:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Podróże :: Archiwum: podróże
Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas)
2 posters
Blanca Vargas
Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Czw 2 Lis - 21:21
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
24 IV 2001 r.
Zaczęła dzień bardzo wcześnie – tyleż samo z ekscytacji co z racji ilości rzeczy do zrobienia. Wesele ulubionego kuzyna – brata właściwie, biorąc pod uwagę jak blisko ze sobą byli – nie zdarzało się często, a skoro tak, to siłą rzeczy wymagało celebracji na poziomie. To zaś sprawiało, że Blanca już od rana nie miała czasu, a wizyta u fryzjera była tylko preludium do maratonu mniejszych i większych sprawunków do załatwienia. Odebranie kwiatów i zamówionego wcześniej prezentu dla nowożeńców – spersonalizowanego vouchera na dwutygodniowy wyjazd do Grecji, która od dawna była marzeniem obojga – płynnie przeszło w krótką wizytę u Sam, która wprowadzała drobne poprawki do kiecki Blanki, a potem w chaos już w czterech ścianach apartamentu hotelowego. Szybki posiłek – coś, co mogłoby być obiadem, ale jedzone w biegu, nie zasługiwało na tak dumną nazwę – poprzedził równie szybki prysznic. Makijaż z kolei zajął jej znacznie więcej czasu, niż by chciała – ale już wciśnięcie się w odebraną od Sammy sukienkę szybko poprawiło wrażenie. Zwiewny, różnobarwny materiał wirował satysfakcjonująco przy piruetach, a sięgające krzyża wycięcie na plecach – podtrzymywane w kupie tylko cieniutkimi, eleganckimi sznureczkami pod łopatkami – świetnie eksponowało tatuaż. Sukienka była dość krótka, by zgorszyć co bardziej przyzwoitych – szczególnie w zestawieniu z niezbyt wysokimi, za to fantastycznie wysmuklającymi nogi szpilkami – a przez to w sam raz jeśli chodzi o upodobania Blanki.
Gdy Vargas odhaczyła wreszcie ostatni punkt na liście rzeczy do zrobienia, była zmęczona – ale, jednocześnie, coraz bardziej podekscytowana. W jakiś dziwny sposób jedno drugiemu nie przeszkadzało.
Dotarcie do hacjendy nie zajęło im długo – przede wszystkim dlatego, że tej jeden raz Blanca sama z siebie zarządziła teleportację. Noga już jej nie bolała – zgodnie z przewidywaniami, magia Guadalupe zdziałała cuda – ale przecież nie będzie zasuwać przez miasto odstawiona jak stróż w Boże Ciało.
Stojąc potem na progu domostwa, czuła, jak ogarnia ją przyjemne ciepło. Trzymając dotąd Esa pod ramię, teraz uwolniła je, zamiast tego splatając swoje palce z jego. Rozbrzmiewająca w ogrodzie za domem muzyka i głosy już obecnych rwały jej serce do szybszej pracy a na policzki wyciągały rumieńce.
- Gotowy? – spytała z rozbawieniem, spoglądając na Barrosa, po raz kolejny z przyjemnością doceniając, jak dobrze było mu w dobranej pod kolor jej sukienki koszuli.
Poprowadziła go za rękę do rozstawionego w ogrodzie namiotu, w którym miała odbyć się ceremonia i wesele – ale już na miejscu, bez trudu odnajdując wzrokiem Ignacio, puściła dłoń Barrosa i z szerokim uśmiechem przyspieszyła kroku. Łobuzerskie iskry połyskiwały jasno w złotych tęczówkach.
- ORIENTUJ SIĘ! – ryknęła bez wahania gdy do kuzyna zostało jej zaledwie kilka kroków i z piskiem skoczyła mu na plecy, uwieszając się na jego szerokich ramionach.
Robiła to nie po raz pierwszy i Ignacio ewidentnie wiedział, czego się spodziewać. Zakręcił chichoczącą Blanką, a gdy puściła się, objął ją w pasie i przytulił mocno, całując w policzek.
- No cześć – wymruczał jej do ucha, na ostrzegawcze syknięcie Vargas w ostatniej chwili powstrzymując odruch rozczochrania jej włosów.
- Nie wierzę, że w końcu to robisz. – Blanca pokręciła głową z teatralnym zdegustowaniem, jednocześnie ściskając Ignacio mocno. - Ślub, no serio? Na głowę upadliście?
Maria – zwabiona śmiechem Vargas – pojawiła się obok i wyłuskała Blancę z objęć narzeczonego, tuląc ją mocno.
- Chyba tak – przyznała z rozbawieniem.
- E tam – parsknął Ignacio. - Doszliśmy po prostu do wniosku, że jak my nie zrobimy dobrej imprezy, to nikt nie zrobi. - Wzruszył ramionami, po chwili uśmiechając się łobuzersko. - No, chyba że ty szykujesz powtórkę z rozrywki? Z Jo to wprawdzie mieliście wesele takie sześć na dziesięć, ale... - Roześmiał się głośno i skulił w ramionach, trzepnięty najpierw przez Blancę, a potem poprawiony przez Mi.
Gdy wyprostował się ponownie, bystre spojrzenie zatrzymał na Barrosie, który zdążył do tej pory dołączyć do zamieszania.
- Czyli to ty ukradłeś nam Blancę – stwierdził i uśmiechnął się. - Yami coś wspominała – dodał i coś, może jakiś cień w spojrzeniu albo lekkie drgnienie głosu pozwalało sądzić, że Ignacio doskonale wiedział, co łączyło jego siostrę z Blancą. Niezależnie jednak, na ile rzeczywiście znał szczegóły i co dokładnie opowiedziała mu Serrano, nie wydawał się być specjalnie poruszony obecnością Esa – na pewno nie w zły sposób.
- Ignacio – przedstawił się śmiało, wyciągając rękę do Esa i z szerokim uśmiechem. - A to Mi. Maria. Moje słońce – nie wahał się przed sięgnięciem po komplementy, z czułą zaborczością przyciągając do siebie swoją już-niedługo-żonę.
- A Mateo gdzie zgubiliście? – spytała Blanca, stając bliżej Barrosa, ale rozglądają cię bystro po kręcących się po namiocie. W chmarze ciotek i wujów, młodszego i starszego kuzynostwa odnalazła własnych rodziców i babcię – ale nie latorośl Ignacio.
- A nie wiem. - Mi wzruszyła lekko ramionami. - Gdzieś się kręci. Udaje pewnie, że wcale nas nie zna. Że nie rozumie o co te całe zamieszanie, że wcale go to nie obchodzi, że wolałby być teraz w zoo albo na boisku z kolegami – i że te słodkie łzy wzruszenia to tylko alergia.
Blanca parsknęła cicho.
- Ej – wtrącił się nagle Ignacio, przyglądając się uważniej Esowi. - Wiedziałem, że skądś cię kojarzę. Ty jesteś Barros, nie? Ten od brudnej roboty w Korpusie? - Uśmiechnął się nieznacznie.
- A jak ci lata temu proponowałem, że jakiegoś kolegę przyprowadzę, że nawet zadbam, żeby mundur miał czysty, to grymasiłaś – znów zwrócił się do Blanki i wyszczerzył zęby, gdy Vargas szturchnęła go w ramię.
Maria przekrzywiła lekko głowę. Przyglądała się przez chwilę Esowi bez skrępowania, zaraz potem zerkając na malinowe przebarwienie u nasady szyi Blanki. Napotykając spojrzenie Vargas, Mi uśmiechnęła się przekornie, porozumiewawczo.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 3 Lis - 22:36
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zdążył zapomnieć, że nawet będąc tylko gościem, wesela wymagały sporo przygotowań. Przebudzony przez Blankę popołudniem – ta wycieczka kompletnie miała rozstroić jego dobowy zegar przystosowywany miesiącami do iskrzycowego trybu życia Vargas – Es nie miał wiele czasu, zanim został mu przedstawiony plan na kilka następnych godzin. Fryzjer, buty, kwiaty, prezent, poprawki i odbiór sukienki, polowanie na dopasowaną kolorystycznie koszulę… Przynajmniej przy tym punkcie mógł zatrzymać zaaferowaną Blankę i przypomnieć jej, że umawiała się z ekspertem od zaklęć przemiany. Zmianę koloru pojedynczej części garderoby mógłby zrobić przez sen i to czarując lewą stopą.
Kiedy Vargas siedziała u fryzjera, dając odstawić się na bóstwo, odebrał zamówione przez nią kwiaty oraz voucher i razem poszli do mieszkania Samanthy, która poza zainteresowaniami inżynierią okazała się też być sprawną krawcową. Usadzony w rogu kanapy w geometryczne wzory, dowiedział się, że od lat sama wymieniała sobie garderobę, gardząc sklepową masówką – zerkała przy tym wymownie na Blankę, która dostarczyła jej wcześniej właśnie jedną z takich sukienek, zamiast polegać tylko i wyłącznie na jej talencie. Potwarz.
Es niekoniecznie się z nią zgadzał, gdy Vargas założyła sukienkę w hotelowym pokoju, prezentując jej nieprzyzwoitą długość oraz wycięcie na plecach, które nie pozwalało na założenie stanika, za to świetnie prezentując tatuaż pokrywający jej skórę na wysokości łopatek. Wypukłe, ciemne linie prosiły się, by przesunąć po nich językiem lub opuszkami palców, ale Blanca miała tego dnia wyjątkowo silną wolę, gromiąc go spojrzeniem ilekroć zbliżał się z wyraźną intencją. Skapitulował dopiero, gdy trzepnęła go mokrym ręcznikiem w tyłek, zaraz przyglądając się podejrzliwie maszynce do golenia, którą wziął do rąk. Nawet nie próbuj, mówiły zmrużone, połyskujące złotem oczy. Choćby miał dość zarostu na twarzy i chciał się go całkiem pozbyć, a nie tylko opanować, Es wiedział, że nie dostanie już tej szansy, jeśli Vargas miała coś do powiedzenia – doskonale pamiętał awanturę, jaką urządził mu cały zespół, te dziwne, spłoszone spojrzenia i przytyki, a wszystko dlatego, że raz, RAZ, zgolił się przy nich na zero. Okej, zrozumiał. Bez brody i wąsów wyglądał jak pomarszczony tyłek niemowlaka. Blanca mogłaby zaufać, że pamiętał. I że nie chciał na wstępie przestraszyć tej części jej rodziny, której jeszcze nie poznał.
Tuż przed wyjściem, pewniej zawiązując jeden z rozluźnionych sznurków na plecach kobiety, uchwycił ich odbicie w lustrze – wyglądali naprawdę dobrze. Jak dwa elementy tej samej układanki. Choć może była to tylko kwestia dopasowanych kolorystycznie ubrań – Blanca była wyraźnie zadowolona, gdy nasycił koszulę stonowaną żółcią jednego z tropikalnych kwiatów na jej sukience.
Gotowy?
Nie, właściwie nie, chciał odpowiedzieć, kiedy znów znaleźli się na progu domu babci Guadalupe, już z daleka słysząc muzykę i gwar głosów, ale Blanca nie poczekała wystarczająco długo, biegiem pędząc ku wysokiej sylwetce wyraźnie wyróżniającej się w tłumie.
Es pokręcił lekko głową z cieniem uśmiechu na ustach, widząc jak jakiś nieznany mu jeszcze mężczyzna zakręcił Blanką, śmiejąc się przy tym z wyraźną, trudną do pomylenia z czymś innym radością.
- Daj, zbieram kwiaty na kupę.
Obrócił się w kierunku, z którego dobiegł aż nadto znajomy głos, stając oko w oko z Yamileth przyglądającą mu się z delikatnym grymasem na twarzy. Wyraźnie próbowała go ukryć, mięśnie twarzy drgały jej jednak, gdy znosiła spojrzenie Barrosa.
- Jasne – rzucił, podając jej bukiet wybrany przez Blankę i modląc się w duchu, by jego głos brzmiał tak neutralnie, jak tego chciał. Niby wiedział, że to jej brat się żenił, więc siłą rzeczy też musiała się pojawić, ale jednak... Chyba miał nadzieję, że na siebie nie wpadną. Jakimś cudem. Sprawy między nimi wyglądały mocno niepewnie i dziwnie, odkąd Vargas jasno określiła, które z nich wybiera. Nie wspominając już o fakcie, że Yamileth nie przestała być jego szefową.
- Prezenty też zbierasz? – spytał, odchrząkując, gdy w gardle nieco mu zaschło. Kobieta tylko westchnęła, wyciągając dłoń i tak jak bez słowa odebrała kopertę z rąk Barrosa, tak samo bez słowa oddaliła się w kierunku długiego stołu, na którym piętrzyły się wiązanki oraz paczki w różnych rozmiarach. Gdy nie spojrzała już nawet w jego kierunku, poczuł się uwolniony od tej cholernie niezręcznej wymiany zdań, prędko dołączając do Blanki i jej towarzystwa. Wysoki mężczyzna – Ignacio – z bliska okazał się być jeszcze potężniej zbudowanym, niż wyglądało to z pewnej odległości i Es mimowolnie, z wyraźnym respektem przesunął spojrzeniem po jego szerokich ramionach oraz rozbudowanej klatce piersiowej, z liniami mięśni odznaczającymi się nawet pod koszulą i rozpychającymi materiał.
Był pewien, że gdyby tylko chciał, Ignacio Serrano złamałby go jak zapałkę i nawet się przy tym nie spocił.
Tym bardziej niepokojący był fakt, że w pierwszej chwili nazwał Esa złodziejem Blanki, choć niezrażony jego brakiem reakcji przedstawił się, jak gdyby nigdy nic. Miał zaraźliwy, szczery uśmiech.
- Esteban – odparł, dopełniając rytuału pierwszych przedstawień i uścisnął silną, wielką jak bochen dłoń. Tak, zdecydowanie pogruchotałby mu kości i chyba nawet kajman nie dałby rady pomóc. Es miał przeczucie, że gdyby próbował z Ignaciem tej sztuczki, zostałby nowym, egzotycznym dywanikiem przed ich kominkiem. Albo szaszłykiem. Ewentualnie torebką dla Marii, jego drobnej narzeczonej.
Odruchowo objął Blankę ramieniem, kiedy przysunęła się bliżej – znajomy zapach jej cytrusowych perfum nieco uspokajał przyspieszone bicie serca. Nie wtrącał się w rozmowę, która zeszła na chrześniaka astronomki znanego mu tylko z opowieści, nieco zbyt ostro obracając głowę w kierunku Ignacia, gdy ten zapytał go o nazwisko. I specjalizację w szeregach mundurowych. Zmarszczył nieco brwi, kiwając twierdząco głową – czy pracowali kiedyś ze sobą, a Es po prostu o tym zapomniał? Często mu się to zdarzało, ale ciężko byłoby wyrzucić z pamięci kogoś, kto tak wyraźnie odznaczał się swoją posturą na tle tłumu. Dziwne. Rozumiałby rozpoznanie Francisco, który był fenomenalnym śledczym i łączył poszlaki, jakby się do tego urodził, nawet Lucasa zaangażowanego w szkolenia nowych rekrutów. Ale on? On zajmował się rzeczami, od których reszta stroniła. Tylko tyle. Nic specjalnego.
- Bywałeś u nas w jednostce w Vitorii? – spytał, gdy Blanca szturchała akurat Ignacia w ramię, ewidentnie nie czując do niego tego samego respektu co Barros. Nic dziwnego. Blanca mało kogo brała tak bardzo na poważnie.
- Nieee, to ze słyszenia, was Barrosów to jak chwastów w Korpusie i obok. Ciężko o was nie wiedzieć – odparł swobodnie, machając ręką w bliżej niesprecyzowanym geście. - I o każdym się gada. Człowiek robi się zazdrosny, jak mu komendant stawia za wzór jakiegoś typa z brazylijskiej wiochy – nie przestawał się uśmiechać w ten swobodny, zaraźliwy sposób, którego Es nie rozumiał, a jaki skutecznie zduszał możliwe zarodki niechęci czy niepewności. Gdyby nie znał stopnia pokrewieństwa między Blanką a Ignaciem, zgadywałby, że jest ono dużo bliższe niż w rzeczywistości.
Zdążyli wymienić jeszcze kilka niezobowiązujących uprzejmości, zanim uwagę państwa młodych zaanektowała nowa grupa gości – wciąż trzymając dłoń na biodrze astronomki, Es poprowadził ich w kierunku, który wskazała jako stolik, gdzie ostatnio widziała swoich rodziców i babcię. Zanim Guadalupe, Diego albo Andrea zauważyli ich nadejście, przycisnął krótki pocałunek do odsłoniętego ramienia kobiety, palcami zaczepnie przesuwając po jej plecach.
Wcześniej był grzeczny, nie sądził, by teraz też musiał.
Kiedy Vargas siedziała u fryzjera, dając odstawić się na bóstwo, odebrał zamówione przez nią kwiaty oraz voucher i razem poszli do mieszkania Samanthy, która poza zainteresowaniami inżynierią okazała się też być sprawną krawcową. Usadzony w rogu kanapy w geometryczne wzory, dowiedział się, że od lat sama wymieniała sobie garderobę, gardząc sklepową masówką – zerkała przy tym wymownie na Blankę, która dostarczyła jej wcześniej właśnie jedną z takich sukienek, zamiast polegać tylko i wyłącznie na jej talencie. Potwarz.
Es niekoniecznie się z nią zgadzał, gdy Vargas założyła sukienkę w hotelowym pokoju, prezentując jej nieprzyzwoitą długość oraz wycięcie na plecach, które nie pozwalało na założenie stanika, za to świetnie prezentując tatuaż pokrywający jej skórę na wysokości łopatek. Wypukłe, ciemne linie prosiły się, by przesunąć po nich językiem lub opuszkami palców, ale Blanca miała tego dnia wyjątkowo silną wolę, gromiąc go spojrzeniem ilekroć zbliżał się z wyraźną intencją. Skapitulował dopiero, gdy trzepnęła go mokrym ręcznikiem w tyłek, zaraz przyglądając się podejrzliwie maszynce do golenia, którą wziął do rąk. Nawet nie próbuj, mówiły zmrużone, połyskujące złotem oczy. Choćby miał dość zarostu na twarzy i chciał się go całkiem pozbyć, a nie tylko opanować, Es wiedział, że nie dostanie już tej szansy, jeśli Vargas miała coś do powiedzenia – doskonale pamiętał awanturę, jaką urządził mu cały zespół, te dziwne, spłoszone spojrzenia i przytyki, a wszystko dlatego, że raz, RAZ, zgolił się przy nich na zero. Okej, zrozumiał. Bez brody i wąsów wyglądał jak pomarszczony tyłek niemowlaka. Blanca mogłaby zaufać, że pamiętał. I że nie chciał na wstępie przestraszyć tej części jej rodziny, której jeszcze nie poznał.
Tuż przed wyjściem, pewniej zawiązując jeden z rozluźnionych sznurków na plecach kobiety, uchwycił ich odbicie w lustrze – wyglądali naprawdę dobrze. Jak dwa elementy tej samej układanki. Choć może była to tylko kwestia dopasowanych kolorystycznie ubrań – Blanca była wyraźnie zadowolona, gdy nasycił koszulę stonowaną żółcią jednego z tropikalnych kwiatów na jej sukience.
Gotowy?
Nie, właściwie nie, chciał odpowiedzieć, kiedy znów znaleźli się na progu domu babci Guadalupe, już z daleka słysząc muzykę i gwar głosów, ale Blanca nie poczekała wystarczająco długo, biegiem pędząc ku wysokiej sylwetce wyraźnie wyróżniającej się w tłumie.
Es pokręcił lekko głową z cieniem uśmiechu na ustach, widząc jak jakiś nieznany mu jeszcze mężczyzna zakręcił Blanką, śmiejąc się przy tym z wyraźną, trudną do pomylenia z czymś innym radością.
- Daj, zbieram kwiaty na kupę.
Obrócił się w kierunku, z którego dobiegł aż nadto znajomy głos, stając oko w oko z Yamileth przyglądającą mu się z delikatnym grymasem na twarzy. Wyraźnie próbowała go ukryć, mięśnie twarzy drgały jej jednak, gdy znosiła spojrzenie Barrosa.
- Jasne – rzucił, podając jej bukiet wybrany przez Blankę i modląc się w duchu, by jego głos brzmiał tak neutralnie, jak tego chciał. Niby wiedział, że to jej brat się żenił, więc siłą rzeczy też musiała się pojawić, ale jednak... Chyba miał nadzieję, że na siebie nie wpadną. Jakimś cudem. Sprawy między nimi wyglądały mocno niepewnie i dziwnie, odkąd Vargas jasno określiła, które z nich wybiera. Nie wspominając już o fakcie, że Yamileth nie przestała być jego szefową.
- Prezenty też zbierasz? – spytał, odchrząkując, gdy w gardle nieco mu zaschło. Kobieta tylko westchnęła, wyciągając dłoń i tak jak bez słowa odebrała kopertę z rąk Barrosa, tak samo bez słowa oddaliła się w kierunku długiego stołu, na którym piętrzyły się wiązanki oraz paczki w różnych rozmiarach. Gdy nie spojrzała już nawet w jego kierunku, poczuł się uwolniony od tej cholernie niezręcznej wymiany zdań, prędko dołączając do Blanki i jej towarzystwa. Wysoki mężczyzna – Ignacio – z bliska okazał się być jeszcze potężniej zbudowanym, niż wyglądało to z pewnej odległości i Es mimowolnie, z wyraźnym respektem przesunął spojrzeniem po jego szerokich ramionach oraz rozbudowanej klatce piersiowej, z liniami mięśni odznaczającymi się nawet pod koszulą i rozpychającymi materiał.
Był pewien, że gdyby tylko chciał, Ignacio Serrano złamałby go jak zapałkę i nawet się przy tym nie spocił.
Tym bardziej niepokojący był fakt, że w pierwszej chwili nazwał Esa złodziejem Blanki, choć niezrażony jego brakiem reakcji przedstawił się, jak gdyby nigdy nic. Miał zaraźliwy, szczery uśmiech.
- Esteban – odparł, dopełniając rytuału pierwszych przedstawień i uścisnął silną, wielką jak bochen dłoń. Tak, zdecydowanie pogruchotałby mu kości i chyba nawet kajman nie dałby rady pomóc. Es miał przeczucie, że gdyby próbował z Ignaciem tej sztuczki, zostałby nowym, egzotycznym dywanikiem przed ich kominkiem. Albo szaszłykiem. Ewentualnie torebką dla Marii, jego drobnej narzeczonej.
Odruchowo objął Blankę ramieniem, kiedy przysunęła się bliżej – znajomy zapach jej cytrusowych perfum nieco uspokajał przyspieszone bicie serca. Nie wtrącał się w rozmowę, która zeszła na chrześniaka astronomki znanego mu tylko z opowieści, nieco zbyt ostro obracając głowę w kierunku Ignacia, gdy ten zapytał go o nazwisko. I specjalizację w szeregach mundurowych. Zmarszczył nieco brwi, kiwając twierdząco głową – czy pracowali kiedyś ze sobą, a Es po prostu o tym zapomniał? Często mu się to zdarzało, ale ciężko byłoby wyrzucić z pamięci kogoś, kto tak wyraźnie odznaczał się swoją posturą na tle tłumu. Dziwne. Rozumiałby rozpoznanie Francisco, który był fenomenalnym śledczym i łączył poszlaki, jakby się do tego urodził, nawet Lucasa zaangażowanego w szkolenia nowych rekrutów. Ale on? On zajmował się rzeczami, od których reszta stroniła. Tylko tyle. Nic specjalnego.
- Bywałeś u nas w jednostce w Vitorii? – spytał, gdy Blanca szturchała akurat Ignacia w ramię, ewidentnie nie czując do niego tego samego respektu co Barros. Nic dziwnego. Blanca mało kogo brała tak bardzo na poważnie.
- Nieee, to ze słyszenia, was Barrosów to jak chwastów w Korpusie i obok. Ciężko o was nie wiedzieć – odparł swobodnie, machając ręką w bliżej niesprecyzowanym geście. - I o każdym się gada. Człowiek robi się zazdrosny, jak mu komendant stawia za wzór jakiegoś typa z brazylijskiej wiochy – nie przestawał się uśmiechać w ten swobodny, zaraźliwy sposób, którego Es nie rozumiał, a jaki skutecznie zduszał możliwe zarodki niechęci czy niepewności. Gdyby nie znał stopnia pokrewieństwa między Blanką a Ignaciem, zgadywałby, że jest ono dużo bliższe niż w rzeczywistości.
Zdążyli wymienić jeszcze kilka niezobowiązujących uprzejmości, zanim uwagę państwa młodych zaanektowała nowa grupa gości – wciąż trzymając dłoń na biodrze astronomki, Es poprowadził ich w kierunku, który wskazała jako stolik, gdzie ostatnio widziała swoich rodziców i babcię. Zanim Guadalupe, Diego albo Andrea zauważyli ich nadejście, przycisnął krótki pocałunek do odsłoniętego ramienia kobiety, palcami zaczepnie przesuwając po jej plecach.
Wcześniej był grzeczny, nie sądził, by teraz też musiał.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Sob 4 Lis - 12:09
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Choć nie mówiła tego na głos, Blanca wcale nie była pewna, jak będzie wyglądało to wesele. Sama myśl, że Ignacio i Mi staną przed ołtarzem, była jakąś straszną abstrakcją – po ponad dwudziestu latach, jakie ze sobą byli, wydawało się, że wszyscy już oswoili się z myślą, że ożenek nie jest im po prostu potrzebny do szczęścia. Gdy więc nagle okazało się, że chyba jednak jest – po prostu potrzebowali dużo więcej czasu by dojść do tego wniosku – nie wiedziano, co sądzić i czego się spodziewać. Oczekiwania były przy tym duże, bo wszyscy wiedzieli, jaki rozmach ma Ignacio – niezależnie, co robi – i jak doskonale sekunduje mu w tym jego narzeczona.
Dodatkowym znakiem zapytania był dla Blanki Es. To znaczy, nie dosłownie on sam – ale to, co się w związku z jego obecnością będzie działo. Nie była pewna. Nie spodziewała się niczego złego – znała swoją rodzinę na tyle by wiedzieć, że potrafią się (z grubsza) zachować – ale dawno już nie przyprowadzała ze sobą nikogo na rodzinne imprezy. Od czasu Jo – w zasadzie nigdy. Joachim był pierwszym i jak dotąd jedynym, którego przedstawiła swojej familii jako swojego – a było to już przecież kawał czasu temu. Była wtedy dzieciakiem, ledwie zalążkiem tego, kim stała się teraz. Aktualnie denerwowała się nieco mniej i nieco mniej interesowało ją, co kto sobie pomyśli – nie pozbyła się jednak całej niepewności od tak. To nie działało w ten sposób.
Poza tym, jej rodzina była nieprzewidywalna. Stanowili ucieleśnienie chaosu. Gdyby miała zgadywać, w jakim kierunku potoczy się dzisiejszy wieczór, musiałaby uwzględnić w równaniu ogromne ilości alkoholu, niewybrednych żartów, i potencjalnie także nieprzyzwoitości, które będą wracać potem przez lata w postaci mniej lub bardziej wstydliwych anegdot.
Nie była więc pewna – ale pierwsze chwile w otoczeniu bliskich skutecznie rozluźniały supeł wątpliwości. Za pierwszymi uprzejmościami z Ignacio i Marią podążyła obowiązkowa pogawędka z rodzicami i babcią. Na kąśliwe pytanie Guadalupe, czy nie miała krótszej sukienki, Blanca bez wahania odparła, że miała – ale Es nie wypuściłby jej w niej z domu. To, czy byłoby tak dlatego, że nie chciałby, by się ludzie gapili, czy po prostu dlatego, że zaciągnąłby ją do łóżka, gdyby tylko odsłoniła odpowiednio dużo – Vargas pozostawiła w domyśle. Potem, zostawiając na chwilę Esa z Andreą i Diego, Blanca dołączyła do wypatrzonej przy stole z prezentami Yamileth. Przytuliła Serrano tak, jak zawsze, przy czym nie umknęło jej większe zdystansowanie kuzynki. Zdystansowanie, którego powinna się przecież spodziewać – do którego Yami miała absolutnie pełne prawo. Blanca była jednak czasem bardzo naiwna, nawet, jeśli nie chciałaby się do tego przyznać. Chłód Serrano – mniejszy niż wobec Esa, ale wciąż doskonale wyczuwalny – zakłuł ją boleśnie. Ciepłe powitanie Mateo – którego znalazła wreszcie, gdy wszyscy zostali zaproszeni poza namiot, do miejsca ceremonii – załagodziło trochę ból, ale nie mogło całkiem go uciszyć.
Potem, na ceremonii, siedząc w drugim rzędzie ogrodowych krzesełek, Blanca ucichła nietypowo – łatwo było jednak dostrzec, czemu. Szeroko otwartymi, sarnimi oczami spoglądała na Ignacio, czekającego pod uroczym, kwietnym łukiem w towarzystwie kapłana – i na wyraźnie rozpromienioną Mi, prowadzoną pod rękę przez jej ojca. Przygryzając lekko wargę – chwilowo zapominając o ryzyku zjedzenia sobie szminki – słuchała składanych sobie przez nowożeńców przysiąg, w którymś momencie, zupełnie nieświadomie, wzdychając cicho i wspierając policzek na ramieniu Barrosa.
Wspomnienia jej własnego ślubu z Jo wróciły bez specjalnego zaproszenia. To nic, że od tego czasu minęły już lata – i że wiele się zmieniło. Wciąż pamiętała, jak bardzo zakochana i jak cholernie szczęśliwa wtedy była. Zaraz potem nieoczekiwanie pojawiła się przelotna myśl, że potrafiłaby znów wyobrazić sobie siebie przed ołtarzem. Ulotny obrazek jej i Esa pod podobną, porośniętą bluszczem altanką na jedną krótką chwilę oderwał ją od bieżących wydarzeń.
Wyobrażenie prysło jak mydlana bańka, pozostawiając za sobą jednak cień uczuć, których nazw Blanca wcale nie była pewna. Chwilę potem zachłanny, nieskrępowany pocałunek państwa młodych przypieczętował sformalizowaną własnie więź, a ciche, kojące plumkanie, które zastąpiło latynoskie klasyki na czas ceremonii, znów ustąpiło miejsca żywym, meksykańskim nutom.
Odczekując kilka chwil w tradycyjnej kolejce, Blanca nie składała potem nowożeńcom specjalnych życzeń, zamiast tego ściskając ich tylko bardzo mocno i zapewniając o tym, jak bardzo się cieszy. Schowała na moment twarz w barku Ignacio – był zbyt wysoki, by mogła skryć się w nasadzie jego szyi – wymamrotała cicho coś, co brzmiało do złudzenia jak cholernie warto było czekać, by was takimi zobaczyć, a przez cichy śmiech wzruszonej Marii przebrzmiało wyszeptane do ucha Vargas pytanie, czy ona będzie następna. Zamiast odpowiedzieć, Blanca zarumieniła się tylko lekko, unikając potem przez chwilę spoglądania na Esa.
Dostali stolik blisko pary młodej – i w towarzystwie Yami. To też było do przewidzenia – ostatecznie rodzeństwo Serrano, Mi i Blanca zawsze byli nierozłączni – a jednak Vargas znów była zaskoczona bardziej, niż powinna. Widząc jej niepewną minę, Yamileth westchnęła z rezygnacją i potrząsnęła głową.
- Nie panikuj – rzuciła Serrano krótko. – Nie robiłam wam scen dotąd, nie zrobię i teraz. Ale ty... – Spojrzała znacząco na Barrosa i z impetem podsunęła mu butelkę alkoholu. – Będziesz ze mną pił tak długo, aż poczuję się usatysfakcjonowana. – Widząc pytający wzrok Esa, uniosła brwi znacząco. – Polecenie służbowe – podkreśliła znacząco, a na sugestię, że za obowiązki służbowe na urlopie należałoby dodatkowo zapłacić, bez wahania wytknęła, że Blanca płaci już w naturze.
Vargas czuła ciepło na policzkach, które nie miało jeszcze nic wspólnego ani z alkoholem, ani bardziej ogólnie pojmowanym weselnym rozbawieniem.
Gdy muzyka w tle przeszła w znacznie bardziej sugestywne tony argetyńskiego tanga – oczywiście, że Ignacio z Mi nie mogli wybrać nic innego na swój pierwszy taniec – Blanca rozparła się na krześle wygodniej. Przez dobrą chwilę przyglądała się z wyraźnym zadowoleniem tańczącym nowożeńcom – odruchowo układając dłoń na udzie Esa i gładząc je lekko – zaraz potem skupiając swą uwagę na Mateo, który prześlizgnął się przez tłum weselnych gości i z sapnięciem opadł na wolne miejsce obok Blanki.
- Mogę, nie? – zapytał, zupełnie nieskrępowany obecnością nieznanego mu jeszcze Barrosa. – Mam miejsce przy rodzicach, ale wolę siedzieć z wami.
Vargas uśmiechnęła się szeroko.
- No pewnie. Rodzice mają cię na co dzień – ja nie. Zdecydowanie musisz zostać z nami.
Czternastolatek wyszczerzył się szeroko i, wyraźnie usatysfakcjonowany, zwrócił wreszcie uwagę na Esa – przyglądając mu się bystro, z zaskakująco drapieżną jak na jego wiek uważnością. Podobieństwo do Ignacio i Mi było niezaprzeczalne, cechy ich obojga wymieszały się, tworząc ciekawy, obiecujący na przyszłość miks.
- Jesteś z ciocią? – spytał Mateo bez wahania. – Mam nadzieję, że o nią dbasz. Ona miała już męża i, jak widać, on nie dbał za dobrze – stwierdził chłopak bezczelnie.
- Mateo, serio, nie musisz – zauważyła Blanca, z rozbawieniem spoglądając jednak to na jednego, to na drugiego.
Nastolatek rozparł się bardziej na krześle.
- Oczywiście, że muszę – odparował z bezczelnością najwyraźniej typową dla gałęzi Serrano. – Szczególnie, że masz siniaki – zauważył, spoglądając znacząco na malinowe przebarwienie na skórze Blanki, dostrzegalne mimo warstwy kryjącego je lekko makijażu. – Jeśli o ciebie dba, dlaczego masz siniaki? – Zmarszczył brwi, świdrując Barrosa wzrokiem.
Yami – doskonale świadoma, dlaczego – parsknęła cicho w uniesioną właśnie do ust szklankę soku. Blanca chrząknęła cicho – i bezczelnie obejrzała się na Esa, uśmiechając się niewinnie. Wyzwanie? No pewnie, że tak. Albo chrzest ognia, jak zwał, tak zwał. Jeśli Barros przetrwa przesłuchanie przez Mateo, raczej niewiele więcej go na weselu zaskoczy.
Może poza bardzo prawdopodobnym tańcem na stole Blanki. Albo takim bądź innym durnym zakładem, jaki na pewno zdążą jeszcze stworzyć Vargas z Ignacio. Albo ze swobodą Yamileth, gdy już wypije odpowiednio dużo – znacznie więcej, niż Es kiedykolwiek widział w jej wykonaniu.
Poza tym jednak – nic.
Dodatkowym znakiem zapytania był dla Blanki Es. To znaczy, nie dosłownie on sam – ale to, co się w związku z jego obecnością będzie działo. Nie była pewna. Nie spodziewała się niczego złego – znała swoją rodzinę na tyle by wiedzieć, że potrafią się (z grubsza) zachować – ale dawno już nie przyprowadzała ze sobą nikogo na rodzinne imprezy. Od czasu Jo – w zasadzie nigdy. Joachim był pierwszym i jak dotąd jedynym, którego przedstawiła swojej familii jako swojego – a było to już przecież kawał czasu temu. Była wtedy dzieciakiem, ledwie zalążkiem tego, kim stała się teraz. Aktualnie denerwowała się nieco mniej i nieco mniej interesowało ją, co kto sobie pomyśli – nie pozbyła się jednak całej niepewności od tak. To nie działało w ten sposób.
Poza tym, jej rodzina była nieprzewidywalna. Stanowili ucieleśnienie chaosu. Gdyby miała zgadywać, w jakim kierunku potoczy się dzisiejszy wieczór, musiałaby uwzględnić w równaniu ogromne ilości alkoholu, niewybrednych żartów, i potencjalnie także nieprzyzwoitości, które będą wracać potem przez lata w postaci mniej lub bardziej wstydliwych anegdot.
Nie była więc pewna – ale pierwsze chwile w otoczeniu bliskich skutecznie rozluźniały supeł wątpliwości. Za pierwszymi uprzejmościami z Ignacio i Marią podążyła obowiązkowa pogawędka z rodzicami i babcią. Na kąśliwe pytanie Guadalupe, czy nie miała krótszej sukienki, Blanca bez wahania odparła, że miała – ale Es nie wypuściłby jej w niej z domu. To, czy byłoby tak dlatego, że nie chciałby, by się ludzie gapili, czy po prostu dlatego, że zaciągnąłby ją do łóżka, gdyby tylko odsłoniła odpowiednio dużo – Vargas pozostawiła w domyśle. Potem, zostawiając na chwilę Esa z Andreą i Diego, Blanca dołączyła do wypatrzonej przy stole z prezentami Yamileth. Przytuliła Serrano tak, jak zawsze, przy czym nie umknęło jej większe zdystansowanie kuzynki. Zdystansowanie, którego powinna się przecież spodziewać – do którego Yami miała absolutnie pełne prawo. Blanca była jednak czasem bardzo naiwna, nawet, jeśli nie chciałaby się do tego przyznać. Chłód Serrano – mniejszy niż wobec Esa, ale wciąż doskonale wyczuwalny – zakłuł ją boleśnie. Ciepłe powitanie Mateo – którego znalazła wreszcie, gdy wszyscy zostali zaproszeni poza namiot, do miejsca ceremonii – załagodziło trochę ból, ale nie mogło całkiem go uciszyć.
Potem, na ceremonii, siedząc w drugim rzędzie ogrodowych krzesełek, Blanca ucichła nietypowo – łatwo było jednak dostrzec, czemu. Szeroko otwartymi, sarnimi oczami spoglądała na Ignacio, czekającego pod uroczym, kwietnym łukiem w towarzystwie kapłana – i na wyraźnie rozpromienioną Mi, prowadzoną pod rękę przez jej ojca. Przygryzając lekko wargę – chwilowo zapominając o ryzyku zjedzenia sobie szminki – słuchała składanych sobie przez nowożeńców przysiąg, w którymś momencie, zupełnie nieświadomie, wzdychając cicho i wspierając policzek na ramieniu Barrosa.
Wspomnienia jej własnego ślubu z Jo wróciły bez specjalnego zaproszenia. To nic, że od tego czasu minęły już lata – i że wiele się zmieniło. Wciąż pamiętała, jak bardzo zakochana i jak cholernie szczęśliwa wtedy była. Zaraz potem nieoczekiwanie pojawiła się przelotna myśl, że potrafiłaby znów wyobrazić sobie siebie przed ołtarzem. Ulotny obrazek jej i Esa pod podobną, porośniętą bluszczem altanką na jedną krótką chwilę oderwał ją od bieżących wydarzeń.
Wyobrażenie prysło jak mydlana bańka, pozostawiając za sobą jednak cień uczuć, których nazw Blanca wcale nie była pewna. Chwilę potem zachłanny, nieskrępowany pocałunek państwa młodych przypieczętował sformalizowaną własnie więź, a ciche, kojące plumkanie, które zastąpiło latynoskie klasyki na czas ceremonii, znów ustąpiło miejsca żywym, meksykańskim nutom.
Odczekując kilka chwil w tradycyjnej kolejce, Blanca nie składała potem nowożeńcom specjalnych życzeń, zamiast tego ściskając ich tylko bardzo mocno i zapewniając o tym, jak bardzo się cieszy. Schowała na moment twarz w barku Ignacio – był zbyt wysoki, by mogła skryć się w nasadzie jego szyi – wymamrotała cicho coś, co brzmiało do złudzenia jak cholernie warto było czekać, by was takimi zobaczyć, a przez cichy śmiech wzruszonej Marii przebrzmiało wyszeptane do ucha Vargas pytanie, czy ona będzie następna. Zamiast odpowiedzieć, Blanca zarumieniła się tylko lekko, unikając potem przez chwilę spoglądania na Esa.
Dostali stolik blisko pary młodej – i w towarzystwie Yami. To też było do przewidzenia – ostatecznie rodzeństwo Serrano, Mi i Blanca zawsze byli nierozłączni – a jednak Vargas znów była zaskoczona bardziej, niż powinna. Widząc jej niepewną minę, Yamileth westchnęła z rezygnacją i potrząsnęła głową.
- Nie panikuj – rzuciła Serrano krótko. – Nie robiłam wam scen dotąd, nie zrobię i teraz. Ale ty... – Spojrzała znacząco na Barrosa i z impetem podsunęła mu butelkę alkoholu. – Będziesz ze mną pił tak długo, aż poczuję się usatysfakcjonowana. – Widząc pytający wzrok Esa, uniosła brwi znacząco. – Polecenie służbowe – podkreśliła znacząco, a na sugestię, że za obowiązki służbowe na urlopie należałoby dodatkowo zapłacić, bez wahania wytknęła, że Blanca płaci już w naturze.
Vargas czuła ciepło na policzkach, które nie miało jeszcze nic wspólnego ani z alkoholem, ani bardziej ogólnie pojmowanym weselnym rozbawieniem.
Gdy muzyka w tle przeszła w znacznie bardziej sugestywne tony argetyńskiego tanga – oczywiście, że Ignacio z Mi nie mogli wybrać nic innego na swój pierwszy taniec – Blanca rozparła się na krześle wygodniej. Przez dobrą chwilę przyglądała się z wyraźnym zadowoleniem tańczącym nowożeńcom – odruchowo układając dłoń na udzie Esa i gładząc je lekko – zaraz potem skupiając swą uwagę na Mateo, który prześlizgnął się przez tłum weselnych gości i z sapnięciem opadł na wolne miejsce obok Blanki.
- Mogę, nie? – zapytał, zupełnie nieskrępowany obecnością nieznanego mu jeszcze Barrosa. – Mam miejsce przy rodzicach, ale wolę siedzieć z wami.
Vargas uśmiechnęła się szeroko.
- No pewnie. Rodzice mają cię na co dzień – ja nie. Zdecydowanie musisz zostać z nami.
Czternastolatek wyszczerzył się szeroko i, wyraźnie usatysfakcjonowany, zwrócił wreszcie uwagę na Esa – przyglądając mu się bystro, z zaskakująco drapieżną jak na jego wiek uważnością. Podobieństwo do Ignacio i Mi było niezaprzeczalne, cechy ich obojga wymieszały się, tworząc ciekawy, obiecujący na przyszłość miks.
- Jesteś z ciocią? – spytał Mateo bez wahania. – Mam nadzieję, że o nią dbasz. Ona miała już męża i, jak widać, on nie dbał za dobrze – stwierdził chłopak bezczelnie.
- Mateo, serio, nie musisz – zauważyła Blanca, z rozbawieniem spoglądając jednak to na jednego, to na drugiego.
Nastolatek rozparł się bardziej na krześle.
- Oczywiście, że muszę – odparował z bezczelnością najwyraźniej typową dla gałęzi Serrano. – Szczególnie, że masz siniaki – zauważył, spoglądając znacząco na malinowe przebarwienie na skórze Blanki, dostrzegalne mimo warstwy kryjącego je lekko makijażu. – Jeśli o ciebie dba, dlaczego masz siniaki? – Zmarszczył brwi, świdrując Barrosa wzrokiem.
Yami – doskonale świadoma, dlaczego – parsknęła cicho w uniesioną właśnie do ust szklankę soku. Blanca chrząknęła cicho – i bezczelnie obejrzała się na Esa, uśmiechając się niewinnie. Wyzwanie? No pewnie, że tak. Albo chrzest ognia, jak zwał, tak zwał. Jeśli Barros przetrwa przesłuchanie przez Mateo, raczej niewiele więcej go na weselu zaskoczy.
Może poza bardzo prawdopodobnym tańcem na stole Blanki. Albo takim bądź innym durnym zakładem, jaki na pewno zdążą jeszcze stworzyć Vargas z Ignacio. Albo ze swobodą Yamileth, gdy już wypije odpowiednio dużo – znacznie więcej, niż Es kiedykolwiek widział w jej wykonaniu.
Poza tym jednak – nic.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Sob 4 Lis - 23:07
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Tyle razy myślał o tym weselu, od kiedy Blanca zadała mu pytanie, czy pojedzie z nią, że teraz, kiedy już siedzieli na przystrojonych, ogrodowych krzesłach, wydawało się to Esowi czymś abstrakcyjnym i nierzeczywistym. Jakby jego ciało wciąż spoczywało w szpitalnym łóżku po wydarzeniach w kromlechu, a mózg wyświetlał na wnętrzach powiek sny, próbując oszukać sam siebie.
Z głową Blanki wspartą na ramieniu, odnalazł palcami jej dłoń, ściskając lekko, gdy Ignacio i Maria składali sobie oficjalne obietnice – chociaż ich nie znał, ciężko było nie zarażać się nieskrępowanym szczęściem, którym promieniowali. W jego blasku zaskakująco łatwo było mu odepchnąć myśli o Camili – może dlatego, że sam żenił się już dawno temu, a sam ślub już następnego dnia zatarł się mocno w jego pamięci przez nerwy i napięcie. Było to w jakiś sposób smutne.
Gwizd, jaki poniósł się od strony członków rodziny, gdy państwo młodzi zaczęli się całować tak, jak z zasady nie wypadało na ślubie, wywołał u Barrosa ciche parsknięcie. W którymś momencie uszczypnął się lekko w udo – ot, by udowodnić sam sobie, że faktycznie tam był. Że to wszystko mu się nie roiło, a sam nie był wciąż przykuty do łóżka w sterylnych czterech ścianach.
Naturalnie podążając za Blanką, gdy ta ustawiła się w kolejce do państwa młodych, podobnie jak podczas wizyty u jej babci i rodziców, pozwalał, by dyktowała tempo i kolejność tego, co robili – w końcu była u siebie. Poza tym, gdyby to on miał wybierać, najchętniej oddaliłby się w jeden z kątów ogrodu i zaszył pod którymś z bujnych krzewów, popalając w ciszy papierosa. Es wcale nie był taki pewien, czy w którymś momencie tak czy siak nie ucieknie na chwilę od tego całego tłumu i nieustającego hałasu.
Składając młodym życzenia, które na pewno nie były tak spersonalizowane jak to, co mamrotała im na ucho Vargas, z cichym zaskoczeniem zauważył rumieniec, który rozlał się jej na policzkach, na darmo próbując uchwycić spojrzenie kobiety. Cokolwiek zaprzątało myśli Blanki, rozwiało się szybko, gdy odnalazła przydzielone im personalizowanymi plakietkami miejsca – Barros nie musiał czytać pozostałych tabliczek, bo jedno z miejsc zajmowała już Yamileth. Trochę skrzywiona, choć to przecież jej brat właśnie się ożenił, rzuciła im krótkie spojrzenie, zanim westchnęła.
Nie robiłam wam scen dotąd, nie zrobię i teraz.
Nie był pewien, co dokładnie go zirytowało – dobór słów, ich ton, czy fakt, że Serrano w ogóle myślała o podobnej możliwości. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, odruchowo zajął przy stoliku miejsce pomiędzy Yamileth i Blanką, oddzielając je od siebie, jakby sytuacja mogła wymagać deeskalowania. Gdy butelka bliżej niedookreślonego alkoholu wylądowała przed nim z łoskotem, rzucił Serrano pytające spojrzenie, zaraz tego żałując – polecenie służbowe, dobre sobie. I co jeszcze? Miałby wskoczyć na stół i pokazać gołą dupę, gdyby szefowa sobie tego zażyczyła? Mimowolnie zgrzytnął zębami na bezczelną sugestię dotyczącą bycia wynagradzanym w naturze, nie dając Yamileth w mordę tylko dlatego, że była kobietą. I, cóż, naprawdę kiepsko by to wyglądało, gdyby rozkwasił nos rodzeństwu pana młodego.
Gdy lała im pierwszą kolejkę, za punkt honoru postawił sobie zapić ją pod stół.
Bezczelnie i w ogóle się z tym nie kryjąc, ułożył rękę na oparciu krzesła Blanki, pomiędzy łykami tego, co dolewała mu szefowa, opuszkami palców gładząc jej kark i częściowo odsłonięte ramię. Każde skrzywienie Serrano było jak punkty w niedookreślonym rankingu, a czerwień która kolorowała jej szyję i policzki powodem do satysfakcji.
Wiedział, że zachowuje się dziecinnie.
Przy ich stoliku zatrzymali się na chwilę rodzice Blanki, wciągając córkę do krótkiej dyskusji na temat ceremonii, pojawiła się również Guadalupe, zdradzając że powstrzymała jednego ze spóźnialskich kuzynów, który zaczął imprezę jeszcze na długo przed weselem, przed wejściem do namiotu – ponoć delikwent rzygał jej w róże mniej więcej w tym samym czasie, gdy państwo młodzi składali swoje przysięgi. Dopiero pojawienie się Mateo, o którym sporo słyszał od Blanki, ściągnęło uwagę Esa na dłużej, odrywając ją od nieprzyjemnego pieczenia w tyle gardła po zbyt prędko pitym alkoholu. Yamileth była cholernie zawzięta.
Obrócił głowę w jego kierunku, czując na sobie intensywne spojrzenie, które w osobliwy sposób nie pasowało do nastolatka. Było zbyt uważne, zbyt mądre.
Gdy Mateo zaczął mówić, szybko zrozumiał, dlaczego był ulubieńcem Blanki. Nie dbał o konwenanse, idąc prosto do założonego celu, zupełnie jak ona.
Ale żeby urządzał mu tę samą pogadankę co Diego?
Kąt ust Esa drgnął lekko, a głowa przekrzywiła w ten sposób co zawsze, gdy przyglądał się czemuś wyjątkowo interesującemu, nie mrugając w sposób zapożyczony od swojego zwierzęcego opiekuna.
- Były twojej ciotki nie wiedział, jakie trafił słońce w ludzkiej skórze – powiedział zaskakująco miękko, udając, że w ogóle nie słyszy cichego, nie to dławiącego, ni to parskającego dźwięku ze strony Yamileth. Niech sobie myślała, co chce.
- I fakt, technicznie rzecz biorąc, to siniaki – przyznał, wzruszając lekko ramieniem. Widział, że Mateo zmrużył oczy, niezadowolony jego nonszalancją. - Ale to nie od bicia, tylko od seksu. Czasem człowieka ponosi. Twoja ciotka wcale nie jest lepsza.
Może wypił w niedługim czasie więcej niż mu się wydawało, by odpowiedzieć w ten sposób, ale nie był pewien, co innego mógłby powiedzieć – przecież byle dureń jak na dłoni widziałby, że wymyślanie głupot było prostą drogą do przekreślenia przez latorośl Ignacia i Marii.
Z głową Blanki wspartą na ramieniu, odnalazł palcami jej dłoń, ściskając lekko, gdy Ignacio i Maria składali sobie oficjalne obietnice – chociaż ich nie znał, ciężko było nie zarażać się nieskrępowanym szczęściem, którym promieniowali. W jego blasku zaskakująco łatwo było mu odepchnąć myśli o Camili – może dlatego, że sam żenił się już dawno temu, a sam ślub już następnego dnia zatarł się mocno w jego pamięci przez nerwy i napięcie. Było to w jakiś sposób smutne.
Gwizd, jaki poniósł się od strony członków rodziny, gdy państwo młodzi zaczęli się całować tak, jak z zasady nie wypadało na ślubie, wywołał u Barrosa ciche parsknięcie. W którymś momencie uszczypnął się lekko w udo – ot, by udowodnić sam sobie, że faktycznie tam był. Że to wszystko mu się nie roiło, a sam nie był wciąż przykuty do łóżka w sterylnych czterech ścianach.
Naturalnie podążając za Blanką, gdy ta ustawiła się w kolejce do państwa młodych, podobnie jak podczas wizyty u jej babci i rodziców, pozwalał, by dyktowała tempo i kolejność tego, co robili – w końcu była u siebie. Poza tym, gdyby to on miał wybierać, najchętniej oddaliłby się w jeden z kątów ogrodu i zaszył pod którymś z bujnych krzewów, popalając w ciszy papierosa. Es wcale nie był taki pewien, czy w którymś momencie tak czy siak nie ucieknie na chwilę od tego całego tłumu i nieustającego hałasu.
Składając młodym życzenia, które na pewno nie były tak spersonalizowane jak to, co mamrotała im na ucho Vargas, z cichym zaskoczeniem zauważył rumieniec, który rozlał się jej na policzkach, na darmo próbując uchwycić spojrzenie kobiety. Cokolwiek zaprzątało myśli Blanki, rozwiało się szybko, gdy odnalazła przydzielone im personalizowanymi plakietkami miejsca – Barros nie musiał czytać pozostałych tabliczek, bo jedno z miejsc zajmowała już Yamileth. Trochę skrzywiona, choć to przecież jej brat właśnie się ożenił, rzuciła im krótkie spojrzenie, zanim westchnęła.
Nie robiłam wam scen dotąd, nie zrobię i teraz.
Nie był pewien, co dokładnie go zirytowało – dobór słów, ich ton, czy fakt, że Serrano w ogóle myślała o podobnej możliwości. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, odruchowo zajął przy stoliku miejsce pomiędzy Yamileth i Blanką, oddzielając je od siebie, jakby sytuacja mogła wymagać deeskalowania. Gdy butelka bliżej niedookreślonego alkoholu wylądowała przed nim z łoskotem, rzucił Serrano pytające spojrzenie, zaraz tego żałując – polecenie służbowe, dobre sobie. I co jeszcze? Miałby wskoczyć na stół i pokazać gołą dupę, gdyby szefowa sobie tego zażyczyła? Mimowolnie zgrzytnął zębami na bezczelną sugestię dotyczącą bycia wynagradzanym w naturze, nie dając Yamileth w mordę tylko dlatego, że była kobietą. I, cóż, naprawdę kiepsko by to wyglądało, gdyby rozkwasił nos rodzeństwu pana młodego.
Gdy lała im pierwszą kolejkę, za punkt honoru postawił sobie zapić ją pod stół.
Bezczelnie i w ogóle się z tym nie kryjąc, ułożył rękę na oparciu krzesła Blanki, pomiędzy łykami tego, co dolewała mu szefowa, opuszkami palców gładząc jej kark i częściowo odsłonięte ramię. Każde skrzywienie Serrano było jak punkty w niedookreślonym rankingu, a czerwień która kolorowała jej szyję i policzki powodem do satysfakcji.
Wiedział, że zachowuje się dziecinnie.
Przy ich stoliku zatrzymali się na chwilę rodzice Blanki, wciągając córkę do krótkiej dyskusji na temat ceremonii, pojawiła się również Guadalupe, zdradzając że powstrzymała jednego ze spóźnialskich kuzynów, który zaczął imprezę jeszcze na długo przed weselem, przed wejściem do namiotu – ponoć delikwent rzygał jej w róże mniej więcej w tym samym czasie, gdy państwo młodzi składali swoje przysięgi. Dopiero pojawienie się Mateo, o którym sporo słyszał od Blanki, ściągnęło uwagę Esa na dłużej, odrywając ją od nieprzyjemnego pieczenia w tyle gardła po zbyt prędko pitym alkoholu. Yamileth była cholernie zawzięta.
Obrócił głowę w jego kierunku, czując na sobie intensywne spojrzenie, które w osobliwy sposób nie pasowało do nastolatka. Było zbyt uważne, zbyt mądre.
Gdy Mateo zaczął mówić, szybko zrozumiał, dlaczego był ulubieńcem Blanki. Nie dbał o konwenanse, idąc prosto do założonego celu, zupełnie jak ona.
Ale żeby urządzał mu tę samą pogadankę co Diego?
Kąt ust Esa drgnął lekko, a głowa przekrzywiła w ten sposób co zawsze, gdy przyglądał się czemuś wyjątkowo interesującemu, nie mrugając w sposób zapożyczony od swojego zwierzęcego opiekuna.
- Były twojej ciotki nie wiedział, jakie trafił słońce w ludzkiej skórze – powiedział zaskakująco miękko, udając, że w ogóle nie słyszy cichego, nie to dławiącego, ni to parskającego dźwięku ze strony Yamileth. Niech sobie myślała, co chce.
- I fakt, technicznie rzecz biorąc, to siniaki – przyznał, wzruszając lekko ramieniem. Widział, że Mateo zmrużył oczy, niezadowolony jego nonszalancją. - Ale to nie od bicia, tylko od seksu. Czasem człowieka ponosi. Twoja ciotka wcale nie jest lepsza.
Może wypił w niedługim czasie więcej niż mu się wydawało, by odpowiedzieć w ten sposób, ale nie był pewien, co innego mógłby powiedzieć – przecież byle dureń jak na dłoni widziałby, że wymyślanie głupot było prostą drogą do przekreślenia przez latorośl Ignacia i Marii.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Nie 5 Lis - 12:38
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Jeśli na początku chciała jeszcze się pilnować – zadbać o to, by nie ranić Yami bardziej – bardzo szybko przestało jej na tym zależeć. Dotąd wydawało się, że Serrano przeszła nad zaistniałą sytuacją do porządku dziennego – i jakkolwiek naiwne było to myślenie, Blanca przyzwyczaiła się już, że kuzynka zachowuje się… Normalnie. Profesjonalnie. Vargas zupełnie nie brała pod uwagę, że to przecież zupełnie nie tak. Że Yami nie była robotem, który od tak może przełączyć się ze zranienia z powrotem na tryb normalnej relacji, i że emocje, których przecież musiała mieć w sobie multum, nie znikną od tak. W Midgardzie byli w pracy – a Yami była odpowiednio profesjonalna, by nie wyskakiwać ze swoimi prywatnymi odczuciami tam, gdzie mieli robotę do zrobienia. Teraz jednak – cóż, teraz byli w domu. Jeśli Serrano gdziekolwiek miała przeżywać swój ból, oczywistym było, że będzie robić to tutaj.
Z jednej strony – Blanca to rozumiała. Z drugiej jednak przytyki kuzynki zaczęły ją drażnić dużo szybciej, niż Vargas się tego spodziewała. Każde skrzywienie – z czasem bardziej wyraźne, gdy alkohol zdjął z barków Yami resztki opanowania – i uszczypliwy komentarz podsycały rodzący się ogień złości Blanki. To zaś sprawiało, że nawet, jeśli na początku chciała dawać Esowi po łapach, upominać go, by przynajmniej przy Yami się zachowywał – w końcu wcale tego nie robiła, wręcz przeciwnie, z przyjemnością rozkoszowała się pieszczotami Esa. Z dłonią ułożoną pod stołem na jego udzie, sama gładziła je też lekko, robiąc przerwy tylko na dolewanie sobie samej tequili. Piła wolniej niż Yamileth z Barrosem, ale wcale nie mało.
Poświęcając chwile na krótkie dyskusje z rodzicami, babcią, przechodzącą obok ciotką i jedną z dalszych kuzynek, dryfowała na falach rozkręcającej się szybko weselnej imprezy.
...jakie trafił słońce w ludzkiej skórze.
Drgnęła lekko na słowa Esa i uśmiechnęła się miękko, przytulając na chwilę do jego boku. Napotykając spojrzenie Yami, zacisnęła zęby i znów zwróciła się do Mateo. Kto by pomyślał, że zasiadanie z Serrano przy jednym stole będzie teraz takie trudne?
Trudniejsze było tylko nie trzaśnięcie się dłonią w czoło – albo trzaśnięcie Esa – gdy Barros odpowiedział na pytanie Mateo... Cóż, zgodnie z prawdą.
Blanca najpierw zbladła, potem poczerwieniała, wreszcie sapnęła z niedowierzaniem. Słyszała, jak Yami zachłysnęła się kolejnym łykiem alkoholu, krztusząc się potem przez dobrą chwilę. Z nich wszystkich – poza Esem – Mateo był zaskakująco najmniej poruszony nieprzyzwoitą szczerością Barrosa. Przez chwilę spoglądał tylko na mężczyznę uważnie – delikatne rumieńce zdradzały zażenowanie czy zawstydzenie, które starał się ukryć – wreszcie westchnął z rezygnacją.
- Jesteś zupełnie jak mój ojciec – i nie jest to komplement – podsumował, kręcąc głową. Gdy zerknął na Blancę, w jego spojrzeniu kryło się jednak – obok zawstydzenia – raczej rozbawienie niż oburzenie. – Mogłaś wybrać lepiej, ciociu. Chociaż tata mówi, że ty chyba po prostu jesteś straconym przypadkiem, więc...
Mateo wyszczerzył zęby i roześmiał się, gdy Vargas bez wahania strzeliła go otwartą dłonią w potylicę, chwilę potem bezlitośnie czochrając i tak niespecjalnie ułożone włosy.
- Chyba jednak nie chcę tego słuchać – oznajmił potem Mateo, spoglądając potem ponownie na Esa i teatralnie kręcąc głową. – I chyba...
- Młody, idź zobacz, czy nie ma cię gdzieś indziej, co? – wcięła się w pewnym momencie Yami i uniosła brwi znacząco, spoglądając na bratanka. – Zresztą, z tego co wiem, miałeś pomagać mamie przy zabawianiu gości. Pomagasz?
Mateo sapnął cicho.
- A nie?
Serrano parsknęła z rozbawieniem.
- My się na razie świetnie zabawimy sami.
Nastolatek przewrócił oczami, wstał jednak z westchnieniem i przytulił Blancę na chwilę.
- Strasznie ostatnio przynudza – wymamrotał cicho do ucha Vargas, spoglądając znacząco na Yamileth. Jego słowa, choć w gruncie rzeczy niewinne, wywołały na policzki Blanki rumieńce.
To wcale nie o przynudzanie chodziło.
- Idź, młody – zachęciła go wreszcie. – Pogadamy potem, co? Zresztą, będziemy w Meksyku jeszcze przez chwilę, więc oczekuję, że znajdziesz dla ciotki chociaż jeden wolny dzień. – Uniosła brwi znacząco, a Mateo roześmiał się tylko i, z nietypową dla nastolatków w jego wieku otwartością, ucałował ją w policzek.
Gdy zniknął potem w tłumie bawiących się – gdy pierwszy taniec państwa młodych dobiegł końca, rodzina Blanki bez specjalnego zaproszenia wyległa na parkiet – Blanca westchnęła cicho.
Posiedziała tylko chwilę, bo świdrujące ją spojrzenie Yami – tak przynajmniej je odbierała – prędko stało sie nie do zniesienia. Duszkiem osuszając ostatnią póki co porcję tequili i zlizując sól z własnej dłoni, wstała i – nim zdążyła się nad tym zastanowić – stanęła tuż przy Esie, odchylając jego głowę i pochylając się, by pocałować go zachłannie.
Krótki lont spłonął szybko, zaogniony przez Yami, wywlekając z Blanki wrodzoną bezczelność. Wszyscy, cała ich trójka, zachowywała się teraz dziecinnie.
- Idziesz? – spytała z łobuzerskim uśmiechem, gotowa razem z Esem wpaść w tłum bawiących się.
- Nie idzie – wcięła się Serrano bez wahania. Gdy Es próbował wstać z krzesła, z impetem odstawiła butelkę, z której ponownie dolewała im do szklanek. – Jeszcze nie skończyliśmy.
Vargas odetchnęła bardzo powoli, teraz z tym większą premedytacją stojąc zbyt blisko Barrosa, by móc uznać to za przyzwoite. Przeczesała mu włosy palcami i zmrużyła oczy.
- Nie daj jej się spić, kocie – wymruczała półgłosem, spoglądając w ciemne – naturalnie, ale teraz pewnie też ze złości na Serrano – oczy mężczyzny. – Będziesz mi dzisiaj potrzebny – dodała z rozbawieniem. Tym razem miała na myśli rozrywki zupełnie niewinne – wspólny tańce, może udział w weselnych zabawach – ale była doskonale świadoma dwuznaczności.
Nie mogła mieć pojęcia, jak bardzo prorocze będą jej słowa – i jak bardzo odległe od tego, co sobie wyobrażała.
Roześmiała się, gdy klepnął ją w tyłek na odchodne, w kolejnej chwili w podskokach dołączając do roztańczonej rodziny. Odbijając Ignacio jednej z ciotek, z szerokim uśmiechem dała mu się objąć, zakręcić w prędkich, imponujących piruetach – sukienka furkotała satysfakcjonująco, w pełnej krasie odsłaniając jej uda i przecinającą jedno z nich bliznę – wreszcie objęła go mocno, szepcząc mu do ucha coś, na co mężczyzna uśmiechnął się szeroko i przygarnął ją bliżej siebie. Śmiała się głośno, gdy wirująca obok z jednym z kuzynów Maria z łobuzerskim uśmiechem strzeliła ją w pośladek, i potem, gdy, po złapaniu chwili oddechu, Ignacio znów porwał ją do szalonego tańca. Gdy z czasem przejęła go kolejna z kuzynek, Blanca wpadła w ramiona taty, potem – Mateo, wreszcie bawiąc się zupełnie sama lub, od czasu do czasu, z ciotkami czy kuzynkami, z niespożytą energią wirując i skacząc z gracją do rytmu doskonale znajomych, bardzo żywych melodii.
Tęczówki jaśniały jej złoto, a po poirytowaniu nie pozostał w tej chwili ani ślad.
Z jednej strony – Blanca to rozumiała. Z drugiej jednak przytyki kuzynki zaczęły ją drażnić dużo szybciej, niż Vargas się tego spodziewała. Każde skrzywienie – z czasem bardziej wyraźne, gdy alkohol zdjął z barków Yami resztki opanowania – i uszczypliwy komentarz podsycały rodzący się ogień złości Blanki. To zaś sprawiało, że nawet, jeśli na początku chciała dawać Esowi po łapach, upominać go, by przynajmniej przy Yami się zachowywał – w końcu wcale tego nie robiła, wręcz przeciwnie, z przyjemnością rozkoszowała się pieszczotami Esa. Z dłonią ułożoną pod stołem na jego udzie, sama gładziła je też lekko, robiąc przerwy tylko na dolewanie sobie samej tequili. Piła wolniej niż Yamileth z Barrosem, ale wcale nie mało.
Poświęcając chwile na krótkie dyskusje z rodzicami, babcią, przechodzącą obok ciotką i jedną z dalszych kuzynek, dryfowała na falach rozkręcającej się szybko weselnej imprezy.
...jakie trafił słońce w ludzkiej skórze.
Drgnęła lekko na słowa Esa i uśmiechnęła się miękko, przytulając na chwilę do jego boku. Napotykając spojrzenie Yami, zacisnęła zęby i znów zwróciła się do Mateo. Kto by pomyślał, że zasiadanie z Serrano przy jednym stole będzie teraz takie trudne?
Trudniejsze było tylko nie trzaśnięcie się dłonią w czoło – albo trzaśnięcie Esa – gdy Barros odpowiedział na pytanie Mateo... Cóż, zgodnie z prawdą.
Blanca najpierw zbladła, potem poczerwieniała, wreszcie sapnęła z niedowierzaniem. Słyszała, jak Yami zachłysnęła się kolejnym łykiem alkoholu, krztusząc się potem przez dobrą chwilę. Z nich wszystkich – poza Esem – Mateo był zaskakująco najmniej poruszony nieprzyzwoitą szczerością Barrosa. Przez chwilę spoglądał tylko na mężczyznę uważnie – delikatne rumieńce zdradzały zażenowanie czy zawstydzenie, które starał się ukryć – wreszcie westchnął z rezygnacją.
- Jesteś zupełnie jak mój ojciec – i nie jest to komplement – podsumował, kręcąc głową. Gdy zerknął na Blancę, w jego spojrzeniu kryło się jednak – obok zawstydzenia – raczej rozbawienie niż oburzenie. – Mogłaś wybrać lepiej, ciociu. Chociaż tata mówi, że ty chyba po prostu jesteś straconym przypadkiem, więc...
Mateo wyszczerzył zęby i roześmiał się, gdy Vargas bez wahania strzeliła go otwartą dłonią w potylicę, chwilę potem bezlitośnie czochrając i tak niespecjalnie ułożone włosy.
- Chyba jednak nie chcę tego słuchać – oznajmił potem Mateo, spoglądając potem ponownie na Esa i teatralnie kręcąc głową. – I chyba...
- Młody, idź zobacz, czy nie ma cię gdzieś indziej, co? – wcięła się w pewnym momencie Yami i uniosła brwi znacząco, spoglądając na bratanka. – Zresztą, z tego co wiem, miałeś pomagać mamie przy zabawianiu gości. Pomagasz?
Mateo sapnął cicho.
- A nie?
Serrano parsknęła z rozbawieniem.
- My się na razie świetnie zabawimy sami.
Nastolatek przewrócił oczami, wstał jednak z westchnieniem i przytulił Blancę na chwilę.
- Strasznie ostatnio przynudza – wymamrotał cicho do ucha Vargas, spoglądając znacząco na Yamileth. Jego słowa, choć w gruncie rzeczy niewinne, wywołały na policzki Blanki rumieńce.
To wcale nie o przynudzanie chodziło.
- Idź, młody – zachęciła go wreszcie. – Pogadamy potem, co? Zresztą, będziemy w Meksyku jeszcze przez chwilę, więc oczekuję, że znajdziesz dla ciotki chociaż jeden wolny dzień. – Uniosła brwi znacząco, a Mateo roześmiał się tylko i, z nietypową dla nastolatków w jego wieku otwartością, ucałował ją w policzek.
Gdy zniknął potem w tłumie bawiących się – gdy pierwszy taniec państwa młodych dobiegł końca, rodzina Blanki bez specjalnego zaproszenia wyległa na parkiet – Blanca westchnęła cicho.
Posiedziała tylko chwilę, bo świdrujące ją spojrzenie Yami – tak przynajmniej je odbierała – prędko stało sie nie do zniesienia. Duszkiem osuszając ostatnią póki co porcję tequili i zlizując sól z własnej dłoni, wstała i – nim zdążyła się nad tym zastanowić – stanęła tuż przy Esie, odchylając jego głowę i pochylając się, by pocałować go zachłannie.
Krótki lont spłonął szybko, zaogniony przez Yami, wywlekając z Blanki wrodzoną bezczelność. Wszyscy, cała ich trójka, zachowywała się teraz dziecinnie.
- Idziesz? – spytała z łobuzerskim uśmiechem, gotowa razem z Esem wpaść w tłum bawiących się.
- Nie idzie – wcięła się Serrano bez wahania. Gdy Es próbował wstać z krzesła, z impetem odstawiła butelkę, z której ponownie dolewała im do szklanek. – Jeszcze nie skończyliśmy.
Vargas odetchnęła bardzo powoli, teraz z tym większą premedytacją stojąc zbyt blisko Barrosa, by móc uznać to za przyzwoite. Przeczesała mu włosy palcami i zmrużyła oczy.
- Nie daj jej się spić, kocie – wymruczała półgłosem, spoglądając w ciemne – naturalnie, ale teraz pewnie też ze złości na Serrano – oczy mężczyzny. – Będziesz mi dzisiaj potrzebny – dodała z rozbawieniem. Tym razem miała na myśli rozrywki zupełnie niewinne – wspólny tańce, może udział w weselnych zabawach – ale była doskonale świadoma dwuznaczności.
Nie mogła mieć pojęcia, jak bardzo prorocze będą jej słowa – i jak bardzo odległe od tego, co sobie wyobrażała.
Roześmiała się, gdy klepnął ją w tyłek na odchodne, w kolejnej chwili w podskokach dołączając do roztańczonej rodziny. Odbijając Ignacio jednej z ciotek, z szerokim uśmiechem dała mu się objąć, zakręcić w prędkich, imponujących piruetach – sukienka furkotała satysfakcjonująco, w pełnej krasie odsłaniając jej uda i przecinającą jedno z nich bliznę – wreszcie objęła go mocno, szepcząc mu do ucha coś, na co mężczyzna uśmiechnął się szeroko i przygarnął ją bliżej siebie. Śmiała się głośno, gdy wirująca obok z jednym z kuzynów Maria z łobuzerskim uśmiechem strzeliła ją w pośladek, i potem, gdy, po złapaniu chwili oddechu, Ignacio znów porwał ją do szalonego tańca. Gdy z czasem przejęła go kolejna z kuzynek, Blanca wpadła w ramiona taty, potem – Mateo, wreszcie bawiąc się zupełnie sama lub, od czasu do czasu, z ciotkami czy kuzynkami, z niespożytą energią wirując i skacząc z gracją do rytmu doskonale znajomych, bardzo żywych melodii.
Tęczówki jaśniały jej złoto, a po poirytowaniu nie pozostał w tej chwili ani ślad.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Nie 5 Lis - 19:00
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pomyśleć, że wyczekiwał tego wesela – że nie mógł się doczekać wspólnego świętowania szczęścia kompletnie obcych mu ludzi, hałasu i zagęszczenia tak ciasnego, by odruchowo od niego uciekać, tylko ze względu na obecność Blanki. Chciał zobaczyć, jak zachowywała się wśród tych, którzy byli jej najbliższą rodziną i jak wyglądała, gdy wzruszała się podczas ckliwej ceremonii. Chciał móc z dumą przedstawiać się jako jej osoba towarzysząca.
Obecność i kąśliwe zachowanie Yamileth, choć absolutnie uzasadnione, grały mu na nerwach bardziej, niż próbował to po sobie na początku pokazać. Słowo klucz, próbował, aż w którymś momencie sam narzucił szybsze tempo picia, chcąc skończyć z kuzynką Blanki – a swoją szefową – jak najsprawniej. Prosiła się.
Kiedy Mateo przysiadł się do ich stolika, czuł już w skroniach przyjemne buzowanie, które zdejmowało jego zwyczajowy filtr w rozmowach z nowymi ludźmi. Odpowiadając na jego pytanie nie szukał ładniejszych określeń dla śladu widocznego na szyi Blanki, nie wymyślał głupot, ani nie próbował kłamać – chłopak był na tyle dorosły, by wspomnienie o seksie między dorosłymi ludźmi nie stanowiło dramatycznego faux pas oraz niszczenia dziecięcej niewinności. Tak sądził.
Ciepło wtulonej mu w bok kobiety było cholernie słodkie, kiedy Yamileth zaczęła się krztusić w odpowiedzi na parę bezczelnych słów, wywołując na jego ustach uśmieszek samozadowolenia.
Jesteś zupełnie jak mój ojciec.
Przekrzywiając nieco głowę, słuchał siedzącego z nimi nastolatka i parskając w szklankę, gdy Blanca karcąco trzepnęła chłopaka w potylicę – rodzinne podobieństwo było niezaprzeczalne, jeśli porównywać tylko na podstawie braku zahamowań i stanowczości wyrażania sądów. Chyba nawet trochę żałował, że został przepędzony od stolika, zostawiając ich znów tylko we trójkę – czwórkę, jeśli liczyć podły, ciężki nastrój Yamileth psujący zabawę oraz odbierający pozostałym chęci do życia.
Gdyby nie zachowywała się jak ostatnia suka, Es szczerze by jej żałował – doskonale przecież wiedział, co to za uczucie, gdy ktoś odbiera ci ukochaną osobę.
Mimowolnie wciągnął powietrze, kiedy Blanca wstała i zaciskając palce na garści jego włosów, odchyliła mu głowę do tyłu, zachłannie biorąc sobie głęboki pocałunek, który nie nadawał się na rodzinną imprezę. Powinien się już do niego przyzwyczaić, ale zainteresowanie tej kobiety wciąż na nowo wywoływało w nim tą samą ekscytację i gorąco. W ogóle się nie zastanawiał, gdy spytała, czy idzie, będąc już w w pół ruchu, by wstać z krzesła, kiedy Yamileth trzasnęła butelką o stolik, tuż obok odstawionej szklanki.
Jeszcze nie skończyliśmy.
Barros zmarszczył brwi, wbijając w nią zdegustowane, otwarcie zirytowane spojrzenie. Powoli opadł z powrotem na siedzisko, zaborczo obejmując dłonią udo Blanki. Miał tego serdecznie dość – tej dziecinady i puszenia się, psucia krwi wszystkim dookoła, bo Serrano musiała podkreślać, że to ona jest ofiarą i należy jej się zadośćuczynienie. Oczywiście, że się należało, ale dlaczego sądziła, że konkretnie na weselu jej własnego brata?
Nie daj jej się spić, kocie.
Miał ochotę pociągnąć ją, by usiadła mu na kolanach – ale najpierw musiał rozegrać do końca bitwę, do której zmusiła go Yamileth. Znał Serrano na tyle, by wiedzieć, że rzadko odpuszczała.
- Niedługo przyjdę – zapewnił tymczasem Blankę, klepiąc ją na odchodne w pośladek. Dłuższą chwilę podążał za nią wzrokiem, zanim wreszcie obrócił się z powrotem ku nachmurzonej jak chmura gradowa Yamileth.
- Jesteś cholerny gnój, Barros – wysyczała przez zęby, wreszcie bez świadków mówiąc to, co kołatało się jej pod czaszką. - Gnój i złodziej.
- Nie pierdol, tylko pij. Chcę to mieć z głowy – odparł oschle, nasypując sobie na dłoń sól i wychylając nalanego przed chwilą shota tequili. Ilość pogryzionych ćwiartek limonki, które leżały na ich talerzach zapowiadała, że jeśli nie przystopują, obudzą się następnego ranka z problemami.
- Z głowy? Typie, jak cię zaraz zwolnię, to wszystko będziesz miał z głowy – ciemne oczy Serrano zmrużyły się w niebezpieczne szparki, gdy świdrowała go wzrokiem.
- A zwalniaj sobie, nie będę już musiał słuchać tego pierdolenia – wsparł przedramię o stolik, stukając o blat pustym kieliszkiem. - Ale jak ci się wydaje, że Blanca wróci do ciebie w podskokach, to się grubo mylisz.
Yamileth parsknęła głucho, nerwowo przeczesując włosy palcami.
- Nie. Ona nie jest typem, który wraca, a teraz ma nową zabawkę. Co ci powiedziała? Że taki jesteś specjalny, że lubi być z tobą? Że zajebiście się ruchasz? - zachichotała histerycznie, zakrywając usta dłonią, by stłumić dźwięk, który nagle przeszedł w ciche czknięcie. - Niespodzianka, mówi tak każdemu. Też cię w końcu kopnie w dupę, a wtedy zobaczymy, kto się będzie śmiał.
- Pij – rzucił sucho Es, dolewając im. Piła. Pili oboje, jeszcze jedną kolejkę i jeszcze, aż słowa Serrano zaczęły się deformować w jej ustach, a ona sama ciężko wsparła się o krzesło, z odrazą patrząc na kieliszek.
- A ty co? - burknęła, gdy Barros wstał, zabierając ze sobą pustą już butelkę. Przy długim stole z przekąskami wymienił ją na dzbanek wody, z impetem stawiając go przed Yamileth razem z wysoką, kolorową szklanką.
- Pij – powtórzył tę samą oschłą instrukcję co wcześniej, nie siadając z powrotem obok. Nie, skupiony na lekkiej chwiejności własnych kroków, sięgnął do najwyższych guzików koszuli, rozpinając je i łapczywie wdychając wilgotne, ciepłe powietrze, wzrokiem szukając wirującej w tłumie Blanki. Kiedy ją wreszcie odnalazł, zaskakująco przez chwilę samą, nie wahał się ani podchodząc bliżej, ani obejmując ją w pasie i pewnie obracając ku sobie.
- Cześć, śliczna – wymamrotał jej na ucho, czując na policzkach ciepło będące pokłosiem całej tej tequili, do której picia zmusiła go Yamileth. Ale teraz było już dobrze. Już nie siedział ze swoją zawistną szefową przy stoliku, tylko wdychał zapach perfum Blanki i sunął palcami po jej odsłoniętym ręku, układając szczupłą dłoń na własnym ramieniu.
Obecność i kąśliwe zachowanie Yamileth, choć absolutnie uzasadnione, grały mu na nerwach bardziej, niż próbował to po sobie na początku pokazać. Słowo klucz, próbował, aż w którymś momencie sam narzucił szybsze tempo picia, chcąc skończyć z kuzynką Blanki – a swoją szefową – jak najsprawniej. Prosiła się.
Kiedy Mateo przysiadł się do ich stolika, czuł już w skroniach przyjemne buzowanie, które zdejmowało jego zwyczajowy filtr w rozmowach z nowymi ludźmi. Odpowiadając na jego pytanie nie szukał ładniejszych określeń dla śladu widocznego na szyi Blanki, nie wymyślał głupot, ani nie próbował kłamać – chłopak był na tyle dorosły, by wspomnienie o seksie między dorosłymi ludźmi nie stanowiło dramatycznego faux pas oraz niszczenia dziecięcej niewinności. Tak sądził.
Ciepło wtulonej mu w bok kobiety było cholernie słodkie, kiedy Yamileth zaczęła się krztusić w odpowiedzi na parę bezczelnych słów, wywołując na jego ustach uśmieszek samozadowolenia.
Jesteś zupełnie jak mój ojciec.
Przekrzywiając nieco głowę, słuchał siedzącego z nimi nastolatka i parskając w szklankę, gdy Blanca karcąco trzepnęła chłopaka w potylicę – rodzinne podobieństwo było niezaprzeczalne, jeśli porównywać tylko na podstawie braku zahamowań i stanowczości wyrażania sądów. Chyba nawet trochę żałował, że został przepędzony od stolika, zostawiając ich znów tylko we trójkę – czwórkę, jeśli liczyć podły, ciężki nastrój Yamileth psujący zabawę oraz odbierający pozostałym chęci do życia.
Gdyby nie zachowywała się jak ostatnia suka, Es szczerze by jej żałował – doskonale przecież wiedział, co to za uczucie, gdy ktoś odbiera ci ukochaną osobę.
Mimowolnie wciągnął powietrze, kiedy Blanca wstała i zaciskając palce na garści jego włosów, odchyliła mu głowę do tyłu, zachłannie biorąc sobie głęboki pocałunek, który nie nadawał się na rodzinną imprezę. Powinien się już do niego przyzwyczaić, ale zainteresowanie tej kobiety wciąż na nowo wywoływało w nim tą samą ekscytację i gorąco. W ogóle się nie zastanawiał, gdy spytała, czy idzie, będąc już w w pół ruchu, by wstać z krzesła, kiedy Yamileth trzasnęła butelką o stolik, tuż obok odstawionej szklanki.
Jeszcze nie skończyliśmy.
Barros zmarszczył brwi, wbijając w nią zdegustowane, otwarcie zirytowane spojrzenie. Powoli opadł z powrotem na siedzisko, zaborczo obejmując dłonią udo Blanki. Miał tego serdecznie dość – tej dziecinady i puszenia się, psucia krwi wszystkim dookoła, bo Serrano musiała podkreślać, że to ona jest ofiarą i należy jej się zadośćuczynienie. Oczywiście, że się należało, ale dlaczego sądziła, że konkretnie na weselu jej własnego brata?
Nie daj jej się spić, kocie.
Miał ochotę pociągnąć ją, by usiadła mu na kolanach – ale najpierw musiał rozegrać do końca bitwę, do której zmusiła go Yamileth. Znał Serrano na tyle, by wiedzieć, że rzadko odpuszczała.
- Niedługo przyjdę – zapewnił tymczasem Blankę, klepiąc ją na odchodne w pośladek. Dłuższą chwilę podążał za nią wzrokiem, zanim wreszcie obrócił się z powrotem ku nachmurzonej jak chmura gradowa Yamileth.
- Jesteś cholerny gnój, Barros – wysyczała przez zęby, wreszcie bez świadków mówiąc to, co kołatało się jej pod czaszką. - Gnój i złodziej.
- Nie pierdol, tylko pij. Chcę to mieć z głowy – odparł oschle, nasypując sobie na dłoń sól i wychylając nalanego przed chwilą shota tequili. Ilość pogryzionych ćwiartek limonki, które leżały na ich talerzach zapowiadała, że jeśli nie przystopują, obudzą się następnego ranka z problemami.
- Z głowy? Typie, jak cię zaraz zwolnię, to wszystko będziesz miał z głowy – ciemne oczy Serrano zmrużyły się w niebezpieczne szparki, gdy świdrowała go wzrokiem.
- A zwalniaj sobie, nie będę już musiał słuchać tego pierdolenia – wsparł przedramię o stolik, stukając o blat pustym kieliszkiem. - Ale jak ci się wydaje, że Blanca wróci do ciebie w podskokach, to się grubo mylisz.
Yamileth parsknęła głucho, nerwowo przeczesując włosy palcami.
- Nie. Ona nie jest typem, który wraca, a teraz ma nową zabawkę. Co ci powiedziała? Że taki jesteś specjalny, że lubi być z tobą? Że zajebiście się ruchasz? - zachichotała histerycznie, zakrywając usta dłonią, by stłumić dźwięk, który nagle przeszedł w ciche czknięcie. - Niespodzianka, mówi tak każdemu. Też cię w końcu kopnie w dupę, a wtedy zobaczymy, kto się będzie śmiał.
- Pij – rzucił sucho Es, dolewając im. Piła. Pili oboje, jeszcze jedną kolejkę i jeszcze, aż słowa Serrano zaczęły się deformować w jej ustach, a ona sama ciężko wsparła się o krzesło, z odrazą patrząc na kieliszek.
- A ty co? - burknęła, gdy Barros wstał, zabierając ze sobą pustą już butelkę. Przy długim stole z przekąskami wymienił ją na dzbanek wody, z impetem stawiając go przed Yamileth razem z wysoką, kolorową szklanką.
- Pij – powtórzył tę samą oschłą instrukcję co wcześniej, nie siadając z powrotem obok. Nie, skupiony na lekkiej chwiejności własnych kroków, sięgnął do najwyższych guzików koszuli, rozpinając je i łapczywie wdychając wilgotne, ciepłe powietrze, wzrokiem szukając wirującej w tłumie Blanki. Kiedy ją wreszcie odnalazł, zaskakująco przez chwilę samą, nie wahał się ani podchodząc bliżej, ani obejmując ją w pasie i pewnie obracając ku sobie.
- Cześć, śliczna – wymamrotał jej na ucho, czując na policzkach ciepło będące pokłosiem całej tej tequili, do której picia zmusiła go Yamileth. Ale teraz było już dobrze. Już nie siedział ze swoją zawistną szefową przy stoliku, tylko wdychał zapach perfum Blanki i sunął palcami po jej odsłoniętym ręku, układając szczupłą dłoń na własnym ramieniu.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Nie 5 Lis - 20:57
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Gdy rwano ją do tańca – tańczyła, nie odmawiając nikomu. Gdy wciskano jej w ręce kolejne szklanki alkoholu – piła, wlewając w siebie jedną kolejkę za drugą i zlizując sól z dłoni swojej, Ignacio lub Mi. Uśmiechała się szeroko, gdy nowożeńcy obściskiwali się na parkiecie, zupełnie niewzruszeni otaczającymi ich ludźmi, i gdy Mateo po raz kolejny pojawił się u jej boku – teraz, bez towarzystwa Esa i Yami, śmiało wciągając ją do tańca i potwierdzając tylko, że jest nieodrodnym synem swojego ojca. W którymś momencie straciła rachubę ile i czego wypiła, z kim ile razy tańczyła, i jak wiele piosenek zdążyło już przebrzmieć, odkąd weszła na parkiet. Świat wirował, a ona wirowała razem z nim, upływający czas czując tylko w umykającym jej oddechu i lekkim pulsowaniu obolałych powoli stóp.
Cześć, śliczna.
Z szerokim uśmiechem wpadła w ramiona Esa, z wyraźną radością witając nie tylko obecność mężczyzny, ale też zmianę rozbrzmiewającej melodii na nieco wolniejszą. Głęboko czerwone rumieńce na jej policzkach towarzyszyły lekkiej zadyszce. Z przyjemnością wsparła się na Barrosie i pocałowała go słodko.
- Hej, przystojniaku – wymruczała, uśmiechając się z dziecięcym niemal entuzjazmem.
Już cię zwolniła czy na razie tylko pluje jadem?, chciała spytać, szybko jednak zrezygnowała z tego zamiaru. Nie po to tu byli. Nie chciała rozmawiać o Yami. Nie chciała zastanawiać się nad jej bólem – i nad tym, jak łatwo było wytłumaczyć i zrozumieć jej zjeżenie się. Gdy zerknęła na nią przelotnie ponad ramieniem Esa, za wszelką cenę zdusiła w zarodku rodzące się wyrzuty sumienia.
Nie dziś. Nie teraz.
Wsparła łokcie na ramionach Barrosa, prostując ręce za jego plecami. Skradła mu kolejny smakujący alkoholem pocałunek i przylgnęła do niego bliżej. Towarzystwem rodziny nie przejmowała się ani trochę bardziej niż przejmowali się Ignacio czy Maria – napotykając spojrzenie tego pierwszego, uśmiechnęła się do niego łobuzersko, na co ten wyszczerzył się od ucha do ucha.
Gdy ponownie zwróciła uwagę na Esa – wróciła do niego cała, ocierając się o niego z przyjemnością, tuląc do jego piersi i rozpoczynając niespieszną wędrówkę dłoni wzdłuż jego pleców.
- Tęskniłam – wymamrotała z rozbrajającą szczerością, miękko, prosto do ucha mężczyzny. Obiektywne stwierdzenie, że w zasadzie nie miała za czym tęsknić – byli tu razem, siedzieli przy jednym stoliku zaledwie kilka chwil temu – nie miało teraz żadnej mocy.
Było jej dobrze – dobrze w ten charakterystyczny sposób, który mógł dać jej tylko alkohol i ciepło pożądanego człowieka tuż obok, mniej lub bardziej zachłanne pocałunki i ciężar dłoni mężczyzny na jej biodrach. Gdy w którejś chwili Es sięgnął niżej, zbliżając się niebezpiecznie blisko skraju jej sukienki, roześmiała się tylko i ochoczo pozwoliła mu wsunąć udo między jej nogi, ocierając się o mężczyznę lekko.
Gdy już do niej dołączył, nie zamierzała go puszczać. Muzyka zmieniała się, ale partner był dla Blanki teraz tylko jeden. Gdy wreszcie zeszła z parkietu – spragniona i głodna – też zrobiła to z nim, splatając dłoń z jego i dając się poprowadzić do stolika.
Yami nie było na miejscu – rozglądając się, Blanca znalazła ją w towarzystwie Ignacio przy stole nowożeńców. Mężczyzna mówił coś do ucha siostry, mówił dużo, a Serrano słuchała z ponurą rezygnacją odmalowaną na twarzy.
Tak, jak wcześniej wlewała w siebie alkohol, tak teraz, przez chwilę, osuszała kolejne szklanki soku – i ochoczo wsuwała kolejne dania, które grupka wprawnych kelnerów zaczęła roznosić do stolików. Charakterystycznie ostre, meksykańskie potrawy – smaki jej dzieciństwa – nie robiły na niej wrażenia. Niewzruszona przełykała kolejne gorące kęsy, dyskutując jednocześnie z rodzicami, gdy znów przysiedli na chwilę przy ich stoliku; z babcią, spoglądającą uważnie na Esa, na policzkach którego z każdym kęsem weselnych dań wykwitały coraz wyraźniejsze rumieńce; z jedną czy drugą ciotką, spragnioną informacji, kiedy Es i Blanca planują ślub i czy to nie najwyższy czas pomyśleć o dzieciach; i z kuzynostwem – tym, którzy przysiadali się na chwilę do ich stolika i tym, do których Vargas szła sama, zajmując zwolnione na chwilę krzesełka, wymieniając rodzinne plotki i wieści z wielkiego świata, i z wyraźną przyjemnością przedstawiając Esa. Język plątał jej się nieco, a chodzenie po linii prostej nie było tak łatwe jak jeszcze godzinę temu – a jednak wciąż jeszcze była pewna, że następnego poranka wszystko będzie doskonale pamiętać. Była pijana, ale nie zalana w trupa – a to przecież zasadnicza różnica.
Wesele trwało w najlepsze gdy, po raz kolejny tego wieczora schodząc z Esem z parkietu, zsunęła szpilki – nie miała zamiaru męczyć się dłużej, wolała resztę wieczoru spędzić na boso – i, zostawiając je przy stoliku, pozwoliła się odciągnąć dalej, przed wejście do namiotu – tam, gdzie Barros mógłby zapalić.
- Es? A co ty tu robisz? – Głosu generała Serrano nie sposób było pomylić, chociaż słyszalne w nim zdumienie było co najmniej nietypowe – przynajmniej dla Blanki. We wszystkich jej wspomnieniach wujek był przecież zdystansowanym, chłodnym i zawsze – zawsze – pewnym wszystkiego, co mówił. Nawet, jeśli się mylił – lub po prostu pieprzył głupoty.
Teraz Gabriel nie zauważył jej jeszcze, skupiając się na idącym przodem Barrosie, za którym Blanca szła posłusznie, z pewną ulgą witając możliwość podążania utorowaną przez mężczyznę ścieżką.
Cześć, śliczna.
Z szerokim uśmiechem wpadła w ramiona Esa, z wyraźną radością witając nie tylko obecność mężczyzny, ale też zmianę rozbrzmiewającej melodii na nieco wolniejszą. Głęboko czerwone rumieńce na jej policzkach towarzyszyły lekkiej zadyszce. Z przyjemnością wsparła się na Barrosie i pocałowała go słodko.
- Hej, przystojniaku – wymruczała, uśmiechając się z dziecięcym niemal entuzjazmem.
Już cię zwolniła czy na razie tylko pluje jadem?, chciała spytać, szybko jednak zrezygnowała z tego zamiaru. Nie po to tu byli. Nie chciała rozmawiać o Yami. Nie chciała zastanawiać się nad jej bólem – i nad tym, jak łatwo było wytłumaczyć i zrozumieć jej zjeżenie się. Gdy zerknęła na nią przelotnie ponad ramieniem Esa, za wszelką cenę zdusiła w zarodku rodzące się wyrzuty sumienia.
Nie dziś. Nie teraz.
Wsparła łokcie na ramionach Barrosa, prostując ręce za jego plecami. Skradła mu kolejny smakujący alkoholem pocałunek i przylgnęła do niego bliżej. Towarzystwem rodziny nie przejmowała się ani trochę bardziej niż przejmowali się Ignacio czy Maria – napotykając spojrzenie tego pierwszego, uśmiechnęła się do niego łobuzersko, na co ten wyszczerzył się od ucha do ucha.
Gdy ponownie zwróciła uwagę na Esa – wróciła do niego cała, ocierając się o niego z przyjemnością, tuląc do jego piersi i rozpoczynając niespieszną wędrówkę dłoni wzdłuż jego pleców.
- Tęskniłam – wymamrotała z rozbrajającą szczerością, miękko, prosto do ucha mężczyzny. Obiektywne stwierdzenie, że w zasadzie nie miała za czym tęsknić – byli tu razem, siedzieli przy jednym stoliku zaledwie kilka chwil temu – nie miało teraz żadnej mocy.
Było jej dobrze – dobrze w ten charakterystyczny sposób, który mógł dać jej tylko alkohol i ciepło pożądanego człowieka tuż obok, mniej lub bardziej zachłanne pocałunki i ciężar dłoni mężczyzny na jej biodrach. Gdy w którejś chwili Es sięgnął niżej, zbliżając się niebezpiecznie blisko skraju jej sukienki, roześmiała się tylko i ochoczo pozwoliła mu wsunąć udo między jej nogi, ocierając się o mężczyznę lekko.
Gdy już do niej dołączył, nie zamierzała go puszczać. Muzyka zmieniała się, ale partner był dla Blanki teraz tylko jeden. Gdy wreszcie zeszła z parkietu – spragniona i głodna – też zrobiła to z nim, splatając dłoń z jego i dając się poprowadzić do stolika.
Yami nie było na miejscu – rozglądając się, Blanca znalazła ją w towarzystwie Ignacio przy stole nowożeńców. Mężczyzna mówił coś do ucha siostry, mówił dużo, a Serrano słuchała z ponurą rezygnacją odmalowaną na twarzy.
Tak, jak wcześniej wlewała w siebie alkohol, tak teraz, przez chwilę, osuszała kolejne szklanki soku – i ochoczo wsuwała kolejne dania, które grupka wprawnych kelnerów zaczęła roznosić do stolików. Charakterystycznie ostre, meksykańskie potrawy – smaki jej dzieciństwa – nie robiły na niej wrażenia. Niewzruszona przełykała kolejne gorące kęsy, dyskutując jednocześnie z rodzicami, gdy znów przysiedli na chwilę przy ich stoliku; z babcią, spoglądającą uważnie na Esa, na policzkach którego z każdym kęsem weselnych dań wykwitały coraz wyraźniejsze rumieńce; z jedną czy drugą ciotką, spragnioną informacji, kiedy Es i Blanca planują ślub i czy to nie najwyższy czas pomyśleć o dzieciach; i z kuzynostwem – tym, którzy przysiadali się na chwilę do ich stolika i tym, do których Vargas szła sama, zajmując zwolnione na chwilę krzesełka, wymieniając rodzinne plotki i wieści z wielkiego świata, i z wyraźną przyjemnością przedstawiając Esa. Język plątał jej się nieco, a chodzenie po linii prostej nie było tak łatwe jak jeszcze godzinę temu – a jednak wciąż jeszcze była pewna, że następnego poranka wszystko będzie doskonale pamiętać. Była pijana, ale nie zalana w trupa – a to przecież zasadnicza różnica.
Wesele trwało w najlepsze gdy, po raz kolejny tego wieczora schodząc z Esem z parkietu, zsunęła szpilki – nie miała zamiaru męczyć się dłużej, wolała resztę wieczoru spędzić na boso – i, zostawiając je przy stoliku, pozwoliła się odciągnąć dalej, przed wejście do namiotu – tam, gdzie Barros mógłby zapalić.
- Es? A co ty tu robisz? – Głosu generała Serrano nie sposób było pomylić, chociaż słyszalne w nim zdumienie było co najmniej nietypowe – przynajmniej dla Blanki. We wszystkich jej wspomnieniach wujek był przecież zdystansowanym, chłodnym i zawsze – zawsze – pewnym wszystkiego, co mówił. Nawet, jeśli się mylił – lub po prostu pieprzył głupoty.
Teraz Gabriel nie zauważył jej jeszcze, skupiając się na idącym przodem Barrosie, za którym Blanca szła posłusznie, z pewną ulgą witając możliwość podążania utorowaną przez mężczyznę ścieżką.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Pon 6 Lis - 22:16
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Cała nieprzyjemność, którą niemal fizycznie czuł lepiącą mu się do skóry po rozmowie Yamileth – czy też próbie wywołania przez nią kłótni – nie zniknęła magicznie, ale odsunęła się na dalszy plan, gdy Blanca uśmiechnęła się, chętnie przyciągając go bliżej. Po to tu przecież przyjechał. Po to dał się sponiewierać Sarnai nieprzepisową terapią, choć rozsądniej byłoby polegać na standardowej rekonwalescencji – żeby móc się przez jeden wieczór nie przejmować i po prostu bawić z kobietą, wokół której obracała się ostatnio większość jego myśli. Kiedy wreszcie pozwolił sobie na myślenie o niej, miał wrażenie, że nie opuszczała go nawet na moment, jakby tylko czekała na okazję.
Był podręcznikowym przykładem człowieka zadurzonego, ale jakoś nie potrafił się tym przejmować.
W uszach szumiało mu od wypitego zbyt szybko alkoholu i muzyki, która zwalniając na chwilę, zaraz nabierała znów tempa – nie zabierał jednak na długo dłoni z ciała Blanki, przyciągając, gładząc i zaborczo ściskając w sposób przypominający bardziej grę wstępną niż grzeczne tańce na rodzinnym weselu. Był pewien, że ot tak nie puści Vargas do spania, kiedy już wrócą do hotelu – nie kiedy nie upominała go nawet odrobinę, chętnie nadstawiając się do pieszczot.
Westchnął cicho z żalem, kiedy pociągnęła go z parkietu z powrotem do stolika, oświadczając, że musi coś zjeść – tyle dobrego, że Yamileth przy nim nie było. Es nie rozglądał się szczególnie, by dostrzec ją w tłumie nieznajomych twarzy, ale zauważył, że dzbanek z wodą, który jej wcześniej przyniósł, stał nietknięty. Głupio. Cholernie głupio. Zaoszczędziło to przynajmniej Barrosowi kolejnej wycieczki, kiedy zorientował się jak ostre były podawane na weselu dania i jak bardzo był do nich nieprzyzwyczajony – granice Meksyku i Brazylii nie były od siebie aż tak odległe, ale ich kuchnie nie przeniknęły się wystarczająco. W efekcie dzbanek, który w wyjątkowo ludzkim odruchu przyniósł Yamileth, by oszczędzić jej kaca, ratował teraz jego płonące gardło – miał jeszcze na tyle godności, by nie prosić o jogurt. Chociaż sądząc jedynie po błyszczącym rozbawieniem spojrzeniu Guadalupe, która niby rozmawiała z wnuczką, ale nie odmawiała sobie zerkania na niego, tak czy siak wyglądał jak siedem nieszczęść. Złożył broń, zanim do stolika nie zaczęły przysiadać się ciotki Blanki spragnione plotek, ostrożnie odpychając zbyt kuszące w lekkim zawianiu myśli o potencjalnych ślubach i dzieciach, o które pytały. Starał się w tym wszystkim uśmiechać uprzejmie, jeśli wymagała tego sytuacja, odbijając sobie dyskomfort gładzeniem pod stolikiem uda kobiety. Gdy raz czy dwa zawędrował dłonią zbyt wysoko, Blanca zarządziła koniec siedzenia i zabrała go ze sobą w skomplikowaną, krętą podróż między stolikami, przy których przesiadywało jeszcze więcej ciotek, wujków i szeroko pojętego kuzynostwa. Szybko przestał się przysłuchiwać opowieściom o ludziach, jakich nie znał, nawet nie próbując składać do kupy rodzinnych zawiłości, powiązań oraz koneksji. Budził się z chwilowego marazmu tylko wtedy, gdy padały pytania zadane wprost jemu, resztę pozostawiając wyraźnie rozradowanej Blance. Dlaczego miałaby się nie cieszyć? Była przecież wśród swoich.
Kiedy wreszcie oświadczył, że musi iść zapalić w jakimś cichym, ustronnym kącie, czuł ucisk w skroniach i lekkie drżenie rąk – jakąś częścią siebie czuł zaskoczenie, że stało się to dopiero po kolejnej rundzie tańców, a nie wcześniej, jeszcze gdzieś w trakcie niekończących się, rodzinnych pogawędek. Zwinął palce w pięść, gdy idąc z Blanką w kierunku wyjścia z namiotu, poczuł, że unosi dłoń do przedramienia.
Przystanął, kiedy odsuwając klapę i wychodząc na zewnątrz, usłyszał swoje imię – ledwie kilka kroków dalej, z odpalonym papierosem w dłoni stał generał Serrano, przyglądając mu się ze zdumieniem wyraźnie odcinającym się w ostrych rysach. Es poczuł, jak schodzi z niego część napięcia na widok znajomej twarzy.
- Hej wujku – rzucił, sięgając po stare, absolutnie nieprawdziwe w kontekście pokrewieństwa określenie i słysząc jak za jego plecami Blanca wciągnęła głośniej powietrze. Podszedł bliżej, pewnie wyciągając do mężczyzny rękę, usatysfakcjonowany dopiero po krótkiej wymianie uścisków.
- Jestem plus jeden – odpowiedział wreszcie na pytanie, przyjmując zaproponowanego papierosa. Dziwnie smakował, jakby pieprzem i cynamonem. - Blanki – dodał, zerkając przez ramię, gdy zdał sobie sprawę, że nie podeszła razem z nim, zachowując pewien dystans. Był niemal pewien, że westchnęła, zanim zbliżyła się, dając objąć ramieniem, ale własne ręce sztywno trzymając przy sobie.
- Hm – rzucił tylko Gabriel, marszcząc się i po prostu przyglądając przez chwilę zaczerwienionej od alkoholu i tańca twarzy astronomki. - No tak, tak. Bruno opowiadał, co się u ciebie działo. Dobrze, mężczyzna nie powinien zbyt długo być bez kobiety, bo dziczeje – kiwnął głową, jakby sam sobie przytakiwał.
No cóż, to nie tak, że Es nie przyznawał mu po cichu racji, ale czuł pod palcami sunącymi delikatnie po ręku Blanki, jak bardzo była spięta. Naprawdę nie żartowała, kiedy mówiła, że nie lubiła gościa.
- Ale temu twojemu bratu to należałoby ukręcić interes – kontynuował zaskakująco żywo Gabriel, wywołując zdziwienie Barrosa, a zaraz po nim osobliwe ciepło. Mało kto w najbliższej rodzinie podejmował się komentowania zachowania Lucasa ze względu na zachowanie status quo, że akurat generał Serrano oburzył się w jego imieniu... - Zawsze był niezłe ziółko, no ale kto by pomyślał.
Es szybko zmienił temat, niespecjalnie mając ochotę rozmawiać na temat Lucasa – zamiast tego streścił pokrótce, skąd znał Blankę, że Yamileth była teraz jego szefową, gdzie aktualnie rzuciła ich praca. W międzyczasie nachylił się do Vargas, proponując, by wróciła do namiotu – wymyślił naprędce, że przecież babcia chciała z nią o czymś porozmawiać i lepiej, żeby złapała ją jeszcze względnie trzeźwą. Czuł na sobie spojrzenie Gabriela, kiedy przyciskał krótki pocałunek do skroni Blanki i odprowadzał ją wzrokiem.
- Widać, że ci się podoba, ale nie wolałbyś mojej Yamileth? - spytał, gdy zostali sami. Es gwałtownie zakrztusił się własną śliną – wyrzucił na ziemię niedopałek, pochylając się i wspierając dłonie na kolanach, próbując złapać oddech. - To ładna dziewczyna, mądra. I jeszcze nie miała męża. Trochę starsza od Blanki, ale ty też nie jesteś najmłodszy...
- Weź się kurwa odpierdol od mojego nowego zięcia, Gabriel.
Barros przekrzywił nieco głowę, rejestrując nadchodzącą prędko, nieco chwiejną sylwetkę ojca Blanki i nagle zapragnął zapaść się pod ziemię. Choć zapewne nie tak bardzo, jak generał Serrano, kiedy Diego przystanął bliżej, rzucając jak gdyby nigdy nic:
- Jakbyś wyjął głowę z dupy, to byś zauważył, że twoja córka ma w nosie facetów i woli inne kobiety.
Z deszczu pod rynnę – gdzie deszczem były namolne ciotki i wujostwo w namiocie, a rynną nadchodząca wyraźnie awantura, w której Es był co najwyżej obserwatorem.
Był podręcznikowym przykładem człowieka zadurzonego, ale jakoś nie potrafił się tym przejmować.
W uszach szumiało mu od wypitego zbyt szybko alkoholu i muzyki, która zwalniając na chwilę, zaraz nabierała znów tempa – nie zabierał jednak na długo dłoni z ciała Blanki, przyciągając, gładząc i zaborczo ściskając w sposób przypominający bardziej grę wstępną niż grzeczne tańce na rodzinnym weselu. Był pewien, że ot tak nie puści Vargas do spania, kiedy już wrócą do hotelu – nie kiedy nie upominała go nawet odrobinę, chętnie nadstawiając się do pieszczot.
Westchnął cicho z żalem, kiedy pociągnęła go z parkietu z powrotem do stolika, oświadczając, że musi coś zjeść – tyle dobrego, że Yamileth przy nim nie było. Es nie rozglądał się szczególnie, by dostrzec ją w tłumie nieznajomych twarzy, ale zauważył, że dzbanek z wodą, który jej wcześniej przyniósł, stał nietknięty. Głupio. Cholernie głupio. Zaoszczędziło to przynajmniej Barrosowi kolejnej wycieczki, kiedy zorientował się jak ostre były podawane na weselu dania i jak bardzo był do nich nieprzyzwyczajony – granice Meksyku i Brazylii nie były od siebie aż tak odległe, ale ich kuchnie nie przeniknęły się wystarczająco. W efekcie dzbanek, który w wyjątkowo ludzkim odruchu przyniósł Yamileth, by oszczędzić jej kaca, ratował teraz jego płonące gardło – miał jeszcze na tyle godności, by nie prosić o jogurt. Chociaż sądząc jedynie po błyszczącym rozbawieniem spojrzeniu Guadalupe, która niby rozmawiała z wnuczką, ale nie odmawiała sobie zerkania na niego, tak czy siak wyglądał jak siedem nieszczęść. Złożył broń, zanim do stolika nie zaczęły przysiadać się ciotki Blanki spragnione plotek, ostrożnie odpychając zbyt kuszące w lekkim zawianiu myśli o potencjalnych ślubach i dzieciach, o które pytały. Starał się w tym wszystkim uśmiechać uprzejmie, jeśli wymagała tego sytuacja, odbijając sobie dyskomfort gładzeniem pod stolikiem uda kobiety. Gdy raz czy dwa zawędrował dłonią zbyt wysoko, Blanca zarządziła koniec siedzenia i zabrała go ze sobą w skomplikowaną, krętą podróż między stolikami, przy których przesiadywało jeszcze więcej ciotek, wujków i szeroko pojętego kuzynostwa. Szybko przestał się przysłuchiwać opowieściom o ludziach, jakich nie znał, nawet nie próbując składać do kupy rodzinnych zawiłości, powiązań oraz koneksji. Budził się z chwilowego marazmu tylko wtedy, gdy padały pytania zadane wprost jemu, resztę pozostawiając wyraźnie rozradowanej Blance. Dlaczego miałaby się nie cieszyć? Była przecież wśród swoich.
Kiedy wreszcie oświadczył, że musi iść zapalić w jakimś cichym, ustronnym kącie, czuł ucisk w skroniach i lekkie drżenie rąk – jakąś częścią siebie czuł zaskoczenie, że stało się to dopiero po kolejnej rundzie tańców, a nie wcześniej, jeszcze gdzieś w trakcie niekończących się, rodzinnych pogawędek. Zwinął palce w pięść, gdy idąc z Blanką w kierunku wyjścia z namiotu, poczuł, że unosi dłoń do przedramienia.
Przystanął, kiedy odsuwając klapę i wychodząc na zewnątrz, usłyszał swoje imię – ledwie kilka kroków dalej, z odpalonym papierosem w dłoni stał generał Serrano, przyglądając mu się ze zdumieniem wyraźnie odcinającym się w ostrych rysach. Es poczuł, jak schodzi z niego część napięcia na widok znajomej twarzy.
- Hej wujku – rzucił, sięgając po stare, absolutnie nieprawdziwe w kontekście pokrewieństwa określenie i słysząc jak za jego plecami Blanca wciągnęła głośniej powietrze. Podszedł bliżej, pewnie wyciągając do mężczyzny rękę, usatysfakcjonowany dopiero po krótkiej wymianie uścisków.
- Jestem plus jeden – odpowiedział wreszcie na pytanie, przyjmując zaproponowanego papierosa. Dziwnie smakował, jakby pieprzem i cynamonem. - Blanki – dodał, zerkając przez ramię, gdy zdał sobie sprawę, że nie podeszła razem z nim, zachowując pewien dystans. Był niemal pewien, że westchnęła, zanim zbliżyła się, dając objąć ramieniem, ale własne ręce sztywno trzymając przy sobie.
- Hm – rzucił tylko Gabriel, marszcząc się i po prostu przyglądając przez chwilę zaczerwienionej od alkoholu i tańca twarzy astronomki. - No tak, tak. Bruno opowiadał, co się u ciebie działo. Dobrze, mężczyzna nie powinien zbyt długo być bez kobiety, bo dziczeje – kiwnął głową, jakby sam sobie przytakiwał.
No cóż, to nie tak, że Es nie przyznawał mu po cichu racji, ale czuł pod palcami sunącymi delikatnie po ręku Blanki, jak bardzo była spięta. Naprawdę nie żartowała, kiedy mówiła, że nie lubiła gościa.
- Ale temu twojemu bratu to należałoby ukręcić interes – kontynuował zaskakująco żywo Gabriel, wywołując zdziwienie Barrosa, a zaraz po nim osobliwe ciepło. Mało kto w najbliższej rodzinie podejmował się komentowania zachowania Lucasa ze względu na zachowanie status quo, że akurat generał Serrano oburzył się w jego imieniu... - Zawsze był niezłe ziółko, no ale kto by pomyślał.
Es szybko zmienił temat, niespecjalnie mając ochotę rozmawiać na temat Lucasa – zamiast tego streścił pokrótce, skąd znał Blankę, że Yamileth była teraz jego szefową, gdzie aktualnie rzuciła ich praca. W międzyczasie nachylił się do Vargas, proponując, by wróciła do namiotu – wymyślił naprędce, że przecież babcia chciała z nią o czymś porozmawiać i lepiej, żeby złapała ją jeszcze względnie trzeźwą. Czuł na sobie spojrzenie Gabriela, kiedy przyciskał krótki pocałunek do skroni Blanki i odprowadzał ją wzrokiem.
- Widać, że ci się podoba, ale nie wolałbyś mojej Yamileth? - spytał, gdy zostali sami. Es gwałtownie zakrztusił się własną śliną – wyrzucił na ziemię niedopałek, pochylając się i wspierając dłonie na kolanach, próbując złapać oddech. - To ładna dziewczyna, mądra. I jeszcze nie miała męża. Trochę starsza od Blanki, ale ty też nie jesteś najmłodszy...
- Weź się kurwa odpierdol od mojego nowego zięcia, Gabriel.
Barros przekrzywił nieco głowę, rejestrując nadchodzącą prędko, nieco chwiejną sylwetkę ojca Blanki i nagle zapragnął zapaść się pod ziemię. Choć zapewne nie tak bardzo, jak generał Serrano, kiedy Diego przystanął bliżej, rzucając jak gdyby nigdy nic:
- Jakbyś wyjął głowę z dupy, to byś zauważył, że twoja córka ma w nosie facetów i woli inne kobiety.
Z deszczu pod rynnę – gdzie deszczem były namolne ciotki i wujostwo w namiocie, a rynną nadchodząca wyraźnie awantura, w której Es był co najwyżej obserwatorem.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Wto 7 Lis - 19:05
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Była szczęśliwa. Szalenie dobrze było jej w tym całym zamęcie, gwarze, z tańcami, głośną muzyką – i rodziną, bliższą i dalszą, której nie widziała od bardzo dawna. Uśmiechała się szeroko, krążąc między stolikami i wtedy, gdy raz za razem wpadała i wypadała z Esem z parkietu. Promieniała radością, gdy, ponad kęsami ostrych mięs, tacosów i – potem – słodkich deserów toczyła mniej lub bardziej poważne dyskusje, wymieniając mniej lub bardziej skandaliczne plotki. I wciąż, przez cały ten czas, trzymała się Barrosa, jakby sama myśl, że mogłaby go puścić, była... Nieprawidłowa. W jakiś sposób zupełnie nieodpowiednia.
Była szczęśliwa – tak długo, aż nie została zmuszona stanąć twarzą w twarz z wujkiem Gabrielem.
Każda rodzina miała kogoś, kto uważany był – mniej lub bardziej – za persona non grata. Dla najbliższych Blanki – i dla niej samej – taką osobą był brat matki, generał Serrano. Już słysząc jego głos zesztywniała w nieświadomie wyćwiczonej przez lata reakcji obronnej – i przez dobrą chwilę wcale nie zamierzała podchodzić bliżej. Dopiero gdy Es przywitał się z Gabrielem – wujku? – i obejrzał na nią, dopiero wtedy zdecydowała się z ociąganiem podejść bliżej. Dała się objąć, tym razem jednak nawet bliskość Barrosa niespecjalnie ją rozluźniała.
Nie odezwała się przez całe wywody Gabriela nad dziczeniem i Lucasem, coraz bardziej zagryzając zęby tylko. Gdy Es – instynktownie czując, że tak będzie lepiej – podsunął jej zupełnie niezgodny z prawdą, na jej potrzeby jednak doskonały pretekst, by mogła wrócić do namiotu, odetchnęła głęboko. Dopiero wtedy objęła mężczyznę, przytulając go na chwilę, westchnęła cicho na otrzymanego całusa – i umknęła, za wszelką cenę starając się nie zrobić tego w podskokach.
Odprowadzający ją wzrok Esa trochę w tym pomagał. Lubiła, jak na nią patrzył – nie popsułaby tego pokracznym kicaniem.
Wpadając znów w tłum, w objęcia kuzynów i kuzynek, ciotek i wujków, odetchnęła głęboko. Znów dała się obejmować, przytulać i poić alkoholem – tak długo, aż na parkiet wjechała jedna z atrakcji wieczoru, imponujący tort weselny, a Ignacio z Marią prędko zajęli się dzieleniem go na solidne, obrzydliwie słodkie kawałki. Swoją porcję – i drugą, dla Esa, żeby miał co zjeść, gdy wróci – zabrała do stołu nowożeńców, z westchnieniem opadając na wolne miejsce naprzeciwko Ignacio i Marii.
Nie musiała czekać długo, nim zawisło na niej zamglone alkoholem, ale wciąż zaskakująco bystre spojrzenie wyraźnie knującego coś Ignacio.
- Zakład – zaczął z szerokim uśmiechem, a Vargas wiedziała już, że oczywiście wyzwanie przyjmie, niezależnie, jakie by ono było. – Zakład, że wojny tortowej nie wygrasz.
Blanca uniosła tylko brwi znacząco. Nie wiedziała, co dokładnie miał na myśli. Nacieranie się tortem? Obrzucanie kawałkami przez szerokość parkietu? Nieważne. Niezależnie, co wymyślił – oczywiście, że wygra.
I w ten oto sposób Blanca i Ignacio skończyli na obrzucaniu się kawałkami słodkiego ciasta. Oczywiście, plan był inny – mieli trafiać prosto w rozdziawione usta drugiego, tracąc jak najmniej wypieku. Ani jedno, ani drugie nie było jednak dość trzeźwe, by faktycznie temu podołać. Na palcach jednej ręki można było policzyć momenty, gdy wystrzeliwane z widelca kęsy faktycznie trafiały tam, gdzie powinny, z mlaśnięciem lądując na języku czy tylniej ścianie gardła Blanki czy Ignacio. Znacznie częściej lukrowany wypiek lądował na policzku, brodzie czy szyi, wzbudzając coraz głośniejsze chichoty i zupełnie nieskrępowane wybuchy śmiechu.
To gdzieś w tym momencie wrócił Es, przyprowadzony przez Mi, która z uśmiechem politowania pozostawiła Blankę i Ignacio ich porachunkom, już dobrą chwilę wcześniej wychodząc przed namiot w tym samym celu, co pozostali – na zupełnie nieprzystającego do ślubnej sukienki papierosa.
- Nie komentuj – rzuciła Maria do Barrosa z rozbawieniem tuż przed tym, gdy ulokowała go na miejscu obok Blanki. – Oni tak zawsze. Jak dzieci.
Gdy Es opadł na krzesło obok, rozchichotana Blanka zbierała właśnie porcję śmietany pozostałą jej na policzku – widząc Barrosa obok, bez wahania podsunęła mu najpierw palce do oblizania, a potem jego własny, nienaruszony kawałek tortu. Nie wiedziała, kto wygrał tortowe starcie, ale była absolutnie przekonana, że musiała to być ona.
Oni tak zawsze?
Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, a gdy wyraźnie skonfundowany – ale też rozbawiony – Es wyjaśnił, jakie sceny postanowił urządzić przed namiotem jej ojciec, Blanca parsknęła cicho z niedowierzaniem.
- Zawsze – odpowiedziała po prostu. – Ale że nazwał cię zięciem... Strzelam, że potem kazał ci się pewnie nie przyzwyczajać, co? – spytała z kąśliwym rozbawieniem.
Wzajemne uprzejmości Diego i Gabriela nie były niczym nowym, także te, w których zaczynało się licytowanie na córki.
Po raz kolejny podniosła się od stołu, gdy ogłoszono czas na zabawy weselne. Uczestniczyła w nich zawsze, unikając tylko – podobnie jak teraz – łapania wiązanki. Nie spieszyło jej się do ślubów, nie chciała też żadnych tańców z udawanym narzeczonym, szczęśliwcem który złapał krawat pana młodego. Wszystko inne jednak – była pierwsza w szeregu.
Nie powinno więc dziwić, że gdy ustawiono w rzędzie kilka krzeseł, zapraszając chętne kobiety do zajęcia miejsc – Blanca nie zastanawiała się ani przez chwilę. Siadając dwa miejsca dalej niż Mi, uśmiechnęła się do niej szeroko, bez wahania zakładając nogę na nogę i podciągając sukienkę lekko, by odsłonić kolano. Wiedziała, co się będzie działa – i wiedziała, jak zabawnie niepewny będzie Ignacio. Rozpoznanie swojej małżonki po obmacaniu jej kolana byłoby proste, gdyby nie to, że w pewnym momencie Blancę dotykał wcale nie rzadziej. Nie tak, jak swoją żonę, ale jednak – kładł ręce na jej ramionach, kolanach, udach czy pośladkach bez wahania, a Blanca nigdy mu tego nie broniła.
Był jej cholernie bliski, inaczej niż Yamileth – ale wcale nie mniej.
Gdy więc finalnie Ignacio rzeczywiście przykucnął między nimi dwiema, Blancą a Marią, dziewczyny szczerzyły się do siebie rozbawione. Łobuzerskie iskierki jaśniały wyraźnie w tęczówkach Mi, a gdy jej mąż zdecydował się wreszcie zgadywać – robiąc to dobrze – kobieta bez wahania zsunęła zakrywającą mu oczy opaskę do góry i ucałowała go soczyście. Nie sposób było usłyszeć, co wymamrotała mu potem do ucha, ale po szerokim uśmiechu Ignacio, porozumiewawczych spojrzeniach i zaborczym przyciągnięciu żony bliżej – można się było domyślać.
Blanca wróciła do Esa szeroko uśmiechnięta, niedbale wygładzając sukienkę. Sięgając po kubek z sokiem – uparcie przepijała alkohol wszystkim, co procentów nie miało, wiedząc, że jutro będzie sobie za to wdzięczna – nie usiadła obok, ale wsparła się o mężczyznę lekko, z przyjemnością dając się objąć i przyciągnąć bliżej.
- Hej, Es – rzuciła w pewnej chwili, pochylając się nieco, by mógł słyszeć ją ponad gwarem i głośną muzyką. – Poradzisz sobie przez chwilę z tą całą zgrają? – spytała z rozbawieniem i przeczesała mu włosy lekko. – Zaraz wrócę – oznajmiła i, nie czekając właściwie na odpowiedź, raźnym krokiem ruszyła przez namiot do wyjścia.
Najprostsze podejrzenie sugerowałoby, że ruszyła do babcinej hacjendy, do łazienki albo może po dodatkowy dzbanek z zimną wodą. Nie było to jednak ani trochę zgodne z prawdą.
Sama nie była pewna, dokąd idzie, dopóki pod bosymi stopami nie poczuła miękkich zarośli pobliskiego lasu – okalająca jezioro dżungla ochoczo zagarniała skraj terenów należących do Guadalupe. Nawet wtedy, zdając sobie sprawę, dokąd dotarła, nie była przekonana, po co.
Poza tym, że musiała. Że chęć zagłębienia się w ciche zarośla była nagle znacznie silniejsza od czegokolwiek innego. Że nie tylko chciała, ale potrzebowała wyrwać się z namiotu, zdala od ludzi, wejść między szerokie liście i pachnące mocno tropikalne kwiaty.
Ze zdumieniem odkryła też, że dżungla wcale nie była tak cicha.
Nie zatrzymała się ani wtedy, gdy zarośla przesłoniły jej niemal cały namiot, ani też potem, gdy pozostawiona za plecami hacjenda pozostała w zasadzie tylko wspomnieniem. Z oddali wciąż dobiegały ją odgłosy muzyki – teraz stłumione jednak, niknące w cichym szeleście zarośli, cykaniu owadów, trzepocie i skrzekach przelatujących w pobliżu papug.
I zapach. Nie była pewna, co dokładnie czuje, ale woń była silna – i słodka.
Poszła za wonią, niespecjalnie zastanawiając się, co robi. Szła cicho – aż nazbyt cicho, jak uświadomiła sobie w pewnej chwili. Miękko stawiała stopy, jakby instynktownie wiedząc, co robić, by nie płoszyć…
Co?
Myśli umykały jej, splątane alkoholem, ale też – jakby – narzucone przez coś innego. Kogoś, poprawiła się podświadomie. Kogoś z inteligencją głodnego drapieżnika.
Film urwał jej się mniej więcej po kwadransie – przy czym to wciąż nie było najlepsze określenie. Była świadoma, po prostu... Inaczej. Nie jak Blanca, ale raczej jak ktoś inny. Ktoś, komu bliżej było do tego lasu niż pozostawionego z tyłu namiotu, bliżej do tutejszych papug niż do bawiących się na weselu kuzynów.
Ulotny cień przemknął gdzieś obok, przekradł się przez zarośla z jej prawej. Ciche trzaśnięcie gałązki dalej na wąskiej ścieżce wskazywało, gdzie musiała iść.
Wszystko było kalejdoskopem kolorów, mieszanką zapachów, plejadą dźwięków, o istnieniu których nie zdawała sobie dotąd sprawy.
A potem – krwią. Metaliczną i lepką, wypływającą leniwie z ciała niewielkiego aguti, spływającego po dłoniach Blanki, po jej ustach, brodzie i szyi. I mięsem – w smaku przypominającym kurczaka, ale bardziej ostrym, wyraźnym, nieco mniej delikatnym, trochę bardziej zwięzłym.
Klęczała wśród zarośli, brudząc kolana wilgotną ziemią, głaskana niemal czule grubymi, intensywnie zielonymi liśćmi pobliskich krzewów. Cień – ten sam, który zdawało jej się, że widziała wcześniej – śmignął nieopodal, kołysząc rosnącymi nieopodal kwiatami i uwalniając świeżą falę intensywnie słodkiego zapachu.
Gdy, nagle świadoma, otworzyła zmartwiałe dłonie, ciałko gryzonia zsunęło się i z cichym tąpnięciem spadło na wilgotną ziemię. Czując coś w ustach, jakiś twardy, ciągnący się kęs, z przerażeniem wypluła kawałek oderwanego z gardła aguti mięsa.
Była szczęśliwa – tak długo, aż nie została zmuszona stanąć twarzą w twarz z wujkiem Gabrielem.
Każda rodzina miała kogoś, kto uważany był – mniej lub bardziej – za persona non grata. Dla najbliższych Blanki – i dla niej samej – taką osobą był brat matki, generał Serrano. Już słysząc jego głos zesztywniała w nieświadomie wyćwiczonej przez lata reakcji obronnej – i przez dobrą chwilę wcale nie zamierzała podchodzić bliżej. Dopiero gdy Es przywitał się z Gabrielem – wujku? – i obejrzał na nią, dopiero wtedy zdecydowała się z ociąganiem podejść bliżej. Dała się objąć, tym razem jednak nawet bliskość Barrosa niespecjalnie ją rozluźniała.
Nie odezwała się przez całe wywody Gabriela nad dziczeniem i Lucasem, coraz bardziej zagryzając zęby tylko. Gdy Es – instynktownie czując, że tak będzie lepiej – podsunął jej zupełnie niezgodny z prawdą, na jej potrzeby jednak doskonały pretekst, by mogła wrócić do namiotu, odetchnęła głęboko. Dopiero wtedy objęła mężczyznę, przytulając go na chwilę, westchnęła cicho na otrzymanego całusa – i umknęła, za wszelką cenę starając się nie zrobić tego w podskokach.
Odprowadzający ją wzrok Esa trochę w tym pomagał. Lubiła, jak na nią patrzył – nie popsułaby tego pokracznym kicaniem.
Wpadając znów w tłum, w objęcia kuzynów i kuzynek, ciotek i wujków, odetchnęła głęboko. Znów dała się obejmować, przytulać i poić alkoholem – tak długo, aż na parkiet wjechała jedna z atrakcji wieczoru, imponujący tort weselny, a Ignacio z Marią prędko zajęli się dzieleniem go na solidne, obrzydliwie słodkie kawałki. Swoją porcję – i drugą, dla Esa, żeby miał co zjeść, gdy wróci – zabrała do stołu nowożeńców, z westchnieniem opadając na wolne miejsce naprzeciwko Ignacio i Marii.
Nie musiała czekać długo, nim zawisło na niej zamglone alkoholem, ale wciąż zaskakująco bystre spojrzenie wyraźnie knującego coś Ignacio.
- Zakład – zaczął z szerokim uśmiechem, a Vargas wiedziała już, że oczywiście wyzwanie przyjmie, niezależnie, jakie by ono było. – Zakład, że wojny tortowej nie wygrasz.
Blanca uniosła tylko brwi znacząco. Nie wiedziała, co dokładnie miał na myśli. Nacieranie się tortem? Obrzucanie kawałkami przez szerokość parkietu? Nieważne. Niezależnie, co wymyślił – oczywiście, że wygra.
I w ten oto sposób Blanca i Ignacio skończyli na obrzucaniu się kawałkami słodkiego ciasta. Oczywiście, plan był inny – mieli trafiać prosto w rozdziawione usta drugiego, tracąc jak najmniej wypieku. Ani jedno, ani drugie nie było jednak dość trzeźwe, by faktycznie temu podołać. Na palcach jednej ręki można było policzyć momenty, gdy wystrzeliwane z widelca kęsy faktycznie trafiały tam, gdzie powinny, z mlaśnięciem lądując na języku czy tylniej ścianie gardła Blanki czy Ignacio. Znacznie częściej lukrowany wypiek lądował na policzku, brodzie czy szyi, wzbudzając coraz głośniejsze chichoty i zupełnie nieskrępowane wybuchy śmiechu.
To gdzieś w tym momencie wrócił Es, przyprowadzony przez Mi, która z uśmiechem politowania pozostawiła Blankę i Ignacio ich porachunkom, już dobrą chwilę wcześniej wychodząc przed namiot w tym samym celu, co pozostali – na zupełnie nieprzystającego do ślubnej sukienki papierosa.
- Nie komentuj – rzuciła Maria do Barrosa z rozbawieniem tuż przed tym, gdy ulokowała go na miejscu obok Blanki. – Oni tak zawsze. Jak dzieci.
Gdy Es opadł na krzesło obok, rozchichotana Blanka zbierała właśnie porcję śmietany pozostałą jej na policzku – widząc Barrosa obok, bez wahania podsunęła mu najpierw palce do oblizania, a potem jego własny, nienaruszony kawałek tortu. Nie wiedziała, kto wygrał tortowe starcie, ale była absolutnie przekonana, że musiała to być ona.
Oni tak zawsze?
Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, a gdy wyraźnie skonfundowany – ale też rozbawiony – Es wyjaśnił, jakie sceny postanowił urządzić przed namiotem jej ojciec, Blanca parsknęła cicho z niedowierzaniem.
- Zawsze – odpowiedziała po prostu. – Ale że nazwał cię zięciem... Strzelam, że potem kazał ci się pewnie nie przyzwyczajać, co? – spytała z kąśliwym rozbawieniem.
Wzajemne uprzejmości Diego i Gabriela nie były niczym nowym, także te, w których zaczynało się licytowanie na córki.
Po raz kolejny podniosła się od stołu, gdy ogłoszono czas na zabawy weselne. Uczestniczyła w nich zawsze, unikając tylko – podobnie jak teraz – łapania wiązanki. Nie spieszyło jej się do ślubów, nie chciała też żadnych tańców z udawanym narzeczonym, szczęśliwcem który złapał krawat pana młodego. Wszystko inne jednak – była pierwsza w szeregu.
Nie powinno więc dziwić, że gdy ustawiono w rzędzie kilka krzeseł, zapraszając chętne kobiety do zajęcia miejsc – Blanca nie zastanawiała się ani przez chwilę. Siadając dwa miejsca dalej niż Mi, uśmiechnęła się do niej szeroko, bez wahania zakładając nogę na nogę i podciągając sukienkę lekko, by odsłonić kolano. Wiedziała, co się będzie działa – i wiedziała, jak zabawnie niepewny będzie Ignacio. Rozpoznanie swojej małżonki po obmacaniu jej kolana byłoby proste, gdyby nie to, że w pewnym momencie Blancę dotykał wcale nie rzadziej. Nie tak, jak swoją żonę, ale jednak – kładł ręce na jej ramionach, kolanach, udach czy pośladkach bez wahania, a Blanca nigdy mu tego nie broniła.
Był jej cholernie bliski, inaczej niż Yamileth – ale wcale nie mniej.
Gdy więc finalnie Ignacio rzeczywiście przykucnął między nimi dwiema, Blancą a Marią, dziewczyny szczerzyły się do siebie rozbawione. Łobuzerskie iskierki jaśniały wyraźnie w tęczówkach Mi, a gdy jej mąż zdecydował się wreszcie zgadywać – robiąc to dobrze – kobieta bez wahania zsunęła zakrywającą mu oczy opaskę do góry i ucałowała go soczyście. Nie sposób było usłyszeć, co wymamrotała mu potem do ucha, ale po szerokim uśmiechu Ignacio, porozumiewawczych spojrzeniach i zaborczym przyciągnięciu żony bliżej – można się było domyślać.
Blanca wróciła do Esa szeroko uśmiechnięta, niedbale wygładzając sukienkę. Sięgając po kubek z sokiem – uparcie przepijała alkohol wszystkim, co procentów nie miało, wiedząc, że jutro będzie sobie za to wdzięczna – nie usiadła obok, ale wsparła się o mężczyznę lekko, z przyjemnością dając się objąć i przyciągnąć bliżej.
- Hej, Es – rzuciła w pewnej chwili, pochylając się nieco, by mógł słyszeć ją ponad gwarem i głośną muzyką. – Poradzisz sobie przez chwilę z tą całą zgrają? – spytała z rozbawieniem i przeczesała mu włosy lekko. – Zaraz wrócę – oznajmiła i, nie czekając właściwie na odpowiedź, raźnym krokiem ruszyła przez namiot do wyjścia.
Najprostsze podejrzenie sugerowałoby, że ruszyła do babcinej hacjendy, do łazienki albo może po dodatkowy dzbanek z zimną wodą. Nie było to jednak ani trochę zgodne z prawdą.
Sama nie była pewna, dokąd idzie, dopóki pod bosymi stopami nie poczuła miękkich zarośli pobliskiego lasu – okalająca jezioro dżungla ochoczo zagarniała skraj terenów należących do Guadalupe. Nawet wtedy, zdając sobie sprawę, dokąd dotarła, nie była przekonana, po co.
Poza tym, że musiała. Że chęć zagłębienia się w ciche zarośla była nagle znacznie silniejsza od czegokolwiek innego. Że nie tylko chciała, ale potrzebowała wyrwać się z namiotu, zdala od ludzi, wejść między szerokie liście i pachnące mocno tropikalne kwiaty.
Ze zdumieniem odkryła też, że dżungla wcale nie była tak cicha.
Nie zatrzymała się ani wtedy, gdy zarośla przesłoniły jej niemal cały namiot, ani też potem, gdy pozostawiona za plecami hacjenda pozostała w zasadzie tylko wspomnieniem. Z oddali wciąż dobiegały ją odgłosy muzyki – teraz stłumione jednak, niknące w cichym szeleście zarośli, cykaniu owadów, trzepocie i skrzekach przelatujących w pobliżu papug.
I zapach. Nie była pewna, co dokładnie czuje, ale woń była silna – i słodka.
Poszła za wonią, niespecjalnie zastanawiając się, co robi. Szła cicho – aż nazbyt cicho, jak uświadomiła sobie w pewnej chwili. Miękko stawiała stopy, jakby instynktownie wiedząc, co robić, by nie płoszyć…
Co?
Myśli umykały jej, splątane alkoholem, ale też – jakby – narzucone przez coś innego. Kogoś, poprawiła się podświadomie. Kogoś z inteligencją głodnego drapieżnika.
Film urwał jej się mniej więcej po kwadransie – przy czym to wciąż nie było najlepsze określenie. Była świadoma, po prostu... Inaczej. Nie jak Blanca, ale raczej jak ktoś inny. Ktoś, komu bliżej było do tego lasu niż pozostawionego z tyłu namiotu, bliżej do tutejszych papug niż do bawiących się na weselu kuzynów.
Ulotny cień przemknął gdzieś obok, przekradł się przez zarośla z jej prawej. Ciche trzaśnięcie gałązki dalej na wąskiej ścieżce wskazywało, gdzie musiała iść.
Wszystko było kalejdoskopem kolorów, mieszanką zapachów, plejadą dźwięków, o istnieniu których nie zdawała sobie dotąd sprawy.
A potem – krwią. Metaliczną i lepką, wypływającą leniwie z ciała niewielkiego aguti, spływającego po dłoniach Blanki, po jej ustach, brodzie i szyi. I mięsem – w smaku przypominającym kurczaka, ale bardziej ostrym, wyraźnym, nieco mniej delikatnym, trochę bardziej zwięzłym.
Klęczała wśród zarośli, brudząc kolana wilgotną ziemią, głaskana niemal czule grubymi, intensywnie zielonymi liśćmi pobliskich krzewów. Cień – ten sam, który zdawało jej się, że widziała wcześniej – śmignął nieopodal, kołysząc rosnącymi nieopodal kwiatami i uwalniając świeżą falę intensywnie słodkiego zapachu.
Gdy, nagle świadoma, otworzyła zmartwiałe dłonie, ciałko gryzonia zsunęło się i z cichym tąpnięciem spadło na wilgotną ziemię. Czując coś w ustach, jakiś twardy, ciągnący się kęs, z przerażeniem wypluła kawałek oderwanego z gardła aguti mięsa.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Wto 7 Lis - 22:59
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Głupio zrobił, pozwalając Blance odejść, bo chociaż niewątpliwie cieszyła się, mogąc umknąć z towarzystwa ojca Yamileth, z jego propozycjami musiał borykać się sam. Przy całej jego gracji słonia w składzie porcelany, Gabriel raczej nie spytałby w jej obecności, by Es nie wolałby wymienić partnerki na mniej zużytą – przy całej sympatii do starego kolegi ojca, dokładnie tak zinterpretował jego słowa i ani odrobinę mu się one nie podobały. Krztusząc się śliną nie mógł od razu odpowiedzieć na propozycję, ale uratował go przed tym ojciec Blanki, który dziarskim krokiem przemaszerował w ich kierunku, ciskając w brata żony niewybrednymi inwektywami.
Och tak. Rzeczywiście żadne z nich nie kłamało, gdy zgodnie twierdzili, że nie znoszą Gabriela.
Prostując się i rozmasowując mostek po nagłym zakrztuszeniu własną śliną, Es przyglądał się nabrzmiewającej coraz szybciej kłótni, zastanawiając się, jak w miarę rozsądnie się z niej wycofać i nie zostać zmuszonym do wybierania jednej ze stron – potencjalnego teścia, czy gościa którego od małego nazywał wujkiem. W tym wszystkim jego wybawicielką okazała się Maria, jak gdyby nigdy nic rzucająca w kierunku Diega i Gabriela niewzruszone spojrzenie.
- Spal ze mną fajkę, to cię od nich zabiorę – wymamrotała z łobuzerskim uśmiechem, nachylając się w kierunku Barrosa. Po takiej deklaracji nie dał jej nawet sięgnąć po paczkę, częstując ją swoimi papierosami – smakowały mu o wiele bardziej niż te Gabriela, zostawiające na języku posmak przypraw.
- Oni tak zawsze? – spytał cicho kobietę, przez chwilę siłując się z osobliwym obrazem wymuskanej panny młodej w starannie dobranej, białej sukience i papierosem w dłoni. Ot, dysonans. Maria przytaknęła krótko na jego pytanie, wywracając oczami na jakąś szczególnie głośną obelgę rzuconą przez teścia pod adresem Diega, mimo wszystko wcale nie robiąc nic, by przyspieszyć powrót do namiotu. O nie, stała dumnie tuż obok Esa, wspierając wolną dłoń na biodrze i mimo drobnego wzrostu mierzyła kłócących się mężczyzn spojrzeniem, jakie mógł określić tylko jako z góry.
Gdy wreszcie rzuciła niedopałek na ziemię, przygniatając go butem i skinęła, by Barros podążył za nią, zrobił to bez cienia protestu, z miłą chęcią wracając do głośnego, pełnego ludzi namiotu – tam przynajmniej nikt nie mógł go w każdej chwili włączyć jako trzeciego do zaogniającej się licytacji na córki. Zaczynał wątpić, czy w domostwie Guadalupe znajdzie tego wieczora chociaż jeden spokojny, samotny kąt – póki co się na to nie zapowiadało. Po raz kolejny słysząc Oni tak zawsze, tym razem w kontekście Blanki oraz Ignacia, Es uniósł pytająco brew, zanim dane było mu zauważyć, co w trakcie ich nieobecności zdążyła zrobić ta dwójka. Stół nowożeńców wyglądał jak pobojowisko, pokryty kawałkami biszkopta i kleksami kremu, które nie ominęły siedzącej przy nim, wyraźnie zadowolonej z siebie dwójki. Odsuwając sobie krzesło, zerknął czy na siedzisku nie czekał na niego jakiś podstępny kawałek tortu, gotowy by usiąść na nim tyłkiem.
Westchnął krótko, gdy Blanca podsunęła mu na palcu trochę śmietany ściągniętej z policzka, rzucając jej rozczarowane spojrzenie. Absolutnie nie przeszkodziło to, by zaraz ujął lekko nadgarstek kobiety i uniósł ubrudzoną tortem dłoń do ust, dokładnie zlizując każdy okruszek i smugę kremu, przygryzając gdzieniegdzie szczupłe palce.
Oni tak zawsze?, zdecydowanie miało zapisać się w pamięci Esa jako naczelne pytanie wieczoru, gdy płynnie przeszedł do opowiadania Blance, co wydarzyło się przed wejściem do namiotu, kiedy umknęła. Nie była zaskoczona, co najwyżej rozbawiona.
Nie rwąc się do żadnej z weselnych zabaw, Barros został na swoim miejscu, wspierając jedynie przedramiona na stoliku i w niezbyt komfortowym wykrzywieniu zerkając w kierunku parkietu, na którym rozstawiano krzesła. Powoli popijał wodę, w dużej mierze stroniąc już od alkoholu po tempie, jakie na początku narzuciła mu Yamileth. Nie był pewien, kiedy dokładnie to zrobił, ale w którymś momencie wbił spojrzenie w przypadkowy punkt, dźwięki dookoła spychając na drugi plan, jak mało istotny szum, myślami będąc kompletnie gdzieś indziej. Mimowolnie sięgnął do przedramienia, lekko wbijając w nie paznokcie i ciągnąc, póki nie poczuł znajomego, piekącego nacisku.
Drgnął, czując na ramieniu ciężar dłoni Blanki – obrócił się ku niej, gwałtownie sprowadzony z obłoków z powrotem do ciała. Objął ją w pasie, gdy nie usiadła, po prostu stojąc blisko.
A potem jak gdyby nigdy nic odeszła, oświadczając, że zaraz wróci. Es westchnął tylko ciężko, wspierając policzek na dłoni i odprowadzając kobietę spojrzeniem aż do wyjścia z namiotu. Czy sobie poradzi, no pewnie, że tak, ale czy miał na to ochotę? Niespecjalnie. Dużo bardziej wolałby pójść z Blanką choćby do nieszczęsnej łazienki, której teraz szukała po wszystkich tym osuszonych szklankach i szklaneczkach mniej lub bardziej procentowych napojów. Zrobiliby sobie spacer. Może sam też by skorzystał, a tak siedział w tym coraz bardziej nieznośnym gwarze oraz hałasie, w duchocie pełnej ludzkich oddechów, próbując opanować stare odruchy kaleczenia sobie rąk. Nie wiedział, ile czasu minęło, ale nagle po prostu wstał, wychodząc przed namiot – szczęśliwie Diega i Gabriela już dawno tam nie było i przez moment mógł po prostu oddychać. Powietrze pachniało inaczej niż w domu, ale wystarczająco podobnie, by poczuł na sercu muśnięcie komfortu.
Minęło go kilka osób, zanim zorientował się, że coś było nie tak – gdy ci sami goście, którzy wychodzili z namiotu, wracali do niego po kilku chwilach, marudząc, że można się było postarać o jakieś drogowskazy prowadzące do łazienki, a Blanca nie pojawiała się. Zabłądziła? Niemożliwe, nie w domu u swojej babki. Poszła w ustronne miejsce z kimś innym? Nie zrobiłaby mu tego. Prawda?
Coraz bardziej marszcząc ze zmartwieniem brwi, rozejrzał się powoli, nasłuchując, próbując wyłapać cokolwiek, co nie byłoby dudnieniem muzyki rozbrzmiewającej w namiocie. Targnięty niedobrym przeczuciem, którego nie potrafił zdusić i zbagatelizować, sięgnął do wciąż uparcie trzymającego się na dystans kajmana, a gdy gad cofnął się raz, a potem drugi, w myślach zaczął go ze złością zaklinać, że nie potrzebował wiele. Widzieć, czuć więcej. Mógł sobie zatrzymać wszystkie te kły i łuski. Popychając w ciele magię w znajomy kształt, odruchowo potrząsnął głową, nagle uderzony wieloma woniami naraz – zapachy przeplatały się, mieszały w niemożliwą do rozplątania tuż przy namiocie sieć. Zdając sobie z tego sprawę, Es zaczął krążyć, coraz dalej i dalej od wejścia do namiotu, aż ilość woni ludzkiego potu zaczęła się zmniejszać, ustępując czemuś świeższemu, organicznemu. Czemuś, w czym zaskakująco przebijały się perfumy o cytrusowej nucie, które jak po sznurku prowadziły w kierunku zarośli.
Weszła do dżungli? Po co?
Z sykiem wciągając powietrze, Es powoli wszedł w gęstwinę, intensywnie węsząc i pchając jeszcze trochę upartej magii w górę, naginając struktury odpowiadające za wzrok. Świat wyostrzył się powoli, z wyraźnym oporem zranionego w kromlechu gada. Nie stąpał tak cicho jak powinien, tak cicho jak potrafiłby to zrobić na kajmanich łapach, ale kiedy w listowiu, niedaleko wyczuł nową woń, zasyczał odruchowo, zaczajając się i chwytając za ramię zaskoczoną Guadalupe. Emocja ta szybko zniknęła z jej twarzy, zastąpiona ciężkim do rozszyfrowania grymasem.
- Wreszcie – skomentowała tylko, wyszarpując rękę z uścisku, niewzruszona patrząc prosto w przemienione, niepokojąco odbijające światło oczy Estebana. - Ona gdzieś tu jest. Musimy się pospieszyć.
Gdy próbowała zrobić krok dalej w listowie, Barros powstrzymał ją, chwytając lekko za rękaw.
- Nie tam – wymamrotał, unosząc głowę i nabierając w płuca więcej przesyconego różnymi zapachami powietrza. Pociągnął ją w zupełnie odwrotnym kierunku, polegając na woni znajomych perfum, która zaczęła mieszać się z czymś ciepłym, piżmowym. A potem nagle z ciężkim, żelazistym zapachem krwi, który podrażnił najbardziej pierwotne instynkty, popychając Esa do biegu przez gęstwinę, nie dbając o to, ile robił hałasu. Krzyk Guadalupe zostającej z tyłu nie był ważny, nawet na moment nie wstrzymał pędu, w jaki się puścił. Ważne było to, że gdzieś tam niedaleko była Blanca. I że coś krwawiło. Ona?
Dżungla nie przerzedziła się, nie otworzyła na jakąś wygodną polankę – gdy nagle zatrzymał się, czując wonie tak intensywnie, że aż wwiercały mu się pod czaszkę, musiał szukać kobiety w zaroślach, odgarniać grube, zazdrosne gałęzie i mięsiste liście. Znalazł ją pod jednym z krzewów, klęczącą w wilgotnej ziemi, wpatrującą się nieprzytomnym wzrokiem w nieduże zwierzę o rozprutym brzuchu. Zapach futra i piżma niemal przykrywał woń, którą dotąd z nią utożsamiał.
- Blanca – wyrzucił, przypadając do niej i dłońmi obejmując jej ramiona. Twarz i szyję miała brudne od lśniącej w blasku księżyca krwi, ale dziko błądząc ze zmartwieniem palcami po jej skórze nie natrafił na żadną ranę. Nic. Nawet draśnięcia. Krew, którą miała na ustach, musiała być krwią pechowego zwierzęcia.
Zaklął cicho, w jednej chwili zdając sobie sprawę, co musiało być źródłem słodkiego, piżmowego zapachu i dlaczego Blanca postanowiła zapolować podczas wesela kuzyna. Coś szarpnęło mu się gorąco w podbrzuszu, cieniem odrazy napawając ludzką cząstkę, a tę zwierzęcą…
- Powinna wrócić do domu – zdyszany głos Guadalupe przebił się przez względną ciszę, a gdy Es obrócił w jej kierunku głowę, dostrzegł, że zaczerwieniona od wysiłku kobieta pochyla się nad martwym gryzoniem. - Starczy tych wrażeń. Zaopiekujesz się nią – zarządziła, prostymi słowami drażniąc Barrosa. Oczywiście, że by się zajął Blanką – za kogo ona go miała, że musiała w ogóle powiedzieć to na głos?
Delikatnie przesuwając dłonią po włosach kobiety, nachylił się do przodu, obejmując ją ramionami i pomagając wstać na nogi – a potem przytrzymując, gdy zachwiała się lekko.
- Ocelot odszedł? – spytał krótko, przyglądając się jej pobladłej twarzy i ignorując ponaglenia Guadalupe. Dopiero kiedy Blanca powoli, niezbyt pewnie skinęła głową, lekko musnął nosem jej skroń, wdychając żelazisty zapach lepiący się do skóry. Wyjście z dżungli nie zajęło im wiele czasu, gdy już nie kluczył, szukając drogi.
Och tak. Rzeczywiście żadne z nich nie kłamało, gdy zgodnie twierdzili, że nie znoszą Gabriela.
Prostując się i rozmasowując mostek po nagłym zakrztuszeniu własną śliną, Es przyglądał się nabrzmiewającej coraz szybciej kłótni, zastanawiając się, jak w miarę rozsądnie się z niej wycofać i nie zostać zmuszonym do wybierania jednej ze stron – potencjalnego teścia, czy gościa którego od małego nazywał wujkiem. W tym wszystkim jego wybawicielką okazała się Maria, jak gdyby nigdy nic rzucająca w kierunku Diega i Gabriela niewzruszone spojrzenie.
- Spal ze mną fajkę, to cię od nich zabiorę – wymamrotała z łobuzerskim uśmiechem, nachylając się w kierunku Barrosa. Po takiej deklaracji nie dał jej nawet sięgnąć po paczkę, częstując ją swoimi papierosami – smakowały mu o wiele bardziej niż te Gabriela, zostawiające na języku posmak przypraw.
- Oni tak zawsze? – spytał cicho kobietę, przez chwilę siłując się z osobliwym obrazem wymuskanej panny młodej w starannie dobranej, białej sukience i papierosem w dłoni. Ot, dysonans. Maria przytaknęła krótko na jego pytanie, wywracając oczami na jakąś szczególnie głośną obelgę rzuconą przez teścia pod adresem Diega, mimo wszystko wcale nie robiąc nic, by przyspieszyć powrót do namiotu. O nie, stała dumnie tuż obok Esa, wspierając wolną dłoń na biodrze i mimo drobnego wzrostu mierzyła kłócących się mężczyzn spojrzeniem, jakie mógł określić tylko jako z góry.
Gdy wreszcie rzuciła niedopałek na ziemię, przygniatając go butem i skinęła, by Barros podążył za nią, zrobił to bez cienia protestu, z miłą chęcią wracając do głośnego, pełnego ludzi namiotu – tam przynajmniej nikt nie mógł go w każdej chwili włączyć jako trzeciego do zaogniającej się licytacji na córki. Zaczynał wątpić, czy w domostwie Guadalupe znajdzie tego wieczora chociaż jeden spokojny, samotny kąt – póki co się na to nie zapowiadało. Po raz kolejny słysząc Oni tak zawsze, tym razem w kontekście Blanki oraz Ignacia, Es uniósł pytająco brew, zanim dane było mu zauważyć, co w trakcie ich nieobecności zdążyła zrobić ta dwójka. Stół nowożeńców wyglądał jak pobojowisko, pokryty kawałkami biszkopta i kleksami kremu, które nie ominęły siedzącej przy nim, wyraźnie zadowolonej z siebie dwójki. Odsuwając sobie krzesło, zerknął czy na siedzisku nie czekał na niego jakiś podstępny kawałek tortu, gotowy by usiąść na nim tyłkiem.
Westchnął krótko, gdy Blanca podsunęła mu na palcu trochę śmietany ściągniętej z policzka, rzucając jej rozczarowane spojrzenie. Absolutnie nie przeszkodziło to, by zaraz ujął lekko nadgarstek kobiety i uniósł ubrudzoną tortem dłoń do ust, dokładnie zlizując każdy okruszek i smugę kremu, przygryzając gdzieniegdzie szczupłe palce.
Oni tak zawsze?, zdecydowanie miało zapisać się w pamięci Esa jako naczelne pytanie wieczoru, gdy płynnie przeszedł do opowiadania Blance, co wydarzyło się przed wejściem do namiotu, kiedy umknęła. Nie była zaskoczona, co najwyżej rozbawiona.
Nie rwąc się do żadnej z weselnych zabaw, Barros został na swoim miejscu, wspierając jedynie przedramiona na stoliku i w niezbyt komfortowym wykrzywieniu zerkając w kierunku parkietu, na którym rozstawiano krzesła. Powoli popijał wodę, w dużej mierze stroniąc już od alkoholu po tempie, jakie na początku narzuciła mu Yamileth. Nie był pewien, kiedy dokładnie to zrobił, ale w którymś momencie wbił spojrzenie w przypadkowy punkt, dźwięki dookoła spychając na drugi plan, jak mało istotny szum, myślami będąc kompletnie gdzieś indziej. Mimowolnie sięgnął do przedramienia, lekko wbijając w nie paznokcie i ciągnąc, póki nie poczuł znajomego, piekącego nacisku.
Drgnął, czując na ramieniu ciężar dłoni Blanki – obrócił się ku niej, gwałtownie sprowadzony z obłoków z powrotem do ciała. Objął ją w pasie, gdy nie usiadła, po prostu stojąc blisko.
A potem jak gdyby nigdy nic odeszła, oświadczając, że zaraz wróci. Es westchnął tylko ciężko, wspierając policzek na dłoni i odprowadzając kobietę spojrzeniem aż do wyjścia z namiotu. Czy sobie poradzi, no pewnie, że tak, ale czy miał na to ochotę? Niespecjalnie. Dużo bardziej wolałby pójść z Blanką choćby do nieszczęsnej łazienki, której teraz szukała po wszystkich tym osuszonych szklankach i szklaneczkach mniej lub bardziej procentowych napojów. Zrobiliby sobie spacer. Może sam też by skorzystał, a tak siedział w tym coraz bardziej nieznośnym gwarze oraz hałasie, w duchocie pełnej ludzkich oddechów, próbując opanować stare odruchy kaleczenia sobie rąk. Nie wiedział, ile czasu minęło, ale nagle po prostu wstał, wychodząc przed namiot – szczęśliwie Diega i Gabriela już dawno tam nie było i przez moment mógł po prostu oddychać. Powietrze pachniało inaczej niż w domu, ale wystarczająco podobnie, by poczuł na sercu muśnięcie komfortu.
Minęło go kilka osób, zanim zorientował się, że coś było nie tak – gdy ci sami goście, którzy wychodzili z namiotu, wracali do niego po kilku chwilach, marudząc, że można się było postarać o jakieś drogowskazy prowadzące do łazienki, a Blanca nie pojawiała się. Zabłądziła? Niemożliwe, nie w domu u swojej babki. Poszła w ustronne miejsce z kimś innym? Nie zrobiłaby mu tego. Prawda?
Coraz bardziej marszcząc ze zmartwieniem brwi, rozejrzał się powoli, nasłuchując, próbując wyłapać cokolwiek, co nie byłoby dudnieniem muzyki rozbrzmiewającej w namiocie. Targnięty niedobrym przeczuciem, którego nie potrafił zdusić i zbagatelizować, sięgnął do wciąż uparcie trzymającego się na dystans kajmana, a gdy gad cofnął się raz, a potem drugi, w myślach zaczął go ze złością zaklinać, że nie potrzebował wiele. Widzieć, czuć więcej. Mógł sobie zatrzymać wszystkie te kły i łuski. Popychając w ciele magię w znajomy kształt, odruchowo potrząsnął głową, nagle uderzony wieloma woniami naraz – zapachy przeplatały się, mieszały w niemożliwą do rozplątania tuż przy namiocie sieć. Zdając sobie z tego sprawę, Es zaczął krążyć, coraz dalej i dalej od wejścia do namiotu, aż ilość woni ludzkiego potu zaczęła się zmniejszać, ustępując czemuś świeższemu, organicznemu. Czemuś, w czym zaskakująco przebijały się perfumy o cytrusowej nucie, które jak po sznurku prowadziły w kierunku zarośli.
Weszła do dżungli? Po co?
Z sykiem wciągając powietrze, Es powoli wszedł w gęstwinę, intensywnie węsząc i pchając jeszcze trochę upartej magii w górę, naginając struktury odpowiadające za wzrok. Świat wyostrzył się powoli, z wyraźnym oporem zranionego w kromlechu gada. Nie stąpał tak cicho jak powinien, tak cicho jak potrafiłby to zrobić na kajmanich łapach, ale kiedy w listowiu, niedaleko wyczuł nową woń, zasyczał odruchowo, zaczajając się i chwytając za ramię zaskoczoną Guadalupe. Emocja ta szybko zniknęła z jej twarzy, zastąpiona ciężkim do rozszyfrowania grymasem.
- Wreszcie – skomentowała tylko, wyszarpując rękę z uścisku, niewzruszona patrząc prosto w przemienione, niepokojąco odbijające światło oczy Estebana. - Ona gdzieś tu jest. Musimy się pospieszyć.
Gdy próbowała zrobić krok dalej w listowie, Barros powstrzymał ją, chwytając lekko za rękaw.
- Nie tam – wymamrotał, unosząc głowę i nabierając w płuca więcej przesyconego różnymi zapachami powietrza. Pociągnął ją w zupełnie odwrotnym kierunku, polegając na woni znajomych perfum, która zaczęła mieszać się z czymś ciepłym, piżmowym. A potem nagle z ciężkim, żelazistym zapachem krwi, który podrażnił najbardziej pierwotne instynkty, popychając Esa do biegu przez gęstwinę, nie dbając o to, ile robił hałasu. Krzyk Guadalupe zostającej z tyłu nie był ważny, nawet na moment nie wstrzymał pędu, w jaki się puścił. Ważne było to, że gdzieś tam niedaleko była Blanca. I że coś krwawiło. Ona?
Dżungla nie przerzedziła się, nie otworzyła na jakąś wygodną polankę – gdy nagle zatrzymał się, czując wonie tak intensywnie, że aż wwiercały mu się pod czaszkę, musiał szukać kobiety w zaroślach, odgarniać grube, zazdrosne gałęzie i mięsiste liście. Znalazł ją pod jednym z krzewów, klęczącą w wilgotnej ziemi, wpatrującą się nieprzytomnym wzrokiem w nieduże zwierzę o rozprutym brzuchu. Zapach futra i piżma niemal przykrywał woń, którą dotąd z nią utożsamiał.
- Blanca – wyrzucił, przypadając do niej i dłońmi obejmując jej ramiona. Twarz i szyję miała brudne od lśniącej w blasku księżyca krwi, ale dziko błądząc ze zmartwieniem palcami po jej skórze nie natrafił na żadną ranę. Nic. Nawet draśnięcia. Krew, którą miała na ustach, musiała być krwią pechowego zwierzęcia.
Zaklął cicho, w jednej chwili zdając sobie sprawę, co musiało być źródłem słodkiego, piżmowego zapachu i dlaczego Blanca postanowiła zapolować podczas wesela kuzyna. Coś szarpnęło mu się gorąco w podbrzuszu, cieniem odrazy napawając ludzką cząstkę, a tę zwierzęcą…
- Powinna wrócić do domu – zdyszany głos Guadalupe przebił się przez względną ciszę, a gdy Es obrócił w jej kierunku głowę, dostrzegł, że zaczerwieniona od wysiłku kobieta pochyla się nad martwym gryzoniem. - Starczy tych wrażeń. Zaopiekujesz się nią – zarządziła, prostymi słowami drażniąc Barrosa. Oczywiście, że by się zajął Blanką – za kogo ona go miała, że musiała w ogóle powiedzieć to na głos?
Delikatnie przesuwając dłonią po włosach kobiety, nachylił się do przodu, obejmując ją ramionami i pomagając wstać na nogi – a potem przytrzymując, gdy zachwiała się lekko.
- Ocelot odszedł? – spytał krótko, przyglądając się jej pobladłej twarzy i ignorując ponaglenia Guadalupe. Dopiero kiedy Blanca powoli, niezbyt pewnie skinęła głową, lekko musnął nosem jej skroń, wdychając żelazisty zapach lepiący się do skóry. Wyjście z dżungli nie zajęło im wiele czasu, gdy już nie kluczył, szukając drogi.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Sro 8 Lis - 18:26
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
W innych okolicznościach troska Esa wzruszyłaby ją, a rumieńce i zadyszka przegonionej po lesie Guadalupe – rozbawiły. Teraz jednak nie czuła nic. Słyszała swoje imię w ustach Barrosa, ale nie wzbudzało niej właściwie niczego. Czuła jego dłonie na ramionach, twarzy, szyi, gdy szukał ran, ale nie była w stanie go uspokoić, wydusić z siebie stwierdzenia, że to nie jej, że to tylko...
Była przerażona.
Dała się podnieść i, zaskakując sama siebie, z pomocą Esa ustała na nogach. Mechanicznie otrzepała kolana z ziemi, jakby właśnie to było w tej chwili najważniejsze.
Ocelot odszedł?
Wciągnęła powietrze głęboko, przez kilka chwil nie odpowiadając. Gdy wreszcie skinęła głową, wcale nie była pewna, czy ma rację. Tak jej się wydawało. Nie widziała cienia, tej mglistej postaci przemykającej zaroślami. Metaliczny posmak na języku nie budził w niej nic poza obrzydzeniem. Dżungla jakby wyblakła i ucichła, znów stając się tym lasem, który Blanca doskonale znała – a nie obcym, atakującym ją nadmiarem bodźców.
Nie odzywała się przez całą drogę do hacjendy, dając się prowadzić. Jeszcze przez chwilę słyszała zamieszanie za plecami – szelest zarośli, ciche mamrotanie babci, gdy odmawiała nad martwym aguti jedno ze swych rytualnych wezwań, tych, które miały sens tylko dla niej samej. Gdy Guadalupe ich dogoniła, bez słowa wskazała im, którędy ominąć namiot, by nie wzbudzić sensacji – i czule ścisnęła wolną dłoń Blanki. Nic nie mówiła, ale ciepło i siła jej rąk wystarczyły, by trochę Vargas uspokoić – na tyle, by przestała się martwić, że ktoś ich zobaczy, będzie o coś pytał.
Nie zobaczy i nie będzie. Guadalupe o to zadba.
Dom babci był cichy, uśpiony, zupełnie inny od tętniącego życiem namiotu w ogrodzie. Grube mury gwarantowały przyjemny chłód, wygaszone światła oferowały kojący półmrok.
- Na górę – odezwała się wreszcie cicho, złamanym chrypą półgłosem. – Na górę i po prawej. Mam tam pokój i... – Odetchnęła głęboko. – I jest łazienka. Muszę się umyć.
Nawet nie pomyślała o zaklęciach. Magia nigdy nie była dla niej pierwszym wyborem, nie powinno więc dziwić, że teraz, szarpana gwałtownymi emocjami, pomyślała raczej o szorowaniu skóry pod kranem niż o jednym czy dwóch prostych zaklęciach, których mogłaby użyć, by pozbyć się krwi.
Kontroli nad sobą wystarczyło jej z grubsza do progu łazienki. Potem, kuląc się w przypływie nagłych mdłości, uwolniła rękę z uścisku Esa i wyrwała do przodu. Gdzieś z tyłu głowy miała myśl, że nie chciała, by Barros ją taką widział – rzygającą krwią i nieprzetrawionym mięsem, drżącą w kolejnych falach torsji i mniej namacalnego, ale wcale nie słabszego lęku. Nie chciała, ale nie zrobiła nic, by go powstrzymać, gdy wszedł za nią.
Nie miała siły.
Potrzebowała chwili, by podnieść się z łazienkowych kafelek i odruchowo otrzeć usta przedramieniem. Kolejnej, by stanąć przy zlewie i odkręcić kran najsilniej, jak mogła. Wspierając się o jego brzegi, przepłukała usta kilkoma haustami zimnej wody, zaraz potem przystępując do metodycznego zmywania z siebie zasychającej krwi. Nic nie mówiła, raz za razem trąc usta, policzki, szyję. Nie odzywała się, obficie mydląc dłonie i szorując je – mocno, długo, nie przestając nawet wtedy, gdy na skórze nie pozostał już ani ślad czerwieni, a skóra zaróżowiła się od nadmiernego tarcia.
- Nie mówiłeś mi, że tak będzie – rzuciła w pewnej chwili, nie patrząc na Esa. W jej głosie nie było wyrzutu, żalu, złości. Po prostu stwierdzała fakt. – Nie uprzedzałeś, że to... – Sapnęła cicho. – Tobie kazał wysiadywać jaja, cholera. – Zacisnęła zęby i wciąż tarła, tarła, tarła. – Dlaczego mój nie mógł mi... – Nie do kończyła, ze zdławionym szlochem wypuszczając z dłoni kostkę mydła.
Zacisnęła ręce na brzegach zlewu, zwiesiła głowę, przez chwilę łapała łapczywie kolejne oddechy, dysząc jak po maratonie. Nie zakręciła wody, jednostajny szum stanowił niepasująco spokojne tło do jej galopujących myśli.
Czy gdybyś wiedziała, że tak będzie, wciąż chciałabyś się uczyć? Wciąż chciałabyś się zmieniać?, spytała w pewnej chwili sama siebie. Gdy uniosła głowę, by spojrzeć w swoje odbicie – nienaturalnie pobladłą twarz, rozmazany makijaż i oczy podpuchnięte od powstrzymywanego szlochu – wcale nie była taka pewna.
Wcale nie była pewna, czy wciąż chciała się zmieniać.
Napotykając w lustrze spojrzenie Esa, odetchnęła powoli. Wciąż zaskakiwało ją, jak bardzo go potrzebowała – teraz, gdy już pozwoliła sobie o tym myśleć. Jego obecność koiła ją, pozwalała trzymać na wodzy szalejące myśli. Teraz było trudniej – wciąż gdzieś z tyłu głowy czuła obecność… czegoś; czegoś co panoszyło się i rozpychało, wijąc sobie legowisko wśród jej lęków i niepewności. Ale nawet teraz, spoglądając w ciemne oczy Barrosa, czuła się lepiej. Na tyle dobrze, by raz jeszcze odetchnąć głęboko, spokojniej – i zmusić się do nieznacznego rozluźnienia zaciśniętych na zlewie dłoni.
Była przerażona.
Dała się podnieść i, zaskakując sama siebie, z pomocą Esa ustała na nogach. Mechanicznie otrzepała kolana z ziemi, jakby właśnie to było w tej chwili najważniejsze.
Ocelot odszedł?
Wciągnęła powietrze głęboko, przez kilka chwil nie odpowiadając. Gdy wreszcie skinęła głową, wcale nie była pewna, czy ma rację. Tak jej się wydawało. Nie widziała cienia, tej mglistej postaci przemykającej zaroślami. Metaliczny posmak na języku nie budził w niej nic poza obrzydzeniem. Dżungla jakby wyblakła i ucichła, znów stając się tym lasem, który Blanca doskonale znała – a nie obcym, atakującym ją nadmiarem bodźców.
Nie odzywała się przez całą drogę do hacjendy, dając się prowadzić. Jeszcze przez chwilę słyszała zamieszanie za plecami – szelest zarośli, ciche mamrotanie babci, gdy odmawiała nad martwym aguti jedno ze swych rytualnych wezwań, tych, które miały sens tylko dla niej samej. Gdy Guadalupe ich dogoniła, bez słowa wskazała im, którędy ominąć namiot, by nie wzbudzić sensacji – i czule ścisnęła wolną dłoń Blanki. Nic nie mówiła, ale ciepło i siła jej rąk wystarczyły, by trochę Vargas uspokoić – na tyle, by przestała się martwić, że ktoś ich zobaczy, będzie o coś pytał.
Nie zobaczy i nie będzie. Guadalupe o to zadba.
Dom babci był cichy, uśpiony, zupełnie inny od tętniącego życiem namiotu w ogrodzie. Grube mury gwarantowały przyjemny chłód, wygaszone światła oferowały kojący półmrok.
- Na górę – odezwała się wreszcie cicho, złamanym chrypą półgłosem. – Na górę i po prawej. Mam tam pokój i... – Odetchnęła głęboko. – I jest łazienka. Muszę się umyć.
Nawet nie pomyślała o zaklęciach. Magia nigdy nie była dla niej pierwszym wyborem, nie powinno więc dziwić, że teraz, szarpana gwałtownymi emocjami, pomyślała raczej o szorowaniu skóry pod kranem niż o jednym czy dwóch prostych zaklęciach, których mogłaby użyć, by pozbyć się krwi.
Kontroli nad sobą wystarczyło jej z grubsza do progu łazienki. Potem, kuląc się w przypływie nagłych mdłości, uwolniła rękę z uścisku Esa i wyrwała do przodu. Gdzieś z tyłu głowy miała myśl, że nie chciała, by Barros ją taką widział – rzygającą krwią i nieprzetrawionym mięsem, drżącą w kolejnych falach torsji i mniej namacalnego, ale wcale nie słabszego lęku. Nie chciała, ale nie zrobiła nic, by go powstrzymać, gdy wszedł za nią.
Nie miała siły.
Potrzebowała chwili, by podnieść się z łazienkowych kafelek i odruchowo otrzeć usta przedramieniem. Kolejnej, by stanąć przy zlewie i odkręcić kran najsilniej, jak mogła. Wspierając się o jego brzegi, przepłukała usta kilkoma haustami zimnej wody, zaraz potem przystępując do metodycznego zmywania z siebie zasychającej krwi. Nic nie mówiła, raz za razem trąc usta, policzki, szyję. Nie odzywała się, obficie mydląc dłonie i szorując je – mocno, długo, nie przestając nawet wtedy, gdy na skórze nie pozostał już ani ślad czerwieni, a skóra zaróżowiła się od nadmiernego tarcia.
- Nie mówiłeś mi, że tak będzie – rzuciła w pewnej chwili, nie patrząc na Esa. W jej głosie nie było wyrzutu, żalu, złości. Po prostu stwierdzała fakt. – Nie uprzedzałeś, że to... – Sapnęła cicho. – Tobie kazał wysiadywać jaja, cholera. – Zacisnęła zęby i wciąż tarła, tarła, tarła. – Dlaczego mój nie mógł mi... – Nie do kończyła, ze zdławionym szlochem wypuszczając z dłoni kostkę mydła.
Zacisnęła ręce na brzegach zlewu, zwiesiła głowę, przez chwilę łapała łapczywie kolejne oddechy, dysząc jak po maratonie. Nie zakręciła wody, jednostajny szum stanowił niepasująco spokojne tło do jej galopujących myśli.
Czy gdybyś wiedziała, że tak będzie, wciąż chciałabyś się uczyć? Wciąż chciałabyś się zmieniać?, spytała w pewnej chwili sama siebie. Gdy uniosła głowę, by spojrzeć w swoje odbicie – nienaturalnie pobladłą twarz, rozmazany makijaż i oczy podpuchnięte od powstrzymywanego szlochu – wcale nie była taka pewna.
Wcale nie była pewna, czy wciąż chciała się zmieniać.
Napotykając w lustrze spojrzenie Esa, odetchnęła powoli. Wciąż zaskakiwało ją, jak bardzo go potrzebowała – teraz, gdy już pozwoliła sobie o tym myśleć. Jego obecność koiła ją, pozwalała trzymać na wodzy szalejące myśli. Teraz było trudniej – wciąż gdzieś z tyłu głowy czuła obecność… czegoś; czegoś co panoszyło się i rozpychało, wijąc sobie legowisko wśród jej lęków i niepewności. Ale nawet teraz, spoglądając w ciemne oczy Barrosa, czuła się lepiej. Na tyle dobrze, by raz jeszcze odetchnąć głęboko, spokojniej – i zmusić się do nieznacznego rozluźnienia zaciśniętych na zlewie dłoni.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Sro 8 Lis - 21:34
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie obchodziło go nic, co nie było oddychającą drżąco Blanką.
Szelesty w zaroślach przepływały gdzieś bokiem, gdy nie przebrzmiewało w nich natychmiastowe zagrożenie, a dysząca z wysiłku Guadalupe próbująca dotrzymać Esowi kroku mogłaby zostać w dżungli i nie wywołałoby to w nim większego wzruszenia, dopóki nie ulokowałby jej wnuczki w bezpiecznym miejscu. Jego priorytety skurczyły się gwałtownie do rozmiarów kobiecej sylwetki, którą holował przez las – jeszcze nie myślał o tym, że sam skierował ją na ścieżkę, która doprowadziła do tego niespodziewanego nocnego polowania.
Zadrżał mimowolnie, gdy wiatr zawiał silniej, wpychając mu w nozdrza żelazisty zapach krwi. Kajman uniósł z zainteresowaniem łeb, popychając ku Esowi poszarpane, krótkie migawki wspomnień z ich własnych polowań i uczucie euforii, które wiązało się ze zdobyczą trzymaną w szczękach.
Nie odzywał się przez całą drogę do hacjendy, korzystając z drogi wąską ścieżką, którą wskazała im babka Blanki – nie był pewien, jak by się zachował, gdyby ktoś zastąpił im drogę, dopytując, co się stało. Adrenalina buzowała mu pod skórą, zapachy drażniły wewnętrzne zwierzę, a w tym wszystkim kotłowało się dziwne, zupełnie ludzkie poczucie dumy, że nauka przynosiła efekty i troska. To, że nie mógł się teraz całkiem przemienić, wcale nie znaczyło, że nie próbowałby się rzucać z zębami do gardła komuś, kto śmiałby im przeszkodzić.
Może właśnie dlatego Guadalupe milczała, pilnując tylko, by dotarli do jej domu niezauważeni. Może wyczuła zagrożenie.
Dopiero za progiem puścił żelazny uścisk, jakim podtrzymywał magię podkręcającą jego węch i wzrok, wąskimi schodami podążając za Blanką na piętro oraz do łazienki. Już przy pierwszym czknięciu wiedział, co nastąpi i ledwo zdążył odgarnąć włosy kobiety do tyłu, zanim zwymiotowała tak cholernie znajomą mieszanką krwi, nadtrawionego mięsa i żółci. Mógł tylko mamrotać jakieś nic nieznaczące zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i sunąć dłonią po jej plecach, póki drżąc nie opróżniła podrażnionego żołądka ze wszystkiego, co do niego wrzuciła tego wieczora. Obserwował ją uważnie, gdy otarła usta i powoli wstała, wspierając się o wysłużoną umywalkę i zaraz rzucając w wir zmywania z siebie ciemniejących, kruszących się w drobne płatki plam krwi na rękach, twarzy i szyi.
Nie mówiłeś mi, że tak będzie.
Podniósł się z klęczek, przystając obok – tak, by mieć ją na wyciągnięcie ręki. Woda lała się jednostajnym szumem nawet wtedy, gdy przestały w niej spływać drobne smugi czerwieni.
- Ćśś – mruknął cicho, gdy w głos Blanki wkradła się nuta całkowicie uzasadnionej histerii. - Dla każdego jest inaczej.
Ostrożnie wsparł dłoń na jej plecach, w przestrzeni pomiędzy łopatkami. Myliła się co do jaj – to przyszło później, ale naprostowywanie tak nieistotnych błędów nie było w tej chwili najważniejsze. Czekał, przyglądając się reakcjom kobiety, jej kurczowo zaciśniętym dłoniom, zaczerwienionym oczom oraz unoszącej się szybko piersi i temu, jak wreszcie zaczęła zwalniać.
- Wszystko będzie w porządku – powiedział powoli, gdy ich spojrzenia spotkały się w tafli lustra. - Wszystko jest w porządku – podkreślił, robiąc krok bliżej. Objął kobietę w talii i przyciągnął ją do siebie tak, by wsparła się plecami na jego klatce piersiowej, chłonąc ciepło ciała.
- Wiem, że to trudne, ale doskonale sobie radzisz – mamrotał przy uchu Blanki, nie przestając przyglądać się odbiciu jej twarzy w przykurzonym lustrze. - Jestem z ciebie tak bardzo dumny. Moja odważna dziewczynka.
Przycisnął do jej włosów krótki pocałunek, unosząc jedną z dłoni, i odgarnął ciemne pasma na bok, odsłaniając szyję. Szyję, której wcale nie musiał się wyjątkowo przyglądać, by z tak bliska zauważyć, że pozostało na niej trochę zaschniętej, niedomytej krwi.
Coś szarpnęło mu się w podbrzuszu w ten sam wstydliwy, gorący sposób co wtedy, gdy odnalazł Blankę w dżungli nad ciałkiem nieszczęsnego gryzonia. Nie myśląc nad tym, pochylił głowę, zlizując z jej skóry plamkę krwi. A potem kolejną, czując euforię, a nie strach, gdy ciężki żelazisty posmak został mu na języku.
Szelesty w zaroślach przepływały gdzieś bokiem, gdy nie przebrzmiewało w nich natychmiastowe zagrożenie, a dysząca z wysiłku Guadalupe próbująca dotrzymać Esowi kroku mogłaby zostać w dżungli i nie wywołałoby to w nim większego wzruszenia, dopóki nie ulokowałby jej wnuczki w bezpiecznym miejscu. Jego priorytety skurczyły się gwałtownie do rozmiarów kobiecej sylwetki, którą holował przez las – jeszcze nie myślał o tym, że sam skierował ją na ścieżkę, która doprowadziła do tego niespodziewanego nocnego polowania.
Zadrżał mimowolnie, gdy wiatr zawiał silniej, wpychając mu w nozdrza żelazisty zapach krwi. Kajman uniósł z zainteresowaniem łeb, popychając ku Esowi poszarpane, krótkie migawki wspomnień z ich własnych polowań i uczucie euforii, które wiązało się ze zdobyczą trzymaną w szczękach.
Nie odzywał się przez całą drogę do hacjendy, korzystając z drogi wąską ścieżką, którą wskazała im babka Blanki – nie był pewien, jak by się zachował, gdyby ktoś zastąpił im drogę, dopytując, co się stało. Adrenalina buzowała mu pod skórą, zapachy drażniły wewnętrzne zwierzę, a w tym wszystkim kotłowało się dziwne, zupełnie ludzkie poczucie dumy, że nauka przynosiła efekty i troska. To, że nie mógł się teraz całkiem przemienić, wcale nie znaczyło, że nie próbowałby się rzucać z zębami do gardła komuś, kto śmiałby im przeszkodzić.
Może właśnie dlatego Guadalupe milczała, pilnując tylko, by dotarli do jej domu niezauważeni. Może wyczuła zagrożenie.
Dopiero za progiem puścił żelazny uścisk, jakim podtrzymywał magię podkręcającą jego węch i wzrok, wąskimi schodami podążając za Blanką na piętro oraz do łazienki. Już przy pierwszym czknięciu wiedział, co nastąpi i ledwo zdążył odgarnąć włosy kobiety do tyłu, zanim zwymiotowała tak cholernie znajomą mieszanką krwi, nadtrawionego mięsa i żółci. Mógł tylko mamrotać jakieś nic nieznaczące zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i sunąć dłonią po jej plecach, póki drżąc nie opróżniła podrażnionego żołądka ze wszystkiego, co do niego wrzuciła tego wieczora. Obserwował ją uważnie, gdy otarła usta i powoli wstała, wspierając się o wysłużoną umywalkę i zaraz rzucając w wir zmywania z siebie ciemniejących, kruszących się w drobne płatki plam krwi na rękach, twarzy i szyi.
Nie mówiłeś mi, że tak będzie.
Podniósł się z klęczek, przystając obok – tak, by mieć ją na wyciągnięcie ręki. Woda lała się jednostajnym szumem nawet wtedy, gdy przestały w niej spływać drobne smugi czerwieni.
- Ćśś – mruknął cicho, gdy w głos Blanki wkradła się nuta całkowicie uzasadnionej histerii. - Dla każdego jest inaczej.
Ostrożnie wsparł dłoń na jej plecach, w przestrzeni pomiędzy łopatkami. Myliła się co do jaj – to przyszło później, ale naprostowywanie tak nieistotnych błędów nie było w tej chwili najważniejsze. Czekał, przyglądając się reakcjom kobiety, jej kurczowo zaciśniętym dłoniom, zaczerwienionym oczom oraz unoszącej się szybko piersi i temu, jak wreszcie zaczęła zwalniać.
- Wszystko będzie w porządku – powiedział powoli, gdy ich spojrzenia spotkały się w tafli lustra. - Wszystko jest w porządku – podkreślił, robiąc krok bliżej. Objął kobietę w talii i przyciągnął ją do siebie tak, by wsparła się plecami na jego klatce piersiowej, chłonąc ciepło ciała.
- Wiem, że to trudne, ale doskonale sobie radzisz – mamrotał przy uchu Blanki, nie przestając przyglądać się odbiciu jej twarzy w przykurzonym lustrze. - Jestem z ciebie tak bardzo dumny. Moja odważna dziewczynka.
Przycisnął do jej włosów krótki pocałunek, unosząc jedną z dłoni, i odgarnął ciemne pasma na bok, odsłaniając szyję. Szyję, której wcale nie musiał się wyjątkowo przyglądać, by z tak bliska zauważyć, że pozostało na niej trochę zaschniętej, niedomytej krwi.
Coś szarpnęło mu się w podbrzuszu w ten sam wstydliwy, gorący sposób co wtedy, gdy odnalazł Blankę w dżungli nad ciałkiem nieszczęsnego gryzonia. Nie myśląc nad tym, pochylił głowę, zlizując z jej skóry plamkę krwi. A potem kolejną, czując euforię, a nie strach, gdy ciężki żelazisty posmak został mu na języku.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Czw 9 Lis - 18:10
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie sądziła, że tak skończy się ten wieczór. Że fantastyczne wesele jej ulubionego kuzyna przerodzi się w horror, w pewnym sensie. Że jeszcze tego wieczora będzie rzygać jak kot – nie tylko alkoholem, ale też krwią i żółcią – i że będzie robić to na oczach Esa, z mężczyzną siedzącym u jej boku i gładzącym ją uspokajająco. Że będzie wyglądała jak siedem nieszczęść, i że Barros będzie pocieszał ją tak, jakby mógł pocieszać dziecko.
W innej sytuacji może by go wyśmiała. Może parsknęłaby na te wszystkie tkliwe zapewnienia i określenia. Teraz jednak – teraz było jej dobrze. Miękła, gdy gładził jej plecy, gdy obejmował ją, gdy mruczał jej do ucha pochwały i zapewnienia.
Moja odważna dziewczynka.
Z cichym westchnieniem zakręciła wodę i wsparła się wygodniej na Barrosie, przytulając na chwilę policzek do jego policzka. Ułożyła dłonie – szczypiące w miejscach, gdzie tarła za długo i zbyt mocno – na przedramionach Esa, gładząc mimowolnie gładki materiał koszuli mężczyzny. Mimo kilkakrotnego przepłukania ust, wciąż czuła na języku mdlący posmak krwi i surowego mięsa. Mimo szorowania dłoni przez ostatnie kilka minut, wciąż nie mogła się opędzić od myśli, że nadal nie są dość czyste, że powinna trzeć dalej, może zedrzeć sobie skórę, by wraz z nią pozbyć się wszystkich śladów martwego aguti.
- Es, ja... – Niezależnie, co chciała powiedzieć, słowa utonęły w syku wciąganego gwałtownie powietrza, gdy mężczyzna pochylił się ku jej szyi, by scałować – zlizać – karmazynowe krople, które najwyraźniej przeoczyła.
Zacisnęła silniej dłonie na obejmujących ją przedramionach mężczyzny, intensywnie przyglądając się ich wspólnemu odbiciu w lustrze. Zadrżała lekko, gdy Es musnął delikatnie językiem kilka szczególnie wrażliwych punktów, naprawiając jednocześnie jej niedopatrzenie.
To był przebłysk, wspomnienia z Peru wróciły zupełnie nieproszone – jak wiele razy przedtem. Teraz jednak... Inaczej. Coś było inaczej. Nie była pewna co.
- Es – rzuciła cicho, na przydechu, niepewna, co właściwie chciała osiągnąć. W jej głosie brzmiała może nuta rodzącego się protestu czy wątpliwości – zbyt słaba jednak, by pozostać tam na dłużej. Bo Blanca tak naprawdę wcale nie chciała protestować.
Nie była pewna, czego chce – ale na pewno nie tego, by się cofnął i ją zostawił.
Westchnęła urywanie przy kolejnej pieszczocie. Wcześniej, w którejś chwili, spięła się wyraźnie, teraz jednak mięśnie znów rozprężały się z lekkim drżeniem.
- Kiedy to Nita patrzyła na ciebie w ten sposób – zaczęła cicho. – Kiedy prawdopodobnie była gotowa robić ci dokładnie to samo... – Wciągnęła powietrze głębiej. – Oceniałeś ją wtedy, Es – zauważyła.
Ponownie jak poprzednio, przy rzuconym ledwie przed chwilą spostrzeżeniu, że nie uprzedził jej o możliwych konsekwencjach nauki przemiany – teraz też w jej głosie nie brzmiały ofensywne tony. Mówiła tak, jak mogłaby mówić o pogodzie za oknem czy zakupach, które trzeba było zrobić. Rzeczowo i bez emocji.
Nie czuła się do końca dobrze. Patrząc na siebie w lustrze, widziała bladość, ciemne cienie rozmazanego makijażu, rozwichrzone dziko włosy – i iskry lęku i niepewności wciąż czające się w jej spojrzeniu. Nie widziała tego, co musiał widzieć w niej Es – i przez to cała ta sytuacja wydawała jej się… Nieprawidłowa, w jakimś sensie.
A jednak Barros nie robił przecież niczego, czego mogłaby chcieć mu zabronić. Nie chciała. Nie czuła się dobrze z tym, co zrobiła i z tym, jak wyglądała, ale Es... Jego reakcja budziła w niej bardzo różne rzeczy – żadna z nich nie była jednak zła. Cień, jaki zagościł w jej spojrzeniu, może i miał coś wspólnego z obawami, jakie czuła przed rokiem w Peru – ale teraz miał nieco inny koloryt.
Uświadomienie sobie, że Es wciąż jest tym samym drapieżnikiem, którego dwanaście miesięcy temu tak bardzo się bała, przyszło nagle – ale tym razem nie sprawiło, by chciała go odepchnąć. Nie chciała. W zasadzie, wręcz przeciwnie.
Widziała, jak na nią patrzył i czuła się z tym... Dobrze. Zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę, czemu zawdzięczała teraz te spojrzenie.
Spoglądała, jak pozbywa się ostatnich pozostałych na jej skórze kropel krwi i odetchnęła głęboko, gdy ponownie uniósł głowę. Chwytając w lustrze jego spojrzenie – tęczówki miał teraz jeszcze ciemniejsze i bardziej... dzikie? – przygryzła wargę mocno.
- Nic ci nie dam – powiedziała wreszcie powoli, starannie dobierając słowa. Mimowolnie przytrzymała silniej ręce Esa, jakby bojąc się, że je zabierze, cofnie się o krok, zostawi ją bez swojego kojącego ciepła. – Ale weź sobie, na co masz ochotę.
Nie była tą samą Blanką, którą była przez ostatnie dni. Teraz, z żelazistym posmakiem na języku, nie czuła się… Nie była do końca sobą. Z dziwnym poczuciem zwierzęcia – ocelota – eksplorującego zakątki jej głowy i serca, nie czuła dosyć entuzjazmu, by się uśmiechać i dość przekory, by wodzić Esa tak, jak robiłaby to chętnie jeszcze przed godziną.
Wciąż jednak, nawet z dzikim kotem rozpychającym się w miejscach, do których go nie zapraszała – wciąż była jego, Barrosa. W pewnym sensie teraz była tego pewna bardziej niż przedtem. Została odarta z siły do tańca i żartów, ale nikt nie mógł jej zabrać tego wszystkiego, co czuła do Esa – i o czym wciąż jeszcze bała się mówić.
Barros wyraźnie pragnął jej w sposób, którego nie rozumiała. Być może będzie musiała się nad tym zastanowić. Być może spędzi godziny, próbując dociec, co dokładnie w niej widział. Kogo widział, gdy patrzył na nią teraz, sponiewieraną, przeczołganą przez jej własny totem. Ale to później. Nie teraz.
Teraz chłonęła ciepło mężczyzny jak gąbka i nie spuszczała oka z jego lustrzanego odbicia.
W innej sytuacji może by go wyśmiała. Może parsknęłaby na te wszystkie tkliwe zapewnienia i określenia. Teraz jednak – teraz było jej dobrze. Miękła, gdy gładził jej plecy, gdy obejmował ją, gdy mruczał jej do ucha pochwały i zapewnienia.
Moja odważna dziewczynka.
Z cichym westchnieniem zakręciła wodę i wsparła się wygodniej na Barrosie, przytulając na chwilę policzek do jego policzka. Ułożyła dłonie – szczypiące w miejscach, gdzie tarła za długo i zbyt mocno – na przedramionach Esa, gładząc mimowolnie gładki materiał koszuli mężczyzny. Mimo kilkakrotnego przepłukania ust, wciąż czuła na języku mdlący posmak krwi i surowego mięsa. Mimo szorowania dłoni przez ostatnie kilka minut, wciąż nie mogła się opędzić od myśli, że nadal nie są dość czyste, że powinna trzeć dalej, może zedrzeć sobie skórę, by wraz z nią pozbyć się wszystkich śladów martwego aguti.
- Es, ja... – Niezależnie, co chciała powiedzieć, słowa utonęły w syku wciąganego gwałtownie powietrza, gdy mężczyzna pochylił się ku jej szyi, by scałować – zlizać – karmazynowe krople, które najwyraźniej przeoczyła.
Zacisnęła silniej dłonie na obejmujących ją przedramionach mężczyzny, intensywnie przyglądając się ich wspólnemu odbiciu w lustrze. Zadrżała lekko, gdy Es musnął delikatnie językiem kilka szczególnie wrażliwych punktów, naprawiając jednocześnie jej niedopatrzenie.
To był przebłysk, wspomnienia z Peru wróciły zupełnie nieproszone – jak wiele razy przedtem. Teraz jednak... Inaczej. Coś było inaczej. Nie była pewna co.
- Es – rzuciła cicho, na przydechu, niepewna, co właściwie chciała osiągnąć. W jej głosie brzmiała może nuta rodzącego się protestu czy wątpliwości – zbyt słaba jednak, by pozostać tam na dłużej. Bo Blanca tak naprawdę wcale nie chciała protestować.
Nie była pewna, czego chce – ale na pewno nie tego, by się cofnął i ją zostawił.
Westchnęła urywanie przy kolejnej pieszczocie. Wcześniej, w którejś chwili, spięła się wyraźnie, teraz jednak mięśnie znów rozprężały się z lekkim drżeniem.
- Kiedy to Nita patrzyła na ciebie w ten sposób – zaczęła cicho. – Kiedy prawdopodobnie była gotowa robić ci dokładnie to samo... – Wciągnęła powietrze głębiej. – Oceniałeś ją wtedy, Es – zauważyła.
Ponownie jak poprzednio, przy rzuconym ledwie przed chwilą spostrzeżeniu, że nie uprzedził jej o możliwych konsekwencjach nauki przemiany – teraz też w jej głosie nie brzmiały ofensywne tony. Mówiła tak, jak mogłaby mówić o pogodzie za oknem czy zakupach, które trzeba było zrobić. Rzeczowo i bez emocji.
Nie czuła się do końca dobrze. Patrząc na siebie w lustrze, widziała bladość, ciemne cienie rozmazanego makijażu, rozwichrzone dziko włosy – i iskry lęku i niepewności wciąż czające się w jej spojrzeniu. Nie widziała tego, co musiał widzieć w niej Es – i przez to cała ta sytuacja wydawała jej się… Nieprawidłowa, w jakimś sensie.
A jednak Barros nie robił przecież niczego, czego mogłaby chcieć mu zabronić. Nie chciała. Nie czuła się dobrze z tym, co zrobiła i z tym, jak wyglądała, ale Es... Jego reakcja budziła w niej bardzo różne rzeczy – żadna z nich nie była jednak zła. Cień, jaki zagościł w jej spojrzeniu, może i miał coś wspólnego z obawami, jakie czuła przed rokiem w Peru – ale teraz miał nieco inny koloryt.
Uświadomienie sobie, że Es wciąż jest tym samym drapieżnikiem, którego dwanaście miesięcy temu tak bardzo się bała, przyszło nagle – ale tym razem nie sprawiło, by chciała go odepchnąć. Nie chciała. W zasadzie, wręcz przeciwnie.
Widziała, jak na nią patrzył i czuła się z tym... Dobrze. Zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę, czemu zawdzięczała teraz te spojrzenie.
Spoglądała, jak pozbywa się ostatnich pozostałych na jej skórze kropel krwi i odetchnęła głęboko, gdy ponownie uniósł głowę. Chwytając w lustrze jego spojrzenie – tęczówki miał teraz jeszcze ciemniejsze i bardziej... dzikie? – przygryzła wargę mocno.
- Nic ci nie dam – powiedziała wreszcie powoli, starannie dobierając słowa. Mimowolnie przytrzymała silniej ręce Esa, jakby bojąc się, że je zabierze, cofnie się o krok, zostawi ją bez swojego kojącego ciepła. – Ale weź sobie, na co masz ochotę.
Nie była tą samą Blanką, którą była przez ostatnie dni. Teraz, z żelazistym posmakiem na języku, nie czuła się… Nie była do końca sobą. Z dziwnym poczuciem zwierzęcia – ocelota – eksplorującego zakątki jej głowy i serca, nie czuła dosyć entuzjazmu, by się uśmiechać i dość przekory, by wodzić Esa tak, jak robiłaby to chętnie jeszcze przed godziną.
Wciąż jednak, nawet z dzikim kotem rozpychającym się w miejscach, do których go nie zapraszała – wciąż była jego, Barrosa. W pewnym sensie teraz była tego pewna bardziej niż przedtem. Została odarta z siły do tańca i żartów, ale nikt nie mógł jej zabrać tego wszystkiego, co czuła do Esa – i o czym wciąż jeszcze bała się mówić.
Barros wyraźnie pragnął jej w sposób, którego nie rozumiała. Być może będzie musiała się nad tym zastanowić. Być może spędzi godziny, próbując dociec, co dokładnie w niej widział. Kogo widział, gdy patrzył na nią teraz, sponiewieraną, przeczołganą przez jej własny totem. Ale to później. Nie teraz.
Teraz chłonęła ciepło mężczyzny jak gąbka i nie spuszczała oka z jego lustrzanego odbicia.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Czw 9 Lis - 21:51
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nigdy wcześniej nie była tak idealna jak teraz – odarta z twarzy, którą pokazywała innym na co dzień, sprowadzona do czegoś drżącego i wrażliwego jak odsłonięty nerw.
Trzymał ją, dzieląc się ciepłem, do którego lgnęła, ufnie wtulając się w kołyskę jego torsu i ramion. Odnajdując językiem kroplę zaschniętej krwi i zlizując ją z szyi Blanki, nie spieszył się, ostrożnie przechodząc do kolejnej, a potem następnej. Czuł, jak mocniej zacisnęła dłonie na jego przedramionach. Jak przeszedł ją dreszcz, a cała jej sylwetka napięła się boleśnie jak struna, by zaraz rozluźnić się w jego ramionach. Nie zareagował na dźwięk swojego imienia ani za pierwszym, ani za drugim razem, rozkoszując się żelazistym osadem krwi zmieszanym ze smakiem skóry Blanki.
Dopiero wspomnienie Nity ściągnęło jego uwagę na tak długo, by prychnął cicho, ocierając się policzkiem o szyję kobiety.
- Nita nie rozumiała i nie zrozumie. Zobaczyła drapieżnika i myślała, że może go oswoić – powiedział chrapliwie, krzywiąc się w wyraźnym grymasie. - Nas się nie da oswoić – dodał, podkreślając swoje słowa przesuwając lekko zębami po karku Blanki. Z pełną premedytacją umieścił ją tuż obok siebie mówiąc o drapieżnikach, bo chociaż mogła dopiero raczkować, ledwie zaglądać za kurtynę tego, co tak naprawdę znaczyło posiadać kły i pazury, jej charakter już od dawna mówił o tym, że stała na szczycie metaforycznego łańcucha pokarmowego. Mogła tego nie zauważać, albo wręcz się zapierać, ale Barros wiedział swoje. Zawsze rozpoznawał podobnych sobie.
Nic ci nie dam.
Zamarł na moment, unosząc tylko wzrok i uchwycając w lustrze zmęczone spojrzenie Blanki. Chociaż byli niemal równego wzrostu, wydawała się teraz nienaturalnie drobna, mimo silnego uścisku, którym przytrzymała ręce Esa w miejscu, nie pozwalając mu się cofnąć.
Ale weź sobie, na co masz ochotę.
Trzymał ją, dzieląc się ciepłem, do którego lgnęła, ufnie wtulając się w kołyskę jego torsu i ramion. Odnajdując językiem kroplę zaschniętej krwi i zlizując ją z szyi Blanki, nie spieszył się, ostrożnie przechodząc do kolejnej, a potem następnej. Czuł, jak mocniej zacisnęła dłonie na jego przedramionach. Jak przeszedł ją dreszcz, a cała jej sylwetka napięła się boleśnie jak struna, by zaraz rozluźnić się w jego ramionach. Nie zareagował na dźwięk swojego imienia ani za pierwszym, ani za drugim razem, rozkoszując się żelazistym osadem krwi zmieszanym ze smakiem skóry Blanki.
Dopiero wspomnienie Nity ściągnęło jego uwagę na tak długo, by prychnął cicho, ocierając się policzkiem o szyję kobiety.
- Nita nie rozumiała i nie zrozumie. Zobaczyła drapieżnika i myślała, że może go oswoić – powiedział chrapliwie, krzywiąc się w wyraźnym grymasie. - Nas się nie da oswoić – dodał, podkreślając swoje słowa przesuwając lekko zębami po karku Blanki. Z pełną premedytacją umieścił ją tuż obok siebie mówiąc o drapieżnikach, bo chociaż mogła dopiero raczkować, ledwie zaglądać za kurtynę tego, co tak naprawdę znaczyło posiadać kły i pazury, jej charakter już od dawna mówił o tym, że stała na szczycie metaforycznego łańcucha pokarmowego. Mogła tego nie zauważać, albo wręcz się zapierać, ale Barros wiedział swoje. Zawsze rozpoznawał podobnych sobie.
Nic ci nie dam.
Zamarł na moment, unosząc tylko wzrok i uchwycając w lustrze zmęczone spojrzenie Blanki. Chociaż byli niemal równego wzrostu, wydawała się teraz nienaturalnie drobna, mimo silnego uścisku, którym przytrzymała ręce Esa w miejscu, nie pozwalając mu się cofnąć.
Ale weź sobie, na co masz ochotę.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 10 Lis - 9:55
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 10 Lis - 19:58
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Pią 10 Lis - 21:48
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Sob 11 Lis - 19:56
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Każdy, kto przyjrzałby się im dłużej niż mgnienie oka, zauważyłby poczochrane włosy, pognieciony materiał ubrań i resztki rumieńca na skórze.
W kiepskim świetle matowego żyrandola, Es pochylił się, odgarniając ciemne, długie pasma z twarzy Blanki i kciukiem ścierając nieco rozmazanego, odbitego pod oczami tuszu do rzęs. Obiektywnie rzecz biorąc, wyglądała fatalnie, ale dla niego nigdy nie była bardziej prawdziwa.
- Masz podrapane ręce – zauważył, dziwiąc się, że wcześniej tego nie zauważył. Nierówne, cienkie kreski podbiegłe czerwienią ciągnęły się po części przedramion Vargas, znacząc miejsca, w których aguti musiało wierzgać, szarpać łapkami uzbrojonymi w pazurki, by w ostatnich podrygach walczyć o życie, które finalnie z niego wydarła. Nie wyglądały na rany wymagające czegoś więcej niż porządnego umycia, ale zauważając je, mózg Esa prędko przestawił się w tryb opiekuna, szukając wzrokiem miejsc, którym przydałaby się interwencja. Jak podrapane, przybrudzone ziemią kolana i zapewne podeszwy bosych stóp.
Przykucnął na kafelkach, ostrożnie obejmując łydkę Blanki i unosząc jej nogę na tyle, by mógł zobaczyć, w jakim stanie były jej stopy – mimowolnie skrzywił się lekko, widząc nieco zaschniętej krwi i smugi błota.
- Powinniśmy je obmyć i odkazić – rzucił, unosząc nieco głowę, by spojrzeć na siedzącą na brzegu wanny kobietę. - Nie zraniłaś się jakoś strasznie, ale nie możemy tak tego zostawić. Kolana też – zauważył, klnąc w duchu na własną nieznajomość zaklęć leczniczych, nawet tych najprostszych. Musiał wreszcie naprawić te niedopatrzenie i nauczyć się chociaż kilku. - Pomogę ci. Ale następnym razem jakbyś chciała iść do dżungli, załóż buty – dodał z cieniem uśmiechu, próbując zażartować. Teraz kiedy mgła pożądania zaczęła się rozwiewać, mógł jaśniej i nieco rozsądniej spojrzeć na całą sytuację. Jedno wiedział na pewno – Blanca nie wróci na weselny parkiet, być może nie pożegna się też z rodzicami i babką przed wyjściem. Lepiej, by nikt nie widział jej w tym stanie, nie zadawał pytań, na które mogłaby nie chcieć odpowiadać. Na które Es wolałby, by nie odpowiadała swoim bliskim.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Sob 11 Lis - 21:15
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
O tym, że boli – nie mocno, dość jednak, by pieczenie otartej czy zadrapanej skóry zaczęło zwracać na siebie uwagę – przekonała się dopiero, gdy Es posadził ją na wannie, i dopiero, gdy sam ze zdumieniem zauważył rysy na jej rękach. Unosząc brwi, przyjrzała się kreskom z zaskoczeniem.
Nie wiedziała. Aż dotąd nic nie czuła i... Zacisnęła zęby lekko, gdy uświadomiła sobie, skąd musiały pochodzić te wszystkie rysy.
Bez słowa spoglądała, jak Es kuca obok. Pozwoliła mu obejrzeć jej stopy i kolana – i uśmiechnęła się przelotnie, miękko, na troskę Barrosa.
- W szafce przy drzwiach powinny być jakieś eliksiry i plastry – zasugerowała, lekkim ruchem głowy wskazując schowek. Na żart o kolejnej wycieczce do dżungli zaśmiała się krótko i pokręciła głową, nic nie mówiąc.
Wspierając dłonie na brzegu wanny, skubała lekko wnętrze policzka, pozwalając Esowi zająć się jej kolekcją urazów. Posłusznie obracała ręce i nogi tak, jak sobie tego zażyczył i starała się nie krzywić za bardzo, gdy eliksir odkażający pienił się i szczypał tam, gdzie skóra była naruszona najbardziej. Gdy wybierał i docinał plastry, z rozbawieniem zauważyła, że na jedną z krótkich, głębszych ranek na lewej ręce wybrał opatrunek z rysunkiem kajmana, a na rysę na boku stopy – ten z dosyć koślawym szkicem jaguara.
Wciąż pamiętała, że rok temu w Peru sięgnęła po bardzo podobne, kolorowe plastry, by osłonić jego własne zadrapania.
Gdy Es wydawał się usatysfakcjonowany, odetchnęła cicho i, nim zdążył wszystko posprzątać i schować resztę środków do szafki, przytuliła go mocno, chowając buzię w jego ramieniu.
Kiedy zdecydowała się podnieść, zachwiała się lekko, szybko jednak stając na nogi. Otarte stopy uwierały ją nieprzyjemnie, nie było jednak tak źle, by nie mogła iść – przynajmniej jeszcze nie. Podchodząc do lustra, z westchnieniem oceniła skalę problemu i dwoma czy trzema rzuconymi od niechcenia zaklęciami naprawiła katastrofę w postaci rozmazanego makijażu, wygładziła większość zagnieceń na sukience i pozbyła się śladów wilgotnej ziemi z kolorowego materiału.
Na co dzień łatwo było zapomnieć, że Blanca jest widząca – a już szczególnie, że magia użytkowa, domowa przychodziła jej z taką łatwością.
Finalnie była z grubsza usatysfakcjonowana. Nie mogła od tak pozbyć się bardzo sugestywnych rumieńców czy przywrócić włosów do tego idealnego stanu, jaki zafundował jej fryzjer, ale nie wyglądała już przynajmniej jak ostatnie siedem nieszczęść.
- Es? Zanim wyjdziemy, muszę zobaczyć się z Ignacio. I pewnie z babcią.
Obejrzała się, słysząc za plecami ciche westchnięcie. Napotykając powątpiewające spojrzenie Barrosa, podeszła do mężczyzny i oparła dłonie na jego piersi, gładząc ją mimowolnie.
- Muszę, kocie – powtórzyła uparcie, po chwili uśmiechając się z przelotnym rozbawieniem. - Ale nie w namiocie – uspokoiła go. Podobnie jak Es, doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli pojawi się tam w takim stanie, jej rodzina nie przestanie się gapić, ciotki – wypytywać, a kuzynostwo szeptać za plecami, snując bliższe bądź dalsze od prawdy teorie.
Odetchnęła cicho.
- Mógłbyś ich przyprowadzić? Proszę. – Przygryzła dolną wargę lekko. - Nie mogę wyjść bez pożegnania. To wesele Ignacio, ja... – Pokręciła głową. - Po prostu nie mogę. Za bardzo go kocham, żeby mu to robić – stwierdziła z łagodnym uśmiechem.
Mimowolnie sięgnęła do włosów Barrosa, próbując opanować co bardziej niesforne kosmyki – te, które prawdopodobnie sama rozczochrała jeszcze przed chwilą.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #3 (Blanca Vargas & Esteban Barros, 24 IV 2001 r., Zacatecas) Nie 12 Lis - 19:43
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Może i nie miał wystarczających umiejętności w zakresie leczniczej magii – przeoczenie, które dotąd nie uwierało aż tak, ale naprawienie go zostało wrzucone na górę listy priorytetów – ale byle idiota potrafił obsłużyć się gotowym eliksirem i opatrunkami. A gdy ich lokalizacja została jeszcze wskazana palcem, trzeba się naprawdę postarać, żeby nie udzielić pomocy komuś, kto jej potrzebował.
Uzbrojony w staroświecką, metalową skrzyneczkę pełną butelek z ciemnego szkła, zwojów bandaża, plastrów w przeróżnych rozmiarach i małych nożyczek, Es z pełnym zaangażowaniem przystąpił do metodycznego odkażania wszystkich zadrapań na ciele Blanki. Usadzony w kucki na podłodze, ze zmarszczonymi brwiami dokładnie oglądał najpierw jedną, a potem drugą nogę, polewając eliksirem większe, brudniejsze ranki i ostrożnie wycierając pianę pojawiającą się z sykiem w kontakcie z uszkodzoną skórą. Skupiony na swoim zadaniu nie odzywał się, tylko gestami wskazując Vargas, kiedy potrzebował, by uniosła stopę, albo przekręciła łydkę.
Jak to możliwe, że tyle lat spędził w służbach, a nigdy porządnie nie nauczył się chociaż kilku podstawowych zaklęć? Kiedyś nie wydawało się to istotne – w najgorszych przypadkach wzywali przecież medyków, zatrzymując krwawienie naciskiem własnych rąk, jeśli musieli – a jednak teraz to niedopatrzenie kuło go w oczy swoją oczywistością. Co był z niego za mężczyzna, skoro nie potrafił odkazić głupiej rany bez pomocy śmierdzącego ziołami specyfiku? Albo zasklepić jej na pstryknięcie palców? Naklejając kolorowe plastry i opatrunki tam, gdzie wyglądało to na potrzebne, gryzł wnętrze policzka, podejmując decyzję, że gdy tylko wrócą do Midgardu, poprosi Sarnai o wskazanie jakiegoś dobrego podręcznika dla laików.
Kiedy Blanca przytuliła go po przyklejeniu ostatniego plastra, musiał mocno powstrzymywać się, by nie wytykać, że wcale mu się to nie należało – w swoich oczach zawiódł przecież w jakiś fundamentalny sposób, ale wątpił, by potrzebowała tego wieczora jeszcze jego gderania.
Potrzebowała czy nie, Vargas zaskoczyła go pewnością z jaką zaczęła przed lustrem rzucać zaklęcia, doprowadzając się do porządku, jakby jeszcze nie tak dawno nie przeszła załamania. Odkładając na miejsce apteczkę babki, wyraźnie przyglądał się ruchom jej rąk, z przyjemnością odnotowując ich wprawę. Blanca raczej rzadko używała zaklęć, chociaż wyraźnie potrafiła ich używać. Ha.
Zanim wyjdziemy, muszę zobaczyć się z Ignacio.
No tak, obawiał się tego, prawda? Że nie posłucha głosu rozsądku i nie da się po cichu zaprowadzić z powrotem do hotelu, chociaż tak byłoby dużo rozsądniej.
Westchnął, zamykając szafkę z cichym trzaskiem i splatając ręce na klatce piersiowej, gotowy podawać Blance wszystkie powody, dla których nie powinna tego robić – w tym te bezpośrednio niewygodne dla niego samego. Nie było dobrego sposobu, by komukolwiek odpowiadać na pytania o opatrunki, a był przekonany, że na pewno takie padną.
Muszę, kocie.
Nie zdążył nawet otworzyć ust, a już urabiała go tkliwym przezwiskiem i dotykiem. Zdążył chwycić ją lekko za nadgarstki, zanim pospiesznie dodała, że nie miała zamiaru iść z powrotem do weselnego namiotu. Tam, gdzie znajdowali się wszyscy goście. Zamiast tego miała dla niego zadanie i... I chyba mógł się na nie zgodzić. Chyba. Ale tylko dlatego, że Blanca zagrała kartą miłości względem kuzyna, nie wstydząc się przyznawać do niej na głos.
- Ale tutaj też nie – skontrował w ramach odpowiedzi, rzucając znaczące spojrzenie w kierunku toalety, którą mieli cały czas za plecami. - To średnie warunki. I lepiej nie mów nikomu poza babką, po co tak naprawdę poszłaś do dżungli. Nie zrozumieją i tylko ich zmartwisz. Musisz coś wymyślić.
Czy idąc do namiotu w poszukiwaniu Guadalupe i Ignacia był zachwycony? Nie, zdecydowanie nie. Czy niezbyt przyjemnie zbył jedną z ciotek Blanki, kiedy ta zaczepiła go przy stoliku, gdzie Vargas zostawiła buty, dając im pożywkę do plotek? Tak. Tak właśnie cholera zrobił wbrew zdrowemu rozsądkowi. Czy jego rozdrażnienie warte było wdzięcznego uśmiechu astronomki, gdy przyprowadził do hacjendy osoby, o które poprosiła?
Tak. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
[koniec]
Uzbrojony w staroświecką, metalową skrzyneczkę pełną butelek z ciemnego szkła, zwojów bandaża, plastrów w przeróżnych rozmiarach i małych nożyczek, Es z pełnym zaangażowaniem przystąpił do metodycznego odkażania wszystkich zadrapań na ciele Blanki. Usadzony w kucki na podłodze, ze zmarszczonymi brwiami dokładnie oglądał najpierw jedną, a potem drugą nogę, polewając eliksirem większe, brudniejsze ranki i ostrożnie wycierając pianę pojawiającą się z sykiem w kontakcie z uszkodzoną skórą. Skupiony na swoim zadaniu nie odzywał się, tylko gestami wskazując Vargas, kiedy potrzebował, by uniosła stopę, albo przekręciła łydkę.
Jak to możliwe, że tyle lat spędził w służbach, a nigdy porządnie nie nauczył się chociaż kilku podstawowych zaklęć? Kiedyś nie wydawało się to istotne – w najgorszych przypadkach wzywali przecież medyków, zatrzymując krwawienie naciskiem własnych rąk, jeśli musieli – a jednak teraz to niedopatrzenie kuło go w oczy swoją oczywistością. Co był z niego za mężczyzna, skoro nie potrafił odkazić głupiej rany bez pomocy śmierdzącego ziołami specyfiku? Albo zasklepić jej na pstryknięcie palców? Naklejając kolorowe plastry i opatrunki tam, gdzie wyglądało to na potrzebne, gryzł wnętrze policzka, podejmując decyzję, że gdy tylko wrócą do Midgardu, poprosi Sarnai o wskazanie jakiegoś dobrego podręcznika dla laików.
Kiedy Blanca przytuliła go po przyklejeniu ostatniego plastra, musiał mocno powstrzymywać się, by nie wytykać, że wcale mu się to nie należało – w swoich oczach zawiódł przecież w jakiś fundamentalny sposób, ale wątpił, by potrzebowała tego wieczora jeszcze jego gderania.
Potrzebowała czy nie, Vargas zaskoczyła go pewnością z jaką zaczęła przed lustrem rzucać zaklęcia, doprowadzając się do porządku, jakby jeszcze nie tak dawno nie przeszła załamania. Odkładając na miejsce apteczkę babki, wyraźnie przyglądał się ruchom jej rąk, z przyjemnością odnotowując ich wprawę. Blanca raczej rzadko używała zaklęć, chociaż wyraźnie potrafiła ich używać. Ha.
Zanim wyjdziemy, muszę zobaczyć się z Ignacio.
No tak, obawiał się tego, prawda? Że nie posłucha głosu rozsądku i nie da się po cichu zaprowadzić z powrotem do hotelu, chociaż tak byłoby dużo rozsądniej.
Westchnął, zamykając szafkę z cichym trzaskiem i splatając ręce na klatce piersiowej, gotowy podawać Blance wszystkie powody, dla których nie powinna tego robić – w tym te bezpośrednio niewygodne dla niego samego. Nie było dobrego sposobu, by komukolwiek odpowiadać na pytania o opatrunki, a był przekonany, że na pewno takie padną.
Muszę, kocie.
Nie zdążył nawet otworzyć ust, a już urabiała go tkliwym przezwiskiem i dotykiem. Zdążył chwycić ją lekko za nadgarstki, zanim pospiesznie dodała, że nie miała zamiaru iść z powrotem do weselnego namiotu. Tam, gdzie znajdowali się wszyscy goście. Zamiast tego miała dla niego zadanie i... I chyba mógł się na nie zgodzić. Chyba. Ale tylko dlatego, że Blanca zagrała kartą miłości względem kuzyna, nie wstydząc się przyznawać do niej na głos.
- Ale tutaj też nie – skontrował w ramach odpowiedzi, rzucając znaczące spojrzenie w kierunku toalety, którą mieli cały czas za plecami. - To średnie warunki. I lepiej nie mów nikomu poza babką, po co tak naprawdę poszłaś do dżungli. Nie zrozumieją i tylko ich zmartwisz. Musisz coś wymyślić.
Czy idąc do namiotu w poszukiwaniu Guadalupe i Ignacia był zachwycony? Nie, zdecydowanie nie. Czy niezbyt przyjemnie zbył jedną z ciotek Blanki, kiedy ta zaczepiła go przy stoliku, gdzie Vargas zostawiła buty, dając im pożywkę do plotek? Tak. Tak właśnie cholera zrobił wbrew zdrowemu rozsądkowi. Czy jego rozdrażnienie warte było wdzięcznego uśmiechu astronomki, gdy przyprowadził do hacjendy osoby, o które poprosiła?
Tak. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
[koniec]