:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Podróże :: Archiwum: podróże
Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas)
2 posters
Blanca Vargas
Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Nie 12 Lis - 10:52
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
25 IV 2001 r.
Nie wyspała się. Jeszcze zanim otworzyła oczy wiedziała, że jest za wcześnie - że, w innych okolicznościach, mogłaby spędzić kolejną godzinę czy dwie w ciepłym gnieździe, jakie przez noc uwili sobie z Esem, wtulając się w niego jeszcze bardziej i udając, że wcale nie czeka na nią dorosłe życie. Bo czy czekało? Na bogów, byli na urlopie. Nie musieli wstawać rano. Nie musieli nic robić.
To, czym za to zdecydowanie musiała się zająć, to poweselne mdłości i pragnienie - a, zaraz za nimi, galopujące przez jej głowę myśli.
Jeszcze przez chwilę próbowała udawać przed samą sobą, że pozostanie w łóżku wciąż jest możliwe. Gdy wreszcie nie mogła udawać dłużej, delikatnie obróciła się w ramionach Barrosa, pocałowała go miękko w policzek - i drgnęła, gdy mężczyzna przyciągnął ją tylko mocniej do siebie. Blanca westchnęła bezgłośnie i, odczekując chwilę, ostrożnie oswobodziła się z objęć Esa. Nie chciała go budzić, ale nie mogła też zostać.
Poprawiając koszulkę nocną, narzuciła na siebie hotelowy szlafrok i zawiązała go niedbale. Po szybkiej wizycie w łazience - tak krótkiej, by wypłukać tylko smak alkoholu i żółci z ust - wróciła do pokoju tylko po to, by zabrać odtwarzacz muzyki i butelkę wody. Chwilę potem wychodziła już na balkon, prosto w promienie zachodzącego, meksykańskiego słońca.
Gdy rozsiadała się na ogrodowym leżaku - jednym z dwóch, rozdzielonych od siebie niewysokim, ratanowym stoliczkiem - łzy spływały jej już po policzkach raźnymi strumykami.
Była zdziwiona, że pękła dopiero teraz. Od czasu kromlecha - a w zasadzie pewnie jeszcze wcześniej - każdego dnia tylko dokładała kolejne obawy, teorie, niepotrzebne myśli do rosnącego stosu. Szybko nagromadziło się ich tyle, że Blanca nie miała pojęcia, jakim cudem jest wstanie wciąż gromadzić ich więcej - i jak to możliwe, że Pochłaniacz wciąż sobie z nimi radzi. Jedyne wytłumaczenie - a jednocześnie powód obecnej słabości - to fakt, że wszystkiego było jej ostatnio za dużo. Garść frustracji związanych z pracą był zaledwie preludium, po którym nadeszła cała parada tematów - z Yami i Esem na czele, przez kromlech i związane z nim lęki i ból, drażniącą obecność Lucasa i liczne nieprzespane noce, na wczorajszej manifestacji totemu kończąc.
Teraz, gdy wreszcie mogła odpocząć - gdy wszystko zdawało się być z grubsza w porządku, gdy byli na urlopie i mogła złapać chwilę oddechu - w końcu się poddała, a gdy to zrobiła, raz uwolnione łzy wcale nie chciały przestać płynąć.
Szlochała jednak bezgłośnie, wciąż niegotowa, by zupełnie stracić nad sobą kontrolę. Nasadzając słuchawki na uszy, nie sprawdzała nawet, jaką płytę ma aktualnie w odtwarzaczu - gdyby jednak wiedziała, pewnie też by jej nie zmieniła. Depeche Mode - tak lubiane przez jej tatę i, już od lat, także przez nią - wydawało się całkiem odpowiednie. Głośno puściła muzykę, jakby w ten sposób mogła odgrodzić się… Cóż, od wszystkiego. A najbardziej - od samej siebie.
Zsunęła się na leżaku niżej, rozciągając się na całej jego długości i zamknęła oczy. Jasne iskry tańczyły jej pod powiekami, gdy sięgały ich ostatnie promienie wieczornego słońca. Rozsądek podpowiadał, że powinna wrócić po okulary - nie miała jednak takiego zamiaru.
Od niechcenia poprawiając rozchełstany szlafrok, sięgnęła po butelkę wody. Popiła łyk, drugi - zdecydowanie zbyt mało, by ukoić tępy ból głowy, wystarczająco jednak, by upewnić ją, że mdłości nie przerodzą się raczej w nic innego. Najwyraźniej było coś, za co mogła być swojemu totemowi wdzięczna. Gdy razem z krwią i nieprzetrawionym mięsem aguti zwróciła znaczną ilość wypitego na weselu alkoholu, ewidentnie zaoszczędziła sobie podobnych rozrywek o poranku.
Parsknęła cicho, łapiąc się na szukaniu jakichkolwiek plusów.
Raz czy dwa otarła łzy rękawem szlafroka, co niespecjalnie pomogło. Nie mogło pomóc, skoro najwyraźniej nie potrafiła w tej chwili przestać płakać.
Za dużo.
Zacisnęła zęby, wystukując na oparciu leżaka nerwowy rytm, tylko częściowo pasujący do brzmiącej jej właśnie w uszach melodii. Czuła, jak drży, szarpana tłumionym szlochem.
Jesteś tak cholernie żałosna.
W którejś chwili otworzyła oczy na moment, świadomie wystawiając je na bolesne światło słońca. Niewiele widziała. Zapalające się powoli latarnie Zacacetas zlewały jej się w jedno z zarysami budynków, które teraz były raczej tylko plamami koloru niż faktycznymi, wyraźnymi kształtami. Dźwięki miasta - trąbienie samochodów, mniej lub bardziej odległa muzyka i ludzkie głosy - ginęły, zagłuszane wokalem Gahana.
Zapytana, nie potrafiłaby powiedzieć, co ją boli - poza tym, że, chyba, wszystko. Nie umiałaby wskazać, co dokładnie sprowokowało płacz i co sprawiało, że nie mogła się uspokoić. Nie potrafiłaby przygotować zgrabnej listy problemów.
Za dużo, brzmiało jej w głowie jak mantra i Blanca postanowiła pogodzić się z faktem, że nie umie nawet tego - jak dorosły człowiek spojrzeć na swoje problemy, przeanalizować ich i znaleźć rozwiązania dla przynajmniej połowy.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Nie 12 Lis - 21:21
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Jak w większość nocy, nie był pewien, co go obudziło – jakiś wewnętrzny sygnał wywołany węzłem lęku, który nigdy tak naprawdę nie rozluźniał się wewnątrz klatki piersiowej Estebana. Mógł uspokoić się nieco z dala od obowiązków związanych z pracą, ale nie zniknął.
Przebudzony, w Midgardzie zwykł po cichu obchodzić całe mieszkanie, sprawdzać zaklęcia alarmowe, które postawił na oknach we wspólnych pomieszczeniach oraz nasłuchiwać, czy w pokojach naukowców nie nastąpiło jakieś poruszenie. Dopiero upewniając się, że wszystko było w porządku, mógł wrócić do łóżka, zdrzemnąć się jeszcze godzinę czy dwie, a finalnie i tak wstać wcześniej niż pozostali, niedobory snu odbijając sobie w ciągu dnia, gdy akurat nie był nikomu potrzebny. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale działało.
Na urlopie nie miał rutyny, którą mógł wykonać, nie był przyzwyczajony do tego, że zza uchylonych okien dobiegały dźwięki żyjącego miasta. Nie było czego obchodzić, czego nasłuchiwać. Przebudzony, Es leżał w pościeli z zamkniętymi oczami, wyciągając dalej dłoń i szukając ciepła drugiego ciała. Nie napotykając obok siebie Blanki a jedynie puste, chłodne miejsce, czoło mężczyzny przecięła delikatna zmarszczka, a on sam obrócił głowę z cichym, niedoprecyzowanym dźwiękiem, na moment ukrywając twarz w poduszce.
Za bardzo, za szybko zaczął się znów przyzwyczajać, że dzień mógł zaczynać z czyimś ciałem przyciśniętym do swojego i poczuciem bezpieczeństwa, jakie się z tym wiązało.
W półprzytomności wiążącej się z pierwszym muśnięciem świadomości, nasłuchiwał dźwięków mogących wskazywać, co robiła Blanca, zamiast po prostu leżeć obok niego – przez cienką ścianę łączącą wnękę sypialni z łazienką nie niósł się szum wody, żadne kroki nie odbijały się na drewnianych panelach podłogi... Dopiero po dłuższej chwili coś usłyszał. Coś, co brzmiało podejrzanie jak pociągnięcie nosem i dochodziło ze strony uchylonych drzwi balkonowych, wpuszczając do pomieszczenia łunę gasnącego, dziennego światła. Kiedy dźwięk się powtórzył, Es podniósł głowę z poduszki, mrugając intensywnie i przecierając oczy wierzchem dłoni.
Z łóżka zsunął się raczej niechętnie, ale coraz bardziej przytomny, choć częściowo zaalarmowany powtarzającym się pociąganiem nosem, które logicznie rzecz biorąc mogło mieć tylko jedno źródło – zaginioną Blankę. Zabierając z nocnego stolika pudełko chusteczek, obciągnął koszulkę, która zadarła się w trakcie snu i nie myśląc o tym, że najpierw powinien pójść do łazienki, może umyć zęby, przepłukać usta, w których czuł suchość wywołaną wypitą na weselu tequilą, albo obmyć opuchniętą od snu twarz, wyszedł na balkon w ostatnie promienie słońca.
Zlokalizowanie astronomki zawiniętej w szlafrok nie było trudne – leżała wyciągnięta na jednym z leżaków, a ze słuchawek, które wcisnęła na głowę, niósł się cichy pogłos muzyki. Tym jednak co najskuteczniej przebiło się przez mgłę niedawnego snu, był widok łez płynących jej po twarzy.
Es zaklął cicho, przez moment zwyczajnie sparaliżowany – w normalnych okolicznościach średnio radził sobie z cudzymi emocjami, a co dopiero gdy miało to być jego pierwszym zadaniem w ciągu dnia. Pochylił się nad leżakiem, dotykając ukrytego pod puchatym szlafrokiem ramienia Blanki i gdy miał już jej uwagę, bez słowa wyciągnął w jej kierunku pudełko chusteczek. Nie wiedział, co poza tym miał ze sobą zrobić. Myśli kręciły mu się pod czaszką zbyt szybko, by mógł je uchwycić, a jednocześnie zbyt wolno, żeby ułożyć z nich jakiś plan.
Przebudzony, w Midgardzie zwykł po cichu obchodzić całe mieszkanie, sprawdzać zaklęcia alarmowe, które postawił na oknach we wspólnych pomieszczeniach oraz nasłuchiwać, czy w pokojach naukowców nie nastąpiło jakieś poruszenie. Dopiero upewniając się, że wszystko było w porządku, mógł wrócić do łóżka, zdrzemnąć się jeszcze godzinę czy dwie, a finalnie i tak wstać wcześniej niż pozostali, niedobory snu odbijając sobie w ciągu dnia, gdy akurat nie był nikomu potrzebny. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale działało.
Na urlopie nie miał rutyny, którą mógł wykonać, nie był przyzwyczajony do tego, że zza uchylonych okien dobiegały dźwięki żyjącego miasta. Nie było czego obchodzić, czego nasłuchiwać. Przebudzony, Es leżał w pościeli z zamkniętymi oczami, wyciągając dalej dłoń i szukając ciepła drugiego ciała. Nie napotykając obok siebie Blanki a jedynie puste, chłodne miejsce, czoło mężczyzny przecięła delikatna zmarszczka, a on sam obrócił głowę z cichym, niedoprecyzowanym dźwiękiem, na moment ukrywając twarz w poduszce.
Za bardzo, za szybko zaczął się znów przyzwyczajać, że dzień mógł zaczynać z czyimś ciałem przyciśniętym do swojego i poczuciem bezpieczeństwa, jakie się z tym wiązało.
W półprzytomności wiążącej się z pierwszym muśnięciem świadomości, nasłuchiwał dźwięków mogących wskazywać, co robiła Blanca, zamiast po prostu leżeć obok niego – przez cienką ścianę łączącą wnękę sypialni z łazienką nie niósł się szum wody, żadne kroki nie odbijały się na drewnianych panelach podłogi... Dopiero po dłuższej chwili coś usłyszał. Coś, co brzmiało podejrzanie jak pociągnięcie nosem i dochodziło ze strony uchylonych drzwi balkonowych, wpuszczając do pomieszczenia łunę gasnącego, dziennego światła. Kiedy dźwięk się powtórzył, Es podniósł głowę z poduszki, mrugając intensywnie i przecierając oczy wierzchem dłoni.
Z łóżka zsunął się raczej niechętnie, ale coraz bardziej przytomny, choć częściowo zaalarmowany powtarzającym się pociąganiem nosem, które logicznie rzecz biorąc mogło mieć tylko jedno źródło – zaginioną Blankę. Zabierając z nocnego stolika pudełko chusteczek, obciągnął koszulkę, która zadarła się w trakcie snu i nie myśląc o tym, że najpierw powinien pójść do łazienki, może umyć zęby, przepłukać usta, w których czuł suchość wywołaną wypitą na weselu tequilą, albo obmyć opuchniętą od snu twarz, wyszedł na balkon w ostatnie promienie słońca.
Zlokalizowanie astronomki zawiniętej w szlafrok nie było trudne – leżała wyciągnięta na jednym z leżaków, a ze słuchawek, które wcisnęła na głowę, niósł się cichy pogłos muzyki. Tym jednak co najskuteczniej przebiło się przez mgłę niedawnego snu, był widok łez płynących jej po twarzy.
Es zaklął cicho, przez moment zwyczajnie sparaliżowany – w normalnych okolicznościach średnio radził sobie z cudzymi emocjami, a co dopiero gdy miało to być jego pierwszym zadaniem w ciągu dnia. Pochylił się nad leżakiem, dotykając ukrytego pod puchatym szlafrokiem ramienia Blanki i gdy miał już jej uwagę, bez słowa wyciągnął w jej kierunku pudełko chusteczek. Nie wiedział, co poza tym miał ze sobą zrobić. Myśli kręciły mu się pod czaszką zbyt szybko, by mógł je uchwycić, a jednocześnie zbyt wolno, żeby ułożyć z nich jakiś plan.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pon 13 Lis - 19:01
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Gdyby jej myśli chciały dopasować się tempem do słuchanej przez Blancę muzyki, musiałyby zwolnić przynajmniej trzykrotnie. Galopowały jej przez głowę niepowstrzymane, bez większego zamysłu przeplatając ze sobą obrazy Esa w szpitalu, ponuro bladej Yami, własnej blizny Blanki i papierów, którymi już od dłuższego czasu powinni się zająć – ona, Serrano, Sal i Nita. Obrazki tego, co już się stało mieszały się z tym, co dopiero miało nadejść i tym, co – na zdrowy rozum – nigdy się nie zadzieje, zalewając Blancę potopem koszmarów i zupełnie niepotrzebnych rozważań. To, co wylało się wraz z kolejnymi gorącymi łzami szybko było zastępowane przez coś nowego i...
Drgnęła, czując dotyk na ramieniu. W którymś momencie musiała znowu zamknąć oczy, bo nie widziała nadejścia Barrosa, a głośna muzyka skutecznie stłumiła jego kroki. W efekcie Vargas spoglądała na niego teraz zaskoczona, a Es... Es znów widział ją taką. Słabą, rozmazaną, bezradną.
Żałosną.
Odetchnęła głęboko – na tyle, na ile mogła, z nosem zatkanym od płaczu i dławionym nieudolnie szlochem rwącym jej się z gardła – i sięgnęła po chusteczkę.
- To tylko alergia, ja... – zaczęła bez zastanowienia, zsuwając z głowy słuchawki. Teraz, gdy zostawiła je zawieszone na szyi, głośna muzyka swobodnie rozbrzmiewała między nią i Esem, trochę tylko ciszej niż mogłaby puścić ją z jakiegoś przenośnego radyjka.
Nim zdążyła bardziej pogrążyć się w nieudolnych tłumaczeniach, przypomniała sobie, co mu obiecała. Wspomnienia dnia spędzonego z Barrosami w midgardkim zoo wróciły do niej tak wyraźne, jakby to było wczoraj – a wraz z nimi te parę nieporadnych zdań, które wymienili, gdy oboje próbowali porozumieć się… Cóż, jak dorośli, dojrzali ludzie.
Obiecała mu wtedy, że nie będzie kłamać – udawać, że jest dobrze, jeśli nie było. A przecież właśnie to chciała zrobić. Teraz, w tej chwili, wyraźnie kłamliwe słowa same pchały jej się na język.
Zacisnęła zęby, czując kolejną falę łez wzbierającą jej w oczach. Strumyki, które zdążyła byle jak otrzeć chusteczką z policzków, na powrót wezbrały.
- Mam alergię na samą siebie – dokończyła wreszcie, uciekając zapłakanym wzrokiem.
Gryzła przez chwilę policzek boleśnie, w końcu znów spojrzała na Esa, siadając na leżaku bardziej w pionie, wyciągnęła do mężczyzny ręce.
- Przytul – rzuciła po prostu, głos załamał jej się żałośnie.
Gdy Es spełnił jej prośbę, straciła resztę opanowania, łkając niekontrolowanie w jego pierś i obficie mocząc mu koszulkę. Każdy gest czułości – gładzenie włosów, miękki całus w czubek głowy, delikatne pieszczoty wzdłuż pleców – rwał z jej gardła kolejne szlochy. Jeśli wcześniej mogła zachowywać jeszcze chociaż pozory godności, teraz nie miała już nawet tego, kuląc się do Barrosa jak ranne, przerażone zwierzę.
Kajmany polują na oceloty, a jednak ten wydaje się o ciebie troszczyć, przypomniało jej się co jeszcze wczoraj wymruczała jej na ucho jej babcia, tuż przed tym, nim uwolniła ją wreszcie z silnego uścisku, pozwalając Barrosowi zabrać Blancę do hotelu.
Może dlatego nie potrafiła dłużej udawać. Dlatego, że – bombardowana podobnymi uwagami ze wszystkich stron – wreszcie zaczynała w to wierzyć. Es się o nią troszczył, a skoro tak, to komu miała oddać swą słabość, jeśli nie właśnie jemu?
A może to nie miało zupełnie nic do rzeczy. Może zwyczajnie zabrakło jej sił, a Barros po prostu był obok, w zasięgu ręki.
Potrzebowała kilku dłuższych chwil, by wylać wszystko, co zgromadziła przez ostatnie dni – tygodnie – i kolejnych dwóch lub trzech, by uspokoić późniejsze bezgłośne, suche łkanie. Nawet wtedy jednak, gdy – wreszcie – wzięła pierwszy spokojniejszy oddech, nie cofnęła się od razu, mnąc w dłoniach materiał koszulki Esa.
- Chyba nie dam rady pokazać ci dzisiaj miasta – wymamrotała cicho w pierś mężczyzny, swoim pokrętnym tokiem rozumowania właśnie to uważając teraz za najważniejsze. Nie dodała, że jeśli nie wyjdą dzisiaj, prawdopodobnie nie będą już mieli czasu na podobną wycieczkę – dni w Meksyku pozostało im nie wiele, a na każdy z nich mieli już plany, zaplanowane spotkania z rodziną Blanki czy jej własne wyjścia ze znajomymi.
Odsunęła się trochę z oporami i tylko po to, by sięgnąć po chusteczkę, wydmuchać zatkany nos i odgarnąc z policzków mokre od łez, klejące się do skóry kosmyki. Ze skruszoną miną spojrzała na koszulkę Esa, wyraźnie przemoczoną tam, gdzie przytulała się jeszcze przed chwilą.
- Przepraszam – wymamrotała cicho. – Za to i... – Machnęła lekko ręką w kierunku mokrej plamy i z ociąganiem uniosła wzrok na Barrosa. – Nie chciałam cię budzić – przyznała cicho.
Miętosząc w rękach mokrą chusteczkę, jeszcze raz odetchnęła powoli, głęboko, jakby na próbę.
- Już w porządku – zapewniła może nieco zbyt szybko. Przyzwyczajeń nie da się zmienić od tak, z dnia na dzień. – Ja nie... Zwykle tak nie mam – parsknęła cicho, trochę histerycznie, w tej samej chwili z pełnym przekonaniem zaprzeczając sobie w myślach. Oczywiście, że tak miała. Może niezbyt często – i zdecydowanie nie w towarzystwie – ale jednak regularnie.
Drgnęła, czując dotyk na ramieniu. W którymś momencie musiała znowu zamknąć oczy, bo nie widziała nadejścia Barrosa, a głośna muzyka skutecznie stłumiła jego kroki. W efekcie Vargas spoglądała na niego teraz zaskoczona, a Es... Es znów widział ją taką. Słabą, rozmazaną, bezradną.
Żałosną.
Odetchnęła głęboko – na tyle, na ile mogła, z nosem zatkanym od płaczu i dławionym nieudolnie szlochem rwącym jej się z gardła – i sięgnęła po chusteczkę.
- To tylko alergia, ja... – zaczęła bez zastanowienia, zsuwając z głowy słuchawki. Teraz, gdy zostawiła je zawieszone na szyi, głośna muzyka swobodnie rozbrzmiewała między nią i Esem, trochę tylko ciszej niż mogłaby puścić ją z jakiegoś przenośnego radyjka.
Nim zdążyła bardziej pogrążyć się w nieudolnych tłumaczeniach, przypomniała sobie, co mu obiecała. Wspomnienia dnia spędzonego z Barrosami w midgardkim zoo wróciły do niej tak wyraźne, jakby to było wczoraj – a wraz z nimi te parę nieporadnych zdań, które wymienili, gdy oboje próbowali porozumieć się… Cóż, jak dorośli, dojrzali ludzie.
Obiecała mu wtedy, że nie będzie kłamać – udawać, że jest dobrze, jeśli nie było. A przecież właśnie to chciała zrobić. Teraz, w tej chwili, wyraźnie kłamliwe słowa same pchały jej się na język.
Zacisnęła zęby, czując kolejną falę łez wzbierającą jej w oczach. Strumyki, które zdążyła byle jak otrzeć chusteczką z policzków, na powrót wezbrały.
- Mam alergię na samą siebie – dokończyła wreszcie, uciekając zapłakanym wzrokiem.
Gryzła przez chwilę policzek boleśnie, w końcu znów spojrzała na Esa, siadając na leżaku bardziej w pionie, wyciągnęła do mężczyzny ręce.
- Przytul – rzuciła po prostu, głos załamał jej się żałośnie.
Gdy Es spełnił jej prośbę, straciła resztę opanowania, łkając niekontrolowanie w jego pierś i obficie mocząc mu koszulkę. Każdy gest czułości – gładzenie włosów, miękki całus w czubek głowy, delikatne pieszczoty wzdłuż pleców – rwał z jej gardła kolejne szlochy. Jeśli wcześniej mogła zachowywać jeszcze chociaż pozory godności, teraz nie miała już nawet tego, kuląc się do Barrosa jak ranne, przerażone zwierzę.
Kajmany polują na oceloty, a jednak ten wydaje się o ciebie troszczyć, przypomniało jej się co jeszcze wczoraj wymruczała jej na ucho jej babcia, tuż przed tym, nim uwolniła ją wreszcie z silnego uścisku, pozwalając Barrosowi zabrać Blancę do hotelu.
Może dlatego nie potrafiła dłużej udawać. Dlatego, że – bombardowana podobnymi uwagami ze wszystkich stron – wreszcie zaczynała w to wierzyć. Es się o nią troszczył, a skoro tak, to komu miała oddać swą słabość, jeśli nie właśnie jemu?
A może to nie miało zupełnie nic do rzeczy. Może zwyczajnie zabrakło jej sił, a Barros po prostu był obok, w zasięgu ręki.
Potrzebowała kilku dłuższych chwil, by wylać wszystko, co zgromadziła przez ostatnie dni – tygodnie – i kolejnych dwóch lub trzech, by uspokoić późniejsze bezgłośne, suche łkanie. Nawet wtedy jednak, gdy – wreszcie – wzięła pierwszy spokojniejszy oddech, nie cofnęła się od razu, mnąc w dłoniach materiał koszulki Esa.
- Chyba nie dam rady pokazać ci dzisiaj miasta – wymamrotała cicho w pierś mężczyzny, swoim pokrętnym tokiem rozumowania właśnie to uważając teraz za najważniejsze. Nie dodała, że jeśli nie wyjdą dzisiaj, prawdopodobnie nie będą już mieli czasu na podobną wycieczkę – dni w Meksyku pozostało im nie wiele, a na każdy z nich mieli już plany, zaplanowane spotkania z rodziną Blanki czy jej własne wyjścia ze znajomymi.
Odsunęła się trochę z oporami i tylko po to, by sięgnąć po chusteczkę, wydmuchać zatkany nos i odgarnąc z policzków mokre od łez, klejące się do skóry kosmyki. Ze skruszoną miną spojrzała na koszulkę Esa, wyraźnie przemoczoną tam, gdzie przytulała się jeszcze przed chwilą.
- Przepraszam – wymamrotała cicho. – Za to i... – Machnęła lekko ręką w kierunku mokrej plamy i z ociąganiem uniosła wzrok na Barrosa. – Nie chciałam cię budzić – przyznała cicho.
Miętosząc w rękach mokrą chusteczkę, jeszcze raz odetchnęła powoli, głęboko, jakby na próbę.
- Już w porządku – zapewniła może nieco zbyt szybko. Przyzwyczajeń nie da się zmienić od tak, z dnia na dzień. – Ja nie... Zwykle tak nie mam – parsknęła cicho, trochę histerycznie, w tej samej chwili z pełnym przekonaniem zaprzeczając sobie w myślach. Oczywiście, że tak miała. Może niezbyt często – i zdecydowanie nie w towarzystwie – ale jednak regularnie.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pon 13 Lis - 22:04
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie był gotowy na te drżące, delikatne uczucia, które musiały przytłoczyć Blankę niedługo po przebudzeniu – prawdę mówiąc nie byłby przygotowany nawet, gdyby został wcześniej uprzedzony i miał czas opracować plan. Jak planowało się cokolwiek w obliczu załamania?
Kiedyś sądził, że to proste. Że wystarczyło po prostu być obok. Camila to przekonanie skutecznie stłamsiła, niejednokrotnie wypominając, że mógłby chociaż spróbować ją pocieszyć, zaproponować jakieś rozwiązanie problemu, z którym się męczyła. Zdjąć ciężar z jej ramion, by znów mogła swobodnie nabrać oddechu, pewna że to co ją męczyło, zostanie rozwiązane rękoma kompetentnego, kochającego mężczyzny.
Nie miał pojęcia, co dręczyło Blankę i jak temu zaradzić, dlatego bezradnie wyciągnął ku niej chusteczki. Nie przykładał specjalnej wagi do melodii płynącej ze słuchawek, które zsunęła z głowy, marszcząc lekko brwi, gdy zmienionym przez płacz głosem stwierdziła, że ma alergię na samą siebie. Nie zdążył się nad tym zastanowić, powoli rozłożyć sytuacji na czynniki pierwsze, bo Vargas już składała leżak do siadu, wyciągając ręce jak dziecko potrzebujące czułości.
Przytul, stanowiło najprostszą i najbardziej klarowną prośbę, jaką tylko mogła powiedzieć, w jednej chwili przeganiając wątpliwości Barrosa.
Odkładając chusteczki na ratanowy stolik, przysiadł obok Blanki na nieco chybotliwym leżaku, bez słowa obejmując ją ramionami i przyciągając bliżej, póki nie wsparła policzka na jego piersi, palce zaciskając na wymiętej od snu koszulce. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć – częścią siebie bojąc się, że powie coś, czego nie powinien, że tylko pogorszy sytuację, nie wiedząc, co leżało u podstaw płaczu Blanki – milczał więc uparcie, odruchowo kołysząc się lekko z drobniejszą sylwetką kobiety. Czuł, jak jej łzy przemaczają materiał, a plastikowe części słuchawek uwierały boleśnie w obojczyki, ale nawet się nie zająknął, głaszcząc rozczochrane, ciemne włosy. W pewnym sensie przypominało mu to łagodzenie płaczu Carmelity, gdy przebudzona po dziecięcym koszmarze szukała pocieszenia – kołysał ją tak samo jak teraz Blankę, tak samo głaskał po włosach. Co jeszcze?
Ostrożnie przekręcił głowę, przyciskając miękki pocałunek do czubka głowy astronomki, z cichym westchnieniem, które zginęło w sączącej się wciąż ze słuchawek muzyce, zsuwając otwartą dłoń wzdłuż jej kręgosłupa, zaraz wracając do góry. I znowu.
- Ćśś – wydobywało się spomiędzy jego ust łagodnym szelestem, przepędzając miękkie resztki snu zalegające jeszcze w kątach pod czaszką. Gdy zaczął je wreszcie słyszeć wraz ze zwalniającym się oddechem Blanki, męski wokal i elektroniczne nuty tworzyły dziwną, surrealistyczną oprawę.
Chyba nie dam rady pokazać ci dzisiaj miasta.
Drgnął, gdy Vargas nagle znów zaczęła mówić, uznając, że pierwszym co powinna zrobić, było wyrażenie żalu, że nie będzie w stanie pokazać mu miasta. Zaśmiałby się, gdyby sytuacja nie była tak... Delikatna. Naprawdę sądziła, że przejmowałby się niemożnością zobaczenia paru uliczek i domków, kiedy ona siedziała tutaj i płakała z bliżej nierozumianego przez niego powodu?
Czy to możliwe, że dopadło ją to samo załamanie, które przeżywała raptem zeszłego wieczora po upolowaniu gołymi rękoma pechowego aguti? Nawet kiedy odsunęła się, pociągając nosem i sięgając po chusteczki, by wydmuchać zapchany nos, Es nie zabrał dłoni z jej ramienia, śledząc wzrokiem nie do końca skoordynowane ruchy i uciekające w bok, zaczerwienione od płaczu oczy. Rozumiał tę niechęć do dzielenie się słabością - zawstydzenie nią - aż za dobrze. Swoją słabość zwykł upychać w najciemniejszy kąt, nie pozwalając jej zaznać choć odrobiny światła dnia, a łzy przełykając w samotności.
Pokręcił lekko głową, kiedy Blanca zaczęła przepraszać, a potem tłumaczyć się słabo, wyraźnie chcąc zakończyć ten niechciany pokaz i wrócić do normalności. Rozumiał, ale nie miał zamiaru zbyt szybko na to pozwolić. Nie, dopóki nie powiedział tego, co pchało mu się na usta, wzburzone brakiem wyrozumiałości, z jakim traktowała samą siebie. Gdy umilkła, delikatnie objął dłońmi jej zaczerwienioną, spuchniętą nieco twarz i pochylił się, przyciskając do warg astronomki ostrożny, miękki pocałunek, to samo robiąc za chwilę z jej rozgrzanymi policzkami, powiekami i skronią.
- Nie bądź dla siebie taka surowa – poprosił, przeczesując palcami kilka ciemnych pasm. - Każdy czasami płacze.
Zdawał sobie sprawę, jak okropnym był hipokrytą, mówiąc Blance rzeczy, w które by nie wierzył, gdyby miał skierować je ku samemu sobie. On to był on, musiał mierzyć się inną, bardziej wymagającą miarą, ale Vargas? Ona nie powinna robić sobie krzywdy.
- Co się stało, skarbie? – spytał, łapiąc się na tym, że użył wobec niej innego tkliwego określenia niż zwykle dopiero, kiedy spłynęło mu już z języka. Przekrzywił lekko głowę, prostując się nieco na leżaku. - Czy wolałabyś, żebym nie pytał?
Kiedyś sądził, że to proste. Że wystarczyło po prostu być obok. Camila to przekonanie skutecznie stłamsiła, niejednokrotnie wypominając, że mógłby chociaż spróbować ją pocieszyć, zaproponować jakieś rozwiązanie problemu, z którym się męczyła. Zdjąć ciężar z jej ramion, by znów mogła swobodnie nabrać oddechu, pewna że to co ją męczyło, zostanie rozwiązane rękoma kompetentnego, kochającego mężczyzny.
Nie miał pojęcia, co dręczyło Blankę i jak temu zaradzić, dlatego bezradnie wyciągnął ku niej chusteczki. Nie przykładał specjalnej wagi do melodii płynącej ze słuchawek, które zsunęła z głowy, marszcząc lekko brwi, gdy zmienionym przez płacz głosem stwierdziła, że ma alergię na samą siebie. Nie zdążył się nad tym zastanowić, powoli rozłożyć sytuacji na czynniki pierwsze, bo Vargas już składała leżak do siadu, wyciągając ręce jak dziecko potrzebujące czułości.
Przytul, stanowiło najprostszą i najbardziej klarowną prośbę, jaką tylko mogła powiedzieć, w jednej chwili przeganiając wątpliwości Barrosa.
Odkładając chusteczki na ratanowy stolik, przysiadł obok Blanki na nieco chybotliwym leżaku, bez słowa obejmując ją ramionami i przyciągając bliżej, póki nie wsparła policzka na jego piersi, palce zaciskając na wymiętej od snu koszulce. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć – częścią siebie bojąc się, że powie coś, czego nie powinien, że tylko pogorszy sytuację, nie wiedząc, co leżało u podstaw płaczu Blanki – milczał więc uparcie, odruchowo kołysząc się lekko z drobniejszą sylwetką kobiety. Czuł, jak jej łzy przemaczają materiał, a plastikowe części słuchawek uwierały boleśnie w obojczyki, ale nawet się nie zająknął, głaszcząc rozczochrane, ciemne włosy. W pewnym sensie przypominało mu to łagodzenie płaczu Carmelity, gdy przebudzona po dziecięcym koszmarze szukała pocieszenia – kołysał ją tak samo jak teraz Blankę, tak samo głaskał po włosach. Co jeszcze?
Ostrożnie przekręcił głowę, przyciskając miękki pocałunek do czubka głowy astronomki, z cichym westchnieniem, które zginęło w sączącej się wciąż ze słuchawek muzyce, zsuwając otwartą dłoń wzdłuż jej kręgosłupa, zaraz wracając do góry. I znowu.
- Ćśś – wydobywało się spomiędzy jego ust łagodnym szelestem, przepędzając miękkie resztki snu zalegające jeszcze w kątach pod czaszką. Gdy zaczął je wreszcie słyszeć wraz ze zwalniającym się oddechem Blanki, męski wokal i elektroniczne nuty tworzyły dziwną, surrealistyczną oprawę.
Chyba nie dam rady pokazać ci dzisiaj miasta.
Drgnął, gdy Vargas nagle znów zaczęła mówić, uznając, że pierwszym co powinna zrobić, było wyrażenie żalu, że nie będzie w stanie pokazać mu miasta. Zaśmiałby się, gdyby sytuacja nie była tak... Delikatna. Naprawdę sądziła, że przejmowałby się niemożnością zobaczenia paru uliczek i domków, kiedy ona siedziała tutaj i płakała z bliżej nierozumianego przez niego powodu?
Czy to możliwe, że dopadło ją to samo załamanie, które przeżywała raptem zeszłego wieczora po upolowaniu gołymi rękoma pechowego aguti? Nawet kiedy odsunęła się, pociągając nosem i sięgając po chusteczki, by wydmuchać zapchany nos, Es nie zabrał dłoni z jej ramienia, śledząc wzrokiem nie do końca skoordynowane ruchy i uciekające w bok, zaczerwienione od płaczu oczy. Rozumiał tę niechęć do dzielenie się słabością - zawstydzenie nią - aż za dobrze. Swoją słabość zwykł upychać w najciemniejszy kąt, nie pozwalając jej zaznać choć odrobiny światła dnia, a łzy przełykając w samotności.
Pokręcił lekko głową, kiedy Blanca zaczęła przepraszać, a potem tłumaczyć się słabo, wyraźnie chcąc zakończyć ten niechciany pokaz i wrócić do normalności. Rozumiał, ale nie miał zamiaru zbyt szybko na to pozwolić. Nie, dopóki nie powiedział tego, co pchało mu się na usta, wzburzone brakiem wyrozumiałości, z jakim traktowała samą siebie. Gdy umilkła, delikatnie objął dłońmi jej zaczerwienioną, spuchniętą nieco twarz i pochylił się, przyciskając do warg astronomki ostrożny, miękki pocałunek, to samo robiąc za chwilę z jej rozgrzanymi policzkami, powiekami i skronią.
- Nie bądź dla siebie taka surowa – poprosił, przeczesując palcami kilka ciemnych pasm. - Każdy czasami płacze.
Zdawał sobie sprawę, jak okropnym był hipokrytą, mówiąc Blance rzeczy, w które by nie wierzył, gdyby miał skierować je ku samemu sobie. On to był on, musiał mierzyć się inną, bardziej wymagającą miarą, ale Vargas? Ona nie powinna robić sobie krzywdy.
- Co się stało, skarbie? – spytał, łapiąc się na tym, że użył wobec niej innego tkliwego określenia niż zwykle dopiero, kiedy spłynęło mu już z języka. Przekrzywił lekko głowę, prostując się nieco na leżaku. - Czy wolałabyś, żebym nie pytał?
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Wto 14 Lis - 18:02
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie bądź dla siebie taka surowa.
Westchnęła bezgłośnie. Wcale nie była pewna, czy potrafi – i, w swoim pokrętnym rozumowaniu, wcale nie była przekonana, czy chce. Zawsze wymagała od siebie dużo, od dzieciaka aspirując do wielkich rzeczy. Teraz, po latach, te rzeczy zrobiły się mniejsze, bardziej osiągalne – ale wciąż mieszczące się raczej w szufladzie wysokie niż średnie aspiracje. Mierzenie wysoko z kolei zawsze było dla niej jednoznaczne z byciem wobec siebie wymagającą – czy surową, jeśli chcieć nazwać to pojęciem użytym przez Esa. Była pracowita i chorobliwie wręcz ambitna, a w swoich dziedzinach oczekiwała od siebie perfekcji. Nie mniej, nie więcej. Wiedziała, co umie i, tkwiąc silnie w przekonaniu o własnych możliwościach, z niezdrowym uporem parła przed siebie, sięgając coraz dalej, coraz wyżej.
Płacz do tego nie pasował. Niezdolność opanowania własnych uczuć i myśli do tego nie pasowała.
Coś drgnęło w niej, szturchane kolejnymi, miękkimi pocałunkami Barrosa. Coś zakwiliło cicho, muśnięte przeczesującymi jej włosy palcami mężczyżny.
Coś westchnęło w niej głęboko, nazwane tak słodko, tak czule.
- Nie, ja... – zaczęła z wahaniem. Dłoń wsparta na udzie Esa raz za razem zahaczała materiał jego szortów, mnąc go lekko i targając w mimowolnych tikach.
Sięgnęła po butelkę z wodą, upiła dwa łyki, by przepłukać zachrypnięte od płaczu gardło, odruchowo wyłączyła odtwarzacz, uciszając płynącą ze słuchawek muzykę.
- Nie wiem – powiedziała wreszcie. Unikała spoglądania na Esa, z nadmierną fascynacją skupiając się na materiale jego spodenek czy brzegu koszulki, zależnie które akurat gniotła lekko w palcach.
- Nie wiem, co się stało. To znaczy... – Odetchnęła głęboko. – Nie wymienię ci listy rzeczy. Chciałam ją zrobić dla siebie, zabrać się do tego jakoś… Rozsądnie – parsknęła cicho. – Wiesz, co mam w głowie zamiast konkretnych tematów, konkretnych rzeczy, które mnie bolą? Za dużo. Za dużo, za dużo, za dużo. – Zacisnęła zęby lekko, cofnęła ręce, przeniosła nerwowe odruchy na podłokietnik leżaka, drapiąc go lekko. – Wszystkiego było ostatnio za dużo – dodała ciszej.
Po pierwszym słowotoku potrzebowała chwili, by zebrać myśli, zgromadzić kolejne słowa.
- Najpierw ty i Yami. I ja, przede wszystkim ja. Ja, między wami, nie potrafiąca się zdecydować. – Skrzywiła się gorzko. – Boli mnie ból Yami, Es – przyznała szczerze. – Może mnie drażnić swoją bezczelnością i tym, jak bardzo... – Potrząsnęła głową. – Boli mnie jej ból – powtórzyła. – I że to ja jestem jego przyczyną. I boję się, że nie będzie mnie chciała. Nie tak, jak... Nie tak. Ale jest moją rodziną. Moją kuzynką, kimś cholernie mi bliskim. Bliższym niż Sam, bliższym niż… Niż ktokolwiek. Boję się, że to straciłam.
Temat pierwszy – odhaczony. Nadal nie nazwałaby tego tworzeniem rozsądnej, rzeczowej listy, ale był to jakiś początek.
- Potem nauka. Przemiana. Nie żałuję jej. Ale ja nie... – zaśmiała się krótko, bez cienia faktycznego rozbawienia, uświadamiając sobie, co zamierza powiedzieć. To było głupie. – Dawno niczego się nie uczyłam. Dawno nie zabierałam się za coś, w czym nie byłabym dobra. To mnie frustruje. Frustrowało, na początku. Bardzo. A teraz, gdy w końcu coś mi wyszło – okazuje się, że jest to dużo bardziej przerażające, niż zakładałam. Że wiąże się z utratą kontroli – a ja nie lubię tracić kontroli. Nie mogę. Świadomość, że panuję nad tym, co się ze mną dzieje, zapewnia mi bezpieczeństwo. Mogę z niego czasem zrezygnować, ale... – zawahała się. – Nie jestem pewna, czy akurat w ten sposób.
Temat drugi – nakreślony.
- Dalej – twoja rodzina. Cieszę się, że do nas przyjechali. Cieszę się, że mogłam ich poznać. Ale ich pobyt uświadomił mi, jak brakuje mi mojej własnej. Nie tej tutaj, meksykańskiej – nie tylko jej. Ale mojej. Tego... – zawahała się. – Mojego własnego domu. Nie domu moich rodziców, nie domu babci, nie mieszkania Yami. Mojego domu. Mojej rodziny. – Zawahała się. Przez moment korciło ją zamienić moje na nasze. Nie zrobiła tego.
Podobnie nie dodała też, że chodziło też o Esa. O to, co czuła; o to, co coraz silniej domagało się nazwania. O to, przed czym tak uporczywie uciekała.
- A potem kromlech – głos załamał jej się lekko, ale nie rozpłakała się znowu. Chrząknęła tylko, silniej zaciskając dłoń na oparciu leżaka – a potem, nagle, podnosząc się, podchodząc do barierki balkonu, wspierając się o nią łokciami.
- Bałam się, Es. Tak cholernie się bałam. Pod ziemią. O siebie. O ciebie. I potem, w szpitalu. Bałam się bólu. Wyłam z bólu. I ty – bałam się, że nie... – Wciągnęła powietrze głęboko. Słowa rwały się jej, nie dając spleść się w zdania. Część umykała jej, zanim zdążyła je wypowiedzieć – były zbyt trudne, zbyt przerażające, zbyt bliskie największym lękom Blanki.
- Że stamtąd nie wyjdziesz. Ze szpitala. Że to po prostu tak się skończy – wyrzuciła wreszcie bardziej oschle, niż by chciała. Zmusiła się, by to powiedzieć, wierząc, że chociaż w ten sposób zdejmie z siebie chociaż część przygniatającego ją ciężaru.
- Twój brat, który mnie wkurwiał. Praca – nasz projekt, projekt Yami – która nie... Mamy problemy – ucięła krótko. – Może do przejścia, może nie. To... – Odetchnęła powoli. – To się może skończyć. Cały ten projekt, cały ten wyjazd – urwała.
Nie rozmawiali o tym z Esem, nie wspominali nic państwu Romero. Nawet ze sobą, siedząc we czwórkę, starali się nie mówić za dużo – jakby w ten sposób odwlekali nieuniknione. Wspominając o tym teraz, Blanca czuła, jakby naruszała, jakąś niepisaną umowę. Łamała jakieś zasady.
- Wesele Ignacio. To, jak cholernie są szczęśliwi, on i Mi. I to, jak szczęśliwa byłam ja. – Zwiesiła głowę, kuląc się nieco. To mogło nie być w porządku. Rozpamiętywanie swojego małżeństwa z nowym facetem? Po co?
A jednak – byli dorosłymi ludźmi, oboje po przejściach. Es przecież ją zrozumie. Prawda?
- Czasem tęsknię – przyznała bardzo cicho, bardzo szczerze. – Nie za Jo, nie do końca za nim. Raczej za... – Przez chwilę szukała odpowiednich słów. – Za spokojem. Bezpieczeństwem. Poczuciem własnego miejsca. Za snuciem planów, które, przez długi czas, naprawdę wydawały się być osiągalne, do zrobienia.
Tarła nadgarstek nerwowo, zwieszając dłonie za balkon. Milczała przez chwilę, a gdy słońce schowało się wreszcie za horyzontem, przez moment przyglądała się po prostu wieczornym światłom Zacatecas.
- Za dużo – podsumowała cicho, znów czując zdradliwe drżenie wkradające się w jej słowa. – Wszystkiego, kurwa, za dużo.
Potarła czoło lekko, rozmasowując tępy, poalkoholowy ból.
- Teraz wszystko wydaje się być na miejscu – powiedziała powoli. – Wydaje się być dobrze. Tutaj, w Meksyku. Z tobą. I chyba właśnie przez to, przez to, że jest mi dobrze, że jestem szczęśliwa – straciłam czujność – parsknęła cicho. – I w efekcie masz teraz, drugi raz w ciągu dwudziestu czterech godzin, doskonałą okazję oglądać mnie taką. Żałosną, osmarkaną, psującą wszystkie nasze plany. – Pokręciła głową z krzywym uśmiechem.
Za dużo.
Westchnęła bezgłośnie. Wcale nie była pewna, czy potrafi – i, w swoim pokrętnym rozumowaniu, wcale nie była przekonana, czy chce. Zawsze wymagała od siebie dużo, od dzieciaka aspirując do wielkich rzeczy. Teraz, po latach, te rzeczy zrobiły się mniejsze, bardziej osiągalne – ale wciąż mieszczące się raczej w szufladzie wysokie niż średnie aspiracje. Mierzenie wysoko z kolei zawsze było dla niej jednoznaczne z byciem wobec siebie wymagającą – czy surową, jeśli chcieć nazwać to pojęciem użytym przez Esa. Była pracowita i chorobliwie wręcz ambitna, a w swoich dziedzinach oczekiwała od siebie perfekcji. Nie mniej, nie więcej. Wiedziała, co umie i, tkwiąc silnie w przekonaniu o własnych możliwościach, z niezdrowym uporem parła przed siebie, sięgając coraz dalej, coraz wyżej.
Płacz do tego nie pasował. Niezdolność opanowania własnych uczuć i myśli do tego nie pasowała.
Coś drgnęło w niej, szturchane kolejnymi, miękkimi pocałunkami Barrosa. Coś zakwiliło cicho, muśnięte przeczesującymi jej włosy palcami mężczyżny.
Coś westchnęło w niej głęboko, nazwane tak słodko, tak czule.
- Nie, ja... – zaczęła z wahaniem. Dłoń wsparta na udzie Esa raz za razem zahaczała materiał jego szortów, mnąc go lekko i targając w mimowolnych tikach.
Sięgnęła po butelkę z wodą, upiła dwa łyki, by przepłukać zachrypnięte od płaczu gardło, odruchowo wyłączyła odtwarzacz, uciszając płynącą ze słuchawek muzykę.
- Nie wiem – powiedziała wreszcie. Unikała spoglądania na Esa, z nadmierną fascynacją skupiając się na materiale jego spodenek czy brzegu koszulki, zależnie które akurat gniotła lekko w palcach.
- Nie wiem, co się stało. To znaczy... – Odetchnęła głęboko. – Nie wymienię ci listy rzeczy. Chciałam ją zrobić dla siebie, zabrać się do tego jakoś… Rozsądnie – parsknęła cicho. – Wiesz, co mam w głowie zamiast konkretnych tematów, konkretnych rzeczy, które mnie bolą? Za dużo. Za dużo, za dużo, za dużo. – Zacisnęła zęby lekko, cofnęła ręce, przeniosła nerwowe odruchy na podłokietnik leżaka, drapiąc go lekko. – Wszystkiego było ostatnio za dużo – dodała ciszej.
Po pierwszym słowotoku potrzebowała chwili, by zebrać myśli, zgromadzić kolejne słowa.
- Najpierw ty i Yami. I ja, przede wszystkim ja. Ja, między wami, nie potrafiąca się zdecydować. – Skrzywiła się gorzko. – Boli mnie ból Yami, Es – przyznała szczerze. – Może mnie drażnić swoją bezczelnością i tym, jak bardzo... – Potrząsnęła głową. – Boli mnie jej ból – powtórzyła. – I że to ja jestem jego przyczyną. I boję się, że nie będzie mnie chciała. Nie tak, jak... Nie tak. Ale jest moją rodziną. Moją kuzynką, kimś cholernie mi bliskim. Bliższym niż Sam, bliższym niż… Niż ktokolwiek. Boję się, że to straciłam.
Temat pierwszy – odhaczony. Nadal nie nazwałaby tego tworzeniem rozsądnej, rzeczowej listy, ale był to jakiś początek.
- Potem nauka. Przemiana. Nie żałuję jej. Ale ja nie... – zaśmiała się krótko, bez cienia faktycznego rozbawienia, uświadamiając sobie, co zamierza powiedzieć. To było głupie. – Dawno niczego się nie uczyłam. Dawno nie zabierałam się za coś, w czym nie byłabym dobra. To mnie frustruje. Frustrowało, na początku. Bardzo. A teraz, gdy w końcu coś mi wyszło – okazuje się, że jest to dużo bardziej przerażające, niż zakładałam. Że wiąże się z utratą kontroli – a ja nie lubię tracić kontroli. Nie mogę. Świadomość, że panuję nad tym, co się ze mną dzieje, zapewnia mi bezpieczeństwo. Mogę z niego czasem zrezygnować, ale... – zawahała się. – Nie jestem pewna, czy akurat w ten sposób.
Temat drugi – nakreślony.
- Dalej – twoja rodzina. Cieszę się, że do nas przyjechali. Cieszę się, że mogłam ich poznać. Ale ich pobyt uświadomił mi, jak brakuje mi mojej własnej. Nie tej tutaj, meksykańskiej – nie tylko jej. Ale mojej. Tego... – zawahała się. – Mojego własnego domu. Nie domu moich rodziców, nie domu babci, nie mieszkania Yami. Mojego domu. Mojej rodziny. – Zawahała się. Przez moment korciło ją zamienić moje na nasze. Nie zrobiła tego.
Podobnie nie dodała też, że chodziło też o Esa. O to, co czuła; o to, co coraz silniej domagało się nazwania. O to, przed czym tak uporczywie uciekała.
- A potem kromlech – głos załamał jej się lekko, ale nie rozpłakała się znowu. Chrząknęła tylko, silniej zaciskając dłoń na oparciu leżaka – a potem, nagle, podnosząc się, podchodząc do barierki balkonu, wspierając się o nią łokciami.
- Bałam się, Es. Tak cholernie się bałam. Pod ziemią. O siebie. O ciebie. I potem, w szpitalu. Bałam się bólu. Wyłam z bólu. I ty – bałam się, że nie... – Wciągnęła powietrze głęboko. Słowa rwały się jej, nie dając spleść się w zdania. Część umykała jej, zanim zdążyła je wypowiedzieć – były zbyt trudne, zbyt przerażające, zbyt bliskie największym lękom Blanki.
- Że stamtąd nie wyjdziesz. Ze szpitala. Że to po prostu tak się skończy – wyrzuciła wreszcie bardziej oschle, niż by chciała. Zmusiła się, by to powiedzieć, wierząc, że chociaż w ten sposób zdejmie z siebie chociaż część przygniatającego ją ciężaru.
- Twój brat, który mnie wkurwiał. Praca – nasz projekt, projekt Yami – która nie... Mamy problemy – ucięła krótko. – Może do przejścia, może nie. To... – Odetchnęła powoli. – To się może skończyć. Cały ten projekt, cały ten wyjazd – urwała.
Nie rozmawiali o tym z Esem, nie wspominali nic państwu Romero. Nawet ze sobą, siedząc we czwórkę, starali się nie mówić za dużo – jakby w ten sposób odwlekali nieuniknione. Wspominając o tym teraz, Blanca czuła, jakby naruszała, jakąś niepisaną umowę. Łamała jakieś zasady.
- Wesele Ignacio. To, jak cholernie są szczęśliwi, on i Mi. I to, jak szczęśliwa byłam ja. – Zwiesiła głowę, kuląc się nieco. To mogło nie być w porządku. Rozpamiętywanie swojego małżeństwa z nowym facetem? Po co?
A jednak – byli dorosłymi ludźmi, oboje po przejściach. Es przecież ją zrozumie. Prawda?
- Czasem tęsknię – przyznała bardzo cicho, bardzo szczerze. – Nie za Jo, nie do końca za nim. Raczej za... – Przez chwilę szukała odpowiednich słów. – Za spokojem. Bezpieczeństwem. Poczuciem własnego miejsca. Za snuciem planów, które, przez długi czas, naprawdę wydawały się być osiągalne, do zrobienia.
Tarła nadgarstek nerwowo, zwieszając dłonie za balkon. Milczała przez chwilę, a gdy słońce schowało się wreszcie za horyzontem, przez moment przyglądała się po prostu wieczornym światłom Zacatecas.
- Za dużo – podsumowała cicho, znów czując zdradliwe drżenie wkradające się w jej słowa. – Wszystkiego, kurwa, za dużo.
Potarła czoło lekko, rozmasowując tępy, poalkoholowy ból.
- Teraz wszystko wydaje się być na miejscu – powiedziała powoli. – Wydaje się być dobrze. Tutaj, w Meksyku. Z tobą. I chyba właśnie przez to, przez to, że jest mi dobrze, że jestem szczęśliwa – straciłam czujność – parsknęła cicho. – I w efekcie masz teraz, drugi raz w ciągu dwudziestu czterech godzin, doskonałą okazję oglądać mnie taką. Żałosną, osmarkaną, psującą wszystkie nasze plany. – Pokręciła głową z krzywym uśmiechem.
Za dużo.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Wto 14 Lis - 22:05
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wbrew temu, co najpierw powiedziała – że nie potrafiła skonstruować listy rzeczy, które wywołały potok łez – ledwie po chwili nerwowego targania materiału jego ubrań i kilku próbach rozpoczęcia zdania, Blanca zaczęła wymieniać wszystkie powody. Jeden po drugim, w równiejszym rządku, niż pewnie sama zdawała sobie z tego sprawę, rozrysowując zaskakująco szeroką sieć zadr w swoim boku.
Rozumiał uczucie przytłoczenia - sam często się z nim borykał, manifestując niemożność wygrania wojny jaką prowadzili w bliznach wydrapanych na przedramionach. Całokształt bardzo wyraźnie mówił mu, dlaczego emocje Blanki wyeskalowały – wszystkiego faktycznie było dużo i intensywnie. Możliwa strata bliskiej osoby, frustracja, tęsknota, strach, złość, niepewność, melancholia. Za dużo, żeby zmieściło się w drobnym ciele, utrzymało w ryzach i nie wylało poza brzegi czary.
Słuchał, próbując znaleźć w odpowiedziach Blanki jakieś punkty zaczepienia, coś na co mógłby mieć wpływ, żeby rozwiązać część jej problemów – od dawna posługiwał się tym schematem i nawet jeśli Camila mu go obrzydziła swoimi wygórowanymi oczekiwaniami, wciąż mimowolnie do niego wracał. Opieka nad innymi przychodziła mu łatwo. Naturalnie jak oddychanie. Gdy nagle zrozumiał, że to on stanowił wspólny mianownik lwiej części problemów, które ją przytłaczały i że gdyby nigdy się nie zbliżył, dziś nie płakałaby na balkonie hotelowego pokoju, a pewnie jeszcze spała u babki w hacjendzie, w pokoju który od lat wciąż był jej, coś zakuło go boleśnie w serce. Wbiło się szpilą i nie wyglądało na to, by miało przestać.
Zagryzł zęby, usilnie odpychając lepkie poczucie braku wartości i złość na samego siebie, na egoizm który nie pozwolił mu zachować dystansu – nie chodziło przecież o niego. Chodziło o Blankę, o jej bolączki i problemy, którymi się dzieliła. Miał jej słuchać, wspierać, a nie użalać się nad sobą – nawet jeśli pojawiło mu się pod czaszką niechciane pytanie, czy Vargas w ogóle była z nim szczęśliwa. Czy nie wolałaby, by wszystko wróciło do stanu sprzed miesiąca. By te wszystkie rzeczy, za którymi tęskniła, wciąż były w zasięgu jej rąk.
Nie podniósł się za nią, gdy wstała nagle z leżaka, uciekając do balkonowej barierki, jakby coś ją parzyło, choć przecież nie patrzyła mu w oczy, szarpiąc za materiał ubrań, w których spał. Informacja o tym, że projekt który przygnał ich do Midgardu, mógłby się skończyć, nie wstrząsnęła Esem tak bardzo, jak pewnie uwierała Blankę, Yamileth, Sala i Nitę. Oni oczekiwali po swoich badaniach czegoś więcej, czegoś spektakularnego – on był po prostu obok. Gdyby Serrano oświadczyła im, że mogą się rozejść każde w swoją stronę, zapytałby tylko Blankę, gdzie się wybierała. Wracała do Meksyku, Brazylii, czy gdziekolwiek indziej. Być może mylnie zakładał, że faktycznie chciałaby, by za nią podążył. Praca spełniała jej ambicje – pieprzyć mogła się z każdym.
Nic co mówiła, jego wyraźny brak w przestrzeniach tuż obok bezpieczeństwa, szczęścia i bliskości, nie przeczyło szorstkim, cynicznym myślom Esa.
Kiedy Blanca umilkła, przełknął powoli, upychając wszystko to, co brzydkie i ostre w ciasne kąty, chowając je przed światem. Wpadając w utarty, opiekuńczy schemat, który chociaż zawodny, jak udowodniła mu to boleśnie Camila, był znajomy. Wygodny jak para miękkich butów.
Powoli podniósł się z leżaka, mimo wyraźnej sztywności w członkach stawiając te dwa kroki, które dzieliły go od wspartej na barierce astronomki i wyciągnął rękę, kładąc dłoń na jej ramieniu.
- Nie jesteś żałosna – powiedział cicho, niepewny czy tylko jemu wydawało się, że jego głos zabrzmiał jakoś inaczej. Jakby ciało natychmiast chciało go zdradzić ze wszystkimi jego egoistycznymi myślami. - I to jest dużo. Bardzo dużo – przyznał, patrząc gdzieś ponad ramieniem Blanki na skąpane w ciemności zarysy miasta. - Długo wytrzymałaś.
Nie wiedział, co mógł jeszcze powiedzieć. Co zrobić. Czy powinien ją znowu objąć, nadstawić ramię, gdyby potrzebowała wylać jeszcze trochę łez? Zaproponować śniadanie do łóżka w próbie odwrócenia uwagi? Rzucić żartem, wywołać dywersję?
Nic nie wydawało mu się odpowiednie.
Rozumiał uczucie przytłoczenia - sam często się z nim borykał, manifestując niemożność wygrania wojny jaką prowadzili w bliznach wydrapanych na przedramionach. Całokształt bardzo wyraźnie mówił mu, dlaczego emocje Blanki wyeskalowały – wszystkiego faktycznie było dużo i intensywnie. Możliwa strata bliskiej osoby, frustracja, tęsknota, strach, złość, niepewność, melancholia. Za dużo, żeby zmieściło się w drobnym ciele, utrzymało w ryzach i nie wylało poza brzegi czary.
Słuchał, próbując znaleźć w odpowiedziach Blanki jakieś punkty zaczepienia, coś na co mógłby mieć wpływ, żeby rozwiązać część jej problemów – od dawna posługiwał się tym schematem i nawet jeśli Camila mu go obrzydziła swoimi wygórowanymi oczekiwaniami, wciąż mimowolnie do niego wracał. Opieka nad innymi przychodziła mu łatwo. Naturalnie jak oddychanie. Gdy nagle zrozumiał, że to on stanowił wspólny mianownik lwiej części problemów, które ją przytłaczały i że gdyby nigdy się nie zbliżył, dziś nie płakałaby na balkonie hotelowego pokoju, a pewnie jeszcze spała u babki w hacjendzie, w pokoju który od lat wciąż był jej, coś zakuło go boleśnie w serce. Wbiło się szpilą i nie wyglądało na to, by miało przestać.
Zagryzł zęby, usilnie odpychając lepkie poczucie braku wartości i złość na samego siebie, na egoizm który nie pozwolił mu zachować dystansu – nie chodziło przecież o niego. Chodziło o Blankę, o jej bolączki i problemy, którymi się dzieliła. Miał jej słuchać, wspierać, a nie użalać się nad sobą – nawet jeśli pojawiło mu się pod czaszką niechciane pytanie, czy Vargas w ogóle była z nim szczęśliwa. Czy nie wolałaby, by wszystko wróciło do stanu sprzed miesiąca. By te wszystkie rzeczy, za którymi tęskniła, wciąż były w zasięgu jej rąk.
Nie podniósł się za nią, gdy wstała nagle z leżaka, uciekając do balkonowej barierki, jakby coś ją parzyło, choć przecież nie patrzyła mu w oczy, szarpiąc za materiał ubrań, w których spał. Informacja o tym, że projekt który przygnał ich do Midgardu, mógłby się skończyć, nie wstrząsnęła Esem tak bardzo, jak pewnie uwierała Blankę, Yamileth, Sala i Nitę. Oni oczekiwali po swoich badaniach czegoś więcej, czegoś spektakularnego – on był po prostu obok. Gdyby Serrano oświadczyła im, że mogą się rozejść każde w swoją stronę, zapytałby tylko Blankę, gdzie się wybierała. Wracała do Meksyku, Brazylii, czy gdziekolwiek indziej. Być może mylnie zakładał, że faktycznie chciałaby, by za nią podążył. Praca spełniała jej ambicje – pieprzyć mogła się z każdym.
Nic co mówiła, jego wyraźny brak w przestrzeniach tuż obok bezpieczeństwa, szczęścia i bliskości, nie przeczyło szorstkim, cynicznym myślom Esa.
Kiedy Blanca umilkła, przełknął powoli, upychając wszystko to, co brzydkie i ostre w ciasne kąty, chowając je przed światem. Wpadając w utarty, opiekuńczy schemat, który chociaż zawodny, jak udowodniła mu to boleśnie Camila, był znajomy. Wygodny jak para miękkich butów.
Powoli podniósł się z leżaka, mimo wyraźnej sztywności w członkach stawiając te dwa kroki, które dzieliły go od wspartej na barierce astronomki i wyciągnął rękę, kładąc dłoń na jej ramieniu.
- Nie jesteś żałosna – powiedział cicho, niepewny czy tylko jemu wydawało się, że jego głos zabrzmiał jakoś inaczej. Jakby ciało natychmiast chciało go zdradzić ze wszystkimi jego egoistycznymi myślami. - I to jest dużo. Bardzo dużo – przyznał, patrząc gdzieś ponad ramieniem Blanki na skąpane w ciemności zarysy miasta. - Długo wytrzymałaś.
Nie wiedział, co mógł jeszcze powiedzieć. Co zrobić. Czy powinien ją znowu objąć, nadstawić ramię, gdyby potrzebowała wylać jeszcze trochę łez? Zaproponować śniadanie do łóżka w próbie odwrócenia uwagi? Rzucić żartem, wywołać dywersję?
Nic nie wydawało mu się odpowiednie.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Sro 15 Lis - 10:36
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Gdy zaczęła wyliczać – wbrew początkowemu przekonaniu, że nie potrafi, składając całkiem pokaźną listę – prędko uświadomiła sobie, że jest tego więcej. Dużo więcej mniej lub bardziej zasadnych obaw, mniej lub bardziej zasadnej złości. Es? Es też tam był. Biorąc pod uwagę, jak nagle stał się stałym elementem jej krajobrazu, trudno, żeby go nie było.
A jednak było zupełnie inaczej, niż sobie pomyślał. Zupełnie nie tak.
Vargas nie potrafiła czytać w myślach, a jednak, gdy podszedł do niej w końcu, karmiąc ją standardowymi, pozbawionymi większych uczuć zapewnieniami – regułkami, które rzucało się od niechcenia, tylko dlatego, że ktoś je oczekiwał – była niemal pewna, że wie. Słyszała dziwny ton w jego głosie, czuła pewną sztywność w tym geście, który z założenia miał być czuły i wspierający, a w praktyce przypominał raczej jakiś wyćwiczony automatyzm.
Odetchnęła bardzo powoli, nic nie mówiąc. Raz, drugi, trzeci odtworzyła sobie w głowie swoje własne, dopiero co wypowiedziane słowa – i prędko wychwyciła, co było w nich nie do końca tak. Jak mogły zabrzmieć dla Barrosa, jak mógł je zinterpretować – jak na pewno je zinterpretował, biorąc pod uwagę jego chorobliwą niemal tendencję do dopatrywania się we wszystkim jakiejś winy, w znacznej części przypadków – swojej własnej.
Na zdrowy rozsądek wiedziała, że to nie jego wina. Trudno pozbyć się nawyków nabywanych przez lata, trudno zmienić ścieżki rozumowania, którymi podążało się raz za razem od dziesięciu, piętnastu czy dwudziestu lat. Logicznie wiedziała, że to nie powód, by się na niego złościć. A jednak teraz przełykała rosnącą irytację jak gorzki cukierek, w duchu krzywiąc się na myśl, ile razy jeszcze miałaby zapewniać go, że to zupełnie nie tak. Ile razy będzie musiała powtarzać to samo, by zrozumiał. By wreszcie przyjął do świadomości, że...
Zmusiła się, by zatrzymać te myśli zanim rozrosły się niepotrzebnie, i by zgasić iskierki irracjonalnej złości zanim rozpaliły się w pełnoprawny pożar, podsycany własnym żalem, lękiem, tęsknotą, bólem – tym wszystkim, co nagromadziła przez ostatnie tygodnie.
- Nie – powiedziała wreszcie cicho, jeszcze przez moment nie spoglądając na Esa. Musiała upewnić się, że gdy się odwróci, w jej oczach nie pozostanie ani jeden przebłysk poirytowania.
Podobnie, jak ona potrafiła czytać Esa – nie zawsze, ale częściej niż inni – podobnie i on potrafił wychwytywać wiele rzeczy, które chciałaby ukryć. Teraz nie mógł. Nie mógł nic zobaczyć.
Nie była dobrym człowiekiem, nie była łatwym człowiekiem do życia, ale nie sądziła, by miała siłę się z tym teraz mierzyć. Nie sądziła, by chciała się z tym mierzyć.
- Nie, Es – powtórzyła, w tym prostym stwierdzeniu, bez wchodzenia w szczegóły, podważając to, co brzmiało w jego głosie, co spinało mu mięśnie, co wreszcie dostrzegła w jego oczach, gdy obróciła się przodem do niego, wspierając biodrami o balkonową barierkę.
Wahała się przez chwilę, finalnie wciskając dłonie do płytkich kieszeni szlafroka – zamiast oprzeć je na bokach Barrosa. Nie była pewna, czy może.
Nie była pewna, co właśnie pojawiło się na chwilę między nimi.
- Chcę być z tobą, ze wszystkim co się z tym wiąże – powiedziała powoli, dusząc w zarodku rezygnację czy westchnienia, które mogły chcieć zadrżeć w jej głosie. Nie zadrżały. Blanca odzyskiwała kontrolę, a skoro tak, mogła zdecydować o tym, jak chce brzmieć.
A na pewno nie chciała brzmieć rezygnacją.
- Nie odsuwaj się ode mnie tylko dlatego, że wydaje ci się, że tak będzie lepiej. Nie będzie – kontynuowała miękko, spoglądając na niego opuchniętymi od płaczu, zaczerwienionymi oczami. Już nie uciekała. Nie mogła uciekać.
Mogła być poirytowana, mogła czuć bardzo dużo różnych rzeczy, ale niezależnie, jak wiele obaw i złości mogło kotłować się w jej sercu, ciepło – miłość – jakie czuła wobec Esa wciąż wybijało się ponad nie niczym solidny kawał skały wystający ze wzburzonego oceanu. Nic się nie zmieniło.
Zaciskając dłonie w pięści w kieszeniach szlafroka, odetchnęła bardzo powoli.
- Po prostu muszę sobie przypomnieć, Es – powiedziała cicho. – Przypomnieć, jak to jest być z drugim człowiekiem, a nie tylko pieprzyć się z nim, kiedy najdzie mnie ochota. – Uśmiechnęła się krzywo. – Jak to jest naprawdę się troszczyć, martwić się, przejmować tym, co dzieje się z drugą osobą. Dawno tego nie robiłam – przyznała, nagle boleśnie świadoma, że rzeczywiście tak było. Że, jeśli wykluczyć z rachunku jej rodzinę – rodziców, babcię, najbliższych – rzeczywiście dawno nie musiała się o nikogo martwić. Zastanawiać, co by było, gdyby nagle kogoś straciła. Dawno nie myślała o takich rzeczach.
Troska o Esa była czymś, co znała, co już kiedyś czuła, a od czego zdążyła się odzwyczaić.
Nie dodała, że to, co dla Barrosa było lwią częścią jej problemów – on sam – dla niej było najlepszym, co przytrafiło jej się w ciągu ostatnich miesięcy. I że to, co powiedziała, ledwie naruszało czubek góry lodowej rzeczy, które nie dawały jej spać po nocach. To, że mówiła akurat o tym – o nich, o kromlechu, o pracy – to tylko dlatego, że te tematy były najnowsze, jeszcze nieoswojone. Cała reszta, która teraz nabierała wyraźniejszych kształtów – jakby zachęcona ubraniem w słowa poprzednich kwestii – była z nią znacznie dłużej, zapuściła już korzenie i obrosła mchem, stając się przez to może nie mniej bolesnymi czy stresującymi, ale po prostu bardziej znajomymi. Łatwiejszymi do przełknięcia.
Odetchnęła wreszcie głęboko, odepchnęła się od barierki, ucałowała Esa miękko w usta, przez chwilę nie zastanawiając się, czy mężczyzna ma na to ochotę.
- Chodź – rzuciła cicho, zbierając ze stolika odtwarzacz i butelkę wody. – Zrobię ci kawę – obwieściła i, nie czekając, minęła go i wróciła do środka.
Rzucając butelkę i odtwarzacz na łóżko, po chwili wahania zsunęła też z ramion szlafrok – było jej za ciepło. Rzuciła go razem z resztą rzeczy, do salonu podążając już w samej koszulce nocnej. Zamyślona stanęła przy aneksie, z bezgłośnym westchnieniem ulgi podejmując się porannych rytuałów parzenia kawy dla Esa i herbaty dla siebie. To znała. To było dobre, przyjemne, kojarzyło się z domem.
A jednak było zupełnie inaczej, niż sobie pomyślał. Zupełnie nie tak.
Vargas nie potrafiła czytać w myślach, a jednak, gdy podszedł do niej w końcu, karmiąc ją standardowymi, pozbawionymi większych uczuć zapewnieniami – regułkami, które rzucało się od niechcenia, tylko dlatego, że ktoś je oczekiwał – była niemal pewna, że wie. Słyszała dziwny ton w jego głosie, czuła pewną sztywność w tym geście, który z założenia miał być czuły i wspierający, a w praktyce przypominał raczej jakiś wyćwiczony automatyzm.
Odetchnęła bardzo powoli, nic nie mówiąc. Raz, drugi, trzeci odtworzyła sobie w głowie swoje własne, dopiero co wypowiedziane słowa – i prędko wychwyciła, co było w nich nie do końca tak. Jak mogły zabrzmieć dla Barrosa, jak mógł je zinterpretować – jak na pewno je zinterpretował, biorąc pod uwagę jego chorobliwą niemal tendencję do dopatrywania się we wszystkim jakiejś winy, w znacznej części przypadków – swojej własnej.
Na zdrowy rozsądek wiedziała, że to nie jego wina. Trudno pozbyć się nawyków nabywanych przez lata, trudno zmienić ścieżki rozumowania, którymi podążało się raz za razem od dziesięciu, piętnastu czy dwudziestu lat. Logicznie wiedziała, że to nie powód, by się na niego złościć. A jednak teraz przełykała rosnącą irytację jak gorzki cukierek, w duchu krzywiąc się na myśl, ile razy jeszcze miałaby zapewniać go, że to zupełnie nie tak. Ile razy będzie musiała powtarzać to samo, by zrozumiał. By wreszcie przyjął do świadomości, że...
Zmusiła się, by zatrzymać te myśli zanim rozrosły się niepotrzebnie, i by zgasić iskierki irracjonalnej złości zanim rozpaliły się w pełnoprawny pożar, podsycany własnym żalem, lękiem, tęsknotą, bólem – tym wszystkim, co nagromadziła przez ostatnie tygodnie.
- Nie – powiedziała wreszcie cicho, jeszcze przez moment nie spoglądając na Esa. Musiała upewnić się, że gdy się odwróci, w jej oczach nie pozostanie ani jeden przebłysk poirytowania.
Podobnie, jak ona potrafiła czytać Esa – nie zawsze, ale częściej niż inni – podobnie i on potrafił wychwytywać wiele rzeczy, które chciałaby ukryć. Teraz nie mógł. Nie mógł nic zobaczyć.
Nie była dobrym człowiekiem, nie była łatwym człowiekiem do życia, ale nie sądziła, by miała siłę się z tym teraz mierzyć. Nie sądziła, by chciała się z tym mierzyć.
- Nie, Es – powtórzyła, w tym prostym stwierdzeniu, bez wchodzenia w szczegóły, podważając to, co brzmiało w jego głosie, co spinało mu mięśnie, co wreszcie dostrzegła w jego oczach, gdy obróciła się przodem do niego, wspierając biodrami o balkonową barierkę.
Wahała się przez chwilę, finalnie wciskając dłonie do płytkich kieszeni szlafroka – zamiast oprzeć je na bokach Barrosa. Nie była pewna, czy może.
Nie była pewna, co właśnie pojawiło się na chwilę między nimi.
- Chcę być z tobą, ze wszystkim co się z tym wiąże – powiedziała powoli, dusząc w zarodku rezygnację czy westchnienia, które mogły chcieć zadrżeć w jej głosie. Nie zadrżały. Blanca odzyskiwała kontrolę, a skoro tak, mogła zdecydować o tym, jak chce brzmieć.
A na pewno nie chciała brzmieć rezygnacją.
- Nie odsuwaj się ode mnie tylko dlatego, że wydaje ci się, że tak będzie lepiej. Nie będzie – kontynuowała miękko, spoglądając na niego opuchniętymi od płaczu, zaczerwienionymi oczami. Już nie uciekała. Nie mogła uciekać.
Mogła być poirytowana, mogła czuć bardzo dużo różnych rzeczy, ale niezależnie, jak wiele obaw i złości mogło kotłować się w jej sercu, ciepło – miłość – jakie czuła wobec Esa wciąż wybijało się ponad nie niczym solidny kawał skały wystający ze wzburzonego oceanu. Nic się nie zmieniło.
Zaciskając dłonie w pięści w kieszeniach szlafroka, odetchnęła bardzo powoli.
- Po prostu muszę sobie przypomnieć, Es – powiedziała cicho. – Przypomnieć, jak to jest być z drugim człowiekiem, a nie tylko pieprzyć się z nim, kiedy najdzie mnie ochota. – Uśmiechnęła się krzywo. – Jak to jest naprawdę się troszczyć, martwić się, przejmować tym, co dzieje się z drugą osobą. Dawno tego nie robiłam – przyznała, nagle boleśnie świadoma, że rzeczywiście tak było. Że, jeśli wykluczyć z rachunku jej rodzinę – rodziców, babcię, najbliższych – rzeczywiście dawno nie musiała się o nikogo martwić. Zastanawiać, co by było, gdyby nagle kogoś straciła. Dawno nie myślała o takich rzeczach.
Troska o Esa była czymś, co znała, co już kiedyś czuła, a od czego zdążyła się odzwyczaić.
Nie dodała, że to, co dla Barrosa było lwią częścią jej problemów – on sam – dla niej było najlepszym, co przytrafiło jej się w ciągu ostatnich miesięcy. I że to, co powiedziała, ledwie naruszało czubek góry lodowej rzeczy, które nie dawały jej spać po nocach. To, że mówiła akurat o tym – o nich, o kromlechu, o pracy – to tylko dlatego, że te tematy były najnowsze, jeszcze nieoswojone. Cała reszta, która teraz nabierała wyraźniejszych kształtów – jakby zachęcona ubraniem w słowa poprzednich kwestii – była z nią znacznie dłużej, zapuściła już korzenie i obrosła mchem, stając się przez to może nie mniej bolesnymi czy stresującymi, ale po prostu bardziej znajomymi. Łatwiejszymi do przełknięcia.
Odetchnęła wreszcie głęboko, odepchnęła się od barierki, ucałowała Esa miękko w usta, przez chwilę nie zastanawiając się, czy mężczyzna ma na to ochotę.
- Chodź – rzuciła cicho, zbierając ze stolika odtwarzacz i butelkę wody. – Zrobię ci kawę – obwieściła i, nie czekając, minęła go i wróciła do środka.
Rzucając butelkę i odtwarzacz na łóżko, po chwili wahania zsunęła też z ramion szlafrok – było jej za ciepło. Rzuciła go razem z resztą rzeczy, do salonu podążając już w samej koszulce nocnej. Zamyślona stanęła przy aneksie, z bezgłośnym westchnieniem ulgi podejmując się porannych rytuałów parzenia kawy dla Esa i herbaty dla siebie. To znała. To było dobre, przyjemne, kojarzyło się z domem.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Sro 15 Lis - 21:04
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Blanca miała w niego za dużo wiary – czy raczej w jego umiejętność chłodnego, logicznego przyglądania się faktom. To nie tak, że nie potrafił, że nie odsiewał faktów w poplątanych zdaniach, że nie dopatrywał się znaczeń ukrytych pod zbyt dużą ilością słów. Po prostu umiejętność ta cholernie zawodziła, gdy pojawiał mu się w głowie choć okruch myśli, że mógł w jakiś sposób zawieść swoich bliskich, być przyczyną ich bólu lub innych niedogodności. Nie potrafił tego znieść, a cała logika opuszczała go z dzikim wrzaskiem, zawężając pole widzenia jak klapki na końskich oczach.
Była to jedna z wielu jego przywar – jeśli nie ta najbardziej irytująca dla osób, którym pozwolił się poznać.
Nie.
Zmarszczył brwi, przenosząc wzrok z linii wyznaczających w ciemności szczyty budynków na tył głowy Blanki, jej sztywną, zgarbioną nieco sylwetkę. Skąd ten nagły protest? Negowała, że ostatnio dużo zniosła? Nie, że się mylił i nie miała prawa czuć się źle, bo powinna znieść wszystko, czym ciskało w nią życie?
Nie, Es.
Ale co nie? Gdzieś się znowu pomylił? Zinterpretował nie tak, jak chciała? Zsunął dłoń z ramienia kobiety i zwinął palce w luźną pięść, kiedy obróciła się przodem do niego, w niepodobny do siebie sposób wpychając ręce w kieszenie. Zostawiając między nimi wolną przestrzeń.
Nie podobało mu się to. Spinało nerwy jak postronki, wyło alarmem pod czaszką.
Chcę być z tobą, ze wszystkim co się z tym wiąże.
Brwi mężczyzny uniosły się wyraźnie, rozprostowując jeden zestaw zmarszczek i żłobiąc mu w skórze inny ich rodzaj. Zdumiony stwierdzeniem, które wydawało się kompletnie nie pasować do niczego, o czym mówili jeszcze chwilę temu, Es przyglądał się Blance z szeroko otwartymi oczami, jak zwierzę złapane w nagły snop światła.
- Ale co to ma... – zaczął z niezrozumieniem, finalnie niedopuszczony do głosu przez kobietę, która w rekordowym czasie zdawała się odzyskiwać kontrolę nad emocjami, które wcześniej rozpierzchły się w popłochu, nie pozwalając opanować. Imponowało mu to.
Podobnie jak to, że nie posiadając umiejętności przeglądania cudzych myśli, jego zdała się odczytać jak otwartą księgę, chociaż starał się ukryć wnioski wyciągane z jej słów i reakcje, jakie wywołały. Albo tracił swoją pokerową twarz – niedopuszczalne - albo Blanca, diabelnie inteligentna Blanca, nauczyła się rozgryzać jego tiki, jakby znała je od dawna.
Czy rok i cztery miesiące znajomości wystarczały?
Wspierając dłoń na chropowatej, metalowej barierce, próbował opanować nagły wstyd z bycia tak łatwo przejrzanym, który rozgrzał mu niepotrzebnie policzki – naprawdę miał nadzieję, że nie było tego widać w półmroku. Jeszcze tego brakowało. Zmuszając mięśnie twarzy do jako takiego posłuchu, zagryzł wnętrze policzka, wykrzywiając tym gestem usta w lekki grymas – Blance wydawało się to nie przeszkadzać, gdy nachyliła się w jego kierunku, zmniejszając dystans, jaki nagle wkradł się między nich i przycisnęła do nich miękki pocałunek. Jakby to była najłatwiejsza rzecz na świecie.
Bo może i była. Może niepotrzebnie dopatrywał się tych wszystkich ukrytych znaczeń, kiedy wcale ich tam nie było – ale jak miał przestać, gdy lata przyzwyczajeń działały w ten sam sposób co pamięć mięśniowa i zanim się orientował, znajdował się już w połowie gorzkich rozważań, pochwycony w szpony lęku?
Nie zdążył jej tego powiedzieć, bo Vargas nagle postawiła kropkę na końcu zdania, w którym znajdował się jej poranny kryzys i następująca po nim rozmowa, a potem po prostu zostawiła go na tym balkonie, spoglądającego za nią z pewnym niedowierzaniem. To znaczy wprost zasugerowała, żeby poszedł za nią, ale przez chwilę po prostu stał jak sparaliżowany, wpatrując się w przestrzeń, jaką zajmowała, teraz kompletnie pustą.
Co się właściwie stało? Schrzanił? Schrzanił. Po całości. Jak ostatni idiota. Jak półgłówek z emocjonalnym zatwardzeniem, za którego wszyscy go mieli.
Z sercem nerwowo przyspieszającym w piersi, odepchnął się gwałtownie od barierki, wracając do wnętrza hotelowego apartamentu i kierując się prosto w kierunku dźwięku wody gotującej się w czajniku. Vargas mówiła przecież o kawie.
- Jestem idiotą – oświadczył już od progu, głośno i dobitnie. - Zajebistym idiotą z jedną szarą komórką – kontynuował, podchodząc do kobiety w kilku zdecydowanych krokach i wyjmując jej z dłoni kubek, który właśnie wydobyła z jednej z szafek. Odstawił go na blat, tuż obok włączonego czajnika i niepomny na ewentualne protesty, przyciągnął ją bliżej, zamykając w silnym uścisku. - Przepraszam. Cholernie przepraszam – wydusił. - Ty się źle czujesz, a ja to przekręciłem. Powinnaś wynieść mnie na kopach.
Była to jedna z wielu jego przywar – jeśli nie ta najbardziej irytująca dla osób, którym pozwolił się poznać.
Nie.
Zmarszczył brwi, przenosząc wzrok z linii wyznaczających w ciemności szczyty budynków na tył głowy Blanki, jej sztywną, zgarbioną nieco sylwetkę. Skąd ten nagły protest? Negowała, że ostatnio dużo zniosła? Nie, że się mylił i nie miała prawa czuć się źle, bo powinna znieść wszystko, czym ciskało w nią życie?
Nie, Es.
Ale co nie? Gdzieś się znowu pomylił? Zinterpretował nie tak, jak chciała? Zsunął dłoń z ramienia kobiety i zwinął palce w luźną pięść, kiedy obróciła się przodem do niego, w niepodobny do siebie sposób wpychając ręce w kieszenie. Zostawiając między nimi wolną przestrzeń.
Nie podobało mu się to. Spinało nerwy jak postronki, wyło alarmem pod czaszką.
Chcę być z tobą, ze wszystkim co się z tym wiąże.
Brwi mężczyzny uniosły się wyraźnie, rozprostowując jeden zestaw zmarszczek i żłobiąc mu w skórze inny ich rodzaj. Zdumiony stwierdzeniem, które wydawało się kompletnie nie pasować do niczego, o czym mówili jeszcze chwilę temu, Es przyglądał się Blance z szeroko otwartymi oczami, jak zwierzę złapane w nagły snop światła.
- Ale co to ma... – zaczął z niezrozumieniem, finalnie niedopuszczony do głosu przez kobietę, która w rekordowym czasie zdawała się odzyskiwać kontrolę nad emocjami, które wcześniej rozpierzchły się w popłochu, nie pozwalając opanować. Imponowało mu to.
Podobnie jak to, że nie posiadając umiejętności przeglądania cudzych myśli, jego zdała się odczytać jak otwartą księgę, chociaż starał się ukryć wnioski wyciągane z jej słów i reakcje, jakie wywołały. Albo tracił swoją pokerową twarz – niedopuszczalne - albo Blanca, diabelnie inteligentna Blanca, nauczyła się rozgryzać jego tiki, jakby znała je od dawna.
Czy rok i cztery miesiące znajomości wystarczały?
Wspierając dłoń na chropowatej, metalowej barierce, próbował opanować nagły wstyd z bycia tak łatwo przejrzanym, który rozgrzał mu niepotrzebnie policzki – naprawdę miał nadzieję, że nie było tego widać w półmroku. Jeszcze tego brakowało. Zmuszając mięśnie twarzy do jako takiego posłuchu, zagryzł wnętrze policzka, wykrzywiając tym gestem usta w lekki grymas – Blance wydawało się to nie przeszkadzać, gdy nachyliła się w jego kierunku, zmniejszając dystans, jaki nagle wkradł się między nich i przycisnęła do nich miękki pocałunek. Jakby to była najłatwiejsza rzecz na świecie.
Bo może i była. Może niepotrzebnie dopatrywał się tych wszystkich ukrytych znaczeń, kiedy wcale ich tam nie było – ale jak miał przestać, gdy lata przyzwyczajeń działały w ten sam sposób co pamięć mięśniowa i zanim się orientował, znajdował się już w połowie gorzkich rozważań, pochwycony w szpony lęku?
Nie zdążył jej tego powiedzieć, bo Vargas nagle postawiła kropkę na końcu zdania, w którym znajdował się jej poranny kryzys i następująca po nim rozmowa, a potem po prostu zostawiła go na tym balkonie, spoglądającego za nią z pewnym niedowierzaniem. To znaczy wprost zasugerowała, żeby poszedł za nią, ale przez chwilę po prostu stał jak sparaliżowany, wpatrując się w przestrzeń, jaką zajmowała, teraz kompletnie pustą.
Co się właściwie stało? Schrzanił? Schrzanił. Po całości. Jak ostatni idiota. Jak półgłówek z emocjonalnym zatwardzeniem, za którego wszyscy go mieli.
Z sercem nerwowo przyspieszającym w piersi, odepchnął się gwałtownie od barierki, wracając do wnętrza hotelowego apartamentu i kierując się prosto w kierunku dźwięku wody gotującej się w czajniku. Vargas mówiła przecież o kawie.
- Jestem idiotą – oświadczył już od progu, głośno i dobitnie. - Zajebistym idiotą z jedną szarą komórką – kontynuował, podchodząc do kobiety w kilku zdecydowanych krokach i wyjmując jej z dłoni kubek, który właśnie wydobyła z jednej z szafek. Odstawił go na blat, tuż obok włączonego czajnika i niepomny na ewentualne protesty, przyciągnął ją bliżej, zamykając w silnym uścisku. - Przepraszam. Cholernie przepraszam – wydusił. - Ty się źle czujesz, a ja to przekręciłem. Powinnaś wynieść mnie na kopach.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Czw 16 Lis - 12:15
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Szum gotującej się wody, cichy szelest torebki z herbatą, chrzęst ziaren kawy w młynku, zapach malin. Uspokajało ją to, pomagało do reszty pozbyć się zupełnie niepotrzebnych myśli. Nie zniknąć je – to tak nie działało – ale po prostu na powrót odepchnąć wystarczająco daleko, by nie musieć się nimi teraz przejmować. Była w tym dobra. Miała lata, by się tego nauczyć.
Jestem idiotą.
Uśmiechnęła się przelotnie pod nosem, nie od razu spoglądając na Esa. Dopiero gdy znalazł się tuż obok, zabrał jej z dłoni kubek i przyciągnął bliżej, z cichym westchnieniem umościła się między jego ramionami. Potrzebowała tego, prawdopodobnie znacznie bardziej niż pokajania się Barrosa. Tak naprawdę wcale nie oczekiwała przeprosin. Nie do końca uważała, by mężczyzna miał za co przepraszać. Z jednej strony – trochę tak, ale z drugiej...
- Jesteś. Powinnam – zgodziła się bez wahania z cieniem rozbawienia. Zamiast jednak cofnąć się, co prawdopodobnie dużo bardziej pasowałoby do przyznania Barrosowi racji, przytuliła się tylko bardziej, obejmując go w pasie. Jego koszulka wciąż była delikatnie wilgotna tam, gdzie wsiąkły w nią strumienie jej łez.
Dała sobie chwilę trwając tak po prostu w przytuleniu. Odsunęła się dopiero, gdy czajnik pyknął cicho, obwieszczając zagotowanie wody. Ucałowała Esa lekko, gładząc delikatnie jego plecy – naprawdę je lubiła – i z łagodnym uśmiechem uwolniła się, by przygotować im picie. Zaczerwienie i podpuchnięcie oczu znikało powoli, a cienie niewyspania i przemęczenia miały pewnie pozostać pod nimi aż do powrotu do Midgardu – lub nawet dłużej – ale było lepiej.
Nie kłamała mówiąc że tu, z Esem, było jej dobrze. Że była szczęśliwa. Poranne załamanie mogło temu przeczyć, ale tak naprawdę to było dużo bardziej skomplikowane. To, że płakała, nie sprawiało, że chciałaby coś drastycznie zmienić.
Nie dziwiła się, że Es nie do końca rozumiał, że pojął to inaczej. Sama miała problemy, by za sobą nadąrzyć.
Podała mu kubek z kawą i wsparła się na chwilę biodrami o szafkę, by mogli upić parę pierwszych, gorących łyków. Dopiero gdy przyjemne ciepło rozlało się jej wzdłuż przełyku, odetchnęła powoli.
- Prysznic i śniadanie? – zaproponowała, a gdy nie protestował, najpierw zamówiła im posiłek, ustawiając dostawę go na odpowiednio późniejszą godzinę – by nie musieli się spieszyć, pozbywając się resztek snu – a potem poprowadziła Barrosa za sobą.
Pozwoliła mężczyźnie zdjąć z siebie koszulkę, podobnie też sama rozebrała jego, muskając jego nagą skórę. Wtuliła się w Esa pod strumieniami ciepłej wody, z westchnieniem przyjemności pozwalając mu namydlić ją, gładząc czule jej plecy, ramiona, pośladki. Nie protestowała, gdy bez pośpiechu błądził dłońmi po jej ciele, znacząc rozkoszne ścieżki. Sama chwilę później kreśliła na nim podobne, miękko badając krzywizny jego mięśni, dłonią rozprowadzając cytrusowy żel wzdłuż jego ramion, pleców i brzucha.
Nie kochali się, choć mogli. Nikt by im nie zabronił. Tym razem chodziło jednak chyba o coś zupełnie innego. O czułość innego koloru niż ta, którą mogli dać sobie w seksie.
Kradła mu miękkie pocałunki jeszcze po tym, jak wyszli spod prysznica. Brała je sobie, gdy wycierali się wzajemnie i potem, gdy wrócili do sypialni, by się ubrać. O kilka ostatnich upomniała się, gdy wciągnęła już na tyłek figi i podebrała Esowi jedną z jego koszulek, odpowiednio długą i luźną, by sięgnąć nieco za jej pośladki.
Tak wyglądała dla Blanki definicja komfortu i bezpieczeństwa.
Pozostawiając Barrosowi odebranie śniadania, pomogła mu rozłożyć je na łóżku, wcześniej wygładzając tylko pościel i przykrywając ją kapą. Gdy oboje umościli się ostrożnie, z westchnieniem wsparła na chwilę głowę na ramieniu mężczyzny, nim sięgnęła po pierwsze kęsy śniadania.
Przez moment jedli w milczeniu, zerkając tylko na siebie. Blanca uśmiechała się łagodnie za każdym razem, gdy napotykała spojrzenie Esa – i, raz czy dwa, podsunęła mu kęsy słodkiej, wysmarowanej dżemem maślanej bułki, jednego z rodzajów pan dulce, tutejszych słodkich wypieków.
Gdy zaspokoili pierwszy głód i zebrali ostrożnie mniej lub bardziej puste talerze, odstawiając je obok łóżka, z westchnieniem rozciągnęła się na miękkiej pościeli tuż obok Barrosa. Przytuliła się, przerzucając mu nogę przez biodra, i, nim zdążyła to przemyśleć, ugryzła go lekko w ramię z komicznym warkotem.
Blanca wyrażała uczucia na naprawdę różne sposoby.
Gładziła pierś mężczyzny łagodnie, kreśląc na niej zawiłe szlaczki.
- Es? – zagaiła w pewnej chwili. – Co się stało z twoją przemianą? – zapytała ostrożnie. – Gdy byliśmy u babci, w jeziorze, mówiłeś, że... – zaczęła, szybko jednak się z tego wycofując. – Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – zapewniła, ani na chwilę nie zaprzestając delikatnych pieszczot.
Jestem idiotą.
Uśmiechnęła się przelotnie pod nosem, nie od razu spoglądając na Esa. Dopiero gdy znalazł się tuż obok, zabrał jej z dłoni kubek i przyciągnął bliżej, z cichym westchnieniem umościła się między jego ramionami. Potrzebowała tego, prawdopodobnie znacznie bardziej niż pokajania się Barrosa. Tak naprawdę wcale nie oczekiwała przeprosin. Nie do końca uważała, by mężczyzna miał za co przepraszać. Z jednej strony – trochę tak, ale z drugiej...
- Jesteś. Powinnam – zgodziła się bez wahania z cieniem rozbawienia. Zamiast jednak cofnąć się, co prawdopodobnie dużo bardziej pasowałoby do przyznania Barrosowi racji, przytuliła się tylko bardziej, obejmując go w pasie. Jego koszulka wciąż była delikatnie wilgotna tam, gdzie wsiąkły w nią strumienie jej łez.
Dała sobie chwilę trwając tak po prostu w przytuleniu. Odsunęła się dopiero, gdy czajnik pyknął cicho, obwieszczając zagotowanie wody. Ucałowała Esa lekko, gładząc delikatnie jego plecy – naprawdę je lubiła – i z łagodnym uśmiechem uwolniła się, by przygotować im picie. Zaczerwienie i podpuchnięcie oczu znikało powoli, a cienie niewyspania i przemęczenia miały pewnie pozostać pod nimi aż do powrotu do Midgardu – lub nawet dłużej – ale było lepiej.
Nie kłamała mówiąc że tu, z Esem, było jej dobrze. Że była szczęśliwa. Poranne załamanie mogło temu przeczyć, ale tak naprawdę to było dużo bardziej skomplikowane. To, że płakała, nie sprawiało, że chciałaby coś drastycznie zmienić.
Nie dziwiła się, że Es nie do końca rozumiał, że pojął to inaczej. Sama miała problemy, by za sobą nadąrzyć.
Podała mu kubek z kawą i wsparła się na chwilę biodrami o szafkę, by mogli upić parę pierwszych, gorących łyków. Dopiero gdy przyjemne ciepło rozlało się jej wzdłuż przełyku, odetchnęła powoli.
- Prysznic i śniadanie? – zaproponowała, a gdy nie protestował, najpierw zamówiła im posiłek, ustawiając dostawę go na odpowiednio późniejszą godzinę – by nie musieli się spieszyć, pozbywając się resztek snu – a potem poprowadziła Barrosa za sobą.
Pozwoliła mężczyźnie zdjąć z siebie koszulkę, podobnie też sama rozebrała jego, muskając jego nagą skórę. Wtuliła się w Esa pod strumieniami ciepłej wody, z westchnieniem przyjemności pozwalając mu namydlić ją, gładząc czule jej plecy, ramiona, pośladki. Nie protestowała, gdy bez pośpiechu błądził dłońmi po jej ciele, znacząc rozkoszne ścieżki. Sama chwilę później kreśliła na nim podobne, miękko badając krzywizny jego mięśni, dłonią rozprowadzając cytrusowy żel wzdłuż jego ramion, pleców i brzucha.
Nie kochali się, choć mogli. Nikt by im nie zabronił. Tym razem chodziło jednak chyba o coś zupełnie innego. O czułość innego koloru niż ta, którą mogli dać sobie w seksie.
Kradła mu miękkie pocałunki jeszcze po tym, jak wyszli spod prysznica. Brała je sobie, gdy wycierali się wzajemnie i potem, gdy wrócili do sypialni, by się ubrać. O kilka ostatnich upomniała się, gdy wciągnęła już na tyłek figi i podebrała Esowi jedną z jego koszulek, odpowiednio długą i luźną, by sięgnąć nieco za jej pośladki.
Tak wyglądała dla Blanki definicja komfortu i bezpieczeństwa.
Pozostawiając Barrosowi odebranie śniadania, pomogła mu rozłożyć je na łóżku, wcześniej wygładzając tylko pościel i przykrywając ją kapą. Gdy oboje umościli się ostrożnie, z westchnieniem wsparła na chwilę głowę na ramieniu mężczyzny, nim sięgnęła po pierwsze kęsy śniadania.
Przez moment jedli w milczeniu, zerkając tylko na siebie. Blanca uśmiechała się łagodnie za każdym razem, gdy napotykała spojrzenie Esa – i, raz czy dwa, podsunęła mu kęsy słodkiej, wysmarowanej dżemem maślanej bułki, jednego z rodzajów pan dulce, tutejszych słodkich wypieków.
Gdy zaspokoili pierwszy głód i zebrali ostrożnie mniej lub bardziej puste talerze, odstawiając je obok łóżka, z westchnieniem rozciągnęła się na miękkiej pościeli tuż obok Barrosa. Przytuliła się, przerzucając mu nogę przez biodra, i, nim zdążyła to przemyśleć, ugryzła go lekko w ramię z komicznym warkotem.
Blanca wyrażała uczucia na naprawdę różne sposoby.
Gładziła pierś mężczyzny łagodnie, kreśląc na niej zawiłe szlaczki.
- Es? – zagaiła w pewnej chwili. – Co się stało z twoją przemianą? – zapytała ostrożnie. – Gdy byliśmy u babci, w jeziorze, mówiłeś, że... – zaczęła, szybko jednak się z tego wycofując. – Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – zapewniła, ani na chwilę nie zaprzestając delikatnych pieszczot.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Czw 16 Lis - 19:56
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Spodziewał się nachmurzenia i wycofania Blanki – na to się szykował, gotowy kajać się tak długo i intensywnie, aż całe te gęste nieporozumienie, jakiego zalążek pojawił się między nimi, zostanie zadeptane. Ugaszone zanim roznieci się z niego pożar. Naprawdę wątpił, by nadinterpretacja jakiej dopuścił się na balkonie, została mu puszczona płazem i że całkiem rozpłynie się gdzieś w niebyt, nie psując większości dnia, który finalnie mieli spędzić w hotelu, zamiast spacerować ciemnymi uliczkami Zacatecas.
Mógł chociaż próbować – zawsze to lepsze niż czekać. Nie znosił bezruchu, dryfowania w przestrzeni, rozglądania się z której strony nastąpi uderzenie. Kiedy. Z jaką siłą. Jeśli nie mógł się obronić przed ciosem, wyjście mu naprzeciw wydawało się Esowi najrozsądniejszą opcją. Tą, która oszczędzała niepewności.
Tyle, że cios nigdy nie nadszedł – choć Blanca zgodziła się ze wszystkim, co powiedział, zamiast odepchnąć go, zaszczycić co najwyżej chłodnym spojrzeniem, bez wahania wtuliła się mocniej w jego objęcia, wyrywając tym z ust mężczyzny ciche westchnienie. Ostrożnie wspierając brodę na czubku jej głowy, trzymał ją przy sobie, czując jak napięcie wylewało się z niego i ulatniało, rozmiękczając na powrót mięśnie. Może zbyt szybko i zbyt ufnie, ale jak dotąd Blanca nie dała mu powodu, by nie ufać jej reakcjom. Nigdy nie miał okazji zaobserwować, żeby zachowywała się podstępnie lub z rozmyślnym okrucieństwem – jeśli była wściekła, okazywała to bez wahania. Jeśli chciała dla kogoś źle, odgrażała się. Jeśli kochała, okazywała to bez wstydu.
A jednak dowiadywał się, że mimo swojej otwartej, szczerej natury, to co gnieździło się w jej głowie, było dużo bardziej skomplikowane, niż zapewne chciała pokazywać – powinien o tym pamiętać. W tym ułamku chwili, gdy odsunęła się na dźwięk zagotowanej wody, przyciskając mu do ust delikatny pocałunek, obiecał sobie nie zapominać. Nie polegać tylko na oczywistych przejawach emocji, a przyglądać się bardziej. Uważniej.
Z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w rękach, Es z przyjemnością wdychał jej zapach, pozwalając sobie częściowo opaść z powrotem w stan rozmiękczenia właściwym momentom zaraz po przebudzeniu. Z resztkami adrenaliny krążącymi w żyłach nie byłby w stanie teraz zasnąć, odbić sobie przedwczesnej pobudki, ale mógł spróbować wrócić myślami do tego stanu. Odpuścić.
Przytaknął na propozycję prysznica i śniadania, pozwalając Blance na przejęcie sterów – sądził, że mogłaby tego potrzebować po utracie kontroli nad swoimi emocjami, by znów poczuć się pewnie. Nie było to wiele, ale od czegoś należało zacząć. Umyci, pachnący cytrusami i ubrani w coś co było bardziej ubraniem, a mniej piżamą – chociaż przy Vargas nie mógł mieć tej pewności, skoro nie wciągnęła spodenek, jedną z jego koszulek traktując jak kusą sukienkę – mogli w spokoju zjeść śniadanie, popijając przestygniętą herbatą i kawą. Kiedy oparł się plecami o zagłówek łóżka, a Blanca wsparła się na moment na jego ramieniu, Esowi przeszło przez myśl, że mógłby w ten sposób zaczynać większość swoich poranków. Nie przedwczesną pobudką i obchodem po cichym mieszkaniu, a właśnie tak. Że chciałby budzić się z Vargas, popijać z nią kawę, wspólnie, powoli jeść śniadanie. Podsuwać jej kanapki, wskazywać, gdzie ubrudziła się dżemem.
Robić te wszystkie rzeczy, które brzmiały trywialnie, a były wszystkim.
Zebrał w większości puste talerze, z lenistwa odkładając je na szafkę przy łóżku, zamiast wynieść od razu do kuchennego aneksu – fakt, że Blanca w międzyczasie ułożyła się obok i zarzuciła mu nogę na biodra, wcale nie pomagał jego słabej woli.
Układając się na przedwcześnie opuszczonym łóżku z westchnieniem zadowolenia, parsknął śmiechem na ugryzienie okraszone dziwacznym warkotem. Było cholernie głupie, ale rozlało mu w piersi przyjemne ciepło.
Nie zastanawiając się nad tym zbyt intensywnie, zamknął oczy, obejmując ręką ramiona kobiety i trzymając ją blisko. Na dźwięk swojego imienia mruknął tylko, nabierając głębiej powietrza i wypuszczając je powoli, gdy Vargas dokończyła pytanie. Wybrała naprawdę kiepski moment – było przecież tak miło – ale żaden inny wcale nie okazałby się lepszy.
- To przez kromlech – odparł, nie mogąc całkiem pozbyć się z głosu gorzkiej nuty. - Na pewno chcesz o tym słuchać? Mogę opowiedzieć ci kiedy indziej.
Poczuł na ramieniu, jak pokręciła głową, dodając zaraz, że istotnie chciała usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie – nawet jeśli łączyło się ze wspomnieniami, o których oboje woleliby nie myśleć.
- Pamiętasz, jak mówiłem, że przy przemianie czujesz zmianę każdej części i komórki ciała? – zaczął, wciąż wpatrzony w ciemność pod powiekami. - Kiedy walka się skończyła, próbowałem wrócić z powrotem do ludzkiej postaci, ale z ranami... To nie jest takie proste – odruchowo zwilżył językiem dolną wargę, próbując odepchnąć obrazy przywołane przez rozum. - Kiedy próbowały się dopasować do innego kształtu, ból był okropny. Moje ciało ciągle go pamięta i się buntuje. A kajman – westchnął, unosząc do czoła wolną dłoń, pocierając je intensywnie – on wcale nie pomaga. Też był zraniony i teraz jest aż do przesady ostrożny. Mogę przemienić tylko część siebie. Wzrok, słuch. Trochę łusek. I to też po negocjacjach. To jak namawianie dziecka, żeby zjadło warzywka, kiedy histeryzuje, że umrze, jeśli to zrobi – prychnął z wyraźną frustracją, zakrywając część twarzy przedramieniem. - Ale to przejdzie. Musi. Raz mi się udało, to teraz też dam radę – dodał, próbując zakląć rzeczywistość swoimi słowami i uprzedzić ewentualną troskę Blanki. Bo czy nie miał racji? Powinien mieć. Tak sądził. Prędzej czy później znowu nakłoni kajmana do współpracy, do ponownego zjednoczenia.
- Czy po tym co stało się wczoraj – zaczął, lekko zaciskając palce obejmujące ramię Vargas na jej skórze - nie myślałaś, żeby chwilowo odpuścić przemianie?
Samo ubranie tej myśli w słowa po tym, jak bardzo był szczęśliwy, że przyjęła jego ofertę nauki, wcale nie było dla Esa proste, ale chłodna ocena szoku, jaki wywołało wezwanie totemu, podsuwała, że może dla niej nie stanowiło to najlepszego rozwiązania. Że może Blanca wcale nie powinna zbliżać się do swojego zwierzęcego opiekuna i jednoczyć z nim.
Mógł chociaż próbować – zawsze to lepsze niż czekać. Nie znosił bezruchu, dryfowania w przestrzeni, rozglądania się z której strony nastąpi uderzenie. Kiedy. Z jaką siłą. Jeśli nie mógł się obronić przed ciosem, wyjście mu naprzeciw wydawało się Esowi najrozsądniejszą opcją. Tą, która oszczędzała niepewności.
Tyle, że cios nigdy nie nadszedł – choć Blanca zgodziła się ze wszystkim, co powiedział, zamiast odepchnąć go, zaszczycić co najwyżej chłodnym spojrzeniem, bez wahania wtuliła się mocniej w jego objęcia, wyrywając tym z ust mężczyzny ciche westchnienie. Ostrożnie wspierając brodę na czubku jej głowy, trzymał ją przy sobie, czując jak napięcie wylewało się z niego i ulatniało, rozmiękczając na powrót mięśnie. Może zbyt szybko i zbyt ufnie, ale jak dotąd Blanca nie dała mu powodu, by nie ufać jej reakcjom. Nigdy nie miał okazji zaobserwować, żeby zachowywała się podstępnie lub z rozmyślnym okrucieństwem – jeśli była wściekła, okazywała to bez wahania. Jeśli chciała dla kogoś źle, odgrażała się. Jeśli kochała, okazywała to bez wstydu.
A jednak dowiadywał się, że mimo swojej otwartej, szczerej natury, to co gnieździło się w jej głowie, było dużo bardziej skomplikowane, niż zapewne chciała pokazywać – powinien o tym pamiętać. W tym ułamku chwili, gdy odsunęła się na dźwięk zagotowanej wody, przyciskając mu do ust delikatny pocałunek, obiecał sobie nie zapominać. Nie polegać tylko na oczywistych przejawach emocji, a przyglądać się bardziej. Uważniej.
Z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w rękach, Es z przyjemnością wdychał jej zapach, pozwalając sobie częściowo opaść z powrotem w stan rozmiękczenia właściwym momentom zaraz po przebudzeniu. Z resztkami adrenaliny krążącymi w żyłach nie byłby w stanie teraz zasnąć, odbić sobie przedwczesnej pobudki, ale mógł spróbować wrócić myślami do tego stanu. Odpuścić.
Przytaknął na propozycję prysznica i śniadania, pozwalając Blance na przejęcie sterów – sądził, że mogłaby tego potrzebować po utracie kontroli nad swoimi emocjami, by znów poczuć się pewnie. Nie było to wiele, ale od czegoś należało zacząć. Umyci, pachnący cytrusami i ubrani w coś co było bardziej ubraniem, a mniej piżamą – chociaż przy Vargas nie mógł mieć tej pewności, skoro nie wciągnęła spodenek, jedną z jego koszulek traktując jak kusą sukienkę – mogli w spokoju zjeść śniadanie, popijając przestygniętą herbatą i kawą. Kiedy oparł się plecami o zagłówek łóżka, a Blanca wsparła się na moment na jego ramieniu, Esowi przeszło przez myśl, że mógłby w ten sposób zaczynać większość swoich poranków. Nie przedwczesną pobudką i obchodem po cichym mieszkaniu, a właśnie tak. Że chciałby budzić się z Vargas, popijać z nią kawę, wspólnie, powoli jeść śniadanie. Podsuwać jej kanapki, wskazywać, gdzie ubrudziła się dżemem.
Robić te wszystkie rzeczy, które brzmiały trywialnie, a były wszystkim.
Zebrał w większości puste talerze, z lenistwa odkładając je na szafkę przy łóżku, zamiast wynieść od razu do kuchennego aneksu – fakt, że Blanca w międzyczasie ułożyła się obok i zarzuciła mu nogę na biodra, wcale nie pomagał jego słabej woli.
Układając się na przedwcześnie opuszczonym łóżku z westchnieniem zadowolenia, parsknął śmiechem na ugryzienie okraszone dziwacznym warkotem. Było cholernie głupie, ale rozlało mu w piersi przyjemne ciepło.
Nie zastanawiając się nad tym zbyt intensywnie, zamknął oczy, obejmując ręką ramiona kobiety i trzymając ją blisko. Na dźwięk swojego imienia mruknął tylko, nabierając głębiej powietrza i wypuszczając je powoli, gdy Vargas dokończyła pytanie. Wybrała naprawdę kiepski moment – było przecież tak miło – ale żaden inny wcale nie okazałby się lepszy.
- To przez kromlech – odparł, nie mogąc całkiem pozbyć się z głosu gorzkiej nuty. - Na pewno chcesz o tym słuchać? Mogę opowiedzieć ci kiedy indziej.
Poczuł na ramieniu, jak pokręciła głową, dodając zaraz, że istotnie chciała usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie – nawet jeśli łączyło się ze wspomnieniami, o których oboje woleliby nie myśleć.
- Pamiętasz, jak mówiłem, że przy przemianie czujesz zmianę każdej części i komórki ciała? – zaczął, wciąż wpatrzony w ciemność pod powiekami. - Kiedy walka się skończyła, próbowałem wrócić z powrotem do ludzkiej postaci, ale z ranami... To nie jest takie proste – odruchowo zwilżył językiem dolną wargę, próbując odepchnąć obrazy przywołane przez rozum. - Kiedy próbowały się dopasować do innego kształtu, ból był okropny. Moje ciało ciągle go pamięta i się buntuje. A kajman – westchnął, unosząc do czoła wolną dłoń, pocierając je intensywnie – on wcale nie pomaga. Też był zraniony i teraz jest aż do przesady ostrożny. Mogę przemienić tylko część siebie. Wzrok, słuch. Trochę łusek. I to też po negocjacjach. To jak namawianie dziecka, żeby zjadło warzywka, kiedy histeryzuje, że umrze, jeśli to zrobi – prychnął z wyraźną frustracją, zakrywając część twarzy przedramieniem. - Ale to przejdzie. Musi. Raz mi się udało, to teraz też dam radę – dodał, próbując zakląć rzeczywistość swoimi słowami i uprzedzić ewentualną troskę Blanki. Bo czy nie miał racji? Powinien mieć. Tak sądził. Prędzej czy później znowu nakłoni kajmana do współpracy, do ponownego zjednoczenia.
- Czy po tym co stało się wczoraj – zaczął, lekko zaciskając palce obejmujące ramię Vargas na jej skórze - nie myślałaś, żeby chwilowo odpuścić przemianie?
Samo ubranie tej myśli w słowa po tym, jak bardzo był szczęśliwy, że przyjęła jego ofertę nauki, wcale nie było dla Esa proste, ale chłodna ocena szoku, jaki wywołało wezwanie totemu, podsuwała, że może dla niej nie stanowiło to najlepszego rozwiązania. Że może Blanca wcale nie powinna zbliżać się do swojego zwierzęcego opiekuna i jednoczyć z nim.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Czw 16 Lis - 22:01
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
To przez kromlech.
Wciągnęła powietrze cicho. Teoretycznie domyślała się, to było przecież całkiem logiczne. Jednak dopiero teraz, gdy usłyszała to wypowiedziane na głos, poważniej zastanowiła się, co to oznacza – i jak poważne były dolegliwości Esa. Nie tylko te najbardziej oczywiste, widziane gołym okiem.
Na pewno chcesz o tym słuchać?
To było bardzo dobre pytanie, na które nie miała równie dobrej odpowiedzi. Z jednej strony – nie chciała. Nie chciała wracać do kromlecha, do ciasnych korytarzy i cuchnącego oddechu hien w mroku. Nie chciała znów przypominać sobie, jak bardzo się wtedy bała – jak bliska paniki była – nie chciała pamiętać, jak lepka i gorąca była krew krokut, i, wreszcie, z jakim bólem musiała się potem mierzyć.
Z drugiej strony jednak, jeśli stamtąd brały się problemy Barrosa, powinna się z tym zmierzyć. Była gotowa – chyba – się z tym zmierzyć. Kiedyś i tak by musiała, a teraz był moment dobry jak każdy inny.
Przynajmniej mieli święty spokój, o czym już niedługo, w Midgardzie, będą mogli zapomnieć.
- Chcę – przytaknęła cicho, kiwając głową i szorując policzkiem po koszulce Esa. - Jeśli chcesz mówić, ja chcę słuchać.
I rzeczywiście – słuchała. Wciąż gładziła go, bez trudu wychwytując lekkie drgnienia spinających się na powrót mięśni. Podążała za nimi, wodząc dłonią dokładnie tam, gdzie wyczuwała ciasne węzły. Masowała je lekko i uciskała delikatnie, jakby w ten sposób mogła Esowi pomóc. Raczej nie mogła – nie sądziła, by to potrafiła, nie tak – ale lubiła myśleć, że może to coś zmienia, chociaż trochę. Że może jest mu odrobinę łatwiej.
Pozwoliła, by wróciły do niej obrazy z kromlecha. Pamiętała ten moment. To znaczy, nie wiedziała, kiedy Es próbował się sam przemienić, ale pamiętała chwilę, gdy Sarnai – teraz Blanca już wiedziała, że to była ona – rzeczowo tłumaczyła, co i dlaczego muszą zrobić. I jak drugi z medyków na siłę wyrwał ludzkie ciało Barrosa z powrotem na wierzch, zrywając łuski, zastępując ją znów wrażliwą, poszarpaną w tak wielu miejscach skórą.
Nawet nie wiedząc, co Es wtedy czuł, mogła się domyślić, że nie było to nic dobrego.
Zaśmiała się chyba krótko na porównanie kajmana do grymaszącego dziecka, ale nie było w tym zbyt wiele radości.
- Przejdzie. Oczywiście, że przejdzie – powtórzyła za Esem bez wahania, z rozczulającym przekonaniem. Naprawdę jednak tak sądziła. Naiwnie? Być może. Dla niej jednak Barros był… Odetchnęła głęboko. Chciała, żeby wiedział, kim dla niej był – jak go widziała. Nie tylko jako swojego mężczyznę. Nie tylko jako ochroniarza ich grupy.
Jako zwierzę. Cholernie silnego drapieżnika. I nie miała absolutnie nic złego na myśli. Nie rozumowała tak, jak Es, nie potrafiła – jeszcze? Ale pewne rzeczy do niej docierały – i, o dziwo, nabierały bardzo dużo sensu.
- Ty nim jesteś, kocie – powiedziała więc cicho, wznawiając przerwaną na chwilę wędrówkę dłoni po piersi mężczyzny. - To nie jest tak, że jesteś ty i jesteś on, kajman. Wy jesteście razem. – Nie bardzo wiedziała, jak ubrać w słowa to, co miała na myśli. - Pewnie nie było tak na początku, ale teraz jest. Wystarczy na ciebie popatrzeć. – Uśmiechnęła się miękko. - Nic i nikt nie może ci zabrać tego, czym – kim – jesteś. A jesteś kajmanem w takim samym stopniu w jakim on jest teraz tobą. – Odetchnęła cicho i ucałowała Esa miękko w bark. - Może musicie od siebie odpocząć. Może oboje potrzebujecie czasu, żeby wylizać rany. Ale jesteście jednym i tym samym stworzeniem. – Ścisnęła go mocniej, grzejąc bok mężczyzny własnym ciepłem.
Na pytanie Esa odetchnęła cicho. To jeden z tych tematów, przez które, mimo poweselnego zmęczenia, nie mogła się wyspać.
- Myślałam – przyznała powoli. Wiedziała, jak bardzo Es cieszył się, że chciała się od niego uczyć, ale wiedziała też, że decyzja o kontynuowaniu bądź nie tej nauki będzie tylko jej. I że, niezależnie jaka ona będzie – na pewno nie będzie łatwa.
- Nie chcę się dalej uczyć. Tak powiedziałabym dzisiaj – kontynuowała cicho, starannie dobierając słowa. - Ale dzisiaj jestem zbyt zmęczona i zbyt przerażona. Zbyt wyraźnie pamiętam smak krwi i mięsa, i to jak aguti szarpało mi się w rękach. Kolejne sceny wracają do mnie zbyt jasne – i zbyt gwałtownie. Myję ręce i znów mam wrażenie, że woda barwi się na różowo. Jem kanapkę i wydaje mi się, że jest za twarda, zbyt żylasta, i że smak... – Westchnęła ciężko.
- Jak na dzisiaj – rzeczywiście chciałabym odpuścić – powtórzyła. - Ale dzisiaj to nie jest dobry dzień na podejmowanie decyzji. Ja... – Zaśmiała się krótko. - Może też potrzebuję czasu. Na wylizanie własnych ran. Przekonanie się, czego tak naprawdę chcę. Na czym zależy mi bardziej. I ile mogę znieść, żeby... Nie wiem. Żeby nakarmić własną ambicję – parsknęła cicho. Doskonale wiedziała, że nie o to w tym chodzi – nie tylko o to, nie przede wszystkim o to. Była ambitna, konieczność wycofania się z nauki bolałaby także z tego powodu. Ale nie to było w tej chwili najważniejsze.
- Nie planujmy na razie kolejnych lekcji – podsumowała ostrożnie. - Ale nie skreślaj mnie jeszcze. – Uśmiechnęła się przelotnie, blado.
Z cichym westchnieniem przetoczyła się na plecy i zapatrzyła w gładki, biały sufit.
- Chwila przerwy może być dobra też z innego powodu – stwierdziła nieoczekiwanie. - Ja... Jestem prawie pewna, że wrócę na studia. W Midgardzie. To znaczy, nie na faktyczny kierunek, ale chciałabym... – zawahała się. - Specjalizacja. Mogłabym ją zrobić.
Myśli znów galopowały jej przez głowę, a słowa rwały się trochę, choć teraz raczej z ekscytacji niż zdenerwowania – o czym doskonale poświadczył intensywniejszy, złoty błysk w jej oczach.
- Myślałam o tym już dawno. Odkąd zdobyłam swój czwarty stopień. Tylko, że chciałam specjalizować się w bardzo ścisłym kierunku, który... – Roześmiała się cicho. - Zbyt odważny. Zbyt dziwny. Bezsensowny, nic niewnoszący do nauki. – Wzruszyła lekko ramionami. - Zależnie, kogo byś zapytał, użyłby pewnie któregoś z tych określeń. A wszystko tylko dlatego, że moja astronomia nie jest astronomią głównego nurtu. To podobnie jak z Yami, jej zainteresowania, to całe łączenie historii z tym, co wiemy o niebie – to też coś mocno nowatorskiego, nikt wcześniej tego nie robił. A ja – ja chciałabym pójść dalej. Od dziecka uczę się o gwiazdach od mamy, widzącej, i od taty, śniącego. Teraz chciałabym to robić też zawodowo. Uczyć się od najlepszych astronomów, niezależnie, czy są magiczni czy nie. I może, z czasem, połączyć metody jednych i drugich żeby... – Urwała, łapiąc się, że znowu to robi. Gada, gada, gada – i nie może przestać. Zawsze tak miała, gdy chodziło o pracę.
- Astronomia multiplanarna, tak się to nazywa. Będzie się nazywało, jeśli znajdę astronomów, którzy będą chcieli mnie poprowadzić. Jeden z kolegów taty jest gotowy zająć się mną z ramienia śniących, ale wśród widzących... Jest trudniej. – Wzruszyła lekko ramionami, nie wdając się w szczegóły. - W każdym razie, myślę, że się uda. Wiem, do kogo się zwrócić, kogo zapytać. Muszę tylko w końcu to zrobić – zakończyła z lekkim wahaniem.
Jedynym powodem, dla którego nie udała się jeszcze do midgardzkiego instytutu i nie skorzystała z podsuniętych jej kontaktów była obawa przed odrzuceniem – kolejnym. Teraz, gdy poddała się złudzeniom, że może naprawdę się uda, odtrącenie bolałoby bardziej.
Nagle, skacząc w głowie z tematu na temat, pomyślała o czymś jeszcze.
- A ty? – spytała nagle, przekręcając głowę i spoglądając na Esa z zaciekawieniem. - Nie myślałeś, żeby się uczyć? – Zmarszczyła brwi lekko. Nie tak. - Magia przemiany. Widzę, ile w tym siedzisz – i ile sprawia ci to radości. Znamy się trochę ponad rok, a ty przez cały ten czas się douczasz. Masz całkiem imponującą biblioteczkę na ten temat. – Uśmiechnęła się szerzej. - Nie myślałeś, żeby może... Nie wiem, zrobić sobie jakiś kurs? Albo jakiś kurs poprowadzić? To drugie pewnie bardziej, podejrzewam, że bez trudu znalazłbyś studentów.
Mimowolnie odnalazła dłoń Esa, splotła jego palce ze swoimi.
- Albo coś innego. Coś, co cię interesuje. Nie myślisz czasem, że... Mógłbyś po prostu spróbować? Nie chciałbyś spróbować? – Przekrzywiła głowę lekko, wyraźnie ciekawa odpowiedzi. Sama, jako człowiek nauki, w środowisku uniwersyteckim czuła się jak ryba w wodzie. To był jej dom – poniekąd. Mogła gderać na wewnętrzną politykę własnego instytutu, zgrzytać zębami na wszechobecny szowinizm i na trudności w zdobyciu grantów – ale, zapytana wprost, musiałaby z ręką na sercu przyznać, że nie wyobraża sobie się z tego wycofać. Miałaby nigdy więcej nie pojawić się na uczelni, nie wykładać studentom, nie dyskutować z mniej lub bardziej cenionymi profesorami? No nie. Nie chciała nawet myśleć o takiej możliwości.
Wciągnęła powietrze cicho. Teoretycznie domyślała się, to było przecież całkiem logiczne. Jednak dopiero teraz, gdy usłyszała to wypowiedziane na głos, poważniej zastanowiła się, co to oznacza – i jak poważne były dolegliwości Esa. Nie tylko te najbardziej oczywiste, widziane gołym okiem.
Na pewno chcesz o tym słuchać?
To było bardzo dobre pytanie, na które nie miała równie dobrej odpowiedzi. Z jednej strony – nie chciała. Nie chciała wracać do kromlecha, do ciasnych korytarzy i cuchnącego oddechu hien w mroku. Nie chciała znów przypominać sobie, jak bardzo się wtedy bała – jak bliska paniki była – nie chciała pamiętać, jak lepka i gorąca była krew krokut, i, wreszcie, z jakim bólem musiała się potem mierzyć.
Z drugiej strony jednak, jeśli stamtąd brały się problemy Barrosa, powinna się z tym zmierzyć. Była gotowa – chyba – się z tym zmierzyć. Kiedyś i tak by musiała, a teraz był moment dobry jak każdy inny.
Przynajmniej mieli święty spokój, o czym już niedługo, w Midgardzie, będą mogli zapomnieć.
- Chcę – przytaknęła cicho, kiwając głową i szorując policzkiem po koszulce Esa. - Jeśli chcesz mówić, ja chcę słuchać.
I rzeczywiście – słuchała. Wciąż gładziła go, bez trudu wychwytując lekkie drgnienia spinających się na powrót mięśni. Podążała za nimi, wodząc dłonią dokładnie tam, gdzie wyczuwała ciasne węzły. Masowała je lekko i uciskała delikatnie, jakby w ten sposób mogła Esowi pomóc. Raczej nie mogła – nie sądziła, by to potrafiła, nie tak – ale lubiła myśleć, że może to coś zmienia, chociaż trochę. Że może jest mu odrobinę łatwiej.
Pozwoliła, by wróciły do niej obrazy z kromlecha. Pamiętała ten moment. To znaczy, nie wiedziała, kiedy Es próbował się sam przemienić, ale pamiętała chwilę, gdy Sarnai – teraz Blanca już wiedziała, że to była ona – rzeczowo tłumaczyła, co i dlaczego muszą zrobić. I jak drugi z medyków na siłę wyrwał ludzkie ciało Barrosa z powrotem na wierzch, zrywając łuski, zastępując ją znów wrażliwą, poszarpaną w tak wielu miejscach skórą.
Nawet nie wiedząc, co Es wtedy czuł, mogła się domyślić, że nie było to nic dobrego.
Zaśmiała się chyba krótko na porównanie kajmana do grymaszącego dziecka, ale nie było w tym zbyt wiele radości.
- Przejdzie. Oczywiście, że przejdzie – powtórzyła za Esem bez wahania, z rozczulającym przekonaniem. Naprawdę jednak tak sądziła. Naiwnie? Być może. Dla niej jednak Barros był… Odetchnęła głęboko. Chciała, żeby wiedział, kim dla niej był – jak go widziała. Nie tylko jako swojego mężczyznę. Nie tylko jako ochroniarza ich grupy.
Jako zwierzę. Cholernie silnego drapieżnika. I nie miała absolutnie nic złego na myśli. Nie rozumowała tak, jak Es, nie potrafiła – jeszcze? Ale pewne rzeczy do niej docierały – i, o dziwo, nabierały bardzo dużo sensu.
- Ty nim jesteś, kocie – powiedziała więc cicho, wznawiając przerwaną na chwilę wędrówkę dłoni po piersi mężczyzny. - To nie jest tak, że jesteś ty i jesteś on, kajman. Wy jesteście razem. – Nie bardzo wiedziała, jak ubrać w słowa to, co miała na myśli. - Pewnie nie było tak na początku, ale teraz jest. Wystarczy na ciebie popatrzeć. – Uśmiechnęła się miękko. - Nic i nikt nie może ci zabrać tego, czym – kim – jesteś. A jesteś kajmanem w takim samym stopniu w jakim on jest teraz tobą. – Odetchnęła cicho i ucałowała Esa miękko w bark. - Może musicie od siebie odpocząć. Może oboje potrzebujecie czasu, żeby wylizać rany. Ale jesteście jednym i tym samym stworzeniem. – Ścisnęła go mocniej, grzejąc bok mężczyzny własnym ciepłem.
Na pytanie Esa odetchnęła cicho. To jeden z tych tematów, przez które, mimo poweselnego zmęczenia, nie mogła się wyspać.
- Myślałam – przyznała powoli. Wiedziała, jak bardzo Es cieszył się, że chciała się od niego uczyć, ale wiedziała też, że decyzja o kontynuowaniu bądź nie tej nauki będzie tylko jej. I że, niezależnie jaka ona będzie – na pewno nie będzie łatwa.
- Nie chcę się dalej uczyć. Tak powiedziałabym dzisiaj – kontynuowała cicho, starannie dobierając słowa. - Ale dzisiaj jestem zbyt zmęczona i zbyt przerażona. Zbyt wyraźnie pamiętam smak krwi i mięsa, i to jak aguti szarpało mi się w rękach. Kolejne sceny wracają do mnie zbyt jasne – i zbyt gwałtownie. Myję ręce i znów mam wrażenie, że woda barwi się na różowo. Jem kanapkę i wydaje mi się, że jest za twarda, zbyt żylasta, i że smak... – Westchnęła ciężko.
- Jak na dzisiaj – rzeczywiście chciałabym odpuścić – powtórzyła. - Ale dzisiaj to nie jest dobry dzień na podejmowanie decyzji. Ja... – Zaśmiała się krótko. - Może też potrzebuję czasu. Na wylizanie własnych ran. Przekonanie się, czego tak naprawdę chcę. Na czym zależy mi bardziej. I ile mogę znieść, żeby... Nie wiem. Żeby nakarmić własną ambicję – parsknęła cicho. Doskonale wiedziała, że nie o to w tym chodzi – nie tylko o to, nie przede wszystkim o to. Była ambitna, konieczność wycofania się z nauki bolałaby także z tego powodu. Ale nie to było w tej chwili najważniejsze.
- Nie planujmy na razie kolejnych lekcji – podsumowała ostrożnie. - Ale nie skreślaj mnie jeszcze. – Uśmiechnęła się przelotnie, blado.
Z cichym westchnieniem przetoczyła się na plecy i zapatrzyła w gładki, biały sufit.
- Chwila przerwy może być dobra też z innego powodu – stwierdziła nieoczekiwanie. - Ja... Jestem prawie pewna, że wrócę na studia. W Midgardzie. To znaczy, nie na faktyczny kierunek, ale chciałabym... – zawahała się. - Specjalizacja. Mogłabym ją zrobić.
Myśli znów galopowały jej przez głowę, a słowa rwały się trochę, choć teraz raczej z ekscytacji niż zdenerwowania – o czym doskonale poświadczył intensywniejszy, złoty błysk w jej oczach.
- Myślałam o tym już dawno. Odkąd zdobyłam swój czwarty stopień. Tylko, że chciałam specjalizować się w bardzo ścisłym kierunku, który... – Roześmiała się cicho. - Zbyt odważny. Zbyt dziwny. Bezsensowny, nic niewnoszący do nauki. – Wzruszyła lekko ramionami. - Zależnie, kogo byś zapytał, użyłby pewnie któregoś z tych określeń. A wszystko tylko dlatego, że moja astronomia nie jest astronomią głównego nurtu. To podobnie jak z Yami, jej zainteresowania, to całe łączenie historii z tym, co wiemy o niebie – to też coś mocno nowatorskiego, nikt wcześniej tego nie robił. A ja – ja chciałabym pójść dalej. Od dziecka uczę się o gwiazdach od mamy, widzącej, i od taty, śniącego. Teraz chciałabym to robić też zawodowo. Uczyć się od najlepszych astronomów, niezależnie, czy są magiczni czy nie. I może, z czasem, połączyć metody jednych i drugich żeby... – Urwała, łapiąc się, że znowu to robi. Gada, gada, gada – i nie może przestać. Zawsze tak miała, gdy chodziło o pracę.
- Astronomia multiplanarna, tak się to nazywa. Będzie się nazywało, jeśli znajdę astronomów, którzy będą chcieli mnie poprowadzić. Jeden z kolegów taty jest gotowy zająć się mną z ramienia śniących, ale wśród widzących... Jest trudniej. – Wzruszyła lekko ramionami, nie wdając się w szczegóły. - W każdym razie, myślę, że się uda. Wiem, do kogo się zwrócić, kogo zapytać. Muszę tylko w końcu to zrobić – zakończyła z lekkim wahaniem.
Jedynym powodem, dla którego nie udała się jeszcze do midgardzkiego instytutu i nie skorzystała z podsuniętych jej kontaktów była obawa przed odrzuceniem – kolejnym. Teraz, gdy poddała się złudzeniom, że może naprawdę się uda, odtrącenie bolałoby bardziej.
Nagle, skacząc w głowie z tematu na temat, pomyślała o czymś jeszcze.
- A ty? – spytała nagle, przekręcając głowę i spoglądając na Esa z zaciekawieniem. - Nie myślałeś, żeby się uczyć? – Zmarszczyła brwi lekko. Nie tak. - Magia przemiany. Widzę, ile w tym siedzisz – i ile sprawia ci to radości. Znamy się trochę ponad rok, a ty przez cały ten czas się douczasz. Masz całkiem imponującą biblioteczkę na ten temat. – Uśmiechnęła się szerzej. - Nie myślałeś, żeby może... Nie wiem, zrobić sobie jakiś kurs? Albo jakiś kurs poprowadzić? To drugie pewnie bardziej, podejrzewam, że bez trudu znalazłbyś studentów.
Mimowolnie odnalazła dłoń Esa, splotła jego palce ze swoimi.
- Albo coś innego. Coś, co cię interesuje. Nie myślisz czasem, że... Mógłbyś po prostu spróbować? Nie chciałbyś spróbować? – Przekrzywiła głowę lekko, wyraźnie ciekawa odpowiedzi. Sama, jako człowiek nauki, w środowisku uniwersyteckim czuła się jak ryba w wodzie. To był jej dom – poniekąd. Mogła gderać na wewnętrzną politykę własnego instytutu, zgrzytać zębami na wszechobecny szowinizm i na trudności w zdobyciu grantów – ale, zapytana wprost, musiałaby z ręką na sercu przyznać, że nie wyobraża sobie się z tego wycofać. Miałaby nigdy więcej nie pojawić się na uczelni, nie wykładać studentom, nie dyskutować z mniej lub bardziej cenionymi profesorami? No nie. Nie chciała nawet myśleć o takiej możliwości.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 17 Lis - 22:59
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Opowiadanie o swoich słabościach – o niemożności sięgnięcia po tą jedną rzecz, z której był najbardziej dumny – wcale nie było dla Esa łatwe i przyjemne, mimo że paradoksalnie głos nie wiązł mu w gardle, a słowa nie uciekały. Może to przez poranną adrenalinę. Może przebiła się przez lepką, grubą błonę otaczającą w jego głowie bolesne tematy, pozwalając im płynąć jak ropie z naciętego wrzodu.
A może to przez Blankę i jej niewymuszone zainteresowanie.
Zwykle preferował radzić sobie z własnymi problemami w ciszy, przenosić je na strony dziennika, pozbywając się w ten sposób nadmiaru emocji i wyciągając z przeszkody jej racjonalny, rzeczywisty kształt, ale zaskakująco przyjemnie było podzielić się z kimś tymi myślami. Podzielić obawy na pół, odsłonić fragment miękkiego podbrzusza, a w zamian zostać obdarowanym czułością i współczuciem. Wątpił, że nagle przewartościuje cały swój system radzenia sobie z problemami i będzie biegł do Blanki ze wszystkim, co mogłoby go gnieść, ale... Była to dodatkowa opcja. Nie pierwszy raz Vargas wysłuchała go, chociaż wcale nie musiała. Doceniał to za każdym razem – bardziej, niż zapewne potrafiłby wyrazić.
Odetchnął cicho, gdy zapewniła go, że chwilowa niemoc na pewno przejdzie – chociaż nie miała żadnego doświadczenia ani wiedzy, by tak twierdzić, wcale nie umniejszało to w tej chwili przekonaniu tak wyraźnie przebijającemu się w jej głosie. Ufności, że sobie poradzi. Ogrzewała go jak letnie, brazylijskie słońce.
Uśmiechnął się lekko, zapadając głębiej w materac i miękką, hotelową poduszkę, już otwierając usta, by podziękować za wiarę, ale Blanca wcale nie skończyła. W kilku trafnych zdaniach mówiących o wcześniejszym pomyślunku i obserwacjach, nakreślała, jak widziała jego więź z totemem – tylko jako obserwator, ktoś kto mógł polegać na własnych oczach i kilku niekoniecznie wyczerpujących odpowiedziach. W zdumieniu i jakimś dziwnym rodzaju wzruszenia, które rozlało mu się w klatce piersiowej i załaskotało w tył gardła, Es przekręcił się nieco, przyciskając pocałunek do czubka ciemnej głowy kobiety.
- Dziękuję – wymamrotał chropawym głosem. - Że patrzysz. I mnie widzisz.
Nie wiedział, jak mógłby lepiej ubrać to w słowa, ale miał nadzieję, że Blanca zrozumie, co chciał powiedzieć. Czasem żałował, że nie potrafił po prostu wyjąć ze swojej głowy obrazów oraz uczuć i w tej formie przedstawiać ich innym, bez bariery w postaci ludzkiego języka.
Opadając z powrotem na poduszkę i zadając pytanie o dalszą naukę, spodziewał się odmowy – czuł ją podskórnie od momentu, gdy bardziej trzeźwo zastanowił się nad wczorajszą sytuacją, wolny od gorącego pożądania, które uderzyło go jak taran, kiedy znalazł astronomkę w dżungli zachlapaną krwią upolowanej ofiary. Spodziewał się, ale wcale nie poczuł przez to mniejszego zawodu. Przynajmniej całkiem nie kazała mu spadać na drzewo z tą piekielną umiejętnością. zostawiała furtkę, by kontynuować lekcje. Kiedyś.
- W porządku. Pójdziemy twoim tempem – obiecał, ściskając lekko jej ramię. - Albo i nie, jeśli zmienisz zdanie. Ty decydujesz.
Wysunął rękę spod jej ramion i pleców, gdy przetoczyła się na bok, pozwalając Esowi dojrzeć jej profil i zapatrzone w sufit oczy. Kiedy zaczęła mówić, szybko goniąc zdanie po zdaniu i nakreślając plany na przyszłość, przyglądał się jej z uwagą, mimowolnie uśmiechając się lekko. Lubił słuchać tego, co kotłowało się pod czaszką kobiety i lubił to, jak cholernie ambitna była, gdy przychodziło do naukowych osiągnięć. Czasem, chociaż nie do końca pojmował, o czym mówili, słuchał dyskusji naukowców z zespołu tylko po to, by wyłapać ten pełen wewnętrznego ognia ton wypowiedzi Vargas – taki sam, jakiego używała teraz.
- To świetny pomysł. Powinnaś spróbować – powiedział z przekonaniem. - I jebać tych, co by się krzywili. Odkrywcy zawsze słyszą, że mają nie po kolei w głowie, ale to tylko dlatego, że są pierwsi. To, co chcesz zrobić, brzmi cholernie ciekawie.
Kompletnie nie spodziewał się, że rozmowa o ambicjach Blanki zmieni się nagle w rozmowę o jego ambicjach – zapytany, Es spojrzał na nią ze zdziwieniem, w pierwszym odruchu mentalnie wycofując się jak krab szturchany kijem. On i dalsza nauka? Szkoda, że Vargas nie widziała, z jakimi ocenami wypuścili go nauczyciele z ostatniego obowiązkowego stopnia edukacji.
- Nigdy nie myślałem o studiach i kursach. Ledwo skończyłem Teoxihuitl – rzucił, uśmiechając się krzywo. Nie chciał gasić entuzjazmu Blanki, ale gorsze byłoby tylko dawanie jej fałszywych nadziei. - Może... Może mógłbym kogoś czegoś nauczyć. Tylko nie sądzę, żeby ludzie chcieli słuchać gościa, który nie może się pochwalić żadnymi papierami – uścisnął mocniej dłoń Blanki, podnosząc ją na chwilę do ust. Dając sobie moment na rozważenie tego, co powiedzieć. Wycofywał się i negował, bo robił to zawsze w obliczu tematu nauki, przekonany że nie było mu to pisane.
Kiedyś sądził też, że nie potrafił przekazywać wiedzy, rozmawiać o problemach z ludźmi, którzy nie należeli do rodziny, odpuszczać własnoręcznie narzuconym hamulcom, czy jeszcze raz zaufać komuś ze swoim sercem. A co jeśli...?
- Zawsze sądziłem, że jestem po prostu głupi i mam tylko jeden talent, który jakoś nadaje mi wartości – przyznał, pierwszy raz mówiąc na głos to, co wiedział już od dawna i co powtarzało się w jego dziennikach. Szczególnie tych z okresu bycia nastolatkiem. - Chyba się boję, że jeśli spróbuję, tylko się to potwierdzi. Łatwiej wygrzebywać kolejne tomy, niż pójść gdzieś, gdzie sprawdzą, ile ta twoja głowa jest warta – dodał, gładząc kciukiem wierzch dłoni Blanki. - Sam nie wiem – umilkł na chwilę, w zamyśleniu marszcząc brwi. Co stałoby się najgorszego, gdyby spróbował czegoś nowego? Był dorosłym facetem, oceny wystawiane mu przez nieznajomych ludzi nie miały już żadnego realnego wpływu na jego życie. Logicznie to rozumiał, a jednak... Czego właściwie mógłby się dotknąć i zaraz tego nie porzucić?
- Zawsze wiedziałaś, że chcesz zajmować się astronomią? – spytał nagle, znów podnosząc wzrok na twarz leżącej obok kobiety. - Czy miałaś inne plany, a gwiazdy przyszły jakoś później?
A może to przez Blankę i jej niewymuszone zainteresowanie.
Zwykle preferował radzić sobie z własnymi problemami w ciszy, przenosić je na strony dziennika, pozbywając się w ten sposób nadmiaru emocji i wyciągając z przeszkody jej racjonalny, rzeczywisty kształt, ale zaskakująco przyjemnie było podzielić się z kimś tymi myślami. Podzielić obawy na pół, odsłonić fragment miękkiego podbrzusza, a w zamian zostać obdarowanym czułością i współczuciem. Wątpił, że nagle przewartościuje cały swój system radzenia sobie z problemami i będzie biegł do Blanki ze wszystkim, co mogłoby go gnieść, ale... Była to dodatkowa opcja. Nie pierwszy raz Vargas wysłuchała go, chociaż wcale nie musiała. Doceniał to za każdym razem – bardziej, niż zapewne potrafiłby wyrazić.
Odetchnął cicho, gdy zapewniła go, że chwilowa niemoc na pewno przejdzie – chociaż nie miała żadnego doświadczenia ani wiedzy, by tak twierdzić, wcale nie umniejszało to w tej chwili przekonaniu tak wyraźnie przebijającemu się w jej głosie. Ufności, że sobie poradzi. Ogrzewała go jak letnie, brazylijskie słońce.
Uśmiechnął się lekko, zapadając głębiej w materac i miękką, hotelową poduszkę, już otwierając usta, by podziękować za wiarę, ale Blanca wcale nie skończyła. W kilku trafnych zdaniach mówiących o wcześniejszym pomyślunku i obserwacjach, nakreślała, jak widziała jego więź z totemem – tylko jako obserwator, ktoś kto mógł polegać na własnych oczach i kilku niekoniecznie wyczerpujących odpowiedziach. W zdumieniu i jakimś dziwnym rodzaju wzruszenia, które rozlało mu się w klatce piersiowej i załaskotało w tył gardła, Es przekręcił się nieco, przyciskając pocałunek do czubka ciemnej głowy kobiety.
- Dziękuję – wymamrotał chropawym głosem. - Że patrzysz. I mnie widzisz.
Nie wiedział, jak mógłby lepiej ubrać to w słowa, ale miał nadzieję, że Blanca zrozumie, co chciał powiedzieć. Czasem żałował, że nie potrafił po prostu wyjąć ze swojej głowy obrazów oraz uczuć i w tej formie przedstawiać ich innym, bez bariery w postaci ludzkiego języka.
Opadając z powrotem na poduszkę i zadając pytanie o dalszą naukę, spodziewał się odmowy – czuł ją podskórnie od momentu, gdy bardziej trzeźwo zastanowił się nad wczorajszą sytuacją, wolny od gorącego pożądania, które uderzyło go jak taran, kiedy znalazł astronomkę w dżungli zachlapaną krwią upolowanej ofiary. Spodziewał się, ale wcale nie poczuł przez to mniejszego zawodu. Przynajmniej całkiem nie kazała mu spadać na drzewo z tą piekielną umiejętnością. zostawiała furtkę, by kontynuować lekcje. Kiedyś.
- W porządku. Pójdziemy twoim tempem – obiecał, ściskając lekko jej ramię. - Albo i nie, jeśli zmienisz zdanie. Ty decydujesz.
Wysunął rękę spod jej ramion i pleców, gdy przetoczyła się na bok, pozwalając Esowi dojrzeć jej profil i zapatrzone w sufit oczy. Kiedy zaczęła mówić, szybko goniąc zdanie po zdaniu i nakreślając plany na przyszłość, przyglądał się jej z uwagą, mimowolnie uśmiechając się lekko. Lubił słuchać tego, co kotłowało się pod czaszką kobiety i lubił to, jak cholernie ambitna była, gdy przychodziło do naukowych osiągnięć. Czasem, chociaż nie do końca pojmował, o czym mówili, słuchał dyskusji naukowców z zespołu tylko po to, by wyłapać ten pełen wewnętrznego ognia ton wypowiedzi Vargas – taki sam, jakiego używała teraz.
- To świetny pomysł. Powinnaś spróbować – powiedział z przekonaniem. - I jebać tych, co by się krzywili. Odkrywcy zawsze słyszą, że mają nie po kolei w głowie, ale to tylko dlatego, że są pierwsi. To, co chcesz zrobić, brzmi cholernie ciekawie.
Kompletnie nie spodziewał się, że rozmowa o ambicjach Blanki zmieni się nagle w rozmowę o jego ambicjach – zapytany, Es spojrzał na nią ze zdziwieniem, w pierwszym odruchu mentalnie wycofując się jak krab szturchany kijem. On i dalsza nauka? Szkoda, że Vargas nie widziała, z jakimi ocenami wypuścili go nauczyciele z ostatniego obowiązkowego stopnia edukacji.
- Nigdy nie myślałem o studiach i kursach. Ledwo skończyłem Teoxihuitl – rzucił, uśmiechając się krzywo. Nie chciał gasić entuzjazmu Blanki, ale gorsze byłoby tylko dawanie jej fałszywych nadziei. - Może... Może mógłbym kogoś czegoś nauczyć. Tylko nie sądzę, żeby ludzie chcieli słuchać gościa, który nie może się pochwalić żadnymi papierami – uścisnął mocniej dłoń Blanki, podnosząc ją na chwilę do ust. Dając sobie moment na rozważenie tego, co powiedzieć. Wycofywał się i negował, bo robił to zawsze w obliczu tematu nauki, przekonany że nie było mu to pisane.
Kiedyś sądził też, że nie potrafił przekazywać wiedzy, rozmawiać o problemach z ludźmi, którzy nie należeli do rodziny, odpuszczać własnoręcznie narzuconym hamulcom, czy jeszcze raz zaufać komuś ze swoim sercem. A co jeśli...?
- Zawsze sądziłem, że jestem po prostu głupi i mam tylko jeden talent, który jakoś nadaje mi wartości – przyznał, pierwszy raz mówiąc na głos to, co wiedział już od dawna i co powtarzało się w jego dziennikach. Szczególnie tych z okresu bycia nastolatkiem. - Chyba się boję, że jeśli spróbuję, tylko się to potwierdzi. Łatwiej wygrzebywać kolejne tomy, niż pójść gdzieś, gdzie sprawdzą, ile ta twoja głowa jest warta – dodał, gładząc kciukiem wierzch dłoni Blanki. - Sam nie wiem – umilkł na chwilę, w zamyśleniu marszcząc brwi. Co stałoby się najgorszego, gdyby spróbował czegoś nowego? Był dorosłym facetem, oceny wystawiane mu przez nieznajomych ludzi nie miały już żadnego realnego wpływu na jego życie. Logicznie to rozumiał, a jednak... Czego właściwie mógłby się dotknąć i zaraz tego nie porzucić?
- Zawsze wiedziałaś, że chcesz zajmować się astronomią? – spytał nagle, znów podnosząc wzrok na twarz leżącej obok kobiety. - Czy miałaś inne plany, a gwiazdy przyszły jakoś później?
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Sob 18 Lis - 15:09
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie wiedziała, że potrzebuje aprobaty Esa dopóki jej nie dostała. Gdy Barros nie tylko uznał jej pomysł ze specjalizacją za warty wypróbowania, ale zwyczajnie za dobry – niezależnie, co mogli mówić inni astronomowie – jego słowa rozlały się w Blance lepkim, gęstym, przyjemnie kojącym ciepłem. Decyzje odnośnie własnej kariery zawsze podejmowała sama, sporadycznie konsultując je z tatą – dużo częściej po prostu informując jego, mamę, Sam czy Yami co i dlaczego zrobiła, i jakie ma plany na przyszłość. Nie pytała o radę, mocno tkwiąc w przekonaniu, że doskonale wie, co chce, co będzie dla niej dobre, do czego zmierza. Teraz – teoretycznie – też nie potrzebowała poparcia, decyzję uważała za podjętą jeszcze zanim podzieliła się nią z Esem, a jednak, otrzymując od Barrosa stempelek nie tyle przyzwolenia, co po prostu pełnego wsparcia, czuła się dobrze.
To było zaskakująco przyjemne, wiedzieć, że ktoś nie tylko akceptuje jej wybory, ale też uważa je za ciekawe i warte zachodu.
Może to dlatego naturalnie odbiła potem piłeczkę do Esa. Była ciekawa, to też, ale może chciała po prostu by wiedział, że jeśli tylko miałby ochotę, gdyby chciał spróbować czegoś nowego – ona byłaby tuż obok, wspierając go całym sercem.
Tak jak tera, gdy bez wahania pokręciła głową, gotowa podważyć wszystkie argumenty Barrosa o tym, że nie był wystarczająco zdolny, wystarczająco inteligentny.
- To nie ma absolutnie żadnego znaczenia – stwierdziła z pełnym przekonaniem. - Oceny w Teoxihuitl, brak papierów, te wszystkie... – sapnęła cicho. - Teoxihuitl – ani żadna inna akademia – nie są żadnym wyznacznikiem, ich program oparty jest na jakichś chorych oczekiwaniach, że każdy będzie dobry we wszystkim. – Skrzywiła się lekko. Nigdy nie lubiła tego, jak zorganizowany był system edukacji. - Sama od początku ledwo zaliczałam alchemię i runy i aż do końca słuchałam tylko, że z takimi ocenami to nie wiadomo co mnie czeka. Jakby one naprawdę miały jakieś znaczenie. Eliksiry i runy nigdy mnie nie interesowały, a trudno oczekiwać, że będzie się dobrym w czymś, czego nie lubisz albo do czego nie masz głowy. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się łagodnie, gdy Es ucałował jej dłoń.
- Nie jesteś głupi, kocie. Po prostu szkoła może nie była miejscem dla ciebie. To nie jest to samo – dodała z przekonaniem.
Nie mogąc znaleźć dla siebie pozycji, przeturlała się tym razem na brzuch i wsparła się na przedramionach, machając nogami w powietrzu.
- Myślę – zaczęła. - Myślę, że to mogłoby być dla ciebie ciekawe. Gdybyś zdecydował się poddać ocenie, zobaczyć, jak akademicy zmierzą twoje umiejętności. W sensie, nie potrzebujesz tego. Nie musisz. Pomyślałam po prostu, że może byś chciał. Zobaczyć, gdzie jesteś w porównaniu do całego tego profesorstwa. Posłuchać, jak cię chwalą. – Uśmiechnęła się szerzej. - Nakarmić sobie ego świadomością, że wszyscy ci teoretycy Instytutu do pięt ci nie dorastają. – Może trochę przesadzała – z drugiej strony, wcale nie aż tak dużo. Naprawdę uważała, że Es nie miał żadnego powodu, by się wstydzić. Że, gdyby dał ocenić swoją znajomość przemiany, okazałoby się, że potrafi znacznie więcej niż połowa aktualnych wykładowców. Może nie miałby wszystkich podstaw teoretycznych, ale miał coś znacznie ważniejszego – praktykę, intuicyjne rozumienie zagadnienia, i pasję do tematu. To naprawdę znaczyło dużo więcej – i było jedną z rzeczy, które Blanca zawsze starała się na samym początku tłumaczyć swoim studentom. Nie musieli umieć wszystkiego. Nie musieli pamiętać wszystkich wzorów i układów gwiazd zależnych od pór roku i szerokości geograficznej. Dużo bardziej liczyła się ich determinacja, gotowość do nauki – serce i to, jak wiele mieli go dla studiowanego tematu.
Nie sądziła, że to ona będzie kiedyś rzucać podobne przekonania Esowi, ale gdy do tego doszło – nie czuła się z tym źle. On chyba zresztą też nie.
- Gdybyś chciał spróbować czegoś nowego, to też mogłoby być fajne – dodała jeszcze. - Czegoś, co dla odmiany cię interesuje, a nie jest narzucone przez szkołę czy oczekiwania bliskich. – Przekrzywiła lekko głowę i uśmiechnęła się łagodnie. Gdy w którejś chwili pochyliła się, by ucałować Esa miękko, zrobiła to niemal zupełnie odruchowo.
- A jeśli jest ci dobrze tak, jak jest, to też jest zupełnie w porządku – wymruczała finalnie, jakby chcąc upewnić się, że Barros nie zinterpretuje jej słów jako presji, że musi coś ze sobą zrobić bo inaczej... Będzie gorszy? Niegodny? Mniej interesujący – mniej atrakcyjny? No nie. Blance jego mózg podobał się już teraz, nie potrzebowała do tego żadnych papierów.
Nim ponownie wyprostowała się nieco, otarła się czule nosem o nos mężczyzny i ukąsiła go lekko z łobuzerskim uśmiechem.
Zawsze wiedziałaś, że chcesz zajmować się astronomią?
Roześmiała się.
- Zawsze mnie interesowała, ale przez długi czas niechętnie się do tego przyznawałam. Byłam dosyć niezależnym dzieckiem, dosyć łatwo przyszło mi uznać, że skoro i mama, i tata siedzą w astronomii, to na pewno zmuszają mnie, bym w przyszłości robiła to samo, że właśnie tego ode mnie oczekują. Nastoletni bunt przyszedł sam. – Wyszczerzyła zęby. Z perspektywy czasu uważała, że rodzice znosili jej humory z iście anielską cierpliwością. Może dlatego, że w młodości byli tacy sami?
- W tamtym czasie miałam na siebie strasznie dużo planów. Chciałam zostać zawodowym sportowcem – stąd rolki. Albo tatuatorką. Albo mieć własną winiarnię, w Argetynie, Chile, albo – szalona myśl – we Włoszech czy Portugalii. Kiedyś chyba planowałam też założenie herbaciarni albo cukierni – a najlepiej miksu tych dwóch. – Zakołysała stopami w powietrzu i pokręciła lekko głową. - Wciąż uważam, że część z tych planów była dobra. Po prostu nie dla mnie. Nie do końca dla mnie.
Myślała przez chwilę.
- To Yami po raz pierwszy kazała mi przestać pierdolić. Może nie w tych słowach, ale sens był ten sam. Razem z Sam wzięły mnie na rozmowę i męczyły mnie tak długo, aż przyznałam, że faktycznie chcę robić to, co rodzice. Że po prostu to lubię. Gdy przyszło do wybierania kierunku studiów, nie miałam żadnych wątpliwości. Astronomia była jedynym, na co składałam papiery. Co akurat było głupie. Nie wiem, co ja sobie wtedy myślałam. Gdybym się nie dostała, byłoby to... Problematyczne – parsknęła cicho. Problematyczne to naprawdę mało powiedziane. Nie miała wątpliwości, że byłaby wtedy wściekła. Zdruzgotana. Gotowa uznać, że świat się dla niej skończył i nic już nie ma sensu.
Gdy się czemuś oddawała – wkładała w to całe swoje gorące serce. To dlatego porażki bolały bardziej. To dlatego tak trudno było jej sobie z nimi poradzić.
To dlatego też złamane serce bolało tak bardzo – z ludźmi postępowała przecież zupełnie tak samo. Jeśli kochała, to czasem zbyt mocno. Teraz unikała słowa miłość być może właśnie z tego powodu. Może bała się, że sięga po nie za szybko – i że gdy raz sobie na to pozwoli, będzie po wszystkim. Nie będzie umiała się wycofać, zachować zdrowego dystansu – i że, prędzej czy później, zostanie skrzywdzona. Przez kogoś – Esa – albo, prędzej, przez samą siebie, swoje własne decyzje.
Westchnęła bezgłośnie, dając spokój podobnym rozważaniom.
- Wartownik – rzuciła miękko. - Doskonale rozumiem, dlaczego wybrałeś mundur, to ci pasuje – przyznała bez skrępowania. - Służba mundurowa, albo po prostu... Dbanie o innych inaczej. Tak jak o nas. – Uśmiechnęła się miękko. - Byłeś jednym z tych dzieciaków, którzy w zabawach zawsze odgrywali rycerzy? Indian? Takich bądź innych strażników? – spytała i choć, w innej sytuacji, jej słowa mogły brzmieć uszczypliwie – teraz takimi nie były. Była ciekawa, a jej ton – miękki.
- Sam zawsze się ze mnie śmiała – zauważyła w ramach dygresji, uśmiechając się z rozbawieniem. - Wytykała mi, że jestem pod tym względem strasznie prosta i zupełnie nieoryginalna, oglądając się zawsze za tymi silnymi. – Nacisk na użyty przymiotnik sugerował, że nie chodziło o siłę fizyczną – a przynajmniej nie tylko o nią. Że pod tym jednym słowem kryła się raczej cała gama innych cech – opiekuńczość, troska, pewność siebie, determinacja, ale może też, z drugiej strony, także agresja i nieprzewidywalność. Zapytana, Blanca chyba wcale nie byłaby w stanie tak po prostu rozłożyć swoje preferencje na czynniki pierwsze – na pewno nie od razu.
- Gdy zaczęłam spotykać się z Joachimem, teoria Sam zaczęła się chwiać, bo Jo był… Nie był słaby, ale nie pasował do archetypu, który, zdaniem Sammy, był mi najbliższy. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem. - A potem Yami, przy której madrości Sam już w ogóle nie miały sensu. – W imieniu kuzynki przebrzmiało pewne wahanie, gdy nagle Vargas uświadomiła sobie, że Serrano... Cóż, na pewno nie jest słaba. Że ona akurat może doskonale wpasowywać się w stereotypowe peferencje Blanki.
- Teraz wychodzi jednak na to, że miała rację – zakończyła z rozbawieniem. - Znowu miała rację. Będzie mi to wypominać przez najbliższe dziesięć lat.
To było zaskakująco przyjemne, wiedzieć, że ktoś nie tylko akceptuje jej wybory, ale też uważa je za ciekawe i warte zachodu.
Może to dlatego naturalnie odbiła potem piłeczkę do Esa. Była ciekawa, to też, ale może chciała po prostu by wiedział, że jeśli tylko miałby ochotę, gdyby chciał spróbować czegoś nowego – ona byłaby tuż obok, wspierając go całym sercem.
Tak jak tera, gdy bez wahania pokręciła głową, gotowa podważyć wszystkie argumenty Barrosa o tym, że nie był wystarczająco zdolny, wystarczająco inteligentny.
- To nie ma absolutnie żadnego znaczenia – stwierdziła z pełnym przekonaniem. - Oceny w Teoxihuitl, brak papierów, te wszystkie... – sapnęła cicho. - Teoxihuitl – ani żadna inna akademia – nie są żadnym wyznacznikiem, ich program oparty jest na jakichś chorych oczekiwaniach, że każdy będzie dobry we wszystkim. – Skrzywiła się lekko. Nigdy nie lubiła tego, jak zorganizowany był system edukacji. - Sama od początku ledwo zaliczałam alchemię i runy i aż do końca słuchałam tylko, że z takimi ocenami to nie wiadomo co mnie czeka. Jakby one naprawdę miały jakieś znaczenie. Eliksiry i runy nigdy mnie nie interesowały, a trudno oczekiwać, że będzie się dobrym w czymś, czego nie lubisz albo do czego nie masz głowy. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się łagodnie, gdy Es ucałował jej dłoń.
- Nie jesteś głupi, kocie. Po prostu szkoła może nie była miejscem dla ciebie. To nie jest to samo – dodała z przekonaniem.
Nie mogąc znaleźć dla siebie pozycji, przeturlała się tym razem na brzuch i wsparła się na przedramionach, machając nogami w powietrzu.
- Myślę – zaczęła. - Myślę, że to mogłoby być dla ciebie ciekawe. Gdybyś zdecydował się poddać ocenie, zobaczyć, jak akademicy zmierzą twoje umiejętności. W sensie, nie potrzebujesz tego. Nie musisz. Pomyślałam po prostu, że może byś chciał. Zobaczyć, gdzie jesteś w porównaniu do całego tego profesorstwa. Posłuchać, jak cię chwalą. – Uśmiechnęła się szerzej. - Nakarmić sobie ego świadomością, że wszyscy ci teoretycy Instytutu do pięt ci nie dorastają. – Może trochę przesadzała – z drugiej strony, wcale nie aż tak dużo. Naprawdę uważała, że Es nie miał żadnego powodu, by się wstydzić. Że, gdyby dał ocenić swoją znajomość przemiany, okazałoby się, że potrafi znacznie więcej niż połowa aktualnych wykładowców. Może nie miałby wszystkich podstaw teoretycznych, ale miał coś znacznie ważniejszego – praktykę, intuicyjne rozumienie zagadnienia, i pasję do tematu. To naprawdę znaczyło dużo więcej – i było jedną z rzeczy, które Blanca zawsze starała się na samym początku tłumaczyć swoim studentom. Nie musieli umieć wszystkiego. Nie musieli pamiętać wszystkich wzorów i układów gwiazd zależnych od pór roku i szerokości geograficznej. Dużo bardziej liczyła się ich determinacja, gotowość do nauki – serce i to, jak wiele mieli go dla studiowanego tematu.
Nie sądziła, że to ona będzie kiedyś rzucać podobne przekonania Esowi, ale gdy do tego doszło – nie czuła się z tym źle. On chyba zresztą też nie.
- Gdybyś chciał spróbować czegoś nowego, to też mogłoby być fajne – dodała jeszcze. - Czegoś, co dla odmiany cię interesuje, a nie jest narzucone przez szkołę czy oczekiwania bliskich. – Przekrzywiła lekko głowę i uśmiechnęła się łagodnie. Gdy w którejś chwili pochyliła się, by ucałować Esa miękko, zrobiła to niemal zupełnie odruchowo.
- A jeśli jest ci dobrze tak, jak jest, to też jest zupełnie w porządku – wymruczała finalnie, jakby chcąc upewnić się, że Barros nie zinterpretuje jej słów jako presji, że musi coś ze sobą zrobić bo inaczej... Będzie gorszy? Niegodny? Mniej interesujący – mniej atrakcyjny? No nie. Blance jego mózg podobał się już teraz, nie potrzebowała do tego żadnych papierów.
Nim ponownie wyprostowała się nieco, otarła się czule nosem o nos mężczyzny i ukąsiła go lekko z łobuzerskim uśmiechem.
Zawsze wiedziałaś, że chcesz zajmować się astronomią?
Roześmiała się.
- Zawsze mnie interesowała, ale przez długi czas niechętnie się do tego przyznawałam. Byłam dosyć niezależnym dzieckiem, dosyć łatwo przyszło mi uznać, że skoro i mama, i tata siedzą w astronomii, to na pewno zmuszają mnie, bym w przyszłości robiła to samo, że właśnie tego ode mnie oczekują. Nastoletni bunt przyszedł sam. – Wyszczerzyła zęby. Z perspektywy czasu uważała, że rodzice znosili jej humory z iście anielską cierpliwością. Może dlatego, że w młodości byli tacy sami?
- W tamtym czasie miałam na siebie strasznie dużo planów. Chciałam zostać zawodowym sportowcem – stąd rolki. Albo tatuatorką. Albo mieć własną winiarnię, w Argetynie, Chile, albo – szalona myśl – we Włoszech czy Portugalii. Kiedyś chyba planowałam też założenie herbaciarni albo cukierni – a najlepiej miksu tych dwóch. – Zakołysała stopami w powietrzu i pokręciła lekko głową. - Wciąż uważam, że część z tych planów była dobra. Po prostu nie dla mnie. Nie do końca dla mnie.
Myślała przez chwilę.
- To Yami po raz pierwszy kazała mi przestać pierdolić. Może nie w tych słowach, ale sens był ten sam. Razem z Sam wzięły mnie na rozmowę i męczyły mnie tak długo, aż przyznałam, że faktycznie chcę robić to, co rodzice. Że po prostu to lubię. Gdy przyszło do wybierania kierunku studiów, nie miałam żadnych wątpliwości. Astronomia była jedynym, na co składałam papiery. Co akurat było głupie. Nie wiem, co ja sobie wtedy myślałam. Gdybym się nie dostała, byłoby to... Problematyczne – parsknęła cicho. Problematyczne to naprawdę mało powiedziane. Nie miała wątpliwości, że byłaby wtedy wściekła. Zdruzgotana. Gotowa uznać, że świat się dla niej skończył i nic już nie ma sensu.
Gdy się czemuś oddawała – wkładała w to całe swoje gorące serce. To dlatego porażki bolały bardziej. To dlatego tak trudno było jej sobie z nimi poradzić.
To dlatego też złamane serce bolało tak bardzo – z ludźmi postępowała przecież zupełnie tak samo. Jeśli kochała, to czasem zbyt mocno. Teraz unikała słowa miłość być może właśnie z tego powodu. Może bała się, że sięga po nie za szybko – i że gdy raz sobie na to pozwoli, będzie po wszystkim. Nie będzie umiała się wycofać, zachować zdrowego dystansu – i że, prędzej czy później, zostanie skrzywdzona. Przez kogoś – Esa – albo, prędzej, przez samą siebie, swoje własne decyzje.
Westchnęła bezgłośnie, dając spokój podobnym rozważaniom.
- Wartownik – rzuciła miękko. - Doskonale rozumiem, dlaczego wybrałeś mundur, to ci pasuje – przyznała bez skrępowania. - Służba mundurowa, albo po prostu... Dbanie o innych inaczej. Tak jak o nas. – Uśmiechnęła się miękko. - Byłeś jednym z tych dzieciaków, którzy w zabawach zawsze odgrywali rycerzy? Indian? Takich bądź innych strażników? – spytała i choć, w innej sytuacji, jej słowa mogły brzmieć uszczypliwie – teraz takimi nie były. Była ciekawa, a jej ton – miękki.
- Sam zawsze się ze mnie śmiała – zauważyła w ramach dygresji, uśmiechając się z rozbawieniem. - Wytykała mi, że jestem pod tym względem strasznie prosta i zupełnie nieoryginalna, oglądając się zawsze za tymi silnymi. – Nacisk na użyty przymiotnik sugerował, że nie chodziło o siłę fizyczną – a przynajmniej nie tylko o nią. Że pod tym jednym słowem kryła się raczej cała gama innych cech – opiekuńczość, troska, pewność siebie, determinacja, ale może też, z drugiej strony, także agresja i nieprzewidywalność. Zapytana, Blanca chyba wcale nie byłaby w stanie tak po prostu rozłożyć swoje preferencje na czynniki pierwsze – na pewno nie od razu.
- Gdy zaczęłam spotykać się z Joachimem, teoria Sam zaczęła się chwiać, bo Jo był… Nie był słaby, ale nie pasował do archetypu, który, zdaniem Sammy, był mi najbliższy. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem. - A potem Yami, przy której madrości Sam już w ogóle nie miały sensu. – W imieniu kuzynki przebrzmiało pewne wahanie, gdy nagle Vargas uświadomiła sobie, że Serrano... Cóż, na pewno nie jest słaba. Że ona akurat może doskonale wpasowywać się w stereotypowe peferencje Blanki.
- Teraz wychodzi jednak na to, że miała rację – zakończyła z rozbawieniem. - Znowu miała rację. Będzie mi to wypominać przez najbliższe dziesięć lat.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Sob 18 Lis - 22:59
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
To nie ma absolutnie żadnego znaczenia.
Niby to rozumiał, ale co innego dojść do pewnych wniosków samemu, a co innego usłyszeć je z cudzych ust. Nabierały w ten sposób mocy, której nie miały, krążąc swobodnie między innymi myślami i chociaż przekonanie mieszające się z oburzeniem Blanki na system edukacji, w którym się znaleźli magicznie nie odwracało poglądów Barrosa o sto osiemdziesiąt stopni, to jednak popychało go w kierunku pierwszego kroku. Szturchało na dobrą ścieżkę. Minęło już tyle lat odkąd opuścił sale Teoxihuitl, może faktycznie powinien się przekonać, co się w międzyczasie zmieniło?
Może. Na razie podchodził do tej myśli z pewną dozą ostrożności, ale że w ogóle się jej przyglądał, stanowiło postęp.
Gorące przekonanie i wiara Blanki w pochlebne obserwacje na jego temat były cholernie budujące. Bardziej niż by się spodziewał. Nie sądził, że potrzebował czyichś komplementów, ale kiedy już się pojawiły, grzał się w ich cieple z niezaprzeczalną przyjemnością.
- Kiedy tak mówisz, zaczynam się zastanawiać, czy faktycznie nie chcę – rzucił z cichym rozbawieniem, nie powstrzymując uśmiechu, który powoli zastępował na jego twarzy grymas. Doskonale wyczuwał, że Vargas przesadzała mówiąc o przerastaniu wykładowców – w wyobrażeniach Esa jeśli ktoś wykładał w Instytucie, był niepodważalnym autorytetem w swojej dziedzinie – ale sama możliwość rozmowy z kimś, kto znał się na rzeczy, stanowiła miłą perspektywę. Na tyle ekscytującą, że mimo wcześniejszego odruchowego wycofania poczuł, jak mocniej zabiło mu serce.
Szaleństwo. Absolutne szaleństwo. Przeżył w swoich jasno ustalonych ramach ponad czterdzieści lat, a teraz Blanca zdawała się wyciągać go z nich - czy przynajmniej do tego zachęcać - bez większego wysiłku. Albo sam nie okrzepł w nich aż tak sztywno, jak uważał, albo ona miała wyjątkowy dar przekonywania. Ewentualnie podświadomie wiedziała, jakie guziki szturchnąć, by wywołać pożądaną reakcję.
- Zastanowię się – obiecał w pewnym momencie, tuż po tym jak kobieta pochyliła się po krótkiego buziaka. - Może faktycznie to dobry pomysł. Przez ciebie chciałbym spróbować. Muszę tylko znaleźć co.
Może kiedy ta przyjemna, wspierająca atmosfera się rozwieje, a problemy dnia codziennego wrócą na pierwszy plan, będzie sobie pluł w brodę, że cokolwiek powiedział – ale z drugiej strony... Dlaczego miał pozwalać wspomnieniom sprzed ponad dwudziestu lat dyktować, jakim człowiekiem był teraz?
To nie było takie proste, ale postawił pierwszy krok w odpowiednim kierunku. Tak sądził.
Marszcząc się odruchowo, gdy Blanca chwyciła zębami końcówkę jego nosa, potarł ją zaraz, zadając swoje pytanie o to jak to było z nią i astronomią. Chociaż sam teoretycznie miał jasno wytyczone potencjalne ścieżki kariery przez rodzinne oczekiwania, z biegiem lat z coraz większą pewnością uzmysławiał sobie, że gdyby nawet tak nie było, wciąż wybrałby posadę wartownika. Mimo że finalnie z niej zrezygnował, nie żałował ani dnia.
Przekręcając się na bok, wyciągnął rękę, dłonią sunąc lekko po plecach Blanki, gdy opowiadała o nastoletnim buncie i wszystkich planach, które kiedyś miała. Próbował ją sobie wyobrażać w każdym z miejsc, o jakich mówiła, uśmiechając się mimowolnie do własnych myśli – tych w których pochylała się nad sadzonkami winogron, czule zachęcając je do wzrostu i opowiadając, na co je przerobi oraz kogo upije.
- Pomysł z winiarnią był fajny – wtrącił niezobowiązująco, parskając zaraz na wspomnienie o poważnej rozmowie, jaką musiała odbyć z kuzynką i przyjaciółką. Po wczorajszym weselu imię Yamileth wywoływało w nim ukłucie goryczy, ale nie chciał dać tego po sobie poznać – Serrano wciąż była kuzynką Blanki, jedną z najbliższych jej osób. Nie chciał wchodzić między nie większym klinem, niż już raz nieświadomie to zrobił.
- Ale po co miałabyś składać papiery na coś innego, skoro chciałaś zajmować się astronomią? – spytał, niespecjalnie rozumiejąc, skąd użycie określenia problematyczne. - Nawet jakbyś się nie dostała, to przecież mogłabyś próbować w następnym roku. Po co studiować coś, co cię nie interesowało?
Może umykał mu jakiś niuans, coś czego zwyczajnie nie rozumiał, bo nigdy nie znalazł się w środowisku studenckim, ale uczenie się czegoś innego – zastępczego – w jego odczuciu byłoby okropną stratą czasu.
Podniósł wzrok na jej twarz, gdy nagle zaczęła mówić o tym, że mundur do niego pasował, wywołując tym lekki uśmieszek w kąciku ust oraz zatrzymanie dłoni w zagłębieniu między jej łopatkami.
- Wiesz jak was nazywam w myślach i kiedy piszę w dzienniku? – rzucił z wyraźnymi iskierkami rozbawienia tańczącymi w ciemnych oczach. - Kaczuszki. Moje kaczuszki. Tylko nie mów reszcie – dodał, przykładając palec do ust. - Wiele się nie pomyliłaś, ale jak cioci wykluły się pierwsze kaczątka, to zamiast się bawić, pilnowałem, żeby nie odchodziły za daleko, zanim postawili porządny kurnik.
Te pierwsze trzy tygodnie gdy maluchy wymagały specjalnej opieki, wciąż należały do jego ulubionych wspomnień. Był przekonany, że w którymś rodzinnym albumie wciąż leżały jego zdjęcia z naręczem małych, puchatych kulek i dziurawym uśmiechem – mniej więcej w tym samym czasie zaczął tracić mleczne zęby.
Wsparł się na przedramieniu, unosząc nieco i wznawiając wędrówkę dłoni po plecach Blanki, na bok odgarniając ciemne fale jej włosów, kiedy zagrodziły mu dostęp do karku. Mruknął tylko w bliżej niesprecyzowanym komentarzu, gdy pojawił się temat jej preferencji, po cichu zadowolony z bycia ustawionym w kolumnie oznaczonej siłą. Cholernie wręcz zadowolony. Jego ego mruczało mu rozkosznie do ucha jak kot, którym go nazywała.
- Niech lepiej nie przesadza, trafiła dopiero za którymś razem – rzucił, przekrzywiając lekko głowę. - Chociaż zawsze odnosiłem wrażenie, że Yamileth nie jest słaba. Wręcz przeciwnie – próbował nadać głosowi lekkie brzmienie, podejść do tematu Serrano jak dojrzały człowiek. Nie robić z niej czarnego charakteru, kiedy wyraźnie cierpiała – wczoraj w jej towarzystwie nie potrafił zachowywać się z równym zrozumieniem.
- To jak się wczoraj zachowywałaś z Ignacio, cholernie przypominało mi moich braci – przyznał z cieniem uśmiechu na ustach. - Widać, że jesteście blisko. Z Marią też. W ten... Ten sposób, który dają tylko lata. Tego się nie da podrobić – lekko uścisnął ramię Blanki, bez większego planu przesuwając dłoń i odruchowo drapiąc ją krótko pod brodą jak kota. - Opowiesz mi coś o nich? – poprosił, lekko ujmując podbródek kobiety i obracając jej głowę ku sobie. Skradł jej leniwy, miękki pocałunek, zanim na powrót się odsunął, oblizując dolną wargę. - O nich i o sobie naraz? O was wszystkich?
Niby to rozumiał, ale co innego dojść do pewnych wniosków samemu, a co innego usłyszeć je z cudzych ust. Nabierały w ten sposób mocy, której nie miały, krążąc swobodnie między innymi myślami i chociaż przekonanie mieszające się z oburzeniem Blanki na system edukacji, w którym się znaleźli magicznie nie odwracało poglądów Barrosa o sto osiemdziesiąt stopni, to jednak popychało go w kierunku pierwszego kroku. Szturchało na dobrą ścieżkę. Minęło już tyle lat odkąd opuścił sale Teoxihuitl, może faktycznie powinien się przekonać, co się w międzyczasie zmieniło?
Może. Na razie podchodził do tej myśli z pewną dozą ostrożności, ale że w ogóle się jej przyglądał, stanowiło postęp.
Gorące przekonanie i wiara Blanki w pochlebne obserwacje na jego temat były cholernie budujące. Bardziej niż by się spodziewał. Nie sądził, że potrzebował czyichś komplementów, ale kiedy już się pojawiły, grzał się w ich cieple z niezaprzeczalną przyjemnością.
- Kiedy tak mówisz, zaczynam się zastanawiać, czy faktycznie nie chcę – rzucił z cichym rozbawieniem, nie powstrzymując uśmiechu, który powoli zastępował na jego twarzy grymas. Doskonale wyczuwał, że Vargas przesadzała mówiąc o przerastaniu wykładowców – w wyobrażeniach Esa jeśli ktoś wykładał w Instytucie, był niepodważalnym autorytetem w swojej dziedzinie – ale sama możliwość rozmowy z kimś, kto znał się na rzeczy, stanowiła miłą perspektywę. Na tyle ekscytującą, że mimo wcześniejszego odruchowego wycofania poczuł, jak mocniej zabiło mu serce.
Szaleństwo. Absolutne szaleństwo. Przeżył w swoich jasno ustalonych ramach ponad czterdzieści lat, a teraz Blanca zdawała się wyciągać go z nich - czy przynajmniej do tego zachęcać - bez większego wysiłku. Albo sam nie okrzepł w nich aż tak sztywno, jak uważał, albo ona miała wyjątkowy dar przekonywania. Ewentualnie podświadomie wiedziała, jakie guziki szturchnąć, by wywołać pożądaną reakcję.
- Zastanowię się – obiecał w pewnym momencie, tuż po tym jak kobieta pochyliła się po krótkiego buziaka. - Może faktycznie to dobry pomysł. Przez ciebie chciałbym spróbować. Muszę tylko znaleźć co.
Może kiedy ta przyjemna, wspierająca atmosfera się rozwieje, a problemy dnia codziennego wrócą na pierwszy plan, będzie sobie pluł w brodę, że cokolwiek powiedział – ale z drugiej strony... Dlaczego miał pozwalać wspomnieniom sprzed ponad dwudziestu lat dyktować, jakim człowiekiem był teraz?
To nie było takie proste, ale postawił pierwszy krok w odpowiednim kierunku. Tak sądził.
Marszcząc się odruchowo, gdy Blanca chwyciła zębami końcówkę jego nosa, potarł ją zaraz, zadając swoje pytanie o to jak to było z nią i astronomią. Chociaż sam teoretycznie miał jasno wytyczone potencjalne ścieżki kariery przez rodzinne oczekiwania, z biegiem lat z coraz większą pewnością uzmysławiał sobie, że gdyby nawet tak nie było, wciąż wybrałby posadę wartownika. Mimo że finalnie z niej zrezygnował, nie żałował ani dnia.
Przekręcając się na bok, wyciągnął rękę, dłonią sunąc lekko po plecach Blanki, gdy opowiadała o nastoletnim buncie i wszystkich planach, które kiedyś miała. Próbował ją sobie wyobrażać w każdym z miejsc, o jakich mówiła, uśmiechając się mimowolnie do własnych myśli – tych w których pochylała się nad sadzonkami winogron, czule zachęcając je do wzrostu i opowiadając, na co je przerobi oraz kogo upije.
- Pomysł z winiarnią był fajny – wtrącił niezobowiązująco, parskając zaraz na wspomnienie o poważnej rozmowie, jaką musiała odbyć z kuzynką i przyjaciółką. Po wczorajszym weselu imię Yamileth wywoływało w nim ukłucie goryczy, ale nie chciał dać tego po sobie poznać – Serrano wciąż była kuzynką Blanki, jedną z najbliższych jej osób. Nie chciał wchodzić między nie większym klinem, niż już raz nieświadomie to zrobił.
- Ale po co miałabyś składać papiery na coś innego, skoro chciałaś zajmować się astronomią? – spytał, niespecjalnie rozumiejąc, skąd użycie określenia problematyczne. - Nawet jakbyś się nie dostała, to przecież mogłabyś próbować w następnym roku. Po co studiować coś, co cię nie interesowało?
Może umykał mu jakiś niuans, coś czego zwyczajnie nie rozumiał, bo nigdy nie znalazł się w środowisku studenckim, ale uczenie się czegoś innego – zastępczego – w jego odczuciu byłoby okropną stratą czasu.
Podniósł wzrok na jej twarz, gdy nagle zaczęła mówić o tym, że mundur do niego pasował, wywołując tym lekki uśmieszek w kąciku ust oraz zatrzymanie dłoni w zagłębieniu między jej łopatkami.
- Wiesz jak was nazywam w myślach i kiedy piszę w dzienniku? – rzucił z wyraźnymi iskierkami rozbawienia tańczącymi w ciemnych oczach. - Kaczuszki. Moje kaczuszki. Tylko nie mów reszcie – dodał, przykładając palec do ust. - Wiele się nie pomyliłaś, ale jak cioci wykluły się pierwsze kaczątka, to zamiast się bawić, pilnowałem, żeby nie odchodziły za daleko, zanim postawili porządny kurnik.
Te pierwsze trzy tygodnie gdy maluchy wymagały specjalnej opieki, wciąż należały do jego ulubionych wspomnień. Był przekonany, że w którymś rodzinnym albumie wciąż leżały jego zdjęcia z naręczem małych, puchatych kulek i dziurawym uśmiechem – mniej więcej w tym samym czasie zaczął tracić mleczne zęby.
Wsparł się na przedramieniu, unosząc nieco i wznawiając wędrówkę dłoni po plecach Blanki, na bok odgarniając ciemne fale jej włosów, kiedy zagrodziły mu dostęp do karku. Mruknął tylko w bliżej niesprecyzowanym komentarzu, gdy pojawił się temat jej preferencji, po cichu zadowolony z bycia ustawionym w kolumnie oznaczonej siłą. Cholernie wręcz zadowolony. Jego ego mruczało mu rozkosznie do ucha jak kot, którym go nazywała.
- Niech lepiej nie przesadza, trafiła dopiero za którymś razem – rzucił, przekrzywiając lekko głowę. - Chociaż zawsze odnosiłem wrażenie, że Yamileth nie jest słaba. Wręcz przeciwnie – próbował nadać głosowi lekkie brzmienie, podejść do tematu Serrano jak dojrzały człowiek. Nie robić z niej czarnego charakteru, kiedy wyraźnie cierpiała – wczoraj w jej towarzystwie nie potrafił zachowywać się z równym zrozumieniem.
- To jak się wczoraj zachowywałaś z Ignacio, cholernie przypominało mi moich braci – przyznał z cieniem uśmiechu na ustach. - Widać, że jesteście blisko. Z Marią też. W ten... Ten sposób, który dają tylko lata. Tego się nie da podrobić – lekko uścisnął ramię Blanki, bez większego planu przesuwając dłoń i odruchowo drapiąc ją krótko pod brodą jak kota. - Opowiesz mi coś o nich? – poprosił, lekko ujmując podbródek kobiety i obracając jej głowę ku sobie. Skradł jej leniwy, miękki pocałunek, zanim na powrót się odsunął, oblizując dolną wargę. - O nich i o sobie naraz? O was wszystkich?
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Nie 19 Lis - 16:47
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Pomysł z winiarnią był fajny.
Roześmiała się i wyprężyła plecy lekko, gdy Es zaczął sunąć po nich dłonią. Teraz, gdy poranny kryzys już minął, było jej zwyczajnie dobrze i naprawdę niewiele brakowało, by zaczęła mruczeć jak ukontentowany kot.
Na pytanie Barrosa wzruszyła lekko ramionami.
- Niedostanie się na wybrany kierunek byłoby dla mnie porażką, a ja nie znoszę ich najlepiej – przyznała z nieznacznym uśmiechem rozbawienia. Es miał już dość okazji, by samemu dojść do podobnych spostrzeżeń. – Rok przerwy, próbowanie znowu... – Potrząsnęła lekko głową. – Nie brałam tego pod uwagę, nie wtedy. Gdybym się nie dostała, raczej szukałabym winnych niż faktycznie zajęła się czymś konstruktywnym, jak douczanie się, by w kolejnym roku poprawić wyniki egzaminów. I z pewnością uznałabym, że winna jestem przede wszystkim – wyłącznie – ja – westchnęła cicho. To, że teraz była tego świadoma, można było uznać za jakiś progres – bo skoro wiedziała, mogła podobnie toksyczne cechy przepracować. Teoretycznie.
...Moje kaczuszki.
Drgnęła i spojrzała na Barrosa z niedowierzaniem.
- Kaczuszki? – spytała, znacząco unosząc brwi. – Poważnie? – roześmiała się i pokręciła głową lekko. – I od kiedy tak? Nie mów, że od samego początku! – Znając Esa, była przekonana, że dokładnie tak – że nazwał ich tak niemal pierwszego dnia i przez cały ten rok konsekwentnie się tego trzymał. Myśl, że faktycznie tak mogło być, była rozczulająca.
Chociaż jeszcze kilka miesięcy temu, w Peru czy Argentynie, byłaby absolutnie wściekła. Dopatrywałaby się protekcjonalności i... Cóż, wszystkiego złego, czego mogłaby się dopatrywać.
Westchnęła cicho, gdy odgarnął jej włosy, sięgając miękko do karku. Jej ciało lgnęło do Esa – ona do niego lgnęła.
- Nie jest – przyznała powoli. Nie sądziła, że będą rozmawiać o Yami i z pewnością tego nie planowała. Gdy jednak oboje ochłonęli, wychodziło na to, że potrafią. I dobrze, bo prędzej czy później i tak musieliby to zrobić. Yamileth nie miała od tak zniknąć z ich życia – nie tylko dlatego, że była teraz ich szefową, ale przede wszystkim dlatego, że była kuzynką Blanki, kimś cholernie jej bliskim.
- Chyba nie jest – kontynuowała i przygryzła wargę lekko. – Nigdy nie była.
Ociągała się. To nie tak, że nie chciała Esowi opowiadać o swojej przeszłości – bardzo chciała, szczególnie gdy chodziło o najlepsze wspomnienia z Ignacio, Marią i Yami. Nie bardzo wiedziała jednak, od czego zacząć. Co powiedzieć, żeby w jakiś dziwny sposób nie zepsuć tych czułych chwil, które sobie teraz stworzyli.
Mimowolnie nadstawiła się do podrapania, z rozbawieniem chwyciła na chwilę kciuk Esa w zęby, wzięła go w usta na moment z przekornym uśmiechem, wreszcie oddała pocałunek i przeciągnęła się leniwie.
- To zabrzmi dziwnie – zaczęła w końcu i uśmiechnęła się łagodnie. – Zabrzmi dziwnie, ale wujek Gabriel poniekąd wychowywał mnie na równi z rodzicami. No, może nie konkretnie on – raczej jego żona, ciocia Aitana – ale... Moi rodzice dużo pracowali. Pracują. Czasem w bardzo dziwnych godzinach. Poświęcali mi naprawdę dużo czasu, ale... – Wzruszyła lekko ramionami. – Nie stracili dla mnie głowy na tyle, by rzucić wszystko, zapomnieć o swoich pasjach i na rok, dwa czy trzy zamknąć się z niemowlakiem w domu. I to jest w porządku – uściśliła szybko, nim Es mógł sobie pomyśleć, że Blanka miała do rodziców jakiś żal. Nie miała.
- Pomagała im babcia, ale też właśnie ciocia. W pewnym momencie bywałam u nich tak często, że wcale nie chciałam wracać do domu. W towarzystwie Ignacio, Yami i Mi było mi lepiej niż w pustym, własnym pokoju. – Uśmiechnęła się przelotnie. – Ignacio znają się z Marią od dzieciaka, mieli może z sześć czy siedem lat, gdy wpadli na siebie po raz pierwszy – dodała w ramach wyjaśnienia. – Mi była znami od zawsze.
Myślała przez chwilę, kołysząc nogami leniwie. Splotła przedramiona i wsparła na nich brodę.
- W pewnym sensie faktycznie byliśmy rodzeństwem. Spędzaliśmy ze sobą strasznie dużo czasu. Nie tylko wakacje, ale... Łatwiej byłoby powiedzieć, kiedy nie byliśmy razem. – Uśmiechnęła się czule. Wspominanie lat spędzanych z rodzeństwem Serrano było miłe. Relaksujące. – Ignacio i Yami dmuchali ze mną świeczki na urodzinowych tortach. Razem z Iggym przeżywałyśmy jego pierwszego całusa z Mi – jeszcze w Teoxihuitl. Wszyscy byliśmy wtedy jeszcze gówniarzami, więc, co jasne, razem z Yami dogryzałyśmy Ignacio przez kolejny miesiąc. Bo co miało być fajnego w tych obrzydliwych rzeczach, które robią dorośli? – roześmiała się. – Mówiłyśmy mu, że powiemy rodzicom – a on złościł nas twierdząc, że możemy mówić, nie przeszkadza mu to. I chyba faktycznie nie przeszkadzało. Nigdy się niczego nie wstydził. Zawsze był pierwszy do próbowania nowych rzeczy, do zawierania nowych znajomości – i do pomagania innym.
Otarła się lekko policzkiem o ramię Esa.
- Ignacio jest – był – moim dobrym duchem. Zawsze był najrozsądniejszy z naszej czwórki. Niekoniecznie jakoś wybitnie mądrzejszy... – Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. – Ale to on nas ratował, gdy robiłyśmy coś głupiego. Albo, z czasem, gdy umiał już rozpoznawać, że coś kombinujemy – powstrzymywał nas zanim do czegokolwiek doszło. I robił to często, bo ja i Yami to... – Pokręciła głową lekko. – Nigdy nie potrafiłyśmy usiedzieć na miejscu, a Mi zamiast równoważyć nasze wariactwa, to ochoczo się dołączała. Podobnie zresztą jak Sam.
Zastanawiała się przez chwilę.
- Yami zawsze była mi bardzo bliska – tak bardzo jak Ignacio i Mi, chociaż w nieco inny sposób. Zawsze czułam do niej... – odetchnęła cicho. – Dużo. Chociaż najwyraźniej nie tyle, co ona do mnie.
Zawahała się.
- Nigdy nie pytałeś – zauważyła ostrożnie. – O mnie i Yami. Nigdy nie robiłyśmy z siebie tajemnicy – nie przed zespołem – ale ty nie... Naprawdę nie wiedziałeś? – spytała, spoglądając na niego uważnie. – Zresztą, nawet potem, gdy już… – Machnęła ręką w bliżej niesprecyzowanym geście, ujmując w tym całe niewypowiedziane potem. Potem, gdy już zrobili co zrobili. Potem, gdy już zdecydowanie wiedział.
Nie była pewna, czy chce wiedzieć, ale prosił, by opowiedziała mu o nich, o sobie samej, Ignacio, Mi i Yami. A jej bliskość z kuzynką była... Była. Oczywista dla Ignacio i Mi, stanowiła nieodłączny kawałek puzzli ich relacji.
- My... Próbowałyśmy różnych rzeczy – stwierdziła bardzo oględnie. – Jeszcze na studiach, w zasadzie chyba nawet wcześniej. Nie na poważnie, po prostu... Byłyśmy ciekawe. Ja bardzo długo szukałam, co sprawia mi przyjemność, Yami wiedziała to znacznie wcześniej. Próbowała mi pomóc – nie, pomogła mi. Z nią było mi łatwiej. Dowiadywałam się o sobie różnych rzeczy i przegadywałam je z nią, wiedząc, że Yami mnie nie skrzywdzi. Nie odsunie i zrobi wszystko, żeby było mi lżej.
Westchnęła cicho i potarła policzek dłonią w zamyśleniu.
- Przyszła do mnie po rozwodzie. To znaczy, przychodziła już wcześniej – pomagała mi w przygotowaniach do ślubu, nocowała u nas, gdy byłam z Jo, była... Była. Po prostu zawsze była, roześmiana, cholernie ambitna, pyskata nierzadko bardziej, niż ja. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Po rozwodzie po prostu została. Pokazała mi, że nie jestem gorsza tylko dlatego, że z Joachimem mi nie wyszło. Dała mi chwile spokoju i radości, i ja... Szybko się przyzwyczaiłam. Było mi dobrze – stwierdziła po prostu i westchnęła cicho.
- Ale nigdy jej nie kochałam – zakończyła cicho. – Nie tak, jak ona by tego chciała – nie tak jak na to zasługuje. Dla mnie zawsze... To znaczy, Yami jest moją rodziną. Kimś, z kim się wychowywałam i kto... – Potrząsnęła lekko głową. – Nie przeszkadzało mi to z nią sypiać, ale przeszkadzałoby mi w związaniu się z nią. Byciu dla niej tą, której potrzebuje. Kocham ją, ale nie... – Wzruszyła ramionami, wreszcie nie dokończyła. Es raczej i tak zrozumie sens tego, co chciała przekazać.
Przetarła twarz dłonią, znów przeturlała się, przywierając do boku Barrosa. Koszulka podciągnęła jej się lekko na brzuchu, ale Blanca nie próbowała jej poprawiać. Wsparła czoło o ramię mężczyzny i ucałowała je lekko przez koszulkę.
- Ignacio, Mi i Yami to moje najlepsze wspomnienia – podsumowała i uśmiechnęła się miękko. – Wielu rzeczy żałuję, ale ani jednej chwili spędzanej z nimi. To ich brakuje mi najbardziej – przyznała. – W Midgardzie, w Brazylii – gdziekolwiek jesteśmy. Nie rodziców, nie babci, ale własnie naszej czwórki. Tych czasów, gdy wciąż byliśmy czwórką, a nie dwójką plus jeden plus jeden. – Ignacio i Mi niewątpliwie byli tą parą, co pozostawiało ją, Blancę, i Yamileth jako oddzielne jedynki.
Roześmiała się i wyprężyła plecy lekko, gdy Es zaczął sunąć po nich dłonią. Teraz, gdy poranny kryzys już minął, było jej zwyczajnie dobrze i naprawdę niewiele brakowało, by zaczęła mruczeć jak ukontentowany kot.
Na pytanie Barrosa wzruszyła lekko ramionami.
- Niedostanie się na wybrany kierunek byłoby dla mnie porażką, a ja nie znoszę ich najlepiej – przyznała z nieznacznym uśmiechem rozbawienia. Es miał już dość okazji, by samemu dojść do podobnych spostrzeżeń. – Rok przerwy, próbowanie znowu... – Potrząsnęła lekko głową. – Nie brałam tego pod uwagę, nie wtedy. Gdybym się nie dostała, raczej szukałabym winnych niż faktycznie zajęła się czymś konstruktywnym, jak douczanie się, by w kolejnym roku poprawić wyniki egzaminów. I z pewnością uznałabym, że winna jestem przede wszystkim – wyłącznie – ja – westchnęła cicho. To, że teraz była tego świadoma, można było uznać za jakiś progres – bo skoro wiedziała, mogła podobnie toksyczne cechy przepracować. Teoretycznie.
...Moje kaczuszki.
Drgnęła i spojrzała na Barrosa z niedowierzaniem.
- Kaczuszki? – spytała, znacząco unosząc brwi. – Poważnie? – roześmiała się i pokręciła głową lekko. – I od kiedy tak? Nie mów, że od samego początku! – Znając Esa, była przekonana, że dokładnie tak – że nazwał ich tak niemal pierwszego dnia i przez cały ten rok konsekwentnie się tego trzymał. Myśl, że faktycznie tak mogło być, była rozczulająca.
Chociaż jeszcze kilka miesięcy temu, w Peru czy Argentynie, byłaby absolutnie wściekła. Dopatrywałaby się protekcjonalności i... Cóż, wszystkiego złego, czego mogłaby się dopatrywać.
Westchnęła cicho, gdy odgarnął jej włosy, sięgając miękko do karku. Jej ciało lgnęło do Esa – ona do niego lgnęła.
- Nie jest – przyznała powoli. Nie sądziła, że będą rozmawiać o Yami i z pewnością tego nie planowała. Gdy jednak oboje ochłonęli, wychodziło na to, że potrafią. I dobrze, bo prędzej czy później i tak musieliby to zrobić. Yamileth nie miała od tak zniknąć z ich życia – nie tylko dlatego, że była teraz ich szefową, ale przede wszystkim dlatego, że była kuzynką Blanki, kimś cholernie jej bliskim.
- Chyba nie jest – kontynuowała i przygryzła wargę lekko. – Nigdy nie była.
Ociągała się. To nie tak, że nie chciała Esowi opowiadać o swojej przeszłości – bardzo chciała, szczególnie gdy chodziło o najlepsze wspomnienia z Ignacio, Marią i Yami. Nie bardzo wiedziała jednak, od czego zacząć. Co powiedzieć, żeby w jakiś dziwny sposób nie zepsuć tych czułych chwil, które sobie teraz stworzyli.
Mimowolnie nadstawiła się do podrapania, z rozbawieniem chwyciła na chwilę kciuk Esa w zęby, wzięła go w usta na moment z przekornym uśmiechem, wreszcie oddała pocałunek i przeciągnęła się leniwie.
- To zabrzmi dziwnie – zaczęła w końcu i uśmiechnęła się łagodnie. – Zabrzmi dziwnie, ale wujek Gabriel poniekąd wychowywał mnie na równi z rodzicami. No, może nie konkretnie on – raczej jego żona, ciocia Aitana – ale... Moi rodzice dużo pracowali. Pracują. Czasem w bardzo dziwnych godzinach. Poświęcali mi naprawdę dużo czasu, ale... – Wzruszyła lekko ramionami. – Nie stracili dla mnie głowy na tyle, by rzucić wszystko, zapomnieć o swoich pasjach i na rok, dwa czy trzy zamknąć się z niemowlakiem w domu. I to jest w porządku – uściśliła szybko, nim Es mógł sobie pomyśleć, że Blanka miała do rodziców jakiś żal. Nie miała.
- Pomagała im babcia, ale też właśnie ciocia. W pewnym momencie bywałam u nich tak często, że wcale nie chciałam wracać do domu. W towarzystwie Ignacio, Yami i Mi było mi lepiej niż w pustym, własnym pokoju. – Uśmiechnęła się przelotnie. – Ignacio znają się z Marią od dzieciaka, mieli może z sześć czy siedem lat, gdy wpadli na siebie po raz pierwszy – dodała w ramach wyjaśnienia. – Mi była znami od zawsze.
Myślała przez chwilę, kołysząc nogami leniwie. Splotła przedramiona i wsparła na nich brodę.
- W pewnym sensie faktycznie byliśmy rodzeństwem. Spędzaliśmy ze sobą strasznie dużo czasu. Nie tylko wakacje, ale... Łatwiej byłoby powiedzieć, kiedy nie byliśmy razem. – Uśmiechnęła się czule. Wspominanie lat spędzanych z rodzeństwem Serrano było miłe. Relaksujące. – Ignacio i Yami dmuchali ze mną świeczki na urodzinowych tortach. Razem z Iggym przeżywałyśmy jego pierwszego całusa z Mi – jeszcze w Teoxihuitl. Wszyscy byliśmy wtedy jeszcze gówniarzami, więc, co jasne, razem z Yami dogryzałyśmy Ignacio przez kolejny miesiąc. Bo co miało być fajnego w tych obrzydliwych rzeczach, które robią dorośli? – roześmiała się. – Mówiłyśmy mu, że powiemy rodzicom – a on złościł nas twierdząc, że możemy mówić, nie przeszkadza mu to. I chyba faktycznie nie przeszkadzało. Nigdy się niczego nie wstydził. Zawsze był pierwszy do próbowania nowych rzeczy, do zawierania nowych znajomości – i do pomagania innym.
Otarła się lekko policzkiem o ramię Esa.
- Ignacio jest – był – moim dobrym duchem. Zawsze był najrozsądniejszy z naszej czwórki. Niekoniecznie jakoś wybitnie mądrzejszy... – Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. – Ale to on nas ratował, gdy robiłyśmy coś głupiego. Albo, z czasem, gdy umiał już rozpoznawać, że coś kombinujemy – powstrzymywał nas zanim do czegokolwiek doszło. I robił to często, bo ja i Yami to... – Pokręciła głową lekko. – Nigdy nie potrafiłyśmy usiedzieć na miejscu, a Mi zamiast równoważyć nasze wariactwa, to ochoczo się dołączała. Podobnie zresztą jak Sam.
Zastanawiała się przez chwilę.
- Yami zawsze była mi bardzo bliska – tak bardzo jak Ignacio i Mi, chociaż w nieco inny sposób. Zawsze czułam do niej... – odetchnęła cicho. – Dużo. Chociaż najwyraźniej nie tyle, co ona do mnie.
Zawahała się.
- Nigdy nie pytałeś – zauważyła ostrożnie. – O mnie i Yami. Nigdy nie robiłyśmy z siebie tajemnicy – nie przed zespołem – ale ty nie... Naprawdę nie wiedziałeś? – spytała, spoglądając na niego uważnie. – Zresztą, nawet potem, gdy już… – Machnęła ręką w bliżej niesprecyzowanym geście, ujmując w tym całe niewypowiedziane potem. Potem, gdy już zrobili co zrobili. Potem, gdy już zdecydowanie wiedział.
Nie była pewna, czy chce wiedzieć, ale prosił, by opowiedziała mu o nich, o sobie samej, Ignacio, Mi i Yami. A jej bliskość z kuzynką była... Była. Oczywista dla Ignacio i Mi, stanowiła nieodłączny kawałek puzzli ich relacji.
- My... Próbowałyśmy różnych rzeczy – stwierdziła bardzo oględnie. – Jeszcze na studiach, w zasadzie chyba nawet wcześniej. Nie na poważnie, po prostu... Byłyśmy ciekawe. Ja bardzo długo szukałam, co sprawia mi przyjemność, Yami wiedziała to znacznie wcześniej. Próbowała mi pomóc – nie, pomogła mi. Z nią było mi łatwiej. Dowiadywałam się o sobie różnych rzeczy i przegadywałam je z nią, wiedząc, że Yami mnie nie skrzywdzi. Nie odsunie i zrobi wszystko, żeby było mi lżej.
Westchnęła cicho i potarła policzek dłonią w zamyśleniu.
- Przyszła do mnie po rozwodzie. To znaczy, przychodziła już wcześniej – pomagała mi w przygotowaniach do ślubu, nocowała u nas, gdy byłam z Jo, była... Była. Po prostu zawsze była, roześmiana, cholernie ambitna, pyskata nierzadko bardziej, niż ja. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Po rozwodzie po prostu została. Pokazała mi, że nie jestem gorsza tylko dlatego, że z Joachimem mi nie wyszło. Dała mi chwile spokoju i radości, i ja... Szybko się przyzwyczaiłam. Było mi dobrze – stwierdziła po prostu i westchnęła cicho.
- Ale nigdy jej nie kochałam – zakończyła cicho. – Nie tak, jak ona by tego chciała – nie tak jak na to zasługuje. Dla mnie zawsze... To znaczy, Yami jest moją rodziną. Kimś, z kim się wychowywałam i kto... – Potrząsnęła lekko głową. – Nie przeszkadzało mi to z nią sypiać, ale przeszkadzałoby mi w związaniu się z nią. Byciu dla niej tą, której potrzebuje. Kocham ją, ale nie... – Wzruszyła ramionami, wreszcie nie dokończyła. Es raczej i tak zrozumie sens tego, co chciała przekazać.
Przetarła twarz dłonią, znów przeturlała się, przywierając do boku Barrosa. Koszulka podciągnęła jej się lekko na brzuchu, ale Blanca nie próbowała jej poprawiać. Wsparła czoło o ramię mężczyzny i ucałowała je lekko przez koszulkę.
- Ignacio, Mi i Yami to moje najlepsze wspomnienia – podsumowała i uśmiechnęła się miękko. – Wielu rzeczy żałuję, ale ani jednej chwili spędzanej z nimi. To ich brakuje mi najbardziej – przyznała. – W Midgardzie, w Brazylii – gdziekolwiek jesteśmy. Nie rodziców, nie babci, ale własnie naszej czwórki. Tych czasów, gdy wciąż byliśmy czwórką, a nie dwójką plus jeden plus jeden. – Ignacio i Mi niewątpliwie byli tą parą, co pozostawiało ją, Blancę, i Yamileth jako oddzielne jedynki.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pon 20 Lis - 22:09
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie planował poruszać tematu Yamileth – ani teraz ani później. Nie brał też pod uwagę, że pewnego poranka obudzą go łzy Blanki i jakoś będzie musiał sobie z tym radzić. Wielu rzeczy nie planował, a jednak musiał sobie dawać z nimi radę, nieważne jak bardzo uwierały i drażniły w sposób, który kiedyś wywołałby w nim gwałtowny bunt.
Nie, nie uważał, żeby obecność i troska Vargas stanowiły jedyny powód tego stanu rzeczy czy magiczne remedium, ale na pewno nie przeszkadzały.
Es westchnął cicho, gdy ociągając się nieco z odpowiedzią na pytanie, kobieta poszczuła go przygryzieniem i wzięciem do ust kciuka, zapewne doskonale zdając sobie sprawę, jaki obraz wywoła w jego głowie. Zdążył już ją na tyle poznać. Gdyby nie specyficzny nastrój podszyty wrażliwością, którą okryli się jak kocem, może podniósłby się ze swojego miejsca i uwięził ją pod sobą na kilka dłuższych chwil.
Milcząc i tylko od czasu do czasu przenosząc wzrok na twarz Blanki, kiwając głową ze zrozumieniem, czy chrząkając na potwierdzenie, że ciągle słuchał, składał sobie kolejne części skomplikowanego obrazu, którym była. Przyrównywał jej doświadczenia do własnych, między bliskością z Ignaciem, Marią i Yamileth stawiając znak równości do jego własnych wspomnień z rodzeństwem. Kiedyś wypominał, że widać po niej bycie jedynaczką – teraz rewidował ten pogląd. Dopóki Blanca mówiła o całej ich czwórce, na ustach Barrosa gościł delikatny uśmiech – aż do momentu, gdy przerwała swoje opowieści, ostrożnie pytając o jego brak domyślności.
- Fakt, nie pytałem – potwierdził, kiwając lekko głową i układając się z powrotem na plecach, choć nie cofnął dłoni od boku kobiety. - I naprawdę nie wiedziałem. Nie jestem specjalnie domyślny, nie zauważyłem przecież, kiedy moja żona zaczęła się interesować kimś innym. Musiałybyście się przede mną całować, żebym przyswoił – kącik ust drgnął mu lekko, jakby próbował znów przywołać na twarz beztroski wyraz, ale nie dał rady. - Potem nie sądziłem, że mam prawo pytać.
Nie była to może cała prawda – na początku, gdy dowiedział się, że kobieta na którą zaczął patrzeć z większym zainteresowaniem, ma już jedną chętną na miejsce u swojego boku, jedynym czego chciał się dowiedzieć było to, kogo wybierze. Nie obchodziły go uczucia Yamileth ani ich wspólna historia. Wpatrzony w bardzo konkretny cel, egoistycznie ignorował wszystko, co do niego nie prowadziło. Dopiero teraz mógł w ogóle rozważać inne kwestie. Rozmawiać jak człowiek dojrzały.
Z lekką zmarszczką przecinającą mu czoło, Es przyglądał się twarzy Blanki, gdy opowiadała o kuzynce nieco cichszym, miększym tonem, niż robiąc to w kontekście całej ich czwórki. Szczególnie po wczorajszym zachowaniu Serrano na weselu, jej temat wcale nie był mu miły – jednak mimo własnego dyskomfortu słuchał, zdając sobie sprawę, że coraz bardziej rozumiał tę zawiść, która pojawiała się czasami w jej zielonych oczach, gdy na niego patrzyła. Chociaż wtedy tego nie wiedział, zakradł się cicho jak złodziej i poruszył jej światem w posadach. Nie było w tym jego winy, a jednak...
Uniósł rękę, kiedy Blanca przysunęła się bliżej, robiąc jej miejsce przy swoim boku i znów obejmując jej ramiona. Nawet kiedy skończyła mówić, milczał dłuższą chwilę, delikatnie gładząc kciukiem ten fragment skóry, do którego sięgał.
- Mam nadzieję – zaczął nagle, z ostrożnością która spowalniała nieco jego słowa. - Mam nadzieję, że Yamileth nie zostanie twoim Lucasem. Że jakoś dojdziecie znów do porozumienia.
Wiedział, jak to jest, kiedy ktoś kogo znało się przez całe życie i szczerze kochało, z dnia na dzień staje się obcy – nie chciał, żeby musiała przez to przechodzić. Nawet jeśli oznaczałoby to znoszenie humorów i niechęci Serrano względem siebie.
Przekręcił lekko głowę, wspierając podbródek o czubek głowy Blanki i wdychając zapach jej szamponu, milczał. Jedną chwilę, dwie, trzy. Aż zlały się w bliżej niedookreślony moment w czasie, w którym po prostu chłonęli nawzajem swoje ciepło.
Barros wreszcie odetchnął głęboko, czując jak z ruchem jego klatki piersiowej unosi się też złożona na niej dłoń Blanki.
- Poszedłbym zapalić. Zostajesz? – spytał, a gdy potwierdziła, że zamiast chłodnego balkonu woli miękkość łóżka, podniósł się powoli, na odchodne odgarniając jej z czoła kilka niesfornych kosmyków.
Nie, nie uważał, żeby obecność i troska Vargas stanowiły jedyny powód tego stanu rzeczy czy magiczne remedium, ale na pewno nie przeszkadzały.
Es westchnął cicho, gdy ociągając się nieco z odpowiedzią na pytanie, kobieta poszczuła go przygryzieniem i wzięciem do ust kciuka, zapewne doskonale zdając sobie sprawę, jaki obraz wywoła w jego głowie. Zdążył już ją na tyle poznać. Gdyby nie specyficzny nastrój podszyty wrażliwością, którą okryli się jak kocem, może podniósłby się ze swojego miejsca i uwięził ją pod sobą na kilka dłuższych chwil.
Milcząc i tylko od czasu do czasu przenosząc wzrok na twarz Blanki, kiwając głową ze zrozumieniem, czy chrząkając na potwierdzenie, że ciągle słuchał, składał sobie kolejne części skomplikowanego obrazu, którym była. Przyrównywał jej doświadczenia do własnych, między bliskością z Ignaciem, Marią i Yamileth stawiając znak równości do jego własnych wspomnień z rodzeństwem. Kiedyś wypominał, że widać po niej bycie jedynaczką – teraz rewidował ten pogląd. Dopóki Blanca mówiła o całej ich czwórce, na ustach Barrosa gościł delikatny uśmiech – aż do momentu, gdy przerwała swoje opowieści, ostrożnie pytając o jego brak domyślności.
- Fakt, nie pytałem – potwierdził, kiwając lekko głową i układając się z powrotem na plecach, choć nie cofnął dłoni od boku kobiety. - I naprawdę nie wiedziałem. Nie jestem specjalnie domyślny, nie zauważyłem przecież, kiedy moja żona zaczęła się interesować kimś innym. Musiałybyście się przede mną całować, żebym przyswoił – kącik ust drgnął mu lekko, jakby próbował znów przywołać na twarz beztroski wyraz, ale nie dał rady. - Potem nie sądziłem, że mam prawo pytać.
Nie była to może cała prawda – na początku, gdy dowiedział się, że kobieta na którą zaczął patrzeć z większym zainteresowaniem, ma już jedną chętną na miejsce u swojego boku, jedynym czego chciał się dowiedzieć było to, kogo wybierze. Nie obchodziły go uczucia Yamileth ani ich wspólna historia. Wpatrzony w bardzo konkretny cel, egoistycznie ignorował wszystko, co do niego nie prowadziło. Dopiero teraz mógł w ogóle rozważać inne kwestie. Rozmawiać jak człowiek dojrzały.
Z lekką zmarszczką przecinającą mu czoło, Es przyglądał się twarzy Blanki, gdy opowiadała o kuzynce nieco cichszym, miększym tonem, niż robiąc to w kontekście całej ich czwórki. Szczególnie po wczorajszym zachowaniu Serrano na weselu, jej temat wcale nie był mu miły – jednak mimo własnego dyskomfortu słuchał, zdając sobie sprawę, że coraz bardziej rozumiał tę zawiść, która pojawiała się czasami w jej zielonych oczach, gdy na niego patrzyła. Chociaż wtedy tego nie wiedział, zakradł się cicho jak złodziej i poruszył jej światem w posadach. Nie było w tym jego winy, a jednak...
Uniósł rękę, kiedy Blanca przysunęła się bliżej, robiąc jej miejsce przy swoim boku i znów obejmując jej ramiona. Nawet kiedy skończyła mówić, milczał dłuższą chwilę, delikatnie gładząc kciukiem ten fragment skóry, do którego sięgał.
- Mam nadzieję – zaczął nagle, z ostrożnością która spowalniała nieco jego słowa. - Mam nadzieję, że Yamileth nie zostanie twoim Lucasem. Że jakoś dojdziecie znów do porozumienia.
Wiedział, jak to jest, kiedy ktoś kogo znało się przez całe życie i szczerze kochało, z dnia na dzień staje się obcy – nie chciał, żeby musiała przez to przechodzić. Nawet jeśli oznaczałoby to znoszenie humorów i niechęci Serrano względem siebie.
Przekręcił lekko głowę, wspierając podbródek o czubek głowy Blanki i wdychając zapach jej szamponu, milczał. Jedną chwilę, dwie, trzy. Aż zlały się w bliżej niedookreślony moment w czasie, w którym po prostu chłonęli nawzajem swoje ciepło.
Barros wreszcie odetchnął głęboko, czując jak z ruchem jego klatki piersiowej unosi się też złożona na niej dłoń Blanki.
- Poszedłbym zapalić. Zostajesz? – spytał, a gdy potwierdziła, że zamiast chłodnego balkonu woli miękkość łóżka, podniósł się powoli, na odchodne odgarniając jej z czoła kilka niesfornych kosmyków.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Wto 21 Lis - 17:49
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Ani przez chwilę nie brała pod uwagę, że Yami mogłaby zostać jej Lucasem – a może powinna. Bo, szczerze mówiąc, Serrano miała przecież pełne prawo chcieć stać się dla niej obcą. Odciąć się na tyle, ile pozwala wspólna praca, albo bardziej – wykluczając Blancę z własnego projektu po to, by samej sobie zaoszczędzić bólu. To, że Vargas nawet przez moment nie pomyślała o takiej możliwości było cholernie naiwne – i wynikało z egoistycznego przyzwyczajenia Blanki do myśli, że Yami zrobi dla niej bardzo wiele. Może wszystko. Jak mogłaby odsunąć ją od prowadzonego projektu, skoro wiedziała, ile znaczy on dla Blanki? Jak mogłaby chcieć zniknąć z jej życia, skoro były sobie tak bliskie?
Problem w tym, że właśnie mogłaby – a Blanca była wybitnie arogancka w swoim założeniu, że nigdy się tak nie stanie.
Potem, wtulona w Esa, nic już nie mówiła, ciesząc się tylko bliskością mężczyzny. Jej myśli dryfowały od jednego tematu do drugiego, żadnej z nich nie wypowiedziała jednak na głos.
W którymś momencie zamknęła oczy i, chyba, przez krótką chwilę balansowała na granicy snu – ukojona równomiernym głaskaniem przez Barrosa i jego znajomym zapachem. Drgnęła dopiero, gdy mężczyzna odetchnął głęboko, w kolejnej chwili wyślizgując się z łóżka i ruszając na balkon.
Nie zamierzała iść za nim – wręcz przeciwnie, by podkreślić, jak głupi był to pomysł ze strony Esa, przeciągnąła się tylko leniwie, rozciągnęła na całą długość łóżka, z sapnięciem wtuliła jeszcze na chwilę w jego poduszkę.
Finalnie poleżała jednak tylko chwilę – bez Esa obok turlanie się w pościeli nie było już tak przyjemne. Z cichym westchnieniem podniosła się znowu do siadu i, wspierając plecy o zagłówek łóżka, sięgnęła po pilot od telewizora. W zasadzie nie potrzebowała tego sprzętu do szczęścia – nie miała telewizji w swoim mieszkaniu w Brazylii, nie mieli jej też z Midgardzie – ale skoro już tu był, włączyła go odruchowo, z umiarkowanym zaciekawieniem przeskakując kolejne kanały. Kanały, których było zaskakująco dużo jak na hotel, a z których żaden niespecjalnie ją ciekawił. Zatrzymała się na chwilę na jakimś programie przyrodniczym o amerykańskich koloniach szczurów; popatrzyła chwilę na trwającą już do godziny Mumię, wzdychając bezgłośnie na Patricię Velasquez; wreszcie ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się, jak w jednym z programów pocieszny, pyzaty ogrodnik z zaangażowaniem tłumaczył tajniki opieki nad jakimiś dziwnymi, egzotycznymi kwiatami, których nazwy nie dosłyszała.
Prawdziwie ożywiła się dopiero na bardzo sugestywne – i bardzo udawane – dźwięki rozkoszy.
- Es! – zawołała radośnie. – Wiedziałeś, że mają tu... – Urwała. Oczywiście, że nie wiedział, bo i skąd miałby? Telewizja była przecież wynalazkiem śniących i Blanca nie sądziła, by Barros miał z nią szczególnie dużo do czynienia – a już na pewno nie w tym wydaniu. Prawda?
Unosząc brew znacząco, przez chwilę przyglądała się krytycznie – i z wyraźnym powątpiewaniem – rozgrywającej się na ekranie scenie, w której ani cycki nie były specjalnie atrakcyjne, ani przyjmowane przez aktorów, przedziwne pozycje nie wyglądały szczególnie zachęcająco. I wykonalnie. Przede wszystkim – nie wyglądały wykonalnie. Żadne normalnie ciało nie mogło się wyginać w taki sposób.
Wyłączyła telewizor, gdy Es był już w progu balkonu – zwabiony charakterystycznymi dźwiękami, niedokończonym pytaniem Blanki lub, co najbardziej prawdopodobne, jednym i drugim. Vargas nie była pewna, jak długo Barros już tam stał – czy widział te dziwne kombinacje w przydomowym basenie, czy dotarł dopiero na komiczną – bo na pewno nie podniecającą – choreografię w aż do przesady skórzanym salonie?
Uśmiechając się szeroko – tyleż samo z rozbawieniem co przekornie – przeciągnęła się leniwie i, odkładając pilota, w przypływie impulsu chwyciła torbę z aparatem fotograficznym. Sprzęt był tym razem w pełni dziełem widzących, a robione nim zdjęcia były nie tylko soczyście kolorowe, ale też, przede wszystkim, magicznie animowane. Chociaż mogły być też nie, a sama Blanca lubiła bawić się przełączeniem się między jedną a drugą opcją.
Nie czekając na ewentualne protesty Esa – chociaż czy naprawdę by protestował? – cyknęła mu ze dwa pospieszne zdjęcia, a potem kolejne, trochę bardziej przemyślane. Mimowolnie przygryzając lekko wargę, Blanca z wyraźną przyjemnością oceniała Barrosa, by w kolejnej chwili uwiecznić go na kliszy. Wsparty ramieniem o framugę drzwi balkonowych, z papierosem w ustach, był cholernie atrakcyjny.
To znaczy, zawsze był. Ale teraz już szczególnie.
Bawiła się przez chwilę pokrętełkami aparatu, próbując różnych ustawień, by wreszcie odsunąć na chwilę sprzęt od twarzy i spojrzeć na Esa z zawadiackim uśmiechem.
- Kocie? – zagaiła niewinnie. – A zdjąłbyś koszulkę? – Mogła tego zarządać czy poprosić, ale teraz, z pełną premedytacją, wybrała zagrywkę na nieśmiałe pytanie... Dobrze, po prostu pytanie. W nieśmiałość Es z pewnością by nie uwierzył.
Przysiadła na kolanach, moszcząc się przez chwilę wygodnie – i nie spuszczając z Esa oka ani wtedy, gdy spoglądał na nią ze znacząco uniesioną brwią, ani tym bardziej potem, gdy jakby zupełnie od niechcenia sięgnął na plecy i zdjął t-shirt, zsuwając go z tyłu na przód.
Uśmiechnęła się szeroko i bez wahania cyknęła kolejne zdjęcia.
Problem w tym, że właśnie mogłaby – a Blanca była wybitnie arogancka w swoim założeniu, że nigdy się tak nie stanie.
Potem, wtulona w Esa, nic już nie mówiła, ciesząc się tylko bliskością mężczyzny. Jej myśli dryfowały od jednego tematu do drugiego, żadnej z nich nie wypowiedziała jednak na głos.
W którymś momencie zamknęła oczy i, chyba, przez krótką chwilę balansowała na granicy snu – ukojona równomiernym głaskaniem przez Barrosa i jego znajomym zapachem. Drgnęła dopiero, gdy mężczyzna odetchnął głęboko, w kolejnej chwili wyślizgując się z łóżka i ruszając na balkon.
Nie zamierzała iść za nim – wręcz przeciwnie, by podkreślić, jak głupi był to pomysł ze strony Esa, przeciągnąła się tylko leniwie, rozciągnęła na całą długość łóżka, z sapnięciem wtuliła jeszcze na chwilę w jego poduszkę.
Finalnie poleżała jednak tylko chwilę – bez Esa obok turlanie się w pościeli nie było już tak przyjemne. Z cichym westchnieniem podniosła się znowu do siadu i, wspierając plecy o zagłówek łóżka, sięgnęła po pilot od telewizora. W zasadzie nie potrzebowała tego sprzętu do szczęścia – nie miała telewizji w swoim mieszkaniu w Brazylii, nie mieli jej też z Midgardzie – ale skoro już tu był, włączyła go odruchowo, z umiarkowanym zaciekawieniem przeskakując kolejne kanały. Kanały, których było zaskakująco dużo jak na hotel, a z których żaden niespecjalnie ją ciekawił. Zatrzymała się na chwilę na jakimś programie przyrodniczym o amerykańskich koloniach szczurów; popatrzyła chwilę na trwającą już do godziny Mumię, wzdychając bezgłośnie na Patricię Velasquez; wreszcie ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się, jak w jednym z programów pocieszny, pyzaty ogrodnik z zaangażowaniem tłumaczył tajniki opieki nad jakimiś dziwnymi, egzotycznymi kwiatami, których nazwy nie dosłyszała.
Prawdziwie ożywiła się dopiero na bardzo sugestywne – i bardzo udawane – dźwięki rozkoszy.
- Es! – zawołała radośnie. – Wiedziałeś, że mają tu... – Urwała. Oczywiście, że nie wiedział, bo i skąd miałby? Telewizja była przecież wynalazkiem śniących i Blanca nie sądziła, by Barros miał z nią szczególnie dużo do czynienia – a już na pewno nie w tym wydaniu. Prawda?
Unosząc brew znacząco, przez chwilę przyglądała się krytycznie – i z wyraźnym powątpiewaniem – rozgrywającej się na ekranie scenie, w której ani cycki nie były specjalnie atrakcyjne, ani przyjmowane przez aktorów, przedziwne pozycje nie wyglądały szczególnie zachęcająco. I wykonalnie. Przede wszystkim – nie wyglądały wykonalnie. Żadne normalnie ciało nie mogło się wyginać w taki sposób.
Wyłączyła telewizor, gdy Es był już w progu balkonu – zwabiony charakterystycznymi dźwiękami, niedokończonym pytaniem Blanki lub, co najbardziej prawdopodobne, jednym i drugim. Vargas nie była pewna, jak długo Barros już tam stał – czy widział te dziwne kombinacje w przydomowym basenie, czy dotarł dopiero na komiczną – bo na pewno nie podniecającą – choreografię w aż do przesady skórzanym salonie?
Uśmiechając się szeroko – tyleż samo z rozbawieniem co przekornie – przeciągnęła się leniwie i, odkładając pilota, w przypływie impulsu chwyciła torbę z aparatem fotograficznym. Sprzęt był tym razem w pełni dziełem widzących, a robione nim zdjęcia były nie tylko soczyście kolorowe, ale też, przede wszystkim, magicznie animowane. Chociaż mogły być też nie, a sama Blanca lubiła bawić się przełączeniem się między jedną a drugą opcją.
Nie czekając na ewentualne protesty Esa – chociaż czy naprawdę by protestował? – cyknęła mu ze dwa pospieszne zdjęcia, a potem kolejne, trochę bardziej przemyślane. Mimowolnie przygryzając lekko wargę, Blanca z wyraźną przyjemnością oceniała Barrosa, by w kolejnej chwili uwiecznić go na kliszy. Wsparty ramieniem o framugę drzwi balkonowych, z papierosem w ustach, był cholernie atrakcyjny.
To znaczy, zawsze był. Ale teraz już szczególnie.
Bawiła się przez chwilę pokrętełkami aparatu, próbując różnych ustawień, by wreszcie odsunąć na chwilę sprzęt od twarzy i spojrzeć na Esa z zawadiackim uśmiechem.
- Kocie? – zagaiła niewinnie. – A zdjąłbyś koszulkę? – Mogła tego zarządać czy poprosić, ale teraz, z pełną premedytacją, wybrała zagrywkę na nieśmiałe pytanie... Dobrze, po prostu pytanie. W nieśmiałość Es z pewnością by nie uwierzył.
Przysiadła na kolanach, moszcząc się przez chwilę wygodnie – i nie spuszczając z Esa oka ani wtedy, gdy spoglądał na nią ze znacząco uniesioną brwią, ani tym bardziej potem, gdy jakby zupełnie od niechcenia sięgnął na plecy i zdjął t-shirt, zsuwając go z tyłu na przód.
Uśmiechnęła się szeroko i bez wahania cyknęła kolejne zdjęcia.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Wto 21 Lis - 21:19
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nawet nie udawał, że nie widział prób Blanki do przekonania go, by został w łóżku – bo czym innym miało być te rozkoszne wyciąganie się i zagarnianie większej przestrzeni? Może nawet by się jej udało, bo Barros miał bardzo słabą wolę, gdy przychodziło do odsłanianego przez nią bezwstydnie ciała. Problem w tym, że uczucie żołądka zawiązującego mu się w supły i usilna potrzeba zapalenia były chwilowo silniejsze. Tak to właśnie było, jak nie mógł zaraz po śniadaniu i kawie wypalić porannego papierosa – a tego dnia ich rutyna została zachwiana. Pokręcił więc tylko głową z lekkim uśmieszkiem, wychodząc na balkon z napoczętą paczką i nie dbając o szukanie popielniczki, wsparł się o barierkę, beztrosko strzepując za nią popiół. To nie tak, że sypał nim przypadkowym przechodniom na głowę – znajdowali się na jednym z wyższych pięter, popiół zdążył się rozwiać, nim opadł na ziemię.
Wydychając dym spomiędzy ust, czując jak jego smak i zapach rozluźniają te partie mięśni, których nie sięgło polegiwanie w łóżku z Blanką, przyglądał się zarysom budynków, mimowolnie śledził wzrokiem przechodniów pędzących do domu po zmroku i tych, którzy ubrani w błyszczące, odkryte stroje, szli się zabawić. Niedaleko musiał być klub, niskie dudnienie muzyki niosło się wyjątkowo wyraźnie w nocnej ciszy.
Od strony pokoju niosły się zmieniające się dźwięki i słowa – coś o szczurach, egipskich klątwach i kwiatach – nic jednak, co przyciągnęłoby jego uwagę na dłużej. Przynajmniej do momentu, w którym usłyszał wyjątkowo wysoki, sugestywny jęk, a zaraz potem rozradowany głos Blanki zawołał jego imię, urywając w pół zdania, które chciała w pierwszej chwili wypowiedzieć.
Nie wiedział, co mają tu mieć, ale zdążyła go zaintrygować – przynajmniej na tyle, by odsunął się od barierki i z niewypalonym jeszcze papierosem stanął w balkonowych drzwiach, przyglądając się obrazom na ekranie jednego z wynalazków śniących. Telewizor, tak to się chyba nazywało. Przekrzywił lekko głowę z konsternacją, gdy para poruszająca się na obrazie postanowiła, że seks w basenie będzie dobrym pomysłem, a kobieta o dziwnie napompowanych piersiach głośno zapewniała, że nigdy nie było jej lepiej. A właściwie wrzeszczała tak, że wszyscy sąsiedzi za płotem powinni ją usłyszeć. Wyglądało to nieco lepiej, kiedy sceneria zmieniła się na wnętrze, w którym ustawiono komplet ciemnych, skórzanych foteli oraz pasującą kanapę – były mniej wytarte, ale kojarzyły mu się z wystrojem w gabinecie komendanta. Kobieta już nie krzyczała, chwała bogom.
Wraz z cichym pyknięciem wyłączanego telewizora, przeniósł wzrok na wyraźnie rozbawioną Blankę, która wychyliła się za brzeg łóżka, wyciągając coś z jednej z szuflad w szafce nocnej. Brązowy, kwadratowy futerał z długim paskiem mieścił aparat fotograficzny, który bez wahania podniosła do oczu, kierując obiektyw w jego kierunku. Wyraźnie słyszał trzask migawki, nie poruszył się jednak z miejsca, czując tylko jak unosi mu się kąt ust – może sam się do nich nie wyrywał, ale nie miał nic przeciwko zdjęciom. Poza tym sam przynajmniej parę razy myślał o tym, że chciałby uwiecznić to, co robiła i jak wyglądała Blanca – ona najwyraźniej miała ten sam pomysł. Zduszając niedopałek na ścianie budynku, Es parsknął krótko, gdy padła sugestia, by zdjął z siebie część ubrań. Miał nadzieję, że to nie była tylko zasługa dramatycznie wyreżyserowanych zbliżeń, bo straciłby część wiary w jej dobry gust. Unosząc sugestywnie brew, przyglądał się przez chwilę sadowiącej się wygodnie astronomce, jakby się zastanawiał, co zrobić z jej słowami. Dać się skusić czy nie – a przynajmniej takie chciał sprawiać wrażenie, by nie przyzwyczajać jej, jak łatwo dawał się namówić na wszystko, co wiązało się z bliskością czy seksem. Nigdy nie twierdził, że był szczególnie skomplikowany w obsłudze, ale nie musiał się tym chwalić na prawo i lewo.
Trochę godności.
Uznając, że minęła odpowiednio długa chwila, sięgnął przez ramię na plecy, zbierając w palcach materiał i pociągnął, zsuwając koszulkę przez głowę. Rzucił ją niedbale na krzesło, na którym już piętrzyła się mała górka noszonych wcześniej ubrań, unosząc dłoń i przeczesując rozwichrzone kosmyki.
Słyszał dźwięki aparatu uchwycającego kolejne ujęcia, ucząc się, że podobał mu się ten rodzaj zainteresowania. Nie spieszył się w drodze z wyjścia na balkon do łóżka okupowanego przez Blankę, niby mimochodem ustawiając się tak, by mogła uchwycić lepsze kadry – wiedział, że wyglądał nieźle. Nie wstydził się tego.
Opierając się kolanem o brzeg łóżka, sięgnął po jedną z dłoni Blanki, przyciągając ją do swojej twarzy. Poprowadził jej palce po szorstkim policzku, zanim złożył pocałunek tuż przy wnętrzu nadgarstka, zaraz wyłuskując aparat z jej ręki. Nie miał za wiele doświadczenia z podobnym sprzętem, ale obsługa wyglądała prosto – gdy wcisnął jeden z przycisków, kierując obiektyw na sylwetkę kobiety, wydał ten sam dźwięk co wcześniej.
Nic nie powiedział, nie zasugerował – uśmiechnął się tylko kątem ust, wyczekująco unosząc brew.
Wydychając dym spomiędzy ust, czując jak jego smak i zapach rozluźniają te partie mięśni, których nie sięgło polegiwanie w łóżku z Blanką, przyglądał się zarysom budynków, mimowolnie śledził wzrokiem przechodniów pędzących do domu po zmroku i tych, którzy ubrani w błyszczące, odkryte stroje, szli się zabawić. Niedaleko musiał być klub, niskie dudnienie muzyki niosło się wyjątkowo wyraźnie w nocnej ciszy.
Od strony pokoju niosły się zmieniające się dźwięki i słowa – coś o szczurach, egipskich klątwach i kwiatach – nic jednak, co przyciągnęłoby jego uwagę na dłużej. Przynajmniej do momentu, w którym usłyszał wyjątkowo wysoki, sugestywny jęk, a zaraz potem rozradowany głos Blanki zawołał jego imię, urywając w pół zdania, które chciała w pierwszej chwili wypowiedzieć.
Nie wiedział, co mają tu mieć, ale zdążyła go zaintrygować – przynajmniej na tyle, by odsunął się od barierki i z niewypalonym jeszcze papierosem stanął w balkonowych drzwiach, przyglądając się obrazom na ekranie jednego z wynalazków śniących. Telewizor, tak to się chyba nazywało. Przekrzywił lekko głowę z konsternacją, gdy para poruszająca się na obrazie postanowiła, że seks w basenie będzie dobrym pomysłem, a kobieta o dziwnie napompowanych piersiach głośno zapewniała, że nigdy nie było jej lepiej. A właściwie wrzeszczała tak, że wszyscy sąsiedzi za płotem powinni ją usłyszeć. Wyglądało to nieco lepiej, kiedy sceneria zmieniła się na wnętrze, w którym ustawiono komplet ciemnych, skórzanych foteli oraz pasującą kanapę – były mniej wytarte, ale kojarzyły mu się z wystrojem w gabinecie komendanta. Kobieta już nie krzyczała, chwała bogom.
Wraz z cichym pyknięciem wyłączanego telewizora, przeniósł wzrok na wyraźnie rozbawioną Blankę, która wychyliła się za brzeg łóżka, wyciągając coś z jednej z szuflad w szafce nocnej. Brązowy, kwadratowy futerał z długim paskiem mieścił aparat fotograficzny, który bez wahania podniosła do oczu, kierując obiektyw w jego kierunku. Wyraźnie słyszał trzask migawki, nie poruszył się jednak z miejsca, czując tylko jak unosi mu się kąt ust – może sam się do nich nie wyrywał, ale nie miał nic przeciwko zdjęciom. Poza tym sam przynajmniej parę razy myślał o tym, że chciałby uwiecznić to, co robiła i jak wyglądała Blanca – ona najwyraźniej miała ten sam pomysł. Zduszając niedopałek na ścianie budynku, Es parsknął krótko, gdy padła sugestia, by zdjął z siebie część ubrań. Miał nadzieję, że to nie była tylko zasługa dramatycznie wyreżyserowanych zbliżeń, bo straciłby część wiary w jej dobry gust. Unosząc sugestywnie brew, przyglądał się przez chwilę sadowiącej się wygodnie astronomce, jakby się zastanawiał, co zrobić z jej słowami. Dać się skusić czy nie – a przynajmniej takie chciał sprawiać wrażenie, by nie przyzwyczajać jej, jak łatwo dawał się namówić na wszystko, co wiązało się z bliskością czy seksem. Nigdy nie twierdził, że był szczególnie skomplikowany w obsłudze, ale nie musiał się tym chwalić na prawo i lewo.
Trochę godności.
Uznając, że minęła odpowiednio długa chwila, sięgnął przez ramię na plecy, zbierając w palcach materiał i pociągnął, zsuwając koszulkę przez głowę. Rzucił ją niedbale na krzesło, na którym już piętrzyła się mała górka noszonych wcześniej ubrań, unosząc dłoń i przeczesując rozwichrzone kosmyki.
Słyszał dźwięki aparatu uchwycającego kolejne ujęcia, ucząc się, że podobał mu się ten rodzaj zainteresowania. Nie spieszył się w drodze z wyjścia na balkon do łóżka okupowanego przez Blankę, niby mimochodem ustawiając się tak, by mogła uchwycić lepsze kadry – wiedział, że wyglądał nieźle. Nie wstydził się tego.
Opierając się kolanem o brzeg łóżka, sięgnął po jedną z dłoni Blanki, przyciągając ją do swojej twarzy. Poprowadził jej palce po szorstkim policzku, zanim złożył pocałunek tuż przy wnętrzu nadgarstka, zaraz wyłuskując aparat z jej ręki. Nie miał za wiele doświadczenia z podobnym sprzętem, ale obsługa wyglądała prosto – gdy wcisnął jeden z przycisków, kierując obiektyw na sylwetkę kobiety, wydał ten sam dźwięk co wcześniej.
Nic nie powiedział, nie zasugerował – uśmiechnął się tylko kątem ust, wyczekująco unosząc brew.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:09
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:10
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Reakcja Blanki na skierowany na nią obiektyw nie zawiodła Esa. Znając ją już wystarczająco, spodziewał się pozowania, kuszenia i dokładnie to dostał – nie żeby narzekał. Zdziwiłby się, gdyby zachowywała się inaczej po tym, jak wysłała na konkurs obrazy przedstawiające samą siebie w negliżu.
Oboje nosili w głowach wiele wątpliwości i lęków, ale świadomość własnych ciał nie była jednym z nich.
Szukając jak najlepszych pozycji, by uchwycić wyprężone z rozmysłem krzywizny, robił jej zdjęcia z różnych perspektyw, dochodząc do wniosku, że lepiej było mieć ich więcej do ewentualnego późniejszego przesiewu. Choć prawdę powiedziawszy szybko przestał podchodzić do całego procederu rozsądnie, kierując obiektyw na każdy nowy odsłonięty kawałek skóry, podążając nim za dłońmi kobiety i ciesząc się przyzwoleniem, by po prostu patrzeć. Doceniać. Z wyraźnym zainteresowaniem przesuwając po niej spojrzeniem zza szkieł obiektywu.
Było coś przyjemnego w trzymaniu rąk przy sobie – na aparacie – kiedy wzdłuż kręgosłupa maszerowały mu drobne, gorące mrówki, a w klatce piersiowej i podbrzuszu zbierało się powoli napięcie. Ciało Esa szybko reagowało na Blankę, ale poza westchnieniem gdy działoby się to w potencjalnie nieodpowiednich warunkach, na podobną obserwację wzruszyłby tylko ramionami. Mógł się tego wstydzić i kajać, zapewniać, że bardzo go to wszystko onieśmielało, ale miał dość udawania – była w tym jakaś słodka wolność, w przyznawaniu się do swoich potrzeb. A Blanca była potrzebą. Palącą i nie do odparcia.
Kiedy utknęła na chwilę w jego koszulce zarzuconej na głowę, zaśmiał się, czując jak serce na moment potknęło się w swoim rytmie - nie przestał robić jej zdjęć nawet w tej krępującej pozycji i absolutnie nie wyrywał się do pomocy. Przysiadł na łóżku, tuż obok stóp astronomki, bezwstydnie kierując obiektyw na świeżo odsłoniętą nagość, przełykając ślinę, gdy na moment zaschło mu w gardle. Ręce świerzbiły go coraz bardziej, by dotykać – poczuł ulgę, kiedy kobieta wyciągnęła się do przodu, przejmując aparat wraz z inicjatywą i przeganiając ich oboje z sypialni. Z lekkim uśmieszkiem pozwalał się ustawiać wedle wizji Blanki, poprawiając się tylko w momentach, gdy uważał, że zwyczajnie może wyglądać lepiej – nie po to dbał o swoje ciało i jego twarde, wyraźne linie, żeby na jej zdjęciach wychodziło jak ciepła klucha.
Nie żeby nie ufał artystycznemu zmysłowi Vargas. Po prostu mu dopomagał.
Gdy chwilowo się nasyciła, oddając mu aparat w ręce, westchnął z przyjemnością na palce z rozmysłem wsuwające mu się we włosy i ciągnące przydługie już kosmyki. Przez moment ociągał się z podniesieniem sprzętu do twarzy, ciesząc się dotykiem, a gdy to wreszcie zrobił, napotykając przez obiektyw ostre, skupione spojrzenie, poczuł dreszcz spływający mu wzdłuż kręgosłupa. Naprawdę łatwo było go kusić.
Przez chwilę zapomniał, że powinien robić zdjęcia, kiedy kobieta wreszcie – wreszcie – zsunęła bieliznę, zaraz uciekając przed dłonią, którą ku niej wyciągnął.
- Blanca – rzucił, chcąc zabrzmieć stanowczo, może ostrzegawczo, ale głos go zdradził, przypominając raczej jęk niezadowolenia chłopca, któremu zabrano zabawkę.
Oboje nosili w głowach wiele wątpliwości i lęków, ale świadomość własnych ciał nie była jednym z nich.
Szukając jak najlepszych pozycji, by uchwycić wyprężone z rozmysłem krzywizny, robił jej zdjęcia z różnych perspektyw, dochodząc do wniosku, że lepiej było mieć ich więcej do ewentualnego późniejszego przesiewu. Choć prawdę powiedziawszy szybko przestał podchodzić do całego procederu rozsądnie, kierując obiektyw na każdy nowy odsłonięty kawałek skóry, podążając nim za dłońmi kobiety i ciesząc się przyzwoleniem, by po prostu patrzeć. Doceniać. Z wyraźnym zainteresowaniem przesuwając po niej spojrzeniem zza szkieł obiektywu.
Było coś przyjemnego w trzymaniu rąk przy sobie – na aparacie – kiedy wzdłuż kręgosłupa maszerowały mu drobne, gorące mrówki, a w klatce piersiowej i podbrzuszu zbierało się powoli napięcie. Ciało Esa szybko reagowało na Blankę, ale poza westchnieniem gdy działoby się to w potencjalnie nieodpowiednich warunkach, na podobną obserwację wzruszyłby tylko ramionami. Mógł się tego wstydzić i kajać, zapewniać, że bardzo go to wszystko onieśmielało, ale miał dość udawania – była w tym jakaś słodka wolność, w przyznawaniu się do swoich potrzeb. A Blanca była potrzebą. Palącą i nie do odparcia.
Kiedy utknęła na chwilę w jego koszulce zarzuconej na głowę, zaśmiał się, czując jak serce na moment potknęło się w swoim rytmie - nie przestał robić jej zdjęć nawet w tej krępującej pozycji i absolutnie nie wyrywał się do pomocy. Przysiadł na łóżku, tuż obok stóp astronomki, bezwstydnie kierując obiektyw na świeżo odsłoniętą nagość, przełykając ślinę, gdy na moment zaschło mu w gardle. Ręce świerzbiły go coraz bardziej, by dotykać – poczuł ulgę, kiedy kobieta wyciągnęła się do przodu, przejmując aparat wraz z inicjatywą i przeganiając ich oboje z sypialni. Z lekkim uśmieszkiem pozwalał się ustawiać wedle wizji Blanki, poprawiając się tylko w momentach, gdy uważał, że zwyczajnie może wyglądać lepiej – nie po to dbał o swoje ciało i jego twarde, wyraźne linie, żeby na jej zdjęciach wychodziło jak ciepła klucha.
Nie żeby nie ufał artystycznemu zmysłowi Vargas. Po prostu mu dopomagał.
Gdy chwilowo się nasyciła, oddając mu aparat w ręce, westchnął z przyjemnością na palce z rozmysłem wsuwające mu się we włosy i ciągnące przydługie już kosmyki. Przez moment ociągał się z podniesieniem sprzętu do twarzy, ciesząc się dotykiem, a gdy to wreszcie zrobił, napotykając przez obiektyw ostre, skupione spojrzenie, poczuł dreszcz spływający mu wzdłuż kręgosłupa. Naprawdę łatwo było go kusić.
Przez chwilę zapomniał, że powinien robić zdjęcia, kiedy kobieta wreszcie – wreszcie – zsunęła bieliznę, zaraz uciekając przed dłonią, którą ku niej wyciągnął.
- Blanca – rzucił, chcąc zabrzmieć stanowczo, może ostrzegawczo, ale głos go zdradził, przypominając raczej jęk niezadowolenia chłopca, któremu zabrano zabawkę.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:10
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:10
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:10
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:11
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:11
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:13
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:13
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
W tej ostatniej padła na łóżko bez życia, tyłkiem do góry, rozrzucając ramiona na boki. Nie zamierzała nawet udawać, że ma na cokolwiek siłę – i ochotę.
Nie spała jednak, więc gdy Es gmerał chwilę w torbie, a potem usadzał się obok, była tego w pełni świadoma. Choć nie otworzyła oczu, by zobaczyć, co Barros robi, w zaskakująco łatwo wyćwiczonym odruchu obróciła się w jego kierunku, przerzucając mu rękę przez pas i przytuliła się mocno. Tak. Teraz mogłaby uciąć sobie drzemkę.
I być może faktycznie to zrobiła, ukojona ciepłem Esa i cichym skrobaniem ołówka, bo gdy Barros zadał pytanie – najwyraźniej skierowane do niej, nie do siebie; wyraźnie czekał na jakąś odpowiedź – nie od razu wiedziała, co się dzieje i dlaczego mężczyzna jej przeszkadza. Na dźwięk własnego imienia zamruczała coś cicho, na kolejne pytanie – burknęła coś, co pewnie miało być protestem, wciskając głowę bardziej między udo Esa a podciągniętą gdzieś w międzyczasie bliżej poduszkę.
Potrzebowała chwili, by załapać, co Barros powiedział, i kolejnej, by z wybranych przez niego słów złożyć sobie konkretny komunikat – wyznanie, na które w tych okolicznościach nie była chyba dość przytomna.
Ziewnęła szeroko, przeciągnęła się i uniosła powieki, spoglądając na Esa z dołu. Zmarszczyła lekko nos, przyglądając mu się przez chwilę intensywnie.
- Okulary – oznajmiła oczywistość, zerkając na ciemne oprawki. – Fajne. Całkiem seksownie w nich wyglądasz – wymamrotała, zaraz potem znów ziewając szeroko.
Dopiero po kolejnej chwili była gotowa, by odnieść się do wcześniejszych słów Barrosa – i tym samym udowodnić, że jednak słuchała, i wcale go nie zignorowała.
- Chciałbyś się zamienić – powtórzyła z namysłem. Wierciła się chwilę, wreszcie z sapnięciem wpełzła na kolana Esa i oparła mu głowę na ramieniu. – Ze mną czy z jakimś innym mężczyzną? Czy wszystko jedno? – zapytała rzeczowo, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
Bo, w gruncie rzeczy, chyba była. Nie było nic złego w posiadaniu różnokolorowych preferencji, w chęci próbowania różnych rzeczy.
Przyglądała się Barrosowi przez chwilę, wreszcie ucałowała go miękko w przygryzioną wargę, a potem w czubek nosa.
- Musiałabym się nauczyć. To znaczy, musielibyśmy spróbować. – Przekrzywiła głowę lekko. Przyglądała się Esowi uważnie, z jedną krótką przerwą na przetarcie ręką zaspanych oczu. – Nigdy nie byłam z mężczyzną w ten sposób – przyznała bez skrępowania.
Niezależnie, co Barros mógł o niej myśleć, i jak bardzo bogate doświadczenia mogła mieć – wcale nie próbowała wszystkiego.
- Ale mam zabawki – dodała i parsknęła cicho. – Jak już Sam zdążyła ci donieść.
Myślała przez chwilę, gładząc lekko pierś mężczyzny przez materiał szlafroka.
- Oglądałeś się kiedyś za innymi? – spytała w pewnej chwili, wyraźnie zaciekawiona. Jeśli była zbyt wścibska – jeśli, mimo otwartości Esa, pozwalała sobie na zbyt wiele – nie była tego świadoma. Nie miała też jednak nic złego na myśli. Upodobania seksualne czy romantyczne Barrosa ciekawiły ją tak samo, jak jego ulubione książki czy wymarzone miejsca na wakacje. Wszystko powyższe było częścią tego, kim Es był, a w związku z tym było dla niej interesujące. Ważne.
- Za mężczyznami – uściśliła więc, muskając opuszkami palców włosy mężczyzny. – Wiem że miałeś żonę, ale... – Wzruszyła lekko ramionami. – Niewiele mówisz, kocie. O sobie. O tym, kim jesteś i co lubisz. – Uśmiechnęła się miękko. – A ja chciałabym wiedzieć. Co lubisz. O czym marzysz. – Wyszczerzyła zęby. – Kto śni ci się po nocach, jeśli akurat nie jestem to ja. – Głos jej nie drgnął. Było bardziej niż oczywiste, że Blanca nie miałaby problemu z tym, gdyby Es od czasu do czasu fantazjował o kimś innym. Sama przecież też to robiła – i uważała, że to zupełnie normalne. Zdrowe. I naprawdę mogło dodać pikanterii związkowi, jeśli używać tych fantazji odpowiednio.
Gdyby Es był ślepo zapatrzony tylko w nią, chyba by się zaniepokoiła.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:14
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Może za wiele wymagał próbując inicjować rozmowę, kiedy Blanca tak wyraźnie dryfowała z daleka od świata ludzi żywych i przytomnych – a może właśnie dlatego odważył się w ogóle poruszyć temat. Skoro nie przyswajała do końca jego słów – a przynajmniej takie sprawiała wrażenie mimo pomruków – nie zapamięta też o czym rozmawiali, gdyby Es wolałby później wycofać się z deklaracji, których nie powinien składać.
O jakich w ogóle nie powinien myśleć, podpowiadał cichy głosik z tyłu jego głowy, brzmiący niemal kropka w kropkę jak Bruno Barros.
Uniósł lekko jedną brew, gdy Vargas leniwie, powoli otworzyła oczy, przyglądając się jego twarzy, by zaraz skomentować okulary, których wcześniej nie miała okazji oglądać. Kłamałby, gdyby stwierdził, że swobodne stwierdzenie jakoby dodawały mu seksapilu, nie sprawiło mu przyjemności. Wraz z odpływającą falą nagłej odwagi, dzięki której przyznał się, że chciałby poeksperymentować z zamianą ról, spoglądał badawczo na Blankę, czekając czy w ogóle odniesie się do jego słów. Kiedy to zrobiła, nie był pewien, czy bardziej odczuwał ulgę, czy smagnięcie niepokoju.
Odłożył dziennik wraz z ołówkiem na stolik stojący obok łóżka, kiedy podniosła się leniwie, wślizgując mu na kolana i bokiem tuląc się do jego torsu. Z cichym westchnieniem objął ją rękoma w pasie, przytrzymując przy sobie.
Odruchowo przesuwał między zębami przygryzioną wargę, nie odpowiadając na bardzo konkretne i rzeczowe pytanie – pytanie podstawowe, które należało zadać, ale postawiony mu naprzeciw, zapomniał na moment języka w gębie. To chyba był zły pomysł. Chyba powinien podobne rozważania zostawiać w sferze notowania myśli w dzienniku, do którego nikt nigdy nie zaglądał poza nim samym.
Sapnął krótko czując usta muskające jego własne i wypuścił zaczerwienioną od zbyt mocnego przygryzania wargę. To, że Blanca nie miała podobnych doświadczeń było w pewien sposób zaskakujące, ale też… Czuł dzięki temu ulgę? Tylko tak potrafiłby opisać splątany kłębek emocji, jaki czuł w klatce piersiowej.
Ale mam zabawki.
Uśmiechnął się mimowolnie, przyłączając się do chwilowej wesołości wywołanej wspomnieniem Sam i jej bezpośrednim zdradzeniem nie tak sekretnego sekretu dotyczącego zawartości szuflad w sypialni Vargas. Zdecydowanie musiał poprosić, by pokazała mu któregoś dnia, co dokładnie w nich miała – poza pastelowym, tęczowym dildo, które już miał okazję zobaczyć. W akcji.
Oglądałeś się kiedyś za innymi? Za mężczyznami.
Choć w głosie Blanki nie było ani grama oceny lub zniesmaczenia, a temat pojawił się całkiem naturalnie po tym, co powiedział, Es nie dał rady powstrzymać spięcia, które nagle pochwyciło jego ciało. Nieznośnie podkreśliło wszystkie punkty styku z ciałem Vargas, z poduszką, kołdrą, wyostrzyło nacisk oprawek na nos. Jakby na przekór wbił lekko palce w puchaty materiał szlafroka, który miała na sobie astronomka. Kiedy kontynuowała niezrażona jego nagłą ciszą i wycofaniem, nabrał głębiej powietrza i powoli odetchnął, słuchając słów, które nie obiecywały gwiazdki z nieba, ale jak gęsty, słodki syrop wsączały się między niezauważane na co dzień pęknięcia, powoli tępiąc ich ostre brzegi. Wystarczało, żeby chciał jej zaufać.
- Nie możesz nikomu powiedzieć – wymamrotał nieco gderliwiej, niż zamierzał, pochylając się i wspierając policzek na czubku głowy Blanki. Okulary podjechały mu w górę, zmieniając perspektywę, załamując pokój, ale chwilowo je zignorował. - Nikt nie wie – urwał na chwilę, odruchowo zwilżając językiem dolną wargę i marszcząc brwi. - Czasem patrzę – wyznanie zapiekło w tyle gardła, przyspieszając bicie serca, uderzając do głowy jak bąbelki świeżo otwartego szampana. Gdyby nie zaciskał dłoni na szlafroku Blanki, chyba by mu się trzęsły. – Korpus organizuje się z innymi państwami i często wysyła... Wysyłał nas w różne miejsca. Raz wylądowałem w Grecji, organizowali tam trwające miesiąc ćwiczenia radzenia sobie ze zmiennokształtnymi. W każdej wersji. Dawałem sobie spuszczać manto w imię idei – parsknął pod nosem. - I często lądowałem u medyków. Medyka. Od pierwszego dnia powiedział, że chce leczyć krokodyla. Reszta już potem wywracała tylko oczami i wołali po niego – powoli przesunął jedną z dłoni wyżej, ostrożnie odchylając połę hotelowego szlafroka i muskając nagą skórę ramienia kobiety.
- Był cholernie zabawny i opowiadał takie historie, że nie raz mówiłem, że na pewno zmyśla. Albo że pierdoli. Mówił, kiedy zakładał opatrunki, jakby wiedział, że inaczej nie będę słuchał. Znalazł na mnie sposób – wywrócił oczami, uśmiechając się lekko samym kątem ust. - Widziałaś kiedyś greckie figury? Wyglądał jak jedna z nich. Tylko bardziej ubrany – westchnął mimowolnie. - Ale jak sama zauważyłaś, miałem żonę. I nie dopuszczałem myśli, że mogę… Sama rozumiesz – urwał, zapatrując się w przypadkowy punkt w przestrzeni, milcząc przez dłuższą chwilę. Kiedy znów zaczął mówić, jego głos był cichszy, wyraźnie ostrożniejszy.
- Zabroniłem sobie wszystkiego. I żałuję. Dużo straciłem. Dopiero z tobą jakoś… Powoli odpuszczam. Chciałbym powiedzieć, że bardzo powoli, ale to raczej pierdolenie, co? – rzucił retorycznym pytaniem, parskając na własny kiepski żart. Pierdolenie. Ha.
O jakich w ogóle nie powinien myśleć, podpowiadał cichy głosik z tyłu jego głowy, brzmiący niemal kropka w kropkę jak Bruno Barros.
Uniósł lekko jedną brew, gdy Vargas leniwie, powoli otworzyła oczy, przyglądając się jego twarzy, by zaraz skomentować okulary, których wcześniej nie miała okazji oglądać. Kłamałby, gdyby stwierdził, że swobodne stwierdzenie jakoby dodawały mu seksapilu, nie sprawiło mu przyjemności. Wraz z odpływającą falą nagłej odwagi, dzięki której przyznał się, że chciałby poeksperymentować z zamianą ról, spoglądał badawczo na Blankę, czekając czy w ogóle odniesie się do jego słów. Kiedy to zrobiła, nie był pewien, czy bardziej odczuwał ulgę, czy smagnięcie niepokoju.
Odłożył dziennik wraz z ołówkiem na stolik stojący obok łóżka, kiedy podniosła się leniwie, wślizgując mu na kolana i bokiem tuląc się do jego torsu. Z cichym westchnieniem objął ją rękoma w pasie, przytrzymując przy sobie.
Odruchowo przesuwał między zębami przygryzioną wargę, nie odpowiadając na bardzo konkretne i rzeczowe pytanie – pytanie podstawowe, które należało zadać, ale postawiony mu naprzeciw, zapomniał na moment języka w gębie. To chyba był zły pomysł. Chyba powinien podobne rozważania zostawiać w sferze notowania myśli w dzienniku, do którego nikt nigdy nie zaglądał poza nim samym.
Sapnął krótko czując usta muskające jego własne i wypuścił zaczerwienioną od zbyt mocnego przygryzania wargę. To, że Blanca nie miała podobnych doświadczeń było w pewien sposób zaskakujące, ale też… Czuł dzięki temu ulgę? Tylko tak potrafiłby opisać splątany kłębek emocji, jaki czuł w klatce piersiowej.
Ale mam zabawki.
Uśmiechnął się mimowolnie, przyłączając się do chwilowej wesołości wywołanej wspomnieniem Sam i jej bezpośrednim zdradzeniem nie tak sekretnego sekretu dotyczącego zawartości szuflad w sypialni Vargas. Zdecydowanie musiał poprosić, by pokazała mu któregoś dnia, co dokładnie w nich miała – poza pastelowym, tęczowym dildo, które już miał okazję zobaczyć. W akcji.
Oglądałeś się kiedyś za innymi? Za mężczyznami.
Choć w głosie Blanki nie było ani grama oceny lub zniesmaczenia, a temat pojawił się całkiem naturalnie po tym, co powiedział, Es nie dał rady powstrzymać spięcia, które nagle pochwyciło jego ciało. Nieznośnie podkreśliło wszystkie punkty styku z ciałem Vargas, z poduszką, kołdrą, wyostrzyło nacisk oprawek na nos. Jakby na przekór wbił lekko palce w puchaty materiał szlafroka, który miała na sobie astronomka. Kiedy kontynuowała niezrażona jego nagłą ciszą i wycofaniem, nabrał głębiej powietrza i powoli odetchnął, słuchając słów, które nie obiecywały gwiazdki z nieba, ale jak gęsty, słodki syrop wsączały się między niezauważane na co dzień pęknięcia, powoli tępiąc ich ostre brzegi. Wystarczało, żeby chciał jej zaufać.
- Nie możesz nikomu powiedzieć – wymamrotał nieco gderliwiej, niż zamierzał, pochylając się i wspierając policzek na czubku głowy Blanki. Okulary podjechały mu w górę, zmieniając perspektywę, załamując pokój, ale chwilowo je zignorował. - Nikt nie wie – urwał na chwilę, odruchowo zwilżając językiem dolną wargę i marszcząc brwi. - Czasem patrzę – wyznanie zapiekło w tyle gardła, przyspieszając bicie serca, uderzając do głowy jak bąbelki świeżo otwartego szampana. Gdyby nie zaciskał dłoni na szlafroku Blanki, chyba by mu się trzęsły. – Korpus organizuje się z innymi państwami i często wysyła... Wysyłał nas w różne miejsca. Raz wylądowałem w Grecji, organizowali tam trwające miesiąc ćwiczenia radzenia sobie ze zmiennokształtnymi. W każdej wersji. Dawałem sobie spuszczać manto w imię idei – parsknął pod nosem. - I często lądowałem u medyków. Medyka. Od pierwszego dnia powiedział, że chce leczyć krokodyla. Reszta już potem wywracała tylko oczami i wołali po niego – powoli przesunął jedną z dłoni wyżej, ostrożnie odchylając połę hotelowego szlafroka i muskając nagą skórę ramienia kobiety.
- Był cholernie zabawny i opowiadał takie historie, że nie raz mówiłem, że na pewno zmyśla. Albo że pierdoli. Mówił, kiedy zakładał opatrunki, jakby wiedział, że inaczej nie będę słuchał. Znalazł na mnie sposób – wywrócił oczami, uśmiechając się lekko samym kątem ust. - Widziałaś kiedyś greckie figury? Wyglądał jak jedna z nich. Tylko bardziej ubrany – westchnął mimowolnie. - Ale jak sama zauważyłaś, miałem żonę. I nie dopuszczałem myśli, że mogę… Sama rozumiesz – urwał, zapatrując się w przypadkowy punkt w przestrzeni, milcząc przez dłuższą chwilę. Kiedy znów zaczął mówić, jego głos był cichszy, wyraźnie ostrożniejszy.
- Zabroniłem sobie wszystkiego. I żałuję. Dużo straciłem. Dopiero z tobą jakoś… Powoli odpuszczam. Chciałbym powiedzieć, że bardzo powoli, ale to raczej pierdolenie, co? – rzucił retorycznym pytaniem, parskając na własny kiepski żart. Pierdolenie. Ha.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:14
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Wyraźnie widziała moment, w którym Es zaczął żałować, że jej powiedział – czy raczej, jeszcze nie żałować, ale już zastanawiać się, czy faktycznie dobrze zrobił. Westchnęła bezgłośnie. Jego doświadczenia były zupełnie inne, niż jej – gorsze. Nie miał Yami, która prowadziłaby go za rękę, pozwalając powoli odkryć, kim się jest. Wyraźnie nie miał też własnej Sam, która byłaby tuż obok, by odpowiadać na najbardziej szalone pytania i radzić sobie z jego lękami, racjonalnie rozkładając je na czynniki pierwsze i w ten sposób udowadniając, że przynajmniej połowa z nich nie ma większego sensu.
Być może nie miał zupełnie nikogo, kto powiedziałby mu, że wszystko, co czuje, jest absolutnie normalne.
Wysłuchała go do końca, nie wcinając się nawet wtedy, gdy między jednym a drugim zdaniem pojawiało się dość czasu, by mogła coś wtrącić. Czekała, aż Barros wyrzuci z siebie wszystko – od pierwszego zastrzeżenia, że jego słowa mają pozostać między nimi; przez zaskakująco barwny opis jednego takiego z przeszłości; aż po finalne podsumowanie, że jak dotąd nie było do końca tak, jakby sobie życzył – jakby z obawy, że gdy sama zacznie mówić, Es potraktuje to jako pretekst, by przestać. A Blanca nie chciała, by przestał. Chciała dać mu przestrzeń, by choć raz – pierwszy raz? - ubrał w słowa to, co faktycznie czuł.
Gdy skończył, uśmiechnęła się ciepło.
- Możesz być spokojny, kocie – powiedziała wreszcie, postanawiając metodycznie odnieść się do wszystkiego, co ważne. - To, co czujesz, jest absolutnie w porządku, ale nie zamierzam z nikim o tym rozmawiać. Nie mam takiego prawa, nikt poza tobą nie ma. – Wzruszyła lekko ramionami, nie z lekceważeniem, a raczej w wyrazie pewnej lekkości, którą miał dla niej ten temat. Nie bagatelizowała perspektywy Barrosa – perspektywy, którą pewnie mu wmuszono – ale w jakiś sposób rozprężała ją, równoważyła własną beztroską.
- Dopóki nie robisz nikomu krzywdy, to, co robisz w łóżku – albo co chciałbyś robić w łóżku – jest tylko twoją sprawą, nikogo innego – kontynuowała. Zawahała się na chwilę. - No, w porządku, teraz też moją. Dopóki będziesz mnie chciał. – Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. - W każdym razie, chodzi mi o to, że nikogo nie powinno specjalnie interesować, czy bardziej lubisz tyłki kobiece czy męskie. Albo może jedne i drugie tak samo - roześmiała się lekko.
Potem wróciła na chwilę do barwnej opowieści Esa o tym, jak to było, gdy był jeszcze w Korpusie. Nie od razu skupiła się na tym, co teoretycznie było głównym tematem całej scenki – dobrą chwilę poświęcając najpierw na wyobrażenie sobie, jak ciekawe musiały być takie ćwiczenia, jak wiele wspomnień można było z nich zebrać. Blanca od zawsze miała duszę podróżniczki – włóczykija, mówiła Sam; powsinogi, dogryzał jej czasem Ignacio – może więc nie powinno dziwić, że skupiła się najpierw na tym.
- Zakładam, że nawet mu nie pogratulowałeś – powiedziała potem, nieco mniej standardowo odnosząc się do głównego wątku. Greckiego medyka, który, w innych okolicznościach, być może byłby jedną z przygód Barrosa. Albo może jego miłością? Z jednej strony było Blance żal, że pewnie nigdy się tego nie dowiedzą – ale z drugiej jakaś iskra delikatnej złości błyskała w jej sercu na samą myśl o tym, że gdyby wszystko potoczyło się inaczej, mogłaby nigdy Esa nie poznać. Z tej egoistycznej perspektywy, było dobrze tak, jak jest.
- Tego, że sobie z tobą poradził. I pewnie nie wyjaśniłeś, jakie to osiągnięcie. – Pokręciła głową lekko w teatralnym rozczarowaniu. - Kategoryczne niedopatrzenie.
Nie ignorowała tego, jak ciężką przeprawą były dla Barrosa te wyznania. Nie zbywała ich żartem jako czegoś mało ważnego, niewartego uwagi. Po prostu, w swojej pokrętnej czasem logice, sądziła, że może Esowi tak będzie łatwiej. Że sam przez wiele lat przyłożył do tego tematu wystarczająco dużo wagi, Vargas nie musiała dokładać mu więcej.
Że może, przez swoje lekkie podejście, będzie mogła zdjąć mu z ramion chociaż trochę tego ciężaru, który tam nagromadził.
W którejś chwili odsunęła lekko szlafrok Esa podobnie, jak wcześniej on sam zrobił to z jej własnym. Wsuwając dłoń pod materiał, ułożyła ją mniej więcej na wysokości serca Barrosa i pogładziła czule.
- Obawiam się, że nie potrafię oddać ci tych lat, żebyś mógł to wszystko nadrobić. Zacząć od nowa – powiedziała wreszcie cicho, poważniej, gładząc Esa delikatnie. - Chociaż bardzo bym chciała. Chciałabym, żebyś mógł być tym, kim chcesz... Sobą. Chyba po prostu sobą. Żebyś mógł być nim znacznie wcześniej.
Milczała przez chwilę, wreszcie uśmiechnęła się szerzej na niespecjalnie udany, wciąż jednak zabawny żart Esa.
- Gdyby to było bardzo powoli, obawiałabym się, jak wyglądałoby w twoim wykonaniu szybko – rzuciła z rozbawieniem. W kolejnej chwili w jej oczach błysnęły łobuzerskie iskierki.
- Nie mogę ci oddać tamtych lat – powtórzyła, uśmiechając się teraz od ucha do ucha. - Ale to, co z pewnością mogę, to zafundować ci taki kryzys wieku średniego, jakiego nie miał – i nie będzie miał – żaden z twoich braci, co ty na to? – Wyszczerzyła się i, pod wpływem impulsu, przylgnęła do Esa bardziej i ścisnęła go w pasie, obejmując mocno.
- Nie musisz mi o wszystkim mówić. Nie musimy wszystkiego ze sobą dzielić – zapewniła. - Ale bardzo bym chciała, żebyś sam ze sobą był szczery. To... Będzie ci lepiej. Dużo. I nie stanie się absolutnie nic złego, jeśli nagle przyznasz sam przed sobą, że bycie porządnie zerżniętym od dawna już jarało cię tak samo, jak... No, w zasadzie wszystko, co mi robisz w ciągu ostatnich dni. Rano i wieczorem. I czasem w ciągu dnia. – Uśmiechnęła się łobuzersko. Gdy jednak pocałowała Esa za chwilę, w jej pieszczocie nie było oczekiwanych być może dwuznaczności. Pocałunek był miękki, czuły, absolutnie słodki.
Odsunęła się potem tylko trochę, opierając czoło na czole Barrosa i skubiąc go lekko w czubek nosa. Spoglądając mu w oczy, złapała się nagle na jednej, krótkiej myśli.
Ufał jej.
Odetchnęła cicho. To powinno być dla niej oczywiste już wcześniej, ale z taką mocą uderzyło ją dopiero teraz – i zalało ją rozkosznym ciepłem, zupełnie innym od tego, w którym taplała się jeszcze parę chwil temu.
- Cieszę się, że mi powiedziałeś – zaczęła wreszcie cicho, ostrożniej, spoglądając uważniej w oczy Esa. - Ja... To pewnie nie było dla ciebie łatwe, otworzyć się, kiedy przez tyle lat... – Pokręciła lekko głową. - Bardzo to doceniam, kocie. Bardzo się cieszę. I... – zawahała się. - Chciałabym, żebyś czuł się przy mnie dobrze. Bezpiecznie. Zawsze – dodała wreszcie, przelotnie uzmysławiając sobie, że podobne słowa wcale nie były w społeczeństwie tak oczywiste - nie w ustach kobiety, nie kierowane do ponad czterdziestoletniego mężczyzny. To oczywiście było strasznie głupie – dlaczego tylko od mężczyzn oczekiwało się podobnej troski, podobnej rycerskości, jednocześnie nie pozostawiając im ani trochę przestrzeni na słabość, niepewność, lęki? Nie znała odpowiedzi na to pytanie, była natomiast absolutnie pewna, że nie chce – nigdy nie chciała – być taką kobietą. Taką, która boi się podobnych słów albo zwyczajnie nie chce po nie sięgać – która chce być w centrum, adorowana przez zawsze silnego.
Lubiła silnych, ale niekoniecznie w ten sposób.
Pogładziła go lekko po policzku i uśmiechnęła się miękko.
- Trzeba było znaleźć mnie wcześniej – wymruczała z nieskrywanym rozbawieniem. - Powiedziałbyś, że chcesz zostać zepsuty i załatwiłabym ci to w ciągu tygodnia.
Być może nie miał zupełnie nikogo, kto powiedziałby mu, że wszystko, co czuje, jest absolutnie normalne.
Wysłuchała go do końca, nie wcinając się nawet wtedy, gdy między jednym a drugim zdaniem pojawiało się dość czasu, by mogła coś wtrącić. Czekała, aż Barros wyrzuci z siebie wszystko – od pierwszego zastrzeżenia, że jego słowa mają pozostać między nimi; przez zaskakująco barwny opis jednego takiego z przeszłości; aż po finalne podsumowanie, że jak dotąd nie było do końca tak, jakby sobie życzył – jakby z obawy, że gdy sama zacznie mówić, Es potraktuje to jako pretekst, by przestać. A Blanca nie chciała, by przestał. Chciała dać mu przestrzeń, by choć raz – pierwszy raz? - ubrał w słowa to, co faktycznie czuł.
Gdy skończył, uśmiechnęła się ciepło.
- Możesz być spokojny, kocie – powiedziała wreszcie, postanawiając metodycznie odnieść się do wszystkiego, co ważne. - To, co czujesz, jest absolutnie w porządku, ale nie zamierzam z nikim o tym rozmawiać. Nie mam takiego prawa, nikt poza tobą nie ma. – Wzruszyła lekko ramionami, nie z lekceważeniem, a raczej w wyrazie pewnej lekkości, którą miał dla niej ten temat. Nie bagatelizowała perspektywy Barrosa – perspektywy, którą pewnie mu wmuszono – ale w jakiś sposób rozprężała ją, równoważyła własną beztroską.
- Dopóki nie robisz nikomu krzywdy, to, co robisz w łóżku – albo co chciałbyś robić w łóżku – jest tylko twoją sprawą, nikogo innego – kontynuowała. Zawahała się na chwilę. - No, w porządku, teraz też moją. Dopóki będziesz mnie chciał. – Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. - W każdym razie, chodzi mi o to, że nikogo nie powinno specjalnie interesować, czy bardziej lubisz tyłki kobiece czy męskie. Albo może jedne i drugie tak samo - roześmiała się lekko.
Potem wróciła na chwilę do barwnej opowieści Esa o tym, jak to było, gdy był jeszcze w Korpusie. Nie od razu skupiła się na tym, co teoretycznie było głównym tematem całej scenki – dobrą chwilę poświęcając najpierw na wyobrażenie sobie, jak ciekawe musiały być takie ćwiczenia, jak wiele wspomnień można było z nich zebrać. Blanca od zawsze miała duszę podróżniczki – włóczykija, mówiła Sam; powsinogi, dogryzał jej czasem Ignacio – może więc nie powinno dziwić, że skupiła się najpierw na tym.
- Zakładam, że nawet mu nie pogratulowałeś – powiedziała potem, nieco mniej standardowo odnosząc się do głównego wątku. Greckiego medyka, który, w innych okolicznościach, być może byłby jedną z przygód Barrosa. Albo może jego miłością? Z jednej strony było Blance żal, że pewnie nigdy się tego nie dowiedzą – ale z drugiej jakaś iskra delikatnej złości błyskała w jej sercu na samą myśl o tym, że gdyby wszystko potoczyło się inaczej, mogłaby nigdy Esa nie poznać. Z tej egoistycznej perspektywy, było dobrze tak, jak jest.
- Tego, że sobie z tobą poradził. I pewnie nie wyjaśniłeś, jakie to osiągnięcie. – Pokręciła głową lekko w teatralnym rozczarowaniu. - Kategoryczne niedopatrzenie.
Nie ignorowała tego, jak ciężką przeprawą były dla Barrosa te wyznania. Nie zbywała ich żartem jako czegoś mało ważnego, niewartego uwagi. Po prostu, w swojej pokrętnej czasem logice, sądziła, że może Esowi tak będzie łatwiej. Że sam przez wiele lat przyłożył do tego tematu wystarczająco dużo wagi, Vargas nie musiała dokładać mu więcej.
Że może, przez swoje lekkie podejście, będzie mogła zdjąć mu z ramion chociaż trochę tego ciężaru, który tam nagromadził.
W którejś chwili odsunęła lekko szlafrok Esa podobnie, jak wcześniej on sam zrobił to z jej własnym. Wsuwając dłoń pod materiał, ułożyła ją mniej więcej na wysokości serca Barrosa i pogładziła czule.
- Obawiam się, że nie potrafię oddać ci tych lat, żebyś mógł to wszystko nadrobić. Zacząć od nowa – powiedziała wreszcie cicho, poważniej, gładząc Esa delikatnie. - Chociaż bardzo bym chciała. Chciałabym, żebyś mógł być tym, kim chcesz... Sobą. Chyba po prostu sobą. Żebyś mógł być nim znacznie wcześniej.
Milczała przez chwilę, wreszcie uśmiechnęła się szerzej na niespecjalnie udany, wciąż jednak zabawny żart Esa.
- Gdyby to było bardzo powoli, obawiałabym się, jak wyglądałoby w twoim wykonaniu szybko – rzuciła z rozbawieniem. W kolejnej chwili w jej oczach błysnęły łobuzerskie iskierki.
- Nie mogę ci oddać tamtych lat – powtórzyła, uśmiechając się teraz od ucha do ucha. - Ale to, co z pewnością mogę, to zafundować ci taki kryzys wieku średniego, jakiego nie miał – i nie będzie miał – żaden z twoich braci, co ty na to? – Wyszczerzyła się i, pod wpływem impulsu, przylgnęła do Esa bardziej i ścisnęła go w pasie, obejmując mocno.
- Nie musisz mi o wszystkim mówić. Nie musimy wszystkiego ze sobą dzielić – zapewniła. - Ale bardzo bym chciała, żebyś sam ze sobą był szczery. To... Będzie ci lepiej. Dużo. I nie stanie się absolutnie nic złego, jeśli nagle przyznasz sam przed sobą, że bycie porządnie zerżniętym od dawna już jarało cię tak samo, jak... No, w zasadzie wszystko, co mi robisz w ciągu ostatnich dni. Rano i wieczorem. I czasem w ciągu dnia. – Uśmiechnęła się łobuzersko. Gdy jednak pocałowała Esa za chwilę, w jej pieszczocie nie było oczekiwanych być może dwuznaczności. Pocałunek był miękki, czuły, absolutnie słodki.
Odsunęła się potem tylko trochę, opierając czoło na czole Barrosa i skubiąc go lekko w czubek nosa. Spoglądając mu w oczy, złapała się nagle na jednej, krótkiej myśli.
Ufał jej.
Odetchnęła cicho. To powinno być dla niej oczywiste już wcześniej, ale z taką mocą uderzyło ją dopiero teraz – i zalało ją rozkosznym ciepłem, zupełnie innym od tego, w którym taplała się jeszcze parę chwil temu.
- Cieszę się, że mi powiedziałeś – zaczęła wreszcie cicho, ostrożniej, spoglądając uważniej w oczy Esa. - Ja... To pewnie nie było dla ciebie łatwe, otworzyć się, kiedy przez tyle lat... – Pokręciła lekko głową. - Bardzo to doceniam, kocie. Bardzo się cieszę. I... – zawahała się. - Chciałabym, żebyś czuł się przy mnie dobrze. Bezpiecznie. Zawsze – dodała wreszcie, przelotnie uzmysławiając sobie, że podobne słowa wcale nie były w społeczeństwie tak oczywiste - nie w ustach kobiety, nie kierowane do ponad czterdziestoletniego mężczyzny. To oczywiście było strasznie głupie – dlaczego tylko od mężczyzn oczekiwało się podobnej troski, podobnej rycerskości, jednocześnie nie pozostawiając im ani trochę przestrzeni na słabość, niepewność, lęki? Nie znała odpowiedzi na to pytanie, była natomiast absolutnie pewna, że nie chce – nigdy nie chciała – być taką kobietą. Taką, która boi się podobnych słów albo zwyczajnie nie chce po nie sięgać – która chce być w centrum, adorowana przez zawsze silnego.
Lubiła silnych, ale niekoniecznie w ten sposób.
Pogładziła go lekko po policzku i uśmiechnęła się miękko.
- Trzeba było znaleźć mnie wcześniej – wymruczała z nieskrywanym rozbawieniem. - Powiedziałbyś, że chcesz zostać zepsuty i załatwiłabym ci to w ciągu tygodnia.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #4 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 25 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 15 Gru - 18:14
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Gdyby wiedział, że powiedzenie Blance o preferencjach nieco innych niż to, co można było wywnioskować po jego zachowaniu, spotka się z takim spokojem i otwartością, może zdecydowałby się na to wcześniej. A może i nie. Może bałby się dokładnie tak samo. Przez te wszystkie lata nie przyznał się przecież nawet Paulowi, o którym cała rodzina od dawna wiedziała, że ogląda się tylko za facetami.
Jak to o nim świadczyło – szybciej zaufać kobiecie, którą znał od półtorej roku, a nie zaufać młodszemu bratu?
Z jednej strony doceniał, że Vargas nie próbowała na siłę przerywać ciszy, gdy ta rozciągała się między kolejnymi zdaniami lepiącymi mu się do języka, a z drugiej chyba łatwiej byłoby całkiem wycofać się z tematu, zbyć go wzruszeniem ramion jak coś nieważnego, gdyby to zrobiła. Całe życie udawał przed innymi, co stało na przeszkodzie, by robił to dalej? Po co miałby teraz przyglądać się cechom, które logicznie w żaden sposób nie wpływały na jego życie? Nie zamierzał przecież nagle zostawić Blanki dla jakiegoś przypadkowego mężczyzny – i miał szczerą nadzieję, że ona też nie zaczynała się nim powoli nudzić.
A jednak mimo tych wszystkich logicznych podszeptów mózgu, Es opowiadał, czując coraz szybsze bicie serca i lekkie drżenie rąk.
Nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu wcześniej powiedział, jak bardzo przerażające jest wreszcie pokazywać się komuś takim, jakim było się naprawdę. Stwierdziłby, że pierdoli. Albo wyolbrzymia coś, co przecież nie mogło być tak istotne.
Było. Było cholernie ważne.
Kiedy wreszcie skończył, postawił ostatnią, gorzką kropkę i parsknął na własny, niewybredny żart, nie odwrócił z powrotem wzroku ku Blance, czekając na jej odpowiedź jak na wyrok. Nawet nie zauważył, że wstrzymał oddech, dopóki nie wypuścił go z pewnym trudem po pierwszych zapewnieniach, że to co jej powiedział, zostanie tylko między nimi. Słuchał uważnie, powoli przenosząc spojrzenie na twarz astronomki, kiedy z rozbawieniem wzburzała się w imieniu... Niko. Zdrabniał swoje imię do Niko. Wzięła go z zaskoczenia lekkością tonu tak kontrastującą z ciężkością słów, które przepychał przed chwilą przez swoje gardło, rozrzedzając napiętą atmosferę. Rozmawiała z nim tak, jakby jego wyznanie wcale nie stanowiło świadectwa upadku obyczajów i powodu do szeptów oraz wytykania palcami. Właściwie... Powinien się tego spodziewać. Przecież sama nie rozdzielała ludzi na kategorie tych, którzy mogli jej się podobać i tych co nie mogli.
Jej świat się od tego nie walił. Może jego też nie musiał?
Chciałabym, żebyś mógł być tym, kim chcesz.
Prostota słów Blanki wydobyła z niego westchnieniem, a ciało Barrosa jakby odruchowo złożyło się wprzód, jakby mogło się wokół niej owinąć. Wsparł czoło na jej czole, marszcząc się mimowolnie, gdy oprawki okularów wbiły mu się nieco w nasadę nosa.
… to, co z pewnością mogę, to zafundować ci taki kryzys wieku średniego, jakiego nie miał – i nie będzie miał – żaden z twoich braci.
Chichot wyrwał się z niego gwałtownie, wstrząsając całym ciałem, zaciskając mocniej ręce, którymi ją obejmował, ewoluując, zmieniając tonację od rozbawionej przez nieco histeryczną, aż po chrapliwy, głęboki śmiech, od którego szybko zaczęła boleć Esa boki i klatka piersiowa. Czuł się, jakby wygrzebał się po byciu złapanym w kamiennej lawinie, a teraz dopiero się spod niej uwalniał. Twarz paliła go po swobodnej, wyuzdanej sugestii Blanki, ale nie odepchnął myśli, która za nią przyszła z taką samą gwałtownością jak dotąd.
- Dziękuję – wymamrotał, gdy wreszcie złapał oddech, chętnie oddając miękki pocałunek. A potem Blanca znów powiedziała coś, co ścisnęło mu klatkę piersiową w ten najlepszy, ciepły, ale cholernie bolesny sposób.
Troszczyła się o niego.
Trzeba było znaleźć mnie wcześniej.
Odruchowo odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech, przekrzywiając głowę, by palce mocniej musnęły jego skórę, a gdy chciała opuścić rękę, objął lekko nadgarstek Blanki, przytrzymując w miejscu jej dłoń jeszcze przez chwilę.
- Ty... – w jakich słowach miał wyrazić całą wdzięczność, którą czuł? - Jesteś niemożliwa. W ten najlepszy sposób – parsknął krótko, kręcąc głową, by potem przycisnąć pocałunek do skroni kobiety. - Chciałbym, żebyś ty też czuła się ze mną dobrze i bezpiecznie. Lubię o ciebie dbać.
Po wszystkich wyznaniach, które wychodziły z niego z łatwością odkrztuszania drutu kolczastego mimo wszystkich ciepłych, miękkich słów Blanki potrzebował… Potrzebował wyłączyć mózg. Przestać na chwilę myśleć. Wciąż trzymając ją przy sobie, ostrożnie opadł z astronomką w pościel, wzdychając krótko i ściągając wreszcie okulary wżynające mu się w różne dziwne miejsca na twarzy. Nie przyglądając się, czy trafił, odłożył je na szafkę nocną, wspierając się na przedramionach nad kobietą, z wyraźną intencją rozwiązując pasek puchatego szlafroka, który miała na sobie.
- Mogę? – spytał, zanim odsunął jego poły, a gdy kiwnęła lekko głową, pochylił się, przyciskając pierwszy pocałunek w okolicy mostka, niemal słysząc, jak biło jej serce.
Ona zadbała o niego, teraz on mógł zadbać o nią.
[koniec]
Jak to o nim świadczyło – szybciej zaufać kobiecie, którą znał od półtorej roku, a nie zaufać młodszemu bratu?
Z jednej strony doceniał, że Vargas nie próbowała na siłę przerywać ciszy, gdy ta rozciągała się między kolejnymi zdaniami lepiącymi mu się do języka, a z drugiej chyba łatwiej byłoby całkiem wycofać się z tematu, zbyć go wzruszeniem ramion jak coś nieważnego, gdyby to zrobiła. Całe życie udawał przed innymi, co stało na przeszkodzie, by robił to dalej? Po co miałby teraz przyglądać się cechom, które logicznie w żaden sposób nie wpływały na jego życie? Nie zamierzał przecież nagle zostawić Blanki dla jakiegoś przypadkowego mężczyzny – i miał szczerą nadzieję, że ona też nie zaczynała się nim powoli nudzić.
A jednak mimo tych wszystkich logicznych podszeptów mózgu, Es opowiadał, czując coraz szybsze bicie serca i lekkie drżenie rąk.
Nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu wcześniej powiedział, jak bardzo przerażające jest wreszcie pokazywać się komuś takim, jakim było się naprawdę. Stwierdziłby, że pierdoli. Albo wyolbrzymia coś, co przecież nie mogło być tak istotne.
Było. Było cholernie ważne.
Kiedy wreszcie skończył, postawił ostatnią, gorzką kropkę i parsknął na własny, niewybredny żart, nie odwrócił z powrotem wzroku ku Blance, czekając na jej odpowiedź jak na wyrok. Nawet nie zauważył, że wstrzymał oddech, dopóki nie wypuścił go z pewnym trudem po pierwszych zapewnieniach, że to co jej powiedział, zostanie tylko między nimi. Słuchał uważnie, powoli przenosząc spojrzenie na twarz astronomki, kiedy z rozbawieniem wzburzała się w imieniu... Niko. Zdrabniał swoje imię do Niko. Wzięła go z zaskoczenia lekkością tonu tak kontrastującą z ciężkością słów, które przepychał przed chwilą przez swoje gardło, rozrzedzając napiętą atmosferę. Rozmawiała z nim tak, jakby jego wyznanie wcale nie stanowiło świadectwa upadku obyczajów i powodu do szeptów oraz wytykania palcami. Właściwie... Powinien się tego spodziewać. Przecież sama nie rozdzielała ludzi na kategorie tych, którzy mogli jej się podobać i tych co nie mogli.
Jej świat się od tego nie walił. Może jego też nie musiał?
Chciałabym, żebyś mógł być tym, kim chcesz.
Prostota słów Blanki wydobyła z niego westchnieniem, a ciało Barrosa jakby odruchowo złożyło się wprzód, jakby mogło się wokół niej owinąć. Wsparł czoło na jej czole, marszcząc się mimowolnie, gdy oprawki okularów wbiły mu się nieco w nasadę nosa.
… to, co z pewnością mogę, to zafundować ci taki kryzys wieku średniego, jakiego nie miał – i nie będzie miał – żaden z twoich braci.
Chichot wyrwał się z niego gwałtownie, wstrząsając całym ciałem, zaciskając mocniej ręce, którymi ją obejmował, ewoluując, zmieniając tonację od rozbawionej przez nieco histeryczną, aż po chrapliwy, głęboki śmiech, od którego szybko zaczęła boleć Esa boki i klatka piersiowa. Czuł się, jakby wygrzebał się po byciu złapanym w kamiennej lawinie, a teraz dopiero się spod niej uwalniał. Twarz paliła go po swobodnej, wyuzdanej sugestii Blanki, ale nie odepchnął myśli, która za nią przyszła z taką samą gwałtownością jak dotąd.
- Dziękuję – wymamrotał, gdy wreszcie złapał oddech, chętnie oddając miękki pocałunek. A potem Blanca znów powiedziała coś, co ścisnęło mu klatkę piersiową w ten najlepszy, ciepły, ale cholernie bolesny sposób.
Troszczyła się o niego.
Trzeba było znaleźć mnie wcześniej.
Odruchowo odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech, przekrzywiając głowę, by palce mocniej musnęły jego skórę, a gdy chciała opuścić rękę, objął lekko nadgarstek Blanki, przytrzymując w miejscu jej dłoń jeszcze przez chwilę.
- Ty... – w jakich słowach miał wyrazić całą wdzięczność, którą czuł? - Jesteś niemożliwa. W ten najlepszy sposób – parsknął krótko, kręcąc głową, by potem przycisnąć pocałunek do skroni kobiety. - Chciałbym, żebyś ty też czuła się ze mną dobrze i bezpiecznie. Lubię o ciebie dbać.
Po wszystkich wyznaniach, które wychodziły z niego z łatwością odkrztuszania drutu kolczastego mimo wszystkich ciepłych, miękkich słów Blanki potrzebował… Potrzebował wyłączyć mózg. Przestać na chwilę myśleć. Wciąż trzymając ją przy sobie, ostrożnie opadł z astronomką w pościel, wzdychając krótko i ściągając wreszcie okulary wżynające mu się w różne dziwne miejsca na twarzy. Nie przyglądając się, czy trafił, odłożył je na szafkę nocną, wspierając się na przedramionach nad kobietą, z wyraźną intencją rozwiązując pasek puchatego szlafroka, który miała na sobie.
- Mogę? – spytał, zanim odsunął jego poły, a gdy kiwnęła lekko głową, pochylił się, przyciskając pierwszy pocałunek w okolicy mostka, niemal słysząc, jak biło jej serce.
Ona zadbała o niego, teraz on mógł zadbać o nią.
[koniec]