:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard
2 posters
Zacharias Damgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Sro 3 Sie - 15:17
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
5.01.2001
Mam coraz mniej czasu na zbytek swobody i dokucza mi to dotkliwie. Dopiero teraz doceniam niezależność którą posiadałem, a którą odebrała mi konieczność sprawowania opieki nad dzieckiem. Nie wychodzę już z domu bez słowa, nie zatrzaskuję drzwi z zamiarem powrotu o nieokreślonej godzinie, najlepiej nad ranem. Moje drogi zmieniły się ostatnio, są krótsze i wciąż nerwowo zerkam na zegarek w obawie, że się spóźnię i przegapię umówiony termin. Ciężar trzydziestu trzech lat zaczyna mnie przygniatać i garbi plecy, które zawsze nosiłem dumnie wyprostowane. Poszukuję wciąż, uporczywie i niemal zupełnie bezskutecznie oznak normalności i dawnego życia, próbuję układać plany tak, by wydzierać czas z całkowicie zapełnionego planu dnia. Sądzę, że jeśli nie będę dbał o siebie szybko wypalę się w nowej roli i znienawidzę ją, znienawidzę przede wszystkim Sama, bo odebrał mi to, co miałem najcenniejsze. Przeraża mnie ta wizja, nawet ja nie potrafię być aż tak okrutny i nieczuły. Rozumiem, co wycierpiał i że ostatnie lata jego życia przepełnione były doskwierającym poczuciem opuszczenia. Jedyna osoba, z którą był dość blisko, postanowiła go pozostawić w obcym mieście, w obcej placówce kipiącej od nieznajomych twarzy. W gruncie rzeczy ja też jestem dla niego kimś zupełnie nowym, dopiero wypełniam czystą kartę potknięciami i zawodami, które mu sprawiałem pomimo starań i pomimo ledwo kilku tygodni naszej wspólnej drogi.
Znikałem wieczorami przy każdej nadarzającej się okazji, pozostawiając go pod skrzydłami siostry lub opiekunki, o którą wystarałem się jakoś. Znikam wciąż, tak jak dzisiaj, poszukując balansu pomiędzy codziennością, a pragnieniem pogrążenia się w zupełnej beztrosce. Przestępuję próg gospody i rozglądam się po pomieszczeniu, dość łapczywie wdycham woń papierosów i rozlanego na barze alkoholu. Mdli mnie przez chwilę, czuję, że moje gardło się zaciska, a brzuchem wstrząsa nagły spazm. Nie sądziłem, że tak szybko mogę się odzwyczaić od podobnych klimatów. Na szczęście alarm jest przedwczesny, zaraz łapię ostrość i czuję się świetnie, jak zawsze.
Szukam wolnego stolika, chyba przybywam nieco po czasie. Zwykle mi się to nie zdarza, zwłaszcza w podobnych sytuacjach. Niestety moje przypuszczenia potwierdza znajoma sylwetka przy jednej ze ścian. Z Nørgaardem umówiłem się jeszcze w zeszłym roku, lecz nie udało mi się wygospodarować wolnej chwili, zwłaszcza przez zamieszanie wywołane nieobecnością Emilii w sierocińcu i kłopotami natury urzędowej. Teraz jednak wreszcie odetchnąłem, dlatego poinformowałem go o pierwszej wolnej dacie, choć jak widać, nawet mając wszystko zaplanowane, pojawiłem się z lekkim poślizgiem.
Przed konfrontacją zahaczam o bar, zamawiam dwa kufle ciemnego piwa i dzierżąc je w rękach, ruszam dalej, mruczę pod nosem, bo ktoś mnie potrąca. Do stolika docieram jednak z niegasnącym uśmiechem wymalowanym na twarzy, uderzając ramię młodszego mężczyzny w przyjacielskim geście, robię to łokciem, bo ciągle trzymam wypełnione trunkiem szkło. Zestawiam je wreszcie na drewniany blat, następnie zdejmuję płaszcz i przerzucam go przez oparcie krzesła naprzeciw. Krzątam się chwilę, by wreszcie samemu spocząć i objąć swój kufel palcami.
— Wybacz, Lasse, życie mnie ostatnio przygniata i z niczym nie jestem na czas — rzucam zgodnie z prawdą, choć ton głosu mam nienaturalnie lekki, żartobliwy wręcz. Nieszczególnie się kryję ze swoimi udrękami, nawet w jego obecności, choć może powinienem zachować ostrożność, zwłaszcza po incydencie z Malthe. Chcę jednak wierzyć, że w młodszym Nørgaardzie faktycznie znajdę więcej dobrej woli i szczerości. Nie mogę, ostatecznie, przekreślać wszystkich ludzi będących dookoła mnie.
Przyglądam się mu przez dłuższą chwilę, próbując wyłuskać wszelakie zmiany, które zaszły w jego fizjonomii; nie widzieliśmy się bardzo długo, niemalże rok. Ja sam wyglądam nieco inaczej, czuję się bardziej zmęczony, moje włosy ogarnia jeszcze większy nieład, koszulę mam jednak – niezmiennie – pogiętą i nie pamiętającą niemal czegoś takiego jak prasowanie. W tym przypadku jestem bardzo spójny – nigdy nie miałem czasu na podobne przyziemności.
— Bogowie, ależ wydoroślałeś — dodaję uszczypliwie, tonem starej ciotki, śmiejąc się pod nosem. Robię to jednak w charakterze nieszkodliwej, przyjacielskiej zaczepki. — Naprawdę, dobrze cię widzieć — łagodnieję zaraz i zanurzam usta w bielutkiej pianie unoszącej się na powierzchni piwa. Ta osiada mi na wąsach i delikatnie łaskocze skórę.
Lasse Nørgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Pon 15 Sie - 21:46
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Ludzie powinni ponosić odpowiedzialność za czyny swojej rodziny, Lasse! Na tym polega dorosłość — kłąb pary wypuszczony spomiędzy warg jego brata wraz z iglastą konstrukcją zdań, przybrał kształt rozciągniętego ogona węża, oplatającego jego szyję w ostrzegawczym, krwiożerczym geście. Ale co ty możesz o tym wiedzieć, cholera? Co Ty możesz o tym wiedzieć — poczuł falę gorąca zalewająca policzki nagłym ugryzieniem infantylnego gniewu, tego samego rodzaju rozeźlenia, które budziło się w nim, gdy w dzieciństwie Malthe wygrywał ich prowizoryczne gry w zapasy, trzymając go zbyt długo z nosem wciśniętym w dywan lub gdy chłopięcą twarz brata wykrzywiał szeroki uśmiech buńczucznej złośliwości, gotowej co dzień przypominać mu o jego ułomności, o tym jak dziwny był na tle rówieśników, jak słaby przy jego ramieniu. Co Ty możesz o tym wiedzieć? — ile pogardy czaiło się w tych słowach, ile drobnych śladów ugryzień braterskich kłów stale odbitych we wnętrzu jego rozedrganych dłoni. Przestań być małostkowy — odpowiadał więc, próbując irytację utrzymać za granicami zębów. Zgodziłbyś się odpowiadać za błędy naszego ojca? Milczenie było długie i uciążliwe, a Lasse przyglądał się temu, jak profil Malthe zarysowuje się wyraźnymi liniami ojcowskich rysów na tle oblanego nocą miasta — znajomy kształt orlego nosa, mocnej szczęki i ostrego skosu kości policzkowej, która w tej ciemności zdawała się załamywać czarnym cieniem. Gdy znów się odezwał, jego głos był zimny i twardy jak zmarzlina otaczająca rodzinne torfowiska — czasem wydawało mu się z że wszyscy przesiąkli tym zgniłym rodzajem chłodu, że ten szary, monotonny krajobraz wżarł się w ich serca, usztywniając tkanki i mgląc ich uśmiechy. Nasz ojciec jest wybitnym człowiekiem, Lasse.
Wybitni ludzie nie popełniają błędów, których popełniać nie muszą.
Słowa wybrzmiewały w jego głowie rytmicznie, niczym dziecięca wyliczanka, gdy czekał na Zacha w półmroku głośnego lokalu. Wystukiwał ten rytm, raz po raz uderzając twardymi knykciami o blat stołu — to nie była prawda, choć Malthe nigdy nie pozwoliłby mu zaprzeczyć, nigdy nie przełknąłby gorzkiej guli tego kłamstwa bez zwracania pod własne nogi całej swojej tożsamości idealnego syna. Ich ojciec nie był wybitny, nie był też w żadnym stopniu lepszy od profesora Damgraada. Różniła ich tylko zaciekłość i oddanie nauce; Isak nigdy nie odważyłby się zaryzykować w jej imię, bo wszystko, co robił — każda poranna kawa, każda zapinana na złote guziki kamizelka i każde wystawne przyjęcie — było skrojone miarą idealnie wyprasowanej ostrożności. Ich ojciec obchodził świat na palcach, idąc tylko tymi drogami, które ich matka wyznaczyła dla nich w tej koszmarnie obrzydliwej perfekcji. Malthe natomiast — zawsze tak do niego podobny, sztywno wyprostowany w swojej arystokratycznej manierze, przebrzydłe nudny w swoim opanowaniu — nigdy nie miałby serca wystarczająco dzikiego, by przeciwstawić się rodzicom. Pozostawał jedynie połową człowieka, uśmiechem ułożonym pod linijkę jak bezduszny, techniczny rysunek — Lasse znajdował w sobie równą ilość zazdrości i współczucia, gdy na niego patrzył. Być może miał jednak rację, być może ludzie powinni ponosić odpowiedzialność za czyny własnej rodziny; dlatego właśnie musiał przeprosić Zachariasa za ich okrucieństwo.
Lokal otaczał go szumem obcych głosów, odległym taktem muzyki, błyskiem kilku radosnych śmiechów rozjaśniających młode twarze; powietrze nosiło w sobie znajomą woń papierosów i grzanego wina przetykanego perfumami, które wgryzły się w materiały wełnianych swetrów i kraciastych szalików. On sam wpasował się wdzięcznie w ten bałagan, jakby od zawsze był jego częścią — jego sylwetka ukryta przy stoliku pod ścianą, otoczona czernią marynarki, której rękawy podciągnął nonszalancko do łokci, gdy wsuwał między wargi wyciągniętego z kieszeni papierosa. Zauważył swojego towarzysza dopiero wtedy, gdy ten odezwał się gdzieś ponad jego głową, a jego twarz uśmiechnęła się do niego zza mlecznego kłębu dymu. Przeszło mu przez myśl, że nie wygląda wystarczająco inaczej — był już dorosły, starszy od niego o kilka długich lat i fakt ten co prawda odbijał się w jego rysach, ale młodość trzymała się oczu i ciemnych włosów tak mocno, jakby lata temu zazdrośnie postanowiła zostać z nim do śmierci.
— Nie musisz mi się tłumaczyć — odparł twardo, posyłając mu jednak szeroki, uprzejmy uśmiech, gdy kufle uderzyły o podrapany latami cudzych toastów blat stołu. — Nie przejmuj się tym, czas płynie ostatnio zaskakująco szybko — prychnął cicho i przesunął w jego stronę srebrną papierośnicę. Sam nie wiedział już, który miesiąc zaczynał się a który kończył. Świat zdawał się krążyć w kółko, obijając się co kilka dni od którejś z kolei ściany, gdy nocami budziły go gwałtowne zrywy wizji. Ostatnio nie sypiał najlepiej, czasem nie sypiał w ogóle — nauczył się wyczekiwać koszmarów nad ranem i w lęku obserwować łunę wschodzącego za parapetem słońca. Był zmęczony.
Uwaga przerwała pas ciężkiego milczenia, a Lasse zaśmiał się krótko, tym razem szczerze i perliście. Dopiero wtedy, kiedy twarz Zacha przysunęła się bliżej, a jego głos stał się wyraźniejszy, dostrzegł bliźniacze zmęczenie na jego twarzy. Ludzie w instytucie musieli mieć rację — skandal odbił się na synu równie mocno, co na jego ojcu.
— Urosłem całe pięć centymetrów, od kiedy widzieliśmy się ostatni raz — oznajmił zaraz z teatralną, niemal złośliwą dumą, unosząc podbródek w karykaturalnym geście, niczym rozradowany komplementem smarkacz. — Ciebie też, Zach, naprawdę. Jak się miewasz? — Spoważniał nieco, kolejny raz zaciągając się papierosem. Nie potrafił i nie chciał jednak utrzymywać sztywnej atmosfery melancholii, która zdawała się dmuchać im na karki, odchrząknął więc i stuknął kostkami palców o zimny kufel. — Jeśli to poprawi ci humor, Malthe musi spędzić dziś wieczór u swoich przyszłych teściów. Tragicznie nudni, obrzydliwe bogaci i cuchną jak gotowane ziemniaki — jęknął wraz, widocznie rozbawiony. Gdy wrócił spojrzeniem do rozmówcy, jego brwi były ściągnięte w wyrazie konsternacji, jakby nadal zatopiony był w jakiejś wyjątkowo bystrej refleksji na temat tamtej pary ziemniaczanych milionerów. — Ida twierdzi, że reprezentują jakąś fińską mafię warzywną.
Wybitni ludzie nie popełniają błędów, których popełniać nie muszą.
Słowa wybrzmiewały w jego głowie rytmicznie, niczym dziecięca wyliczanka, gdy czekał na Zacha w półmroku głośnego lokalu. Wystukiwał ten rytm, raz po raz uderzając twardymi knykciami o blat stołu — to nie była prawda, choć Malthe nigdy nie pozwoliłby mu zaprzeczyć, nigdy nie przełknąłby gorzkiej guli tego kłamstwa bez zwracania pod własne nogi całej swojej tożsamości idealnego syna. Ich ojciec nie był wybitny, nie był też w żadnym stopniu lepszy od profesora Damgraada. Różniła ich tylko zaciekłość i oddanie nauce; Isak nigdy nie odważyłby się zaryzykować w jej imię, bo wszystko, co robił — każda poranna kawa, każda zapinana na złote guziki kamizelka i każde wystawne przyjęcie — było skrojone miarą idealnie wyprasowanej ostrożności. Ich ojciec obchodził świat na palcach, idąc tylko tymi drogami, które ich matka wyznaczyła dla nich w tej koszmarnie obrzydliwej perfekcji. Malthe natomiast — zawsze tak do niego podobny, sztywno wyprostowany w swojej arystokratycznej manierze, przebrzydłe nudny w swoim opanowaniu — nigdy nie miałby serca wystarczająco dzikiego, by przeciwstawić się rodzicom. Pozostawał jedynie połową człowieka, uśmiechem ułożonym pod linijkę jak bezduszny, techniczny rysunek — Lasse znajdował w sobie równą ilość zazdrości i współczucia, gdy na niego patrzył. Być może miał jednak rację, być może ludzie powinni ponosić odpowiedzialność za czyny własnej rodziny; dlatego właśnie musiał przeprosić Zachariasa za ich okrucieństwo.
Lokal otaczał go szumem obcych głosów, odległym taktem muzyki, błyskiem kilku radosnych śmiechów rozjaśniających młode twarze; powietrze nosiło w sobie znajomą woń papierosów i grzanego wina przetykanego perfumami, które wgryzły się w materiały wełnianych swetrów i kraciastych szalików. On sam wpasował się wdzięcznie w ten bałagan, jakby od zawsze był jego częścią — jego sylwetka ukryta przy stoliku pod ścianą, otoczona czernią marynarki, której rękawy podciągnął nonszalancko do łokci, gdy wsuwał między wargi wyciągniętego z kieszeni papierosa. Zauważył swojego towarzysza dopiero wtedy, gdy ten odezwał się gdzieś ponad jego głową, a jego twarz uśmiechnęła się do niego zza mlecznego kłębu dymu. Przeszło mu przez myśl, że nie wygląda wystarczająco inaczej — był już dorosły, starszy od niego o kilka długich lat i fakt ten co prawda odbijał się w jego rysach, ale młodość trzymała się oczu i ciemnych włosów tak mocno, jakby lata temu zazdrośnie postanowiła zostać z nim do śmierci.
— Nie musisz mi się tłumaczyć — odparł twardo, posyłając mu jednak szeroki, uprzejmy uśmiech, gdy kufle uderzyły o podrapany latami cudzych toastów blat stołu. — Nie przejmuj się tym, czas płynie ostatnio zaskakująco szybko — prychnął cicho i przesunął w jego stronę srebrną papierośnicę. Sam nie wiedział już, który miesiąc zaczynał się a który kończył. Świat zdawał się krążyć w kółko, obijając się co kilka dni od którejś z kolei ściany, gdy nocami budziły go gwałtowne zrywy wizji. Ostatnio nie sypiał najlepiej, czasem nie sypiał w ogóle — nauczył się wyczekiwać koszmarów nad ranem i w lęku obserwować łunę wschodzącego za parapetem słońca. Był zmęczony.
Uwaga przerwała pas ciężkiego milczenia, a Lasse zaśmiał się krótko, tym razem szczerze i perliście. Dopiero wtedy, kiedy twarz Zacha przysunęła się bliżej, a jego głos stał się wyraźniejszy, dostrzegł bliźniacze zmęczenie na jego twarzy. Ludzie w instytucie musieli mieć rację — skandal odbił się na synu równie mocno, co na jego ojcu.
— Urosłem całe pięć centymetrów, od kiedy widzieliśmy się ostatni raz — oznajmił zaraz z teatralną, niemal złośliwą dumą, unosząc podbródek w karykaturalnym geście, niczym rozradowany komplementem smarkacz. — Ciebie też, Zach, naprawdę. Jak się miewasz? — Spoważniał nieco, kolejny raz zaciągając się papierosem. Nie potrafił i nie chciał jednak utrzymywać sztywnej atmosfery melancholii, która zdawała się dmuchać im na karki, odchrząknął więc i stuknął kostkami palców o zimny kufel. — Jeśli to poprawi ci humor, Malthe musi spędzić dziś wieczór u swoich przyszłych teściów. Tragicznie nudni, obrzydliwe bogaci i cuchną jak gotowane ziemniaki — jęknął wraz, widocznie rozbawiony. Gdy wrócił spojrzeniem do rozmówcy, jego brwi były ściągnięte w wyrazie konsternacji, jakby nadal zatopiony był w jakiejś wyjątkowo bystrej refleksji na temat tamtej pary ziemniaczanych milionerów. — Ida twierdzi, że reprezentują jakąś fińską mafię warzywną.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Zacharias Damgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Nie 18 Wrz - 19:06
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Najpierw czułem szok, choć przerodził się bardzo szybko w złość i rozczarowanie. Nie sądziłem wprawdzie, że Malthe się nie odezwie, że nie spojrzy krzywo, że bez zająknięcia stanie po mojej stronie, jednak miałem nadzieję, że przynajmniej okaże minimum wsparcia. Liczyłem na naprawdę niewiele, nie chciałem żadnego heroizmu. A może jednak? Sam już nie wiem, co tak właściwie trzymało nas przy sobie przez te wszystkie lata. Nauka, podobny rys rodzinny, może coś jeszcze? Wszystko to blednie w obliczu sprzeniewierzenia mojego ojca, powiązania należą już do przeszłości i nie mam co liczyć na ich odnowienie. Szczerze, nie zgodziłbym się na to, a jednak przychodzę dzisiaj, żeby spotkać się z jego młodszym bratem. By wyłuskać informacje, które pozwolą mi poczuć się lepiej i wskażą, że jeszcze dla kogokolwiek z nich jestem cokolwiek warty. Przełykam z trudem gorycz własnego uniżenia i rozpaczliwej potrzeby kontaktu ze światem, który utraciłem. Okrywam wszystko nonszalanckim uśmiechem i spojrzeniem, które zamierzam rozmiękczyć dodatkowo w kolejnych łykach alkoholu. Często tak robię i znieczulam się skutecznie, spycham rzeczy istotne i obracam je w żart, kąsam sarkazmem i nawet nie próbuję być poważnym człowiekiem. Nie do twarzy mi z grymasem surowości i melancholii, choć ta ostatnia przesyca mnie coraz częściej, gnieżdżąc się w samych kącikach zwartych w wąską linię ust. Dzisiaj jednak trzymam ją skutecznie na krótkim postronku, nawet jeśli wyraźne zmęczenie wypełza na moje oblicze, a słowa układają się w zdanie urągające aktualnej sytuacji osobistej. Nie chcę mimo wszystko być zbytnio dramatyczny, nie chcę też przygniatać Lasse jakimikolwiek problemami, które noszę na swych barkach. Zastanawiam się, czy nie wynika to z nadszarpniętego zaufania do Nørgaardów, choć przecież nie powinienem oceniać ich wszystkich tak samo. Przecież sam nie lubię, gdy każdego członka danej rodziny wrzuca się do jednego worka – o ironio, sam przecież się z tym mierzę.
Gdy siedzę już na swoim miejscu, nie potrafię się powstrzymać przed dokładnym zlustrowaniem mojego towarzysza. Sunę po gładkich rysach – może nieco bardziej zmatowiałych niż odbiło się to w mojej pamięci, podobnie cierpiących na syndrom braku czasu i wytchnienia. Wszystkich nas dusi ten sam problem, plaga nie oszczędza żadnego z mieszkańców Midgardu, choć niektórzy trzymają się lepiej i są bardziej odporni. Ocieram białą piankę z wąsów i sięgam pewnie po podaną papierośnicę; palę dość rzadko – nie jest to mój ulubiony nałóg – lecz dzisiaj nie odmawiam. Wyciągam wprawnym ruchem cygaretkę i obracam ją w palcach, lekko przygniatam filtr i wciągam zapach w nozdrza. Czuję, że lekko drapie mnie w gardle, a jednak nie rezygnuję i odpalam ofiarowany zwitek, ten zaraz zwisa zawadiacko z moich warg. Kątem rozchylonych ust wypuszczam obłoczek, w którym pogrążam się na chwilę i śmieję się dźwięcznie.
— Czasami już sam nie potrafię stwierdzić jednoznacznie czy to dobrze, czy źle. Kiedyś nienawidziłem tych dłużących się w nieskończoność dni, teraz chciałbym wcisnąć przycisk stop. — Szczerze, chciałbym zatrzymać wskazówki zegara, czasami chciałbym również je cofnąć i przeorganizować własne życie. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem w ten sposób. Nigdy wcześniej nie czułem tak bardzo konsekwencji wynikających z niefrasobliwego szafowania wolną wolą. To paskudna rzecz, przez którą zaczynam czuć, że prawdziwie się starzeję. Na bogów! Ja? Dlaczego mnie to spotyka? W chwili nieuwagi kilka okruchów popiołu opada na blat stolika, strzepuję je rękawem, na którym pozostają dwie czarne kropki, co niemal zupełnie mnie nie obchodzi, nawet jeśli wpatruję się w nie z ogromnym zdumieniem. Rozcieram je jeszcze bardziej kciukiem w groteskowy deseń wybijający się na jasnym materiale mankietu.
— To znaczy, że niewiele brakuje i mnie przerośniesz. Bogowie. A pamiętam cię takiego małego — odmierzam odpowiednią wysokość ręką i wzdycham dalej ciągnąc rozpoczętą śmiesznostkę, którą podjął równie entuzjastycznie. — Wybacz, ale do samego końca nie byłem pewien czy faktycznie cię tu znajdę. Wiesz jak jest, to nie żaden przytyk — prostuję zaraz moją wypowiedź i pozwalam sobie na grymas zadowolenia. Naprawdę tego potrzebuję. Przed udzieleniem kolejnej odpowiedzi waham się wyraźnie, zajmuje mi to więcej czasu niż zwykle, bo nie umiem powiedzieć, że jest dobrze, albo że u mnie wszystko po staremu. Nic nie jest po staremu. Nie jest też jakoś wyjątkowo dobrze, a jednak nie potrafię powiedzieć wprost całej prawdy. Uciekam, znów, tylko wiem, że zaklinanie rzeczywistości nic nie da i każdy szczegół, prędzej czy później, ujrzy światło dzienne. Nie oznacza to jednak, że mam lawinowo wyrzucać wszystko na jeden raz. Pewne rzeczy trzeba sobie dawkować. Nim jednak otwieram usta, Lasse rzuca coś, co ratuje mnie na moment i pozwala zadrwić z nieszczęsnego przyjaciela. Odsuwam cygaretkę od ust i nachylam się do mojego rozmówcy.
— Zawsze miał fatalny gust, nie dziwi mnie to jakoś — stwierdzam z przekąsem, kryjąc rozbawienie. Zastanawiam się, co tym razem sobie ubzdurał. — Naciskał go ojciec czy on tak sam? — pytam, choć wiem, że to drugie wcale nie byłoby jakieś szokujące. Malthe miewał dziewczyny, ba, całkiem sporo. I choć zawsze był strasznie niezdecydowany, lubił stawiać się ponad mną i zaznaczać, że ma bardziej dojrzałe podejście do związków. Ta jedna rzecz wydawała mi się zawsze arcyzabawna, nawet kiedy przyjaźniliśmy się szczerze. — Jeśli Ida ma rację, okaże się, że Malthe zacznie z taką samą pasją, jaką oddaje się archeologii, przekopywać kapuściane poletka — suchy żart chrzęści między zębami i wyraża jedynie chowaną do starszego Nørgaarda urazę. — Wyznaczyli już datę? Nie żebym chciał się wpychać — a może właśnie chcę? Może wypadałoby złożyć życzenia młodej parze? Upijam kolejny łyk piwa i wpatruję się w Lasse, hamując parsknięcie. — Nie miałbym czasu na to nawet — podsumowanie jest krótkie i płynnie przechodzi do tematu, który skrzętnie ominąłem. — Zajmowanie się rodzinnym biznesem pochłania strasznie dużo mojej uwagi. Cudem na dłużej udało mi się teraz zakotwiczyć w Midgardzie, no i wychodzi na to, że jednak jakoś będę musiał na nowo się tutaj zadomowić i to pogodzić z wyjazdami służbowymi. W pewnym momencie myślałem, że już tu mnie więcej nie zobaczą, nie chciałem wcale wracać, ale… sprawy wyższej wagi, tym bardziej cenię, że nie każdy stary znajomy traktuje mnie jak pariasa. Nie żebym się jakoś tym strasznie przejmował — wcale nie spieszy mi się z odsłonięciem wszystkiego. Koślawo przeskakuję nad wątkiem mojego świeżego-nie-świeżego ojcostwa. Wpadam w słowotok, nerwowo machając dłonią (czego nie zauważam początkowo).
Gdy siedzę już na swoim miejscu, nie potrafię się powstrzymać przed dokładnym zlustrowaniem mojego towarzysza. Sunę po gładkich rysach – może nieco bardziej zmatowiałych niż odbiło się to w mojej pamięci, podobnie cierpiących na syndrom braku czasu i wytchnienia. Wszystkich nas dusi ten sam problem, plaga nie oszczędza żadnego z mieszkańców Midgardu, choć niektórzy trzymają się lepiej i są bardziej odporni. Ocieram białą piankę z wąsów i sięgam pewnie po podaną papierośnicę; palę dość rzadko – nie jest to mój ulubiony nałóg – lecz dzisiaj nie odmawiam. Wyciągam wprawnym ruchem cygaretkę i obracam ją w palcach, lekko przygniatam filtr i wciągam zapach w nozdrza. Czuję, że lekko drapie mnie w gardle, a jednak nie rezygnuję i odpalam ofiarowany zwitek, ten zaraz zwisa zawadiacko z moich warg. Kątem rozchylonych ust wypuszczam obłoczek, w którym pogrążam się na chwilę i śmieję się dźwięcznie.
— Czasami już sam nie potrafię stwierdzić jednoznacznie czy to dobrze, czy źle. Kiedyś nienawidziłem tych dłużących się w nieskończoność dni, teraz chciałbym wcisnąć przycisk stop. — Szczerze, chciałbym zatrzymać wskazówki zegara, czasami chciałbym również je cofnąć i przeorganizować własne życie. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem w ten sposób. Nigdy wcześniej nie czułem tak bardzo konsekwencji wynikających z niefrasobliwego szafowania wolną wolą. To paskudna rzecz, przez którą zaczynam czuć, że prawdziwie się starzeję. Na bogów! Ja? Dlaczego mnie to spotyka? W chwili nieuwagi kilka okruchów popiołu opada na blat stolika, strzepuję je rękawem, na którym pozostają dwie czarne kropki, co niemal zupełnie mnie nie obchodzi, nawet jeśli wpatruję się w nie z ogromnym zdumieniem. Rozcieram je jeszcze bardziej kciukiem w groteskowy deseń wybijający się na jasnym materiale mankietu.
— To znaczy, że niewiele brakuje i mnie przerośniesz. Bogowie. A pamiętam cię takiego małego — odmierzam odpowiednią wysokość ręką i wzdycham dalej ciągnąc rozpoczętą śmiesznostkę, którą podjął równie entuzjastycznie. — Wybacz, ale do samego końca nie byłem pewien czy faktycznie cię tu znajdę. Wiesz jak jest, to nie żaden przytyk — prostuję zaraz moją wypowiedź i pozwalam sobie na grymas zadowolenia. Naprawdę tego potrzebuję. Przed udzieleniem kolejnej odpowiedzi waham się wyraźnie, zajmuje mi to więcej czasu niż zwykle, bo nie umiem powiedzieć, że jest dobrze, albo że u mnie wszystko po staremu. Nic nie jest po staremu. Nie jest też jakoś wyjątkowo dobrze, a jednak nie potrafię powiedzieć wprost całej prawdy. Uciekam, znów, tylko wiem, że zaklinanie rzeczywistości nic nie da i każdy szczegół, prędzej czy później, ujrzy światło dzienne. Nie oznacza to jednak, że mam lawinowo wyrzucać wszystko na jeden raz. Pewne rzeczy trzeba sobie dawkować. Nim jednak otwieram usta, Lasse rzuca coś, co ratuje mnie na moment i pozwala zadrwić z nieszczęsnego przyjaciela. Odsuwam cygaretkę od ust i nachylam się do mojego rozmówcy.
— Zawsze miał fatalny gust, nie dziwi mnie to jakoś — stwierdzam z przekąsem, kryjąc rozbawienie. Zastanawiam się, co tym razem sobie ubzdurał. — Naciskał go ojciec czy on tak sam? — pytam, choć wiem, że to drugie wcale nie byłoby jakieś szokujące. Malthe miewał dziewczyny, ba, całkiem sporo. I choć zawsze był strasznie niezdecydowany, lubił stawiać się ponad mną i zaznaczać, że ma bardziej dojrzałe podejście do związków. Ta jedna rzecz wydawała mi się zawsze arcyzabawna, nawet kiedy przyjaźniliśmy się szczerze. — Jeśli Ida ma rację, okaże się, że Malthe zacznie z taką samą pasją, jaką oddaje się archeologii, przekopywać kapuściane poletka — suchy żart chrzęści między zębami i wyraża jedynie chowaną do starszego Nørgaarda urazę. — Wyznaczyli już datę? Nie żebym chciał się wpychać — a może właśnie chcę? Może wypadałoby złożyć życzenia młodej parze? Upijam kolejny łyk piwa i wpatruję się w Lasse, hamując parsknięcie. — Nie miałbym czasu na to nawet — podsumowanie jest krótkie i płynnie przechodzi do tematu, który skrzętnie ominąłem. — Zajmowanie się rodzinnym biznesem pochłania strasznie dużo mojej uwagi. Cudem na dłużej udało mi się teraz zakotwiczyć w Midgardzie, no i wychodzi na to, że jednak jakoś będę musiał na nowo się tutaj zadomowić i to pogodzić z wyjazdami służbowymi. W pewnym momencie myślałem, że już tu mnie więcej nie zobaczą, nie chciałem wcale wracać, ale… sprawy wyższej wagi, tym bardziej cenię, że nie każdy stary znajomy traktuje mnie jak pariasa. Nie żebym się jakoś tym strasznie przejmował — wcale nie spieszy mi się z odsłonięciem wszystkiego. Koślawo przeskakuję nad wątkiem mojego świeżego-nie-świeżego ojcostwa. Wpadam w słowotok, nerwowo machając dłonią (czego nie zauważam początkowo).
Lasse Nørgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Wto 11 Paź - 20:49
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Malthe zawsze był zły. Miał ładne, równe rysy ich ojca i spokojny, niski głos, ale pod skórą, zamiast typowego dla Isaca sztywnego, flegmatycznego usposobienia, nosił rozżarzony na pomarańczowo gniew. Lasse wiedział od zawsze o jego istnieniu, a gdy był młodszy, nie potrafił zrozumieć, jakim cudem jego brat utrzymuje cały ten ogień w sobie — nie było oparzeń marszczących skórę, nie było płomieni, którymi mógłby zionąć jak smok z baśni. Trzymał się kurczowo swojej roli, prostując się przy tym jak struna i wiążąc krawaty tak mocno, że bladła mu twarz. Tamtego wieczora, gdy pokłócili się o Damgaardów, pierwszy raz od długiego czasu ogień wydostał się na zewnątrz, a drobne węgliki żaru rozsypały się po blacie jadalnianego stołu, podpalając haftowany obrus. Krzyczał, że Lasse niczego nie rozumie, choć w rzeczywistości rozumiał za dużo — rozumiał, że jego starszy brat trzyma frustrację tam, gdzie powinno być serce i że skandal, w który zamieszana była rodzina jego przyjaciela, ugodził nie w jego moralność, a samoocenę i tak kruszącą z roku na rok coraz bardziej, jak stary świstek papieru. Malthe uwielbiał Zacha, był w niego wpatrzony jak w swoje książki, przekonany o jego nieomylności, ale w tej kwestii opinia ojca pozostawała opinią świętą, a brat nie tylko niezdolny był do buntu, ale również skłonny przyjmować zdanie rodziców jakby ich wielkość dosięgała boskości. Lassemu było go żal, ale to nie miało znaczenia, bo Malthe nie przyjmował tego żalu, zamiast tego unosząc podbródek w zarozumiałej manierze i nazywając go gówniarzem. Bo nic nie rozumiał, nic nie rozumiał — nie rozumiał, że życie trzeba zawsze podporządkowywać tym, którzy patrzą na nas z góry.
Przyglądając się Zachariasowi, Nørgaard utwierdzał się w przekonaniu, że zachowanie jego brata było zachowaniem tchórza. Niebywałe jak łatwo było mu porzucić przyjaciela, przekreślić go grubą linią ojcowskiego pióra, przytakiwać żywo, gdy zgromadzenia na kolacji profesorowie opluwali Damgaardów kolejnymi epitetami. Lasse zawsze uważał przyjaźń za coś nietykalnego — wiedział, jak wiele byłby gotów zrobić dla Irene i gdy w grudniu wróciła do niego z pieczęcią na wewnętrznej stronie dłoni, poczuł jak wszystko to, w co wierzył do tej pory, skręca się w węzeł wokół jego gardła. Nie był przerażony, nie był wściekły, nie było w nim też grama obrzydzenia, które z taką pewnością wmawiali mu rodzice. Znał ją przecież. Nie była zła, nie byłaby zdolna nikogo skrzywdzić, nie była tym ślepcem z pierwszych stron gazet — o pustych oczach i czarnych żyłach, z cudzą krwią pod paznokciami. Ludzie nie mogli stawać się kimś innym z dnia na dzień, nie dlatego, że popełnili błąd i nie dlatego, że tatuś tak mówi
— Lubię, kiedy mijają szybko — wtrącił naprędce, bez namysłu, wpadając mu w ostatnie słowa, jakby chciał trącić je palcem. Odchrząknął, posyłając mu słaby uśmiech i wpatrując się w jego palce rozcierające kilka punktów popiołu na zniszczonym blacie stołu. — Dni, no nie? Lubię, kiedy mijają szybko. Szczególnie zimą. - Nie była to do końca prawda. Nie lubił tego, po prostu tak było bezpieczniej — im szybciej mijał czas, tym mniej pozostało w nim do zepsucia, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że nawiedzi go kolejna wizja. Odznaczal dni wolne od koszmarów w kalendarzu, kreśląc czerwone krzyżyki pod drukowanymi numerami kolejnych dat. Gdy świat zwalniał, zwalniało też bicie serca, a lęk wspinał się dreszczem wzdłuż linii jego kręgosłupa. Był nadal w tym głupim wieku, który uważał się za całkowicie dorosłego i za niemożliwie oddalonego do śmierci; starość wydawała mu się nierealna jak historią z dziecięcej baśni. — Im szybciej coś mija, tym mniejsze szanse, że to zepsuję.
Zacharias kontynuował żart, a więc Lasse zaśmiał się mimowolnie, patrząc na niego spod ściągniętych brwi, jakby siłą chciał wywołać na sobie rozdrażnienie. Malthe również zdarzały się takie żarty, choć rzadziej, a on sam był w tym o wiele mniej wdzięczny. Przeszło mu przez myśl, że istotnie lepiej byłoby mieć brata takiego jak Zach — nie tak sztywnego, nie tak diabolicznie przykładnego, bez tej rozgorzałej frustracji, która odbijała się w oczach nieprzemijająca, chorobliwą manią wielkości. Zawsze go lubił, bo Damgaard wydawał mu się być tym typem osoby, do której nie można było nie pałać sympatią. Miał żywe oczy i szczery śmiech, potrafił mówić w ten sposób, który sprawiał, że Lasse milczał i słuchał z pełnym skupieniem. Być może mu zazdrościł.
— Brzmisz jak ciotka Gertrud, ale odpuść sobie, błagam, ciągniecie mnie za policzki. Ostatnim razem miałem siniaka i wmówiłem znajomym, ze ktoś mnie pobił nocą na mieście — jęknął z udawanym niezadowoleniem, machając przy tym dłonią tak, jakby chciał odpędzić od siebie natrętnego owada. Uśmiech zbladł dopiero na brzmienie kolejnych słów. Oczywiście. Lasse wzruszył ramionami, zaciągnął się kolejny raz papierosem, dym wypuszczając gdzieś w ciepły półmrok lokalu, między zbierające się wokół nich ludzkie sylwetki. — Rozumiem. Nie przejmuj się. Mój ojciec zachował się jak ostatnia świnia, a brat... No wiesz, bywa zwykłym kretynem — brzmiał szorstko, nie potrafił jednak wygładzić własnego głosu. Czuł się winny — za to, jak potraktowano Zachariasa i za to, że zdradza własną rodzinę.
Ucieszyła go zmiana tematu, ten krótki przebłysk kpin i historii o biednym Malthe i jego jeszcze biedniejszej narzeczonej o złotych lokach i zadartym nosie. Przez chwilę wydawało mu się, iż jest tak jak dawniej, że jego brat zaraz wychyli się zza rogu i strzeli go w kark. Przynajmniej ktoś mnie chce, ktoś poza psem matki! Uśmiechnął się szeroko, widocznie rozbawiony, pozwalając, żeby cień śmiechu odbił się w dużych, ciemnych oczach. Gdy wziął kolejnego łyka piwa, zakręciło mu się w głowie.
— Ach, cóż. Jego dziewczyny zawsze były bardzo ładne i bardzo nudne — westchnął, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą. — Ta na dodatek jest cholernie rozpuszczona i mówi do niego misiu. — Skrzywił się wyraźnie, a jego twarz na kilka chwil nabrała kształtów zdegustowanego dziecka. Wyobraził sobie Malthe w polu; jego sztywne garnitury, jego fala włosów nad czołem, jego równo przystrzyżony zarost w samym środku pastwiska krów. Prychnął, rawie opluwając się piwem, gdy poczuł łzy zbierające się w kącikach oczu. — Całe szczęście będą musieli jeszcze poczekać. Nikt nie ma ochoty na wesela, dużo się ostatnio działo... Poza tym matka jej nie znosi, więc będzie to odwlekać w czasie w nadziei, ze Malthe się zreflektuje i oświadczy się komuś, no wiesz, komuś bez pola kapusty — mówiąc to, uniósł szkło w geście krótkiego toastu. Nie chciał wracać do rozmowy o prawdziwym świecie, ale powaga wygładzająca rysy jego rozmówcy była nieugięta i coraz wyraźniejsza. Lasse przyglądał się mu szeroko otwartymi oczami, próbując znaleźć w sobie odpowiednie słowa, coś pokrzepiającego lub wspierającego, ale to zawsze szło mu opornie, dobre rady zsuwały się w dół przełyku i ginęły gdzieś pod skórą. Zach miał jednak podobną do niego skłonność do wpadania w nerwowe monologi i fakt ten zawsze sprawiał, iż Nørgaardowi było nieco łatwiej z nim rozmawiać bez spiętej niepewności. — Czasem chciałbym stąd wyjechać. Rozumiesz, zacząć wszystko od nowa gdzieś daleko od Midgardu. Wydaje mi się, ze się tu duszę… Ty się nie dusisz?
Przyglądając się Zachariasowi, Nørgaard utwierdzał się w przekonaniu, że zachowanie jego brata było zachowaniem tchórza. Niebywałe jak łatwo było mu porzucić przyjaciela, przekreślić go grubą linią ojcowskiego pióra, przytakiwać żywo, gdy zgromadzenia na kolacji profesorowie opluwali Damgaardów kolejnymi epitetami. Lasse zawsze uważał przyjaźń za coś nietykalnego — wiedział, jak wiele byłby gotów zrobić dla Irene i gdy w grudniu wróciła do niego z pieczęcią na wewnętrznej stronie dłoni, poczuł jak wszystko to, w co wierzył do tej pory, skręca się w węzeł wokół jego gardła. Nie był przerażony, nie był wściekły, nie było w nim też grama obrzydzenia, które z taką pewnością wmawiali mu rodzice. Znał ją przecież. Nie była zła, nie byłaby zdolna nikogo skrzywdzić, nie była tym ślepcem z pierwszych stron gazet — o pustych oczach i czarnych żyłach, z cudzą krwią pod paznokciami. Ludzie nie mogli stawać się kimś innym z dnia na dzień, nie dlatego, że popełnili błąd i nie dlatego, że tatuś tak mówi
— Lubię, kiedy mijają szybko — wtrącił naprędce, bez namysłu, wpadając mu w ostatnie słowa, jakby chciał trącić je palcem. Odchrząknął, posyłając mu słaby uśmiech i wpatrując się w jego palce rozcierające kilka punktów popiołu na zniszczonym blacie stołu. — Dni, no nie? Lubię, kiedy mijają szybko. Szczególnie zimą. - Nie była to do końca prawda. Nie lubił tego, po prostu tak było bezpieczniej — im szybciej mijał czas, tym mniej pozostało w nim do zepsucia, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że nawiedzi go kolejna wizja. Odznaczal dni wolne od koszmarów w kalendarzu, kreśląc czerwone krzyżyki pod drukowanymi numerami kolejnych dat. Gdy świat zwalniał, zwalniało też bicie serca, a lęk wspinał się dreszczem wzdłuż linii jego kręgosłupa. Był nadal w tym głupim wieku, który uważał się za całkowicie dorosłego i za niemożliwie oddalonego do śmierci; starość wydawała mu się nierealna jak historią z dziecięcej baśni. — Im szybciej coś mija, tym mniejsze szanse, że to zepsuję.
Zacharias kontynuował żart, a więc Lasse zaśmiał się mimowolnie, patrząc na niego spod ściągniętych brwi, jakby siłą chciał wywołać na sobie rozdrażnienie. Malthe również zdarzały się takie żarty, choć rzadziej, a on sam był w tym o wiele mniej wdzięczny. Przeszło mu przez myśl, że istotnie lepiej byłoby mieć brata takiego jak Zach — nie tak sztywnego, nie tak diabolicznie przykładnego, bez tej rozgorzałej frustracji, która odbijała się w oczach nieprzemijająca, chorobliwą manią wielkości. Zawsze go lubił, bo Damgaard wydawał mu się być tym typem osoby, do której nie można było nie pałać sympatią. Miał żywe oczy i szczery śmiech, potrafił mówić w ten sposób, który sprawiał, że Lasse milczał i słuchał z pełnym skupieniem. Być może mu zazdrościł.
— Brzmisz jak ciotka Gertrud, ale odpuść sobie, błagam, ciągniecie mnie za policzki. Ostatnim razem miałem siniaka i wmówiłem znajomym, ze ktoś mnie pobił nocą na mieście — jęknął z udawanym niezadowoleniem, machając przy tym dłonią tak, jakby chciał odpędzić od siebie natrętnego owada. Uśmiech zbladł dopiero na brzmienie kolejnych słów. Oczywiście. Lasse wzruszył ramionami, zaciągnął się kolejny raz papierosem, dym wypuszczając gdzieś w ciepły półmrok lokalu, między zbierające się wokół nich ludzkie sylwetki. — Rozumiem. Nie przejmuj się. Mój ojciec zachował się jak ostatnia świnia, a brat... No wiesz, bywa zwykłym kretynem — brzmiał szorstko, nie potrafił jednak wygładzić własnego głosu. Czuł się winny — za to, jak potraktowano Zachariasa i za to, że zdradza własną rodzinę.
Ucieszyła go zmiana tematu, ten krótki przebłysk kpin i historii o biednym Malthe i jego jeszcze biedniejszej narzeczonej o złotych lokach i zadartym nosie. Przez chwilę wydawało mu się, iż jest tak jak dawniej, że jego brat zaraz wychyli się zza rogu i strzeli go w kark. Przynajmniej ktoś mnie chce, ktoś poza psem matki! Uśmiechnął się szeroko, widocznie rozbawiony, pozwalając, żeby cień śmiechu odbił się w dużych, ciemnych oczach. Gdy wziął kolejnego łyka piwa, zakręciło mu się w głowie.
— Ach, cóż. Jego dziewczyny zawsze były bardzo ładne i bardzo nudne — westchnął, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą. — Ta na dodatek jest cholernie rozpuszczona i mówi do niego misiu. — Skrzywił się wyraźnie, a jego twarz na kilka chwil nabrała kształtów zdegustowanego dziecka. Wyobraził sobie Malthe w polu; jego sztywne garnitury, jego fala włosów nad czołem, jego równo przystrzyżony zarost w samym środku pastwiska krów. Prychnął, rawie opluwając się piwem, gdy poczuł łzy zbierające się w kącikach oczu. — Całe szczęście będą musieli jeszcze poczekać. Nikt nie ma ochoty na wesela, dużo się ostatnio działo... Poza tym matka jej nie znosi, więc będzie to odwlekać w czasie w nadziei, ze Malthe się zreflektuje i oświadczy się komuś, no wiesz, komuś bez pola kapusty — mówiąc to, uniósł szkło w geście krótkiego toastu. Nie chciał wracać do rozmowy o prawdziwym świecie, ale powaga wygładzająca rysy jego rozmówcy była nieugięta i coraz wyraźniejsza. Lasse przyglądał się mu szeroko otwartymi oczami, próbując znaleźć w sobie odpowiednie słowa, coś pokrzepiającego lub wspierającego, ale to zawsze szło mu opornie, dobre rady zsuwały się w dół przełyku i ginęły gdzieś pod skórą. Zach miał jednak podobną do niego skłonność do wpadania w nerwowe monologi i fakt ten zawsze sprawiał, iż Nørgaardowi było nieco łatwiej z nim rozmawiać bez spiętej niepewności. — Czasem chciałbym stąd wyjechać. Rozumiesz, zacząć wszystko od nowa gdzieś daleko od Midgardu. Wydaje mi się, ze się tu duszę… Ty się nie dusisz?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Zacharias Damgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Sro 19 Paź - 17:00
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Im szybciej coś mija, tym mniejsze szanse, że to zepsuję.
Zastanawiam się nad jego słowami z wyraźnym skupieniem. Mógłbym je odnieść z powodzeniem do siebie samego. Tak… Im szybciej coś mija, tym mniejsze szanse, że spierdolę to swoimi czynami. Tym mniejsze szanse, że potem będę musiał mierzyć się z długotrwałymi skutkami ubocznymi. Kiwam więc głową dając mu do zrozumienia, że mam podobnie. Nosimy w sobie coś beznadziejnego, od tego nie ma ucieczki. Potem jedynie ludzie tacy jak Malthe żerują na naszych uczuciach i próbują się wynosić ponad.
Mógłbym jeszcze wiele opowiedzieć Lasse, mógłbym zapewniać go o szczerej radości z naszego spotkania, bowiem samotność mi dokucza, ale sądzę, że o tym wszystkim wie doskonale. Myślę, że wyczuwa moją potrzebę, czyste intencje oraz uznanie dla jego zachowania i pojawienia się dzisiaj w wyznaczonym miejscu. Dlaczego wcześniej byłem aż tak bardzo zaabsorbowany jego bratem i to właśnie w nim ulokowałem swe przyjacielskie, braterskie wręcz, zapędy? Nie mogę jednak cofnąć czasu, chociaż przecież wciąż właściwa ścieżka stoi przede mną otworem. Kiwam głową.
— Oszczędzę ci tego. Soczystych, ciotczynych buziaków również — dodaję uspokajająco i na dalszą jego wypowiedź krzywię się znacznie. Nie chcę już o tym rozprawiać, choć pewnie temat mojego ojca powróci. Dawno o nim nie myślałem; wciąż staram się wypierać jego obecność ze świadomości. Nie. Nie jest godzien takich starań i uwagi. Zaprzedał się, nie patrząc na swe dzieci. Wciąż trawiła mnie złość. Nawet teraz ciepło wystąpiło na moje policzki. Zaciskam palce na zimnym szkle i wzruszam ramionami. Było, minęło – chcę rzec, lecz ostatecznie stawiam na milczenie i przeskakuję do bardziej niezobowiązującego tematu.
— Powiem ci coś w sekrecie — zachęcam Lasse, by nachylił się ku mnie i wysłuchał informację wygłoszoną konspiracyjnym tonem. — Teraz mogę, bo już mnie nawet krztyna sentymentu nie powstrzymuje — dodaję jeszcze, by podkreślić, że to wszystko tylko i wyłącznie wina Malthe. Że gdyby było inaczej, strzegłbym swoich spostrzeżeń i nie siał niepotrzebnego fermentu. Teraz mam jednak ochotę kolejny raz zadrwić z byłego przyjaciela. — Czasami wydaje mi się, że ma jakiś paskudny kompleks w tym zakresie i za wszelką cenę chce urządzać sobie wyścigi. Choć nie wiem z kim obecnie, dawniej z zazdrością patrzył w moją stronę, kiedy koleżanki jakoś naturalnie wybierały moje towarzystwo. Nie żeby to było dla mnie wyjątkowo ważne — wzdycham. Nigdy szczególnie mnie nie obchodziła walka o względy kobiet. Relacje pojawiały się dość naturalnie i z łatwością wchodziłem w kolejne powiązania. Jeszcze mniej problemowe okazywało się wychodzenie z nich i zupełne zrywanie kontaktu. Nigdy nie wyznaczam swojego sukcesu wyglądem i ilością partnerek. To zbyt przyziemne; dalece bardziej zajmował mnie wpierw czwarty stopień edukacji, następnie praca na uczelni i własne badania. Może Malthe traktował to za punkt honoru, by być zawsze o krok przede mną? Nie wiem. Może ubzdurało mu się, że jako naukowiec musi sobie coś udowodnić? Czasami próbowałem go zrozumieć i nie starałem się szczególnie być dla niego pod tym względem surowym, obecnie jednak niewiele mnie hamowało. — Pamiętasz Henrikke Rigby? Może nie, umawiał się z nią tylko przez chwilę. Chyba chciał mi zrobić na złość, bo poznaliśmy ją wspólnie. Całkiem sympatyczna i całkiem ciekawa, zwłaszcza jak na standardy Malthe. — Wszystko to opowiadam z niezwykłą lekkością, bez cienia urazy żywionej w owej materii do starszego brata Lasse. Podtrzymuję – takie sprawy nieszczególnie mnie poruszają, bo nie buduję na nich poczucia własnej wartości. — Więc, całkiem dobrze mi się z nią rozmawiało, może i byłaby to znajomość na dłużej, na poważniej, kto tam wie, ale pech chciał, że wyjechałem później na dwa tygodnie wraz z ojcem do Helsinek. Kiedy wróciłem, Malthe był bogatszy o kolejny związek. Bywa cwany. Łypał przecież na mnie przed wyjazdem jakoś dziwnie. Nieszczególnie mnie to poruszyło, jedynie utwierdziło we wnioskach z wcześniej poczynionych obserwacji — błahą rozmowę przecina jednak nagle uwaga mojego towarzysza, którą kieruje na sprawy o wiele bardziej poważne. Zapomniałem o tym praktycznie, ale głównie przez to, że przecież przez ostatni rok niemal w ogóle nie bywałem w Midgardzie. Twarz mi tężeje, uśmiech ucieka i przemienia się w grymas wyrażający szczere współczucie. Śmierć profesora Nørgaarda wstrząsnęła całym światem naukowym. Wielka strata. Nawet mnie potrafiła poruszyć, choć przecież środowisko całkiem się od nas odcięło. Splecione dłonie układam na wysokości ust i spoglądam na Lasse.
— Przykro mi, naprawdę. Nawet nie miałem możliwości, aby uczestniczyć w jego pogrzebie. Tu nawet moja niechęć i rozgoryczenie się kończą — wyznaję. Nie jestem człowiekiem bez serca. Potrafię wykazać się odrobiną empatii. Wiem, że mój ojciec zrobiłby tak samo. Wiem, jak bardzo ważni byli dla niego ci ludzie. Może nadal są? Cholera. Nie wiem już zupełnie, co siedziało i siedzi w jego głowie. Nadal towarzyszy mi poczucie bycia oszukanym. — Cóż, cokolwiek zrobi Malthe, wiedz, że będzie to czynił po to, by podbudować swoje wątłe ego — dodaję, na moment jeszcze powracając do wątku mojego nieodżałowanego przyjaciela. Unoszę swój kufel, kiedy dostrzegam ruch Lasse. Uśmiecham się samymi kącikami – wyraźnie studiuje moją twarz. Jego błękitne oczy przesuwają się po spadzistości czoła i kości policzkowych. Chyba próbuje rozgryźć mój rosnący niepokój, może widzi coś jeszcze? Jestem głupi, jeśli myślę, że wszystko potrafię zamaskować. Nie reaguję jednak automatycznie, próbując się wybronić za wszelką cenę, daję sobie i jemu czas, by spostrzeżenie dojrzało, tuż po wygłoszonym, dość chaotycznym monologu. Cisza nie jest moim sprzymierzeńcem, więc z wdzięcznością przyjmuję słowa towarzysza. Ucieczka. Tak, to często jedno z pierwszych rozwiązań – rozpoczęcie wszystkiego na nowo. Kusi, pociąga, nęci obietnicą spokoju. Ale… ale ja chyba nie umiem, bo za każdym razem powracam do punktu wyjścia. Niczym bumerang znów obserwuję znany krajobraz i ląduję w tym przeklętym mieście.
— Wiele razy wyjeżdżałem — komentuję swoją rzeczywistość. — Tak, dusiłem i duszę wciąż, ale to nie ma znaczenia — w głos wkrada mi się drżenie. Układam usta na brzegu kufla i wypijam sporą porcję alkoholu. — Po tym wszystkim, po tym jak mnie wywalili i ojca zapuszkowali, sądziłem, że jeśli wyjadę, to będzie dobrze. Że nie mam już tu przecież do czego wracać i mogę zacząć wszystko od nowa. Myślałem o Francji, marzyłem o Peru, a i tak wylądowałem znowu w tym bagnie — gorzka prawda sączy się przez wypowiadane z ociężałością słowa. — Może brakowało mi determinacji, tak po prostu. Może ty miałbyś większe szanse. Może jednak i ja… kiedyś. Tak, kiedyś, nie teraz, bo mnie tu trzyma nieznośny obowiązek. Wiesz? Mnie trzyma tu obowiązek — zaczynam się śmiać i znów zapętlam się w swych słowach.
Zastanawiam się nad jego słowami z wyraźnym skupieniem. Mógłbym je odnieść z powodzeniem do siebie samego. Tak… Im szybciej coś mija, tym mniejsze szanse, że spierdolę to swoimi czynami. Tym mniejsze szanse, że potem będę musiał mierzyć się z długotrwałymi skutkami ubocznymi. Kiwam więc głową dając mu do zrozumienia, że mam podobnie. Nosimy w sobie coś beznadziejnego, od tego nie ma ucieczki. Potem jedynie ludzie tacy jak Malthe żerują na naszych uczuciach i próbują się wynosić ponad.
Mógłbym jeszcze wiele opowiedzieć Lasse, mógłbym zapewniać go o szczerej radości z naszego spotkania, bowiem samotność mi dokucza, ale sądzę, że o tym wszystkim wie doskonale. Myślę, że wyczuwa moją potrzebę, czyste intencje oraz uznanie dla jego zachowania i pojawienia się dzisiaj w wyznaczonym miejscu. Dlaczego wcześniej byłem aż tak bardzo zaabsorbowany jego bratem i to właśnie w nim ulokowałem swe przyjacielskie, braterskie wręcz, zapędy? Nie mogę jednak cofnąć czasu, chociaż przecież wciąż właściwa ścieżka stoi przede mną otworem. Kiwam głową.
— Oszczędzę ci tego. Soczystych, ciotczynych buziaków również — dodaję uspokajająco i na dalszą jego wypowiedź krzywię się znacznie. Nie chcę już o tym rozprawiać, choć pewnie temat mojego ojca powróci. Dawno o nim nie myślałem; wciąż staram się wypierać jego obecność ze świadomości. Nie. Nie jest godzien takich starań i uwagi. Zaprzedał się, nie patrząc na swe dzieci. Wciąż trawiła mnie złość. Nawet teraz ciepło wystąpiło na moje policzki. Zaciskam palce na zimnym szkle i wzruszam ramionami. Było, minęło – chcę rzec, lecz ostatecznie stawiam na milczenie i przeskakuję do bardziej niezobowiązującego tematu.
— Powiem ci coś w sekrecie — zachęcam Lasse, by nachylił się ku mnie i wysłuchał informację wygłoszoną konspiracyjnym tonem. — Teraz mogę, bo już mnie nawet krztyna sentymentu nie powstrzymuje — dodaję jeszcze, by podkreślić, że to wszystko tylko i wyłącznie wina Malthe. Że gdyby było inaczej, strzegłbym swoich spostrzeżeń i nie siał niepotrzebnego fermentu. Teraz mam jednak ochotę kolejny raz zadrwić z byłego przyjaciela. — Czasami wydaje mi się, że ma jakiś paskudny kompleks w tym zakresie i za wszelką cenę chce urządzać sobie wyścigi. Choć nie wiem z kim obecnie, dawniej z zazdrością patrzył w moją stronę, kiedy koleżanki jakoś naturalnie wybierały moje towarzystwo. Nie żeby to było dla mnie wyjątkowo ważne — wzdycham. Nigdy szczególnie mnie nie obchodziła walka o względy kobiet. Relacje pojawiały się dość naturalnie i z łatwością wchodziłem w kolejne powiązania. Jeszcze mniej problemowe okazywało się wychodzenie z nich i zupełne zrywanie kontaktu. Nigdy nie wyznaczam swojego sukcesu wyglądem i ilością partnerek. To zbyt przyziemne; dalece bardziej zajmował mnie wpierw czwarty stopień edukacji, następnie praca na uczelni i własne badania. Może Malthe traktował to za punkt honoru, by być zawsze o krok przede mną? Nie wiem. Może ubzdurało mu się, że jako naukowiec musi sobie coś udowodnić? Czasami próbowałem go zrozumieć i nie starałem się szczególnie być dla niego pod tym względem surowym, obecnie jednak niewiele mnie hamowało. — Pamiętasz Henrikke Rigby? Może nie, umawiał się z nią tylko przez chwilę. Chyba chciał mi zrobić na złość, bo poznaliśmy ją wspólnie. Całkiem sympatyczna i całkiem ciekawa, zwłaszcza jak na standardy Malthe. — Wszystko to opowiadam z niezwykłą lekkością, bez cienia urazy żywionej w owej materii do starszego brata Lasse. Podtrzymuję – takie sprawy nieszczególnie mnie poruszają, bo nie buduję na nich poczucia własnej wartości. — Więc, całkiem dobrze mi się z nią rozmawiało, może i byłaby to znajomość na dłużej, na poważniej, kto tam wie, ale pech chciał, że wyjechałem później na dwa tygodnie wraz z ojcem do Helsinek. Kiedy wróciłem, Malthe był bogatszy o kolejny związek. Bywa cwany. Łypał przecież na mnie przed wyjazdem jakoś dziwnie. Nieszczególnie mnie to poruszyło, jedynie utwierdziło we wnioskach z wcześniej poczynionych obserwacji — błahą rozmowę przecina jednak nagle uwaga mojego towarzysza, którą kieruje na sprawy o wiele bardziej poważne. Zapomniałem o tym praktycznie, ale głównie przez to, że przecież przez ostatni rok niemal w ogóle nie bywałem w Midgardzie. Twarz mi tężeje, uśmiech ucieka i przemienia się w grymas wyrażający szczere współczucie. Śmierć profesora Nørgaarda wstrząsnęła całym światem naukowym. Wielka strata. Nawet mnie potrafiła poruszyć, choć przecież środowisko całkiem się od nas odcięło. Splecione dłonie układam na wysokości ust i spoglądam na Lasse.
— Przykro mi, naprawdę. Nawet nie miałem możliwości, aby uczestniczyć w jego pogrzebie. Tu nawet moja niechęć i rozgoryczenie się kończą — wyznaję. Nie jestem człowiekiem bez serca. Potrafię wykazać się odrobiną empatii. Wiem, że mój ojciec zrobiłby tak samo. Wiem, jak bardzo ważni byli dla niego ci ludzie. Może nadal są? Cholera. Nie wiem już zupełnie, co siedziało i siedzi w jego głowie. Nadal towarzyszy mi poczucie bycia oszukanym. — Cóż, cokolwiek zrobi Malthe, wiedz, że będzie to czynił po to, by podbudować swoje wątłe ego — dodaję, na moment jeszcze powracając do wątku mojego nieodżałowanego przyjaciela. Unoszę swój kufel, kiedy dostrzegam ruch Lasse. Uśmiecham się samymi kącikami – wyraźnie studiuje moją twarz. Jego błękitne oczy przesuwają się po spadzistości czoła i kości policzkowych. Chyba próbuje rozgryźć mój rosnący niepokój, może widzi coś jeszcze? Jestem głupi, jeśli myślę, że wszystko potrafię zamaskować. Nie reaguję jednak automatycznie, próbując się wybronić za wszelką cenę, daję sobie i jemu czas, by spostrzeżenie dojrzało, tuż po wygłoszonym, dość chaotycznym monologu. Cisza nie jest moim sprzymierzeńcem, więc z wdzięcznością przyjmuję słowa towarzysza. Ucieczka. Tak, to często jedno z pierwszych rozwiązań – rozpoczęcie wszystkiego na nowo. Kusi, pociąga, nęci obietnicą spokoju. Ale… ale ja chyba nie umiem, bo za każdym razem powracam do punktu wyjścia. Niczym bumerang znów obserwuję znany krajobraz i ląduję w tym przeklętym mieście.
— Wiele razy wyjeżdżałem — komentuję swoją rzeczywistość. — Tak, dusiłem i duszę wciąż, ale to nie ma znaczenia — w głos wkrada mi się drżenie. Układam usta na brzegu kufla i wypijam sporą porcję alkoholu. — Po tym wszystkim, po tym jak mnie wywalili i ojca zapuszkowali, sądziłem, że jeśli wyjadę, to będzie dobrze. Że nie mam już tu przecież do czego wracać i mogę zacząć wszystko od nowa. Myślałem o Francji, marzyłem o Peru, a i tak wylądowałem znowu w tym bagnie — gorzka prawda sączy się przez wypowiadane z ociężałością słowa. — Może brakowało mi determinacji, tak po prostu. Może ty miałbyś większe szanse. Może jednak i ja… kiedyś. Tak, kiedyś, nie teraz, bo mnie tu trzyma nieznośny obowiązek. Wiesz? Mnie trzyma tu obowiązek — zaczynam się śmiać i znów zapętlam się w swych słowach.
Lasse Nørgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Sro 23 Lis - 21:33
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Na dnie kufla została tylko resztka piwa, a jemu kolejny raz zakręciło się w głowie. Ściany lokalu zdawały się zwężać, nachylając nad nim ciasną paszczą starej boazerii; powietrze stawało się duszne — nie jak ręka zaciśnięta na gardle a jak lipcowe powietrze, parne i słodkie, przywołujące na policzki zdrowy róż wiszącego wysoko słońca. Słyszał śmiejących się wokół ludzi, słyszał przyjemny, niski głos Zacha i próbował przedostać się wszystkimi krętymi, ciasnymi ścieżkami swojego umysłu do miejsca, w którym zrozumiałby, dlaczego jest już pijany. Wypił jedno piwo. Przymknął oczy, wspierając podbródek we wnętrzu otwartej dłoni, próbując uspokoić poruszający się przed oczami obraz — Zacharias pozostawał stabilny, ale bar za nim zdawał się chwiać i mglić, jakby przez drzwi wsunęły się właśnie do środka kuriozalne zjawiska atmosferyczne z bajkowej północy. Wypił jedno piwo, ale na barkach osłabionego organizmu jedno zamieniało się w dziesięć, a on czuł, że wciągany w płuca dym i otaczający go półmrok odbierają myślom trzeźwość. Ostatnio wszystko było takie dojmujące — szkoła, rodzina, miasto; zapominał jeść, bo jedzenie stawało mu w gardle, spał coraz mniej, bo gdy spał wracały do niego koszmary. Były dni, które przeżywał jedynie na kawie, papierosach i spalonym toście, o którym rano zapomniała Ida — dni, w których dbanie o samego siebie wydawało się nierozsądne i odległe jak dziecięca zachcianka. Teraz czuł, że nieprzespana noc i dzień spędzony w bibliotece wraca do niego uderzeniem w policzek. Czasem wydawało mu się, że ta destrukcja była po prostu wyuczoną w rodzinnym domu dyscypliną — tylko w ten sposób mógł utrzymać się przy ziemi.
— Co za strata — rzucił, kontrastując jego uspokajający ton ze swoim rozbawieniem i zdobiąc rysy szerokim uśmiechem o jaskrawym zabarwieniu złośliwego chochlika. Minęła sekunda, nim uświadomił sobie, iż być może nie powinien był tego mówić, ale czy to miało znaczenie? Zach nie był kimś, kogo powinien się obawiać, w jego spojrzeniu brakowało surowości, a gdy się uśmiechał Lasse dostrzegał w nim przyjaciela. Widział jego twarz w dzieciństwie, a ta od tego czasu nie zmieniła się wcale aż tak bardzo — dalej przypominał chłopca, który mógłby przypadkiem podpalić zasłony w jadalni. Niee był pewien, czy to nagłe uderzenie alkoholu, czy ciepła nostalgia związana z ujrzeniem znów dawnego znajomego, ale czuł się tutaj — przy tym stoliku i w rytmie tej rozmowy — nadzwyczaj bezpieczny, a gdy Zach wspomniał o sekrecie, Lasse nachylił się w jego stronę przez blat barowego stolika i wbił w jego twarz duże oczy, nagle nad wyraz żywe i młodsze niż zazwyczaj, rozjaśnione dziecięcym podekscytowaniem. — Nie wydaje ci się — oznajmił, siląc się na sztywną powagę, choć kąciki ust drgały w tłumionym uśmiechu. — Zawsze taki był. — Zawsze czujny, zawsze sfrustrowany, zawsze z tym swoim szerokim, białym uśmiechem, który nadawal jego rysom wdzięku księcia, a oczom ojcowskiego chłodu; zawsze gotów unieść podbródek z manierą, której Lasse nienawidził (choć byli nią skażeni wszyscy — on, brat, Ida, matka), wpaść bez zaproszenia do jego mieszkania, spytać od progu czy w końcu zaczął sobie radzić z życiem. Powtarzał, że się o niego martwi, mówił Idzie, że powinna się bardziej szanować, Silje, że nadal jest dzieckiem — zamieniał każdy fragment ich życia w rywalizację, za którą nikt nie nadążał, nawet on sam. Bo nigdy nie miał być dziedzicem, nigdy nie miał być w zasadzie nikim istotnym; bo w finalnym rozrachunku byli wszyscy dokładnie tacy sami, nigdy wystarczający dla ich rodziców. Malthe mógł wyrywać sobie włosy z głowy i obwiesić ściany gabinetu dyplomami za największe w Midgardzie zasługi, ale to nie miało znaczenia — gdzieś zawsze była lepsza droga, a zaraz za nią drobne pękniecie, które matka uwielbiała wytykać palcem. Wiec Zach miał rację — ich brat miał kompleks. Lasse wyobrażał sobie, że rośnie w nim jak pasożyt. — Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jest po prostu irytujący — prychnął, przechylając lekko głowę tak, by spojrzeć na rozmówcę z ukosa. W rzeczywistości Malthe urodził się z talentem, który pozwalał mu być czarujący wtedy, kiedy akurat miał na to ochotę. Bywał w tym paskudnie przebiegły. Łatwo było sobie wyobrazić przebieg opowiadanej historii — zazdrosne spojrzenie jego brata, bogu ducha winną dziewczynę, Zacha, którego sytuacja ta na pewno nie obchodziła tak bardzo, jak Malthe sobie wymarzył. Zaśmiał się raz jeszcze, tym razem pocierając palcami skroń i posyłając swojemu rozmówcy długie, niemal przepraszające spojrzenie. — Pamiętam Henrikke. Wysoka i ruda. Mówiła mi, że jestem uroczy i czasem wplatała Idzie takie koraliki we włosy... Matka jej nie lubiła, raz słyszałem jak mówi Malthe, że prowadza się z ladacznicą bez przyszłości — gdy mówił, jego głos stawał się cichszy i łagodniejszy, a górna warga wygięła się lekko w skwaszonym grymasie. — Zostawił ją jakiś tydzień potem. Pewnie do dziś nie jest świadoma, jakie miała zajebiste szczęście, że nie została na dłużej w tej cholernej rodzinie. — Nie zdążył ugryźć się w język. Myśli miał spowolnione, słowa tymczasem przyśpieszały. Odruchowo wyprostował się gwałtownie i rozejrzał po lokalu z nerwowym błyskiem w oku, jakby oczekiwał brata, matki albo kuzynki czekających na niego gdzieś w kącie, nasłuchujących wszystkich jego nieodpowiednich zwierzeń. — To znaczy... Chodzi mi o to, że... — odkaszlnął. — Aalborg to bardzo nudne miasto.
Wspomnienie o dziadku nie zdołało otrzeźwić jego umysłu, ale sprawiły, że gdzieś pod skórą rozbudził się przedziwny smutek, poszarzała nostalgia wybudzająca go z radosnego rozbawienia. Nie miał ochoty o tym myśleć — o Lauge, o pogrzebie, o krukach żerujących na jego kościach. Płakał tylko raz, a i wtedy był to dziwny płacz. Sztywny płacz z obowiązku. Nie chodziło o to, że strata go nie bolała lub, że nie tęsknił — czasem wydawało mu się, że w Ostatnim Przylądku ktoś wygryzł ciemną, złowieszczą dziurę w kształcie jego dziadka. Nigdy nie potrafił jednak w pełni zrozumieć żałoby, nieważne jak często ja przeżywał.
— Nie przejmuj się, raczej nie ma ci tego za złe. No wiesz, dziadek. — Wzruszył ramionami, uśmiechając się blado gdzieś w przestrzeń. Ludzie wokół niego dawali się poruszać w spowolnionym tempie. — W zasadzie założyliśmy się z Idą, Silje i Cają, że Malthe zostawi Joefine przed latem. Ja osobiście stawiam na kwiecień, bo w maju biedaczka ma urodziny, a on nie bezie chciał kupować prezentu — szybko zmienił temat, starając się za wszelką cenę brzmieć jak ktoś, kto nie myślał przed chwilą o śmierci.
Być może przyglądał się mu zbyt uważnie, zbyt natarczywie. Nie mól oprzeć się wrażeniu, ze Zach to wyłapał i teraz patrzył na niego z czymś w rodzaju pożałowania — wyobraźnia płatała mu figle. To pusta głowa, pusty żołądek i zbyt szybko wypity alkohol. Zgasił papierosa w ceramicznej popielniczce i kilka sekund debatował nad wyciągnięciem kolejnego. Musiał robić coś z dłońmi. Uciec. Spuścił wzrok, nagle speszony. Marzył o tym, od kiedy uciekł pierwszy raz, od kiedy wyjazd do Midgardu okazał się nadal niewystarczający, bo w rzeczywistości odległość między miastem a jego rodzinnym domem warta była tyle, co kilka kroków i jeden list. Na świecie było jednak tyle miast, tyle wielkich miejsc poza granicami Skandynawii. Był Berlin, Wiedeń i Amsterdam, były Alpy za oknem i głośne wyobrażenia południowych wybrzeży, były całe światy rozsypane poza morzami i Oceanami, całe kontynenty, na których mógłby być kimś innym — wolny, szczęśliwy i zakochany.
— Gdzie byłeś? — spytał ciszej, niemal wpadając mu w słowo. Chciał posłuchać o chociaż jednym miejscu, w którym nigdy nie był. — Może masz tu jakieś niezałatwione sprawy, które musisz domknąć, zanim znikniesz. Jak duch. — Mrugnął do niego porozumiewawczo. Wszyscy mieli, to ich tutaj trzymało. Jego słowa wydawały mu się piękne i naiwne, a jednak Lasse pragnął w nie wierzyć, chciał powtarzać je bezgłośnie, zachować w sobie jak obietnicę daną sobie samemu. — Och, no proszę, Zach! Na bogów, zakładasz rodzinę czy kupujesz psa?
— Co za strata — rzucił, kontrastując jego uspokajający ton ze swoim rozbawieniem i zdobiąc rysy szerokim uśmiechem o jaskrawym zabarwieniu złośliwego chochlika. Minęła sekunda, nim uświadomił sobie, iż być może nie powinien był tego mówić, ale czy to miało znaczenie? Zach nie był kimś, kogo powinien się obawiać, w jego spojrzeniu brakowało surowości, a gdy się uśmiechał Lasse dostrzegał w nim przyjaciela. Widział jego twarz w dzieciństwie, a ta od tego czasu nie zmieniła się wcale aż tak bardzo — dalej przypominał chłopca, który mógłby przypadkiem podpalić zasłony w jadalni. Niee był pewien, czy to nagłe uderzenie alkoholu, czy ciepła nostalgia związana z ujrzeniem znów dawnego znajomego, ale czuł się tutaj — przy tym stoliku i w rytmie tej rozmowy — nadzwyczaj bezpieczny, a gdy Zach wspomniał o sekrecie, Lasse nachylił się w jego stronę przez blat barowego stolika i wbił w jego twarz duże oczy, nagle nad wyraz żywe i młodsze niż zazwyczaj, rozjaśnione dziecięcym podekscytowaniem. — Nie wydaje ci się — oznajmił, siląc się na sztywną powagę, choć kąciki ust drgały w tłumionym uśmiechu. — Zawsze taki był. — Zawsze czujny, zawsze sfrustrowany, zawsze z tym swoim szerokim, białym uśmiechem, który nadawal jego rysom wdzięku księcia, a oczom ojcowskiego chłodu; zawsze gotów unieść podbródek z manierą, której Lasse nienawidził (choć byli nią skażeni wszyscy — on, brat, Ida, matka), wpaść bez zaproszenia do jego mieszkania, spytać od progu czy w końcu zaczął sobie radzić z życiem. Powtarzał, że się o niego martwi, mówił Idzie, że powinna się bardziej szanować, Silje, że nadal jest dzieckiem — zamieniał każdy fragment ich życia w rywalizację, za którą nikt nie nadążał, nawet on sam. Bo nigdy nie miał być dziedzicem, nigdy nie miał być w zasadzie nikim istotnym; bo w finalnym rozrachunku byli wszyscy dokładnie tacy sami, nigdy wystarczający dla ich rodziców. Malthe mógł wyrywać sobie włosy z głowy i obwiesić ściany gabinetu dyplomami za największe w Midgardzie zasługi, ale to nie miało znaczenia — gdzieś zawsze była lepsza droga, a zaraz za nią drobne pękniecie, które matka uwielbiała wytykać palcem. Wiec Zach miał rację — ich brat miał kompleks. Lasse wyobrażał sobie, że rośnie w nim jak pasożyt. — Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jest po prostu irytujący — prychnął, przechylając lekko głowę tak, by spojrzeć na rozmówcę z ukosa. W rzeczywistości Malthe urodził się z talentem, który pozwalał mu być czarujący wtedy, kiedy akurat miał na to ochotę. Bywał w tym paskudnie przebiegły. Łatwo było sobie wyobrazić przebieg opowiadanej historii — zazdrosne spojrzenie jego brata, bogu ducha winną dziewczynę, Zacha, którego sytuacja ta na pewno nie obchodziła tak bardzo, jak Malthe sobie wymarzył. Zaśmiał się raz jeszcze, tym razem pocierając palcami skroń i posyłając swojemu rozmówcy długie, niemal przepraszające spojrzenie. — Pamiętam Henrikke. Wysoka i ruda. Mówiła mi, że jestem uroczy i czasem wplatała Idzie takie koraliki we włosy... Matka jej nie lubiła, raz słyszałem jak mówi Malthe, że prowadza się z ladacznicą bez przyszłości — gdy mówił, jego głos stawał się cichszy i łagodniejszy, a górna warga wygięła się lekko w skwaszonym grymasie. — Zostawił ją jakiś tydzień potem. Pewnie do dziś nie jest świadoma, jakie miała zajebiste szczęście, że nie została na dłużej w tej cholernej rodzinie. — Nie zdążył ugryźć się w język. Myśli miał spowolnione, słowa tymczasem przyśpieszały. Odruchowo wyprostował się gwałtownie i rozejrzał po lokalu z nerwowym błyskiem w oku, jakby oczekiwał brata, matki albo kuzynki czekających na niego gdzieś w kącie, nasłuchujących wszystkich jego nieodpowiednich zwierzeń. — To znaczy... Chodzi mi o to, że... — odkaszlnął. — Aalborg to bardzo nudne miasto.
Wspomnienie o dziadku nie zdołało otrzeźwić jego umysłu, ale sprawiły, że gdzieś pod skórą rozbudził się przedziwny smutek, poszarzała nostalgia wybudzająca go z radosnego rozbawienia. Nie miał ochoty o tym myśleć — o Lauge, o pogrzebie, o krukach żerujących na jego kościach. Płakał tylko raz, a i wtedy był to dziwny płacz. Sztywny płacz z obowiązku. Nie chodziło o to, że strata go nie bolała lub, że nie tęsknił — czasem wydawało mu się, że w Ostatnim Przylądku ktoś wygryzł ciemną, złowieszczą dziurę w kształcie jego dziadka. Nigdy nie potrafił jednak w pełni zrozumieć żałoby, nieważne jak często ja przeżywał.
— Nie przejmuj się, raczej nie ma ci tego za złe. No wiesz, dziadek. — Wzruszył ramionami, uśmiechając się blado gdzieś w przestrzeń. Ludzie wokół niego dawali się poruszać w spowolnionym tempie. — W zasadzie założyliśmy się z Idą, Silje i Cają, że Malthe zostawi Joefine przed latem. Ja osobiście stawiam na kwiecień, bo w maju biedaczka ma urodziny, a on nie bezie chciał kupować prezentu — szybko zmienił temat, starając się za wszelką cenę brzmieć jak ktoś, kto nie myślał przed chwilą o śmierci.
Być może przyglądał się mu zbyt uważnie, zbyt natarczywie. Nie mól oprzeć się wrażeniu, ze Zach to wyłapał i teraz patrzył na niego z czymś w rodzaju pożałowania — wyobraźnia płatała mu figle. To pusta głowa, pusty żołądek i zbyt szybko wypity alkohol. Zgasił papierosa w ceramicznej popielniczce i kilka sekund debatował nad wyciągnięciem kolejnego. Musiał robić coś z dłońmi. Uciec. Spuścił wzrok, nagle speszony. Marzył o tym, od kiedy uciekł pierwszy raz, od kiedy wyjazd do Midgardu okazał się nadal niewystarczający, bo w rzeczywistości odległość między miastem a jego rodzinnym domem warta była tyle, co kilka kroków i jeden list. Na świecie było jednak tyle miast, tyle wielkich miejsc poza granicami Skandynawii. Był Berlin, Wiedeń i Amsterdam, były Alpy za oknem i głośne wyobrażenia południowych wybrzeży, były całe światy rozsypane poza morzami i Oceanami, całe kontynenty, na których mógłby być kimś innym — wolny, szczęśliwy i zakochany.
— Gdzie byłeś? — spytał ciszej, niemal wpadając mu w słowo. Chciał posłuchać o chociaż jednym miejscu, w którym nigdy nie był. — Może masz tu jakieś niezałatwione sprawy, które musisz domknąć, zanim znikniesz. Jak duch. — Mrugnął do niego porozumiewawczo. Wszyscy mieli, to ich tutaj trzymało. Jego słowa wydawały mu się piękne i naiwne, a jednak Lasse pragnął w nie wierzyć, chciał powtarzać je bezgłośnie, zachować w sobie jak obietnicę daną sobie samemu. — Och, no proszę, Zach! Na bogów, zakładasz rodzinę czy kupujesz psa?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Zacharias Damgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Nie 27 Lis - 1:18
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Cała ta spraw z Malthe, TO wszystko właściwie, paliło mnie jeszcze kilka miesięcy temu żywym ogniem. Przywykłem wprawdzie do ukradkiem rzucanych spojrzeń niechęci i tego, że zwykle moją obecność wiązano z rychłym pojawieniem się kłopotów, nikt jednak nigdy tak jawnie nie próbował uczynić mnie martwym jeszcze za życia. Jakkolwiek moja rodzina często uważana była za zbiorowisko krętaczy, o tyle renoma wyrobiona przez ojca w świecie naukowym zdawała się być niezachwiana. Tak, każdy wiedział, że potrafił (zapewne wciąż potrafi, ale czas przeszły bardziej pasuje mi do jego widmowej sylwetki, pogrążonej w mroku bezprawia) naprawdę wiele, a dziedzina transmutacji nie miała przed nim żadnych tajemnic. Był jednym z tych szaleńców, których zdanie brało się pod rozwagę, a sympozja pretendujące do miana poważnych i cokolwiek znaczących, bez jego obecności nie mogły się odbyć. Ja również dość gładko wszedłem w ów świat, niektórzy twierdzili, że lotny, młody umysł wielokrotnie przewyższał doświadczenie zdobyte na przestrzeni wieków przez Felixa – być może przez brak nadmiarowego trzymania się reguł i zasad zakorzenionych w przeszłości. Często mówiłem ojcu: wyjdź poza schemat i – na bogów – jak bardzo żałuję moich słów, wiedząc, że wiele lat później faktycznie, zerwał z regułami pielęgnowanymi w nauce, by zaczerpnąć z magii zakazanej. Wprawdzie nie sądzę, aby moje stwierdzenie w jakikolwiek sposób go do tego skłoniło, ale nawet najmniejsza doza wątpliwości przyprawia mnie o gęsią skórkę oraz sprawia, że treść żołądka dotyka gardła. Codziennie powtarzam jednak sobie, przed zimną taflą lustra, że nie jestem Felixem, a jednocześnie, że nigdy nie miałem i nie mam wpływu na jego wybory. Po prostu staram się zdjąć resztki odpowiedzialności za jego czyny z własnych barków. Nie chcę do końca życia płacić za jego nieuwagę, nie wiem też, czy kiedykolwiek mógłby w zwyczajny sposób usprawiedliwić się z tego, że bezmyślnie naraził całą rodzinę, oraz zniszczył moją karierę. Tak, tę zadrę będę nosił ze sobą do końca życia, bo wciąż nie potrafię odnaleźć się w innym sposobie prowadzenia codzienności. Obawiam się tylko… obawiam się tylko, że jeśli pojawi się któregoś dnia na progu mojego domu, najpierw go uderzę, a później znów się ugnę. Czuję do siebie obrzydzenie, dlatego próbuję zepchnąć myśli na tor rozmowy z Lasse. Przyciskam jedynie nieco mocniej palce do ucha kufla, gdy pozwalam resztce piwa spłynąć przez gardło do pustego żołądka. Zapomniałem cokolwiek zjeść przed wyjściem, ale to nie żadna nowość. Odstawiając kufel, zerkam na przyjaciela.
— Fakt, wyglądam lepiej, niż przeciętna ciotka — odbijam lekko jego reakcję, wcale nie osłabiając uśmiechu. Chwytam w międzyczasie uwagę jednego z krzątających się po lokalu mężczyzn będących częścią obsługi sali. Skinieniem proszę o następną kolejkę, nie pytając nawet, czy mój towarzysz ma ochotę na więcej. Nie biorę pod uwagę odmowy – samolubnie twierdząc, że nawet przecież nie chciałby protestować, spotykając się ze mną po tak długim czasie.
Ciągłe wspominanie historii związanych z Malthe, a zwłaszcza tych mniej dla niego chlubnych, okazuje się najwspanialszą z rozrywek, zwłaszcza, kiedy ma się tak wdzięcznego rozmówcę. Zdaję sobie sprawę, jak ciężkim w obyciu bywał starszy Nørgaard. W latach świetności naszej znajomości, zdarzało mu się rzucić nieprzyjemnymi uwagami w stronę Lasse, nigdy nie dawałem się jednak porwać utyskiwaniom, bowiem w gruncie rzeczy uważałem obiekt jego kpin za całkiem w porządku człowieka. Może nie mieliśmy nigdy okazji, by pogłębić naszą znajomość, jednak czułem już wtedy coś na kształt nici porozumienia. Zapewne teraz wszystko się jedynie wyostrza w strzępach pamięci, bowiem zostałem okrutnie zraniony. Nie ważne. Czuję się tu dobrze i czuję się dobrze, opowiadając o moich perypetiach z Malthe.
— Miała szczęście — kiwam głową, zanosząc się od śmiechu, kiedy uświadamiam sobie, jak bardzo blisko było Malthe do jego własnej matki w wydawaniu przeróżnych osądów. Mógłbym przysiąc, że podobnie mówił, kiedy próbował mi się wytłumaczyć z nagłej decyzji o zerwaniu. Niestety, odbiło mi się rykoszetem, bo Henrikka nigdy później nie chciała już ze mną rozmawiać. Pech. Mojemu przyjacielowi czasami naprawdę doskonale szło psucie zabawy. Wybaczyłem jednak Henrikke, wybaczyłem i Heidi, z którą umawiałem się końcem trzeciego stopnia. Zapewne wybaczyłbym jeszcze więcej, ale Malthe wolał zabić mnie swoją obojętnością, a wręcz wrogością. — Znaczy, miała szczęście, że nie musiała się dłużej użerać z Malthe, nie że ogólnie… — Chyba próbuję jakoś z tego wybrnąć, bo sądzę, że moja uwaga zabrzmiała nie najlepiej. Chciałbym jeszcze trajkotać na ten temat, ale słowa grzęzną w obliczu krótkiej rozmowy o śmierci Lauge. Jak nic innego, przemijanie wywołuje we mnie taką dozę emocji, że nie potrafię się w nich połapać. Czuję się zupełnie bezbronny i nie mogę znaleźć odpowiedniego pocieszenia, choć może Lasse wcale go nie oczekuje?
— Pewnie nie — moja twarz wyraża nagle zupełnie… nic. Patrzę na jej odbicie na powierzchni upstrzonego odbitkami palców kufla. Chyba jestem zmieszany, niepewny, ratuje mnie tylko dostawa kolejnej porcji alkoholu rozrzedzająca gęstość atmosfery oraz fakt, że Lasse brnie niestrudzenie do kwestii ożenku brata. — Myślisz więc, że przeżyje walentynki? Obstawiam, że tu będzie już spory problem. Choć może z nią nie zerwie, będzie za to śmiertelnie chory, zaszyje się gdzieś w domu, by jej nie oglądać — bez większego trudu snuję prawdopodobny scenariusz.
Pewnych spraw nie mogę ukrywać, bo zbyt natarczywe zaprzeczanie, doprowadzi mnie jedynie do jeszcze większego poczucia wstydu. Przecież kiedyś cała prawda się wyda: nie sposób jest ukrywać rosnącego dziecka i wmawiać otoczeniu, że owszem, jesteśmy spokrewnieni, ale nie w sposób, którego większość szukających sensacji osobników by oczekiwała. Korzystam z ostatnich chwil swobody przed wyjawieniem największego sekretu – choć to trochę za dużo powiedziane.
— Hm? — mojej uwadze umyka pytanie zadane przez towarzysza. Muszę zastanowić się dwa razy i przepić niepewność alkoholem. — Wiesz, to były głównie podróże służbowe. Wuj Finn zatrudnił mnie na pełen etat w rodzinnej firmie, a że zawsze miałem gadane, no i dobrze ogarniam świat śniących, przydarzyło mi się trochę wyjazdów — w końcu trafiam na właściwy tor i zaczynam układać w głowie miejsca, w których byłem przez ten rok. — Trochę czasu faktycznie spędziłem we Francji, podróżując przez Lazurowe Wybrzeże. Tak jak wspominałem ci, marzyłem potem o Peru, bo i tam przyszło mi zawitać na trochę. Lima jest ciekawa, choć bywa niebezpieczna. Niestety, to była tylko krótka delegacja — poruszam ramionami z wyraźną rezygnacją. — Chyba… chyba nie potrafię tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu, zwłaszcza, że rodzina dała mi szansę — może to głupie, sentymentalne, ale dlatego wróciłem do Midgardu, by będąc nieświadomym przypieczętować swój los. — Ale obiecywałem wtedy sobie, że faktycznie, domknę tylko sprawy. Spróbuję może ugrać coś z Finnem, żeby przeniósł mnie do jakiegoś oddziału zamiejscowego, skoro nasza palarnia kawy powoli próbuje wejść na obce rynki — jest w tym coś ze spowiedzi. Przerywam ją jednak, bo zdaje mi się, że ponaglenie Nørgaarda jest tym ostatnim i teraz nic więcej, jak przejście do sedna mi nie pozostało. — Lasse, ja mam tu dziecko — prostuję. Potem już zupełnie milknę i wciskam nos w kufel, spijam pianę i ciągnę duszkiem złoty płyn. Nawet nie staram się obserwować jego reakcji: wiem, że będzie zaskoczony, chyba spalę się zaraz ze wstydu, jeśli tylko wychwycę kątem oka szok wymalowany na jego twarzy. Tak, jestem jedną, wielką porażką.
— Fakt, wyglądam lepiej, niż przeciętna ciotka — odbijam lekko jego reakcję, wcale nie osłabiając uśmiechu. Chwytam w międzyczasie uwagę jednego z krzątających się po lokalu mężczyzn będących częścią obsługi sali. Skinieniem proszę o następną kolejkę, nie pytając nawet, czy mój towarzysz ma ochotę na więcej. Nie biorę pod uwagę odmowy – samolubnie twierdząc, że nawet przecież nie chciałby protestować, spotykając się ze mną po tak długim czasie.
Ciągłe wspominanie historii związanych z Malthe, a zwłaszcza tych mniej dla niego chlubnych, okazuje się najwspanialszą z rozrywek, zwłaszcza, kiedy ma się tak wdzięcznego rozmówcę. Zdaję sobie sprawę, jak ciężkim w obyciu bywał starszy Nørgaard. W latach świetności naszej znajomości, zdarzało mu się rzucić nieprzyjemnymi uwagami w stronę Lasse, nigdy nie dawałem się jednak porwać utyskiwaniom, bowiem w gruncie rzeczy uważałem obiekt jego kpin za całkiem w porządku człowieka. Może nie mieliśmy nigdy okazji, by pogłębić naszą znajomość, jednak czułem już wtedy coś na kształt nici porozumienia. Zapewne teraz wszystko się jedynie wyostrza w strzępach pamięci, bowiem zostałem okrutnie zraniony. Nie ważne. Czuję się tu dobrze i czuję się dobrze, opowiadając o moich perypetiach z Malthe.
— Miała szczęście — kiwam głową, zanosząc się od śmiechu, kiedy uświadamiam sobie, jak bardzo blisko było Malthe do jego własnej matki w wydawaniu przeróżnych osądów. Mógłbym przysiąc, że podobnie mówił, kiedy próbował mi się wytłumaczyć z nagłej decyzji o zerwaniu. Niestety, odbiło mi się rykoszetem, bo Henrikka nigdy później nie chciała już ze mną rozmawiać. Pech. Mojemu przyjacielowi czasami naprawdę doskonale szło psucie zabawy. Wybaczyłem jednak Henrikke, wybaczyłem i Heidi, z którą umawiałem się końcem trzeciego stopnia. Zapewne wybaczyłbym jeszcze więcej, ale Malthe wolał zabić mnie swoją obojętnością, a wręcz wrogością. — Znaczy, miała szczęście, że nie musiała się dłużej użerać z Malthe, nie że ogólnie… — Chyba próbuję jakoś z tego wybrnąć, bo sądzę, że moja uwaga zabrzmiała nie najlepiej. Chciałbym jeszcze trajkotać na ten temat, ale słowa grzęzną w obliczu krótkiej rozmowy o śmierci Lauge. Jak nic innego, przemijanie wywołuje we mnie taką dozę emocji, że nie potrafię się w nich połapać. Czuję się zupełnie bezbronny i nie mogę znaleźć odpowiedniego pocieszenia, choć może Lasse wcale go nie oczekuje?
— Pewnie nie — moja twarz wyraża nagle zupełnie… nic. Patrzę na jej odbicie na powierzchni upstrzonego odbitkami palców kufla. Chyba jestem zmieszany, niepewny, ratuje mnie tylko dostawa kolejnej porcji alkoholu rozrzedzająca gęstość atmosfery oraz fakt, że Lasse brnie niestrudzenie do kwestii ożenku brata. — Myślisz więc, że przeżyje walentynki? Obstawiam, że tu będzie już spory problem. Choć może z nią nie zerwie, będzie za to śmiertelnie chory, zaszyje się gdzieś w domu, by jej nie oglądać — bez większego trudu snuję prawdopodobny scenariusz.
Pewnych spraw nie mogę ukrywać, bo zbyt natarczywe zaprzeczanie, doprowadzi mnie jedynie do jeszcze większego poczucia wstydu. Przecież kiedyś cała prawda się wyda: nie sposób jest ukrywać rosnącego dziecka i wmawiać otoczeniu, że owszem, jesteśmy spokrewnieni, ale nie w sposób, którego większość szukających sensacji osobników by oczekiwała. Korzystam z ostatnich chwil swobody przed wyjawieniem największego sekretu – choć to trochę za dużo powiedziane.
— Hm? — mojej uwadze umyka pytanie zadane przez towarzysza. Muszę zastanowić się dwa razy i przepić niepewność alkoholem. — Wiesz, to były głównie podróże służbowe. Wuj Finn zatrudnił mnie na pełen etat w rodzinnej firmie, a że zawsze miałem gadane, no i dobrze ogarniam świat śniących, przydarzyło mi się trochę wyjazdów — w końcu trafiam na właściwy tor i zaczynam układać w głowie miejsca, w których byłem przez ten rok. — Trochę czasu faktycznie spędziłem we Francji, podróżując przez Lazurowe Wybrzeże. Tak jak wspominałem ci, marzyłem potem o Peru, bo i tam przyszło mi zawitać na trochę. Lima jest ciekawa, choć bywa niebezpieczna. Niestety, to była tylko krótka delegacja — poruszam ramionami z wyraźną rezygnacją. — Chyba… chyba nie potrafię tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu, zwłaszcza, że rodzina dała mi szansę — może to głupie, sentymentalne, ale dlatego wróciłem do Midgardu, by będąc nieświadomym przypieczętować swój los. — Ale obiecywałem wtedy sobie, że faktycznie, domknę tylko sprawy. Spróbuję może ugrać coś z Finnem, żeby przeniósł mnie do jakiegoś oddziału zamiejscowego, skoro nasza palarnia kawy powoli próbuje wejść na obce rynki — jest w tym coś ze spowiedzi. Przerywam ją jednak, bo zdaje mi się, że ponaglenie Nørgaarda jest tym ostatnim i teraz nic więcej, jak przejście do sedna mi nie pozostało. — Lasse, ja mam tu dziecko — prostuję. Potem już zupełnie milknę i wciskam nos w kufel, spijam pianę i ciągnę duszkiem złoty płyn. Nawet nie staram się obserwować jego reakcji: wiem, że będzie zaskoczony, chyba spalę się zaraz ze wstydu, jeśli tylko wychwycę kątem oka szok wymalowany na jego twarzy. Tak, jestem jedną, wielką porażką.
Lasse Nørgaard
Re: 05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Pon 26 Gru - 23:41
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Przychylił lekko głowę, by przyjrzeć się mu dokładniej. Teraz, wśród ciepłego półcienia lokalu, w twarzy Zachariasa dostrzec można było elementy jego ojca — ciemne punkty mądrych oczu, łagodny łuk uśmiechu, ten sam sposób, w który Profesor Damgaard marszczył brwi, gdy wraz z Isakiem balansowali na granicy zaciekłej dyskusji i kłótni. Zawsze wydawało mu się to fascynujące — to jak wiele z nich było w istocie jedynie odbiciem ich ojców. Urodził się wszak Nørgaardem, niewiele miał w sobie z Lundbäcków; przypominał swoją matkę w każdej linii smukłej twarzy i każdym wyrzucie, który nosił pod sercem, był jej kopią i cieniem, gdy przesuwał się wzdłuż długich korytarzy Ostatniego Przylądka, echem jej głosu, gdy powtarzał siostrze, że powinna skupić się na nauce. Był wszystkim tym, czym była jego matka, a mimo to, gdy nocami przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze, widział ojca. Isak miał podobne do niego ciężkie powieki, znudzony wyraz twarzy o uniesionych brwiach, naturalnie chłodny i wymijający; w podobny sposób pochylał się nad książkami, trzymając papierosa między zębami tak długo, aż filtr nie poparzył go w górną wargę. Nie mógł, bez względu na to, jak bardzo się starał, wyzbyć się z siebie własnego ojca. Zacharias też tego nie potrafił, jednak w nim tkwiły również ojcowskie błędy.
— Bez dwóch zdań. Chociaż żeby się upewnić, powonieniem zobaczyć cię w fuksjowej szmince i garsonce — odbił jego uwagę, wysyłając mu szeroki, rozbawiony uśmiech, niemal dziecięcy w swojej barwie. Gdy pisał do niego tamten list, myślał, że chciał go pocieszyć, szybko jednak przekonał się, iż nigdy nie był dobry w podobnych gestach. Pijany i rozkojarzony czuł, że sympatia, którą zwykł żywić do Zacha przybiera kształt braterskiej admiracji — coś, czego nigdy nie doznał w obecności Malthe. Damgaard był inny, szczery i pozbawiony protekcjonalnego tonu jego brata, a na dodatek świadom wad jego rodziny. Malthe uciszał go, nim zdążył wyrazić swoją dezaprobatę, ucinał rozmowy, gdy Lasse otwierał usta, by rzucić w stronę ich rodziców choćby jedną negatywną uwagą. Mawiał, że jest niewdzięczny, bo w jego oczach każde niezadowolenie było aktem nieposłuszeństwa. Nie pozwoliłby mu również na kolejne piwo — przeszło mu przez myśl, gdy Zacharias skinął głową na obsługę. Nie oponował, choć świat wokół kołysał się już lekko, a granice stawały się ruchome i miękkie. Czuł się jednak dobrze, jakby wraz z zanikającymi krawędziami lokalu, zanikał również jego lęk i stres; wszystkie koszmary jego ostatnich tygodni wydały mu się odległe, dobiegające do jego uszu zza ścian pobliskich kamienic. Słyszał jedynie końcówki sów i echa ich głosów zniekształconych przez hałas i alkohol. Uśmiechnął się znów. Pomyśli o tym wszystkim jutro.
— Nie, Zach — przerwał mu, wcinając mu się w zdanie swoim cichym, rozentuzjazmowanym szeptem. Nachylił się znów ponad blatem i przywołał go do siebie dłonią, jakby chciał zdradzić mu na ucho rodzinną tajemnicę. — Miała szczęście tak ogólnie. Nørgaardowie by ją zjedli — dokończył, widocznie z siebie zadowolony. Połykał już niektóre głoski, a jego twarz stała się lekko rumiana. — Była zbyt miła.
Lauge był między nimi przez kilka chwil. Lasse nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przez cały ten czas siedział nieopodal, przy stoliku obok i palił cygaretkę. Słuchał o swojej śmierci, tak jak zwykł słuchać Dagmar opowiadającej o wynikach w nauce swoich dzieci — oparty łokciem o stół, dotykając palcem wskazującym podbródka, dumny i uśmiechnięty jedynie jednym kącikiem ust. Duch zniknął jednak szybko, rozpływając się w powietrzu wraz z wymijającym machnięciem ręką swojego wnuka. Daj spokój.
— Nie pozwoliłby sobie na bycie samotnym w walentynki — zauważył, pragnąc jak najszybciej zmienić temat. Malthe, choć przed rodzicami zgrywał roztropnego i odpowiedzialnego, uwielbiał zmieniać swoje dziewczyny, jakby te nudziły mu się po kilku rozmowach. Lasse pamiętał jedynie część z nich, ich ładne twarze i piegowate nosy, grzeczne śmiechy, które ciągnęły się za nimi, kiedy brat zapraszał je na rodzinne obiady. Dla mężczyzny takiego jak on, brak pary w lutowe święta wydawał się sprawą wstydliwą. — Kupi jej coś za pieniądze rodziców, weźmie na kolację i będzie udawał ideał tak długo, aż dostanie, co będzie chciał. To bardzo w jego stylu. Lubi mi zresztą o tym opowiadać — prychnął, nim sięgnął po kolejny łyk alkoholu. Poza swoimi przytykami w stronę Lasse Malthe uwielbiał opowiadać Idzie, że się nie szanuje. Miał wtedy zawsze zmarszczony nos i chłodny błysk w oczach. Widocznie nie rozumiał pojęcia szacunku.
Słuchał Zahariasa z szeroko otwartymi, skupionymi oczami. Nie zdążył dostrzec jego rozkojarzenia, bo sam uciekał myślami daleko — za morze i za ocean, wszędzie tam, gdzie poniosły go słowa jego towarzysza. Próbował wyobrazić sobie miejsca, których nigdy nie widział. Był w kilku stolicach, ciągnięty potrzebą ujrzenia wszystkich tych muzeów, o których do tej pory mógł czytać tylko w książkach (najbardziej podobało mu się w Paryżu, choć spędził pół wizyty, kłócąc się z Idą o sweter oraz o to, że w mieście było stanowczo więcej ciekawych rzeczy niż okoliczne bary i kluby). Chciał widzieć więcej, chciał zobaczyć Lazurowe Wybrzeże i Peru, chciał po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Świat poza granicami ich domów musiał być większy, jaśniejszy i pełen języków, których nadal nie znał.
— Co? — Przypominał lunatyka wybudzonego z pięknego snu w samym środku długiego spaceru. Dziecko. Zamrugał kilka razy, widocznie zagubiony. — Skąd? — Pokręcił szybko głową, nagle zawstydzony tym jak idiotycznie brzmiało jego pytanie. Odpowiedź byłą całkiem oczywista. — Prawdziwe?
— Bez dwóch zdań. Chociaż żeby się upewnić, powonieniem zobaczyć cię w fuksjowej szmince i garsonce — odbił jego uwagę, wysyłając mu szeroki, rozbawiony uśmiech, niemal dziecięcy w swojej barwie. Gdy pisał do niego tamten list, myślał, że chciał go pocieszyć, szybko jednak przekonał się, iż nigdy nie był dobry w podobnych gestach. Pijany i rozkojarzony czuł, że sympatia, którą zwykł żywić do Zacha przybiera kształt braterskiej admiracji — coś, czego nigdy nie doznał w obecności Malthe. Damgaard był inny, szczery i pozbawiony protekcjonalnego tonu jego brata, a na dodatek świadom wad jego rodziny. Malthe uciszał go, nim zdążył wyrazić swoją dezaprobatę, ucinał rozmowy, gdy Lasse otwierał usta, by rzucić w stronę ich rodziców choćby jedną negatywną uwagą. Mawiał, że jest niewdzięczny, bo w jego oczach każde niezadowolenie było aktem nieposłuszeństwa. Nie pozwoliłby mu również na kolejne piwo — przeszło mu przez myśl, gdy Zacharias skinął głową na obsługę. Nie oponował, choć świat wokół kołysał się już lekko, a granice stawały się ruchome i miękkie. Czuł się jednak dobrze, jakby wraz z zanikającymi krawędziami lokalu, zanikał również jego lęk i stres; wszystkie koszmary jego ostatnich tygodni wydały mu się odległe, dobiegające do jego uszu zza ścian pobliskich kamienic. Słyszał jedynie końcówki sów i echa ich głosów zniekształconych przez hałas i alkohol. Uśmiechnął się znów. Pomyśli o tym wszystkim jutro.
— Nie, Zach — przerwał mu, wcinając mu się w zdanie swoim cichym, rozentuzjazmowanym szeptem. Nachylił się znów ponad blatem i przywołał go do siebie dłonią, jakby chciał zdradzić mu na ucho rodzinną tajemnicę. — Miała szczęście tak ogólnie. Nørgaardowie by ją zjedli — dokończył, widocznie z siebie zadowolony. Połykał już niektóre głoski, a jego twarz stała się lekko rumiana. — Była zbyt miła.
Lauge był między nimi przez kilka chwil. Lasse nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przez cały ten czas siedział nieopodal, przy stoliku obok i palił cygaretkę. Słuchał o swojej śmierci, tak jak zwykł słuchać Dagmar opowiadającej o wynikach w nauce swoich dzieci — oparty łokciem o stół, dotykając palcem wskazującym podbródka, dumny i uśmiechnięty jedynie jednym kącikiem ust. Duch zniknął jednak szybko, rozpływając się w powietrzu wraz z wymijającym machnięciem ręką swojego wnuka. Daj spokój.
— Nie pozwoliłby sobie na bycie samotnym w walentynki — zauważył, pragnąc jak najszybciej zmienić temat. Malthe, choć przed rodzicami zgrywał roztropnego i odpowiedzialnego, uwielbiał zmieniać swoje dziewczyny, jakby te nudziły mu się po kilku rozmowach. Lasse pamiętał jedynie część z nich, ich ładne twarze i piegowate nosy, grzeczne śmiechy, które ciągnęły się za nimi, kiedy brat zapraszał je na rodzinne obiady. Dla mężczyzny takiego jak on, brak pary w lutowe święta wydawał się sprawą wstydliwą. — Kupi jej coś za pieniądze rodziców, weźmie na kolację i będzie udawał ideał tak długo, aż dostanie, co będzie chciał. To bardzo w jego stylu. Lubi mi zresztą o tym opowiadać — prychnął, nim sięgnął po kolejny łyk alkoholu. Poza swoimi przytykami w stronę Lasse Malthe uwielbiał opowiadać Idzie, że się nie szanuje. Miał wtedy zawsze zmarszczony nos i chłodny błysk w oczach. Widocznie nie rozumiał pojęcia szacunku.
Słuchał Zahariasa z szeroko otwartymi, skupionymi oczami. Nie zdążył dostrzec jego rozkojarzenia, bo sam uciekał myślami daleko — za morze i za ocean, wszędzie tam, gdzie poniosły go słowa jego towarzysza. Próbował wyobrazić sobie miejsca, których nigdy nie widział. Był w kilku stolicach, ciągnięty potrzebą ujrzenia wszystkich tych muzeów, o których do tej pory mógł czytać tylko w książkach (najbardziej podobało mu się w Paryżu, choć spędził pół wizyty, kłócąc się z Idą o sweter oraz o to, że w mieście było stanowczo więcej ciekawych rzeczy niż okoliczne bary i kluby). Chciał widzieć więcej, chciał zobaczyć Lazurowe Wybrzeże i Peru, chciał po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Świat poza granicami ich domów musiał być większy, jaśniejszy i pełen języków, których nadal nie znał.
— Co? — Przypominał lunatyka wybudzonego z pięknego snu w samym środku długiego spaceru. Dziecko. Zamrugał kilka razy, widocznie zagubiony. — Skąd? — Pokręcił szybko głową, nagle zawstydzony tym jak idiotycznie brzmiało jego pytanie. Odpowiedź byłą całkiem oczywista. — Prawdziwe?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Zacharias Damgaard
05.01.2001 – Gospoda „Yggdrasil” – Z. Damgaard & L. Nørgaard Pon 17 Kwi - 15:08
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Tłumaczenie się zaczyna nagle iść jak po grudzie. O ile wcześniej starałem się ubrać wszystko w lekki ton, żartobliwy niemal, to teraz przestaje mi być do śmiechu i automatycznie czuję, że wszystkie mięśnie napinają się we mnie, a plecy, które i tak zawsze noszę sztywno, ze ściągniętymi ku sobie łopatkami, trzeszczą bardzo nieprzyjemnie i boleśnie, nie mogąc odnaleźć miejsca na dodatkową porcję kostniejącego pomiędzy kręgami przerażenia. Dziecko to odpowiedzialność, która wbija się w moje życie i próbuje przejąć nad nim kontrolę, a mi zwyczajnie nie do twarzy z obowiązkami dorosłego człowieka. Czuję się potwornie głupio, patrzę na siebie z większym politowaniem niż na Malthe, o którym jeszcze chwilę temu rozprawiałem z ognikami w oczach, kwitując kolejne wyjaśnienie Lasse potrząśnięciem głowy pełnym niedowierzania. Jakoś mi nie pasuje, że jego brat będzie zdolny ciągnąć dłużej tę farsę, ale z drugiej strony, przecież nie znam go, jak widać, na tyle dobrze, by odpowiednio określić sposób, w który potraktował mnie po przygodzie z magią zakazaną. Nagle rozpływają się wszystkie żarty, drobne uszczypliwości, które zdołały zakiełkować dzisiejszego wieczoru przywołując na myśl beztroskę czasu “przed”. Mam ochotę w tym pozostać, wolę myśleć o kolorze fuksji i tym, czy garsonka byłaby dla mnie dobrym rozwiązaniem, jeśli chcę stawać w szranki z leciwymi ciotkami. To wszystko jest milsze, bezpieczniejsze, zwalnia mnie z konieczności przywierania myślami do szarej codzienności, do tego, że nie wiem, co przyniesie jutro i czy zachowam się odpowiednio słysząc kolejne dziecięce prośby. Zapewne dlatego przestaję się w końcu odzywać, zupełnie ulatuje mi wątek rozmowy, zastanawiam się, czy tak samo nie można podsumować rodziny Damgaardów – jeśli przypadkiem do niej wejdziesz, to musisz liczyć się z nieprzyjemnymi konsekwencjami czynu. I pół biedy, jeśli pchasz się tam z własnej woli, co innego, gdy znajdujesz się w niej, bo nie masz innego wyjścia, bo ktoś decyduje za ciebie, gdyż, na przykład, masz ledwie siedem lat i wydaje się, że to lepsze od smutnego losu sieroty. To przykra sprawa. A może wręcz tragiczna.
Mina mi rzednie, słowotok traci na sile. Byłem głupi sądząc, że nadmiarem zdań i ich szybkością wypowiadania zagłuszę ciekawość Lasse i rozwodnię informację o dziecku w morzu innych, całkiem istotnych faktów. Przecież tego nie da się nie zauważyć, zwłaszcza jeśli mówię o tym ja – człowiek niekoniecznie znany z pragnienia posiadania własnej rodziny. Zawsze przecież mówiłem, że to nie dla mnie i nie uczynię krzywdy żadnemu dziecku powołując je na świat. Czasami lepiej ukrócić egzystencję niektórych linii rodzinnych. Tak dla dobra społeczeństwa. Dla spokoju ogółu.
Nim decyduję się wyjaśnić, odczuwam potrzebę wypicia jeszcze odrobiny alkoholu, bo zdołałem z nerwów osuszyć naczynie, które stało przede mną w zastraszającym tempie. Robię to też trochę z premedytacją, żeby odwlec nieprzyjemny moment w czasie. Czekam w ciszy na kolejne dwa kufle piwa i jedno staje przed Nørgaardem, choć przecież nie skończył jeszcze tego, co miał. Skupiam się na piciu, niby przypadkiem ignorując poruszenie, które wywołałem, wyraźne zaskoczenie na twarzy Lasse oraz pytanie, dokładnie tak samo mocno wyrażające szok poznawczy, którego musiał obecnie doznać.
— Całkiem prawdziwe — wzdycham, pomijając wcześniejsze zapytanie, zupełnie przecież oczywiste, choć dyktowane chwilą. Nie trudno przecież wyobrazić sobie moment, w którym dzieciak mógłby zaistnieć, okazji było aż zanadto, nawet jeśli wydawało mi się zwykle, że akurat pod tym względem wykazuję się ogromną przezornością. — Tak prawdziwe, że bardziej być nie może. — Choć tego nie muszę, wygrzebuję z kieszeni pomiętą kartkę i układam przed towarzyszem – dowód, który posiadam, jest ni mniej ni więcej, krótką notka od nauczyciela z ogólnym podsumowaniem pracy Samuela. Otrzymałem ją jakiś tydzień temu dla informacji i trzymałem wciąż w kieszeni zamiast odłożyć na stos istotnych dokumentów. Uczył się całkiem dobrze i przykładał do zadań, z całą pewnością nie odstawał od rówieśników, nie potrzebował też zbytniego nadzoru, bo przedmioty podstawowe zdawały się z naturalną lekkością wchodzić mu do głowy. Zachowanie również było bez zarzutu, choć przejawiał pewne problemy emocjonalne, jednak nauczyciele zrzucali to na karb sytuacji osobistej i stąd ich większa akceptacja. Zresztą wychowawczyni zdawała się być niezwykle wyrozumiała; nawet moją obecność przyjęła bez większego zakłopotania i zbędnych pytań, milcząc taktownie i nie dociekając zbyt wielu szczegółów tyczących się naszej historii. Nie wiem, skąd takie podejście, ale nie zamierzałem narzekać. Być może była to robota pracowników sierocińca, a może jakaś wewnętrzna obawa, że powiem kilka słów za dużo, jeśli okaże się bardzo wścibska. Pozwalam, aby Lasse zapoznał się z zawartością zapisanego papieru. Widnieje na nim moje nazwisko i imię chłopca. — Może powinienem się cieszyć, że trafiło mi się odchowane — silę się na bycie śmiesznym, ale to nie na miejscu. Wbijam wzrok w palce, które splatam na blacie. — To… to długa historia, ale jeśli chcesz… — chyba nie będzie kolejnej okazji, w której wykażę się większą szczerością, więc może z niej korzystać. Nie mam ochoty więcej się wymawiać, mogę mu opowiedzieć. Wolę tak, niż pozwolić, by liczne plotki dotarły do jego uszu. Głupio mi to przyznać, ale zależy mi na naszej relacji, bo to jedna z niewielu rzeczy łączących mnie jeszcze z dawnym, lepszym życiem. Mam wrażenie, że bez niego zupełnie się zatracę.
Zacharias i Lasse z tematu
Mina mi rzednie, słowotok traci na sile. Byłem głupi sądząc, że nadmiarem zdań i ich szybkością wypowiadania zagłuszę ciekawość Lasse i rozwodnię informację o dziecku w morzu innych, całkiem istotnych faktów. Przecież tego nie da się nie zauważyć, zwłaszcza jeśli mówię o tym ja – człowiek niekoniecznie znany z pragnienia posiadania własnej rodziny. Zawsze przecież mówiłem, że to nie dla mnie i nie uczynię krzywdy żadnemu dziecku powołując je na świat. Czasami lepiej ukrócić egzystencję niektórych linii rodzinnych. Tak dla dobra społeczeństwa. Dla spokoju ogółu.
Nim decyduję się wyjaśnić, odczuwam potrzebę wypicia jeszcze odrobiny alkoholu, bo zdołałem z nerwów osuszyć naczynie, które stało przede mną w zastraszającym tempie. Robię to też trochę z premedytacją, żeby odwlec nieprzyjemny moment w czasie. Czekam w ciszy na kolejne dwa kufle piwa i jedno staje przed Nørgaardem, choć przecież nie skończył jeszcze tego, co miał. Skupiam się na piciu, niby przypadkiem ignorując poruszenie, które wywołałem, wyraźne zaskoczenie na twarzy Lasse oraz pytanie, dokładnie tak samo mocno wyrażające szok poznawczy, którego musiał obecnie doznać.
— Całkiem prawdziwe — wzdycham, pomijając wcześniejsze zapytanie, zupełnie przecież oczywiste, choć dyktowane chwilą. Nie trudno przecież wyobrazić sobie moment, w którym dzieciak mógłby zaistnieć, okazji było aż zanadto, nawet jeśli wydawało mi się zwykle, że akurat pod tym względem wykazuję się ogromną przezornością. — Tak prawdziwe, że bardziej być nie może. — Choć tego nie muszę, wygrzebuję z kieszeni pomiętą kartkę i układam przed towarzyszem – dowód, który posiadam, jest ni mniej ni więcej, krótką notka od nauczyciela z ogólnym podsumowaniem pracy Samuela. Otrzymałem ją jakiś tydzień temu dla informacji i trzymałem wciąż w kieszeni zamiast odłożyć na stos istotnych dokumentów. Uczył się całkiem dobrze i przykładał do zadań, z całą pewnością nie odstawał od rówieśników, nie potrzebował też zbytniego nadzoru, bo przedmioty podstawowe zdawały się z naturalną lekkością wchodzić mu do głowy. Zachowanie również było bez zarzutu, choć przejawiał pewne problemy emocjonalne, jednak nauczyciele zrzucali to na karb sytuacji osobistej i stąd ich większa akceptacja. Zresztą wychowawczyni zdawała się być niezwykle wyrozumiała; nawet moją obecność przyjęła bez większego zakłopotania i zbędnych pytań, milcząc taktownie i nie dociekając zbyt wielu szczegółów tyczących się naszej historii. Nie wiem, skąd takie podejście, ale nie zamierzałem narzekać. Być może była to robota pracowników sierocińca, a może jakaś wewnętrzna obawa, że powiem kilka słów za dużo, jeśli okaże się bardzo wścibska. Pozwalam, aby Lasse zapoznał się z zawartością zapisanego papieru. Widnieje na nim moje nazwisko i imię chłopca. — Może powinienem się cieszyć, że trafiło mi się odchowane — silę się na bycie śmiesznym, ale to nie na miejscu. Wbijam wzrok w palce, które splatam na blacie. — To… to długa historia, ale jeśli chcesz… — chyba nie będzie kolejnej okazji, w której wykażę się większą szczerością, więc może z niej korzystać. Nie mam ochoty więcej się wymawiać, mogę mu opowiedzieć. Wolę tak, niż pozwolić, by liczne plotki dotarły do jego uszu. Głupio mi to przyznać, ale zależy mi na naszej relacji, bo to jedna z niewielu rzeczy łączących mnie jeszcze z dawnym, lepszym życiem. Mam wrażenie, że bez niego zupełnie się zatracę.
Zacharias i Lasse z tematu