:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson
2 posters
Ivar Soelberg
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Pią 19 Sie - 10:49
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
08.01.2001
Cisza przed burzą, był to moment ostatniej swobodnej myśli, metaforycznego oddechu przed misją. Lubił tę specyficzną atmosferę, jaka wówczas mu towarzyszyła, musiał przyznać, że miała ona w sobie coś relaksującego, wręcz oczyszczającego tak ciało, jak i umysł. Myśli nie kotłowały się już, już nie grzmiały jak rój wściekłych szerszeni wszystko toczyło się swoim rytmem, jakby w zwolnionym tempie. W takie dni lubił poddawać się długim spacerom. Często dopiero po zmroku, kiedy miasto ucichnie i zrobi się przyjemnie. Nigdy nie przepadał za zgiełkiem, za tłumami ludzi i gwarem, to go łączyło z bratem. Myśl o nim również przebiła się przez obraz spokoju, jakiego zaznawał. Świadomość, że ponownie staną bark w bark przeciwko zagrożeniu, niosła znamiona pewnego lęku, ale i miała w sobie szczyptę pociechy, jakiej wydawało mu się, że nie potrzebował.
Równy krok wysłannika, nagle zmienił się znacząco zwolnił, a postać odbiła w jedna z bocznych dróżek, teraz w zimie okrytą warstwą śniegu, lecz pamięć pozostawała bezbłędna i tak kroki ponownie rozbrzmiały w akompaniamencie przyjemnego chrzęstu śniegu pod podeszwami. Od dłuższej chwili kusiło go, by sięgnąć po papierośnicę. Dać upust nałogowi, lecz powstrzymywał się. Ostatnio coraz częściej zdarzało mu się z nim walczyć, jakby wewnętrzny głos rozsądku, nagle i nieoczekiwanie przebił się przez grubą warstwę żelbetonowej ściany i uświadomił, jaki zgubny wpływ na jego zdrowie mają, te białe eleganckie skręty. Starał się o tym zawsze pamiętać, odkąd palił, a jednak dopiero od niedawna zaczął się wahać i zwalczać zgubne w jego mniemaniu odruchy, które prawdę mówiąc wystawiane były na wielką pokusę w pracy, w biurze, na korytarzu, niemal cała siedziba kruczej była przesiąknięta, tym zapachem. Wyglądało na to, że papierosy i kawa stanowił odpowiednik oleju napędowego w trybikach machiny. Co zabawne, bo gdyby kawy i fajek zabrakło, to jakby funkcjonowali? Czyżby krucza stała się siedliskiem draugrów? Na wpół żywi, na wpół martwi, pogrążeni w letargu na wskutek przepracowania i braku snu. Uśmiechnął się kwaśno do swoich fantazji i zatrzymał się raptownie.
Cień między drzewami mignął mu już razy kilka, odkąd wszedł do parku, lecz teraz niemal wyczuwał obecność innej osoby. Ślepia, co wodziły za nim od dni kilku stały się nazbyt wstrętne do znoszenia ich jeszcze, choćby moment, miał dość.
– Wyjdź sam, albo wyciągnę cię po swojemu. – Stanowczość głosu, wcale wielce niepodniesionego raczej umiarkowanego niknęła w szumie wiatru i gęstwinie drzew, jednak trafiała do adresata. Stał tyłem do mężczyzny, który czaił się w cieniu, jaki dawały drzewa. Jego sylwetka i postura były mu z grubsza znane. Dostrzegł go już kilkukrotnie w ciągu tych kilku dni, gdy łaził za nim i tym razem, miał w głębi ducha nadzieję, że ubarwi mu wieczorny spacer.
Funi Hilmirson
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Sob 27 Sie - 6:48
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Od zawsze dostrzegał w nierozsądku uporczywą pokusę – ożywcza nieprzewidywalność podobnych naiwności ciągnęła go jak rozpalony żarnik niewierzącą we własny koniec ćmę; niezachwiana ufność w boską opatrzność, choć nadwyrężana w ostatnim czasie, krzesiła tym większą tylko zuchwałość. W gruncie rzeczy nie robił przecież nic złego: wyszedł na spacer o zmroku, przystanął obok gmachu kruczej straży – przypadkiem – musiał poprawić sznurówki butów (zacieśnić węzeł powściągliwości na zdradliwej nadziei, że uda mu się pośród wychodzących z gniazda dostrzec znajomą twarz), miał ochotę przysiąść, przechylić rozchybotane niecierpliwością burty skroni przez oparcie ławki, odnajdując na ciemniejącym szybko niebie prawie pełne, podziobane kraterami oblicze księżyca. Srebrzysta łuna prześlizgiwała się po pękatym lustrze kopuły ogrodu botanicznego w zasięgu spojrzenia, kładąc się gładko na śliskim szkle, spływając po szybach w zakrzewienie łykającym wodospadem; obracając się przez ramię ukradkiem, ponosząc spojrzenie ku wysokiej wieży głównej siedziby straży, zastanawiał się, czy mógłby znaleźć go w którymś z małych, niezachęcających okien – czy widział to samo, w przerwach od zaprowadzania porządku na ulicach miasta i w biurokratycznych bzdurnościach? Czy wspomniał go w raporcie Gomóły? Porządny obywatel, Funi Hilmirson; kwitował to bladym uśmiechem – miał pieczęć wybitą na dłoni jak symbol na rewersie bezwartościowej monety, sumienie obciążone straceńczą wiedzą: nawet złota dusza i stalowa wiara nie mogła usprawiedliwić nierozsądku wyczekiwania tutaj na nieuchronne kłopoty – i po co, dla nędznego, darowanego z pańskiej łaski papierosa? Powinien wspomnieć mu w liście o ogrodzie botanicznym, szklanym wrzodzie na ciele miasta, mógłby dowiedzieć się, czy przystaje w oknie od frontu; mógłby powiedzieć, że czekał.
Miał podnieść się i – rozsądnie – wreszcie odejść, sięgnął wgłąb kieszeni, namacując szelest papierka owiniętego na truskawkowym sercu, wpół ruchu zatrzymał go jednak zasłyszany za plecami głos, grzmiące wyraźnie powodzenia jutro, Soelberg, ale kiedy odwrócił nieznacznie głowę, spoglądając ku nim kątem oka, udając zajętego rozpakowywaniem cukierka, nie dostrzegał nigdzie znajomej sylwetki swojego oficera – spostrzegał podobne spojrzenie w innej twarzy, zaledwie mignięcie. Sztuczny, słodki smak rozpłynął mu się na języku, prawie niezarejestrowany, kiedy wpółprzytomnie wpakował lizaka do ust, podążając już mniej ukradkowym wzrokiem za oddalającą się postacią; do nierozsądku, jak ćma do żarnika, więc nie ociągał się zbyt długo – nie miał czasu spierać się z entuzjastycznym impulsem zaciekawienia, straciłby go inaczej z oczu. Rozważności starczyło mu wyłącznie na tyle, by przystanąć w którejś z uliczek po drodze, plecami do głównej trakcji, wyszeptać przezorne fela sektina, mieszając na podniebieniu truskawkę z satysfakcjonującym posmakiem zaklęcia, przepływającego pod skórą czarnym widmem, dosięgając wreszcie pieczęci, by wchłonąć ją głęboko w ciało. Gratulował sobie tego odruchu rozumności niedługo potem, zatrzymując się posłusznie za wskazówką męskiej sylwetki, wstrzymanej raptem na bocznej, wąskiej ścieżce nacinającej ogród Baldura; głos nietego Soelberga smagał zamroczone wieczorem powietrze nieprzyjemnym, stanowczym tonem, tonowaną jeszcze groźbą – gdyby miał do czynienia z Eitrim, nie namyślałby się nazbytnio, czy z podobnej oferty skorzystać (a przynajmniej czy pozwolić sobie na niekorną prowokację): przy tym zawahał się zaledwie przez jedno zaskoczone uderzenie serca, elektryzujący ucisk ekscytacji na przedsionki.
– To zależy, co znaczy po swojemu – odpowiedział, opierając się ramieniem o pień drzewa, przy którym go wstrzymano; cukierek zabrzęczał mu o zęby, zniekształcając nieznacznie słowa, wyciągnął go więc z ust. – To się, widzisz, bardzo ceni, że pytasz, to się naprawdę chwali, wiesz jak jest, mógłbym na palcach jednej ręki policzyć, ile razy mnie właściwie pytano przed, ale to nadal niezupełnie świadoma zgoda, skoro nie wiem, na co dokładnie się zgadzam, łapiesz? – mówił, machając w mimowiednej gestykulacji trzymanym lizakiem przed swoimi ustami, patrząc na niego lub w przestrzeń przed nim, kiedy myśli zbiegły mu nurtem rozwlekłego krętactwa. – To jakbym, rozumiesz, zapytał ciebie, czy chcesz spróbować i nic więcej. Chcesz spróbować? – spytał, ogniskując wreszcie błękitne spojrzenie, wsuwając rozpuszczone o połowę serce znów na język. Uśmiechał się, przez cały czas, z niewinną życzliwością, uważnym błyskiem w oku. – Często zaczepiasz tak przypadkowych ludzi wieczorem w krzakach?
Miał podnieść się i – rozsądnie – wreszcie odejść, sięgnął wgłąb kieszeni, namacując szelest papierka owiniętego na truskawkowym sercu, wpół ruchu zatrzymał go jednak zasłyszany za plecami głos, grzmiące wyraźnie powodzenia jutro, Soelberg, ale kiedy odwrócił nieznacznie głowę, spoglądając ku nim kątem oka, udając zajętego rozpakowywaniem cukierka, nie dostrzegał nigdzie znajomej sylwetki swojego oficera – spostrzegał podobne spojrzenie w innej twarzy, zaledwie mignięcie. Sztuczny, słodki smak rozpłynął mu się na języku, prawie niezarejestrowany, kiedy wpółprzytomnie wpakował lizaka do ust, podążając już mniej ukradkowym wzrokiem za oddalającą się postacią; do nierozsądku, jak ćma do żarnika, więc nie ociągał się zbyt długo – nie miał czasu spierać się z entuzjastycznym impulsem zaciekawienia, straciłby go inaczej z oczu. Rozważności starczyło mu wyłącznie na tyle, by przystanąć w którejś z uliczek po drodze, plecami do głównej trakcji, wyszeptać przezorne fela sektina, mieszając na podniebieniu truskawkę z satysfakcjonującym posmakiem zaklęcia, przepływającego pod skórą czarnym widmem, dosięgając wreszcie pieczęci, by wchłonąć ją głęboko w ciało. Gratulował sobie tego odruchu rozumności niedługo potem, zatrzymując się posłusznie za wskazówką męskiej sylwetki, wstrzymanej raptem na bocznej, wąskiej ścieżce nacinającej ogród Baldura; głos nietego Soelberga smagał zamroczone wieczorem powietrze nieprzyjemnym, stanowczym tonem, tonowaną jeszcze groźbą – gdyby miał do czynienia z Eitrim, nie namyślałby się nazbytnio, czy z podobnej oferty skorzystać (a przynajmniej czy pozwolić sobie na niekorną prowokację): przy tym zawahał się zaledwie przez jedno zaskoczone uderzenie serca, elektryzujący ucisk ekscytacji na przedsionki.
– To zależy, co znaczy po swojemu – odpowiedział, opierając się ramieniem o pień drzewa, przy którym go wstrzymano; cukierek zabrzęczał mu o zęby, zniekształcając nieznacznie słowa, wyciągnął go więc z ust. – To się, widzisz, bardzo ceni, że pytasz, to się naprawdę chwali, wiesz jak jest, mógłbym na palcach jednej ręki policzyć, ile razy mnie właściwie pytano przed, ale to nadal niezupełnie świadoma zgoda, skoro nie wiem, na co dokładnie się zgadzam, łapiesz? – mówił, machając w mimowiednej gestykulacji trzymanym lizakiem przed swoimi ustami, patrząc na niego lub w przestrzeń przed nim, kiedy myśli zbiegły mu nurtem rozwlekłego krętactwa. – To jakbym, rozumiesz, zapytał ciebie, czy chcesz spróbować i nic więcej. Chcesz spróbować? – spytał, ogniskując wreszcie błękitne spojrzenie, wsuwając rozpuszczone o połowę serce znów na język. Uśmiechał się, przez cały czas, z niewinną życzliwością, uważnym błyskiem w oku. – Często zaczepiasz tak przypadkowych ludzi wieczorem w krzakach?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Ivar Soelberg
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Nie 28 Sie - 13:55
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Przenikliwość spojrzenia badająca fizjonomię nieznajomego świadczyła o niezwykłej czujności oficera, ten był mimowolnie przygotowany na odparcie zagrożenia, nim nawet umysł pomyślał o postępowaniu wypraktykowane latami ćwiczeń mięśnie napinały się w oczekiwaniu, jakby podświadomie czując moment, gdy powinny zareagować. Ten obraz gotowości zawsze wprawiał wysłannika w lekki podziw, nad tym, do czego doprowadza trening i stresująca charakterystyka pracy. Świadom, że w tym momencie rzucenie odpowiedniego czaru nie stanowiłoby najmniejszego problemu, a pacyfikacja zagrożenia odbyłaby się sprawnie i bez niepotrzebnej przemocy – uśmiechnął się, do swoich myśli. Nawet teraz w rozmowie z przybłędą, po kilkugodzinnej zmianie, gdy zmęczenie odciska swe piętno na umyśle i czasie reakcji, był gotowy do działania w tak zastraszająco sprawnym tempie.
Cień irytacji przemknął, przez oblicze Soelberga, nie przepadał za tego typu charakterem prowadzonych rozmów. Całkiem niedawno natknął się na delikwenta cechującego się podobną manierą konwersacji, ta znajomość była dość musiał przyznać, jak na siebie gwałtowna i burzliwa, bywało iż człowiek zmęczony tracił cierpliwość, gdy problemy i zmartwienia społeczeństwa dodatkowo frasują i spędzają sen z powiek, człowiek zaczyna zdradzać objawy zniecierpliwienia, tudzież irytacji, gdy słowa ubierane są w żartobliwy ton, a konwersacja prowadzona jest oględnie, bez jako takiej precyzji i dokładności, o jaką bardzo zabiegał. I jeśli dajmy na to łapał, kogoś ze swojego otoczenia na takim laniu wody potrafił to znosić, bez rysy udręczenia – wsłuchany w opowieści pań z administracji, o ich kotach, pupilkach domowych, czy dzieciach, o tym, kto z kim i dlaczego? I tak dalej, i tak dalej... Podobne tym urocze, acz niewiele wnoszące do życia ploteczki znosił dzielnie. Jednakże, kiedy ktoś zaczepia na ulicy, lub miga się od odpowiedzi, jak w przypadku niedawno poznanego kuriera poczty. To wówczas Soelberg wychodzi z siebie, nie dosłownie, naturalnie, acz widać po nim coś na kształt irytacji.
Tym niemniej słuchał z wyrazem skupienia padających z obcych warg słów. Obserwując ruchy ciała, mimikę, błysk w oczach, których dokładniejszy kolor był trudny do określenia przez wieczorną aurę. Kiedy wartki nurt słownego potoku przestał tak ochoczo płynąć i zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź. Soelberg postąpił krok ku nieznajomemu, następnie skracając dystans jeszcze dwoma kolejnymi krokami, by w rezultacie stanąć wystarczająco blisko, aby dokładniej przyjrzeć się twarzy młodzieńca. Pierwsze dwie myśli tyczące postaci przed nim, jakie przemknęły przez umysł oficera celowały w zbłąkanego cyrkowca, tudzież aktora teatralnego, ci bowiem mieli swoje manieryzmy, które nieznajomy przedstawiał, a także rzucający się w oczy brokat we włosach, swoje zdradzał. Nie odpowiedział jednak na zadane pytanie, ani tym bardziej, nie dał się wciągnąć w dyskusję, która z oczywistych względów sensu, była zwyczajnie pozbawiona.
– Czego chcesz? – Surowość głosu i pobrzmiewająca w nim stanowczość nie zmieniły wyrazu, acz nie uwidaczniały zniecierpliwienia, tą farsą.
Cień irytacji przemknął, przez oblicze Soelberga, nie przepadał za tego typu charakterem prowadzonych rozmów. Całkiem niedawno natknął się na delikwenta cechującego się podobną manierą konwersacji, ta znajomość była dość musiał przyznać, jak na siebie gwałtowna i burzliwa, bywało iż człowiek zmęczony tracił cierpliwość, gdy problemy i zmartwienia społeczeństwa dodatkowo frasują i spędzają sen z powiek, człowiek zaczyna zdradzać objawy zniecierpliwienia, tudzież irytacji, gdy słowa ubierane są w żartobliwy ton, a konwersacja prowadzona jest oględnie, bez jako takiej precyzji i dokładności, o jaką bardzo zabiegał. I jeśli dajmy na to łapał, kogoś ze swojego otoczenia na takim laniu wody potrafił to znosić, bez rysy udręczenia – wsłuchany w opowieści pań z administracji, o ich kotach, pupilkach domowych, czy dzieciach, o tym, kto z kim i dlaczego? I tak dalej, i tak dalej... Podobne tym urocze, acz niewiele wnoszące do życia ploteczki znosił dzielnie. Jednakże, kiedy ktoś zaczepia na ulicy, lub miga się od odpowiedzi, jak w przypadku niedawno poznanego kuriera poczty. To wówczas Soelberg wychodzi z siebie, nie dosłownie, naturalnie, acz widać po nim coś na kształt irytacji.
Tym niemniej słuchał z wyrazem skupienia padających z obcych warg słów. Obserwując ruchy ciała, mimikę, błysk w oczach, których dokładniejszy kolor był trudny do określenia przez wieczorną aurę. Kiedy wartki nurt słownego potoku przestał tak ochoczo płynąć i zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź. Soelberg postąpił krok ku nieznajomemu, następnie skracając dystans jeszcze dwoma kolejnymi krokami, by w rezultacie stanąć wystarczająco blisko, aby dokładniej przyjrzeć się twarzy młodzieńca. Pierwsze dwie myśli tyczące postaci przed nim, jakie przemknęły przez umysł oficera celowały w zbłąkanego cyrkowca, tudzież aktora teatralnego, ci bowiem mieli swoje manieryzmy, które nieznajomy przedstawiał, a także rzucający się w oczy brokat we włosach, swoje zdradzał. Nie odpowiedział jednak na zadane pytanie, ani tym bardziej, nie dał się wciągnąć w dyskusję, która z oczywistych względów sensu, była zwyczajnie pozbawiona.
– Czego chcesz? – Surowość głosu i pobrzmiewająca w nim stanowczość nie zmieniły wyrazu, acz nie uwidaczniały zniecierpliwienia, tą farsą.
Funi Hilmirson
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Sro 7 Wrz - 16:33
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Iskra napięcia przeskoczyła mu płytko pod skórą na karku, kiedy mężczyzna odwrócił się w jego stronę, odwzajemniając spojrzenie i przystępując parę kroków bliżej, kurcząc bezceremonialnie bezpieczną rezerwę dystansu, jaką sobie dawał – zbyt późno i zbyt niechętnie przypominał sobie, że od minionego grudnia nosił w kieszeni tajemnice, które nie należały wyłącznie do niego; pomimo wszelkiej beztroskiej nonszalancji, z jaką zdawał się mierzyć z zadzierzystym prądem rzeczywistości, nie chciał okazać się słabym ogniwem, szczególnie w machinie, która dawała mu być może ostatnią już szansę przynależności, nie tylko nie opiewając go oszalałym i zepsutym, ale pożądając tego od niego; tej niezachwianej, szaleńczej determinacji i braku zahamowań, kiedy wskazywano mu wyższy cel wystarczająco przekonująco. Własna osoba, dotąd swobodna i nieprzystojnie lekka, traktowana jak zaledwie tymczasowa okrywa, której nie obawiał się przetrzeć na łokciach, kolanach i brodzie, zniszczyć o wystające drzazgi niepowodzeń i nadstawione zardzewiałe gwoździe niebezpieczeństw, zdawała się obciążona kamieniami sekretów chowanych teraz w pamięci i stawał się tego świadom dopiero, kiedy stalowy wzrok zakotwiczał się na nim, pilny jak u wyszkolonego owczarka. Cicha myśl, że Soelberg mógł, na jego podobieństwo, wyczuwać w nim krętactwo i obecność wiedzy zabronionej jak policyjny pies zakazane substancje, przyprawiała go o ukłucie cichego rozbawienia i krótki przebłysk nerwowości. Nie mógł być słabym ogniwem. Soelberg był tymczasem, jak sobie przypominał w ośmielającej myśli, wyłącznie człowiekiem z kruczą blachą noszoną w kieszeni. Przeszkolonym, by gryźć na odpowiedni sygnał, by słuchać twardej ręki galdrowego prawa – łamał je być może na wiele sposobów i z przyjemnością, ale przecież oficer nie mógł o tym wiedzieć i, przede wszystkim, nie czynił tego przecież w tym momencie.
Błękitnym spojrzeniem błądził cierpliwie po męskiej fizjonomii, bezwiednie próbując doszukać się podobieństw, dowodów domniemanego pokrewieństwa, utwierdzając się z każdą chwilą jedynie bardziej, że trafił mu się tego dnia przypadkowy jackpot: zbieżność nazwisk mogła się przydarzyć, choć szanse malały w obrębie jednej profesji, ale spoważniałej surowości ściągającej twarz, rzeczowej stanowczości, zakrywającej irytację, nie sposób było powielić tak dokładnie z przypadku. Mężczyzna nie ulegał zasłonie dymnej chaotycznych słów i Funi godził się z tym niepocieszony, grymasząc niezadowolony wobec pytania tak ostentacyjnie przedzierającego się przenikliwością na wskroś wszystkich warstw zdań, którymi przezorne wypełniał przestrzeń między nimi jak asekuracyjną, ochronną ligniną.
Krótkotrwały grymas przekształcił się w końcu, po krótkiej chwili kalkulacyjnej ciszy, w uśmiech niepróbujący udawać dłużej niewinnej życzliwości; wciąż przyjemny, zdawał się chować pod sobą coś jeszcze niewypowiedzianego, intencję subtelnie przebłyskującą w spojrzeniu, jakby chciał mu powiedzieć, że wiązał ich nie tylko przypadek, mimo słownych zapewnień.
– Jesteście do siebie podobni. W podobny sposób konkretni, kiedy się irytujecie albo wchodzicie w te swoje – zamachał ręką w powietrzu, wskazując nią wymownie na niego, na jego posturę, ostrą z wyuczenia; nie miał wątpliwości, że skończyłby z łapą wykręconą na plecy, gdyby machnął zbyt blisko i myśl ta była prawie kusząca. – mundury; rozumiesz, o co mi chodzi, oficerze Soelberg. Ale to nic, możemy się jeszcze polubić – oznajmił, wyciągając śmiało rękę naprzód, by klepnąć go pocieszająco w ramię, jakby tego pocieszenia istotnie potrzebował, pokarany tak wyraźnym przywiązaniem do rzeczowej puenty, w przeciwieństwie do niego. Funi lubił, szczególnie, wszelkie odstępstwa i wszelkie zbaczanie z prostej ścieżki; dlatego nie uczył się teraz kapłańskich ceremonii, choć tak miało wyglądać jego życie, prosto jak pas startowy, do ołtarza, do estymy i chwalby. Ostatecznie stał się właściwie odpowiednikiem zadżumionego szczura na miarę obecnych czasów. – Palicie te same papierosy może? Te dobre takie, nie drapią w gardło tak bardzo, mam wrażliwe, zdaje się, a nie pamiętam, jak się nazywały, kupiłbym sobie, ale nie pamiętam.
Błękitnym spojrzeniem błądził cierpliwie po męskiej fizjonomii, bezwiednie próbując doszukać się podobieństw, dowodów domniemanego pokrewieństwa, utwierdzając się z każdą chwilą jedynie bardziej, że trafił mu się tego dnia przypadkowy jackpot: zbieżność nazwisk mogła się przydarzyć, choć szanse malały w obrębie jednej profesji, ale spoważniałej surowości ściągającej twarz, rzeczowej stanowczości, zakrywającej irytację, nie sposób było powielić tak dokładnie z przypadku. Mężczyzna nie ulegał zasłonie dymnej chaotycznych słów i Funi godził się z tym niepocieszony, grymasząc niezadowolony wobec pytania tak ostentacyjnie przedzierającego się przenikliwością na wskroś wszystkich warstw zdań, którymi przezorne wypełniał przestrzeń między nimi jak asekuracyjną, ochronną ligniną.
Krótkotrwały grymas przekształcił się w końcu, po krótkiej chwili kalkulacyjnej ciszy, w uśmiech niepróbujący udawać dłużej niewinnej życzliwości; wciąż przyjemny, zdawał się chować pod sobą coś jeszcze niewypowiedzianego, intencję subtelnie przebłyskującą w spojrzeniu, jakby chciał mu powiedzieć, że wiązał ich nie tylko przypadek, mimo słownych zapewnień.
– Jesteście do siebie podobni. W podobny sposób konkretni, kiedy się irytujecie albo wchodzicie w te swoje – zamachał ręką w powietrzu, wskazując nią wymownie na niego, na jego posturę, ostrą z wyuczenia; nie miał wątpliwości, że skończyłby z łapą wykręconą na plecy, gdyby machnął zbyt blisko i myśl ta była prawie kusząca. – mundury; rozumiesz, o co mi chodzi, oficerze Soelberg. Ale to nic, możemy się jeszcze polubić – oznajmił, wyciągając śmiało rękę naprzód, by klepnąć go pocieszająco w ramię, jakby tego pocieszenia istotnie potrzebował, pokarany tak wyraźnym przywiązaniem do rzeczowej puenty, w przeciwieństwie do niego. Funi lubił, szczególnie, wszelkie odstępstwa i wszelkie zbaczanie z prostej ścieżki; dlatego nie uczył się teraz kapłańskich ceremonii, choć tak miało wyglądać jego życie, prosto jak pas startowy, do ołtarza, do estymy i chwalby. Ostatecznie stał się właściwie odpowiednikiem zadżumionego szczura na miarę obecnych czasów. – Palicie te same papierosy może? Te dobre takie, nie drapią w gardło tak bardzo, mam wrażliwe, zdaje się, a nie pamiętam, jak się nazywały, kupiłbym sobie, ale nie pamiętam.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Ivar Soelberg
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Pon 12 Wrz - 18:09
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Nieprzyjemny ciężar obcego spojrzenia drażnił w sposób uciążliwy przywodząc na myśl w kwestii porównań muchę kołującą nad wierzchołkiem głowy. Tak w swym procederze owad, jak i nieznajomy byli wprawieni, że Soelberg, po namyśle nie potrafił określi, które z nich jest gorsze. Doszukując się w pamięci wspomnień twarzy ludzi, z którymi kiedykolwiek miał styczność aparycja śledzącego go człowieka wydawała się obca. Pomijając manieryzmy, bo te i owszem kojarzyły się z pewnym otoczeniem ludzi zapewne w tej kwestii, miał rację, lecz orzekanie w ciemno mogło być zgubne, tak mając pewnik jedyny, jaki na chwilę obecną ustalił w postaci swojej osoby musiał liczyć się z wszelkimi możliwościami. Ktoś kto ciągnie się, jak cień od budynku kruczej straży, musiał mieć jasny powód, jakikolwiek motyw argumentujący, takie działania liczył w każdym razie na wyjawienie go nim cierpliwość przeminie.
Twarz skażona grymasami, czyżby niezadowolenia? Stanowiła obraz z jakiego Soelberg wyłapywał drobne szczegóły przygotowany równocześnie na walkę, jak i dalsza chaotyczną, ale zaczętą rozmowę. Nie bardzo wiedząc, na co się pisze brnął dalej poniekąd ciekaw, ale i świadom, że jeśli nie rozwiąże tego problemu smród może ciągnąć się za nim, aż pod mieszkanie, a tego nie chciał.
Słowa wypłynęły ponownie z ust nieznajomego i na podobieństwo poprzednich uderzały w temat bredni okraszonej barwnością wypowiedzi, acz z tym wyjątkiem, iż ukazały ziarna prawdy, z jakimi należało się rozprawić. Śledzący wiedział z kim rozmawia, miał świadomość tego kim jest, więc raczej nie był szaleńcem, aby ryzykować, coś głupiego, acz i tu Wysłannik, mógł się mylić.
– Zabierz tę rękę, nim połamię ci ją w trzech miejscach i wsadzę tam, gdzie promienie słońca nie docierają. – Oschłość wypowiedzianych słów szła w parze z przeszywającym spojrzeniem. Cenił przestrzeń osobistą i nie przepadał za dotykiem zwłaszcza obcych ludzi, to go mierziło.
Rozmyte fragmenty układanki nabrały sensu, gdy ostatnie słowa padły z ust brokatowego włóczęgi, jak z początku mógł się tylko domyślać podejrzewając, tak teraz miał praktycznie stuprocentową pewność o kogo chodziło i dlaczego znał jego nazwisko, być może ono skupiło jego uwagę, by poczłapał śladem? Cień uśmiechu przemknął przez usta oficera, lecz nie oznaczało to bynajmniej wyzbycia niechęci do człowieka przed nim.
– W jakich okolicznościach poznałeś tego drugiego Soelberga? – Powieki opadły lekko, a spod czarnych rzęst wyzierało badawcze spojrzenie, od odpowiedzi jaką dostarczy zależały jego dalsze losy. Nie zamierzał spędzać całej nocy na tej gierce, w każdej chwili, mógł się teleportować, jednakże wówczas istniało ryzyko, że nie dziś, to jutro przybłęda przyturla się pod próg kamienicy, w której mieszkali, a to nie była obecną radosna perspektywa. W zamyśleniu sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po srebrną papierośnicę i wyciągnął zeń białego, równie zwiniętego skręta noszącego ślad pedantyczności starszego z braci. Wymówione chwilę później zaklęcie oczkiem żaru rozświetliło zarys twarzy w półmroku.
– Kim jesteś i dlaczego za mną idziesz? – Gdyby to, była pułapka w tej właśnie chwili nadszedłby atak, jeśli to tylko kaprys zrodzony z urojenia w umyśle nieszczęsnego poszukiwacza wrażeń po zmroku, to mógł sobie zagwarantować odrobinę zabawy, a po wszystkim odstawić go na dołek, gdyby oczywiście nadużywał władzy.
Twarz skażona grymasami, czyżby niezadowolenia? Stanowiła obraz z jakiego Soelberg wyłapywał drobne szczegóły przygotowany równocześnie na walkę, jak i dalsza chaotyczną, ale zaczętą rozmowę. Nie bardzo wiedząc, na co się pisze brnął dalej poniekąd ciekaw, ale i świadom, że jeśli nie rozwiąże tego problemu smród może ciągnąć się za nim, aż pod mieszkanie, a tego nie chciał.
Słowa wypłynęły ponownie z ust nieznajomego i na podobieństwo poprzednich uderzały w temat bredni okraszonej barwnością wypowiedzi, acz z tym wyjątkiem, iż ukazały ziarna prawdy, z jakimi należało się rozprawić. Śledzący wiedział z kim rozmawia, miał świadomość tego kim jest, więc raczej nie był szaleńcem, aby ryzykować, coś głupiego, acz i tu Wysłannik, mógł się mylić.
– Zabierz tę rękę, nim połamię ci ją w trzech miejscach i wsadzę tam, gdzie promienie słońca nie docierają. – Oschłość wypowiedzianych słów szła w parze z przeszywającym spojrzeniem. Cenił przestrzeń osobistą i nie przepadał za dotykiem zwłaszcza obcych ludzi, to go mierziło.
Rozmyte fragmenty układanki nabrały sensu, gdy ostatnie słowa padły z ust brokatowego włóczęgi, jak z początku mógł się tylko domyślać podejrzewając, tak teraz miał praktycznie stuprocentową pewność o kogo chodziło i dlaczego znał jego nazwisko, być może ono skupiło jego uwagę, by poczłapał śladem? Cień uśmiechu przemknął przez usta oficera, lecz nie oznaczało to bynajmniej wyzbycia niechęci do człowieka przed nim.
– W jakich okolicznościach poznałeś tego drugiego Soelberga? – Powieki opadły lekko, a spod czarnych rzęst wyzierało badawcze spojrzenie, od odpowiedzi jaką dostarczy zależały jego dalsze losy. Nie zamierzał spędzać całej nocy na tej gierce, w każdej chwili, mógł się teleportować, jednakże wówczas istniało ryzyko, że nie dziś, to jutro przybłęda przyturla się pod próg kamienicy, w której mieszkali, a to nie była obecną radosna perspektywa. W zamyśleniu sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po srebrną papierośnicę i wyciągnął zeń białego, równie zwiniętego skręta noszącego ślad pedantyczności starszego z braci. Wymówione chwilę później zaklęcie oczkiem żaru rozświetliło zarys twarzy w półmroku.
– Kim jesteś i dlaczego za mną idziesz? – Gdyby to, była pułapka w tej właśnie chwili nadszedłby atak, jeśli to tylko kaprys zrodzony z urojenia w umyśle nieszczęsnego poszukiwacza wrażeń po zmroku, to mógł sobie zagwarantować odrobinę zabawy, a po wszystkim odstawić go na dołek, gdyby oczywiście nadużywał władzy.
Funi Hilmirson
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Pią 23 Wrz - 20:31
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Odpowiedź nadchodziła tak szybka i odruchowa, jak się tego spodziewał, ale nie tak dotkliwa – mężczyzna strącał z siebie jego rękę zaledwie słowami, dając się sprowokować jedynie w rozsądnym umiarze. Nie cofał się też przed nim, jak zauważył bezwiednie, stawiając go w podświadomej komparacji do Eitriego, poszukując zgodności i poróżnień, poszukując – daremnie i z cieniem rozczarowania na dnie pulsu – go w stalowej szarości oceniającego go badawczo spojrzenia. Odsunął dłoń od poklepywanego ramienia z teatralnym manieryzmem, ostentacyjnie demonstrując swoją nieposzlakowaną subordynację, bo choć zabawianie się jego nerwami brzmiało do pewnego stopnia zachęcająco, szukanie zarobku z połamanym albo krzywo sklejonym przez taniego znachora gnatem nie uśmiechało mu się wcale, tak samo jak ponowna wycieczka na komisariat tym razem w roli aresztowanego, zamiast pod protekcyjnym skrzydłem oficera jako zupełnie porządny człowiek spełniający swój obywatelski obowiązek potulnej – zasadniczo – współpracy ze strażą. Nie był pewien tymczasem, jak dużo miał czasu, nim tusz pieczęci znów napłynie mu płytko pod skórę, przepuszczając krew przez zapchane naczynka zdrętwiałego śródręcza. Czuł się prawie obco, mając świadomość, że gdyby podniósł ją teraz, nie dostrzegłby na dłoni ciężaru splotów przeklętego węża – irracjonalnie, kiedy go nie było, pamiętał o jego zdradliwej obecności znacznie lepiej, dziwacznie czujny wobec własnej gestykulacji.
– To wprawdzie miło z pana strony, ale wolę swoje łapy niepołamane, tam gdzie słońce nie dochodzi to już w ogóle najlepiej nawet niewłasne, rozumie pan – mruknął przekornie, unosząc ręce w obronnym geście, nim nie opuścił jednej w gawrę kieszeni, w drugą łapiąc patyczek trzymanego w ustach cukierka. Zagryzł na nim zęby, rozłamując truskawkowe serce w pół i ściągając skrawki na język; kolorowy papierek wyciągnięty z płaszcza zaszeleścił mu w palcach, kiedy owijał nim białą pałeczkę, nie tracąc wciąż przymilnego animuszu. Szeleszczenie zbierało się między nimi kolejnymi warstwami drażniącej oficerską cierpliwość przemyślności, zdawał się wprawdzie nie spieszyć wcale, okręcając folię z niepotrzebną skrupulatnością, chrobocząc połamanymi kawałkami słodyczy o zęby, gdy przewracał je na języku. – Plastik – mruknął, prezentując trzymane w ręku śmieci mimochodem, przed wciśnięciem ich w kieszeń – podobno zabija żółwie. Nie chciałbym mieć żółwia na sumieniu, ty pewnie też nie, ale pewnie zabiliśmy już dziesiątki, wiesz- wie pan, wszystko jest teraz plastikowe, myślał pan kiedyś o tym? Ile to już żółwi na karku? Podobno czternaście kawałków to już pół szans na śmierć dla takiego, to pewnie zabiłem sporo. Jest na to paragraf?
Spoglądał wprost na niego, z zupełną powagą, z dostrzegalnym cieniem posępności opowiadając tak okropne rzeczy, androny na temat swojego sumienia, jak gdyby żółwie życie miało przechylić jakąś szalę wymierzającą mu wyrok – jak gdyby ten nie był już zadany, z momentem, w którym wcisnął nóż między żebra piersiowe nieszczęsnego Aesena. To było zaledwie minionego października, zdążył już jednak prawie o tym zapomnieć, oswoić się z myślą popełnionego morderstwa do tego stopnia, że przestawała brzmieć w sumieniu tak doniośle; zabijanie żółwi tymczasem było czymś nowym i brzmiącym zupełnie tragicznie, choć, prawdę mówiąc, w rzeczywistości nie myślał o tym nigdy wcześniej, dopóki nieostrożność nie przyłapała go pod drzewem w Ogrodach Baldura, naprzeciw kruczego oficera, któremu nie wiedział, co powiedzieć właściwie, chociaż sam za nim podążył.
Nie spodziewał się uśmiechu, jaki przemknął cieniem po twarzy mężczyzny; nie spodziewał się żadnych objawów zadowolenia w ogóle, była to więc intrygująca niespodzianka – rozprężająca, jeszcze bardziej i być może zgubnie, również.
– W knajpie – odpowiedział bez zawahania, miętoląc w kieszeni papierki i przechylając nieznacznie głowę; od stania zaczynało mu się robić chłodno pod znoszonym płaszczem, więc zakołysał się lekko na piętach. – Nie wyglądał na kruczego – dodał, jakby to miało coś wyjaśnić, a przynajmniej wydać się komplementem. Wzruszył lekko ramionami, przypominając sobie jeszcze raz tamto spotkanie, nieoczekiwany bieg rozmowy, równie nieoczekiwany finał. Nie wydawał się skłonny wyjaśniać mu, o czym rozmawiali lub co robili, lub jakie miał motywacje, kiedy go poznawał w knajpie, bo nie wyglądał na kruczego, uśmiechał się jedynie wyraźnie zadowolony. – Oboje w kruczych piórach, to zabawnie. Dziadek na ważnym stołku może? – zapytał tonem tak naiwnym i niewinnym, jakby w istocie nie zdawał sobie sprawy z niegrzecznego wydźwięku tych słów, zarzutu chowanego gdzieś między wierszami.
Obserwował prawie głodnym wzrokiem błysk wyciągniętej papierośnicy – droga rzecz – zawiniętego dokładnie papierosa, punkt rozpalanej na jego końcu iskry, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, że nie powinien dopraszać się cudzesa; nie miał przecież zapalniczki, a zaklęcie spaliłoby go. Pytanie szczęśliwie odwracało jego uwagę, podnosząc spojrzenie znów ku męskiemu licu, błękitne i rozbawione, pełne entuzjazmu, jak u dziecka spotykanego w kolejce do sklepowej kasy.
– Nikim, tak właściwie. Kapłanem, prawie, jeszcze nie. To trochę filozoficzne pytanie, na dobrą sprawę, kim jesteś, sam nie jestem pewien, nie jestem nawet stąd, ale nie jestem też dokładnie z mojego miasta, bo tam nie rosłem, więc może stąd. Funi Hilmirson jestem, porządny obywatel, gdyby pan zapytał kuzyna. Brata? Może pan zapytać. Mogę jednego? – spytał w końcu, spoglądając znów na jego papierosa, jakby zapomniał o dopiero co pomyślanym wniosku; to nic, może schować do kieszeni na później. – Kim ty jesteś? Znaczy pan.
– To wprawdzie miło z pana strony, ale wolę swoje łapy niepołamane, tam gdzie słońce nie dochodzi to już w ogóle najlepiej nawet niewłasne, rozumie pan – mruknął przekornie, unosząc ręce w obronnym geście, nim nie opuścił jednej w gawrę kieszeni, w drugą łapiąc patyczek trzymanego w ustach cukierka. Zagryzł na nim zęby, rozłamując truskawkowe serce w pół i ściągając skrawki na język; kolorowy papierek wyciągnięty z płaszcza zaszeleścił mu w palcach, kiedy owijał nim białą pałeczkę, nie tracąc wciąż przymilnego animuszu. Szeleszczenie zbierało się między nimi kolejnymi warstwami drażniącej oficerską cierpliwość przemyślności, zdawał się wprawdzie nie spieszyć wcale, okręcając folię z niepotrzebną skrupulatnością, chrobocząc połamanymi kawałkami słodyczy o zęby, gdy przewracał je na języku. – Plastik – mruknął, prezentując trzymane w ręku śmieci mimochodem, przed wciśnięciem ich w kieszeń – podobno zabija żółwie. Nie chciałbym mieć żółwia na sumieniu, ty pewnie też nie, ale pewnie zabiliśmy już dziesiątki, wiesz- wie pan, wszystko jest teraz plastikowe, myślał pan kiedyś o tym? Ile to już żółwi na karku? Podobno czternaście kawałków to już pół szans na śmierć dla takiego, to pewnie zabiłem sporo. Jest na to paragraf?
Spoglądał wprost na niego, z zupełną powagą, z dostrzegalnym cieniem posępności opowiadając tak okropne rzeczy, androny na temat swojego sumienia, jak gdyby żółwie życie miało przechylić jakąś szalę wymierzającą mu wyrok – jak gdyby ten nie był już zadany, z momentem, w którym wcisnął nóż między żebra piersiowe nieszczęsnego Aesena. To było zaledwie minionego października, zdążył już jednak prawie o tym zapomnieć, oswoić się z myślą popełnionego morderstwa do tego stopnia, że przestawała brzmieć w sumieniu tak doniośle; zabijanie żółwi tymczasem było czymś nowym i brzmiącym zupełnie tragicznie, choć, prawdę mówiąc, w rzeczywistości nie myślał o tym nigdy wcześniej, dopóki nieostrożność nie przyłapała go pod drzewem w Ogrodach Baldura, naprzeciw kruczego oficera, któremu nie wiedział, co powiedzieć właściwie, chociaż sam za nim podążył.
Nie spodziewał się uśmiechu, jaki przemknął cieniem po twarzy mężczyzny; nie spodziewał się żadnych objawów zadowolenia w ogóle, była to więc intrygująca niespodzianka – rozprężająca, jeszcze bardziej i być może zgubnie, również.
– W knajpie – odpowiedział bez zawahania, miętoląc w kieszeni papierki i przechylając nieznacznie głowę; od stania zaczynało mu się robić chłodno pod znoszonym płaszczem, więc zakołysał się lekko na piętach. – Nie wyglądał na kruczego – dodał, jakby to miało coś wyjaśnić, a przynajmniej wydać się komplementem. Wzruszył lekko ramionami, przypominając sobie jeszcze raz tamto spotkanie, nieoczekiwany bieg rozmowy, równie nieoczekiwany finał. Nie wydawał się skłonny wyjaśniać mu, o czym rozmawiali lub co robili, lub jakie miał motywacje, kiedy go poznawał w knajpie, bo nie wyglądał na kruczego, uśmiechał się jedynie wyraźnie zadowolony. – Oboje w kruczych piórach, to zabawnie. Dziadek na ważnym stołku może? – zapytał tonem tak naiwnym i niewinnym, jakby w istocie nie zdawał sobie sprawy z niegrzecznego wydźwięku tych słów, zarzutu chowanego gdzieś między wierszami.
Obserwował prawie głodnym wzrokiem błysk wyciągniętej papierośnicy – droga rzecz – zawiniętego dokładnie papierosa, punkt rozpalanej na jego końcu iskry, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, że nie powinien dopraszać się cudzesa; nie miał przecież zapalniczki, a zaklęcie spaliłoby go. Pytanie szczęśliwie odwracało jego uwagę, podnosząc spojrzenie znów ku męskiemu licu, błękitne i rozbawione, pełne entuzjazmu, jak u dziecka spotykanego w kolejce do sklepowej kasy.
– Nikim, tak właściwie. Kapłanem, prawie, jeszcze nie. To trochę filozoficzne pytanie, na dobrą sprawę, kim jesteś, sam nie jestem pewien, nie jestem nawet stąd, ale nie jestem też dokładnie z mojego miasta, bo tam nie rosłem, więc może stąd. Funi Hilmirson jestem, porządny obywatel, gdyby pan zapytał kuzyna. Brata? Może pan zapytać. Mogę jednego? – spytał w końcu, spoglądając znów na jego papierosa, jakby zapomniał o dopiero co pomyślanym wniosku; to nic, może schować do kieszeni na później. – Kim ty jesteś? Znaczy pan.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Ivar Soelberg
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Pon 26 Wrz - 20:13
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Białe zimno skrywało się w cieniu wiekowych drzew, bezszelestnie przemykało wśród nich, umykając spod linii przenikliwego wzroku pełzło, wśród odkrytych, patyczkowatych ramion krzewów, aż wreszcie docierało do punktu swej wędrówki, do pokarmu, którym żywiło się od wieków. Ciepło żywego organizmu przyciągało je, by wpić się weń tysiącem igieł i zmrozić ten przejaw życia, skruszyć coś, co trwa pomimo panującej zimowej aury, tak daleko na północy. Poczuł dotknięcie mrozu na policzkach, ten szczypał zapamiętale, sprawiał iż do oczu pragnęły napłynąć łzy, tę pogodę znał, jak każdy mieszkaniec Skandynawii, był zahartowany, to nic, gdy zimno odbierało władzę, nad ciałem paraliżują. Zupełnie się tym nie przejmował, ot godny stopień ignorancji na niepogodę, dumna krew praojców – wikingów. Szarość spojrzenia przeszywała, nawet dotkliwiej, niżeli wyżej wspomniany dręczyciel odsłoniętych policzków, był pozbawiony skrupułów, nieprzejednany, zdradzający gotowość do natychmiastowego działania, jak wyszkolony brytan, co na jedną komendę potrafił runąć na swą ofiarę pacyfikując w zarodku, wszelkie próby jakiegokolwiek oporu. Widział w nim swą ofiarę, kogoś, kogo gdyby tylko chciał, mógł zrównać z zimną wilgocią gleby i nałożyć kajdany, będące odzwierciedleniem kagańca, by kontrolować i mieć kontrolę, wizja pobudzająca wyobraźnię, skłaniająca, ku temu, aby ją zrealizować, bowiem podszept intuicji podpowiada, wręcz ostrzega, wołając by sprawdzić, w formie, krótkiego niezwykle prostego testu, odkryć prawdę drzemiącą podskórnie, niemal na wyciągnięcie ręki Wysłannika. Uśmiech, ten cień emocji, jaki przemknął przez jego twarz, był niczym innym, tylko pokazem panowania nad sobą, nie dając się wpuścić w szambo słowotoku, bacznie obserwował, jego poczynania. Nawet, gdy sztuczne tworzywo zachrzęściło w dłoniach, kiedy irytujący dźwięk przeszył ciszę nocną sprawiając, iż wielu na miejscu oficera przedstawiłoby swe zniecierpliwienie, choćby grymasem, nieznacznym, tak on nieporuszony, jak rzeźba w lodowym ogrodzie stał wyczekując dalszych słów. Ignorując, w tym przypadku żółwie i inne stworzenia morskie, słowa rzucone entuzjastycznie, świeciły pustką, ot powłoczka, jakże malownicza, chwytająca za serce, lecz bez wyraźniejszego aktu jakiegokolwiek działania, był aktorem recytującym swą kwestię zupełnie pozbawionym oglądu na sprawy zanieczyszczeń dokonywanych przez śniących. Soelberg przełknął tę garść informacji, jakże niezbędnych dla niego i cierpliwie milczał, bo błękitnooki nie dał mu pożałować dźwięku swego głosu.
Cień ożywienia padł na twarz oficera, w momencie, kiedy istotnie interesujące informacje, dla niego zaczęły wydobywać się z gardzieli przywykłej zdawało się, do kłapania ozorem. Knajpa… – powtórzył, w myślach próbując przewidzieć ostatnie ruchy brata na szachownicy kalendarza, jakby ich grafik pozwalał, na tak swobodne wałęsanie się po miejscach bytowania, takich ludzi, jak ten tu. Śmielsza myśl, że Eitri, mógłby wdać się z nim w jakąkolwiek dyskusję graniczyła z cudem, ale tych nigdy nie wykluczał, będąc raczej człowiekiem oddalonym od wiary, bynajmniej, jednak nie kwestionującym siły wyroków losu. Uporządkowując obraz ich znajomości, nawet w najbardziej optymistycznym wariancie garść słów, to przecież jedynie zalążek prezentowanych, przez tego tu włóczęgę, nie wiedział, skąd brała się ochota młodszego brata na rozmowę z tym człowiekiem, że tak mu ten zapadł w pamięci, ba doszli do wymiany personalów, a to już świadczyło o czymś, poza kulturą osobistą. Chciałby przepytać brata ze szczegółów tamtej rozmowy, jednak nie mógł wyjść z kadru trwającej sceny.
– Zabawne, czy nie. To temat nieistotny dla ciebie i radzę, ostrożnie dobieraj słowa, bo złożona chwilę temu propozycja, może niespodzianie uaktualnić się. – Słowa płynęły z ust, spokojnym i wyważonym rytmem, nie uderzając w ostrzejsze krawędzie, były skrajnie opanowane, a jednak pobrzmiewała w nich groźba, ta nie była pozbawionym znaczenia straszakiem, a raczej wyrazem dopełnienia złożonej obietnicy, niemal można było się tego spodziewać po nim, że z wielką pieczołowitością zrealizowałby ją.
Jego przedstawienie, było przyjemnym aktem w tej scenie; słuchał go z należytą uwagą, jaką reżyser poświęca swej gwieździe, pragnąc wyłapać niedoskonałość, musiałby użyć innych artefaktów, gdyż obecnie wszystko prezentowało się wybitnie dobrze. Dziwny sposób prowadzenia rozmowy pasował do błysku w niebieskich oczach na widok papierośnicy, ta jakby zawieszona w przestrzeni, nagle, nieoczekiwanie podsunęła się zapraszająco pod sam nos Funiego, nie była to marchewka na sznurku, czy inna tego typu tania przynęta, aby dowieść tego dodał: – Skoro tak ci posmakowały, nie krępuj się, weź jeszcze na zapas, kto wie, kiedy znów się spotkamy? – Błysk w oku kontrastował z powagą oblicza, a jednak wydawało się, iż pokrywa lodowcowa, odrobinę stopniała.
– Ivar Soelberg, jestem starszym bratem, twego obiektu zaciekawienia. Co skłoniło cię, by tu za mną przyjść? – Przełamał dzielącą ich odległość – prowokował, gdyby ten pragnął zadać cios oficer, byłby w idealnej pozycji, niemal zapraszał do tego. – Pozwolisz? – Bez jakiegokolwiek skrępowania, umyślnie pozbawił się ostatniej linii ratunku, gdy dłonie wysunęły się do góry, znacząc swój ślad, tak blisko jego twarzy, rzucony czar rozjaśnił tę przestrzeń między nimi, ogień zamigotał, pykając na mrozie strużką dymu. Odsunął się. – Nietuzinkowy z ciebie człek panie Hilmirson – uśmiechnął się kącikami ust, zupełnie szczerze.
Cień ożywienia padł na twarz oficera, w momencie, kiedy istotnie interesujące informacje, dla niego zaczęły wydobywać się z gardzieli przywykłej zdawało się, do kłapania ozorem. Knajpa… – powtórzył, w myślach próbując przewidzieć ostatnie ruchy brata na szachownicy kalendarza, jakby ich grafik pozwalał, na tak swobodne wałęsanie się po miejscach bytowania, takich ludzi, jak ten tu. Śmielsza myśl, że Eitri, mógłby wdać się z nim w jakąkolwiek dyskusję graniczyła z cudem, ale tych nigdy nie wykluczał, będąc raczej człowiekiem oddalonym od wiary, bynajmniej, jednak nie kwestionującym siły wyroków losu. Uporządkowując obraz ich znajomości, nawet w najbardziej optymistycznym wariancie garść słów, to przecież jedynie zalążek prezentowanych, przez tego tu włóczęgę, nie wiedział, skąd brała się ochota młodszego brata na rozmowę z tym człowiekiem, że tak mu ten zapadł w pamięci, ba doszli do wymiany personalów, a to już świadczyło o czymś, poza kulturą osobistą. Chciałby przepytać brata ze szczegółów tamtej rozmowy, jednak nie mógł wyjść z kadru trwającej sceny.
– Zabawne, czy nie. To temat nieistotny dla ciebie i radzę, ostrożnie dobieraj słowa, bo złożona chwilę temu propozycja, może niespodzianie uaktualnić się. – Słowa płynęły z ust, spokojnym i wyważonym rytmem, nie uderzając w ostrzejsze krawędzie, były skrajnie opanowane, a jednak pobrzmiewała w nich groźba, ta nie była pozbawionym znaczenia straszakiem, a raczej wyrazem dopełnienia złożonej obietnicy, niemal można było się tego spodziewać po nim, że z wielką pieczołowitością zrealizowałby ją.
Jego przedstawienie, było przyjemnym aktem w tej scenie; słuchał go z należytą uwagą, jaką reżyser poświęca swej gwieździe, pragnąc wyłapać niedoskonałość, musiałby użyć innych artefaktów, gdyż obecnie wszystko prezentowało się wybitnie dobrze. Dziwny sposób prowadzenia rozmowy pasował do błysku w niebieskich oczach na widok papierośnicy, ta jakby zawieszona w przestrzeni, nagle, nieoczekiwanie podsunęła się zapraszająco pod sam nos Funiego, nie była to marchewka na sznurku, czy inna tego typu tania przynęta, aby dowieść tego dodał: – Skoro tak ci posmakowały, nie krępuj się, weź jeszcze na zapas, kto wie, kiedy znów się spotkamy? – Błysk w oku kontrastował z powagą oblicza, a jednak wydawało się, iż pokrywa lodowcowa, odrobinę stopniała.
– Ivar Soelberg, jestem starszym bratem, twego obiektu zaciekawienia. Co skłoniło cię, by tu za mną przyjść? – Przełamał dzielącą ich odległość – prowokował, gdyby ten pragnął zadać cios oficer, byłby w idealnej pozycji, niemal zapraszał do tego. – Pozwolisz? – Bez jakiegokolwiek skrępowania, umyślnie pozbawił się ostatniej linii ratunku, gdy dłonie wysunęły się do góry, znacząc swój ślad, tak blisko jego twarzy, rzucony czar rozjaśnił tę przestrzeń między nimi, ogień zamigotał, pykając na mrozie strużką dymu. Odsunął się. – Nietuzinkowy z ciebie człek panie Hilmirson – uśmiechnął się kącikami ust, zupełnie szczerze.
Funi Hilmirson
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Wto 11 Paź - 22:24
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Mężczyzna wydawał się nie ustępować pierwszemu Soelbergowi w oporności – może to zwyczajnie rodzinne, jak sobie dla własnego ubawienia pomyślał, może tak zostali wychowani w swoim rodzinnym gnieździe dłonią znającą przede wszystkim metodę kruczej dyscypliny; a może była to wina dzielonych ze sobą ambicji, jak gdyby oboje pewnego dnia założyli na swoje dziecięce grzbiety kupione na targu falsyfikaty mundurów i wiernie do nich dorastali, w doskonałych, nieufnych służbistów o czujnych spojrzeniach i ostrzegawczej gotowości zanurzonej w źrenicach uważnym błyskiem. Choć ich oporność różniła się zasadniczo swoim charakterem: pierwszy zbywał go uporczywie niechętną obojętnością, drugi natomiast dobrowolnie zatrzymywał na nim wzrok, przenikliwy i niedający się przesłonić dymną zasłoną wymijających zabiegów; nieprzebłaganie zimny. Uniósł ramiona, czując chłodny dreszcz zbierający się za kołnierzem płaszcza pod zwojem wełnianego szalika, trochę za krótkiego, bo wziął go od jakiegoś dzieciaka lepiącego małego bałwana na parapecie piekarni, w zamian oddając mu jednego lizaka – był z tej transakcji zresztą bardzo dumny, choć na współlokatorze wcale nie zrobiło to wrażenia, tak samo jak to, że wspaniałomyślnie załatwił mu podobny, zdobyty pod ogrodzeniem akademii, z frędzlami i małymi piktogramami reniferów przy końcach.
Rozbawiony grymas ściągnął mu usta; oficer wyraźnie nie przejmował się szczególnie losem wspominanych mimochodem gadów albo był zwyczajnie paskudnie małomówny – ale to nic, to nic, miał przecież w kieszeniach wystarczająco słów, by zapełnić ciszę wystarczająco długo.
– Pewnie nie ma, inaczej wszyscy siedzielibyśmy w kiciu. My w każdym razie na pewno, ja na pewno i ty- pan też. Bo nie myślałeś nigdy o żółwiach, nie? Tak mi się wydawało. Siedzielibyśmy za uduszenie żółwia plastikiem spod nakrętki. Nikt by ci ręki nie podał nawet, gdyby to był zabronione, a brzmi jakby powinno być, moim zdaniem, chociaż ja się zazwyczaj ze słowem prawa nie wymijam, rozumie pan – cofnął się o krok, opierając swobodnie plecami o pień drzewa, przenosząc ciężar ciała na pięty i spoglądając na czubki swoich butów; kłopotliwość jednostronnego milczenia zdawała się polegać na tym, że nic nie stawało przeszkodą w strumieniu wypowiadanych myśli. Podniósł spojrzenie z obtartych czubków trepów, niezniechęcony znajdując mur jego niewzruszonych oczu, zastanawiając się, jak długo należałoby drążyć palcem między cegłami, by w końcu runął pod byle pchnięciem. Nachylił się naprzód, lędźwiami wciąż wsparty o pień, z dłońmi w kieszeniach, by pociągnąć jakby w konfidencjonalnej komitywie: – Nie powiem nikomu o panu, pan nie powie o mnie, nikt nie powie nikomu, bo nikt o tym nie myśli, dopóki nie zaczniemy się dusić sami, tym plastikiem, rozumiesz, to się podobno nie chce rozkładać. To tak jakbyśmy wszyscy żyli w tym cichym przestępstwie przeciw żółwiom. Grecy mówili, że świat stoi na żółwiu. I to się wydaje tragiczne.
Oficer nie chciał jednak rozmawiać o żółwiach, wyraźnie ożywając dopiero, kiedy przyszło im w końcu wspomnieć drugiego Soelberga – zaintrygowanie przebiegające mu pod taflą spojrzenia było wystarczająco satysfakcjonujące, żeby Funi zapomniał o swoich wcześniejszych chwilowych wątpliwościach; może wcale nie musiało być tak źle, nawet jeśli noga powinęła mu się niezręcznym przypadkiem przy wspomnieniu domniemanego dziadka, a mężczyzna ukrócił jego fantazje groźbą brzmiącą zaskakującym, nieadekwatnym opanowaniem. Hilmirson wyprostował się wobec tego, cofając swoje nachylone ku niemu poufnie ramiona i unosząc lekko brodę, przez krótką chwilę przyglądając mu się w ciszy – nie wyglądało to co prawda na odruch pokory, ale przynajmniej wyraźnie nie zamierzał narażać się bardziej. Tymczasem chwilę później wyciągnięta z kieszeni oficerskiego płaszczu papierośnica zabłysnęła mu pod samym nosem, zachęcająco rozchylona, a on, zamiast sięgnąć pewnie, spojrzał na szereg papierosowych końców, potem z nieufnym zawahaniem zerkając na mężczyzny. Subtelna zmiana w jego ekspresji, jakby przez prześwit w murze przesunęła się zachęcająca życzliwość, ostudziła jego niepewność i z jakby dziecięco wdzięcznym uśmieszkiem wysunął sobie cudzesa, gotów schować go zaraz do kieszonki pod klapą płaszcza, gdyby Soelberg nie przysunął się w tym momencie, a on zrozumiał natychmiast, że nie wypadało przecież odmawiać wspólnego dymka, zwłaszcza, kiedy tak uprzejmie oferowano mu nieprzełamanie dyskrecji. Zawiesił więc posłusznie papierosa między wargami, pozwalając by rzucony przez mężczyznę czar zapłonął iskrą w błękitnych i szarych oczach, zatrzymanych przez chwilę poufale blisko.
– Dziękuję, oficerze, za pana oddaną służbę – nie mógł się powstrzymać, kiedy smużka dymy połaskotała mu węch, przesunęła się przy wdechu w gardło, drapiąc przyjemnie podniebienie. Zaciągnął się leniwie i leniwie wypuścił dym, pozwalając by uniósł się kłębem z jego rozchylonych ust w nocne powietrze, kiedy wyjmował papierosa spomiędzy ust. – Brat, tak myślałem. Mówiłem, że jesteście podobni – zauważył z zadowoleniem, mrużąc lekko oczy. – Nie wiem. To chyba zależy. Grozi mi coś, jeśli powiem, że to specjalnie? Bo wtedy wolałbym raczej, żeby to był przypadek. Wtedy powiedziałbym, że wyszedłem na spacer i idę, przypadkiem, w tym samym kierunku. I że to dziwne śledzić ludzi wieczorem, nie wydaje ci się? – zauważył, przechylając lekko głowę, z psotną manierą, jakby nawet nieświadomą. Zdawał sobie sprawę, że nie był to jego najlepszy pomysł; że był właściwie zupełnie bezmyślny i dziwny. Nietuzinkowy, ładniej mówiąc. – Nie jestem pewien, czy to komplement. Tuzinkowość nigdy nie jest w sumie zła, nietuzinkowość różnie, musisz być dokładniejszy. To dobrze?
Rozbawiony grymas ściągnął mu usta; oficer wyraźnie nie przejmował się szczególnie losem wspominanych mimochodem gadów albo był zwyczajnie paskudnie małomówny – ale to nic, to nic, miał przecież w kieszeniach wystarczająco słów, by zapełnić ciszę wystarczająco długo.
– Pewnie nie ma, inaczej wszyscy siedzielibyśmy w kiciu. My w każdym razie na pewno, ja na pewno i ty- pan też. Bo nie myślałeś nigdy o żółwiach, nie? Tak mi się wydawało. Siedzielibyśmy za uduszenie żółwia plastikiem spod nakrętki. Nikt by ci ręki nie podał nawet, gdyby to był zabronione, a brzmi jakby powinno być, moim zdaniem, chociaż ja się zazwyczaj ze słowem prawa nie wymijam, rozumie pan – cofnął się o krok, opierając swobodnie plecami o pień drzewa, przenosząc ciężar ciała na pięty i spoglądając na czubki swoich butów; kłopotliwość jednostronnego milczenia zdawała się polegać na tym, że nic nie stawało przeszkodą w strumieniu wypowiadanych myśli. Podniósł spojrzenie z obtartych czubków trepów, niezniechęcony znajdując mur jego niewzruszonych oczu, zastanawiając się, jak długo należałoby drążyć palcem między cegłami, by w końcu runął pod byle pchnięciem. Nachylił się naprzód, lędźwiami wciąż wsparty o pień, z dłońmi w kieszeniach, by pociągnąć jakby w konfidencjonalnej komitywie: – Nie powiem nikomu o panu, pan nie powie o mnie, nikt nie powie nikomu, bo nikt o tym nie myśli, dopóki nie zaczniemy się dusić sami, tym plastikiem, rozumiesz, to się podobno nie chce rozkładać. To tak jakbyśmy wszyscy żyli w tym cichym przestępstwie przeciw żółwiom. Grecy mówili, że świat stoi na żółwiu. I to się wydaje tragiczne.
Oficer nie chciał jednak rozmawiać o żółwiach, wyraźnie ożywając dopiero, kiedy przyszło im w końcu wspomnieć drugiego Soelberga – zaintrygowanie przebiegające mu pod taflą spojrzenia było wystarczająco satysfakcjonujące, żeby Funi zapomniał o swoich wcześniejszych chwilowych wątpliwościach; może wcale nie musiało być tak źle, nawet jeśli noga powinęła mu się niezręcznym przypadkiem przy wspomnieniu domniemanego dziadka, a mężczyzna ukrócił jego fantazje groźbą brzmiącą zaskakującym, nieadekwatnym opanowaniem. Hilmirson wyprostował się wobec tego, cofając swoje nachylone ku niemu poufnie ramiona i unosząc lekko brodę, przez krótką chwilę przyglądając mu się w ciszy – nie wyglądało to co prawda na odruch pokory, ale przynajmniej wyraźnie nie zamierzał narażać się bardziej. Tymczasem chwilę później wyciągnięta z kieszeni oficerskiego płaszczu papierośnica zabłysnęła mu pod samym nosem, zachęcająco rozchylona, a on, zamiast sięgnąć pewnie, spojrzał na szereg papierosowych końców, potem z nieufnym zawahaniem zerkając na mężczyzny. Subtelna zmiana w jego ekspresji, jakby przez prześwit w murze przesunęła się zachęcająca życzliwość, ostudziła jego niepewność i z jakby dziecięco wdzięcznym uśmieszkiem wysunął sobie cudzesa, gotów schować go zaraz do kieszonki pod klapą płaszcza, gdyby Soelberg nie przysunął się w tym momencie, a on zrozumiał natychmiast, że nie wypadało przecież odmawiać wspólnego dymka, zwłaszcza, kiedy tak uprzejmie oferowano mu nieprzełamanie dyskrecji. Zawiesił więc posłusznie papierosa między wargami, pozwalając by rzucony przez mężczyznę czar zapłonął iskrą w błękitnych i szarych oczach, zatrzymanych przez chwilę poufale blisko.
– Dziękuję, oficerze, za pana oddaną służbę – nie mógł się powstrzymać, kiedy smużka dymy połaskotała mu węch, przesunęła się przy wdechu w gardło, drapiąc przyjemnie podniebienie. Zaciągnął się leniwie i leniwie wypuścił dym, pozwalając by uniósł się kłębem z jego rozchylonych ust w nocne powietrze, kiedy wyjmował papierosa spomiędzy ust. – Brat, tak myślałem. Mówiłem, że jesteście podobni – zauważył z zadowoleniem, mrużąc lekko oczy. – Nie wiem. To chyba zależy. Grozi mi coś, jeśli powiem, że to specjalnie? Bo wtedy wolałbym raczej, żeby to był przypadek. Wtedy powiedziałbym, że wyszedłem na spacer i idę, przypadkiem, w tym samym kierunku. I że to dziwne śledzić ludzi wieczorem, nie wydaje ci się? – zauważył, przechylając lekko głowę, z psotną manierą, jakby nawet nieświadomą. Zdawał sobie sprawę, że nie był to jego najlepszy pomysł; że był właściwie zupełnie bezmyślny i dziwny. Nietuzinkowy, ładniej mówiąc. – Nie jestem pewien, czy to komplement. Tuzinkowość nigdy nie jest w sumie zła, nietuzinkowość różnie, musisz być dokładniejszy. To dobrze?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Ivar Soelberg
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Nie 16 Paź - 15:21
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Uwikłani w grę pozorów – aktorską farsę komedyjną, trwali w niej od dobrych kilku minut nie znajdując nici wzajemnego porozumienia, kierowani zupełnie odmiennymi motywami, dążyli do innych celów, iście na wzór dwójki straceńców żonglujących słowem przedzierali się przez zimowy labirynt niezrozumienia, by w konsekwencji wyjść po jego dwóch różnych końcach. Czy tak w istocie było? Czy oficer pokroju Soelberga, chociaż nie będący, nigdy wytrawnym graczem w charyzmatycznej polemice dyskusji na bazie krotochwil i żartów, mógł wytrwać w tej intrydze, która znaczyła się, coraz wyraźniej rysą zniecierpliwienia na marmurowym popiersiu fizjonomii? Kiedy tak prostymi środkami, można uzyskać odpowiedź na nurtujące pytania, wcale nie musząc przy tym słuchać o żółwiach, plastiku i przechodzić w rozważania czysto marzycielskie – nierealne w swym założeniu do spełnienia, będące wymysłem, ot trendem, który niewiele wnosił do życia, gdy prawdziwy ogrom degradacji środowiska dalej pozostawał niezmienny, to jakby chęć, by na środku wysypiska śmieci posadzić kilka kwiatków, by okładka miejsca, aż tak nie raziła w oczy, prawdziwe działania powinny uderzać w każdą dziedzinę, a nie tylko skupiać się powierzchownie na bolączce plastikowych słomek.
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego towarzysz – nieoczekiwany, to trzeba zaznaczyć, by cień podejrzenia nie padał na tę parę mężczyzn, tak blisko wszak, teraz siebie będących, jawnie drwił z niego, bawiąc się charakterem Wysłannika w sposób, do jakiego ten przywykł współpracując z podobnymi jemu osobnikami, takie cechy nazbyt często widywał u drobnych kryminalistów; pewni siebie, z szelmowskim drwiąco prowokującym błyskiem w oku roztaczali pewną specyficzną aurę wokół siebie grając na nerwach, tym samym igrając z ogniem. Cierpliwość hartowana latami doświadczenia, była i owszem wytrzymała na podobne temu zabiegi manipulacyjne, tę grę słówek i przemyśleń. Jednakże koniec końców, za każdym razem dochodzili do pewnej granicy, za jaką już czaiła się uśpiona impulsywność Ivara, ta nadawała mu obraz tego złego stereotypowego przesłuchującego, co nie ugnie karku i nie podporządkuje się, wręcz przeciwnie uderzy, jak pikujący jastrząb – raz, a precyzyjnie. Czekał cierpliwie pozwalając, by słowa Hilmirsona spływały po nim uginając się, pod ich przebiegłością w pewnych momentach prowadzonej rozmowy? Chociaż ta nosiła w sobie znamiona monologu. To jednak Soelberg brał w niej udział, aczkolwiek jego aktywność sprowadzana była do wyciągania nurtujących go kwestii, nie zaś gadania, dla samego kłapania ozorem.
Z wolna dym wypływał z ich ust, a migotliwe oczka papierosów rzucały nikłą poświatę na twarze skąpane w półmroku. Oczy Kruczego rozbierały na czynniki pierwsze rozmówcę. Gdy cień podejrzenia przedstawił intuicja wyczuliła się mierząc go czujniejszym, niż dotychczas spojrzeniem stalowego wejrzenia. Nieugięty w swym początkowej postawie prowokował Funiego do ruchu – śmielszego, lecz ten jedynie nieznacznie swą pozycję zmienił na szachownicy, to też pozwoliło Ivarowi na moment podjęcia odpowiedniego działania, dotychczas rozważając w umyśle wszelkie za i przeciw, tak teraz, był zdecydowany podjąć inicjatywę przełamać impas w jaki popadł celowo, aczkolwiek, bo zawsze pozostawało jakieś „ale”, musiał przyznać, że rozmowa, być może w innych okolicznościach z tym nietuzinkowym człowiekiem, mogłaby przynieść mu więcej radości, niż w chwili obecnej.
Kiedy słowa opadły, a z ust uszła para wymieszana z dymem ruchem ręki – stanowczym i brutalnym – wycelował, w wąskie gardło łapiąc je w objęcia skórzanej rękawicy, dławiąc ewentualne słowa w zarodku. Żelazny chwyt poparty przyszpileniem ciała do pnia drzewa, był wyrazem nadopiekuńczości. Doświadczony lekcjami życia, nosił znamiona podejrzliwości zwłaszcza do takich „osobników” jak Funi Hilmirson, i chociaż nie znał na pamięć wszelkich akt Kruczej, tak wytropi go i pozna prawdę.
– Nie lubię, kiedy ktoś mnie śledzi, kiedy wykazuje nadmierne zainteresowanie moim nazwiskiem i wspomina, o bracie w taki sposób, jakby żył z nim w komitywie – szarość spojrzenia spłynęła na czubki butów, lekko przyprószone śnieżnym okruchem. Palony papieros zameldował się w ustach, a Wysłannik zaciągnął się z wyrazem, chęci kontynuacji podjętej myśli, nim to zrobił jednak wypuścił przez nos i usta szary dym i powrócił wzrokiem do trzymanego jedną ręką podejrzanego.
– Ponadto coś mi tu śmierdzi, a intuicja szepcze na ucho, że gdybym cię przycisnął powiedziałbyś – wszystko, co chcę wiedzieć. Zatem ponawiam pytanie: kim tak naprawdę jesteś i dlaczego za mną idziesz? – Nieznacznie rozluźnił chwyt, by ten mógł odetchnąć i uraczyć go odpowiedzią.
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego towarzysz – nieoczekiwany, to trzeba zaznaczyć, by cień podejrzenia nie padał na tę parę mężczyzn, tak blisko wszak, teraz siebie będących, jawnie drwił z niego, bawiąc się charakterem Wysłannika w sposób, do jakiego ten przywykł współpracując z podobnymi jemu osobnikami, takie cechy nazbyt często widywał u drobnych kryminalistów; pewni siebie, z szelmowskim drwiąco prowokującym błyskiem w oku roztaczali pewną specyficzną aurę wokół siebie grając na nerwach, tym samym igrając z ogniem. Cierpliwość hartowana latami doświadczenia, była i owszem wytrzymała na podobne temu zabiegi manipulacyjne, tę grę słówek i przemyśleń. Jednakże koniec końców, za każdym razem dochodzili do pewnej granicy, za jaką już czaiła się uśpiona impulsywność Ivara, ta nadawała mu obraz tego złego stereotypowego przesłuchującego, co nie ugnie karku i nie podporządkuje się, wręcz przeciwnie uderzy, jak pikujący jastrząb – raz, a precyzyjnie. Czekał cierpliwie pozwalając, by słowa Hilmirsona spływały po nim uginając się, pod ich przebiegłością w pewnych momentach prowadzonej rozmowy? Chociaż ta nosiła w sobie znamiona monologu. To jednak Soelberg brał w niej udział, aczkolwiek jego aktywność sprowadzana była do wyciągania nurtujących go kwestii, nie zaś gadania, dla samego kłapania ozorem.
Z wolna dym wypływał z ich ust, a migotliwe oczka papierosów rzucały nikłą poświatę na twarze skąpane w półmroku. Oczy Kruczego rozbierały na czynniki pierwsze rozmówcę. Gdy cień podejrzenia przedstawił intuicja wyczuliła się mierząc go czujniejszym, niż dotychczas spojrzeniem stalowego wejrzenia. Nieugięty w swym początkowej postawie prowokował Funiego do ruchu – śmielszego, lecz ten jedynie nieznacznie swą pozycję zmienił na szachownicy, to też pozwoliło Ivarowi na moment podjęcia odpowiedniego działania, dotychczas rozważając w umyśle wszelkie za i przeciw, tak teraz, był zdecydowany podjąć inicjatywę przełamać impas w jaki popadł celowo, aczkolwiek, bo zawsze pozostawało jakieś „ale”, musiał przyznać, że rozmowa, być może w innych okolicznościach z tym nietuzinkowym człowiekiem, mogłaby przynieść mu więcej radości, niż w chwili obecnej.
Kiedy słowa opadły, a z ust uszła para wymieszana z dymem ruchem ręki – stanowczym i brutalnym – wycelował, w wąskie gardło łapiąc je w objęcia skórzanej rękawicy, dławiąc ewentualne słowa w zarodku. Żelazny chwyt poparty przyszpileniem ciała do pnia drzewa, był wyrazem nadopiekuńczości. Doświadczony lekcjami życia, nosił znamiona podejrzliwości zwłaszcza do takich „osobników” jak Funi Hilmirson, i chociaż nie znał na pamięć wszelkich akt Kruczej, tak wytropi go i pozna prawdę.
– Nie lubię, kiedy ktoś mnie śledzi, kiedy wykazuje nadmierne zainteresowanie moim nazwiskiem i wspomina, o bracie w taki sposób, jakby żył z nim w komitywie – szarość spojrzenia spłynęła na czubki butów, lekko przyprószone śnieżnym okruchem. Palony papieros zameldował się w ustach, a Wysłannik zaciągnął się z wyrazem, chęci kontynuacji podjętej myśli, nim to zrobił jednak wypuścił przez nos i usta szary dym i powrócił wzrokiem do trzymanego jedną ręką podejrzanego.
– Ponadto coś mi tu śmierdzi, a intuicja szepcze na ucho, że gdybym cię przycisnął powiedziałbyś – wszystko, co chcę wiedzieć. Zatem ponawiam pytanie: kim tak naprawdę jesteś i dlaczego za mną idziesz? – Nieznacznie rozluźnił chwyt, by ten mógł odetchnąć i uraczyć go odpowiedzią.
Funi Hilmirson
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Sro 2 Lis - 22:03
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Dawał się zwodzić nie bez przyjemności, pozwalając wmówić sobie, że zgęstniała atmosfera między nimi przerzedza się i rozluźnia uchwyt na zakrytym dreszczem karku. Nie był człowiekiem zupełnie tępym – a przynajmniej tak uważał, w końcu odebrał edukację całkiem wysokiego poziomu, uzupełniając wiedzę akademicką kapłańskimi kazaniami – ale znajdował pewien urok w rzeczywistości postrzeganej ze swobodną prostodusznością: zdawała się lżejsza na płucach i słodsza na języku, kiedy chwytał ją wdzięcznie do beztroskiego tańca, zamiast konfrontować się z nią i szarpać; doganiała go w ten sposób wyłącznie niektórymi nocami, zniecierpliwiona i nieprzejednana, domagająca się ofiary jego strachu i dławiącego przygnębienia, którego nie mógł przełknąć, jak cierpkiego, nieosłodzonego sokiem, lekarstwa. Powinien to być może przewidzieć, w końcu właśnie zapadała noc: powinien przewidzieć, że posłuży się dłońmi obcego mężczyzny, żeby złapać go wreszcie za gardło i przycisnąć do drapiącego w potylicę pnia. Gwiazdy zawirowały ponad jego głową z cichym trzeszczeniem ogołoconych z liści gałęzi; miał wrażenie, że pochylają się nad nim jak valravny w jego koszmarach, łyskające rubinowymi oczami złowrogo. Papieros zachwiał mu się na wargach, rozchylających się z charczącym w ściśniętym gardle syknięciem, przymknął na chwilę powieki, odchylając lekko brodę, wspierając głowę na twardym pniu, jakby ze zmęczeniem, jakby z ulgą, jakby ze zniecierpliwionym zadowoleniem chciał powiedzieć: dopadłaś mnie, nareszcie albo oczywiście, że musiałeś to zepsuć. Niepokój, tak długo wyczuwany pod naskórkiem serca, ale niemożliwy do uchwycenia, wydawał się zbierać pod naciskiem skórzanej rękawicy na jego grdykę bolesnością przywołującą wilgotną szklistość pod powieki. Wypuścił powietrze z płuc powoli wraz z kłębem nabranego wcześniej dymu, zanim otworzył znowu oczy, odnajdując przed sobą gleczer szarego spojrzenia, zamiast gwiazd i czarnych dziobów. Był tym nieomal zaskoczony, prawie jakby spodziewał się, że jasna tęczówka zaleje się za moment czerwienią, a czarny mundur obsypie się obsydianowym piórem. Miał przed sobą jednak zwyczajnego kruka – nie valravna; przekonywał się, że nie spróbowałby przegryźć się do jego krwi, choć popłoch musnął puls, spłycając go jak łapany oszczędnie oddech.
Nie mógł wstrzymać drgnienia kącików ust, zdradzających mimowiedną chęć niestosownie wciąż przyjemnego uśmiechu. Echo zderzenia czaszki z drzewem pulsowało w tyle głowy, słabe i oddalające się z każdym słowem mężczyzny, nachylającemu się ku niemu z drapieżnością stanowczych słów. Nie próbował nawet podnieść dłoni, żeby złapać go za trzymającą go rękę: zbyt dobrze zdążył poznać już porywczość umundurowanych pozorowanych galantów, żeby popełnić jeszcze tak naiwną prowokację; zbyt dobrze pamiętał ból wykręcanego ramienia i powietrze uciekające z płuc, kiedy plecy uderzały o twardy bruk, bo ośmielił się zbrukać kruczy rękaw brudnym dotykiem swoich palców, kiedy szturchano go prowokacyjnie w pierś. Tym razem podnosił więc dłoń powoli, sięgając wyraźnie bez pośpiechu papierosa zatkniętego w usta, zaraz unosząc obie ręce w bezbronnym geście, z cudzesem zatkniętym między palcami, szkłem lśniącym na błękitnym oku.
– Tak trudno uwierzyć – głos prześlizgiwał się przez cieśninę krtani zduszony, ale nietracący śmiałości, choć uśmiech zauważalnie bladł mu w kącikach ust – że twój brat może żyć z kimś w komitywie? Nie doceniasz go – wymamrotał, siląc się na pogłos żartobliwego wyrzutu, kiedy przechylał łagodnie głowę, powstrzymując się przed zerknięciem na swoją uniesioną dłoń. Musiał ufać, że zaklęcie było wystarczająco udane, by przetrzymać impas. – Jest naprawdę przyjemnym człowiekiem, kiedy nie próbuje ci akurat wpierdolić, wiesz, też tego próbował, na początku, jesteście podobni. Czy macie aż tak złe relacje, że nigdy nie zauważyłeś? Ma ładny uśmiech – oddech świsnął, kiedy nabierał powietrza, nie odpuszczając wciąż, z uniesionymi dłońmi, wytrwale odwzajemnianym spojrzeniem i cichym zadowoleniem w strzępach głosu.
Kłąb dymu podrażnił mu podniebienie i gardło; miał ochotę zakasłać, ale odruch zamarł mu w krtani, zduszony naciskiem palców – odchrząknął tylko, wilgoć zebrała mu się lśnieniem na rzęsach sprószonych pojedynczymi błyskami brokatu. Serce drgnęło w nim znów nerwowo, zdradliwie; to tylko kruk, tylko kruk, tylko kruk. Czy Eitri pozwoliłby na to, gdyby tu był? Czy patrzyłby tylko biernie, nie chcąc przeszkadzać bratu, nie tylko z krwi, ale z munduru? Przypominał sobie znów odwracający się granatowy wzrok Lasse, odwracające się spojrzenia pogardzających nim ludzi, dlaczego miałby być inny? Myśl ta wzbudzała w nim złość, tlącą się jeszcze jedynie na dnie serca.
– Nie mam ciepłej wody, staram się ją zresztą oszczędzać, to też ekologiczne. Następnym razem wykąpię się dla ciebie w kubku przegotowanej wody. Chyba że sam chcesz oblać mnie wrzątkiem, w tej swojej kruczej norze, dalej, bawiłbyś się dobrze, co? Przypominając biedakowi, gdzie jego zasrane miejsce, kto mnie będzie szukał? Jestem kurwa sierotą – mamrotał, bardziej z rozżaleniem niż złością, mogąc wreszcie oddychać swobodniej; łzy wezbrały mu jeszcze w źrenicach przez drażnienie dymu w łapanym oddechu, korzystnym zbiegiem okoliczności. – Ustawionego dziadka też nie mam. Ja pierdole. Funi jestem, mówiłem, po prostu Funi. Lubię twojego brata, bo nie jest takim oceniającym skurwielem jak większość. Próbuję uczciwie zarabiać, dobra? – uniesione wciąż dłonie drgnęły mu nerwowo, jakby chciał wykonać nimi gest, powstrzymany, by przypadkiem nie odczytano go opacznie. Pociągnął nosem, ściągając brwi w nerwach, zarumieniony złością. – Nie jestem kurwa złodziejem jakimś. Myślisz, że próbowałbym z oficerem zresztą? Odynie – prychnął, wznosząc na krótko oczy ku niebu. – Szkołę też skończyłem, wbrew pozorom, wiesz, nie jestem taki głupi.
Nie mógł wstrzymać drgnienia kącików ust, zdradzających mimowiedną chęć niestosownie wciąż przyjemnego uśmiechu. Echo zderzenia czaszki z drzewem pulsowało w tyle głowy, słabe i oddalające się z każdym słowem mężczyzny, nachylającemu się ku niemu z drapieżnością stanowczych słów. Nie próbował nawet podnieść dłoni, żeby złapać go za trzymającą go rękę: zbyt dobrze zdążył poznać już porywczość umundurowanych pozorowanych galantów, żeby popełnić jeszcze tak naiwną prowokację; zbyt dobrze pamiętał ból wykręcanego ramienia i powietrze uciekające z płuc, kiedy plecy uderzały o twardy bruk, bo ośmielił się zbrukać kruczy rękaw brudnym dotykiem swoich palców, kiedy szturchano go prowokacyjnie w pierś. Tym razem podnosił więc dłoń powoli, sięgając wyraźnie bez pośpiechu papierosa zatkniętego w usta, zaraz unosząc obie ręce w bezbronnym geście, z cudzesem zatkniętym między palcami, szkłem lśniącym na błękitnym oku.
– Tak trudno uwierzyć – głos prześlizgiwał się przez cieśninę krtani zduszony, ale nietracący śmiałości, choć uśmiech zauważalnie bladł mu w kącikach ust – że twój brat może żyć z kimś w komitywie? Nie doceniasz go – wymamrotał, siląc się na pogłos żartobliwego wyrzutu, kiedy przechylał łagodnie głowę, powstrzymując się przed zerknięciem na swoją uniesioną dłoń. Musiał ufać, że zaklęcie było wystarczająco udane, by przetrzymać impas. – Jest naprawdę przyjemnym człowiekiem, kiedy nie próbuje ci akurat wpierdolić, wiesz, też tego próbował, na początku, jesteście podobni. Czy macie aż tak złe relacje, że nigdy nie zauważyłeś? Ma ładny uśmiech – oddech świsnął, kiedy nabierał powietrza, nie odpuszczając wciąż, z uniesionymi dłońmi, wytrwale odwzajemnianym spojrzeniem i cichym zadowoleniem w strzępach głosu.
Kłąb dymu podrażnił mu podniebienie i gardło; miał ochotę zakasłać, ale odruch zamarł mu w krtani, zduszony naciskiem palców – odchrząknął tylko, wilgoć zebrała mu się lśnieniem na rzęsach sprószonych pojedynczymi błyskami brokatu. Serce drgnęło w nim znów nerwowo, zdradliwie; to tylko kruk, tylko kruk, tylko kruk. Czy Eitri pozwoliłby na to, gdyby tu był? Czy patrzyłby tylko biernie, nie chcąc przeszkadzać bratu, nie tylko z krwi, ale z munduru? Przypominał sobie znów odwracający się granatowy wzrok Lasse, odwracające się spojrzenia pogardzających nim ludzi, dlaczego miałby być inny? Myśl ta wzbudzała w nim złość, tlącą się jeszcze jedynie na dnie serca.
– Nie mam ciepłej wody, staram się ją zresztą oszczędzać, to też ekologiczne. Następnym razem wykąpię się dla ciebie w kubku przegotowanej wody. Chyba że sam chcesz oblać mnie wrzątkiem, w tej swojej kruczej norze, dalej, bawiłbyś się dobrze, co? Przypominając biedakowi, gdzie jego zasrane miejsce, kto mnie będzie szukał? Jestem kurwa sierotą – mamrotał, bardziej z rozżaleniem niż złością, mogąc wreszcie oddychać swobodniej; łzy wezbrały mu jeszcze w źrenicach przez drażnienie dymu w łapanym oddechu, korzystnym zbiegiem okoliczności. – Ustawionego dziadka też nie mam. Ja pierdole. Funi jestem, mówiłem, po prostu Funi. Lubię twojego brata, bo nie jest takim oceniającym skurwielem jak większość. Próbuję uczciwie zarabiać, dobra? – uniesione wciąż dłonie drgnęły mu nerwowo, jakby chciał wykonać nimi gest, powstrzymany, by przypadkiem nie odczytano go opacznie. Pociągnął nosem, ściągając brwi w nerwach, zarumieniony złością. – Nie jestem kurwa złodziejem jakimś. Myślisz, że próbowałbym z oficerem zresztą? Odynie – prychnął, wznosząc na krótko oczy ku niebu. – Szkołę też skończyłem, wbrew pozorom, wiesz, nie jestem taki głupi.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Ivar Soelberg
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Sob 19 Lis - 1:23
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Soelberg był oazą spokoju; prawdziwie kwitnącym kwiatem lotosu, na niezmąconej tafli jeziora, był niczym wnętrze Tybetańskiego klasztoru po brzegi wypełnionego medytującymi mnichami niezachwiany w swej otoczce trwał nauczony i wyszkolony, tak by radzić sobie w stresujących sytuacjach, był z natury swej opanowany i skryty. Natura wysłannika zdradzała jednak pewne wady, ot problemy natury niezwykle delikatnej objawiające się emocjami zaszytymi w głębi duszy i tam też skumulowanymi, a wyniesionymi z domu. Jako dziecko, musiał bardzo szybko dorosnąć, gdyż ich ojciec, był człowiekiem: słabym, impulsywnym, zgorzkniałym, a przede wszystkim nieumiejętnie odgrywał swą rolę w rodzinie, to Ivar, musiał zadbać o brata od najmłodszych lat, będąc jego wsparciem i podporą w najgorszych chwilach, to również on pomagał mu w rozwiązywaniu zadań i uczył, jak radzić sobie ze szkolnymi prześladowcami. Kochał go, jednakże był również jego jedynym słabym punktem.
Te piętno stanowiło, niejako pewien mur, przed możliwymi reakcjami, lecz bywało, iż ten potrafił runąć nieoczekiwanie, tym samym pozwalając pewnym złym odruchom wypłynąć i kształtować rzeczywistość. Nie wstydził się tej chemii, ale impulsywność miała swe dobre i złe strony to, że momentami nadawała im, jako duetowi wyjątkowej nici porozumienia i zgrania, bynajmniej nie zmazywała przejawów pewnego rodzaju nadopiekuńczości względem człowieka, który tak wiele w swym życiu wycierpiał, iż Wysłannik, był wyczulony, na każde zagrożenie. Zwłaszcza takie, które zbyt swobodnie mówiło, o jego młodszym braciszku i w sposobie bycia przywodziło na myśl pewien schemat, jaki zaobserwował już na samych początkach swej kariery w Kruczej Straży, krótko mówiąc; nie ufał obcemu, który przedstawiał się, jako Funi Hilmirson, ten wybitnie zdradzał środowisko, z jakiego wypełzł – czuł to, lecz nie miał, jako takich dowodów, by rzucić mu nimi w twarz. Nie przepadał za tym rodzajem bezsilności, ta wyjątkowo go drażniła.
Słowa wypełzały z gardzieli obserwatora, któremu zachciało się czaić po zmroku na oficera, były zlepkiem informacji, które przedstawiały obraz jego spotkania z Eitirm, a jednocześnie nadawały charakter, jakby jakiś cień relacji, między nimi faktycznie zaistniał, to było niepokojące, być może wykorzystywał go do pozyskania informacji, lecz na gust Ivara zaszło to stanowczo za daleko. Tak dopiero w momencie przytyku odnośnie relacji braterskich uścisk dłoni ponownie zdusił śmielsze ruchy i odznaczył się wyrazem żelaznej woli człowieka, który mógłby zdławić, jego nędzne życie w każdej chwili, lecz tego nie robił, bo był tym „dobrym”.
Słuchał jego skamlenia; słowa, które ciskał, były momentami żałosne w swej otoczce, być może celowo miały zmiękczyć Wysłannika sprawić, by ten poczuł przypływ litości, tak jednak nie było. Coraz intensywniej doszukiwał się, czegokolwiek, co mogłoby go naprowadzić na trop tego człowieka. Odkryć jego fałsz zaklęty w tysiącu słów bezwiednie rzucanych w tej rozmowie, musiał jednak oddać mu honor, że wiedział, gdzie uderzyć, być może Soelberg był zbyt podatny na tego typu zaczepki, jednak pilnował się, by nie eskalować przemocy, ponad potrzebną dawkę, aby zachować umiar w tym, co robił, bo, gdyby pozwolił sobie na odrobinę więcej, mógłby później tego żałować. Nie było sensu bić smarka, więc go puścił.
– Jesteś strasznie irytujący. Co więcej, cuchniesz kłamstwem, chociaż kamuflujesz to zręcznie. – Wyrzucił swe podejrzenia w przestrzeń, przeszywając jednocześnie młodzieńca stalowym spojrzeniem. – Jeśli jesteś taki, jak mówisz, to nie będziesz, miał nic przeciwko, kiedy upewnię się i rozwieje wątpliwości? – Nie dał mu szansy na żadną reakcję. – Zrobiło się chłodno rzuć proszę odpowiednie zaklęcie – patrzył na niego wyczekująco.
Te piętno stanowiło, niejako pewien mur, przed możliwymi reakcjami, lecz bywało, iż ten potrafił runąć nieoczekiwanie, tym samym pozwalając pewnym złym odruchom wypłynąć i kształtować rzeczywistość. Nie wstydził się tej chemii, ale impulsywność miała swe dobre i złe strony to, że momentami nadawała im, jako duetowi wyjątkowej nici porozumienia i zgrania, bynajmniej nie zmazywała przejawów pewnego rodzaju nadopiekuńczości względem człowieka, który tak wiele w swym życiu wycierpiał, iż Wysłannik, był wyczulony, na każde zagrożenie. Zwłaszcza takie, które zbyt swobodnie mówiło, o jego młodszym braciszku i w sposobie bycia przywodziło na myśl pewien schemat, jaki zaobserwował już na samych początkach swej kariery w Kruczej Straży, krótko mówiąc; nie ufał obcemu, który przedstawiał się, jako Funi Hilmirson, ten wybitnie zdradzał środowisko, z jakiego wypełzł – czuł to, lecz nie miał, jako takich dowodów, by rzucić mu nimi w twarz. Nie przepadał za tym rodzajem bezsilności, ta wyjątkowo go drażniła.
Słowa wypełzały z gardzieli obserwatora, któremu zachciało się czaić po zmroku na oficera, były zlepkiem informacji, które przedstawiały obraz jego spotkania z Eitirm, a jednocześnie nadawały charakter, jakby jakiś cień relacji, między nimi faktycznie zaistniał, to było niepokojące, być może wykorzystywał go do pozyskania informacji, lecz na gust Ivara zaszło to stanowczo za daleko. Tak dopiero w momencie przytyku odnośnie relacji braterskich uścisk dłoni ponownie zdusił śmielsze ruchy i odznaczył się wyrazem żelaznej woli człowieka, który mógłby zdławić, jego nędzne życie w każdej chwili, lecz tego nie robił, bo był tym „dobrym”.
Słuchał jego skamlenia; słowa, które ciskał, były momentami żałosne w swej otoczce, być może celowo miały zmiękczyć Wysłannika sprawić, by ten poczuł przypływ litości, tak jednak nie było. Coraz intensywniej doszukiwał się, czegokolwiek, co mogłoby go naprowadzić na trop tego człowieka. Odkryć jego fałsz zaklęty w tysiącu słów bezwiednie rzucanych w tej rozmowie, musiał jednak oddać mu honor, że wiedział, gdzie uderzyć, być może Soelberg był zbyt podatny na tego typu zaczepki, jednak pilnował się, by nie eskalować przemocy, ponad potrzebną dawkę, aby zachować umiar w tym, co robił, bo, gdyby pozwolił sobie na odrobinę więcej, mógłby później tego żałować. Nie było sensu bić smarka, więc go puścił.
– Jesteś strasznie irytujący. Co więcej, cuchniesz kłamstwem, chociaż kamuflujesz to zręcznie. – Wyrzucił swe podejrzenia w przestrzeń, przeszywając jednocześnie młodzieńca stalowym spojrzeniem. – Jeśli jesteś taki, jak mówisz, to nie będziesz, miał nic przeciwko, kiedy upewnię się i rozwieje wątpliwości? – Nie dał mu szansy na żadną reakcję. – Zrobiło się chłodno rzuć proszę odpowiednie zaklęcie – patrzył na niego wyczekująco.
Funi Hilmirson
Re: 08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Pią 9 Gru - 20:25
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zacharczał nieprzyjemnie, krztusząc się powietrzem ściśniętym mu w gardle skurczem męskiej dłoni; przez chwilę miał wrażenie, że już nie puści – przez chwilę myślał, że pozwoli ciemnym kwiatom rozkwitnąć mu na gasnących źrenicach i zostawi go tutaj bezwładnego, na zimnym bruku parkowej alejki, na niewybaczającym mrozie zakrywającym szronem jego blade policzki i posiniałe usta; kto by się przejmował taką stratą? Niewygodnie wyraźna stawała się myśl, że mówił przecież prawdę: nikt nie próbowałby go szukać, a jedyną osobą pamiętającą o nim później byłaby ta, która nieszczęśliwie znalazłaby go następnego dnia, bez pulsu, bo jeśli nie wykończyłby go wysłannik, zabrałaby go zimowa noc, odgryzając palec po palcu, wciskając się słabnącym krwiobiegiem do serca – przez chwilę tak to sobie wyobrażał i łzy, tym razem uwłaczająco szczere, zebrały mu się gęściej w kącikach oczu, a on nie mógł ich przełknąć, bo mężczyzna jeszcze przez chwilę nie puszczał, przyciskając go do szorstkiego pnia. Nie przerażała go właściwie sama śmierć; był oswojony z myślą o niej i przekonany, że po drugiej stronie czekało go nareszcie coś lepsze, choć nie spieszyło mu się tam jeszcze – ale świadomość, że nikt nie pamiętałby o nim wydawała się nieznośnie żałosna i ciężka, kamień wetknięty mu w osierdzie podobnie do drobiny żwiru uwierającego w bucie. Wiedział jednak, że nie umrze dzisiaj – to tylko noc mącąca mu znów w duszy, bo był głodny (jadł coraz więcej, kupował najtańsze jedzenie, kradł albo naciągał, albo wpraszał się na obiady do ludzi, którzy nie potrafili odmówić i chudł, mimo to, coraz bardziej), bo był sfrustrowany i porzucony – ale tego był pewien: nie umrze dzisiaj, wyrocznia widziała jego śmierć i nie było to uduszenie ani wyziębienie, nie, jego śmierć należała wyłącznie do niego. Miał ochotę mu to powiedzieć, ale dłoń puściła go wreszcie, a on zachłysnął się tylko zimnym powietrzem, pochylając się naprzód, wspierając dłonie na kolanach, papieros drżał zatknięty między palcami. Podniósł go do warg może zbyt szybko, dym gryzł w obolałe gardło i sprawiał, że płuca ściśnięte płytkim oddechem zdawały się wyschłe i pokaleczone. Dopiero przy wydechy, powolnym i bolesnym, wyprostował się nieco, wsparty lędźwiami o pień, podnosząc szkliste spojrzenie na Soelberga, pełne zacietrzewienia i urazy; zarumienione policzki lśniły od łez i brokatu, który spłynął wraz z nimi z rzęs.
– Nie ma człowieka niewinnego – odezwał się schrypłym głosem, a słowa te zabrzmiały niewłaściwie wręcz poważnie w jego ustach, dotąd bawiących się swobodnym żartem i zuchwałością. – Ty mordujesz żółwie i dusisz niewinnych ludzi po nocy, nie oceniam, podobno niektórzy nawet to lubią – nie mógł zagryźć zębów na cierpkiej złośliwości – ja niezbyt. Nie zamierzam też udawać czystego, ale nie powiedziałem ci nic, co nie byłoby prawdą – oznajmił stanowczo, choć pamiętał palce Bohlera na swojej szyi i nie było to zupełnie niezbyt, a więc może trochę kłamał, ale kto miał go rozliczyć? Nie kłamał o niczym istotnym, to jedynie miało znaczenie. Eitri miał ładne oczy i ładny uśmiech, poznali się w knajpie, byli do siebie podobni. Był nikim, kapłanem, prawie, porządnym obywatelem, prawie. Pochylił głowę, z rozdrażnieniem przeczyszczając gardło odchrząknięciem i podnosząc wolną dłoń do gardła i był sobie za ten odruch wdzięczny, bo zaraz krew ścięła mu się w żyłach, kiedy polecenie wysłannika stężało w powietrzu. Pytał o zaklęcie, oczywiście, że pytał o zaklęcie, był paskudnie podejrzliwym typem, paskudnie nieprzyjemnym. Może jednak völva się pomyliła, może miał umrzeć tego wieczoru, dawał mu przecież doskonałe warunki, ciemną noc, jedynie ich dwóch, w pobliżu zarośla, kto posądziłby wysłannika?
– I co ci to da? Wymówkę, żeby mnie tutaj zajebać, bo co? Boisz się, że podoba mi się twój brat? Albo ja podobam się jemu? Weszliśmy w pieprzony dwudziesty pierwszy wiek, człowieku – chrzęścił, podnosząc w końcu czoło, bladą twarz, grymas ust naśladujący koślawo rozbawienie, choć nie było mu do śmiechu. – Oboje wiemy, że jej nie potrzebujesz, pewnie połowa tych trupów to wasza sprawka, ale kto wam patrzy na ręce? Teraz to musi być, kurwa, wygodne, wszystko można zjebać na kogoś innego, pewnie zrobiło się sporo miejsca w waszych celach, zbiegiem okoliczności, co? – odepchnął się od pnia wreszcie, upuszczając niedopałek na śnieg, by docisnąć go butem do chodnika, rękawem otarł pospiesznie zwilgotniałe policzki. – Nie martw się, wiem, gdzie moje miejsce – zaburczał jeszcze, jakby miał zamiar powiedzieć zamiast tego pierdol się, ale próbował się hamować. Odwrócił się zaraz potem, gotowy odejść ścieżką, którą za nim przyszedł, nie oglądając się za siebie, byle nie zbyt pospiesznie, byle nie nerwowo.
– Nie ma człowieka niewinnego – odezwał się schrypłym głosem, a słowa te zabrzmiały niewłaściwie wręcz poważnie w jego ustach, dotąd bawiących się swobodnym żartem i zuchwałością. – Ty mordujesz żółwie i dusisz niewinnych ludzi po nocy, nie oceniam, podobno niektórzy nawet to lubią – nie mógł zagryźć zębów na cierpkiej złośliwości – ja niezbyt. Nie zamierzam też udawać czystego, ale nie powiedziałem ci nic, co nie byłoby prawdą – oznajmił stanowczo, choć pamiętał palce Bohlera na swojej szyi i nie było to zupełnie niezbyt, a więc może trochę kłamał, ale kto miał go rozliczyć? Nie kłamał o niczym istotnym, to jedynie miało znaczenie. Eitri miał ładne oczy i ładny uśmiech, poznali się w knajpie, byli do siebie podobni. Był nikim, kapłanem, prawie, porządnym obywatelem, prawie. Pochylił głowę, z rozdrażnieniem przeczyszczając gardło odchrząknięciem i podnosząc wolną dłoń do gardła i był sobie za ten odruch wdzięczny, bo zaraz krew ścięła mu się w żyłach, kiedy polecenie wysłannika stężało w powietrzu. Pytał o zaklęcie, oczywiście, że pytał o zaklęcie, był paskudnie podejrzliwym typem, paskudnie nieprzyjemnym. Może jednak völva się pomyliła, może miał umrzeć tego wieczoru, dawał mu przecież doskonałe warunki, ciemną noc, jedynie ich dwóch, w pobliżu zarośla, kto posądziłby wysłannika?
– I co ci to da? Wymówkę, żeby mnie tutaj zajebać, bo co? Boisz się, że podoba mi się twój brat? Albo ja podobam się jemu? Weszliśmy w pieprzony dwudziesty pierwszy wiek, człowieku – chrzęścił, podnosząc w końcu czoło, bladą twarz, grymas ust naśladujący koślawo rozbawienie, choć nie było mu do śmiechu. – Oboje wiemy, że jej nie potrzebujesz, pewnie połowa tych trupów to wasza sprawka, ale kto wam patrzy na ręce? Teraz to musi być, kurwa, wygodne, wszystko można zjebać na kogoś innego, pewnie zrobiło się sporo miejsca w waszych celach, zbiegiem okoliczności, co? – odepchnął się od pnia wreszcie, upuszczając niedopałek na śnieg, by docisnąć go butem do chodnika, rękawem otarł pospiesznie zwilgotniałe policzki. – Nie martw się, wiem, gdzie moje miejsce – zaburczał jeszcze, jakby miał zamiar powiedzieć zamiast tego pierdol się, ale próbował się hamować. Odwrócił się zaraz potem, gotowy odejść ścieżką, którą za nim przyszedł, nie oglądając się za siebie, byle nie zbyt pospiesznie, byle nie nerwowo.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Ivar Soelberg
08.01.2001 – Vanpalass – I. Soelberg & F. Hilmirson Wto 10 Sty - 16:29
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Każdy ma swoje pokłady cierpliwości – Soelberg, miał je całkiem obfite, patrząc przez pryzmat profesji i tego, z jakim elementem niejednokrotnie miał styczność, musiał siłą rzeczy uzbroić się w takową i hartować ją, bywały dni, iż ta stała na wyczerpaniu, ot wydaje się, że jeden krok zaledwie dzieli go od wybuchu i przedstawienia w nim swego niezadowolenia zaistniałą sytuacją, czasem wystarczyła iskra, której rozsądku chłodny powiew nie zdusił i ta tliła się do czasu, aż sterroryzowała umysł cały. W przypadku obecnej sytuacji miał niejakie skrupuły moralne, o ile tak to można określić. Wygląd i potok dźwięcznych słów cała lawina, tychże doprowadziły do odwleczenia pewnej czynności, jaka powinna mieć miejsce na samym początku, gdy tylko oficer poczuł się zaniepokojony, a intuicja ostrzegła go o tym, iż był śledzony. Świadomie jednak parł przed siebie zaintrygowany, do czego ich to doprowadzi.
Korytarzem niewiadomej pełznąć, bywały momenty prawdziwie krytyczne, lecz zarówno jedna, jak i druga strona wytrzymały, ów presję i kreowały wydarzenia dalej, aby ciągłość dialogu zachować, a przy tym akcji. Dłoń, co przyszpiliła mężczyznę do pnia, była bezwzględnie obojętna na jego słowa, wręcz zdawała się postępować wedle własnej woli, niezależnie od właściciela, który jednak odpuścił po czasie chwyt, a szarość spojrzenia obserwowała zalążki łez skroplonych w oczach i siność warg. Przesłuchiwany mielił ozorem, jak zdjęty z szubienicy, ale nie było to nic wartościowego, co mógłby Wysłannik oczekiwać, wręcz w pewnej chwili słowa Funiego zdawały się zlepiać w ciąg jednej i tej samej myśli przedstawianej zbliżonymi słowami w tonie oskarżycielskim z nutą pretensji. Na ten wylew różnych słów złączony w monolog Kruczy, miał jedyną racjonalną w jego sytuacji odpowiedź, jaką był cień uśmiechu, bardziej kpiącego, niżli szczerego, odrobinę szydzącego z tej całej sytuacji, ale oddawał pełen podziw podejrzanemu, za upór w czynionych zarzutach, godny lepszej sprawy.
Kolejna fala wyrzutów wypłynęła w nutach żarliwej pretensji, na które Wysłannik reagował umiarkowanym zainteresowaniem, wręcz z lekkim politowaniem spoglądając na rozmówce. Przedramiona wolne chwilowo od jakiejkolwiek pracy splótł na piersi i ze wzrokiem chłodnym, jak poranek w Zaduszki patrzył na młodzieńca miotającego słowa, w chaosie emocji, jakie targały ciałem. Pozwalał mu wyszaleć się na tyle, na ile było to konieczne, bo ten swym gadulstwem próbował zaangażować go emocjonalnie i pozwolić zasiać dekoncentrację, aby w dogodnym momencie, móc uciec, spod ręki sprawiedliwości, która zareagowała bezbłędnie wyczuwając moment poruszenia, gdy ten zapragnął odwrócić się bokiem. Mięśnie zagrały pod skórą i ciepłym zimowym płaszczem harmonijnie w myśl technik pacyfikacji, jakie już wpajano młodym, jeszcze niewprawionym Strażnikom wysyłanym na ulice miast, tych czynności, tego zachowania się nie zapominało, a Soelberg, zawsze ubezpieczony, bez przejawu niepotrzebnej agresji rzucił gadułę na kolana wykręcając mu ręce, jednocześnie zdobiąc przeguby nadgarstków chłodnym żeliwem kajdanek.
– Mam nadzieje, że równie rozmowny będziesz podczas przesłuchania, ale najpierw posiedzisz na dołku, co najmniej dwie doby. Skoro i tak nadużywamy władzy w twoim mniemaniu, to cóż spełnię twoje oczekiwania. – Mówił, cichym, spokojnym głosem sączącym się wprost do ucha ujętego; za nadmierne gadulstwo i śledzenie oficera, jak widać te dwa ze sobą, wybitnie nie współgrały, a zwłaszcza, gdy po przeciwnej stronie barykady, był ktoś pokroju wyczulonego Wysłannika. – Także jestem ciekawy, co wypełznie na twojej ręce po tym czasie. Bo wiesz… intuicja podpowiada mi, że masz coś do ukrycia, mój ty drogi przyjacielu. – Posłany uśmiech, zgrał się z chwilą, gdy wątłe ciało młodzieńca, zostało poderwane do pionu, a narzucona przez Soelberga trasa jasno wskazywała, gdzie będzie następny przystanek.
Funi i Ivar z tematu
Korytarzem niewiadomej pełznąć, bywały momenty prawdziwie krytyczne, lecz zarówno jedna, jak i druga strona wytrzymały, ów presję i kreowały wydarzenia dalej, aby ciągłość dialogu zachować, a przy tym akcji. Dłoń, co przyszpiliła mężczyznę do pnia, była bezwzględnie obojętna na jego słowa, wręcz zdawała się postępować wedle własnej woli, niezależnie od właściciela, który jednak odpuścił po czasie chwyt, a szarość spojrzenia obserwowała zalążki łez skroplonych w oczach i siność warg. Przesłuchiwany mielił ozorem, jak zdjęty z szubienicy, ale nie było to nic wartościowego, co mógłby Wysłannik oczekiwać, wręcz w pewnej chwili słowa Funiego zdawały się zlepiać w ciąg jednej i tej samej myśli przedstawianej zbliżonymi słowami w tonie oskarżycielskim z nutą pretensji. Na ten wylew różnych słów złączony w monolog Kruczy, miał jedyną racjonalną w jego sytuacji odpowiedź, jaką był cień uśmiechu, bardziej kpiącego, niżli szczerego, odrobinę szydzącego z tej całej sytuacji, ale oddawał pełen podziw podejrzanemu, za upór w czynionych zarzutach, godny lepszej sprawy.
Kolejna fala wyrzutów wypłynęła w nutach żarliwej pretensji, na które Wysłannik reagował umiarkowanym zainteresowaniem, wręcz z lekkim politowaniem spoglądając na rozmówce. Przedramiona wolne chwilowo od jakiejkolwiek pracy splótł na piersi i ze wzrokiem chłodnym, jak poranek w Zaduszki patrzył na młodzieńca miotającego słowa, w chaosie emocji, jakie targały ciałem. Pozwalał mu wyszaleć się na tyle, na ile było to konieczne, bo ten swym gadulstwem próbował zaangażować go emocjonalnie i pozwolić zasiać dekoncentrację, aby w dogodnym momencie, móc uciec, spod ręki sprawiedliwości, która zareagowała bezbłędnie wyczuwając moment poruszenia, gdy ten zapragnął odwrócić się bokiem. Mięśnie zagrały pod skórą i ciepłym zimowym płaszczem harmonijnie w myśl technik pacyfikacji, jakie już wpajano młodym, jeszcze niewprawionym Strażnikom wysyłanym na ulice miast, tych czynności, tego zachowania się nie zapominało, a Soelberg, zawsze ubezpieczony, bez przejawu niepotrzebnej agresji rzucił gadułę na kolana wykręcając mu ręce, jednocześnie zdobiąc przeguby nadgarstków chłodnym żeliwem kajdanek.
– Mam nadzieje, że równie rozmowny będziesz podczas przesłuchania, ale najpierw posiedzisz na dołku, co najmniej dwie doby. Skoro i tak nadużywamy władzy w twoim mniemaniu, to cóż spełnię twoje oczekiwania. – Mówił, cichym, spokojnym głosem sączącym się wprost do ucha ujętego; za nadmierne gadulstwo i śledzenie oficera, jak widać te dwa ze sobą, wybitnie nie współgrały, a zwłaszcza, gdy po przeciwnej stronie barykady, był ktoś pokroju wyczulonego Wysłannika. – Także jestem ciekawy, co wypełznie na twojej ręce po tym czasie. Bo wiesz… intuicja podpowiada mi, że masz coś do ukrycia, mój ty drogi przyjacielu. – Posłany uśmiech, zgrał się z chwilą, gdy wątłe ciało młodzieńca, zostało poderwane do pionu, a narzucona przez Soelberga trasa jasno wskazywała, gdzie będzie następny przystanek.
Funi i Ivar z tematu