie nie odzyskała zupełnie spokoju, przeorientowała przynajmniej swoją złość w inną stronę, od siebie ku tej nienawistnej głupocie ludzi ograniczonych, cholernej Emilii, która ważyła się nakładać cenzurę na jego kark; tu są dzieci, nie możesz być taki, nie możesz być szczęśliwy, nie możesz być sobą, to obrzydliwe, to zaburzone, to zboczone. – Nie pozwalaj jej na to. Nie jesteśmy gorsi.
A jednak nieustannie u samego przedsionka decyzji potykała się o nieoczekiwany ustęp chorobliwego strachu przed tym, że za progiem, wbrew jej śmiałym marzeniom i nadziejom, nie było dalej w istocie nic – tylko martwota życia ubrana w nowy wachlarz monotonnych spraw. Ekscytująca przygodność romansów przestawała w końcu wystarczać; nieuchronne ostatnie pożegnania męczyły w inny, równie dojmujący sposób, nawet jeśli słodka rosa kobiecych afektów skutecznie odurzała uległe zmysły. Miała przytłaczającą ochotę spuścić z siebie całe te zadufane wzniośle powietrze, rozpłakać się, pochylić czoło i oprzeć je o jego pierś, prosić go, żeby przemówił jej do rozsądku, złapał za ramiona i wytrząsnął z niej tą obmierzłą słabość, jaka narosła na jej świadomości trującym bluszczem głupich skrupułów, nie zważając już nawet na mściwą złośliwość jego pasywnego uśmiechu.
– Nienawidzę czystości swojego życia – oznajmiła, przyzwalając cienkiemu filmowi łez nasunąć na jej spojrzenie pryzmat zmiękczający ostrą, wyrazistą ekspresję jego fizjonomii, obosieczne ostrze prześmiewczości przesuwające się po nadstawionym błękicie żył ich serc. – Nienawidzę, jak jałowa się stałam, jak pozbawiona charakteru, wyżęta do ostatka z jakiejkolwiek treści osobowości, jak umniejszyłam siebie do tego ciasnego obrazu kobiety takiej, jaką chce ją widzieć społeczeństwo, jaka ograniczona we wszystkim, kiedy otwierają się przede mną drzwi, o których mogłam wcześniej tylko marzyć. Zawsze pogardzałam moją matką za to, że dała się sprowadzić do marnej kukły wypchanej wolą ojca i jedną tylko potrzebą usilnego utrzymywania sztucznego obrazka idealnej rodziny przed wszystkimi innymi, pozbawiona choć grama suwerenności, który mógłby dowodzić, że jest jeszcze swoją własną istotą, a teraz spójrz na mnie – jej głos opadał do pełnego goryczy szeptu, szorującego o ściskające się gardło boleśnie, szczęka stężała, na policzki wypłynął jej rumieniec wzburzenia. Nie spuszczała wzroku, nie odwracała go od odbicia własnej twarzy w zwierciadłach jego źrenic, butna i pełna gniewu, zbyt wyniosła, by przyznać, że nie znosi własnego widoku i że obawia się tego, co mogłaby zobaczyć w jego spojrzeniu: nieme potwierdzenie, błysk gilotyny. – Trzymałam w dłoniach wielką miłość, Safír. Przez chwilę zdawało mi się, po raz pierwszy od Odyn wie jak długiego czasu, że być może taka miłość jest możliwa dla takich, jak my – przyznała, zdając sobie sprawę, że choć tej stracie podporządkowane były jej ostatnie tygodnie, ani razu nie mówiła o niej na głos. – Powiedziałam jej, że musimy być ostrożne. Że kocham mojego męża, choć nie tak, jak powinnam, jakby to miało jakiekolwiek pieprzone znaczenie i że musi to uszanować. Oczywiście, że nie została, nigdy nie zostają, być może okazałaby się tak samo małą, brudną miłością jak wszystkie pozostałe, być może nie istnieje dla nas nic ponadto… – zacisnęła usta, czując, że traci rezon, zauważając, że zacisnęła palce na jego koszuli w dołku jego pleców w spazmatyczne zwitki bezradności, uświadamiając sobie, jak obnażona przed nim stała, jak bezsilna i jak parszywie żałosna. Przeźrocze łez zgęstniało na jej spojrzeniu, zamrugała więc nerwowo, odwracając spojrzenie na moment, by je przegonić, biorąc oddech z cichym westchnieniem jakby rozbawiona swoim stanem, jakby urywała wszystko pobłażliwym to nic, nieważne; nie po to tutaj przyszłam.
– To prawda – przyznała bezceremonialnie, powracając w spokojnieszy ton, choć wciąż rozchwiany na obrzeżach brzmienia, podnosząc jedną dłoń do jego czoła, by wygładzić palcem rysującą się na nim zatroskaną zmarszczkę, zaraz odgarniając mu ciemne kosmyki za ucho. Choć nie uważała, by sytuacja była tak zupełnie beznadziejna, potrafiła przewidzieć, że będzie beznadziejnie rzutować na jego przyszłość: że Emilia będzie warowała u drzwi jego pokoju ze szklanką w ręku, czekając tylko dalszych dowodów na to, że nie powinna pozwalać mu dłużej zajmować się podopiecznymi sierocińca. – Ludzie tacy jak ona nie lubią pamiętać, że my też byliśmy dziećmi; że pośród tych nieszczęsnych, patrzących szczeniąt są takie, które kochają podobnie jak my, choć może jeszcze, szczęśliwie dla nich, nie widzą, co to dla nich oznacza. Te dzieciaki będą cię potrzebować, ale nie takiego. Nie kulącego się pod krytyką Emilii, jak gdybyś faktycznie zrobił coś złego przez to, kim jesteś – choć wyraźnie nie odzyskała zupełnie spokoju, przeorientowała przynajmniej swoją złość w inną stronę, od siebie ku tej nienawistnej głupocie ludzi ograniczonych, cholernej Emilii, która ważyła się nakładać cenzurę na jego kark; tu są dzieci, nie możesz być taki, nie możesz być szczęśliwy, nie możesz być sobą, to obrzydliwe, to zaburzone, to zboczone. – Nie pozwalaj jej na to. Nie jesteśmy gorsi.
Safír Fenrisson
Re: 01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson Pią 11 Lut - 1:33
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Kiedy przyprowadzisz do domu jakąś dziewczynę, Piesku?, pytała regularnie matka, wodząc swym zwyczajowym, łagodnym spojrzeniem po jego twarzy, spojrzeniem pełnym wiary i rozmarzenia, spojrzeniem pełnym miłości – zawsze, poza dniem, w który odkryła powód jego milczenia, wykwitających na policzkach, pąsowych plam, które brała za przejaw sztubackiej nieśmiałości, a które były w istocie wyrazem pełnego zakłopotania niepokoju, reakcją serca bijącego pośpiesznym rytmem, nie pozostawiając miejsca na antrakt spokojnego oddechu. Odpowiadał zawsze z wahaniem, przywołując wymuszony skrępowaniem uśmiech, splatał palce za plecami i przez chwilę ważył słowa, które zastygały mrowieniem na końcu języka, lecz ostatecznie zawsze wypowiadał na głos coś innego – coś dużo bardziej stosownego, choć dyskusyjnym było, czy fałsz mógłby kiedykolwiek brzmieć stosownie; przysiadał obok jej łóżka i opowiadał o pięknej Gunvor, której włosy lśniły w jasnym świetle dnia, przypominając złote kłosy zboża, o roześmianej Margit, uśmiechającej się do niego codziennie z przeciwnego końca sali i drobnej Betje, niespełna rok temu mieszkającej jeszcze w Holandii, gdzie wszyscy wołali na nią Lisa, ciągnąc za długie, kasztanowe warkocze. Sumienie gryzło go na myśl o wszystkich tych dziewczynach, którym pozwalał chwytać się za rękę i składać słodkie pocałunki na pulchnych, dziecięcych jeszcze policzkach, żałował, że, wiedziony naiwnym pragnieniem podporządkowania się woli rodziców, pozwolił Ingrid siedzieć przy kuchennym stole, naprzeciwko swej życzliwej matki i surowego ojca, żałował, że pozwolił jej wejść do swojego pokoju i położyć się na niezaścielonym łóżku, żałował, że pozwolił jej posmakować miękkości własnych warg i sięgnąć dłonią do guzika zapiętej pod szyją koszuli, zanim nie zdobył się na odwagę bezpośredniego protestu, przy którym głos podłamał mu się i zadrżał, wpadając w płaczliwą nutę, grzęznącą w ściśniętej wstydem krtani. Ingrid nigdy mu nie wybaczyła i on też sam nigdy sobie nie wybaczył, chociaż przepraszał ją jeszcze długo po tym, jak już wyszła, przyciskając twarz do poduszki, na której pojawiały się pociemniałe plamy wsiąkających w materiał łez.
Przez kolejne miesiące obiecywał sobie czujną ostrożność, unikając zbyt życzliwych spojrzeń, skroni wspartych na kościstych ramionach, palców splecionych w zgodnym porozumieniu, ułudnym i krótkotrwałym, dopóki mały palec nie zaczepił się zagiętym haczykiem o palec dziewczynki o ciemnych, kasztanowych oczach w kształcie smukłych opali, dłoniach brudnych od gliny i łagodnym uśmiechu, który rozciągał się po jej szczupłej twarzy niczym wschód księżyca, subtelnie i niepostrzeżenie. Pamiętał, że zdawało mu się, że nikt nigdy nie mógłby go zrozumieć – tego charakterystycznego dreszczu, który zsuwał się rynną kręgosłupa, gdy w szatni przetrzymywał spojrzenie o kilka sekund zbyt długo, tej irracjonalnej obawy, która raziła impulsem opuszki wyciągniętej dłoni, ilekroć zbliżał ją w niezobowiązującym, przyjacielskim geście do skóry przyjaciół, jak gdyby poprzez to dotknięcie miał ujawnić im swój sekret, przekazać go jak zaraźliwą chorobę, leprę pochłaniającą ciało niezdrowymi plamami chropowatych zgrubień, tego poczucia winy, ilekroć wymieniał z Ingrid przypadkowe spojrzenie – nie tak, jak ona go rozumiała. Znosił więc lata później wszystkie jej załamania, ukrywane pośpiesznie przed świeżą warstwą powoli zasychającego iłu, przenosił ją z kanapy do łóżka, ignorując cierpki, winny zapach wypełniający powietrze przy każdym, sennym wydechu, a kiedy nie patrzyła, przesuwał ostrożnie palcami po nieruchomych ciałach rzeźb, które wyłaniały się spod jej rąk, spoglądał w nieruchome, a przy tym tak realistyczne oczy kobiet, na zawsze uwiecznionych w swej siostrzanej, gipsowej formie – niekiedy, późnymi wieczorami, czuł się, jakby go obserwowały, zawsze z tym samym, gniewnym wyrzutem, zawsze tak samo surowo i nieprzychylnie, oczami pięknej Gunvor, roześmianej Margit i drobnej Betje, wreszcie również oczami Ingrid, pełnymi rozczarowania i nienawiści. Sądził, że rozumiał Sohvi przez wszystkie te drobne, nierozsądne decyzje, wszystkie przypadkowo popełniane błędy, wszystkie kalekie potknięcia, lecz werdyktu, który wsunął na jej palec złoto małżeńskiej obrączki, zrozumieć nie potrafił.
– Nie jesteś swoją matką. – odrzekł w końcu, unosząc łagodnie spojrzenie na jej twarz, spąsowiałą rumieńcem wzburzenia, dłonie przesuwając tymczasem ostrożnie wpierw na jej przedramiona, gestem zachęcając, by rozplotła palce, wciąż zalegające asekuracyjnie na jego lędźwiach, a następnie na nadgarstki, by mógł zamknąć je w ciepłej, troskliwej kopule własnych śródręczy. – Zawsze byłaś ode mnie odważniejsza, bo widziałaś prawdę nawet tam, gdzie jej obecność była bolesna i niesprawiedliwa. Jesteś bardzo piękna i warta znacznie więcej niż to, czego tak się obawiasz… nie wierzę we wszystkie te określenia, których wobec siebie używasz. Nie powinnaś musieć, z wiedzionej obyczajem powinności, trwać u boku tego mężczyzny do końca życia, pozwalać, by nieustannie przemawiała przez ciebie ta ostrożna przemyślność i asekuracja. Za nic nie postąpisz o krok naprzód, dopóki nie poznasz każdego centymetra drogi, jak długo można funkcjonować w ten sposób? Zawsze chciałem dla ciebie tylko szczęścia, wiesz o tym, zasługujesz na nie... i na tę wolność, przed którą tak uparcie się wzbraniasz. – jego głos, wyrugowany z niepotrzebnych wyrzutów, rozbrzmiał jedynie sentymentem i spokojną melancholią, ledwie przeplecioną cienkimi nićmi nadziei, jaką w niej pokładał. – Oboje zasługujemy. – tym razem uśmiechnął się szerzej, przeganiając na moment szarzyznę własnych, skłębionych nad głową obłoków, ciemnych chmur żalu i kompromitacji, które zagrzmiały gniewnie, grożąc nagłą ulewą, lecz ostatecznie rozsunęły się i przerzedziły, przepuszczając jasną śreżogę światła; mimo to, coś w jej słowach tknęło go drzazgą wbitego pod skórę niepokoju, obawy względem tego, z jakim trudem przychodziła mu prawdziwa miłość, uczucie obdarte z erotycznej fizyczności, proste i szczere, powracające zawsze sennym echem matczynej przestrogi, czerwonym znakiem zakazu wbitym w grząski grunt na poboczu drogi. Nikt nigdy nie zdoła cię pokochać. – Każda wielka miłość nosi w sobie coś upokarzającego i okrutnego. – dostrzegł błysk łez w jej pociemniałym spojrzeniu i pochylił lekko głowę, robiąc krok do tyłu, by z dłonią zatrzymaną na jej nadgarstku przysiąść na brzegu wąskiego łóżka, gestem skłaniając ją do oderwania pleców od twardego brzegu szafki i podążenia za nim. Prycza ugięła się lekko, wydając z siebie westchnienie skrzypiącego jęku, gdy metalowe sprężyny, ukryte w trzewiach materaca, skurczyły się pod ich wspólnym ciężarem.
– Masz rację. – przyznał w końcu, lecz jego twarz wpierw stężała, a następnie posmutniała, przedzierając się przez zielone obręcze spojrzenia błyskiem nieśmiałej słabości, na którą nie pozwalał sobie publicznie, a która tymczasem, w jej obecności, zdawała się tajać i rozluźniać żelazne wnyki szczęk, w jakich dotąd trzymała jego zesztywniałe ciało. Westchnął cicho, odchylając się do tyłu i zalegając plecami na miękkiej powierzchni łóżka – przez chwilę spoglądał w spękany tynkiem sufit, po czym przechylił lekko głowę, dociskając policzek do miękkiego materiału kołdry i zerkając na Sohvi, która wciąż siedziała na brzegu pryczy, lekko nachylona w jego stronę. – Ale obawiam się, że nie jestem głosem żadnego pokolenia. – tyle razy zarzekał się, że nie będzie dłużej ofiarą, nie będzie tchórzem, nie będzie się bał, tyle razy ostentacyjnie wspierał głowę na cudzym ramieniu, chwytał przyjaciół za dłonie i śmiał się specjalnie zbyt głośno i zbyt perliście, jakby próbował umyślnie zwrócić na siebie uwagę, tymczasem teraz, mimowolnie, znów trzymał w dłoni pożółkłe kartki swego dzieciństwa, przeglądał pamiętnik własnych lęków i upokorzeń, polany nic niekosztującymi łzami młodości.
Przez kolejne miesiące obiecywał sobie czujną ostrożność, unikając zbyt życzliwych spojrzeń, skroni wspartych na kościstych ramionach, palców splecionych w zgodnym porozumieniu, ułudnym i krótkotrwałym, dopóki mały palec nie zaczepił się zagiętym haczykiem o palec dziewczynki o ciemnych, kasztanowych oczach w kształcie smukłych opali, dłoniach brudnych od gliny i łagodnym uśmiechu, który rozciągał się po jej szczupłej twarzy niczym wschód księżyca, subtelnie i niepostrzeżenie. Pamiętał, że zdawało mu się, że nikt nigdy nie mógłby go zrozumieć – tego charakterystycznego dreszczu, który zsuwał się rynną kręgosłupa, gdy w szatni przetrzymywał spojrzenie o kilka sekund zbyt długo, tej irracjonalnej obawy, która raziła impulsem opuszki wyciągniętej dłoni, ilekroć zbliżał ją w niezobowiązującym, przyjacielskim geście do skóry przyjaciół, jak gdyby poprzez to dotknięcie miał ujawnić im swój sekret, przekazać go jak zaraźliwą chorobę, leprę pochłaniającą ciało niezdrowymi plamami chropowatych zgrubień, tego poczucia winy, ilekroć wymieniał z Ingrid przypadkowe spojrzenie – nie tak, jak ona go rozumiała. Znosił więc lata później wszystkie jej załamania, ukrywane pośpiesznie przed świeżą warstwą powoli zasychającego iłu, przenosił ją z kanapy do łóżka, ignorując cierpki, winny zapach wypełniający powietrze przy każdym, sennym wydechu, a kiedy nie patrzyła, przesuwał ostrożnie palcami po nieruchomych ciałach rzeźb, które wyłaniały się spod jej rąk, spoglądał w nieruchome, a przy tym tak realistyczne oczy kobiet, na zawsze uwiecznionych w swej siostrzanej, gipsowej formie – niekiedy, późnymi wieczorami, czuł się, jakby go obserwowały, zawsze z tym samym, gniewnym wyrzutem, zawsze tak samo surowo i nieprzychylnie, oczami pięknej Gunvor, roześmianej Margit i drobnej Betje, wreszcie również oczami Ingrid, pełnymi rozczarowania i nienawiści. Sądził, że rozumiał Sohvi przez wszystkie te drobne, nierozsądne decyzje, wszystkie przypadkowo popełniane błędy, wszystkie kalekie potknięcia, lecz werdyktu, który wsunął na jej palec złoto małżeńskiej obrączki, zrozumieć nie potrafił.
– Nie jesteś swoją matką. – odrzekł w końcu, unosząc łagodnie spojrzenie na jej twarz, spąsowiałą rumieńcem wzburzenia, dłonie przesuwając tymczasem ostrożnie wpierw na jej przedramiona, gestem zachęcając, by rozplotła palce, wciąż zalegające asekuracyjnie na jego lędźwiach, a następnie na nadgarstki, by mógł zamknąć je w ciepłej, troskliwej kopule własnych śródręczy. – Zawsze byłaś ode mnie odważniejsza, bo widziałaś prawdę nawet tam, gdzie jej obecność była bolesna i niesprawiedliwa. Jesteś bardzo piękna i warta znacznie więcej niż to, czego tak się obawiasz… nie wierzę we wszystkie te określenia, których wobec siebie używasz. Nie powinnaś musieć, z wiedzionej obyczajem powinności, trwać u boku tego mężczyzny do końca życia, pozwalać, by nieustannie przemawiała przez ciebie ta ostrożna przemyślność i asekuracja. Za nic nie postąpisz o krok naprzód, dopóki nie poznasz każdego centymetra drogi, jak długo można funkcjonować w ten sposób? Zawsze chciałem dla ciebie tylko szczęścia, wiesz o tym, zasługujesz na nie... i na tę wolność, przed którą tak uparcie się wzbraniasz. – jego głos, wyrugowany z niepotrzebnych wyrzutów, rozbrzmiał jedynie sentymentem i spokojną melancholią, ledwie przeplecioną cienkimi nićmi nadziei, jaką w niej pokładał. – Oboje zasługujemy. – tym razem uśmiechnął się szerzej, przeganiając na moment szarzyznę własnych, skłębionych nad głową obłoków, ciemnych chmur żalu i kompromitacji, które zagrzmiały gniewnie, grożąc nagłą ulewą, lecz ostatecznie rozsunęły się i przerzedziły, przepuszczając jasną śreżogę światła; mimo to, coś w jej słowach tknęło go drzazgą wbitego pod skórę niepokoju, obawy względem tego, z jakim trudem przychodziła mu prawdziwa miłość, uczucie obdarte z erotycznej fizyczności, proste i szczere, powracające zawsze sennym echem matczynej przestrogi, czerwonym znakiem zakazu wbitym w grząski grunt na poboczu drogi. Nikt nigdy nie zdoła cię pokochać. – Każda wielka miłość nosi w sobie coś upokarzającego i okrutnego. – dostrzegł błysk łez w jej pociemniałym spojrzeniu i pochylił lekko głowę, robiąc krok do tyłu, by z dłonią zatrzymaną na jej nadgarstku przysiąść na brzegu wąskiego łóżka, gestem skłaniając ją do oderwania pleców od twardego brzegu szafki i podążenia za nim. Prycza ugięła się lekko, wydając z siebie westchnienie skrzypiącego jęku, gdy metalowe sprężyny, ukryte w trzewiach materaca, skurczyły się pod ich wspólnym ciężarem.
– Masz rację. – przyznał w końcu, lecz jego twarz wpierw stężała, a następnie posmutniała, przedzierając się przez zielone obręcze spojrzenia błyskiem nieśmiałej słabości, na którą nie pozwalał sobie publicznie, a która tymczasem, w jej obecności, zdawała się tajać i rozluźniać żelazne wnyki szczęk, w jakich dotąd trzymała jego zesztywniałe ciało. Westchnął cicho, odchylając się do tyłu i zalegając plecami na miękkiej powierzchni łóżka – przez chwilę spoglądał w spękany tynkiem sufit, po czym przechylił lekko głowę, dociskając policzek do miękkiego materiału kołdry i zerkając na Sohvi, która wciąż siedziała na brzegu pryczy, lekko nachylona w jego stronę. – Ale obawiam się, że nie jestem głosem żadnego pokolenia. – tyle razy zarzekał się, że nie będzie dłużej ofiarą, nie będzie tchórzem, nie będzie się bał, tyle razy ostentacyjnie wspierał głowę na cudzym ramieniu, chwytał przyjaciół za dłonie i śmiał się specjalnie zbyt głośno i zbyt perliście, jakby próbował umyślnie zwrócić na siebie uwagę, tymczasem teraz, mimowolnie, znów trzymał w dłoni pożółkłe kartki swego dzieciństwa, przeglądał pamiętnik własnych lęków i upokorzeń, polany nic niekosztującymi łzami młodości.
Sohvi Vänskä
Re: 01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson Pon 21 Lut - 13:46
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Czasami próbowała wyobrazić sobie swoją matkę inaczej – nie jako swoją wyrodną rodzicielkę, dla której zawsze już miała być równie marnotrawną córką, brukającą jej nazwisko i tkany z misterną uporczywością doskonały obraz rodziny w rzeczywistości dotkliwie niedoskonałej, nie jako kobietę zdradzającą święte esprit de corps swojej płci, zdradzającą ją – krew ze swojej krwi, serce ze swojego serca, młodą kobietę potrzebującą wsparcia starszej powierniczki, którą nie potrafiła dla niej być w tak ważnym momencie, przywiązana do ojca jak pies niezdolny odejść od kojca, nawet gdyby zrzucić mu z karku przykrótki łańcuch; nie jako nienaganną żonę, wyjałowioną, ubezwłasnowolnioną przez zapalczywą wierność wyniszczającym ją zasadom tradycyjnie poprawnego domu, jak gdyby u ołtarza przysięgała nie miłość, ale nie będziesz mieć bogów cudzych przede mną. Nie jako dostojną panią Korhonen służalczo przyległą do boku męża jak prosionek zalęgły pod jego zimnym ciężarem, obawiający się światła innego, pełniejszego życia. Próbowała sobie wyobrazić ją jako człowieka – jako kobietę, Hilmę Vänskä, którą była na zdjęciach przechowywanych w zdobionej skrzynce wsuniętej pod łóżko w sypialni, piękną i roześmianą, jeszcze wystarczająco odważną, by kochać, by się uśmiechać, by kierować spojrzenie tam, gdzie kierowało ją pragnienie, nie instrukcja męża – ale nieważne, jak bardzo się starała, nie potrafiła wypełnić jej przewlekłej pustki surowym, tak hołubionym przez siebie, człowieczeństwem; żadnym afektem, żadną niezależną wolą.
Pamiętała jak pewnego razu, zanim jeszcze zrozumiała w pełni własną inność przekreślającą szczęście w rodzinnym domu, wyszedłszy z pokoju późną nocą za pragnieniem, ujrzała ją znikającą za zamykanymi drzwiami rodzicielskiej sypialni – czarne, lśniące włosy wypuszczone z eleganckiego upięcia spływały jej na ramiona smolistą kaskadą, jak jej własne; miała cienie pod zmęczonymi oczami, zbladłe usta przebarwione czerwoną szminką u wnętrza, jasną skórę noszącą mgławicę delikatnych piegów odkrytych spod gwaszu pudru. Spojrzenie czarne jak noc, w której zastygły gwiazdy, spojrzenie tak czułe i tak smutne, że oddech przystanął jej w krtani, dopóki Hilma nie wypuściła jej z jego wnyków, znikając za głuchym drewnem drzwi. Nigdy wcześniej i nigdy później nie była tak piękna jak przez pierwiastek tej nocnej, niemej konfrontacji, nigdy więcej nie powtórzonej – nigdy wcześniej i nigdy później nie była tak piękna jak wtedy, kiedy w zaszklonym spojrzeniu zmęczonych oczu lśniła bolesna czułość, zrozpaczona tęsknota, błysk zawahania niczym ostatnia iskra tkwiącego w niej życia. Następnego dnia jej oczy były martwe. Stracone, jakby zapadła się w sobie na dobre, zginęła w tej próżni, jaka w niej narosła przez lata służalczej pokory, mętne jak u ogłuszonego zwierzęcia, kiedy ojciec kładł jej rękę na krzywiźnie ciasno zebranej talii – coś w tej ręce, męskiej ręce na jej ciele, w czułym geście, z jakim przesuwał ją po niej, sprawiało, że Sohvi miała ochotę złapać ją w nadgarstku i szarpnąć pod płomień świec płonących na stole przed nim, cisnąć nią na stół jak obrzydliwą, oślizgłą rybę i zanurzyć w niej zęby trzymanego widelca. Przez kolejne dni nie schodziła do jadalni, dopóki ojciec nie zabronił służbie przynosić jej posiłków do pokoju i dopóki nie upewnił jej, że pozwoliłby jej prędzej umrzeć z głodu, niż zgodziłby się na ten niesubordynowany przejaw suwerenności – zaledwie kolację poza jadalnią.
Nie jesteś swoją matką. A jednak przystawała wieczorem przed lustrem, śledziła siateczkę delikatnych linii w kącikach oczu i nie rozumiała ich genezy – śmiała się przecież rzadko, coraz rzadziej, coraz mniej szczerze; przeczesywała palcami lśniącą smołę włosów, spodziewając się odnaleźć w nich wreszcie dowód na to, że świat magiczny pozostawiał ją bezwzględnie w tyle, wciąż nieustępliwie nie chcąc uznać jej za swoją prawowitą córkę, a ona zmarnowała trzydzieści cztery lata swojego życia w ślepej pogoni za nieosiągalnym i zmarnowała ponad dekadę u boku człowieka, który nie mógł jej uszczęśliwić. Czekał w sypialni, za drzwiami, a ona patrzyła na siebie, ze smutkiem i czułością, z bladymi ustami przebarwionymi wiśnią szminki, piegami rozsypanymi po jasnej skórze, cieniami zmęczenia pod migdałami oczu i ostatnią iskrą życia w rozgwieżdżonej źrenicy – chwila zawahania, głuche drewno drzwi, obrzydliwa dłoń sunąca po ciele jak oślizgły węgorz.
– Ona też nie zawsze nią była – odpowiedziała rozgoryczonym półszeptem, nie mając odwagi wypowiedzieć tego głośniej, unosząc szkło spojrzenia pod łagodność jego wzroku; rozumiejącego jak żadne inne, znającego ją jak żadne inne, kojącego, również, jak żadne inne. Nie oponowała już jednak więcej, kiedy przesuwał ciepłem swoich rąk wzdłuż jej ramion, ściągając z nich ciężar uporczywej zatwardziałości, zgubnego przekonania, że wszystko to powinna zamknąć w sobie i skonfrontować samodzielnie. Uświadamiała sobie wprawdzie, że nie byłaby nigdy w stanie tego zrobić; że potrzebowała jego słów, tak wyrozumiale wygładzających naprężenia jej niepokojów, choćby doraźnie, pewną deklaracją ufności w to, że była istotnie kimś więcej. Że była wciąż żywa, wciąż piękna, wciąż zdolna odzyskać to, z czego nigdy nie powinna była rezygnować. Bezpieczna tratwa w rozchwianym morzu zwątpienia i niepewności, w którym zbyt długo pozwalała sobie tonąć, nie próbując nawet z tym walczyć; tylko bezmyślne młócenie wody, kiedy zostawała sam na sam ze sobą, sam na sam ze swoim oddechem, wyrywającym się płytkimi haustami w nerwowej panice powodowanej myślą, że kiedy znów spojrzy sobie w oczy, okażą się martwe. Odwzajemniła uścisk jego dłoni z delikatną pewnością, oboje zasługujemy, wspomnienia pijanych nocy spędzonych na jednym łóżku, afirmacji szeptanych jak zaklęcia, jakby mogły w ich ustach być sprawczymi, pomimo tego, że nie mogły nigdy.
– Stracę wszystko. Więcej, jeśli Nikolai zdecyduje się potwierdzić, co o mnie mówiono – powiedziała, ale tonem o wiele lżejszym, prawie wyzutym z żalu; straci wszystko i co z tego? Straciła wszystko już wcześniej. Straciła całe swoje życie i znalazła nowe, znalazła małe mieszkanie w Sztokholmie i chłopaka, który wieszał znoszone koszulki na niedoskonałych sylwetkach jej niezdarnych jeszcze rzeźb, przyjaciela, który kłócił się z nią zajadle do zdarcia gardeł i zanosił ją do łóżka, gdy wypiła za dużo; straciła Sohvi z domu Korhonen i znalazła kobietę bezwstydnie hołdującą swojemu surowemu człowieczeństwu.
– Bez tego byłaby w końcu zwyczajnie nużąca. Serce to mięsień, zobojętniałoby dręczone tylko jednym, rozkosznym rodzajem wysiłku – mruknęła cicho za jego stwierdzeniem, dając się poprowadzić do łóżka, na którego skraju usiadła, opierając się lekko o jego ramię, nim nie odchylił się do tyłu, układając się w akompaniamencie cichego skrzypnięcia. Zebrała grzbietem palca słoną wilgoć z rzęs, smutek wymieszany z tuszem, którego ciemne smugi roztarła opuszką na jasnej skórze; dopiero potem odchyliła się, wspierając dłonią o materac, by na niego spojrzeć, spojrzeniem wciąż zmęczonym, jednak spokojniejszym, przede wszystkim troskliwie czułym. Wszystko w zamian za tego chłopaka zdawało się w podobnych chwilach wymianą więcej niż sprawiedliwą.
– Nie, nie jesteś – odezwała się po krótkiej pauzie zastanowienia, opadając na materac za nim, sięgając po jego ramię, by odchylić je od wątłego ciała i ułożyć się na nim, przytulając policzek do jego barku. – Jesteś głosem najwspanialszego opiekuna, jakiego mogli sobie w tym zapomnianym przez bogów miejscu wymarzyć. – Odchyliła głowę, podnosząc twarz bliżej jego ucha, kładąc rękę na jego torsie, badając fakturę koszuli pod opuszką błądzącego drobne okręgi palca. – Głosem, który pozwoli być może choć jednemu małemu Safírowi dorastać bez nienawiści do samego siebie. Nie masz się czego wstydzić – jej głos zabrzmiał łagodnie, ale nieustępliwie, stanowczo, bo nie chciała dopuszczać do głosu żadnych protestów: tych głośnych i tych, które odzywały się w dyskrecji odruchowych myśli, do jakich nie miała, nieszczęśliwie, dostępu. Uśmiechnęła się zaraz, wypuszczając powietrze z rozbawieniem, echem kiełkującej w piersi przekornej wesołości.
– Ale bardzo chętnie rozmażę ci szminkę na ustach i poskaczę po materacu, jeśli chcesz Emilię uspokoić. Możemy też poobściskiwać się przed jej gabinetem albo pod jej oknem, co ty na to? Założę się, że nie miałaby problemu z obecnością dzieci, nawet gdybyś położył mnie na stole w stołówce podczas obiadu – mówiąc to z coraz większą szyderczą kąśliwością, choć niezmiennie miękkim półszeptem, uniosła się na ręku, by zawisnąć ponad nim i z błyskiem złośliwego uśmiechu przysunąć usta do jego szyi, ze szmerem cichego śmiechu zahaczając szminką jego skórę i krawędź kołnierza.
Pamiętała jak pewnego razu, zanim jeszcze zrozumiała w pełni własną inność przekreślającą szczęście w rodzinnym domu, wyszedłszy z pokoju późną nocą za pragnieniem, ujrzała ją znikającą za zamykanymi drzwiami rodzicielskiej sypialni – czarne, lśniące włosy wypuszczone z eleganckiego upięcia spływały jej na ramiona smolistą kaskadą, jak jej własne; miała cienie pod zmęczonymi oczami, zbladłe usta przebarwione czerwoną szminką u wnętrza, jasną skórę noszącą mgławicę delikatnych piegów odkrytych spod gwaszu pudru. Spojrzenie czarne jak noc, w której zastygły gwiazdy, spojrzenie tak czułe i tak smutne, że oddech przystanął jej w krtani, dopóki Hilma nie wypuściła jej z jego wnyków, znikając za głuchym drewnem drzwi. Nigdy wcześniej i nigdy później nie była tak piękna jak przez pierwiastek tej nocnej, niemej konfrontacji, nigdy więcej nie powtórzonej – nigdy wcześniej i nigdy później nie była tak piękna jak wtedy, kiedy w zaszklonym spojrzeniu zmęczonych oczu lśniła bolesna czułość, zrozpaczona tęsknota, błysk zawahania niczym ostatnia iskra tkwiącego w niej życia. Następnego dnia jej oczy były martwe. Stracone, jakby zapadła się w sobie na dobre, zginęła w tej próżni, jaka w niej narosła przez lata służalczej pokory, mętne jak u ogłuszonego zwierzęcia, kiedy ojciec kładł jej rękę na krzywiźnie ciasno zebranej talii – coś w tej ręce, męskiej ręce na jej ciele, w czułym geście, z jakim przesuwał ją po niej, sprawiało, że Sohvi miała ochotę złapać ją w nadgarstku i szarpnąć pod płomień świec płonących na stole przed nim, cisnąć nią na stół jak obrzydliwą, oślizgłą rybę i zanurzyć w niej zęby trzymanego widelca. Przez kolejne dni nie schodziła do jadalni, dopóki ojciec nie zabronił służbie przynosić jej posiłków do pokoju i dopóki nie upewnił jej, że pozwoliłby jej prędzej umrzeć z głodu, niż zgodziłby się na ten niesubordynowany przejaw suwerenności – zaledwie kolację poza jadalnią.
Nie jesteś swoją matką. A jednak przystawała wieczorem przed lustrem, śledziła siateczkę delikatnych linii w kącikach oczu i nie rozumiała ich genezy – śmiała się przecież rzadko, coraz rzadziej, coraz mniej szczerze; przeczesywała palcami lśniącą smołę włosów, spodziewając się odnaleźć w nich wreszcie dowód na to, że świat magiczny pozostawiał ją bezwzględnie w tyle, wciąż nieustępliwie nie chcąc uznać jej za swoją prawowitą córkę, a ona zmarnowała trzydzieści cztery lata swojego życia w ślepej pogoni za nieosiągalnym i zmarnowała ponad dekadę u boku człowieka, który nie mógł jej uszczęśliwić. Czekał w sypialni, za drzwiami, a ona patrzyła na siebie, ze smutkiem i czułością, z bladymi ustami przebarwionymi wiśnią szminki, piegami rozsypanymi po jasnej skórze, cieniami zmęczenia pod migdałami oczu i ostatnią iskrą życia w rozgwieżdżonej źrenicy – chwila zawahania, głuche drewno drzwi, obrzydliwa dłoń sunąca po ciele jak oślizgły węgorz.
– Ona też nie zawsze nią była – odpowiedziała rozgoryczonym półszeptem, nie mając odwagi wypowiedzieć tego głośniej, unosząc szkło spojrzenia pod łagodność jego wzroku; rozumiejącego jak żadne inne, znającego ją jak żadne inne, kojącego, również, jak żadne inne. Nie oponowała już jednak więcej, kiedy przesuwał ciepłem swoich rąk wzdłuż jej ramion, ściągając z nich ciężar uporczywej zatwardziałości, zgubnego przekonania, że wszystko to powinna zamknąć w sobie i skonfrontować samodzielnie. Uświadamiała sobie wprawdzie, że nie byłaby nigdy w stanie tego zrobić; że potrzebowała jego słów, tak wyrozumiale wygładzających naprężenia jej niepokojów, choćby doraźnie, pewną deklaracją ufności w to, że była istotnie kimś więcej. Że była wciąż żywa, wciąż piękna, wciąż zdolna odzyskać to, z czego nigdy nie powinna była rezygnować. Bezpieczna tratwa w rozchwianym morzu zwątpienia i niepewności, w którym zbyt długo pozwalała sobie tonąć, nie próbując nawet z tym walczyć; tylko bezmyślne młócenie wody, kiedy zostawała sam na sam ze sobą, sam na sam ze swoim oddechem, wyrywającym się płytkimi haustami w nerwowej panice powodowanej myślą, że kiedy znów spojrzy sobie w oczy, okażą się martwe. Odwzajemniła uścisk jego dłoni z delikatną pewnością, oboje zasługujemy, wspomnienia pijanych nocy spędzonych na jednym łóżku, afirmacji szeptanych jak zaklęcia, jakby mogły w ich ustach być sprawczymi, pomimo tego, że nie mogły nigdy.
– Stracę wszystko. Więcej, jeśli Nikolai zdecyduje się potwierdzić, co o mnie mówiono – powiedziała, ale tonem o wiele lżejszym, prawie wyzutym z żalu; straci wszystko i co z tego? Straciła wszystko już wcześniej. Straciła całe swoje życie i znalazła nowe, znalazła małe mieszkanie w Sztokholmie i chłopaka, który wieszał znoszone koszulki na niedoskonałych sylwetkach jej niezdarnych jeszcze rzeźb, przyjaciela, który kłócił się z nią zajadle do zdarcia gardeł i zanosił ją do łóżka, gdy wypiła za dużo; straciła Sohvi z domu Korhonen i znalazła kobietę bezwstydnie hołdującą swojemu surowemu człowieczeństwu.
– Bez tego byłaby w końcu zwyczajnie nużąca. Serce to mięsień, zobojętniałoby dręczone tylko jednym, rozkosznym rodzajem wysiłku – mruknęła cicho za jego stwierdzeniem, dając się poprowadzić do łóżka, na którego skraju usiadła, opierając się lekko o jego ramię, nim nie odchylił się do tyłu, układając się w akompaniamencie cichego skrzypnięcia. Zebrała grzbietem palca słoną wilgoć z rzęs, smutek wymieszany z tuszem, którego ciemne smugi roztarła opuszką na jasnej skórze; dopiero potem odchyliła się, wspierając dłonią o materac, by na niego spojrzeć, spojrzeniem wciąż zmęczonym, jednak spokojniejszym, przede wszystkim troskliwie czułym. Wszystko w zamian za tego chłopaka zdawało się w podobnych chwilach wymianą więcej niż sprawiedliwą.
– Nie, nie jesteś – odezwała się po krótkiej pauzie zastanowienia, opadając na materac za nim, sięgając po jego ramię, by odchylić je od wątłego ciała i ułożyć się na nim, przytulając policzek do jego barku. – Jesteś głosem najwspanialszego opiekuna, jakiego mogli sobie w tym zapomnianym przez bogów miejscu wymarzyć. – Odchyliła głowę, podnosząc twarz bliżej jego ucha, kładąc rękę na jego torsie, badając fakturę koszuli pod opuszką błądzącego drobne okręgi palca. – Głosem, który pozwoli być może choć jednemu małemu Safírowi dorastać bez nienawiści do samego siebie. Nie masz się czego wstydzić – jej głos zabrzmiał łagodnie, ale nieustępliwie, stanowczo, bo nie chciała dopuszczać do głosu żadnych protestów: tych głośnych i tych, które odzywały się w dyskrecji odruchowych myśli, do jakich nie miała, nieszczęśliwie, dostępu. Uśmiechnęła się zaraz, wypuszczając powietrze z rozbawieniem, echem kiełkującej w piersi przekornej wesołości.
– Ale bardzo chętnie rozmażę ci szminkę na ustach i poskaczę po materacu, jeśli chcesz Emilię uspokoić. Możemy też poobściskiwać się przed jej gabinetem albo pod jej oknem, co ty na to? Założę się, że nie miałaby problemu z obecnością dzieci, nawet gdybyś położył mnie na stole w stołówce podczas obiadu – mówiąc to z coraz większą szyderczą kąśliwością, choć niezmiennie miękkim półszeptem, uniosła się na ręku, by zawisnąć ponad nim i z błyskiem złośliwego uśmiechu przysunąć usta do jego szyi, ze szmerem cichego śmiechu zahaczając szminką jego skórę i krawędź kołnierza.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Sądził, że nigdy nie miał matce za złe decyzji, jakie podejmowała; przyjmował je z pokorną, dziecięcą ufnością, uparcie starał się zrozumieć uczucie, którym darzyła Fenrisa, rozciągając czułe dłonie po jego szerokich, zesztywniałych barkach, kochając go mimo gniewu, przed którym pierzchła kuchenna zastawa, kuliły się dzieci i skomlały zwierzęta – był przekonany, że gdyby korzenie nie przytwierdzały drzew do ziemi prawdopodobnie również one rzuciłyby się do ucieczki, zasłaniając gałęziami pochylone głowy swych bujnych koron i pozostawiając za sobą korowód opadłych w pośpiechu liści. Nie potrafił dostrzegać w niej wad nawet wówczas, gdy jej słowa raniły go szrapnelem niezamierzonego okrucieństwa – nauczył się akceptować jej bierność, kobiecą niemoc wobec rygoru ojcowskiej tresury, wymijający wzrok, który nie dostrzegał rysujących się pod dziecięcą skórą siniaków, odruchowego przykurczu trwogi, zahaczającego się rybackim hakiem o jego mostek, ilekroć znajdował się w zasięgu rodzicielskiej groźby. Margrét rzadko patrzyła mu w oczy, a kiedy któregoś razu, siedząc na drewnianej werandzie, przeciął z nią nić spojrzenia przez pryzmat zakurzonego szronem okna, odwróciła wzrok tak gwałtownie, jakby przestraszyła się jego obecności – ojciec kazał mu spać na dworze razem z psem, a jej łatwiej było udawać, że o tym nie wiedziała, tak samo jak nie wiedziała o pustych butelkach, które trzymał w stodole, pieniądzach, które tracił, grając w karty w zatęchłym, lokalnym pubie i fanatycznym pragnieniu wzbogacenia się na foczej skórze selkie, którą zamierzał pochwycić w pajęczynę splątanej sieci, zarzucanej coraz dalej i głębiej we wzburzoną toń oceanu. Mimo to, nie potrafił jej winić, bo kiedy dwie dekady później powracał myślami do swej poobijanej wypadkiem przeszłości, pamiętał tylko melodyjność jej głosu, gdy grała na fortepianie, dłoń sięgającą łagodnie ku jego włosom, odgarniając pojedyncze, niesforne kosmyki ze skroplonego potem czoła, ciepło jej łóżka, do którego zakradał się ukradkiem, wtulając spąsowiałą łzami twarz w materiał jej ubrania, pamiętał jej dobroć, łagodność i czułe, pełne słodyczy Piesku, jakim się do niego zwracała.
Niekiedy marzył, by razem opuścili rodzinny dom, wybrali się gdzieś daleko od trzeszczącego pod jego podłogą gniewu, surowości i niechęci, nawet jeśli od samego początku wiedział, że było to niemożliwe. Skrycie zawsze pragnął być bardziej jak swoja matka, niż jak swój ojciec – podobała mu się jej delikatność, gładkie, smukłe dłonie, nienapęczniałe pęcherzami od przetarć wilgotnych, jutowych lin na rybackim kutrze, podobała mu się muzyka, której melodyjne drganie wypełniało dom paliatywnym spokojem, literatura, na którą ojciec patrzył z lekceważącą pogardą, a w której on z taką łatwością potrafił się odnaleźć, podobały mu się barwne, letnie sukienki, których materiał wirował podczas tanecznych piruetów, błysk pereł trzymanych w drewnianej szkatułce przy łóżku i zakładanych tylko odświętnie, tak kontrastujących z jego ubraniem, odziedziczonym po bracie i często o kilka rozmiarów za dużym. Był tymczasem świadom, że matka włożyła dłoń zbyt głęboko w otwartą paszczę mitologicznego wilka, z którym jej mąż dzielił imię i nigdy nie zdołała uwolnić się z wnyków szczęk, które zacisnęły się na jej nadgarstku – ale przede wszystkim uważał, był jej dozgonnie winny swą miłość, bo nie zdołał wybaczyć sobie, że nie było go u jej boku, kiedy umierała; cierpki, jagodowy smak Księżycowego Wywaru zatruwał jego umysł koszmarami nadwątlonego sumienia, których nigdy nie mógłby wyartykułować na głos, delirycznymi marami, w których rozdzierał ciało Fenrisa pod zębami wilczych kłów, łamał cienkie kości, uwięzione w potrzasku sobaczych szczęk, podczas gdy ojciec krzyczał i błagał go o litość. W tych snach, z których budził się z trawiącą ciało gorączką i mdłościami podsuwającymi się piekącym ciepłem do gardła, Margrét zawsze stała w progu, przyglądając się temu cierpieniu nieruchomym wzrokiem, tak samo odrętwiała i chorobliwie bezradna, co zawsze.
– Nie każda matka powinna nią być. – odparł, choć nie było w tych słowach wiele pocieszenia, a raczej żal wgryzający się w zwierciadła ich oczu, gdy źrenice natrafiły na siebie w porozumiewawczym pojednaniu, przepraszającym wyrazie zrozumienia, w którym tkwiły lata wzajemnych zwierzeń, szept słów wypowiadanych pod ciepłem narzuconej na głowy kołdry, uścisk troskliwej dłoni, w której tkwiło niekiedy więcej, niż zdołałaby wyartykułować szarpnięta akordem emocji krtań o sztywnych, zbyt napiętych strunach. – Być może. – odchylił ostrożnie głowę, przyglądając jej się bystrym wzrokiem, pełnym refleksyjnej przemyślności, błyszczącym w słabym świetle zwieszonej z sufitu lampy. – Ale stracisz też kajdany swojego żalu, zobowiązanie trzymające cię przy człowieku, który nie będzie w stanie zapewnić ci pełni szczęścia. Nie masz nigdy dosyć tej ostrożności, do której nas przyuczyli? Ukrywania się ze swoimi uczuciami, jakbyśmy wciąż byli dziećmi, wstydzącymi się jeszcze swojej pierwszej, niedojrzałej miłości? Możesz nosić na sobie uzdę powinności i zobowiązań, ale nawet wybicie jej diamentami nie sprawi, że łatwiej będzie znieść świadomość, że ktoś za nią szarpie. – zieleń jego tęczówek nabrała wyraźniejszego, butelkowego odcienia, kiedy uniósł lekko brodę, pozwalając, by kącik ust drgnął pojedynczym tikiem, rozsuwając się w bladość uśmiechu, który niewiele miał jednak wspólnego z radością. – Wyrzekanie się stabilności nigdy nie było łatwe, ale obiecuję ci, że cokolwiek się nie wydarzy, nie zostaniesz sama. – ton jego głosu złagodniał, wzburzone fale spojrzenia cofnęły się z powrotem ku głębi morza. – Ja zawsze tu będę. Niezależnie od tego, jaką podejmiesz decyzję. – zacieśnił palce wokół miękkości jej śródręcza, uśmiechając się ciepło, po czym odchylając ciało do tyłu, by legło na sprężystej powierzchni materaca, którego cienki, zbyt twardy materiał jęknął cicho, przyjmując go w swoje objęcia; westchnął, przyglądając się pajęczynowym pęknięciom na powierzchni sufitu, a następnie przekrzywił lekko głowę, by znów pochwycić heban wyrozumiałego spojrzenia przyjaciółki, choć na dźwięk jej słów jego lico pojaśniało rozpromienionym zawstydzeniem, nakrywając policzki delikatnym pąsem zakłopotania, który zbył zaraz posłaną naprzeciw swobodą szerszego uśmiechu.
– Byłbym szczęśliwy, gdyby postrzegali mnie chociaż w połowie tak łaskawie. – odpowiedział po chwili zastanowienia, przesuwając się lekko, by zrobić jej miejsce obok siebie na wąskiej, skrzypiącej pryczy, która bardziej niż łóżko przypominała wprawdzie niewygodną kozetkę, z szańcem zmiętej przy ścianie kołdry i ugniecioną, popielatą poduszką. – Chciałbym tylko, żeby to było takie proste. – ale sentyment westchnienia zburzyła zaraz przekorna perlistość jej wesołości, sztubacka zaczepność, z jaką Sohvi nachyliła się ku niemu, przysuwając twarz bliżej jego skroni i kładąc rękę na torsie, który poruszał się miarowym oddechem pod flanelowym materiałem koszuli – odwzajemnił jej uśmiech, otrzepując się z kurzu dotychczasowego strapienia, które wdzierało się drzazgą cierpkiego sceptycyzmu w łagodną, wrażliwą skórę jego usposobienia; tym razem nie tłumił już w sobie szczerej eutymii, która przebrzmiała parsknięciem rozbawienia w obliczu jej słów, młodzieńczym, żartobliwym śmiechem, rozluźniającym cieśninę zawężonego troską gardła, poruszającym uwypukleniem grdyki, która drgnęła w akompaniamencie pogodnej filuterności, pozostawiającej łachoczące muśnięcie cudzych ust na jasnym meszku odsłoniętej szyi, przybrudzając karminem szminki wąską krawędź krzywo zagiętego kołnierza.
– Musiałabyś postarać się dużo bardziej, gdyby ktokolwiek miał w to uwierzyć. – zawyrokował zuchwale, odwracając się twarzą w jej stronę. – Ta okropna choroba duszy zakorzeniła się we mnie zbyt głęboko. – zaczął z przeciągłym, teatralnym żalem, wspierając dłoń o czoło, jakby znajdował się na skraju nerwowego omdlenia, po czym trzepocząc rzęsami i spoglądając kobiecie głęboko w oczy. – Z tego letargu wyrwać może mnie tylko pocałunek prawdziwej miłości... mówisz, że Nikolai niedługo będzie wolny? – zagadnął z prowokacyjnym uśmiechem, wówczas przez przyjemną dźwięczność ich głosów przedarło się jednak pukanie do drzwi, sztywne, surowe zderzenie knykci z twardą fakturą drewna – wesoły grymas, który dotąd gościł jeszcze na jego twarzy, zelżał wyraźnie, pozostawiając lico blade i wypłowiałe, pod wpływem tego sugestywnego dźwięku na ponów ściągnięte spokojną maską powagi, dojrzałości, którą nauczył się przywoływać jak psa na komendę. Odruchowo podniósł się z powrotem do pozycji siedzącej, ślina, którą przełknął, zdawała się jednak lepka i ciężka, z trudem przesuwająca się w głąb zaschniętego gardła.
Niekiedy marzył, by razem opuścili rodzinny dom, wybrali się gdzieś daleko od trzeszczącego pod jego podłogą gniewu, surowości i niechęci, nawet jeśli od samego początku wiedział, że było to niemożliwe. Skrycie zawsze pragnął być bardziej jak swoja matka, niż jak swój ojciec – podobała mu się jej delikatność, gładkie, smukłe dłonie, nienapęczniałe pęcherzami od przetarć wilgotnych, jutowych lin na rybackim kutrze, podobała mu się muzyka, której melodyjne drganie wypełniało dom paliatywnym spokojem, literatura, na którą ojciec patrzył z lekceważącą pogardą, a w której on z taką łatwością potrafił się odnaleźć, podobały mu się barwne, letnie sukienki, których materiał wirował podczas tanecznych piruetów, błysk pereł trzymanych w drewnianej szkatułce przy łóżku i zakładanych tylko odświętnie, tak kontrastujących z jego ubraniem, odziedziczonym po bracie i często o kilka rozmiarów za dużym. Był tymczasem świadom, że matka włożyła dłoń zbyt głęboko w otwartą paszczę mitologicznego wilka, z którym jej mąż dzielił imię i nigdy nie zdołała uwolnić się z wnyków szczęk, które zacisnęły się na jej nadgarstku – ale przede wszystkim uważał, był jej dozgonnie winny swą miłość, bo nie zdołał wybaczyć sobie, że nie było go u jej boku, kiedy umierała; cierpki, jagodowy smak Księżycowego Wywaru zatruwał jego umysł koszmarami nadwątlonego sumienia, których nigdy nie mógłby wyartykułować na głos, delirycznymi marami, w których rozdzierał ciało Fenrisa pod zębami wilczych kłów, łamał cienkie kości, uwięzione w potrzasku sobaczych szczęk, podczas gdy ojciec krzyczał i błagał go o litość. W tych snach, z których budził się z trawiącą ciało gorączką i mdłościami podsuwającymi się piekącym ciepłem do gardła, Margrét zawsze stała w progu, przyglądając się temu cierpieniu nieruchomym wzrokiem, tak samo odrętwiała i chorobliwie bezradna, co zawsze.
– Nie każda matka powinna nią być. – odparł, choć nie było w tych słowach wiele pocieszenia, a raczej żal wgryzający się w zwierciadła ich oczu, gdy źrenice natrafiły na siebie w porozumiewawczym pojednaniu, przepraszającym wyrazie zrozumienia, w którym tkwiły lata wzajemnych zwierzeń, szept słów wypowiadanych pod ciepłem narzuconej na głowy kołdry, uścisk troskliwej dłoni, w której tkwiło niekiedy więcej, niż zdołałaby wyartykułować szarpnięta akordem emocji krtań o sztywnych, zbyt napiętych strunach. – Być może. – odchylił ostrożnie głowę, przyglądając jej się bystrym wzrokiem, pełnym refleksyjnej przemyślności, błyszczącym w słabym świetle zwieszonej z sufitu lampy. – Ale stracisz też kajdany swojego żalu, zobowiązanie trzymające cię przy człowieku, który nie będzie w stanie zapewnić ci pełni szczęścia. Nie masz nigdy dosyć tej ostrożności, do której nas przyuczyli? Ukrywania się ze swoimi uczuciami, jakbyśmy wciąż byli dziećmi, wstydzącymi się jeszcze swojej pierwszej, niedojrzałej miłości? Możesz nosić na sobie uzdę powinności i zobowiązań, ale nawet wybicie jej diamentami nie sprawi, że łatwiej będzie znieść świadomość, że ktoś za nią szarpie. – zieleń jego tęczówek nabrała wyraźniejszego, butelkowego odcienia, kiedy uniósł lekko brodę, pozwalając, by kącik ust drgnął pojedynczym tikiem, rozsuwając się w bladość uśmiechu, który niewiele miał jednak wspólnego z radością. – Wyrzekanie się stabilności nigdy nie było łatwe, ale obiecuję ci, że cokolwiek się nie wydarzy, nie zostaniesz sama. – ton jego głosu złagodniał, wzburzone fale spojrzenia cofnęły się z powrotem ku głębi morza. – Ja zawsze tu będę. Niezależnie od tego, jaką podejmiesz decyzję. – zacieśnił palce wokół miękkości jej śródręcza, uśmiechając się ciepło, po czym odchylając ciało do tyłu, by legło na sprężystej powierzchni materaca, którego cienki, zbyt twardy materiał jęknął cicho, przyjmując go w swoje objęcia; westchnął, przyglądając się pajęczynowym pęknięciom na powierzchni sufitu, a następnie przekrzywił lekko głowę, by znów pochwycić heban wyrozumiałego spojrzenia przyjaciółki, choć na dźwięk jej słów jego lico pojaśniało rozpromienionym zawstydzeniem, nakrywając policzki delikatnym pąsem zakłopotania, który zbył zaraz posłaną naprzeciw swobodą szerszego uśmiechu.
– Byłbym szczęśliwy, gdyby postrzegali mnie chociaż w połowie tak łaskawie. – odpowiedział po chwili zastanowienia, przesuwając się lekko, by zrobić jej miejsce obok siebie na wąskiej, skrzypiącej pryczy, która bardziej niż łóżko przypominała wprawdzie niewygodną kozetkę, z szańcem zmiętej przy ścianie kołdry i ugniecioną, popielatą poduszką. – Chciałbym tylko, żeby to było takie proste. – ale sentyment westchnienia zburzyła zaraz przekorna perlistość jej wesołości, sztubacka zaczepność, z jaką Sohvi nachyliła się ku niemu, przysuwając twarz bliżej jego skroni i kładąc rękę na torsie, który poruszał się miarowym oddechem pod flanelowym materiałem koszuli – odwzajemnił jej uśmiech, otrzepując się z kurzu dotychczasowego strapienia, które wdzierało się drzazgą cierpkiego sceptycyzmu w łagodną, wrażliwą skórę jego usposobienia; tym razem nie tłumił już w sobie szczerej eutymii, która przebrzmiała parsknięciem rozbawienia w obliczu jej słów, młodzieńczym, żartobliwym śmiechem, rozluźniającym cieśninę zawężonego troską gardła, poruszającym uwypukleniem grdyki, która drgnęła w akompaniamencie pogodnej filuterności, pozostawiającej łachoczące muśnięcie cudzych ust na jasnym meszku odsłoniętej szyi, przybrudzając karminem szminki wąską krawędź krzywo zagiętego kołnierza.
– Musiałabyś postarać się dużo bardziej, gdyby ktokolwiek miał w to uwierzyć. – zawyrokował zuchwale, odwracając się twarzą w jej stronę. – Ta okropna choroba duszy zakorzeniła się we mnie zbyt głęboko. – zaczął z przeciągłym, teatralnym żalem, wspierając dłoń o czoło, jakby znajdował się na skraju nerwowego omdlenia, po czym trzepocząc rzęsami i spoglądając kobiecie głęboko w oczy. – Z tego letargu wyrwać może mnie tylko pocałunek prawdziwej miłości... mówisz, że Nikolai niedługo będzie wolny? – zagadnął z prowokacyjnym uśmiechem, wówczas przez przyjemną dźwięczność ich głosów przedarło się jednak pukanie do drzwi, sztywne, surowe zderzenie knykci z twardą fakturą drewna – wesoły grymas, który dotąd gościł jeszcze na jego twarzy, zelżał wyraźnie, pozostawiając lico blade i wypłowiałe, pod wpływem tego sugestywnego dźwięku na ponów ściągnięte spokojną maską powagi, dojrzałości, którą nauczył się przywoływać jak psa na komendę. Odruchowo podniósł się z powrotem do pozycji siedzącej, ślina, którą przełknął, zdawała się jednak lepka i ciężka, z trudem przesuwająca się w głąb zaschniętego gardła.
Sohvi Vänskä
01.12.2000 – Pokój, sierociniec „Toivoa” – S. Vänskä & S. Fenrisson Wto 15 Mar - 2:12
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie każda matka powinna nią być. Wiedziała o tym zbyt dobrze; wiedziała o tym zbyt osobiście, dlatego wbrew sobie umknęła na urywek sekundy spojrzeniem ze skrzyżowania pojednawczego porozumienia bliźniaczo ułagodzonych źrenic – wiedziała, że nie miał zamiaru poruszać tymi słowami wrażliwej pajęczyny jej własnych decyzji, nie miała mu za złe wypowiedzenia na głos tej prawdy słusznie dedykowanej Hilmie, zbieżnością zaledwie potrącając w niej strunę wcześniej niefortunnie odsłoniętą spod całunu zapomnienia mimowolną refleksją, kiedy obserwowała drobną figurkę chłopca wspinającego się po stopniach schodów parę dziecięco żywych, poniekąd nerwowych kroków przed nią. Chłopca, za którym podążała z niemrawą niespokojnością w sercu; chłopca przedwcześnie pozbawionego matki. Dla jego własnego dobra – myślała później, uspokajając kołatanie w piersi, choć nigdy nie oszukiwała się złudzeniami, że jej wyborami kierowała jedynie troska o losy syna; był to w istocie pierwszy raz, kiedy za stery jej losu chwycił stanowczy egoizm i okrutna zawiść, instynktowna wrogość wobec kogokolwiek, kto mógłby w jakiś sposób nastawać na jej autonomię i zupełną swobodę. Nie każda matka powinna nią być. Rozumiała to na długo przed wybrzmieniem tych słów, jak na ironię, w ciasnym pokoju na piętrze sierocińca, w którym roiło się od dzieci prawdopodobnie karmiących się idyllicznymi wyobrażeniami rodzicielskiej miłości, marzeniami, jakie mogłyby wzbudzić w niej tylko cierpki śmiech. Rozumiała, na długo przed tym pokojem i na długo przed wyrozumiałym spojrzeniem Safíra, że nienawidziła swojej matki – i że jej syn, również, musiałby ją w końcu znienawidzić, zdając sobie sprawę, że nie była zdolna go kochać. Nie wtedy, bo była zbyt młoda, bo przymuszono ją do podłych miesięcy cichej niewoli, podczas których wzrastał w niej owoc jej błędów – i wyżej, w powłoce błony osierdzia, nabierająca siarczystych, wściekłych soków nienawiść. Do ojca, do matki, do dziecka, które zniekształcało jej ciało, czyniąc je obcym i odrażającym, w jakiś sposób przerażającym. Matka nieustannie ściągała zasłony z luster, dopóki w końcu w ataku gniewu nie rozbiła tafli zakrywającej łazienkową ścianę, kalecząc sobie dłonie i kolana, na które się osunęła, słuchając dudnienia pospiesznych kroków, głosów wywołujących jej imię, zaklęcia wyłamującego zatrzaśnięty zamek drzwi. Nie mogłaby kochać go wtedy, kiedy był zaróżowionym zawiniątkiem kwilącej goryczy w jej zmęczonych ramionach, i – jak sądziła – nie mogłaby wciąż dzisiaj za to, że go porzuciła; za to, że postawiono ją wobec podobnej decyzji i za to, że niezależnie od swojego wyboru świadomość jego podjęcia miała prześladować ją już zawsze. Żałowała, że musiała go porzucić. Żałowałaby, gdyby tego nie zrobiła. Nie potrafiłaby nigdy go przez to pokochać – był w końcu bliźniaczym bratem nienawiści rozwijającej się w sercu karmiącym jego serce, a kiedy nadeszło rozwiązanie mogła go oddać lub kazać mu dorastać w jej obmierzłym cieniu, a więc nie miała wyboru wcale. Po raz ostatni, jak sobie wtedy obiecała.
Jakimś sposobem zapędziła się sama znów w poczucie braku możliwości; jakimś sposobem powróciła do miejsca, które ją ostatecznie ukształtowało, wyrwało z ograniczonego życia niewystarczającej córki podległej pozbawionej ambicji woli miałkiego człowieka – jakimś sposobem pozwoliła sobie cofnąć się tak daleko wstecz, do początku, uwłaczającego i poniżającego, tym gorszego, kiedy miała świadomość, ile kosztowało ją wyrwanie się z niego poprzednim razem. Jakimś sposobem człowiek, którego dotąd istotnie w jakiś sposób kochała, stał się jej wrogi przez własną nieuwagę, własny błąd, jaki zaprowadził ich do małżeńskiej sypialni. Przekraczając próg Toivoa sądziła jeszcze, że go wciąż kocha; teraz uświadamiała sobie, że wmawiała sobie głuche kłamstwa, usprawiedliwiając swój strach i wynikającą z niego bierność – nie mogła go kochać; przestała go być może kochać już w momencie, w którym nałożył na jej życie ograniczający okrąg złotej obrączki, pętając jej swobodę w zamian za korzyści niemogące nigdy wynagrodzić jej tej ceny. Teraz, kiedy łamał kolejne złożone jej lata temu obietnice i zapewnienia, nie potrafiła się tak doskonale oszukiwać. Słuchając słów przyjaciela, nabierała pewności, stanowczej i egoistycznej, wyzwalającej serce spod jarzma lęku, choćby na chwilę; zdawało jej się przez chwilę, że byłaby zdolna wrócić dziś do domu, pójść natychmiast do Nikolaia, by zwrócić mu złoty okrąg tragicznej pomyłki. Że byłaby zdolna znieść wszystko to, co nadeszłoby zapewne później – ukryta między oddaną miłością Fenrissona a miękką, alabastrową skórą ekscytującej wolności.
– Mam dość, na bogów – wyrzuciła z siebie krótkim, zmęczonym westchnieniem, wtrącając się między jego słowa zniecierpliwioną przez całe życie frustracją; miała dość sumiennych zabiegów mających utrzymać jej miłość w sekrecie, dość udawania, że spojrzenie nie wymyka się jej ku kobiecym sylwetkom obleczonym w atłasy, jedwabie i tiule, dość powściągliwej, udręczającej wstrzemięźliwości, dość znoszenia męskiej obecności osiadającej ciężką mgiełką niedogodności na jej życiu i skórze, dość oszukiwania, że obecność ta sprawia jej uprzejmą krzynę przyjemności, kiedy w istocie dreszczem rozkoszy zajmowała ją myśl o drzwiach zatrzaskiwanych za wychodzącym małżonkiem. Dość szorowania własnych ud do zaczerwienionej bolesności, uciekania w głąb siebie i alkoholowe znieczulenie, dość coraz wyraźniejszego oddechu oczekiwań, których przed ślubem obiecywano jej nigdy nie stawiać. Na myśl o tym przez chwilę bliska była wycofania się znów, zapadnięcia się w napięte milczenie, usunięcia się w spłoszoną wątpliwość pod wpływem piołunu podświadomej myśli, że być może pozwalała się kalać, nadużywać i pętać zbyt długo; być może to nie przyszłość nie była warta ryzyka, ale ona sama – niewarta już lepszej przyszłości. Palce ściskające krótko jej śródręcza przywodziły ją jednak z powrotem ku rozsądkowi, te same dłonie, które trzymała w swoich, zasypiając, przez najlepszą część swojego życia.
– Powinnam była poślubić ciebie – mruknęła, zamiast rozbawienia w jej głosie przebrzmiewała ciepła wdzięczność, wyraźnie poruszona, choć wciąż przytrzymywała ekspresję pod wodzą odruchowego, kruszejącego zauważalnie, opanowania; jak kosmyki włosów zebrane w rygorystycznie ciasne upięcie, z którego wymykały się wreszcie pojedyncze pasma, niepomne zaciśniętych szczęk spinek. Była wdzięczna, jemu i za niego. Wdzięczna za uścisk dłoni, za słowa wpadające pod taflę beznadziejnej klęski strzelistą jasnością promieni rozdzierających wciskającą się w usta i płuca toń bezczynnej rezygnacji; za jego twarz rozjaśniającą się symetrycznym uśmiechem i parsknięcie rozbawienia, sprawiające, że wyraźnie zarysowana wyniosłość grdyki na jego szyi zadrżała przy czerwieni jej ust, przykładanych do niej ze sztubacką nieomal przekorą. Wdzięczna za ulotny kwiat prostego, radosnego szczęścia, choć spojrzenie wciąż miała jeszcze zaszklone minionym przygnębieniem.
– Z drugiej strony – podłapała, muskając wargami delikatny meszek na ciepłej skórze – zanudzilibyśmy się, gdyby było – mówiąc to, odsunęła uśmiech od zagłębienia jego szyi, aby spojrzeć na swoje dzieło z triumfalną, przekorną satysfakcją. Prychnęła zaraz później na jego zuchwałość, przesuwając spojrzenie z czerwonego śladu na bieli kołnierza na jego twarz, równie rozbawioną; zauważyła przebłysk złośliwości przyczajoną w zieleni jego spojrzenia, teatralnie okraszonego przesadzonym rozżaleniem, zanim jeszcze dosięgła jego ust, wsuwając mu między wargi scenariusz tak absurdalny, że jej torsem, przyległym do jego boku, zatrząsł bezwiedny, niekiełznany śmiech, a ona pochyliła czoło, przykładając je do jego ramienia, chowając pojaśniałą rozbawieniem twarz przed jego wzrokiem.
– Najwyższy czas, żebyś wziął go w obroty – stwierdziła przygłuszonym głosem, zanim nie podniosła znów głowy, przechylając ją nieznacznie, uśmiechając się złośliwie pod nosem z konfidencjonalnym brakiem ogłady. – Może tobie udałoby się tchnąć w niego choć trochę fantazji i pasji. Kocha się wprawdzie tak, jakby wykonywał kolejny obowiązek między jednym pacjentem a drugim, z którymi rozmawia dopiero z większą namiętnością. Choć może to istotnie moja wina; jakkolwiek cię za to nienawidzę, nie da się ukryć, że natura była dla ciebie łaskawsza – mówiąc to, z perlistym chichotem wschodzącym u końca słów, wsunęła dłoń pod wgłębienie jego pleców, by przesunąć ją niżej i uszczypnąć go z bezwzględnym zapamiętaniem w pośladek; czując się przez krótką chwilę, jakby znów tkwili w swoim małym mieszkaniu, daleko w głębinach śniącego, szczęśliwego Sztokholmu.
Pukanie do drzwi skutecznie zdarło z chwili radosność podobnego wrażenia; nie mogła nie dostrzec, jak twarz przyjaciela znów chwyta skurcz spoważniałej, przygnębionej dojrzałości. Odsunęła się od niego, pozwalając mu się podnieść do siadu, z opieszałością i zauważalną niechęcią w końcu podążając za nim. Otso, dotąd leżący spokojnie u ich stóp, podniósł się i przemierzał niespokojnie przestrzeń pokoju, poruszając nieznacznie ogonem, tocząc bystrym okiem między drzwiami a nimi, przywołanymi do rzeczywistości na skraju niewygodnego łóżka.
– Popraw mi szminkę – poprosiła, łapiąc jego dłoń i prowadząc ją ku swojej twarzy, pozwalając, by zebrał na opuszkę kciuka czerwień rozmazaną poza krój warg o jego kołnierz. Kąciki ust drgnęły jej jeszcze raz w słabym echu wcześniejszej wesołości, kiedy się odsuwał; ścisnęła łagodnie palcami jego kolano, na którym ułożyła nieuważnie dłoń. – Chyba że chcesz skorzystać z propozycji i rozmazać ją bardziej, zanim otworzymy.
Sohvi i Safír z tematu
Jakimś sposobem zapędziła się sama znów w poczucie braku możliwości; jakimś sposobem powróciła do miejsca, które ją ostatecznie ukształtowało, wyrwało z ograniczonego życia niewystarczającej córki podległej pozbawionej ambicji woli miałkiego człowieka – jakimś sposobem pozwoliła sobie cofnąć się tak daleko wstecz, do początku, uwłaczającego i poniżającego, tym gorszego, kiedy miała świadomość, ile kosztowało ją wyrwanie się z niego poprzednim razem. Jakimś sposobem człowiek, którego dotąd istotnie w jakiś sposób kochała, stał się jej wrogi przez własną nieuwagę, własny błąd, jaki zaprowadził ich do małżeńskiej sypialni. Przekraczając próg Toivoa sądziła jeszcze, że go wciąż kocha; teraz uświadamiała sobie, że wmawiała sobie głuche kłamstwa, usprawiedliwiając swój strach i wynikającą z niego bierność – nie mogła go kochać; przestała go być może kochać już w momencie, w którym nałożył na jej życie ograniczający okrąg złotej obrączki, pętając jej swobodę w zamian za korzyści niemogące nigdy wynagrodzić jej tej ceny. Teraz, kiedy łamał kolejne złożone jej lata temu obietnice i zapewnienia, nie potrafiła się tak doskonale oszukiwać. Słuchając słów przyjaciela, nabierała pewności, stanowczej i egoistycznej, wyzwalającej serce spod jarzma lęku, choćby na chwilę; zdawało jej się przez chwilę, że byłaby zdolna wrócić dziś do domu, pójść natychmiast do Nikolaia, by zwrócić mu złoty okrąg tragicznej pomyłki. Że byłaby zdolna znieść wszystko to, co nadeszłoby zapewne później – ukryta między oddaną miłością Fenrissona a miękką, alabastrową skórą ekscytującej wolności.
– Mam dość, na bogów – wyrzuciła z siebie krótkim, zmęczonym westchnieniem, wtrącając się między jego słowa zniecierpliwioną przez całe życie frustracją; miała dość sumiennych zabiegów mających utrzymać jej miłość w sekrecie, dość udawania, że spojrzenie nie wymyka się jej ku kobiecym sylwetkom obleczonym w atłasy, jedwabie i tiule, dość powściągliwej, udręczającej wstrzemięźliwości, dość znoszenia męskiej obecności osiadającej ciężką mgiełką niedogodności na jej życiu i skórze, dość oszukiwania, że obecność ta sprawia jej uprzejmą krzynę przyjemności, kiedy w istocie dreszczem rozkoszy zajmowała ją myśl o drzwiach zatrzaskiwanych za wychodzącym małżonkiem. Dość szorowania własnych ud do zaczerwienionej bolesności, uciekania w głąb siebie i alkoholowe znieczulenie, dość coraz wyraźniejszego oddechu oczekiwań, których przed ślubem obiecywano jej nigdy nie stawiać. Na myśl o tym przez chwilę bliska była wycofania się znów, zapadnięcia się w napięte milczenie, usunięcia się w spłoszoną wątpliwość pod wpływem piołunu podświadomej myśli, że być może pozwalała się kalać, nadużywać i pętać zbyt długo; być może to nie przyszłość nie była warta ryzyka, ale ona sama – niewarta już lepszej przyszłości. Palce ściskające krótko jej śródręcza przywodziły ją jednak z powrotem ku rozsądkowi, te same dłonie, które trzymała w swoich, zasypiając, przez najlepszą część swojego życia.
– Powinnam była poślubić ciebie – mruknęła, zamiast rozbawienia w jej głosie przebrzmiewała ciepła wdzięczność, wyraźnie poruszona, choć wciąż przytrzymywała ekspresję pod wodzą odruchowego, kruszejącego zauważalnie, opanowania; jak kosmyki włosów zebrane w rygorystycznie ciasne upięcie, z którego wymykały się wreszcie pojedyncze pasma, niepomne zaciśniętych szczęk spinek. Była wdzięczna, jemu i za niego. Wdzięczna za uścisk dłoni, za słowa wpadające pod taflę beznadziejnej klęski strzelistą jasnością promieni rozdzierających wciskającą się w usta i płuca toń bezczynnej rezygnacji; za jego twarz rozjaśniającą się symetrycznym uśmiechem i parsknięcie rozbawienia, sprawiające, że wyraźnie zarysowana wyniosłość grdyki na jego szyi zadrżała przy czerwieni jej ust, przykładanych do niej ze sztubacką nieomal przekorą. Wdzięczna za ulotny kwiat prostego, radosnego szczęścia, choć spojrzenie wciąż miała jeszcze zaszklone minionym przygnębieniem.
– Z drugiej strony – podłapała, muskając wargami delikatny meszek na ciepłej skórze – zanudzilibyśmy się, gdyby było – mówiąc to, odsunęła uśmiech od zagłębienia jego szyi, aby spojrzeć na swoje dzieło z triumfalną, przekorną satysfakcją. Prychnęła zaraz później na jego zuchwałość, przesuwając spojrzenie z czerwonego śladu na bieli kołnierza na jego twarz, równie rozbawioną; zauważyła przebłysk złośliwości przyczajoną w zieleni jego spojrzenia, teatralnie okraszonego przesadzonym rozżaleniem, zanim jeszcze dosięgła jego ust, wsuwając mu między wargi scenariusz tak absurdalny, że jej torsem, przyległym do jego boku, zatrząsł bezwiedny, niekiełznany śmiech, a ona pochyliła czoło, przykładając je do jego ramienia, chowając pojaśniałą rozbawieniem twarz przed jego wzrokiem.
– Najwyższy czas, żebyś wziął go w obroty – stwierdziła przygłuszonym głosem, zanim nie podniosła znów głowy, przechylając ją nieznacznie, uśmiechając się złośliwie pod nosem z konfidencjonalnym brakiem ogłady. – Może tobie udałoby się tchnąć w niego choć trochę fantazji i pasji. Kocha się wprawdzie tak, jakby wykonywał kolejny obowiązek między jednym pacjentem a drugim, z którymi rozmawia dopiero z większą namiętnością. Choć może to istotnie moja wina; jakkolwiek cię za to nienawidzę, nie da się ukryć, że natura była dla ciebie łaskawsza – mówiąc to, z perlistym chichotem wschodzącym u końca słów, wsunęła dłoń pod wgłębienie jego pleców, by przesunąć ją niżej i uszczypnąć go z bezwzględnym zapamiętaniem w pośladek; czując się przez krótką chwilę, jakby znów tkwili w swoim małym mieszkaniu, daleko w głębinach śniącego, szczęśliwego Sztokholmu.
Pukanie do drzwi skutecznie zdarło z chwili radosność podobnego wrażenia; nie mogła nie dostrzec, jak twarz przyjaciela znów chwyta skurcz spoważniałej, przygnębionej dojrzałości. Odsunęła się od niego, pozwalając mu się podnieść do siadu, z opieszałością i zauważalną niechęcią w końcu podążając za nim. Otso, dotąd leżący spokojnie u ich stóp, podniósł się i przemierzał niespokojnie przestrzeń pokoju, poruszając nieznacznie ogonem, tocząc bystrym okiem między drzwiami a nimi, przywołanymi do rzeczywistości na skraju niewygodnego łóżka.
– Popraw mi szminkę – poprosiła, łapiąc jego dłoń i prowadząc ją ku swojej twarzy, pozwalając, by zebrał na opuszkę kciuka czerwień rozmazaną poza krój warg o jego kołnierz. Kąciki ust drgnęły jej jeszcze raz w słabym echu wcześniejszej wesołości, kiedy się odsuwał; ścisnęła łagodnie palcami jego kolano, na którym ułożyła nieuważnie dłoń. – Chyba że chcesz skorzystać z propozycji i rozmazać ją bardziej, zanim otworzymy.
Sohvi i Safír z tematu