:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Podróże :: Archiwum: podróże
Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001)
2 posters
Blanca Vargas
Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Nie 15 Paź - 14:43
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
21 IV 2001 r.
Meksyk powitał ich wakacyjnym ciepłem i charakterystyczną mieszanką dźwięków i zapachów, które Blance zawsze kojarzyły się z dzieciństwem. To, co poprzedniego dnia zauważyła ledwie przelotnie - i czym nie miała siły się cieszyć, nie po intensywnej podróży złożonej z lotu sterowcem i kilku skoków przez portale - tego ranka sprawiało, że jej serce biło szybciej, a na policzki wpełzały rumieńce ekscytacji.
Była w domu. Z Esem.
Zatrzymali się w hotelu, bo Blanca nie chciała, by na każdym kroku musieli brać pod uwagę jej rodzinę. Przyjeżdżając sama, nie miałaby problemu, by nocować u rodziców czy babci - i w jednym, i w drugim domu czekał na nią pokój - ale teraz nie była sama, a przyjazd w rodzinne strony był… Był czymś więcej.
- Jakbyśmy jechali na miesiąc miodowy - rzuciła żartem między którymiś skokami przez portale, ale, jakkolwiek zabawne to było - rzeczywiście trochę tak się czuła.
Ostatnie dni wyczerpały ją, wyzuły z resztek sił. Lęk o Esa mieszał się z własnym bólem, nie była w stanie spokojnie przespać nocy tyleż samo przez koszmary związane z kromlechem, co znacznie mniej wyraźnie, nie do końca określone obawy. I Es - nie miała kiedy się nim nacieszyć, nie tak, jakby chciała. Teraz, stojąc pod ciepłym słońcem rodzinnego Zacatecas i ściskając mocno dłoń Barrosa, czuła się, jakby rozpoczynała właśnie najlepsze wakacje wielu ostatnich lat.
Nie chciała na każdym kroku oglądać się na rodzinę, bo za bardzo pragnęła móc cały swój lęk zrównoważyć bliskością Barrosa, wspólnym lenistwem i - po raz pierwszy od bardzo dawna - brakiem konieczności przejmowania się czymkolwiek.
Nie zmieniało to jednak faktu, że większość pobytu wciąż miało koncentrować się wokół jej rodziny - oczywiście, że tak, za bardzo przecież za nimi tęskniła - a odwiedziny babci Guadalupe były zaledwie prologiem do dużo bardziej intensywnej fiesty z udziałem całego kuzynostwa.
- Spodoba ci się tam - mówiła więc od samego rana, gdy szykowali się do wyjścia - i nie mogła przestać gadać. O domu babci. O rodzicach i kuzynostwie. I znowu o domu babci, niepisanym centrum ich życia rodzinnego. - Babcia mieszka nad samym jeziorem, Lago El Saladillo. Zawsze śmieliśmy się, że bywamy u niej tak często, bo po prostu ma tam nasz prywatny kurort wakacyjny. - Uśmiechnęła się szerzej. - I trochę pewnie tak jest. Ale to po prostu... Ona zawsze była głową naszej rodziny. Zawsze. Jest wspaniałą kobietą, chociaż… - parsknęła cicho. - Dosyć bezpośrednią. - To było naprawdę dyplomatyczne określenie, biorąc pod uwagę, jaka naprawdę była Guadalupe.
Czy Blanca obawiała się spotkania z babcią, tego, czy seniorka zaakceptuje Esa? Może, może trochę. Czy była tym spotkaniem i możliwością przedstawienia swojego mężczyzny podekscytowana? Bardzo. Nie miała wątpliwości, że jej rodzina będzie go porównywać. Wszyscy pamiętali jej conejito - Jo, zdrobniałe imię jej byłego męża w rodzinnych stronach wracało do niej znacznie częściej niż poza Meksykiem. Wszyscy pamiętali jego egzotykę i to, jak szalenie zakochana była Blanca. Jedni lubili go, inni nie - i teraz niewątpliwie będzie tak samo. Będą się Esowi przyglądać. Będą poznawać go - przynajmniej na tyle, na ile da się poznać - i oceniać.
Niczyje zdanie nie liczyło się jednak tak bardzo, jak babci Guadalupe.
- Zaczekaj - rzuciła wreszcie Vargas, gdy opuścili centrum Zacatecas i hacjenda seniorki znajdowała się już w zasięgu wzroku.
Szli piechotą, bo Blanca uparła się, że da radę. Uwielbiała spacerować ulicami rodzinnego miasta - mieszkanie jej rodziców też tu było, choć dalej od jeziora, niemal na drugim skraju miasta. Tutejsze ścieżki były ścieżkami jej dzieciństwa i teraz, będąc tu z powrotem, nie dopuszczała do siebie myśli, że może zwyczajnie nie dać rady.
W efekcie, będąc już prawie u celu, potrzebowała odpocząć.
Wsparła się o murek odgradzający deptak, którym spacerowali, od pobliskich zarośli i odetchnęła cicho, co i raz zerkając ku doskonale znajomemu domostwu. Jej serce rwało się, by być tam już, teraz. By zatonąć w zaskakująco silnych objęciach babci, znów usłyszeć jej kąśliwe żarty. By przytulić tatę - Blanca była wzorcową córeczką tatusia - i uściskać mamę. Nie widziała ich już… Długo. Za długo.
- Będzie się pytać, co się stało - rzuciła w pewnej chwili, ruchem głowy wskazując na swoją nogę. - Babcia. - Westchnęła cicho. - Nie próbuj niczego przed nią ukrywać… Nie wiem, bagatelizować, żeby się nie martwiła. - Parsknęła cicho. - I tak będzie wiedzieć, jak było naprawdę.
Wsparta biodrem o murek jeszcze przez parę chwil, wreszcie odetchnęła głęboko.
- W porządku. Chodźmy. To już niedaleko - a wolę usiąść już u babci niż tu. W razie, gdybym potem przez kolejne godziny nie mogła się podnieść - rzuciła żartem, chociaż gdzieś w tyle drżała cichutka nutka niepewności - i obaw.
Nie czuła się dobrze, ale bardzo, bardzo nie chciała się nad tym zastanawiać.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Nie 15 Paź - 21:57
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czas między jego przebudzeniem, a znalezieniem się pod ciepłym słońcem Meksyku był w pamięci Esa jedną rozmazaną smugą. Chaosem, w którym ciężko było mu umiejscowić w chronologicznej kolejności wszystkie wydarzenia – rozpoczęcie szkicu tego, co planował namalować na ścianie sypialni, wizycie Sarnai, która chyba chciała się upewnić, że nie przyczyniła się do jego przyspieszonego zgonu, częstym pytaniom wszystkich poza Vicente o to, jak się czuł i wreszcie kłótni z Lucasem. Nie spodziewał się, że do tego dojdzie. Sądził, że miał swoje emocje na wodzy – jak widać otarcie się o śmierć zerwało część pętów, jakie sam sobie narzucił, ukróciło lont i wprawiło w drganie miejsce, w którym na co dzień ukrywał się ból oraz poczucie zdrady.
Wybuchnął o pierdołę. W jego mniemaniu zbyt swobodną rozmowę Lucasa z Nitą i chociaż nie pamiętał już dokładnie, co wykrzykiwał, gdzieś na pewno musiało przewinąć się imię jego byłej żony. Tylko ono zostawiało mu w ustach tak wyraźny posmak popiołu.
To wszystko zdawało się być już bardzo daleko, jakby należało do wydarzeń poprzedniego życia. Teraz, skąpany w cieple meksykańskiego słońca i z Blanką na wyciągnięcie ręki, dawno nie czuł takiego spokoju. Jakby ktoś przekuł balon napierający boleśnie na wnętrze klatki piersiowej i pozwolił mu odetchnąć. Nie potrafił zacząć się przejmować oraz denerwować tak, jakby robił to jeszcze do niedawna, gdy szykowali się do wyjścia w odwiedziny u najbliższej rodziny Vargas – choć chyba powinien. Ci ludzie byli dla Blanki najważniejsi, jeśli nie zostawiłby po sobie dobrego wrażenia, niepotrzebnie pokomplikowałoby to zbyt wiele kwestii. Kiedy miał poznać rodzinę Camili, nie zmrużył oka przez całą noc, ale czy finalnie sprawiło to, że ich póki śmierć nas nie rozłączy nabrało większej mocy?
Zaczekaj.
Przystanął, zerkając przez ramię na wspartą biodrem o murek Blankę, której ciemne okulary zsunęły się bliżej końcówki nosa.
- Kiedy brałaś eliksiry? – spytał, marszcząc nieco brwi, gdy jego wzrok padł na zranioną jeszcze nie tak dawno nogę kobiety. Wypukła, zaróżowiona szrama odsłonięta przez krótkie szorty wyraźnie odcinała się na ciepłym brązie jej skóry. Westchnął tylko, kiedy jego pytanie spotkało się z brakiem odpowiedzi, nie przeszkodziło mu to jednak podejść bliżej i ostrożnie poprawić magiczne okulary, by znów siedziały pewnie u nasady nosa, osłaniając wrażliwe, iskrzycowe oczy.
- Nie będę udawał, że jest lepiej, ale chyba twoja babka nie chce słuchać o wszystkich szczegółach, nie? – spytał, przekrzywiając nieco głowę. Nasłuchał się od Blanki już tak wiele na temat babci Guadalupe, że sam już nie wiedział, czego się dokładnie spodziewać, a był przekonany, że gdy tylko pojawi się na linii wzroku seniorki, zacznie być oceniany.
Wcześniejszy spokój i brak nerwów związany z pierwszym spotkaniem rodziny Blanki? Chyba właśnie odchodziły w zapomnienie, wypierane przez lekką wilgoć po wewnętrznej stronie dłoni.
- Poczekaj – rzucił, gdy Vargas kompletnie przestrzeliła żartem o tym, że nie będzie mogła wstać ze względu na nogę, która dokuczała jej o wiele bardziej niż powinna. Nie odnajdywał w tej sytuacji niczego zabawnego – zbyt wiele razy widział już, jak krzywiła się, stawiając zbyt pewny krok i że próbowała ukradkiem popijać nieprzepisowe dawki przeciwbólowych eliksirów. Gdyby mógł, usadziłby ją w miejscu. Nosił w cholernej lektyce. Nosił. Ha. Czemu wcześniej o tym nie pomyślał?
Oparł dłonie na ciepłych ramionach Blanki, mamrocząc płynnie Laeve, które miało uczynić ją lekką jak piórko – zaklęcie zadziałało bez zarzutu, pozwalając Barrosowi bez trudu unieść kobietę z jedną ręką bezpiecznie wsuniętą pod jej kolana, a drugą podtrzymującą plecy.
- Trzymaj się, bohaterko. Wjedziesz do babci jak księżniczka – rzucił z nutą rozbawienia w głosie, gdy Blanca pisnęła zaskoczona.
Wybuchnął o pierdołę. W jego mniemaniu zbyt swobodną rozmowę Lucasa z Nitą i chociaż nie pamiętał już dokładnie, co wykrzykiwał, gdzieś na pewno musiało przewinąć się imię jego byłej żony. Tylko ono zostawiało mu w ustach tak wyraźny posmak popiołu.
To wszystko zdawało się być już bardzo daleko, jakby należało do wydarzeń poprzedniego życia. Teraz, skąpany w cieple meksykańskiego słońca i z Blanką na wyciągnięcie ręki, dawno nie czuł takiego spokoju. Jakby ktoś przekuł balon napierający boleśnie na wnętrze klatki piersiowej i pozwolił mu odetchnąć. Nie potrafił zacząć się przejmować oraz denerwować tak, jakby robił to jeszcze do niedawna, gdy szykowali się do wyjścia w odwiedziny u najbliższej rodziny Vargas – choć chyba powinien. Ci ludzie byli dla Blanki najważniejsi, jeśli nie zostawiłby po sobie dobrego wrażenia, niepotrzebnie pokomplikowałoby to zbyt wiele kwestii. Kiedy miał poznać rodzinę Camili, nie zmrużył oka przez całą noc, ale czy finalnie sprawiło to, że ich póki śmierć nas nie rozłączy nabrało większej mocy?
Zaczekaj.
Przystanął, zerkając przez ramię na wspartą biodrem o murek Blankę, której ciemne okulary zsunęły się bliżej końcówki nosa.
- Kiedy brałaś eliksiry? – spytał, marszcząc nieco brwi, gdy jego wzrok padł na zranioną jeszcze nie tak dawno nogę kobiety. Wypukła, zaróżowiona szrama odsłonięta przez krótkie szorty wyraźnie odcinała się na ciepłym brązie jej skóry. Westchnął tylko, kiedy jego pytanie spotkało się z brakiem odpowiedzi, nie przeszkodziło mu to jednak podejść bliżej i ostrożnie poprawić magiczne okulary, by znów siedziały pewnie u nasady nosa, osłaniając wrażliwe, iskrzycowe oczy.
- Nie będę udawał, że jest lepiej, ale chyba twoja babka nie chce słuchać o wszystkich szczegółach, nie? – spytał, przekrzywiając nieco głowę. Nasłuchał się od Blanki już tak wiele na temat babci Guadalupe, że sam już nie wiedział, czego się dokładnie spodziewać, a był przekonany, że gdy tylko pojawi się na linii wzroku seniorki, zacznie być oceniany.
Wcześniejszy spokój i brak nerwów związany z pierwszym spotkaniem rodziny Blanki? Chyba właśnie odchodziły w zapomnienie, wypierane przez lekką wilgoć po wewnętrznej stronie dłoni.
- Poczekaj – rzucił, gdy Vargas kompletnie przestrzeliła żartem o tym, że nie będzie mogła wstać ze względu na nogę, która dokuczała jej o wiele bardziej niż powinna. Nie odnajdywał w tej sytuacji niczego zabawnego – zbyt wiele razy widział już, jak krzywiła się, stawiając zbyt pewny krok i że próbowała ukradkiem popijać nieprzepisowe dawki przeciwbólowych eliksirów. Gdyby mógł, usadziłby ją w miejscu. Nosił w cholernej lektyce. Nosił. Ha. Czemu wcześniej o tym nie pomyślał?
Oparł dłonie na ciepłych ramionach Blanki, mamrocząc płynnie Laeve, które miało uczynić ją lekką jak piórko – zaklęcie zadziałało bez zarzutu, pozwalając Barrosowi bez trudu unieść kobietę z jedną ręką bezpiecznie wsuniętą pod jej kolana, a drugą podtrzymującą plecy.
- Trzymaj się, bohaterko. Wjedziesz do babci jak księżniczka – rzucił z nutą rozbawienia w głosie, gdy Blanca pisnęła zaskoczona.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Pon 16 Paź - 19:00
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Uśmiechnęła się ciepło, gdy poprawił jej okulary i westchnęła cicho, z premedytacją nie odpowiadając na pytanie o eliksiry. Bo co w zasadzie miała powiedzieć? Że zazwyczaj brała je ciągle – dużo więcej niż miała zalecone – ale akurat dzisiaj była zbyt podekscytowana powrotem do Meksyku, by o tym pamiętać? Że wypiła porcję z samego rana, ale nic ponadto, i że nie miała buteleczki ze sobą?
No nie. Nic takiego nie chciała mówić.
Na pytanie o szczegóły sapnęła cicho.
- Chyba nie. Nie wiem. – Wzruszyła lekko ramionami. – Babcia zazwyczaj lubi wiedzieć wszystko, ale tym razem może skupi się na tym, by mi pomóc i nie będzie aż tak upierdliwa. – Uśmiechnęła się szerzej. Bardzo kochała babcię, ale nie była zaślepiona na tyle, by nie widzieć, że Guadalupe potrafiła być irytująca z tym swoim rządzeniem się i – czasem – wścibstwem.
Gdy w głosie Esa zabrzmiało napięcie – to samo, które nie opuszczało go odkąd w zasadzie mężczyzna stanął na nogi i stał się bardziej świadomy urazu Blanki – Vargas była gotowa protestować. Nie miała żadnych nowych argumentów, ale mogła do znudzenia powtarzać te same – nawet, jeśli dotąd Barros niespecjalnie brał je sobie do serca.
Nie zdążyła i zamiast powtarzanego jak mantrę będzie dobrze, potrzebuję po prostu trochę czasu, trochę odpocznę i możemy iść dalej z jej ust wyrwał się cichy pisk. Ani się obejrzała, gdy Es rzucił zaklęcie i wziął ją na ręce.
Odruchowo chwyciła się kurczowo jego koszulki.
- Co ty robisz?! – zawołała ze śmiechem, nikt nie uwierzyłby jednak, że obecny układ jej przeszkadzał. Nie, skoro zupełnie naturalnie wtuliła się w pierś mężczyzny i cmoknęła go w czubek nosa.
Na wzmiankę o księżniczkowaniu uniosła brwi teatralnie.
- Księżniczką za ciężką dla swojego księcia – wytknęła mu bezczelnie rzucone zaklęcie i uśmiechała się cwaniacko tak długo, jak długo Es nie zaczął mruczeć jej do ucha, dlaczego dokładnie oszczędza teraz siły.
A zaczął szybko, sprawiając, że policzki Blanki prędko spąsowiały nie tylko od gorąca.
Przez chwilę chichotała z rozbawienia przemieszanego z podnieceniem, potem do mieszanki dołączyła odrobina zawstydzenia – od wielu lat nikt nie zawstydzał jej tak, jak potrafił zrobić to Barros – by finalnie, wraz z ostatnim słowem Esa, cały miks przeistoczył się w ciche sapnięcie, gdy Blanca wcisnęła buzię w zagłębienie szyi mężczyzny, niespecjalnie przejmując się przy tym okularami.
Gdy jak gdyby nigdy nic, że oczywiście może ją odstawić, jeśli tego właśnie sobie życzy, albo że może nieść ją normalnie, skoro to dla niej takie ważne – z rezygnacją przegranej pokręciła tylko głową, burcząc coś w jego ciepłą skórę.
Do domu Guadalupe dotarli prędko – naprawdę nie byli już daleko. Sama seniorka czekała na nich przed wejściem i znacząco uniosła brwi na ich widok.
- Przyjechałaś dopiero wczoraj – zauważyła jak gdyby nigdy nic, a gdy Blanca skinęła głową, kobieta westchnęła z rezygnacją. – Przyjechałaś dopiero wczoraj i już bałamucisz pierwszego, który ci się nawinie – rozwinęła swoją myśl.
Blanca roześmiała się.
- To on mnie bałamuci, babciu – palnęła bez zastanowienia. – Dlaczego od razu twierdzisz, że to nie ja? Może właśnie czasem to nie ja.
Guadalupe pokręciła głową i przeniosła bystre spojrzenie na Estebana.
- W dupie jej się poprzewraca – skwitowała znacząco i gestem zaprosiła ich bliżej, do środka.
- Dobra, puść mnie, wariacie – wymruczała z rozbawieniem Blanca w międzyczasie, szturchając lekko Barrosa w ramię – i już w kolejnej chwili pomknęła do babci rączo jak...
Cóż, kulawe aguti. Mniej więcej.
Uściskała babcię mocno, a seniorka odwzajemniła czułe powitanie – tracąc cierpliwość dużo szybciej niż jej wnuczka.
- Dobra, dobra, już – mruknęła, poklepała Blancę po plecach i wydostała się z objęć rozbawionej astronomki. Znów spojrzała na Esa, tym razem lustrując go uważniej.
- To jest... – zaczęła z wyraźnym pytaniem.
- Es. Esteban – Blanca pospieszyła z odpowiedzią, wodząc wzrokiem między babcią i Barrosem. – Mój... – zawahała się. Chłopak wydawało jej się niewłaściwe. To określenie kojarzyło jej się z masą innych relacji, przez które przechodziła sto lat temu – i które nijak się miały do tego, jak było jej teraz z Esem. Kim innym jednak mógłby być? Nie mężem, co jasne, i nie narzeczonym. Kochankiem? Tak, to też, ale przecież nie tylko. Może więc...
- Mój – powtórzyła wreszcie, tym razem stawiając po tym wyraźną kropkę i uśmiechając się szerzej. – Po prostu mój.
Babcia parsknęła cicho.
- Po prostu twój – powtórzyła z rozbawieniem. Bez wahania wyciągnęła rękę do Esa, a gdyby złapał przynętę, gotowa była przytulić go podobnie jak Blancę – może krócej tylko i z mniejszą dozą czułości zarezerwowanej wyłącznie dla wnuczki.
- Guadalupe – przedstawiła się, znów robiąc krok w tył. – A teraz sobie idź – zakomenderowała.
Blanca sapnęła i uniosła brwi wysoko.
- Babciu, żartujesz sobie chyba. On nigdzie nie...
Seniorka westchnęła ciężko, jakby użeranie się z własną wnuczką było jednak ponad jej siły.
- Dzieciaku, nie każę mu wracać do... Skądkolwiek go wzięłaś. Zamierzam jednak zająć się twoją nogą… – Spojrzała znacząco na bliznę Blanki - ...bo medycy wyraźnie nie zrobili tego właściwie. I nie życzę sobie, by ktokolwiek mi przeszkadzał. – Znów spojrzała na Esa. – Możesz zaczekać tutaj, pójść… Nie wiem, gdziekolwiek poza moją pracownią. – Wzruszyła ramionami, jednocześnie ciągnąc już Blancę za rękę do najbliższego pomieszczenia. – Albo nad jezioro. Mówiła ci już, że mamy jezioro? Na pewno mówiła, cała rodzina na tym żeruje przecież.
Potulnie podążając za babcią, Blanca objerzała się przez ramię i uśmiechnęła się do Esa przepraszająco.
Daj jej szansę, powiedziała bezgłośnie i tuż przed tym, nim zniknęła za drzwiami babcinej pracowni, puściła mężczyźnie oko.
No nie. Nic takiego nie chciała mówić.
Na pytanie o szczegóły sapnęła cicho.
- Chyba nie. Nie wiem. – Wzruszyła lekko ramionami. – Babcia zazwyczaj lubi wiedzieć wszystko, ale tym razem może skupi się na tym, by mi pomóc i nie będzie aż tak upierdliwa. – Uśmiechnęła się szerzej. Bardzo kochała babcię, ale nie była zaślepiona na tyle, by nie widzieć, że Guadalupe potrafiła być irytująca z tym swoim rządzeniem się i – czasem – wścibstwem.
Gdy w głosie Esa zabrzmiało napięcie – to samo, które nie opuszczało go odkąd w zasadzie mężczyzna stanął na nogi i stał się bardziej świadomy urazu Blanki – Vargas była gotowa protestować. Nie miała żadnych nowych argumentów, ale mogła do znudzenia powtarzać te same – nawet, jeśli dotąd Barros niespecjalnie brał je sobie do serca.
Nie zdążyła i zamiast powtarzanego jak mantrę będzie dobrze, potrzebuję po prostu trochę czasu, trochę odpocznę i możemy iść dalej z jej ust wyrwał się cichy pisk. Ani się obejrzała, gdy Es rzucił zaklęcie i wziął ją na ręce.
Odruchowo chwyciła się kurczowo jego koszulki.
- Co ty robisz?! – zawołała ze śmiechem, nikt nie uwierzyłby jednak, że obecny układ jej przeszkadzał. Nie, skoro zupełnie naturalnie wtuliła się w pierś mężczyzny i cmoknęła go w czubek nosa.
Na wzmiankę o księżniczkowaniu uniosła brwi teatralnie.
- Księżniczką za ciężką dla swojego księcia – wytknęła mu bezczelnie rzucone zaklęcie i uśmiechała się cwaniacko tak długo, jak długo Es nie zaczął mruczeć jej do ucha, dlaczego dokładnie oszczędza teraz siły.
A zaczął szybko, sprawiając, że policzki Blanki prędko spąsowiały nie tylko od gorąca.
Przez chwilę chichotała z rozbawienia przemieszanego z podnieceniem, potem do mieszanki dołączyła odrobina zawstydzenia – od wielu lat nikt nie zawstydzał jej tak, jak potrafił zrobić to Barros – by finalnie, wraz z ostatnim słowem Esa, cały miks przeistoczył się w ciche sapnięcie, gdy Blanca wcisnęła buzię w zagłębienie szyi mężczyzny, niespecjalnie przejmując się przy tym okularami.
Gdy jak gdyby nigdy nic, że oczywiście może ją odstawić, jeśli tego właśnie sobie życzy, albo że może nieść ją normalnie, skoro to dla niej takie ważne – z rezygnacją przegranej pokręciła tylko głową, burcząc coś w jego ciepłą skórę.
Do domu Guadalupe dotarli prędko – naprawdę nie byli już daleko. Sama seniorka czekała na nich przed wejściem i znacząco uniosła brwi na ich widok.
- Przyjechałaś dopiero wczoraj – zauważyła jak gdyby nigdy nic, a gdy Blanca skinęła głową, kobieta westchnęła z rezygnacją. – Przyjechałaś dopiero wczoraj i już bałamucisz pierwszego, który ci się nawinie – rozwinęła swoją myśl.
Blanca roześmiała się.
- To on mnie bałamuci, babciu – palnęła bez zastanowienia. – Dlaczego od razu twierdzisz, że to nie ja? Może właśnie czasem to nie ja.
Guadalupe pokręciła głową i przeniosła bystre spojrzenie na Estebana.
- W dupie jej się poprzewraca – skwitowała znacząco i gestem zaprosiła ich bliżej, do środka.
- Dobra, puść mnie, wariacie – wymruczała z rozbawieniem Blanca w międzyczasie, szturchając lekko Barrosa w ramię – i już w kolejnej chwili pomknęła do babci rączo jak...
Cóż, kulawe aguti. Mniej więcej.
Uściskała babcię mocno, a seniorka odwzajemniła czułe powitanie – tracąc cierpliwość dużo szybciej niż jej wnuczka.
- Dobra, dobra, już – mruknęła, poklepała Blancę po plecach i wydostała się z objęć rozbawionej astronomki. Znów spojrzała na Esa, tym razem lustrując go uważniej.
- To jest... – zaczęła z wyraźnym pytaniem.
- Es. Esteban – Blanca pospieszyła z odpowiedzią, wodząc wzrokiem między babcią i Barrosem. – Mój... – zawahała się. Chłopak wydawało jej się niewłaściwe. To określenie kojarzyło jej się z masą innych relacji, przez które przechodziła sto lat temu – i które nijak się miały do tego, jak było jej teraz z Esem. Kim innym jednak mógłby być? Nie mężem, co jasne, i nie narzeczonym. Kochankiem? Tak, to też, ale przecież nie tylko. Może więc...
- Mój – powtórzyła wreszcie, tym razem stawiając po tym wyraźną kropkę i uśmiechając się szerzej. – Po prostu mój.
Babcia parsknęła cicho.
- Po prostu twój – powtórzyła z rozbawieniem. Bez wahania wyciągnęła rękę do Esa, a gdyby złapał przynętę, gotowa była przytulić go podobnie jak Blancę – może krócej tylko i z mniejszą dozą czułości zarezerwowanej wyłącznie dla wnuczki.
- Guadalupe – przedstawiła się, znów robiąc krok w tył. – A teraz sobie idź – zakomenderowała.
Blanca sapnęła i uniosła brwi wysoko.
- Babciu, żartujesz sobie chyba. On nigdzie nie...
Seniorka westchnęła ciężko, jakby użeranie się z własną wnuczką było jednak ponad jej siły.
- Dzieciaku, nie każę mu wracać do... Skądkolwiek go wzięłaś. Zamierzam jednak zająć się twoją nogą… – Spojrzała znacząco na bliznę Blanki - ...bo medycy wyraźnie nie zrobili tego właściwie. I nie życzę sobie, by ktokolwiek mi przeszkadzał. – Znów spojrzała na Esa. – Możesz zaczekać tutaj, pójść… Nie wiem, gdziekolwiek poza moją pracownią. – Wzruszyła ramionami, jednocześnie ciągnąc już Blancę za rękę do najbliższego pomieszczenia. – Albo nad jezioro. Mówiła ci już, że mamy jezioro? Na pewno mówiła, cała rodzina na tym żeruje przecież.
Potulnie podążając za babcią, Blanca objerzała się przez ramię i uśmiechnęła się do Esa przepraszająco.
Daj jej szansę, powiedziała bezgłośnie i tuż przed tym, nim zniknęła za drzwiami babcinej pracowni, puściła mężczyźnie oko.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Pon 16 Paź - 22:43
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Es nie nawykł do wykonywania gestów ocenianych typowo jako romantyczne – że podniesienie Blanki, by ulżyć jej nodze, mogło być kwalifikowane jako jeden z nich, dotarło do niego dopiero w chwili, gdy usta kobiety musnęły końcówkę jego nosa. Jej śmiech drżał w powietrzu czysto jak dzwonki, szturchając serce do szybszego rytmu.
Przewrócił oczami na próbę podminowania jego pomocy bezczelnym wytknięciem metody – magię mieli po to, by jej używać, a nie męczyć się jak pozbawieni jej śniący – pochylił się więc zaraz, podsuwając Blance opisy tego, co chciał z nią później robić, a do czego przydałoby się zachować siły. Niestandardowa kuracja Sarnai postawiła go na nogi w rekordowym tempie, przeganiając wspomnienie słabości wywołanej jadem krokut, ale Es łapał się na tym, że oczekiwał momentu, w jakim znów poczuje sztywność mięśni, a powieki zaczną mu ciążyć szybciej niż powinny. Minęło zbyt mało czasu, by przejść nad wszystkim do porządku dziennego, ale nie musiał tego mówić kobiecie, która wreszcie potulnie wcisnęła nos w zagłębienie jego szyi, owiewając ją oddechem. Nie chciał dokładać jej zmartwień. Poza tym mieli przed sobą rzeczy o wiele istotniejsze niż wspomnienia wydarzeń, które już minęły – jak pierwsze spotkanie z babcią, o której Blanca wypowiadała się z olbrzymim, dziecięcym niemal entuzjazmem. Co jeśli babka rzuci na niego okiem i uzna, że nie nadaje się dla jej wnuczki?
Przełknął westchnienie w tyle gardła, próbując intensywnie nie myśleć o tym, że zaraz miał poznać kogoś, kto należał do grona najbliższych Blanki – denerwował się. Oczywiście, że zaczął. Nie zdążył otworzyć ust, by się przywitać, bo to babka wypatrzyła ich pierwsza, zaczynając od zrzędzenia na prowadzanie się wnuczki, zaskakując tym Esa na tyle, że zwyczajowo uniósł brew, zapominając, że nie była osobą, którą mógł traktować jak każdego innego. Że może powinien próbować być… Bardziej otwarty? Sympatyczniejszy? Mniej gderliwy? Że powinien właśnie oczarowywać swoim nieistniejącym wdziękiem tą drobną kobietę o przenikliwym spojrzeniu?
Trzymając przed sobą Blankę jak tarczę, nie wtrącał się do krótkiej wymiany zdań między nią a babcią, z pewnym wahaniem stawiając ją na nogi, gdy o to poprosiła i krzywiąc na widok kulawego kroku. Zdecydowanie nie było dobrze. Miał tylko nadzieję, że wiara, jaką kobieta pokładała w Guadalupe nie okaże się być jedną z tych na wyrost i źródłem zawodu. Odruchowo splótł ręce na piersi, nie śmiąc postawić kroku dalej niż zostało mu dane przyzwolenie. W chwili, gdy uwaga babki przeniosła się na niego, stanął prościej, jak nie miał lat czterdziestu a czternaście – uważne, jasne spojrzenie wyraźnie oceniało, ale nie było w nim ostrego jak brzytwa błysku.
Parsknęli niemal w tym samym momencie w reakcji na niezdecydowanie Blanki co do nazwania łączącej ich relacji, choć Es musiał szybko przegonić podszept gorzkiej myśli, że pewnie nie zasługiwał na oficjalną metkę.
- Po prostu Es – dorzucił swoje trzy grosze do kuriozalnej wymiany zdań i bez zawahania uścisnął żylastą, zaskakująco silną dłoń, choć spiął się mimowolnie, gdy starsza kobieta pociągnęła go w dół, zamykając na chwilę w uścisku.
A teraz sobie idź.
Brwi Barrosa ściągnęły się ku sobie, przecinając jego czoło zmarszczką, a serce ściął na chwilę lód – podobnie jak protestująca Blanca natychmiast założył, że Guadalupe uznała go za niegodnego i próbuje zasadzić mu metaforycznego kopa z dala od wnuczki. Ostatnie wydarzenia wyraźnie odcisnęły na nim piętno w postaci skrócenia lontu, szczęśliwie nie zaczął jednak dyskusji, zanim kobieta zdążyła gderliwie wyjaśnić, co miała na myśli.
Kiwnął sztywno głową na wzmiankę o jeziorze, szybko postanawiając, że właśnie tam będzie czekał. Spędził za progiem tego domu ledwie kilka chwil, a nogi już rwały się, by uciekać. To wszystko... To wszystko naprawdę nie było na jego nerwy.
Wyszedł na zewnątrz dopiero, gdy drzwi zamknęły się za Blanką i jej babcią, biorąc głęboki wdech powietrza, które nie pachniało suszonymi ziołami. Czy możliwym było, żeby już schrzanił?
Dostrzegając boczną, wysypaną żwirem drogą prowadzącą w przeciwnym kierunku niż deptak, podążył nią odruchowo w dół łagodnego zbocza, zatrzymując się i rozglądając uważniej dopiero, gdy wszedł na deski pomostu. Słońce odbijało się na delikatnych zmarszczkach tafli jeziora, którego przeciwległego brzegu nie był w stanie dojrzeć. Szuwary kołysały się na wietrze, a w oddali, wzmacniany wodą, niósł się dźwięk pokrzykujących ptaków.
Odruchowo zsunął ze stóp sandały, przysiadając na brzegu pomostu i zanurzając nogi do połowy łydek w ciepłej wodzie – wspierając się o deski, odchylił głowę do tyłu, wydając z siebie ciche westchnienie.
Jeśli schrzanił… Czy w przeciągu dwóch dłuższych chwil mógł zrobić aż tak złe wrażenie? Czy Guadalupe właśnie namawiała wnuczkę, by jeszcze raz przemyślała te całe nazywanie go swoim?
- Jeśli tak, zawsze mogę ją zjeść – wymamrotał pod nosem, śmiejąc się cicho do siebie. Nie posunąłby się do tak drastycznych rozwiązań potencjalnego problemu – nie kiedy tym problemem mogła być rodzina Blanki – ale patrzenie na pewne sprawy oczami kajmana pomagało. Przypominało, że czasem może niepotrzebnie komplikował.
Czując na skórze ciepło meksykańskiego słońca, ostrożnie i bardzo powoli sięgnął do znajomej, gadziej obecności, muskając ją tylko opuszkami metaforycznych palców. Jego ciało wciąż pamiętało ból – agonię – jaka rozpaliła nerwy, gdy w śmierdzącym krwią oraz rozkładem kurhanie nie dał rady samodzielnie wrócić do ludzkiej postaci. Przemiana zwykle stanowiąca ukojenie, została splamiona lękiem. Tak nie mogło być. Nie chciał…
Wyciągnął przed siebie dłonie, spoglądając na nie z intensywnością mogącą wypalać dziury i świadomie spowolnił oddech. Raz. Dwa. Spróbował rozlać magię po ciele i szarpnąć w znajomy kształt, ale puścił zbyt szybko, rozbijając go, zanim zdążył uformować się choć jego cień. Spróbował jeszcze raz. A potem znowu, czując panikę rosnącą w tyle gardła i gęsią skórkę wypełzającą na ręce mimo ciepła.
- Cholera – syknął, zaciskając dłonie w pięści, przez chwilę po prostu oddychając. Mimowolnie coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie zdarł przez głowę cienką koszulkę i wskoczył do jeziora.
Znajomy szum, nacisk w uszach oraz poczucie bezwładności otoczyły go obronnym kokonem, zostawiając płonące gwałtownie nerwy gdzieś nad powierzchnią. Jakby ktoś zdmuchnął świecę. Odepchnął się od jednego z pali podtrzymujących pomost, płynąc tak daleko, jak długo był w stanie wstrzymać oddech – dopiero czując w piersi pierwsze, gorące smagnięcia, wynurzył się, potrząsając głową. Było lepiej, ale jeszcze nie tak jak powinno być. Musiał się uspokoić. Na nowo złapać balans, którym gwałtownie zachwiało otarcie się o śmierć.
Szybko stracił rachubę, ile razy zanurzał się w jeziorze i jak głęboko nurkował, ale gdy wreszcie podpłynął z powrotem do pomostu, wdrapując się na niego z wysiłkiem, nikogo poza nim tam nie było. Wyciągnięty na nagrzanych deskach rozrzucił ręce, wystawiając twarz do słońca – woda szybko wysychała, skręcając włosy w niesforne pierścionki.
- To tylko ból – mamrotał cicho do siebie. - Ból nie może cię zabić.
Powoli, nie spiesząc się, znów sięgnął do kształtu kajmana, cofając dłoń przy pierwszym smagnięciu ciepła we wnętrzu klatki piersiowej. Odetchnął, spróbował jeszcze raz.
Znajoma obecność spotkała się z nim w pół drogi, z lekkim swędzeniem wypychając spod skóry łuski.
Jeszcze nie cały. Ale dobry start.
Zanim usłyszał kroki na żwirze, a potem uginających się deskach pomostu, był spokojny. Pełen meksykańskiego słońca, które długo czule gładziło chropowate gadzie łuski.
Przewrócił oczami na próbę podminowania jego pomocy bezczelnym wytknięciem metody – magię mieli po to, by jej używać, a nie męczyć się jak pozbawieni jej śniący – pochylił się więc zaraz, podsuwając Blance opisy tego, co chciał z nią później robić, a do czego przydałoby się zachować siły. Niestandardowa kuracja Sarnai postawiła go na nogi w rekordowym tempie, przeganiając wspomnienie słabości wywołanej jadem krokut, ale Es łapał się na tym, że oczekiwał momentu, w jakim znów poczuje sztywność mięśni, a powieki zaczną mu ciążyć szybciej niż powinny. Minęło zbyt mało czasu, by przejść nad wszystkim do porządku dziennego, ale nie musiał tego mówić kobiecie, która wreszcie potulnie wcisnęła nos w zagłębienie jego szyi, owiewając ją oddechem. Nie chciał dokładać jej zmartwień. Poza tym mieli przed sobą rzeczy o wiele istotniejsze niż wspomnienia wydarzeń, które już minęły – jak pierwsze spotkanie z babcią, o której Blanca wypowiadała się z olbrzymim, dziecięcym niemal entuzjazmem. Co jeśli babka rzuci na niego okiem i uzna, że nie nadaje się dla jej wnuczki?
Przełknął westchnienie w tyle gardła, próbując intensywnie nie myśleć o tym, że zaraz miał poznać kogoś, kto należał do grona najbliższych Blanki – denerwował się. Oczywiście, że zaczął. Nie zdążył otworzyć ust, by się przywitać, bo to babka wypatrzyła ich pierwsza, zaczynając od zrzędzenia na prowadzanie się wnuczki, zaskakując tym Esa na tyle, że zwyczajowo uniósł brew, zapominając, że nie była osobą, którą mógł traktować jak każdego innego. Że może powinien próbować być… Bardziej otwarty? Sympatyczniejszy? Mniej gderliwy? Że powinien właśnie oczarowywać swoim nieistniejącym wdziękiem tą drobną kobietę o przenikliwym spojrzeniu?
Trzymając przed sobą Blankę jak tarczę, nie wtrącał się do krótkiej wymiany zdań między nią a babcią, z pewnym wahaniem stawiając ją na nogi, gdy o to poprosiła i krzywiąc na widok kulawego kroku. Zdecydowanie nie było dobrze. Miał tylko nadzieję, że wiara, jaką kobieta pokładała w Guadalupe nie okaże się być jedną z tych na wyrost i źródłem zawodu. Odruchowo splótł ręce na piersi, nie śmiąc postawić kroku dalej niż zostało mu dane przyzwolenie. W chwili, gdy uwaga babki przeniosła się na niego, stanął prościej, jak nie miał lat czterdziestu a czternaście – uważne, jasne spojrzenie wyraźnie oceniało, ale nie było w nim ostrego jak brzytwa błysku.
Parsknęli niemal w tym samym momencie w reakcji na niezdecydowanie Blanki co do nazwania łączącej ich relacji, choć Es musiał szybko przegonić podszept gorzkiej myśli, że pewnie nie zasługiwał na oficjalną metkę.
- Po prostu Es – dorzucił swoje trzy grosze do kuriozalnej wymiany zdań i bez zawahania uścisnął żylastą, zaskakująco silną dłoń, choć spiął się mimowolnie, gdy starsza kobieta pociągnęła go w dół, zamykając na chwilę w uścisku.
A teraz sobie idź.
Brwi Barrosa ściągnęły się ku sobie, przecinając jego czoło zmarszczką, a serce ściął na chwilę lód – podobnie jak protestująca Blanca natychmiast założył, że Guadalupe uznała go za niegodnego i próbuje zasadzić mu metaforycznego kopa z dala od wnuczki. Ostatnie wydarzenia wyraźnie odcisnęły na nim piętno w postaci skrócenia lontu, szczęśliwie nie zaczął jednak dyskusji, zanim kobieta zdążyła gderliwie wyjaśnić, co miała na myśli.
Kiwnął sztywno głową na wzmiankę o jeziorze, szybko postanawiając, że właśnie tam będzie czekał. Spędził za progiem tego domu ledwie kilka chwil, a nogi już rwały się, by uciekać. To wszystko... To wszystko naprawdę nie było na jego nerwy.
Wyszedł na zewnątrz dopiero, gdy drzwi zamknęły się za Blanką i jej babcią, biorąc głęboki wdech powietrza, które nie pachniało suszonymi ziołami. Czy możliwym było, żeby już schrzanił?
Dostrzegając boczną, wysypaną żwirem drogą prowadzącą w przeciwnym kierunku niż deptak, podążył nią odruchowo w dół łagodnego zbocza, zatrzymując się i rozglądając uważniej dopiero, gdy wszedł na deski pomostu. Słońce odbijało się na delikatnych zmarszczkach tafli jeziora, którego przeciwległego brzegu nie był w stanie dojrzeć. Szuwary kołysały się na wietrze, a w oddali, wzmacniany wodą, niósł się dźwięk pokrzykujących ptaków.
Odruchowo zsunął ze stóp sandały, przysiadając na brzegu pomostu i zanurzając nogi do połowy łydek w ciepłej wodzie – wspierając się o deski, odchylił głowę do tyłu, wydając z siebie ciche westchnienie.
Jeśli schrzanił… Czy w przeciągu dwóch dłuższych chwil mógł zrobić aż tak złe wrażenie? Czy Guadalupe właśnie namawiała wnuczkę, by jeszcze raz przemyślała te całe nazywanie go swoim?
- Jeśli tak, zawsze mogę ją zjeść – wymamrotał pod nosem, śmiejąc się cicho do siebie. Nie posunąłby się do tak drastycznych rozwiązań potencjalnego problemu – nie kiedy tym problemem mogła być rodzina Blanki – ale patrzenie na pewne sprawy oczami kajmana pomagało. Przypominało, że czasem może niepotrzebnie komplikował.
Czując na skórze ciepło meksykańskiego słońca, ostrożnie i bardzo powoli sięgnął do znajomej, gadziej obecności, muskając ją tylko opuszkami metaforycznych palców. Jego ciało wciąż pamiętało ból – agonię – jaka rozpaliła nerwy, gdy w śmierdzącym krwią oraz rozkładem kurhanie nie dał rady samodzielnie wrócić do ludzkiej postaci. Przemiana zwykle stanowiąca ukojenie, została splamiona lękiem. Tak nie mogło być. Nie chciał…
Wyciągnął przed siebie dłonie, spoglądając na nie z intensywnością mogącą wypalać dziury i świadomie spowolnił oddech. Raz. Dwa. Spróbował rozlać magię po ciele i szarpnąć w znajomy kształt, ale puścił zbyt szybko, rozbijając go, zanim zdążył uformować się choć jego cień. Spróbował jeszcze raz. A potem znowu, czując panikę rosnącą w tyle gardła i gęsią skórkę wypełzającą na ręce mimo ciepła.
- Cholera – syknął, zaciskając dłonie w pięści, przez chwilę po prostu oddychając. Mimowolnie coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie zdarł przez głowę cienką koszulkę i wskoczył do jeziora.
Znajomy szum, nacisk w uszach oraz poczucie bezwładności otoczyły go obronnym kokonem, zostawiając płonące gwałtownie nerwy gdzieś nad powierzchnią. Jakby ktoś zdmuchnął świecę. Odepchnął się od jednego z pali podtrzymujących pomost, płynąc tak daleko, jak długo był w stanie wstrzymać oddech – dopiero czując w piersi pierwsze, gorące smagnięcia, wynurzył się, potrząsając głową. Było lepiej, ale jeszcze nie tak jak powinno być. Musiał się uspokoić. Na nowo złapać balans, którym gwałtownie zachwiało otarcie się o śmierć.
Szybko stracił rachubę, ile razy zanurzał się w jeziorze i jak głęboko nurkował, ale gdy wreszcie podpłynął z powrotem do pomostu, wdrapując się na niego z wysiłkiem, nikogo poza nim tam nie było. Wyciągnięty na nagrzanych deskach rozrzucił ręce, wystawiając twarz do słońca – woda szybko wysychała, skręcając włosy w niesforne pierścionki.
- To tylko ból – mamrotał cicho do siebie. - Ból nie może cię zabić.
Powoli, nie spiesząc się, znów sięgnął do kształtu kajmana, cofając dłoń przy pierwszym smagnięciu ciepła we wnętrzu klatki piersiowej. Odetchnął, spróbował jeszcze raz.
Znajoma obecność spotkała się z nim w pół drogi, z lekkim swędzeniem wypychając spod skóry łuski.
Jeszcze nie cały. Ale dobry start.
Zanim usłyszał kroki na żwirze, a potem uginających się deskach pomostu, był spokojny. Pełen meksykańskiego słońca, które długo czule gładziło chropowate gadzie łuski.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Wto 17 Paź - 16:46
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Gdy drzwi babcinej pracowni zamknęły się za jej plecami, z westchnieniem opadła na wskazany przez Guadalupe fotel – głęboki, wygodny, obity kolorowym materiałem. Siedziała w ciszy, gdy seniorka przyglądała się uważnie jej bliźnie, i krzywiła się tylko trochę, gdy babcia obmacywała obolałe udo.
- Nie jest tak źle – podsumowała wreszcie babcia, a gdy Blanca zbierała się już, by wytknąć jej, że zaledwie chwilę temu mówiła zupełnie coś innego, Guadalupe parsknęła cicho.
- Ale mogłoby być lepiej – dodała i wyprostowała się z cichym stęknięciem. – Goi się dobrze, ale boli – stwierdziła raczej, niż zapytała, ale Blanca i tak skinęła głową.
- Boli – przyznała i przygryzła lekko wargę. – Pomożesz?
Guadalupe uniosła brwi znacząco.
- Głupie pytanie. Oczywiście, że tak. Musisz przecież zatańczyć na weselu naszego Ignacio. Wypominałby mi to do końca życia, gdybym nie postawiła cię na nogi.
Blanca parsknęła z rozbawieniem, w duchu czując jednak ulgę – jakby same słowa babci wystarczyły, by poczuła się lepiej.
Bez słowa znosiła zabiegi. Piła każdy eliksir, który podetknęła jej babcia i potulnie obracała nogę tak, jak zażyczyła sobie seniorka. Nie wtrącała się, gdy babcia smarowała jej wciąż lekko podpuchniętą skórę jedną z maści własnej roboty – i gdy mamrotała coś, co z pewnością było zaklęciami, ale nie takimi, jakimi posługiwało się większość medyków w Midgardzie. Moc Guadalupe nie była magią północy, a raczej czymś w rodzaju szamanizmu południa. Zaklęcia babci nie były zaklęciami, którymi posługiwałby się w ich rodzinie ktokolwiek poza nią – i, szczerze mówiąc, nie były magią, którą ktokolwiek z nich by rozumiał.
Gdy babcia pozwoliła jej wreszcie podnieść się z fotela, Blanca odruchowo przeniosła ciężar na zdrową nogę – i poprawiła się dopiero pod karcącym spojrzeniem Guadalupe. Ostrożnie obciążając zranione udo, sapnęła cicho, gdy... To nie tak, że przestało boleć. Ale było inaczej. Lepiej. Znacznie lepiej.
Guadalupe uśmiechnęła się zadowolona.
- Zatańczysz na tym weselu – podsumowała, zbierając medykamenty i chowając je z powrotem do odpowiednich szuflad.
Blanca uścisnęła ją mocno, z przyjemnością wdychając znajomy, ziołowy zapach kobiety.
- Tęskniłam za tobą, babciu – wymruczała w siwiejące włosy i Guadalupe, ściskając wnuczkę równie mocno, straciła wreszcie znaczną część swojej ostrości.
- Ja za tobą też, querida. Powinnaś odwiedzać nas częściej.
Vargas westchnęła cicho.
- Wiem. Powinnam. Ja...
Seniorka potrząsnęła głową i poklepała ją czule po wierzchu dłoni.
- Nie tłumacz się, dziecko. Masz swoje życie, to zupełnie normalne. Chociaż… – Zmarszczyła nos zabawnie. – Nie sądź, że z ojcem pójdzie ci tak łatwo. Nie tylko będzie ci marudził, ale jeszcze dokładnie wypyta o tę bliznę – i na pewno zrzuci winę na twojego.
Blanca parsknęła cicho i pokręciła głową z rozbawieniem.
- Wiesz, kiedy przyjdą rodzice? – spytała, pomagając babci uprzątnąć resztę jej rzeczy i, w kolejnej chwili, podążając za nią do kuchni.
Guadalupe roześmiała się.
- Jak przyjdą to będą. Nie wiesz? To w końcu twoi rodzice – podsumowała.
Blanca wyszczerzyła zęby. No tak. Mogli mieszkać najbliżej z całej rodziny, ale jej rodzice zawsze byli spóźnieni.
Babcia – bez zaskoczenia – była przygotowana na gości. Kręcąc się przez chwilę po kuchni, wcisnęła Blance w ręce tacę z churrosami i meksykańskimi słodkimi bułeczkami. Nie zabrakło też tradycyjnego, czekoladowego sosu do churrosów i dzbanka z sokiem z gujawy.
- A to dla ciebie – wskazała Guadalupe, dostawiając ostatni, wysoki kubek z czymś bardzo zimnym i bardzo zielonym. Na wzniesione pytająco brwi Blanki kobieta uśmiechnęła się przekornie. – Zobaczysz. Limonki, między innymi. Ale nie podtykaj tego Estebanowi, to nie drink. Ma ci pomóc na nogę.
Vargas pokiwała głową i nie pytała więcej.
Szły powoli. Blanca niepewnie stawiała kolejne kroki, ale – po raz pierwszy od kilku ostatnich dni – nie przypłacała każdego z nich iskrami bólu. Wrażenia przypominały teraz raczej dziwną sztywność, albo może przemrożenie – ale to już dało się znieść.
Esa zauważyła z daleka – dostrzegła go też jej babcia.
- W porządku, już rozumiem – rzuciła półgłosem Guadalupe, z daleka lustrując półnagiego mężczyznę wzrokiem. – I może nawet zaczynam być skłonna uwierzyć, że to on cię bałamuci.
Blanca wybuchła nieskrępowanym śmiechem i nie przestała chichotać aż do samego pomostu.
- Zostawić cię tylko na chwilę, no naprawdę – rzuciła do Esa z teatralną rezygnacją i pokręciła głową.
Odstawiła tacę ostrożnie na deski pomostu, w kolejnej chwili wsadzając Barrosowi w buzię churrosa. Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i usadziła się obok na molo, podobnie jak wcześniej Es zsuwając sandały i zanurzając nogi w jeziorze. Blanca czuła na sobie przez chwilę uważne spojrzenie Guadalupe, mogła też niemal wskazać moment, kiedy babcia przeniosła swą uwagę na Barrosa – ostatecznie jednak nic nie powiedziała, siadając tylko, podobnie jak oni, prosto na deskach pomostu.
- Rodzice się spóźnią – oznajmiła Blanca, odruchowo wspierając dłoń na odsłoniętej klatce wyciągniętego na molo Esa. – Zawsze się spóźniają. Więc jak chcesz się jeszcze wykąpać, to możesz. – Szeroki uśmiech niemal nie schodził jej z ust.
Sięgnęła po churrosa, umoczyła go obficie w czekoladowym sosie i ciamkała słodycz przez chwilę, delektując się jej miękkością i tym, jak rozpływała się na języku.
- Ignacio jest chociaż trochę poruszony tym swoim ślubem? – spytała Vargas babcię, w zasadzie znając już odpowiedź.
Guadalupe przeżuła kawałek bułeczki i pokręciła głową.
- Oczywiście, że jest. Oczywiście, że udaje, że wcale nie.
Blanca parsknęła cicho.
- Ignacio to mój kuzyn. Brat Yami. To on jest tym szczęśliwcem, dla którego tu przyjechaliśmy – wyjaśniła pokrótce Esowi. – To, że w ogóle się żeni, to historyczne wydarzenie. Znają się z Mi – Marią – od dzieciaka, nigdy nie umawiali się z nikim innym, ale ślub... – Parsknęła cicho. – Ignacio wciąż wypomina mi, że to przeze mnie. Że gdy był już gotowy myśleć o ożenku, ja rozwiodłam się z conejito – z Jo, Joachimem – więc stwierdził, że nie warto. – Pokręciła głową i zakołysała nogami w przyjemnie ciepłej wodzie.
- Ignacio to ojciec Mateo – dodała jeszcze. – Tego mojego nastoletniego ulubieńca.
Coś jej się przypomniało.
- Wy się właściwie możecie znać, Ignacio jest oficerem Korpusu Sprawiedliwości. Od lat służy tu, w Meksyku, ale wiem, że czasem wzywają go do centrali. – Dwa gryzy churrosa i łyk przygotowanego przez babcię naparu w ramach przerwy. – Albo może kojarzysz jego ojca. Wujek Gabriel jest generałem FAMu, tego mieszanego oddziału widzących i śniących, który powołano eksperymentalnie jakieś… dziesięć lat temu? Coś koło tego. Generał Serrano – parsknęła cicho. – Jestem pewna, że tak ci się przedstawi. Olej go. Będzie cię tylko sprawdzał, nie daj mu się zastraszyć.
Guadalupe słuchała przez chwilę tylko.
- Też jesteś z Korpusu? – spytała w końcu, spoglądając na Esa z zaciekawieniem. Gdy dało jej się chwilę, spod pozornej oschłości łatwo było wydobyć kobietę rzeczową, ale przy tym bardzo rodzinną. Skoro Es przyjechał tu z Blancą, od ręki dostawał kredyt zaufania. A przy tym budził wyraźne zaciekawienie seniorki – i szybko stało się jasne, czemu.
- Zmieniasz się – zauważyła nagle, świdrując Esa uważnym spojrzeniem. Nie pytała, po prostu stwierdzała fakt. – W co? – spytała, po chwili reflektując się jednak. – Jeśli mogę zapytać. Nie musisz odpowiadać. – Uśmiechnęła się miękko. Wyraźnie rozumiała, że niektórych granic ludzie mogli nie chcieć przekraczać – szczególnie z kimś zupełnie obcym.
Blanca uśmiechnęła się miękko, nie wtrącając się w tę powoli plecioną nitkę porozumienia. Mimowolnie gładziła nagą, wilgotną skórę Esa i, zajadając się domowymi słodyczami, zwróciła się ku samemu jezioru.
Była w domu.
- Nie jest tak źle – podsumowała wreszcie babcia, a gdy Blanca zbierała się już, by wytknąć jej, że zaledwie chwilę temu mówiła zupełnie coś innego, Guadalupe parsknęła cicho.
- Ale mogłoby być lepiej – dodała i wyprostowała się z cichym stęknięciem. – Goi się dobrze, ale boli – stwierdziła raczej, niż zapytała, ale Blanca i tak skinęła głową.
- Boli – przyznała i przygryzła lekko wargę. – Pomożesz?
Guadalupe uniosła brwi znacząco.
- Głupie pytanie. Oczywiście, że tak. Musisz przecież zatańczyć na weselu naszego Ignacio. Wypominałby mi to do końca życia, gdybym nie postawiła cię na nogi.
Blanca parsknęła z rozbawieniem, w duchu czując jednak ulgę – jakby same słowa babci wystarczyły, by poczuła się lepiej.
Bez słowa znosiła zabiegi. Piła każdy eliksir, który podetknęła jej babcia i potulnie obracała nogę tak, jak zażyczyła sobie seniorka. Nie wtrącała się, gdy babcia smarowała jej wciąż lekko podpuchniętą skórę jedną z maści własnej roboty – i gdy mamrotała coś, co z pewnością było zaklęciami, ale nie takimi, jakimi posługiwało się większość medyków w Midgardzie. Moc Guadalupe nie była magią północy, a raczej czymś w rodzaju szamanizmu południa. Zaklęcia babci nie były zaklęciami, którymi posługiwałby się w ich rodzinie ktokolwiek poza nią – i, szczerze mówiąc, nie były magią, którą ktokolwiek z nich by rozumiał.
Gdy babcia pozwoliła jej wreszcie podnieść się z fotela, Blanca odruchowo przeniosła ciężar na zdrową nogę – i poprawiła się dopiero pod karcącym spojrzeniem Guadalupe. Ostrożnie obciążając zranione udo, sapnęła cicho, gdy... To nie tak, że przestało boleć. Ale było inaczej. Lepiej. Znacznie lepiej.
Guadalupe uśmiechnęła się zadowolona.
- Zatańczysz na tym weselu – podsumowała, zbierając medykamenty i chowając je z powrotem do odpowiednich szuflad.
Blanca uścisnęła ją mocno, z przyjemnością wdychając znajomy, ziołowy zapach kobiety.
- Tęskniłam za tobą, babciu – wymruczała w siwiejące włosy i Guadalupe, ściskając wnuczkę równie mocno, straciła wreszcie znaczną część swojej ostrości.
- Ja za tobą też, querida. Powinnaś odwiedzać nas częściej.
Vargas westchnęła cicho.
- Wiem. Powinnam. Ja...
Seniorka potrząsnęła głową i poklepała ją czule po wierzchu dłoni.
- Nie tłumacz się, dziecko. Masz swoje życie, to zupełnie normalne. Chociaż… – Zmarszczyła nos zabawnie. – Nie sądź, że z ojcem pójdzie ci tak łatwo. Nie tylko będzie ci marudził, ale jeszcze dokładnie wypyta o tę bliznę – i na pewno zrzuci winę na twojego.
Blanca parsknęła cicho i pokręciła głową z rozbawieniem.
- Wiesz, kiedy przyjdą rodzice? – spytała, pomagając babci uprzątnąć resztę jej rzeczy i, w kolejnej chwili, podążając za nią do kuchni.
Guadalupe roześmiała się.
- Jak przyjdą to będą. Nie wiesz? To w końcu twoi rodzice – podsumowała.
Blanca wyszczerzyła zęby. No tak. Mogli mieszkać najbliżej z całej rodziny, ale jej rodzice zawsze byli spóźnieni.
Babcia – bez zaskoczenia – była przygotowana na gości. Kręcąc się przez chwilę po kuchni, wcisnęła Blance w ręce tacę z churrosami i meksykańskimi słodkimi bułeczkami. Nie zabrakło też tradycyjnego, czekoladowego sosu do churrosów i dzbanka z sokiem z gujawy.
- A to dla ciebie – wskazała Guadalupe, dostawiając ostatni, wysoki kubek z czymś bardzo zimnym i bardzo zielonym. Na wzniesione pytająco brwi Blanki kobieta uśmiechnęła się przekornie. – Zobaczysz. Limonki, między innymi. Ale nie podtykaj tego Estebanowi, to nie drink. Ma ci pomóc na nogę.
Vargas pokiwała głową i nie pytała więcej.
Szły powoli. Blanca niepewnie stawiała kolejne kroki, ale – po raz pierwszy od kilku ostatnich dni – nie przypłacała każdego z nich iskrami bólu. Wrażenia przypominały teraz raczej dziwną sztywność, albo może przemrożenie – ale to już dało się znieść.
Esa zauważyła z daleka – dostrzegła go też jej babcia.
- W porządku, już rozumiem – rzuciła półgłosem Guadalupe, z daleka lustrując półnagiego mężczyznę wzrokiem. – I może nawet zaczynam być skłonna uwierzyć, że to on cię bałamuci.
Blanca wybuchła nieskrępowanym śmiechem i nie przestała chichotać aż do samego pomostu.
- Zostawić cię tylko na chwilę, no naprawdę – rzuciła do Esa z teatralną rezygnacją i pokręciła głową.
Odstawiła tacę ostrożnie na deski pomostu, w kolejnej chwili wsadzając Barrosowi w buzię churrosa. Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i usadziła się obok na molo, podobnie jak wcześniej Es zsuwając sandały i zanurzając nogi w jeziorze. Blanca czuła na sobie przez chwilę uważne spojrzenie Guadalupe, mogła też niemal wskazać moment, kiedy babcia przeniosła swą uwagę na Barrosa – ostatecznie jednak nic nie powiedziała, siadając tylko, podobnie jak oni, prosto na deskach pomostu.
- Rodzice się spóźnią – oznajmiła Blanca, odruchowo wspierając dłoń na odsłoniętej klatce wyciągniętego na molo Esa. – Zawsze się spóźniają. Więc jak chcesz się jeszcze wykąpać, to możesz. – Szeroki uśmiech niemal nie schodził jej z ust.
Sięgnęła po churrosa, umoczyła go obficie w czekoladowym sosie i ciamkała słodycz przez chwilę, delektując się jej miękkością i tym, jak rozpływała się na języku.
- Ignacio jest chociaż trochę poruszony tym swoim ślubem? – spytała Vargas babcię, w zasadzie znając już odpowiedź.
Guadalupe przeżuła kawałek bułeczki i pokręciła głową.
- Oczywiście, że jest. Oczywiście, że udaje, że wcale nie.
Blanca parsknęła cicho.
- Ignacio to mój kuzyn. Brat Yami. To on jest tym szczęśliwcem, dla którego tu przyjechaliśmy – wyjaśniła pokrótce Esowi. – To, że w ogóle się żeni, to historyczne wydarzenie. Znają się z Mi – Marią – od dzieciaka, nigdy nie umawiali się z nikim innym, ale ślub... – Parsknęła cicho. – Ignacio wciąż wypomina mi, że to przeze mnie. Że gdy był już gotowy myśleć o ożenku, ja rozwiodłam się z conejito – z Jo, Joachimem – więc stwierdził, że nie warto. – Pokręciła głową i zakołysała nogami w przyjemnie ciepłej wodzie.
- Ignacio to ojciec Mateo – dodała jeszcze. – Tego mojego nastoletniego ulubieńca.
Coś jej się przypomniało.
- Wy się właściwie możecie znać, Ignacio jest oficerem Korpusu Sprawiedliwości. Od lat służy tu, w Meksyku, ale wiem, że czasem wzywają go do centrali. – Dwa gryzy churrosa i łyk przygotowanego przez babcię naparu w ramach przerwy. – Albo może kojarzysz jego ojca. Wujek Gabriel jest generałem FAMu, tego mieszanego oddziału widzących i śniących, który powołano eksperymentalnie jakieś… dziesięć lat temu? Coś koło tego. Generał Serrano – parsknęła cicho. – Jestem pewna, że tak ci się przedstawi. Olej go. Będzie cię tylko sprawdzał, nie daj mu się zastraszyć.
Guadalupe słuchała przez chwilę tylko.
- Też jesteś z Korpusu? – spytała w końcu, spoglądając na Esa z zaciekawieniem. Gdy dało jej się chwilę, spod pozornej oschłości łatwo było wydobyć kobietę rzeczową, ale przy tym bardzo rodzinną. Skoro Es przyjechał tu z Blancą, od ręki dostawał kredyt zaufania. A przy tym budził wyraźne zaciekawienie seniorki – i szybko stało się jasne, czemu.
- Zmieniasz się – zauważyła nagle, świdrując Esa uważnym spojrzeniem. Nie pytała, po prostu stwierdzała fakt. – W co? – spytała, po chwili reflektując się jednak. – Jeśli mogę zapytać. Nie musisz odpowiadać. – Uśmiechnęła się miękko. Wyraźnie rozumiała, że niektórych granic ludzie mogli nie chcieć przekraczać – szczególnie z kimś zupełnie obcym.
Blanca uśmiechnęła się miękko, nie wtrącając się w tę powoli plecioną nitkę porozumienia. Mimowolnie gładziła nagą, wilgotną skórę Esa i, zajadając się domowymi słodyczami, zwróciła się ku samemu jezioru.
Była w domu.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Wto 17 Paź - 22:03
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zostawić cię tylko na chwilę, no naprawdę.
Uśmiechnął się, odchylając głowę do tyłu na tyle, na ile pozwoliły mu na to wyrobione, pomostowe deski, do góry nogi spoglądając na Blankę i jej babcię.
- Jakby ci to przeszkadzało – rzucił, zanim zdążył zreflektować się, że podobne poufałości mogły być nie na miejscu w obecności Guadalupe. Woda zawsze wyciągała z niego wiele – lęk, niepewność, nałożone samodzielnie ograniczenia. W pewnym sensie oczyszczała, podobnie jak obecność kajmana doprowadzając Esa blisko tego stanu, w którym czuł się najbardziej sobą.
Pod tym względem, tymczasowe mieszkanie w skandynawskim Midgardzie nie było dla niego najlepszą opcją – zaklęty amulet wujostwa może i chronił wrażliwego na temperatury gada, ale sam Barros znosił je niewiele lepiej. Kąpiele w tamtejszych jeziorach w jego podstawowej, ludzkiej postaci zwyczajnie nie wchodziły w grę. Nie był aż takim masochistą.
Otwierał już usta, by zapytać Blankę, jak miała się jej noga po babcinej kuracji, ale kobieta wykorzystała ten moment, żeby wetknąć mu w usta obtoczony w cukrze wypiek. Absolutna, paskudna bezczelność, ale świeżym, domowym churrosom się nie odmawiało. Zamruczał z uznaniem, przeżuwając powoli.
Na stan swojego częściowego negliżu zwrócił uwagę dopiero, gdy dłoń astronomki wsparła się na jego klatce piersiowej i już tam została, rozwiewając wszelkie myśli o tym, czy nie rozsądniej byłoby usiąść i ubrać koszulkę leżącą gdzieś przy sandałach. W gruncie rzeczy cieszył się, że Blanca ani jej babka nie zwróciły mu na to uwagi – cholernie przyjemnie było czuć na skórze ciepłe promienie słońca. Przez klimat Midgardu zdążył prawie zapomnieć, jak to jest. Opalenizna, którą z pewnością przywiozą z powrotem, będzie musiała wystarczyć jako przypomnienie.
Jak chcesz się jeszcze wykąpać, to możesz.
Pokręcił głową, czując jak usta rozciągają mu się w uśmiechu będącym delikatniejszym odbiciem tego Blanki.
- Nie kuś – odparł krótko, choć wizja ponownego wskoczenia do jeziora tym razem po to, by po prostu się tym cieszyć, a nie opanowywać kryzys, który podkradł się niezauważenie w biały dzień, była niezwykle kusząca. Gdyby nie to, że nie byli sami, a Es chciał poznać bliskich Vargas, wcale nie musiałaby go długo namawiać. Popływać jeszcze zdąży – pierwszego spotkania już nie powtórzy.
Nakrył dłoń wspartą na jego klatce piersiowej własną, lekko gładząc skórę kciukiem i z zainteresowaniem przysłuchiwał się wymianie zdań między kobietami, próbując zapamiętać powiązania osób, o których opowiadała Blanca. Nie były one szczególnie skomplikowane, ale zwykle nie miał najlepszej pamięci, gdy przychodziło do ludzi. To, co zdecydowanie mu nie umknęło, było użycie imienia byłego męża Vargas – jak dotąd słyszał, by wyrażała się o nim tylko z użyciem tkliwego pseudonimu. Dziwnie było nagle móc przypiąć do niego normalne, ludzkie określenie. Jakby stał się bardziej rzeczywisty, a mniej nieuchwytną sylwetką.
Na wspomnienie o Mateo z zaskoczeniem zauważył, że coś o nim pamiętał – albo tak przynajmniej sądził.
- To ten, który chce być treserem lampartów? – spytał, niepewny czy czegoś nie przekręcił. Było to w zasadzie bardzo prawdopodobne.
Na wspomnienie powiązań Ignacia z Korpusem zmarszczył lekko brwi, próbując wyszukać w pamięci jakieś mogące się z nim wiązać wspomnienie, ale nic nie przychodziło mu do głowy – nie czuł specjalnego zdziwienia, raczej rzadko spoufalał się z osobami spoza własnej, rodzimej jednostki. Pokręcił więc lekko głową, zatrzymując się przy wspomnieniu następnego imienia. Gabriel Serrano. Generał FAMu.
Olej go. Będzie cię tylko sprawdzał, nie daj mu się zastraszyć.
Usta Esa mimowolnie wygięły się w złośliwy uśmieszek.
- Spokojnie, pan Gabryś marudzi tylko z przyzwyczajenia, nie dam się wkręcić. To dla niego tylko taki sport – roześmiał się na widok zaskoczenia rozlanego na twarzy Blanki i jej szeroko otwartych oczu. - Gabriel Serrano to stary kumpel mojego ojca. Bywał u nas jeszcze jak byłem dzieciakiem – wyjaśnił, nie mogąc przestać się szczerzyć w obliczu bezbrzeżnego zdumienia kobiety i jakiejś… Odrazy? Jakby rewelacje Esa zderzały się właśnie ze światopoglądem Vargas w krwawej, epickiej bitwie.
- Lubił odpowiadać na nasze pytania o pracę i podsuwać zaklęcia do nauki. I śpiewać, jak wypili z ojcem trochę za dużo cachaçi. Fatalnie fałszuje – dodał z rozbawieniem, kręcąc lekko głową.
Cholera, powinien był wcześniej skojarzyć nazwisko Yamileth z Gabrielem, ale skąd miał niby wiedzieć, że byli spokrewnieni? Nigdy nie słyszał, by mężczyzna używał imion swoich dzieci – zawsze wypowiadał się o nich jako moich latoroślach i nic ponadto.
Też jesteś z Korpusu?
Słysząc pytanie Guadalupe, przeniósł na nią spojrzenie, przez chwilę po prostu przyglądając się jej poprzecinanej zmarszczkami twarzy, mimowolnie szukając podobieństw do rysów Blanki.
- Byłem. Prawie dwadzieścia lat – odparł po szybkiej kalkulacji, ale nie zaoferował wyjaśnienia, dlaczego ten stan rzeczy się zmienił. Zdecydowanie nie był to odpowiedni temat na swobodną rozmowę, a sam Es niechętnie wracał pamięcią do wszystkich składowych, które finalnie popchnęły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. - Teraz jeżdżę z Blanką i resztą, ochraniam ich przed... – umilkł na moment, szukając odpowiednich słów - wszystkim właściwie. Od nachalnych pijaczków po dzikie zwierzęta i inne. Mają talent do kłopotów.
Odruchowo mocniej zacisnął palce na dłoni kobiety, zaraz potem świadomym wysiłkiem opuszczając rękę z powrotem na deski pomostu i zamierzał już z powrotem obrócić twarz bardziej ku słońcu, ale Guadalupe jeszcze z nim nie skończyła.
Zmieniasz się. W co?
W jasnym, uważnym spojrzeniu, którym mu się przyglądała było coś, co natychmiast wywoływało onieśmielenie – choć przecież kobieta nie była jego babką, a on małym chłopcem, który coś przeskrobał i spodziewał się bury. Świadomie wiedział, że Guadalupe była stara, ale jej chwilowa postawa, wyprostowane nagle plecy i sposób, w jaki przysłoniła światło wiszącego za nią słońca przywodziły na myśl obrazy czegoś starożytnego.
Wrażenie to rozmyło się nagle, rozluźniając chwilowe spięcie w ciele Esa, kiedy kobieta uśmiechnęła się miękko.
Zwilżył lekko językiem dolną wargę.
- Nie mam problemu o tym mówić. Chyba, że akurat nie chcę kogoś przestraszyć – kącik ust drgnął mu lekko. - Kajman. Zmieniam się w kajmana – dodał zaraz, przyglądając się reakcji Guadalupe, ale tej najwyraźniej nie wzruszyło, że nowy mężczyzna wnuczki mógł na zawołanie mieć paszczę pełną kłów. - Blanca pani powiedziała? Czy coś innego mnie zdradziło? – spytał z zainteresowaniem, podnosząc się nieco na przedramionach. Czuł, jak świeże blizny napinały skórę, ale nie zwracał na to szczególnej uwagi.
- Pani też…? – rzucił niedokończonym pytaniem, chociaż Blanca chyba nigdy nie wspominała o tym, by jej babcia nabyła tę szczególną umiejętność. Gdyby tak było, o wiele łatwiej przyszłoby mu zrozumieć, że poczyniła poprawną obserwację – sam Es tylko po sposobie poruszania się, jakiemuś niedookreślonemu błyskowi w oku i woni był w stanie mniej więcej określić, czy stojący przed nim człowiek miał pod skórą zwierzę. Guadalupe nie sprawiała takiego wrażenia, ale może się mylił?
Uśmiechnął się, odchylając głowę do tyłu na tyle, na ile pozwoliły mu na to wyrobione, pomostowe deski, do góry nogi spoglądając na Blankę i jej babcię.
- Jakby ci to przeszkadzało – rzucił, zanim zdążył zreflektować się, że podobne poufałości mogły być nie na miejscu w obecności Guadalupe. Woda zawsze wyciągała z niego wiele – lęk, niepewność, nałożone samodzielnie ograniczenia. W pewnym sensie oczyszczała, podobnie jak obecność kajmana doprowadzając Esa blisko tego stanu, w którym czuł się najbardziej sobą.
Pod tym względem, tymczasowe mieszkanie w skandynawskim Midgardzie nie było dla niego najlepszą opcją – zaklęty amulet wujostwa może i chronił wrażliwego na temperatury gada, ale sam Barros znosił je niewiele lepiej. Kąpiele w tamtejszych jeziorach w jego podstawowej, ludzkiej postaci zwyczajnie nie wchodziły w grę. Nie był aż takim masochistą.
Otwierał już usta, by zapytać Blankę, jak miała się jej noga po babcinej kuracji, ale kobieta wykorzystała ten moment, żeby wetknąć mu w usta obtoczony w cukrze wypiek. Absolutna, paskudna bezczelność, ale świeżym, domowym churrosom się nie odmawiało. Zamruczał z uznaniem, przeżuwając powoli.
Na stan swojego częściowego negliżu zwrócił uwagę dopiero, gdy dłoń astronomki wsparła się na jego klatce piersiowej i już tam została, rozwiewając wszelkie myśli o tym, czy nie rozsądniej byłoby usiąść i ubrać koszulkę leżącą gdzieś przy sandałach. W gruncie rzeczy cieszył się, że Blanca ani jej babka nie zwróciły mu na to uwagi – cholernie przyjemnie było czuć na skórze ciepłe promienie słońca. Przez klimat Midgardu zdążył prawie zapomnieć, jak to jest. Opalenizna, którą z pewnością przywiozą z powrotem, będzie musiała wystarczyć jako przypomnienie.
Jak chcesz się jeszcze wykąpać, to możesz.
Pokręcił głową, czując jak usta rozciągają mu się w uśmiechu będącym delikatniejszym odbiciem tego Blanki.
- Nie kuś – odparł krótko, choć wizja ponownego wskoczenia do jeziora tym razem po to, by po prostu się tym cieszyć, a nie opanowywać kryzys, który podkradł się niezauważenie w biały dzień, była niezwykle kusząca. Gdyby nie to, że nie byli sami, a Es chciał poznać bliskich Vargas, wcale nie musiałaby go długo namawiać. Popływać jeszcze zdąży – pierwszego spotkania już nie powtórzy.
Nakrył dłoń wspartą na jego klatce piersiowej własną, lekko gładząc skórę kciukiem i z zainteresowaniem przysłuchiwał się wymianie zdań między kobietami, próbując zapamiętać powiązania osób, o których opowiadała Blanca. Nie były one szczególnie skomplikowane, ale zwykle nie miał najlepszej pamięci, gdy przychodziło do ludzi. To, co zdecydowanie mu nie umknęło, było użycie imienia byłego męża Vargas – jak dotąd słyszał, by wyrażała się o nim tylko z użyciem tkliwego pseudonimu. Dziwnie było nagle móc przypiąć do niego normalne, ludzkie określenie. Jakby stał się bardziej rzeczywisty, a mniej nieuchwytną sylwetką.
Na wspomnienie o Mateo z zaskoczeniem zauważył, że coś o nim pamiętał – albo tak przynajmniej sądził.
- To ten, który chce być treserem lampartów? – spytał, niepewny czy czegoś nie przekręcił. Było to w zasadzie bardzo prawdopodobne.
Na wspomnienie powiązań Ignacia z Korpusem zmarszczył lekko brwi, próbując wyszukać w pamięci jakieś mogące się z nim wiązać wspomnienie, ale nic nie przychodziło mu do głowy – nie czuł specjalnego zdziwienia, raczej rzadko spoufalał się z osobami spoza własnej, rodzimej jednostki. Pokręcił więc lekko głową, zatrzymując się przy wspomnieniu następnego imienia. Gabriel Serrano. Generał FAMu.
Olej go. Będzie cię tylko sprawdzał, nie daj mu się zastraszyć.
Usta Esa mimowolnie wygięły się w złośliwy uśmieszek.
- Spokojnie, pan Gabryś marudzi tylko z przyzwyczajenia, nie dam się wkręcić. To dla niego tylko taki sport – roześmiał się na widok zaskoczenia rozlanego na twarzy Blanki i jej szeroko otwartych oczu. - Gabriel Serrano to stary kumpel mojego ojca. Bywał u nas jeszcze jak byłem dzieciakiem – wyjaśnił, nie mogąc przestać się szczerzyć w obliczu bezbrzeżnego zdumienia kobiety i jakiejś… Odrazy? Jakby rewelacje Esa zderzały się właśnie ze światopoglądem Vargas w krwawej, epickiej bitwie.
- Lubił odpowiadać na nasze pytania o pracę i podsuwać zaklęcia do nauki. I śpiewać, jak wypili z ojcem trochę za dużo cachaçi. Fatalnie fałszuje – dodał z rozbawieniem, kręcąc lekko głową.
Cholera, powinien był wcześniej skojarzyć nazwisko Yamileth z Gabrielem, ale skąd miał niby wiedzieć, że byli spokrewnieni? Nigdy nie słyszał, by mężczyzna używał imion swoich dzieci – zawsze wypowiadał się o nich jako moich latoroślach i nic ponadto.
Też jesteś z Korpusu?
Słysząc pytanie Guadalupe, przeniósł na nią spojrzenie, przez chwilę po prostu przyglądając się jej poprzecinanej zmarszczkami twarzy, mimowolnie szukając podobieństw do rysów Blanki.
- Byłem. Prawie dwadzieścia lat – odparł po szybkiej kalkulacji, ale nie zaoferował wyjaśnienia, dlaczego ten stan rzeczy się zmienił. Zdecydowanie nie był to odpowiedni temat na swobodną rozmowę, a sam Es niechętnie wracał pamięcią do wszystkich składowych, które finalnie popchnęły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. - Teraz jeżdżę z Blanką i resztą, ochraniam ich przed... – umilkł na moment, szukając odpowiednich słów - wszystkim właściwie. Od nachalnych pijaczków po dzikie zwierzęta i inne. Mają talent do kłopotów.
Odruchowo mocniej zacisnął palce na dłoni kobiety, zaraz potem świadomym wysiłkiem opuszczając rękę z powrotem na deski pomostu i zamierzał już z powrotem obrócić twarz bardziej ku słońcu, ale Guadalupe jeszcze z nim nie skończyła.
Zmieniasz się. W co?
W jasnym, uważnym spojrzeniu, którym mu się przyglądała było coś, co natychmiast wywoływało onieśmielenie – choć przecież kobieta nie była jego babką, a on małym chłopcem, który coś przeskrobał i spodziewał się bury. Świadomie wiedział, że Guadalupe była stara, ale jej chwilowa postawa, wyprostowane nagle plecy i sposób, w jaki przysłoniła światło wiszącego za nią słońca przywodziły na myśl obrazy czegoś starożytnego.
Wrażenie to rozmyło się nagle, rozluźniając chwilowe spięcie w ciele Esa, kiedy kobieta uśmiechnęła się miękko.
Zwilżył lekko językiem dolną wargę.
- Nie mam problemu o tym mówić. Chyba, że akurat nie chcę kogoś przestraszyć – kącik ust drgnął mu lekko. - Kajman. Zmieniam się w kajmana – dodał zaraz, przyglądając się reakcji Guadalupe, ale tej najwyraźniej nie wzruszyło, że nowy mężczyzna wnuczki mógł na zawołanie mieć paszczę pełną kłów. - Blanca pani powiedziała? Czy coś innego mnie zdradziło? – spytał z zainteresowaniem, podnosząc się nieco na przedramionach. Czuł, jak świeże blizny napinały skórę, ale nie zwracał na to szczególnej uwagi.
- Pani też…? – rzucił niedokończonym pytaniem, chociaż Blanca chyba nigdy nie wspominała o tym, by jej babcia nabyła tę szczególną umiejętność. Gdyby tak było, o wiele łatwiej przyszłoby mu zrozumieć, że poczyniła poprawną obserwację – sam Es tylko po sposobie poruszania się, jakiemuś niedookreślonemu błyskowi w oku i woni był w stanie mniej więcej określić, czy stojący przed nim człowiek miał pod skórą zwierzę. Guadalupe nie sprawiała takiego wrażenia, ale może się mylił?
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Sro 18 Paź - 15:45
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Roześmiała się, zaskoczona.
- Pamiętasz! Tak, to ten. – Uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na babcię. – Nadal o tym mówi? – Uzmysławiając sobie, jak dawno nie rozmawiała z kuzynem, westchnęła ciężko. – Naprawdę powinnam bywać tu częściej. Strasznie tęsknię za tym dzieciakiem.
Guadalupe otarła kroplę czekoladowego sosu z ust i pokiwała głową.
- Nadal. I wbrew temu, co próbuje wytykać mu cała rodzina – że z tego wyrośnie – na razie wcale się na to nie zapowiada. Ostatnio zapisał się na wolontariat w tutejszym zoo. Wprawdzie nie przy lampartach, bo jest za młody, ale... Cóż. Zdecydowanie musisz z nim pogadać – podsumowała babcia. – Nie będę zabierać ci przyjemności słuchania, jak podekscytowany jest, gdy mówi o dokarmianiu mrówkojadów i sprzątaniu alpaczych kup.
Blanca parsknęła śmiechem i pokręciła głową. Tak. Zdecydowanie musiała porozmawiać z Mateo. Może zabrać go na lody i... Tak. Zdecydowanie.
...pan Gabryś marudzi tylko z przyzwyczajenia.
Drgnęła. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, co Es właśnie powiedział.
- Pan Gabryś? – Uniosła brwi zaskoczona, a im więcej Barros mówił, tym więcej si…ę chyba krzywiła, bo Es szczerzył się jak durny. – Chcesz mi powiedzieć, że wujek, którego wszyscy unikali, i przez którego z Ignacem i Yami zawsze wychodziliśmy na podwórko zamiast siedzieć w domu... Że on jest nawet sympatyczny? No żartujesz sobie chyba.
Guadalupe uśmiechała się pod nosem.
- Zachowaj tę opowieść na później, jestem przekonana, że Andrea – matka tej tu... – Ruchem głowy wskazała Blancę. - ...a moja, jakby nie patrzył, córka – chętnie o tym posłucha.
Vargas parsknęła cicho. No tak. Przez różnice charakteru wujka Gabriela zdarzało jej się – dosyć często – zapominać, że to przecież brat jej mamy i syn Guadalupe, a nie jakiś pierwszy z brzegu, zgarnięty z ulicy i przysposobiony element.
Pokręciła głową z niedowierzaniem i znów skupiła się na jeziorze, pozwalając, by pytania Guadalupe i odpowiedzi Esa przelatywały jej łagodnie za plecami.
Kołysząc lekko nogami w ciepłej wodzie, musiała bardzo świadomie opierać się pokusie wskoczenia do jeziora. To nie byłoby mądre – nie, dopóki nie odzyska pełnej sprawności w nodze. A jednak... Zrobiłaby to. Bardzo chciałaby to zrobić. Mogła tego nie mówić, nie pokazać po sobie nawet cienia zazdrości – ale tak, zazdrościła Esowi tej kąpieli przed chwilą. Blanca korzystała z dobroci mniej lub bardziej naturalnych rozlewisk nie tak znowu mniej niż Barros – choć z zupełnie innych powodów. Jej nie pchał ku nim skryty w sercu gad, a raczej zwykła potrzeba poczucia wolności.
Spędzała w tym jeziorze strasznie dużo czasu. Sama i ze znajomymi, latem i wtedy, gdy było już zimno, w kostiumie kąpielowym i zupełnie naga. Pragnienie, by zanurzyć się w znajomych wodach i to, że nie może tego zrobić niemal fizycznie ją uwierało.
Westchnęła cicho, mimowolnie zabierając dłoń z piersi Esa i zaciskając ją na deskach pomostu.
Do rozmowy wróciła przy temacie zmiennokształtności. Nie miała wątpliwości, że Guadalupe nie przestraszy się wyobrażeniem Esa w gadziej postaci – i rzeczywiście, seniorka nie wydawała się specjalnie poruszoną. Blanca uśmiechnęła się przelotnie na zupełnie rozsądne pytania Esa.
Mogła babci powiedzieć, oczywiście. Ale tego nie zrobiła. To zupełnie nie tak.
- Och, nie, nie – roześmiała się Guadalupe. – Blanca nic nie mówiła – a błąd, bo mogłaby. I ja też się nie przemieniam. Zwierzęce duchy są… – Zawahała się. – Nie dogadujemy się aż tak dobrze. – Wzruszyła wreszcie tylko ramionami, wyraźnie nie planując wyjaśniać więcej.
- Ale zawsze wiem, jeśli takiego widzę – dodała tonem, jakby mówiła o pogodzie. Jakby wszystko powinno być zupełnie zrozumiałe i oczywiste, niewymagające dodatkowych wyjaśnień. – Wasza magia jest inna, niż pozostałych. Bardziej dzika. To widać – zakończyła krótko, a Blanca znów uśmiechnęła się przelotnie.
Nie rozumiała nawet połowy z mocy, jaką władała jej babcia, ale już dawno nauczyła się jej ufać – i nie dziwić. Es wciąż jednak miał prawo być skonfundowany. Dając spokój deskom pomostu, odnalazła dłoń Barrosa i ścisnęła ją lekko.
- A moja magia, babciu? – spytała jak gdyby nigdy nic, oglądając się na seniorkę.
Guadalupe przekrzywiła głowę lekko.
- Jeszcze nie taka jak jego, ale... Nie próbujesz się już upierać, że twój totem to aguti, co? – spytała kobieta z rozbawieniem.
- Nie – przyznała ze śmiechem Blanca. – I uczę się – Es mnie uczy. Jak dobrze pójdzie, może niedługo... – Zastanawiała się przez chwilę, wreszcie wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Może niedługo zeżrę jedną z kóz tego twojego amanta z sąsiedztwa, a on przez kolejne miesiące będzie się zastanawiał, od kiedy to oceloty zapuszczają się do miasta.
Guadalupe roześmiała się i pokręciła głową.
- Nieznośna jak zawsze – skwitowała, a Blanca uśmiechnęła się tylko szerzej.
- No przecież. Muszę, inaczej... Tata! – Cokolwiek chciała powiedzieć, nie wytrzymało to konkurencji z cichym piskiem radości, gdy od stronu dobiegł ją znajomy głos ojca i śmiech matki.
Teraz, w tej jednej chwili, Blanca znów była dzieckiem. Małą dziewczynką do granic podekscytowaną obecnością rodziców.
Zostawiając na chwilę Esa z babcią, poderwała się z pomostu i wyprysnęła w kierunku rodziców.
- A, czyli tak się będziemy przedstawiać? W sumie rozsądnie, strasznie dzisiaj ciepło, poza tym... – usłyszała słowa Andrei, z wyraźnym zaciekawieniem lustrującej Esa wzrokiem i z premedytacją nie kończącej stwierdzenia. Dopiero wchodzili na molo, nie było jednak wątpliwości, że słowa rodzicielki dotarły gdzie trzeba. Czyli – do wszystkich.
- Kochanie, rozbieraj się – zarządziła Andrea jak gdyby nigdy nic, spoglądając na męża, a ten uniósł brwi znacząco, kręcąc głową.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko – tym samym uśmiechem, który odziedziczyła po niej Blanca – roześmiała się melodyjnie i już w kolejnej chwili ściskała córkę mocno.
- Cześć, kochanie – wymruczała jej do ucha. – Strasznie dawno cię nie było.
Blanca odwzajemniła silny uścisk i...
- Chciałbym tylko zauważyć, że wołała tata – zauważył rzeczowo Diego, na co obie, Blanca i Andrea, roześmiały się. – Hej, promyczku. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i już w kolejnej chwili to on tulił córkę do piersi.
Guadalupe spoglądała na czułe powitanie z łagodnym uśmiechem, pozostając jednak na swoim miejscu na molo.
- Co ci się stało? – Diego zmarszczył się w którejś chwili, odsuwając Blancę na długość rąk i spoglądając znacząco na bliznę na udzie. Nachmurzony, uniósł wzrok na Esa i choć nic nie mówił, jasnym było, że w jego głowie pracują teraz intensywnie stereotypowe ojcowskie trybiki – szukające winnego i oceniające obcy element dużo surowiej niż potrzeba.
- Nic, tato – zapewniła Blanca i potrząsnęła głową. – To znaczy... – sapnęła cicho. – To nieważne. Babcia już pomogła.
- O, no pewnie, skoro babcia już pomogła to kimże ja jestem, żebym miał się martwić i... – zaczął gderać Diego, na co Guadalupe parsknęła cicho.
- Przestań histeryzować, synu. Będzie żyła. Noga zostaje na miejscu. Będziecie się bawić na weselu.
Andrea spoglądała to na jedno, to na drugie z rozbawieniem, wreszcie przesuwając swą uwagę na Esa.
- Andrea – rzuciła radośnie i wyciągnęła rękę na powitanie do pozbieranego już z pomostu Barrosa. – Ta tu to mój nieudany eksperyment. – Wyszczerzyła się szeroko. Tak, uśmiech Blanca zdecydowanie miała po niej.
Cała reszta to jednak skóra zdarta z ojca – tego samego który wzdychał teraz ciężko, kręcił głową z teatralnym rozczarowaniem i w ślad za małżonką wyciągał rękę do Esa.
- Diego – rzucił krótko. W jego głosie wciąż czaiła się rezerwa – ale raczej nie faktyczna niechęć. – Witaj w domu wariatów. Upolowała cię jeszcze przed przyjazdem tu czy już po? – spytał bezczelnie z cieniem uśmiechu w kąciku warg, wyraźnie świadom wad i zalet swojej latorośli.
Może dlatego, że znaczną część z nich miała po nim. Po żonie też, ale w dużym stopniu jednak po nim.
- Tato! – sapnęła Blanca z teatralnym oburzeniem. – To nie...
- Daj spokój swojemu dziecku – zganiła męża Andrea. - Przecież widzisz, że teraz to on je bałamuci, nie na odwrót. – Ruchem głowy wskazała Esa a potem Blancę i Guadalupe, znacząco unosząc brwi. Maskę powagi utrzymała przez niespełna pół minuty, po chwili parskając śmiechem i podchodząc do matki, by pochylić się i przytulić ją na powitanie.
- Diego? – zawołała w którejś chwili. – Kartka.
Mężczyzna zmarszczył się.
- Kartka? – Przez dobrą chwilę spoglądał na żonę, nie rozumiejąc, wreszcie jednak załapał. – A, tak, kartka. Promyczku, dopóki pamiętam... – zaczął głośno, z naciskiem. Andrea pokręciła głową z przelotnym uśmiechem. – Rozmawiałem z Zacharym i wygląda na to, że... – Reszta wypowiadanych półgłosem słów pozostała między ojcem a córką, ginąc pod melodyjnym śmiechem Andrei, która dyskutowała przez chwilę z Guadalupe o nadchodzącym weselu.
Gdy finalnie babcia oddelegowała się do hacjendy, by przynieść więcej kubków i dołożyć churrosów, Andrea ponownie zwróciła się do Esa.
- Naprawdę miło cię poznać. – Kobieta uśmiechnęła się miękko i lekko przekrzywiła głowę – to też Blanca miała po niej. – Szczrze mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że Blanca kogoś przyprowadzi. Od czasu rozwodu... – Zawahała się, wzruszyła ramionami. – A, mniejsza z tym. – Uśmiechnęła się szerzej. – Cieszę się, że znów daje sobie szansę – stwierdziła miękko i obejrzała się na podchodzącą właśnie Blancę.
- Co tam plotkujecie? – spytała Vargas, chowając do kieszeni szortów kartkę od ojca. Kartkę, która ekscytowała ją bardziej niż powinna i o której bardzo chciała opowiedzieć Esowi – ale nie teraz, nie w tym rozgardiaszu.
- Sprawdzam czy jest dla ciebie dobrą partią, to oczywiste – odpaliła Andrea bez wahania i rozczochrała czule włosy córki. Blanca sapnęła oburzona i uciekła do Esa, odruchowo obejmując go w pasie.
- I jest?
- Nie wiem. Jest? – spytała z łobuzerskim uśmiechem Andrea, spoglądając na własnego męża.
Diego parsknął cicho.
- A dajcie wy mi święty spokój. – Spojrzał na Esa i uśmiechnął się porozumiewawczo. – Jak się nauczy, jaka długość smyczy jest dla niej odpowiednia, wtedy będzie dobrą partią.
Blanca pokręciła głową z niedowierzaniem, Andrea parsknęła cicho.
- Podmienili mi ojca – burknęła Vargas, na co Diego uśmiechnął się przekornie.
- Dobra, dobra. Twoja matka się tego nauczyła wobec mnie i co? Narzekam? Nie narzekam – zbył oburzenie córki. W kolejnej chwili siadał już na pomoście i poklepał deski zapraszająco. – Zapraszam na parter, nie będziemy tak stać przecież.
- Pamiętasz! Tak, to ten. – Uśmiechnęła się szeroko i spojrzała na babcię. – Nadal o tym mówi? – Uzmysławiając sobie, jak dawno nie rozmawiała z kuzynem, westchnęła ciężko. – Naprawdę powinnam bywać tu częściej. Strasznie tęsknię za tym dzieciakiem.
Guadalupe otarła kroplę czekoladowego sosu z ust i pokiwała głową.
- Nadal. I wbrew temu, co próbuje wytykać mu cała rodzina – że z tego wyrośnie – na razie wcale się na to nie zapowiada. Ostatnio zapisał się na wolontariat w tutejszym zoo. Wprawdzie nie przy lampartach, bo jest za młody, ale... Cóż. Zdecydowanie musisz z nim pogadać – podsumowała babcia. – Nie będę zabierać ci przyjemności słuchania, jak podekscytowany jest, gdy mówi o dokarmianiu mrówkojadów i sprzątaniu alpaczych kup.
Blanca parsknęła śmiechem i pokręciła głową. Tak. Zdecydowanie musiała porozmawiać z Mateo. Może zabrać go na lody i... Tak. Zdecydowanie.
...pan Gabryś marudzi tylko z przyzwyczajenia.
Drgnęła. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, co Es właśnie powiedział.
- Pan Gabryś? – Uniosła brwi zaskoczona, a im więcej Barros mówił, tym więcej si…ę chyba krzywiła, bo Es szczerzył się jak durny. – Chcesz mi powiedzieć, że wujek, którego wszyscy unikali, i przez którego z Ignacem i Yami zawsze wychodziliśmy na podwórko zamiast siedzieć w domu... Że on jest nawet sympatyczny? No żartujesz sobie chyba.
Guadalupe uśmiechała się pod nosem.
- Zachowaj tę opowieść na później, jestem przekonana, że Andrea – matka tej tu... – Ruchem głowy wskazała Blancę. - ...a moja, jakby nie patrzył, córka – chętnie o tym posłucha.
Vargas parsknęła cicho. No tak. Przez różnice charakteru wujka Gabriela zdarzało jej się – dosyć często – zapominać, że to przecież brat jej mamy i syn Guadalupe, a nie jakiś pierwszy z brzegu, zgarnięty z ulicy i przysposobiony element.
Pokręciła głową z niedowierzaniem i znów skupiła się na jeziorze, pozwalając, by pytania Guadalupe i odpowiedzi Esa przelatywały jej łagodnie za plecami.
Kołysząc lekko nogami w ciepłej wodzie, musiała bardzo świadomie opierać się pokusie wskoczenia do jeziora. To nie byłoby mądre – nie, dopóki nie odzyska pełnej sprawności w nodze. A jednak... Zrobiłaby to. Bardzo chciałaby to zrobić. Mogła tego nie mówić, nie pokazać po sobie nawet cienia zazdrości – ale tak, zazdrościła Esowi tej kąpieli przed chwilą. Blanca korzystała z dobroci mniej lub bardziej naturalnych rozlewisk nie tak znowu mniej niż Barros – choć z zupełnie innych powodów. Jej nie pchał ku nim skryty w sercu gad, a raczej zwykła potrzeba poczucia wolności.
Spędzała w tym jeziorze strasznie dużo czasu. Sama i ze znajomymi, latem i wtedy, gdy było już zimno, w kostiumie kąpielowym i zupełnie naga. Pragnienie, by zanurzyć się w znajomych wodach i to, że nie może tego zrobić niemal fizycznie ją uwierało.
Westchnęła cicho, mimowolnie zabierając dłoń z piersi Esa i zaciskając ją na deskach pomostu.
Do rozmowy wróciła przy temacie zmiennokształtności. Nie miała wątpliwości, że Guadalupe nie przestraszy się wyobrażeniem Esa w gadziej postaci – i rzeczywiście, seniorka nie wydawała się specjalnie poruszoną. Blanca uśmiechnęła się przelotnie na zupełnie rozsądne pytania Esa.
Mogła babci powiedzieć, oczywiście. Ale tego nie zrobiła. To zupełnie nie tak.
- Och, nie, nie – roześmiała się Guadalupe. – Blanca nic nie mówiła – a błąd, bo mogłaby. I ja też się nie przemieniam. Zwierzęce duchy są… – Zawahała się. – Nie dogadujemy się aż tak dobrze. – Wzruszyła wreszcie tylko ramionami, wyraźnie nie planując wyjaśniać więcej.
- Ale zawsze wiem, jeśli takiego widzę – dodała tonem, jakby mówiła o pogodzie. Jakby wszystko powinno być zupełnie zrozumiałe i oczywiste, niewymagające dodatkowych wyjaśnień. – Wasza magia jest inna, niż pozostałych. Bardziej dzika. To widać – zakończyła krótko, a Blanca znów uśmiechnęła się przelotnie.
Nie rozumiała nawet połowy z mocy, jaką władała jej babcia, ale już dawno nauczyła się jej ufać – i nie dziwić. Es wciąż jednak miał prawo być skonfundowany. Dając spokój deskom pomostu, odnalazła dłoń Barrosa i ścisnęła ją lekko.
- A moja magia, babciu? – spytała jak gdyby nigdy nic, oglądając się na seniorkę.
Guadalupe przekrzywiła głowę lekko.
- Jeszcze nie taka jak jego, ale... Nie próbujesz się już upierać, że twój totem to aguti, co? – spytała kobieta z rozbawieniem.
- Nie – przyznała ze śmiechem Blanca. – I uczę się – Es mnie uczy. Jak dobrze pójdzie, może niedługo... – Zastanawiała się przez chwilę, wreszcie wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Może niedługo zeżrę jedną z kóz tego twojego amanta z sąsiedztwa, a on przez kolejne miesiące będzie się zastanawiał, od kiedy to oceloty zapuszczają się do miasta.
Guadalupe roześmiała się i pokręciła głową.
- Nieznośna jak zawsze – skwitowała, a Blanca uśmiechnęła się tylko szerzej.
- No przecież. Muszę, inaczej... Tata! – Cokolwiek chciała powiedzieć, nie wytrzymało to konkurencji z cichym piskiem radości, gdy od stronu dobiegł ją znajomy głos ojca i śmiech matki.
Teraz, w tej jednej chwili, Blanca znów była dzieckiem. Małą dziewczynką do granic podekscytowaną obecnością rodziców.
Zostawiając na chwilę Esa z babcią, poderwała się z pomostu i wyprysnęła w kierunku rodziców.
- A, czyli tak się będziemy przedstawiać? W sumie rozsądnie, strasznie dzisiaj ciepło, poza tym... – usłyszała słowa Andrei, z wyraźnym zaciekawieniem lustrującej Esa wzrokiem i z premedytacją nie kończącej stwierdzenia. Dopiero wchodzili na molo, nie było jednak wątpliwości, że słowa rodzicielki dotarły gdzie trzeba. Czyli – do wszystkich.
- Kochanie, rozbieraj się – zarządziła Andrea jak gdyby nigdy nic, spoglądając na męża, a ten uniósł brwi znacząco, kręcąc głową.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko – tym samym uśmiechem, który odziedziczyła po niej Blanca – roześmiała się melodyjnie i już w kolejnej chwili ściskała córkę mocno.
- Cześć, kochanie – wymruczała jej do ucha. – Strasznie dawno cię nie było.
Blanca odwzajemniła silny uścisk i...
- Chciałbym tylko zauważyć, że wołała tata – zauważył rzeczowo Diego, na co obie, Blanca i Andrea, roześmiały się. – Hej, promyczku. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i już w kolejnej chwili to on tulił córkę do piersi.
Guadalupe spoglądała na czułe powitanie z łagodnym uśmiechem, pozostając jednak na swoim miejscu na molo.
- Co ci się stało? – Diego zmarszczył się w którejś chwili, odsuwając Blancę na długość rąk i spoglądając znacząco na bliznę na udzie. Nachmurzony, uniósł wzrok na Esa i choć nic nie mówił, jasnym było, że w jego głowie pracują teraz intensywnie stereotypowe ojcowskie trybiki – szukające winnego i oceniające obcy element dużo surowiej niż potrzeba.
- Nic, tato – zapewniła Blanca i potrząsnęła głową. – To znaczy... – sapnęła cicho. – To nieważne. Babcia już pomogła.
- O, no pewnie, skoro babcia już pomogła to kimże ja jestem, żebym miał się martwić i... – zaczął gderać Diego, na co Guadalupe parsknęła cicho.
- Przestań histeryzować, synu. Będzie żyła. Noga zostaje na miejscu. Będziecie się bawić na weselu.
Andrea spoglądała to na jedno, to na drugie z rozbawieniem, wreszcie przesuwając swą uwagę na Esa.
- Andrea – rzuciła radośnie i wyciągnęła rękę na powitanie do pozbieranego już z pomostu Barrosa. – Ta tu to mój nieudany eksperyment. – Wyszczerzyła się szeroko. Tak, uśmiech Blanca zdecydowanie miała po niej.
Cała reszta to jednak skóra zdarta z ojca – tego samego który wzdychał teraz ciężko, kręcił głową z teatralnym rozczarowaniem i w ślad za małżonką wyciągał rękę do Esa.
- Diego – rzucił krótko. W jego głosie wciąż czaiła się rezerwa – ale raczej nie faktyczna niechęć. – Witaj w domu wariatów. Upolowała cię jeszcze przed przyjazdem tu czy już po? – spytał bezczelnie z cieniem uśmiechu w kąciku warg, wyraźnie świadom wad i zalet swojej latorośli.
Może dlatego, że znaczną część z nich miała po nim. Po żonie też, ale w dużym stopniu jednak po nim.
- Tato! – sapnęła Blanca z teatralnym oburzeniem. – To nie...
- Daj spokój swojemu dziecku – zganiła męża Andrea. - Przecież widzisz, że teraz to on je bałamuci, nie na odwrót. – Ruchem głowy wskazała Esa a potem Blancę i Guadalupe, znacząco unosząc brwi. Maskę powagi utrzymała przez niespełna pół minuty, po chwili parskając śmiechem i podchodząc do matki, by pochylić się i przytulić ją na powitanie.
- Diego? – zawołała w którejś chwili. – Kartka.
Mężczyzna zmarszczył się.
- Kartka? – Przez dobrą chwilę spoglądał na żonę, nie rozumiejąc, wreszcie jednak załapał. – A, tak, kartka. Promyczku, dopóki pamiętam... – zaczął głośno, z naciskiem. Andrea pokręciła głową z przelotnym uśmiechem. – Rozmawiałem z Zacharym i wygląda na to, że... – Reszta wypowiadanych półgłosem słów pozostała między ojcem a córką, ginąc pod melodyjnym śmiechem Andrei, która dyskutowała przez chwilę z Guadalupe o nadchodzącym weselu.
Gdy finalnie babcia oddelegowała się do hacjendy, by przynieść więcej kubków i dołożyć churrosów, Andrea ponownie zwróciła się do Esa.
- Naprawdę miło cię poznać. – Kobieta uśmiechnęła się miękko i lekko przekrzywiła głowę – to też Blanca miała po niej. – Szczrze mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że Blanca kogoś przyprowadzi. Od czasu rozwodu... – Zawahała się, wzruszyła ramionami. – A, mniejsza z tym. – Uśmiechnęła się szerzej. – Cieszę się, że znów daje sobie szansę – stwierdziła miękko i obejrzała się na podchodzącą właśnie Blancę.
- Co tam plotkujecie? – spytała Vargas, chowając do kieszeni szortów kartkę od ojca. Kartkę, która ekscytowała ją bardziej niż powinna i o której bardzo chciała opowiedzieć Esowi – ale nie teraz, nie w tym rozgardiaszu.
- Sprawdzam czy jest dla ciebie dobrą partią, to oczywiste – odpaliła Andrea bez wahania i rozczochrała czule włosy córki. Blanca sapnęła oburzona i uciekła do Esa, odruchowo obejmując go w pasie.
- I jest?
- Nie wiem. Jest? – spytała z łobuzerskim uśmiechem Andrea, spoglądając na własnego męża.
Diego parsknął cicho.
- A dajcie wy mi święty spokój. – Spojrzał na Esa i uśmiechnął się porozumiewawczo. – Jak się nauczy, jaka długość smyczy jest dla niej odpowiednia, wtedy będzie dobrą partią.
Blanca pokręciła głową z niedowierzaniem, Andrea parsknęła cicho.
- Podmienili mi ojca – burknęła Vargas, na co Diego uśmiechnął się przekornie.
- Dobra, dobra. Twoja matka się tego nauczyła wobec mnie i co? Narzekam? Nie narzekam – zbył oburzenie córki. W kolejnej chwili siadał już na pomoście i poklepał deski zapraszająco. – Zapraszam na parter, nie będziemy tak stać przecież.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Sro 18 Paź - 19:05
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Przyjeżdżając tutaj z Blanką nie spodziewał się, że będzie tak... Swobodnie? Przynajmniej po pierwszym niezręcznym powitaniu z Guadalupe i myśli, że próbowała go przegonić, nie siląc się nawet na odrobinę subtelności. Kiedy już nie miał z tyłu głowy wyimaginowanego niezadowolenia kobiety, bycie uwikłanym w rozmowę z nią było zaskakująco miłe. I nie tylko dlatego, że była babcią Blanki – cała jej postawa emanowała zainteresowaniem, a słuchając, nie uciekała wzrokiem, patrząc rozmówcy prosto w oczy. I nie przerywała tylko po to, by wtrącić coś, co przyszło jej do głowy – rzadka cecha.
Poczuł delikatne ukłucie zawodu, gdy przyznała, że ona sama się nie przemieniała, ale wyjaśnienia, które zaoferowała w zamian, były zwyczajnie intrygujące. Słuchając jej, przekrzywił lekko głowę, dłuższą chwilę nie mrugając. Nigdy jeszcze nie słyszał, ani nie czytał w żadnym z opracowań, by ktoś nazywał magię przemieniających się osób dziką, choć mógłby skłaniać ku temu sam aspekt przebywania tak blisko swojego totemicznego opiekuna. Przemieniał się już tak długo, że nie mógłby potwierdzić lub zaprzeczyć, czy inaczej wyczuwał swoją magię po tym, jak pierwszy raz mu się to udało.
- To ciekawe – rzucił wreszcie, kiwając lekko głową, jakby katalogował tę informację w pamięci tuż obok wszystkiego, co łączyło się z dziedziną przemiany. - I przydatne. Ja zwykle muszę upewniać się węchem.
Uśmiechnął się z dumą, unosząc dłoń Blanki do ust i muskając jej wierzch, gdy ta pochwaliła się babci, czego się uczy. Czego uczył ją on. Wciąż napełniał go irracjonalną radością fakt, że Vargas w ogóle rozważyła jego propozycję, a co dopiero zgodziła się postawić go w roli swojego nauczyciela.
- Jak chcesz zżerać, to bez kopyt. Będziesz mieć wzdęcia – rzucił z rozbawieniem, choć nie bez zwyczajowej dla siebie dozy praktycyzmu.
Odruchowo spojrzał przez ramię, wodząc za Blanką wzrokiem, gdy ta poderwała się z pomostu – wyraźnie kulejąc słabiej niż wcześniej – i pobiegła w kierunku zbliżających się rodziców. No tak, prawie by zapomniał.
Podniósł się na nogi, czując smagnięcie ciepła na policzkach, kiedy matka astronomki zwróciła uwagę na stan jego ubioru, podobnym do córki, melodyjnym głosem rzucając mężowi polecenie, by dołączył do klubu. W trakcie, gdy Blanca przytulała się na powitanie z rodzicami, szybko wciągnął przez głowę porzuconą wcześniej koszulkę, udając, że nie widział złośliwego rozbawienia na twarzy Guadalupe. Ona była u siebie, mogła się śmiać do woli, a on... On powinien chociaż próbować zrobić dobre wrażenie – częściowy negliż na dzień dobry raczej nie przysporzył mu dodatkowych punktów.
Ogromnej siły woli wymagało, by nie westchnął z ulgą, kiedy matka Vargas podeszła te dwa kroki bliżej, wyciągając rękę z uśmiechem, który u jej córki tak skutecznie rozbrajał jego gderliwość.
- Es – odruchowo przedstawił się zdrobnieniem, ściskając jej dłoń. Nie wyobrażał sobie, by ta niższa od niego o głowę kobieta z dołeczkami w policzkach miała używać jego pełnego imienia lub nazwiska, w przeciwieństwie do ojca Blanki, Diega. Ten patrzył na niego z dystansem, który wyciągnął z Barrosa jego pełne imię, nie zostawiając przestrzeni na poufałości. Przynajmniej do momentu, w którym rzucił pytanie o bycie upolowanym.
Ha, gdyby tylko wiedział.
- Przed. Pracujemy razem – odparł, z cichym zaskoczeniem zauważając cień bezczelnego uśmiechu, który choć teraz na innej twarzy, miał w sobie coś z wyrazu, jaki często widywał u Blanki. Miało to wiele sensu, w końcu Andrea i Diego byli jej rodzicami, więc musiały istnieć jakieś podobieństwa, a jednak... Dziwnie patrzyło się na całkiem obcych ludzi, odnajdując w nich okruchy tego, z czego składała się Blanca.
Chociaż z pozoru chaotyczni, inni od jego własnych bliskich, swoją swobodą i śmiechem wywoływali w piersi Esa ciepło, które nie miało nic wspólnego z przebywaniem pod meksykańskim słońcem.
Powiódł spojrzeniem za astronomką, gdy ta wdała się w dyskusję z ojcem, przenosząc je zaraz w kierunku Andrei, gdy ta przystanęła obok – nawet nie zauważył, kiedy Guadalupe oddaliła się w kierunku swojego domu.
Odetchnął krótko, gdy kobieta nawiązała do córki oraz tego, że nie spodziewali się widzieć jej z dodatkowym towarzystwem – nie było w tym nic złego, po prostu uświadamiało Esowi, że podobnie jak i on Blanca pozostawała sama po rozwodzie. Może nie dokładnie w ten sam sposób, bo miała Yamileth, która zapewne odpychała najgorszą samotność, ale jednak.
- Wiem, jak to jest – przyznał, czując, że mógł opuścić przy Andrei gardę. - A ona... – przygryzł lekko wnętrze policzka, ostatecznie odpuszczając pierwotnemu ciągowi swoich myśli. Mógłby powiedzieć wiele rzeczy, zapewniać matkę Blanki, że przeniesie dla niej góry i zrobi wszystko, by nigdy nie musiała się smucić, ale podobne deklaracje byłyby puste. Kruche jak wydmuszki. - Uwielbiam ją. Chociaż czasem gra mi na nerwach – dokończył wreszcie, odnajdując odpowiednie słowa.
Sprawdzam czy jest dla ciebie dobrą partią.
Parsknął z rozbawieniem na swobodne stwierdzenie Andrei, zaskakująco nie czując się nim w żaden sposób zaniepokojony. Objął Blankę ramieniem w odbiciu jej własnego uścisku, kiedy znalazła się bliżej, przekomarzając z matką, która próbowała wciągnąć w to również męża.
Jak Diego ujął to jeszcze parę chwil wcześniej? Dom wariatów?
Jak się nauczy, jaka długość smyczy jest dla niej odpowiednia, wtedy będzie dobrą partią.
Brew Esa powędrowała nieco w górę, gdy spojrzał najpierw na ojca Vargas, a potem na nią samą.
- Czyli podobieństwa są nie tylko w wyglądzie? – spytał, rozbawiony perspektywą tego, że Diego najwyraźniej sugerował przekazanie córce genów odpowiadających za jej swobodne prowadzanie się. Pomyślałby kto. Ojciec bawidamek, ale wzrokiem zabijałby jak każdy inny.
Gdy zasiedli na pomoście – z jednej strony miał Blankę, a z drugiej jej matkę – Es przekręcił głowę ku tej drugiej, przypominając sobie, o czym tak niedawno wspominała Guadalupe.
- Pani Guadalupe mówiła, żebym wspomniał swoje historie o panu Gabrysiu... Gabrielu Serrano, bo może to kogoś zainteresować? – rzucił, marszcząc nieco brwi. - Nie wiem, o co chodzi, ale jak Blanca usłyszała, że bywał u nas w domu i był miły dla mnie i braci, cała się zmarszczyła. O, jak teraz – szturchnął ją lekko ramieniem, kręcąc głową, gdy wystawiła język jak dziecko.
Poczuł delikatne ukłucie zawodu, gdy przyznała, że ona sama się nie przemieniała, ale wyjaśnienia, które zaoferowała w zamian, były zwyczajnie intrygujące. Słuchając jej, przekrzywił lekko głowę, dłuższą chwilę nie mrugając. Nigdy jeszcze nie słyszał, ani nie czytał w żadnym z opracowań, by ktoś nazywał magię przemieniających się osób dziką, choć mógłby skłaniać ku temu sam aspekt przebywania tak blisko swojego totemicznego opiekuna. Przemieniał się już tak długo, że nie mógłby potwierdzić lub zaprzeczyć, czy inaczej wyczuwał swoją magię po tym, jak pierwszy raz mu się to udało.
- To ciekawe – rzucił wreszcie, kiwając lekko głową, jakby katalogował tę informację w pamięci tuż obok wszystkiego, co łączyło się z dziedziną przemiany. - I przydatne. Ja zwykle muszę upewniać się węchem.
Uśmiechnął się z dumą, unosząc dłoń Blanki do ust i muskając jej wierzch, gdy ta pochwaliła się babci, czego się uczy. Czego uczył ją on. Wciąż napełniał go irracjonalną radością fakt, że Vargas w ogóle rozważyła jego propozycję, a co dopiero zgodziła się postawić go w roli swojego nauczyciela.
- Jak chcesz zżerać, to bez kopyt. Będziesz mieć wzdęcia – rzucił z rozbawieniem, choć nie bez zwyczajowej dla siebie dozy praktycyzmu.
Odruchowo spojrzał przez ramię, wodząc za Blanką wzrokiem, gdy ta poderwała się z pomostu – wyraźnie kulejąc słabiej niż wcześniej – i pobiegła w kierunku zbliżających się rodziców. No tak, prawie by zapomniał.
Podniósł się na nogi, czując smagnięcie ciepła na policzkach, kiedy matka astronomki zwróciła uwagę na stan jego ubioru, podobnym do córki, melodyjnym głosem rzucając mężowi polecenie, by dołączył do klubu. W trakcie, gdy Blanca przytulała się na powitanie z rodzicami, szybko wciągnął przez głowę porzuconą wcześniej koszulkę, udając, że nie widział złośliwego rozbawienia na twarzy Guadalupe. Ona była u siebie, mogła się śmiać do woli, a on... On powinien chociaż próbować zrobić dobre wrażenie – częściowy negliż na dzień dobry raczej nie przysporzył mu dodatkowych punktów.
Ogromnej siły woli wymagało, by nie westchnął z ulgą, kiedy matka Vargas podeszła te dwa kroki bliżej, wyciągając rękę z uśmiechem, który u jej córki tak skutecznie rozbrajał jego gderliwość.
- Es – odruchowo przedstawił się zdrobnieniem, ściskając jej dłoń. Nie wyobrażał sobie, by ta niższa od niego o głowę kobieta z dołeczkami w policzkach miała używać jego pełnego imienia lub nazwiska, w przeciwieństwie do ojca Blanki, Diega. Ten patrzył na niego z dystansem, który wyciągnął z Barrosa jego pełne imię, nie zostawiając przestrzeni na poufałości. Przynajmniej do momentu, w którym rzucił pytanie o bycie upolowanym.
Ha, gdyby tylko wiedział.
- Przed. Pracujemy razem – odparł, z cichym zaskoczeniem zauważając cień bezczelnego uśmiechu, który choć teraz na innej twarzy, miał w sobie coś z wyrazu, jaki często widywał u Blanki. Miało to wiele sensu, w końcu Andrea i Diego byli jej rodzicami, więc musiały istnieć jakieś podobieństwa, a jednak... Dziwnie patrzyło się na całkiem obcych ludzi, odnajdując w nich okruchy tego, z czego składała się Blanca.
Chociaż z pozoru chaotyczni, inni od jego własnych bliskich, swoją swobodą i śmiechem wywoływali w piersi Esa ciepło, które nie miało nic wspólnego z przebywaniem pod meksykańskim słońcem.
Powiódł spojrzeniem za astronomką, gdy ta wdała się w dyskusję z ojcem, przenosząc je zaraz w kierunku Andrei, gdy ta przystanęła obok – nawet nie zauważył, kiedy Guadalupe oddaliła się w kierunku swojego domu.
Odetchnął krótko, gdy kobieta nawiązała do córki oraz tego, że nie spodziewali się widzieć jej z dodatkowym towarzystwem – nie było w tym nic złego, po prostu uświadamiało Esowi, że podobnie jak i on Blanca pozostawała sama po rozwodzie. Może nie dokładnie w ten sam sposób, bo miała Yamileth, która zapewne odpychała najgorszą samotność, ale jednak.
- Wiem, jak to jest – przyznał, czując, że mógł opuścić przy Andrei gardę. - A ona... – przygryzł lekko wnętrze policzka, ostatecznie odpuszczając pierwotnemu ciągowi swoich myśli. Mógłby powiedzieć wiele rzeczy, zapewniać matkę Blanki, że przeniesie dla niej góry i zrobi wszystko, by nigdy nie musiała się smucić, ale podobne deklaracje byłyby puste. Kruche jak wydmuszki. - Uwielbiam ją. Chociaż czasem gra mi na nerwach – dokończył wreszcie, odnajdując odpowiednie słowa.
Sprawdzam czy jest dla ciebie dobrą partią.
Parsknął z rozbawieniem na swobodne stwierdzenie Andrei, zaskakująco nie czując się nim w żaden sposób zaniepokojony. Objął Blankę ramieniem w odbiciu jej własnego uścisku, kiedy znalazła się bliżej, przekomarzając z matką, która próbowała wciągnąć w to również męża.
Jak Diego ujął to jeszcze parę chwil wcześniej? Dom wariatów?
Jak się nauczy, jaka długość smyczy jest dla niej odpowiednia, wtedy będzie dobrą partią.
Brew Esa powędrowała nieco w górę, gdy spojrzał najpierw na ojca Vargas, a potem na nią samą.
- Czyli podobieństwa są nie tylko w wyglądzie? – spytał, rozbawiony perspektywą tego, że Diego najwyraźniej sugerował przekazanie córce genów odpowiadających za jej swobodne prowadzanie się. Pomyślałby kto. Ojciec bawidamek, ale wzrokiem zabijałby jak każdy inny.
Gdy zasiedli na pomoście – z jednej strony miał Blankę, a z drugiej jej matkę – Es przekręcił głowę ku tej drugiej, przypominając sobie, o czym tak niedawno wspominała Guadalupe.
- Pani Guadalupe mówiła, żebym wspomniał swoje historie o panu Gabrysiu... Gabrielu Serrano, bo może to kogoś zainteresować? – rzucił, marszcząc nieco brwi. - Nie wiem, o co chodzi, ale jak Blanca usłyszała, że bywał u nas w domu i był miły dla mnie i braci, cała się zmarszczyła. O, jak teraz – szturchnął ją lekko ramieniem, kręcąc głową, gdy wystawiła język jak dziecko.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Sro 18 Paź - 20:59
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Andrea uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- A komu nie gra – rzuciła półgłosem, nie kryjąc rozbawienia. Rodzice Blanki ewidentnie nie należeli do tych, którzy będą wypierać wszystkie wady własnego dziecka. Nie, Andrea i Diego wydawali się być ich doskonale świadomi – po prostu w żaden sposób nie zmieniało to tego, jak bardzo im na córce zależało.
Zerkając kontrolnie, czy Blanca wciąż dyskutuje z ojcem, Andrea westchnęła wreszcie cicho i stanęła na palcach, by móc mówić ciszej, bliżej ucha Esa.
- Dokładnie czegoś takiego oczekiwałabym od jej partnera. Albo partnerki. Że będzie ją uwielbiać i dbać. Ona już kiedyś kochała, Es. Bardzo. Pewnie bardziej, niż ci się przyzna. Jeśli ciebie pokocha tak samo, myślę, że... - Uśmiechnęła się przelotnie do własnych myśli, potrząsnęła lekko głową. Mogła powiedzieć o listach – tych listach, które Blanca słała regularnie, a w których Es już od kilku miesięcy zajmował coraz więcej miejsca. Jego imię od pełnej formy przeszło w czułe zdrobnienie, a początkowo wyczuwalna irytacja stała się czymś zupełnie innym. Andrea przez chwilę rozważała, czy o tym mówić, a gdy wreszcie zdecydowała się to przemilczeć, zrobiła to za podszeptem intuicji, że o uczuciach powinni rozmawiać ze sobą sami, Blanca i Es.
- Po prostu nie skrzywdź mojej dziewczynki – rzuciła więc zamiast tego i zawahała się. - I sam nie daj się jej skrzywdzić. - Poklepała go lekko po ramieniu i uśmiechnęła się miękko.
Jeśli próbować wymiernie podliczyć jakoś zbierane przez Barrosa punkty, teraz do gromadzonej puli musiało ich wpaść przynajmniej kilka.
Andrea – czy raczej, wracająca Blanca - nie dała mu miejsca na odpowiedź. Nie pozostawił go też Diego, uśmiechając się znacząco na pytanie Barrosa.
- Oczywiście, że nie. Ma po mnie wszystko, co najlepsze. - Uniósł znacząco brew, na co Blanca sapnęła po raz kolejny, a Andrea parsknęła cicho i trzepnęła męża w posiwiałą, rozwichrzoną czuprynę.
Rozsiedli się na pomoście, jedno obok drugiego – Diego, Blanca, Es i Andrea. Taca z wcześniej przyniesionymi smakołykami została odsunięta za plecy, w miarę w zasięgu każdego, a kubek Blanki – z napojem nieco już cieplejszym, ale wciąż tak samo mocno limonkowym – trafił między jej uda, by wciąż mogła po niego sięgać, jednocześnie nie ryzykując zalania kogokolwiek czy wyrzucenia naczynia za burtę.
A to ostatnio było bardziej niż prawdopodobne, szczególnie jeśli mieli rozmawiać o wujku Gabrielu.
Blanca nie musiała patrzeć, by wiedzieć, jak zareaguje jej matka. Andrea, podobnie jak jej córka wcześniej, potrzebowała chwili, by zrozumieć, o czym Es do niej mówi – a gdy to do niej dotarło, wciągnęła powietrze gwałtownie.
- Skurwysynek? Miły?! - rzuciła nieskrępowanie. - Tak na niego mówiliśmy, Gabryś skurwysynek- wyjaśniła. - My, w sensie cała reszta rodzeństwa. Ja i moje dwie siostry. On przecież nie... - Spojrzała na Blancę. - Wiedziałaś?
Vargas parsknęła cicho i pokręciła głową z rozbawieniem.
- Wiem od kwadransa i niedowierzam. Ale Es nie ma aż tak bujnej wyobraźni, żeby... – Parsknęła cicho, widząc znacząco uniesioną brew Barrosa. - No dobra, może ma. W każdym razie, to są kurwa jakieś jaja – podsumowała niewybrednie.
- Słownictwo, młoda damo. Słownictwo, kurwa – rzucił usłużnie Diego, szturchając córkę łokciem. Blanca oddała mu bez wahania i pisnęła cicho w wyrazie protestu, gdy mężczyzna rozwichrzył jej włosy.
Rumieńce na policzkach Blanki nie miały w tym momencie nic wspólnego z bólem czy wcześniejszym zawstydzeniem.
Andrea myślała intensywnie przez chwilę, przetwarzając.
- Poczekaj. Jeśli on do was przychodził, to ty musisz być Barros. Tak? Gabs miał tylko jednego takiego kumpla, z którym rzeczywiście miał jakieś życie towarzyskie... I z którym próbował mnie wyswatać – parsknęła cicho, przypominając sobie ten krępujący fakt. Pokręciła głową z niedowierzaniem. - To są kurwa jakieś jaja – powtórzyła z premedytacją po swojej córce.
- Możemy nie rozmawiać o tym pożałowania godnym incydencie? Zeswatać… - prychnął Diego. - Jeden w drugiego byli głupie chuje – zawahał się. - Bez urazy – rzucił do Esa i pokręcił głową. - Ale byli.
Blanca spoglądała to na jedno, to na drugie ze swoich rodziców, wreszcie parsknęła cicho i wsparła głowę na ramieniu Esa, żywiej rozchlapując wodę zanurzonymi w jeziorze nogami.
- Powinniśmy się założyć, kto będzie bardziej zdziwiony na weselu, Ignacio, Mi, Yami, czy może cioteczki – rzuciła Vargas z rozbawieniem.
- Zdziwiony? - Diego wsparł się za plecami o deski mola, rozpierając wygodniej. - Ja bym się bardziej zastanowił jak szybko ta wieść zastymuluje całe to towarzystwo do wyciągania rodzinnych brudów.
- Bardzo szybko – odpowiedziała Blanca bez wahania. - Ale nie mamy nic nowego, nie? Po raz pięćdziesiąty będą żale o majątek pradziadka i te cholera skąd wzięte oskarżenia, że jedna ciotka drugiej ciotce odbiła faceta?
Diego wyszczerzył zęby, Andrea zaśmiała się krótko.
- Jakbyś zgadła – stwierdziła rodzicielka Blanki i pokręciła głową. - Jakkolwiek nie lubię zgadzać się z mężem – westchnęła znacząco. - To faktycznie to jest trochę dom wariatów. To, w sensie my. Przygotowałaś Esa na te całe wesele? - spytała Andrea, unosząc brwi.
- Nie – odparła Blanca bez wahania i ucałowała Barrosa słodko w policzek. - Lubię mu robić niespodzianki. Poza tym, uprzedzony nie doceniłby folkloru.
Diego chrząknął z rozbawieniem.
- Nie wyparłbym się tego diabła choćbym nawet chciał – stwierdził sentencjonalnie i poklepał Blancę po kolanie. - Moja krew.
Minęła ledwie chwila ciszy – moment na złapanie oddechu – gdy Diego po raz wtóry podjął się ojcowskich obowiązków przepytania kandydata do serca jego córki.
- Mówisz, że pracujecie razem. Astronom? – spytał, zupełnie naturalnie spodziewając się, że Es może być kolegą po fachu. Bo Blanca, choć listy pisała często i dosyć długie, nie wdawała się w detale. Imię Esa się pojawiało, to, kim dokładnie był – już niekoniecznie. - W ogóle – widzący czy śniący? – Przyjrzał się Barrosowi uważniej, wreszcie westchnął teatralnie, ciężko. - Pewnie widzący, co? – Pokręcił głową z rezygnacją. - Przestaję wierzyć, że nadejdzie kiedyś dzień, że porozmawiam sobie z zięciem o częściach do zmywarki czy tłumikach do samochodu...
Blanca parsknęła cicho i pokręciła głową. Upiła kolejne parę łyków limonkowego soku, wsparła się o Esa wygodniej, kładąc dłoń na jego udzie, poprawiła okulary i odetchnęła głęboko.
- Jak wy się w ogóle poznaliście? I kiedy? Długo jesteście razem? - kontynuował tymczasem Diego.
Blanca drgnęła lekko i posłała Esowi znaczące spojrzenie. Ani się waż, mówiło, gdy świdrowała go zza przyciemnianych szkieł, nagle doskonale świadoma, że Es potrafił – i chyba lubił – być bezczelny, i że akurat teraz jego bezczelność mogłaby poprowadzić do co najmniej niekomfortowych wyznań. Niezaskakujących dla jej rodziny, ale nadal niekoniecznie takich, o których chciałaby rozprawiać na forum rodzinnym.
- Jakie masz wobec niej plany? - ciągnął Diego, zachowując doskonale niewzruszoną, poważną twarz. - Zdajesz sobie sprawę, że jeśli ją skrzywdzisz, to... - urwał nagle, szturchnięty przez Blancę w bok.
- Tato! – burknęła, marszcząc się komicznie. Czuła się, jakby znów miała lat naście, a nie trzydzieści – i niespecjalnie jej się to podobało.
- No co? - spytał tymczasem niezrażony Diego, wzór niewinności. - Sorry, promyczku, ale to są ojcowskie obowiązki. Mam całą listę pytań, więc jakbyś mogła nie przeszkadzać to... - Parsknął śmiechem, gdy dźgnęła go łokciem solidniej. - Joachima nie pytałem i patrz, jak to się skończyło. Naprawiam swoje błędy – stwierdził z teatralnym przekonaniem, a Blance coraz trudniej było się opierać pokusie zsunięcia się z molo prosto w ciemne wody jeziora.
- To nie jest mój ojciec – wymruczała w ramię Esa. - To znaczy, jest, ale... – Kolejne burczenie przypominało jeden z tych meksykańskich zwrotów, które używała zwykle gdy ktoś – cóż – pierdolił farmazony.
- A komu nie gra – rzuciła półgłosem, nie kryjąc rozbawienia. Rodzice Blanki ewidentnie nie należeli do tych, którzy będą wypierać wszystkie wady własnego dziecka. Nie, Andrea i Diego wydawali się być ich doskonale świadomi – po prostu w żaden sposób nie zmieniało to tego, jak bardzo im na córce zależało.
Zerkając kontrolnie, czy Blanca wciąż dyskutuje z ojcem, Andrea westchnęła wreszcie cicho i stanęła na palcach, by móc mówić ciszej, bliżej ucha Esa.
- Dokładnie czegoś takiego oczekiwałabym od jej partnera. Albo partnerki. Że będzie ją uwielbiać i dbać. Ona już kiedyś kochała, Es. Bardzo. Pewnie bardziej, niż ci się przyzna. Jeśli ciebie pokocha tak samo, myślę, że... - Uśmiechnęła się przelotnie do własnych myśli, potrząsnęła lekko głową. Mogła powiedzieć o listach – tych listach, które Blanca słała regularnie, a w których Es już od kilku miesięcy zajmował coraz więcej miejsca. Jego imię od pełnej formy przeszło w czułe zdrobnienie, a początkowo wyczuwalna irytacja stała się czymś zupełnie innym. Andrea przez chwilę rozważała, czy o tym mówić, a gdy wreszcie zdecydowała się to przemilczeć, zrobiła to za podszeptem intuicji, że o uczuciach powinni rozmawiać ze sobą sami, Blanca i Es.
- Po prostu nie skrzywdź mojej dziewczynki – rzuciła więc zamiast tego i zawahała się. - I sam nie daj się jej skrzywdzić. - Poklepała go lekko po ramieniu i uśmiechnęła się miękko.
Jeśli próbować wymiernie podliczyć jakoś zbierane przez Barrosa punkty, teraz do gromadzonej puli musiało ich wpaść przynajmniej kilka.
Andrea – czy raczej, wracająca Blanca - nie dała mu miejsca na odpowiedź. Nie pozostawił go też Diego, uśmiechając się znacząco na pytanie Barrosa.
- Oczywiście, że nie. Ma po mnie wszystko, co najlepsze. - Uniósł znacząco brew, na co Blanca sapnęła po raz kolejny, a Andrea parsknęła cicho i trzepnęła męża w posiwiałą, rozwichrzoną czuprynę.
Rozsiedli się na pomoście, jedno obok drugiego – Diego, Blanca, Es i Andrea. Taca z wcześniej przyniesionymi smakołykami została odsunięta za plecy, w miarę w zasięgu każdego, a kubek Blanki – z napojem nieco już cieplejszym, ale wciąż tak samo mocno limonkowym – trafił między jej uda, by wciąż mogła po niego sięgać, jednocześnie nie ryzykując zalania kogokolwiek czy wyrzucenia naczynia za burtę.
A to ostatnio było bardziej niż prawdopodobne, szczególnie jeśli mieli rozmawiać o wujku Gabrielu.
Blanca nie musiała patrzeć, by wiedzieć, jak zareaguje jej matka. Andrea, podobnie jak jej córka wcześniej, potrzebowała chwili, by zrozumieć, o czym Es do niej mówi – a gdy to do niej dotarło, wciągnęła powietrze gwałtownie.
- Skurwysynek? Miły?! - rzuciła nieskrępowanie. - Tak na niego mówiliśmy, Gabryś skurwysynek- wyjaśniła. - My, w sensie cała reszta rodzeństwa. Ja i moje dwie siostry. On przecież nie... - Spojrzała na Blancę. - Wiedziałaś?
Vargas parsknęła cicho i pokręciła głową z rozbawieniem.
- Wiem od kwadransa i niedowierzam. Ale Es nie ma aż tak bujnej wyobraźni, żeby... – Parsknęła cicho, widząc znacząco uniesioną brew Barrosa. - No dobra, może ma. W każdym razie, to są kurwa jakieś jaja – podsumowała niewybrednie.
- Słownictwo, młoda damo. Słownictwo, kurwa – rzucił usłużnie Diego, szturchając córkę łokciem. Blanca oddała mu bez wahania i pisnęła cicho w wyrazie protestu, gdy mężczyzna rozwichrzył jej włosy.
Rumieńce na policzkach Blanki nie miały w tym momencie nic wspólnego z bólem czy wcześniejszym zawstydzeniem.
Andrea myślała intensywnie przez chwilę, przetwarzając.
- Poczekaj. Jeśli on do was przychodził, to ty musisz być Barros. Tak? Gabs miał tylko jednego takiego kumpla, z którym rzeczywiście miał jakieś życie towarzyskie... I z którym próbował mnie wyswatać – parsknęła cicho, przypominając sobie ten krępujący fakt. Pokręciła głową z niedowierzaniem. - To są kurwa jakieś jaja – powtórzyła z premedytacją po swojej córce.
- Możemy nie rozmawiać o tym pożałowania godnym incydencie? Zeswatać… - prychnął Diego. - Jeden w drugiego byli głupie chuje – zawahał się. - Bez urazy – rzucił do Esa i pokręcił głową. - Ale byli.
Blanca spoglądała to na jedno, to na drugie ze swoich rodziców, wreszcie parsknęła cicho i wsparła głowę na ramieniu Esa, żywiej rozchlapując wodę zanurzonymi w jeziorze nogami.
- Powinniśmy się założyć, kto będzie bardziej zdziwiony na weselu, Ignacio, Mi, Yami, czy może cioteczki – rzuciła Vargas z rozbawieniem.
- Zdziwiony? - Diego wsparł się za plecami o deski mola, rozpierając wygodniej. - Ja bym się bardziej zastanowił jak szybko ta wieść zastymuluje całe to towarzystwo do wyciągania rodzinnych brudów.
- Bardzo szybko – odpowiedziała Blanca bez wahania. - Ale nie mamy nic nowego, nie? Po raz pięćdziesiąty będą żale o majątek pradziadka i te cholera skąd wzięte oskarżenia, że jedna ciotka drugiej ciotce odbiła faceta?
Diego wyszczerzył zęby, Andrea zaśmiała się krótko.
- Jakbyś zgadła – stwierdziła rodzicielka Blanki i pokręciła głową. - Jakkolwiek nie lubię zgadzać się z mężem – westchnęła znacząco. - To faktycznie to jest trochę dom wariatów. To, w sensie my. Przygotowałaś Esa na te całe wesele? - spytała Andrea, unosząc brwi.
- Nie – odparła Blanca bez wahania i ucałowała Barrosa słodko w policzek. - Lubię mu robić niespodzianki. Poza tym, uprzedzony nie doceniłby folkloru.
Diego chrząknął z rozbawieniem.
- Nie wyparłbym się tego diabła choćbym nawet chciał – stwierdził sentencjonalnie i poklepał Blancę po kolanie. - Moja krew.
Minęła ledwie chwila ciszy – moment na złapanie oddechu – gdy Diego po raz wtóry podjął się ojcowskich obowiązków przepytania kandydata do serca jego córki.
- Mówisz, że pracujecie razem. Astronom? – spytał, zupełnie naturalnie spodziewając się, że Es może być kolegą po fachu. Bo Blanca, choć listy pisała często i dosyć długie, nie wdawała się w detale. Imię Esa się pojawiało, to, kim dokładnie był – już niekoniecznie. - W ogóle – widzący czy śniący? – Przyjrzał się Barrosowi uważniej, wreszcie westchnął teatralnie, ciężko. - Pewnie widzący, co? – Pokręcił głową z rezygnacją. - Przestaję wierzyć, że nadejdzie kiedyś dzień, że porozmawiam sobie z zięciem o częściach do zmywarki czy tłumikach do samochodu...
Blanca parsknęła cicho i pokręciła głową. Upiła kolejne parę łyków limonkowego soku, wsparła się o Esa wygodniej, kładąc dłoń na jego udzie, poprawiła okulary i odetchnęła głęboko.
- Jak wy się w ogóle poznaliście? I kiedy? Długo jesteście razem? - kontynuował tymczasem Diego.
Blanca drgnęła lekko i posłała Esowi znaczące spojrzenie. Ani się waż, mówiło, gdy świdrowała go zza przyciemnianych szkieł, nagle doskonale świadoma, że Es potrafił – i chyba lubił – być bezczelny, i że akurat teraz jego bezczelność mogłaby poprowadzić do co najmniej niekomfortowych wyznań. Niezaskakujących dla jej rodziny, ale nadal niekoniecznie takich, o których chciałaby rozprawiać na forum rodzinnym.
- Jakie masz wobec niej plany? - ciągnął Diego, zachowując doskonale niewzruszoną, poważną twarz. - Zdajesz sobie sprawę, że jeśli ją skrzywdzisz, to... - urwał nagle, szturchnięty przez Blancę w bok.
- Tato! – burknęła, marszcząc się komicznie. Czuła się, jakby znów miała lat naście, a nie trzydzieści – i niespecjalnie jej się to podobało.
- No co? - spytał tymczasem niezrażony Diego, wzór niewinności. - Sorry, promyczku, ale to są ojcowskie obowiązki. Mam całą listę pytań, więc jakbyś mogła nie przeszkadzać to... - Parsknął śmiechem, gdy dźgnęła go łokciem solidniej. - Joachima nie pytałem i patrz, jak to się skończyło. Naprawiam swoje błędy – stwierdził z teatralnym przekonaniem, a Blance coraz trudniej było się opierać pokusie zsunięcia się z molo prosto w ciemne wody jeziora.
- To nie jest mój ojciec – wymruczała w ramię Esa. - To znaczy, jest, ale... – Kolejne burczenie przypominało jeden z tych meksykańskich zwrotów, które używała zwykle gdy ktoś – cóż – pierdolił farmazony.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Czw 19 Paź - 20:25
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
We wszystkich tematach do rozmowy oraz standardowych groźbach o konsekwencjach złamanego serca, jakie uwzględniał w kontekście rodziny Blanki, Es nie spodziewał się, że dyskusję wywoła akurat stary kolega ojca. I to tak burzliwą, wysyconą emocjami, jakich nikt się nie wstydził oraz nie próbował ukrywać.
Uniósł z konsternacją brew, kiedy Andrea niemal krzyknęła na przydechu, nazywając pana Gabriela skurwysynkiem – rozumiał, że nie każdemu musiał odpowiadać jego charakter, ale żeby reagować aż tak gwałtownie? Dopiero układając z podawanych mu stopniowo elementów większą całość, zaczynał tworzyć w głowie szerszy obraz, w mig pojmując, że własne rodzeństwo zdecydowanie potrafiło wyciągnąć z człowieka najgorsze. Jego usta ułożyły się na moment w małe o, gdy pojął jak bliskimi kuzynkami były Yamileth z Blanką – niepokojąco wręcz bliskimi w kontekście tego, że wcześniej ze sobą sypiały.
Cóż. Nie było jego rolą odpalać Vargas moralizatorskich pogaduszek, ani wspominać o tym fakcie na głos. Z cała swobodą, z jaką Blanca podchodziła do swoich mniej lub bardziej trwałych związków z różnymi ludźmi, jakoś wątpił, by tym konkretnym chwaliła się swojej najbliższej rodzinie. Mogliby okazać się nie być aż tak wyrozumiali.
Es nie ma aż tak bujnej wyobraźni, żeby...
Obrócił głowę, spoglądając znacząco na astronomkę z zaciśniętymi w wąską kreskę wargami, jakby tylko czekał, aż zabrnie dalej, gotowy wypominać jej co najmniej kilka sytuacji, w których wykazał się kreatywnością, a jakie mogłyby wywołać ogólny stan zażenowania w towarzystwie wraz z wrzaskami i groźbami ucięcia tych zabawnych części ciała. Przytaknął na domysły odnośnie swojego nazwiska, zaraz robiąc wielkie oczy.
- Wyswatać? – rzucił, mimowolnie naśladując reakcję Diega na rewelacje dotyczące rodzinnych powiązań, choć ze znacznie mniejszą odrazą. - Nie obrażam się. Mój ojciec ma w dupie tak wielkiego kija, że czasem się dziwię, że nie wychodzi mu górą. Dobrze, że to nie wyszło. Moja matka ma chyba jakieś grzechy z poprzedniego życia do odpracowania, że go wybrała – westchnął, kręcąc lekko głową, zanim wsparł policzek o czubek głowy przytulonej do boku Blanki. To nie tak, że nie kochał swojego powściągliwego w uczuciach i przywiązanego do tradycji ojca – była to po prostu relacja dosyć skomplikowana.
- Powinienem coś wiedzieć, zanim zaczną się te dyskusje? Na przykład o co na pewno nie pytać?Albo kogo unikać? – spytał z cieniem rozbawienia w głosie, odsuwając na dalszy plan myśli dotyczące Bruno Barrosa. Dzień był zbyt piękny, a towarzystwo przyjemne, by trzymać tę chmurę gradową zbyt blisko.
Musiał się powstrzymać, żeby nie przyciągnąć Blanki do pełnego, satysfakcjonującego pocałunku, gdy tylko musnęła ustami jego szorstki policzek – wsparł dłoń na jej karku, gładząc kciukiem miękką skórę.
Gdy wreszcie nastąpiło to, czego spodziewał się od początku – wpadnięcie w ogień pytań, które przypominały mu raczej łagodniejszą wersję prawdziwego przesłuchania, niż kurtuazję – Es był na przygotowany, odpowiadając na uważne spojrzenie Diega własnym. Gdzieś z tyłu głowy mignęła mu myśl, że ojciec Blanki nie mógł być aż tak dużo starszy od niego, choć siwizna już zdążyła przyprószyć skronie.
Słysząc jak jedno pytanie goniło drugie, a Diego robił sobie tylko przerwy na chwilę monologu, nie zostawiając realnej przestrzeni na odpowiedzi, usta Barrosa drgały w ledwie powstrzymywanym uśmiechu, a w ciemnych oczach pojawiły się iście chochlicze iskry, rozdmuchiwane tylko przez znaczące spojrzenia Vargas. Nie mógł już powstrzymać śmiechu, gdy z burczeniem przekręciła głowę, chowając twarz w jego szyi. Podrapał ją lekko po potylicy w geście, który kojarzył mu się z czułościami, jakimi zwykł obdarzać koty, zanim zwrócił się z powrotem ku jej ojcu.
- Jestem ich ochroniarzem. Widzącym – potwierdził ku wyraźnemu zrezygnowaniu Diega. - Ale jak opowiesz mi o tych zmywarkach czy innych tłukach, mogę się odwdzięczyć wykładem o wyższości magii przemiany nad taką rytualną na przykład – uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby, gdy pan Vargas wywrócił oczami. - Blance udało się mnie paru rzeczy nauczyć. Nie opieram się. Zwykle – rzucił, w pełni świadomy dwuznaczności podobnego stwierdzenia. I to nie tylko dlatego, że wspomniana kobieta właśnie uniosła głowę, przyglądając mu się zmrużonymi oczami zza zsuniętych na czubek nosa szkieł.
- Znamy się z pracy. Yamileth zatrudniła mnie pod koniec dziewięćdziesiątego dziewiątego – kontynuował odpowiadanie na pytania, którymi został zasypany, czując spojrzenie wwiercające się w bok jego czaszki. - A jak długo jesteśmy razem... – zrobił taktyczną pauzę, niemal czując jak Blanca wciągnęła powietrze. - Podać licząc oficjalnie czy kiedy zaciągnęła mnie do łóżka? – spytał z całą niewinnością, na jaką było go stać, a jaka zapewne nikogo nie oszukała w obliczu jego bezczelnego uśmieszku. Diego jeszcze nie podrywał się, by udusić go tu i teraz, zostało mu więc po tym pytaniu przynajmniej kilka chwil życia.
- Różnica nie byłaby duża, wychodzi jakiś miesiąc. Oglądałem się za Blanką wcześniej, a jej się wydawało, że jej nie lubię – rozłożył ręce, kręcąc lekko głową. Niby rozumiał, skąd wzięły się podobne przypuszczenia, szczególnie w kontekście ich pierwszych oraz powtarzających się kłótni o różnice w poglądach, ale żeby nie zauważyła, jak się jej przyglądał? Albo nie wyciągnęła wniosków, kiedy przyszedł cały w nerwach wygadać się, bo Lucas wysłał mu wyjątkowo chujowy list?
Jak miał jednak odpowiedzieć na pytanie o plany, gdy sam się jeszcze nad tym dokładniej nie zastanawiał? Czy w ogóle musiał?
- Nie planuję zostawiać jej dla pierwszej lepszej. Ani żadnej innej w ogóle – zaczął ostrożnie, jakoś wątpiąc, by ojciec Blanki pozwolił mu uniknąć odpowiedzi. Równie dobrze mógł więc powiedzieć prawdę, jakkolwiek niesatysfakcjonująca mogła się ona okazać. - Ale co z tego wyjdzie, nie wiem. To robota dla dwojga. Była żona skutecznie nauczyła mnie, że samemu nie uciągnie się tego całego wózka – wzruszył ramieniem, na którym nie opierała się astronomka. - Na razie planuję zrobić Blance przypał na weselu. Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę – dodał, wcale nie mając ochoty kończyć swojej wypowiedzi w przykrym tonie. Nie teraz, nie kiedy dla odmiany zależało mu, by pokazać się od jak najlepszej strony.
W tym wypadku nieszkodliwe głupoty były zdecydowanie łatwiej przyswajalne niż jego zwykła cisza i gderliwość.
Uniósł z konsternacją brew, kiedy Andrea niemal krzyknęła na przydechu, nazywając pana Gabriela skurwysynkiem – rozumiał, że nie każdemu musiał odpowiadać jego charakter, ale żeby reagować aż tak gwałtownie? Dopiero układając z podawanych mu stopniowo elementów większą całość, zaczynał tworzyć w głowie szerszy obraz, w mig pojmując, że własne rodzeństwo zdecydowanie potrafiło wyciągnąć z człowieka najgorsze. Jego usta ułożyły się na moment w małe o, gdy pojął jak bliskimi kuzynkami były Yamileth z Blanką – niepokojąco wręcz bliskimi w kontekście tego, że wcześniej ze sobą sypiały.
Cóż. Nie było jego rolą odpalać Vargas moralizatorskich pogaduszek, ani wspominać o tym fakcie na głos. Z cała swobodą, z jaką Blanca podchodziła do swoich mniej lub bardziej trwałych związków z różnymi ludźmi, jakoś wątpił, by tym konkretnym chwaliła się swojej najbliższej rodzinie. Mogliby okazać się nie być aż tak wyrozumiali.
Es nie ma aż tak bujnej wyobraźni, żeby...
Obrócił głowę, spoglądając znacząco na astronomkę z zaciśniętymi w wąską kreskę wargami, jakby tylko czekał, aż zabrnie dalej, gotowy wypominać jej co najmniej kilka sytuacji, w których wykazał się kreatywnością, a jakie mogłyby wywołać ogólny stan zażenowania w towarzystwie wraz z wrzaskami i groźbami ucięcia tych zabawnych części ciała. Przytaknął na domysły odnośnie swojego nazwiska, zaraz robiąc wielkie oczy.
- Wyswatać? – rzucił, mimowolnie naśladując reakcję Diega na rewelacje dotyczące rodzinnych powiązań, choć ze znacznie mniejszą odrazą. - Nie obrażam się. Mój ojciec ma w dupie tak wielkiego kija, że czasem się dziwię, że nie wychodzi mu górą. Dobrze, że to nie wyszło. Moja matka ma chyba jakieś grzechy z poprzedniego życia do odpracowania, że go wybrała – westchnął, kręcąc lekko głową, zanim wsparł policzek o czubek głowy przytulonej do boku Blanki. To nie tak, że nie kochał swojego powściągliwego w uczuciach i przywiązanego do tradycji ojca – była to po prostu relacja dosyć skomplikowana.
- Powinienem coś wiedzieć, zanim zaczną się te dyskusje? Na przykład o co na pewno nie pytać?Albo kogo unikać? – spytał z cieniem rozbawienia w głosie, odsuwając na dalszy plan myśli dotyczące Bruno Barrosa. Dzień był zbyt piękny, a towarzystwo przyjemne, by trzymać tę chmurę gradową zbyt blisko.
Musiał się powstrzymać, żeby nie przyciągnąć Blanki do pełnego, satysfakcjonującego pocałunku, gdy tylko musnęła ustami jego szorstki policzek – wsparł dłoń na jej karku, gładząc kciukiem miękką skórę.
Gdy wreszcie nastąpiło to, czego spodziewał się od początku – wpadnięcie w ogień pytań, które przypominały mu raczej łagodniejszą wersję prawdziwego przesłuchania, niż kurtuazję – Es był na przygotowany, odpowiadając na uważne spojrzenie Diega własnym. Gdzieś z tyłu głowy mignęła mu myśl, że ojciec Blanki nie mógł być aż tak dużo starszy od niego, choć siwizna już zdążyła przyprószyć skronie.
Słysząc jak jedno pytanie goniło drugie, a Diego robił sobie tylko przerwy na chwilę monologu, nie zostawiając realnej przestrzeni na odpowiedzi, usta Barrosa drgały w ledwie powstrzymywanym uśmiechu, a w ciemnych oczach pojawiły się iście chochlicze iskry, rozdmuchiwane tylko przez znaczące spojrzenia Vargas. Nie mógł już powstrzymać śmiechu, gdy z burczeniem przekręciła głowę, chowając twarz w jego szyi. Podrapał ją lekko po potylicy w geście, który kojarzył mu się z czułościami, jakimi zwykł obdarzać koty, zanim zwrócił się z powrotem ku jej ojcu.
- Jestem ich ochroniarzem. Widzącym – potwierdził ku wyraźnemu zrezygnowaniu Diega. - Ale jak opowiesz mi o tych zmywarkach czy innych tłukach, mogę się odwdzięczyć wykładem o wyższości magii przemiany nad taką rytualną na przykład – uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby, gdy pan Vargas wywrócił oczami. - Blance udało się mnie paru rzeczy nauczyć. Nie opieram się. Zwykle – rzucił, w pełni świadomy dwuznaczności podobnego stwierdzenia. I to nie tylko dlatego, że wspomniana kobieta właśnie uniosła głowę, przyglądając mu się zmrużonymi oczami zza zsuniętych na czubek nosa szkieł.
- Znamy się z pracy. Yamileth zatrudniła mnie pod koniec dziewięćdziesiątego dziewiątego – kontynuował odpowiadanie na pytania, którymi został zasypany, czując spojrzenie wwiercające się w bok jego czaszki. - A jak długo jesteśmy razem... – zrobił taktyczną pauzę, niemal czując jak Blanca wciągnęła powietrze. - Podać licząc oficjalnie czy kiedy zaciągnęła mnie do łóżka? – spytał z całą niewinnością, na jaką było go stać, a jaka zapewne nikogo nie oszukała w obliczu jego bezczelnego uśmieszku. Diego jeszcze nie podrywał się, by udusić go tu i teraz, zostało mu więc po tym pytaniu przynajmniej kilka chwil życia.
- Różnica nie byłaby duża, wychodzi jakiś miesiąc. Oglądałem się za Blanką wcześniej, a jej się wydawało, że jej nie lubię – rozłożył ręce, kręcąc lekko głową. Niby rozumiał, skąd wzięły się podobne przypuszczenia, szczególnie w kontekście ich pierwszych oraz powtarzających się kłótni o różnice w poglądach, ale żeby nie zauważyła, jak się jej przyglądał? Albo nie wyciągnęła wniosków, kiedy przyszedł cały w nerwach wygadać się, bo Lucas wysłał mu wyjątkowo chujowy list?
Jak miał jednak odpowiedzieć na pytanie o plany, gdy sam się jeszcze nad tym dokładniej nie zastanawiał? Czy w ogóle musiał?
- Nie planuję zostawiać jej dla pierwszej lepszej. Ani żadnej innej w ogóle – zaczął ostrożnie, jakoś wątpiąc, by ojciec Blanki pozwolił mu uniknąć odpowiedzi. Równie dobrze mógł więc powiedzieć prawdę, jakkolwiek niesatysfakcjonująca mogła się ona okazać. - Ale co z tego wyjdzie, nie wiem. To robota dla dwojga. Była żona skutecznie nauczyła mnie, że samemu nie uciągnie się tego całego wózka – wzruszył ramieniem, na którym nie opierała się astronomka. - Na razie planuję zrobić Blance przypał na weselu. Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę – dodał, wcale nie mając ochoty kończyć swojej wypowiedzi w przykrym tonie. Nie teraz, nie kiedy dla odmiany zależało mu, by pokazać się od jak najlepszej strony.
W tym wypadku nieszkodliwe głupoty były zdecydowanie łatwiej przyswajalne niż jego zwykła cisza i gderliwość.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Czw 19 Paź - 21:44
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Oddając inicjatywę rodzicom – z premedytacją wystawiając Esa na ich ciekawość, pytania, oceny – uśmiechała się niemal bez przerwy. Słuchała wymienianych argumentów, stwierdzeń i uwag, parskając cicho, gdy Andrea kategorycznie zabroniła Barrosowi wspominać o pradziadku Jose, a Diego stwierdził, że nie warto też przypominać kuzyna Alejandro i jego bliźniaka, Fernando. Rodzice Blanki jednogłośnie uznali też, że w normalnych okolicznościach kazaliby mu unikać Gabriela, ale skoro sytuacja wyglądała tak, a nie inaczej, to chyba niespecjalnie mogli sobie na to pozwolić.
- Ale jak będziesz z Blanką, to zadbaj najpierw, żeby nie była w pobliżu, jak będziesz z nim... Nie wiem, wspominał dobre czasy. I w ogóle najlepiej nie dawaj mu okazji, by zobaczył promyczka w twoim towarzystwie – Diego parsknął cicho. - Obawiam się, że generał Serrano wciąż doskonale pamięta, jak ta oto pannica razem z jego własnymi latoroślami ochlała mu trzy butelki trzymanego na specjalne okazje portugalskiego wina.
- Swoją drogą, jak już przy winie... - Andrea uśmiechnęła się niewinnie. - Czy ty znasz możliwości mojej córeczki? Co do alkoholu?
- Mamo! – sapnęła Blanca. - Teraz jeszcze ty?! Zdrajcy – burknęła.
- Nie, to w zasadzie bardzo rozsądne pytanie – zgodził się Diego, wyraźnie czerpiąc zbyt dużo radości w stawianiu własnej córki w niezręcznej sytuacji. - Bo widzisz, on się po tym weselu może rozmyślić, więc może byśmy po prostu trochę uprzedzili fakty i...
Blanca nachmurzyła się, Diego jednak nie wyglądał na specjalnie tym poruszonego.
- I opowiedzieli o tym, co wyprawiasz w towarzystwie Ignacio i tequili. Albo Ignacio, tequili, i jeszcze ze trzech rodzajów alkoholu, jakie twój fantastyczny kuzyn zapewni na swoim weselu.
Całe szczęście, nie opowiedzieli – Blanca nie miała jednak wątpliwości, że to tylko odroczenie wyroku. Najlepsze historie opowiada się przecież nad babcinymi tacosami czy inną quesadillą, czyż nie?
Oczywiście, tymczasowe zarzucenie rodzinnych anegdot nie było przy tym taryfą ulgową dla Blanki, nie do końca. Z niepokojem słuchała pytań ojca i, za chwilę, odpowiedzi Esa. Dotąd przytulona, dla bezpieczeństwa chowająca się w ramieniu Barrosa, drgnęła wyraźnie na aż nadto dwuznaczne stwierdzenie i stężała w tłumionym... Czym właściwie? Złości? Nie była pewna. To znaczy, trochę tak. Trochę się złościła.
Ale, bogowie, aż za bardzo lubiła bezczelnych. Zdecydowanie za bardzo.
Podać licząc oficjalnie czy kiedy zaciągnęła mnie do łóżka?
Blanca nie była pewna, czy, gdyby się teraz odezwała, powiedziałaby raczej stul dzióbek, kochanie czy może jednak zamknij mordę, perwersie. Nie śmiała się jednak tak, jak chichocząca teraz mama, ani nie uśmiechała się z wyraźnym uznaniem – oczywiście, że z uznaniem, cholera – jak jej tata.
- No i widzisz, bardzo lubię takie proste konkrety – rzucił Diego z rozbawieniem. - Brawo, kochanie. Zawsze mówiłem, że nie ma co bawić się w jakieś… Nie wiem, podchody. Randki. Te całe pierdoły – poklepał Blancę po ramieniu, jakby zupełnie nieświadom coraz bardziej czerwonych policzków swojej latorośli. Albo właśnie wręcz przeciwnie – świadom ich aż nadto.
- Tak? - spytała jednocześnie Andrea, teatralnie unosząc brwi. - Naprawdę tak właśnie sądzisz? Randki i inne pierdoły?
- Och, już nie łap mnie tak za słówka, kochanie. - Diego machnął ręką beztrosko i posłał małżonce głośnego cmoka w powietrzu.
Andrea parsknęła cicho.
Blanca czuła, że coś w niej powoli umiera.
Przygryzła lekko wargę, gdy potem, już poważniej, mówił o niezostawianiu jej – serce zgubiło jej rytm, potknęło się raz i drugi, gdy uzmysławiała sobie wagę tego stwierdzenia – i o tym, że będą musieli pracować na to oboje. Wiedziała. To znaczy, też była zamężna, wiedziała że na dłuższą metę związek był pracą obu osób. Po prostu... Usłyszeć coś takiego to jednak zupełnie co innego. Usłyszeć coś takiego od mężczyzny, z którym ułożyło jej się tak, jak z Esem – to już zupełna abstrakcja.
Nie była pewna, co czuje, poza tym, że jest to uczucie bardzo ciepłe i miękkie, przypominające gruby, polarowy koc.
Gdy Diego znów zwrócił się do Esa, skinął mu głową z teatralnie przesadnym uznaniem.
- Zaliczone. Na razie – zaznaczył, chociaż trudno było brać to na serio.
A chyba, mimo wszystko, jednak należałoby. Podobnie jak Guadalupe, rodzice Blanki wydawali się być otwarci – i obdarzyć partnerów córki kredytem zaufania. Łatwo było więc zapomnieć, że płynie w nich meksykańska krew, która za ewentualną krzywdę wyrządzoną ich rodzinie odpłacała srogo. Za krzywdę wyrządzoną ich córce – można było tylko zgadywać, co działoby się potem.
Na razie planuję zrobić Blance przypał na weselu.
Parsknęła cicho. Najwyższy czas znów przejąć inicjatywę.
- Żebyś się nie zdziwił, kocie. – Pieszczotliwe określenie wymsknęło jej się w zasadzie nieproszone i, jeśli wierzyć lekkiemu błyskowi w oczach Andrei, nie przeszło niezauważone. - Chciałam tylko przypomnieć, że to ja jestem najlepszym promyczkiem rodziny, więc w założeniu jesteś na straconej pozycji.
Diego słuchał wymiany zdań z rozbawieniem, zaraz po słowach Blanki pochylając się przez jej kolana w kierunku Esa.
- Mam parę pomysłów – rzucił mężczyzna wcale nie tak konspiracyjnym półgłosem, na co Blanca agresywnie rozczochrała mu posiwiałą czuprynę.
Mogliby się tak przerzucać jeszcze godzinami. Przesada? Dla Blanki – wcale. Siedząc między swoim tatą a swoim mężczyzną, z mamą rozchlapującą nogami wodę z jeziora w ten sam sposób, w jaki jeszcze nie tak dawno temu robiła to jej córka, Blanca czuła się… Dobrze. Na swoim miejscu. Przelotna myśl, że wszystko dzieje się tak strasznie szybko, pryskała jak mydlana bańka w obliczu rodzinnego ciepła i... Puzzle. Każde z nich było puzzlami i wszystkie kawałki zaskakująco łatwo wskakiwały na swoje miejsce.
Gdy finalnie babcia zamiast wrócić na molo, zawołała Diego i Andreę do siebie – strofując ich gromko, że mogliby się na coś przydać i pomóc przy przygotowaniu obiadu, bo to w zasadzie nie ma sensu, żeby mitrężyć teraz czas nad lemoniadą, skoro mogą mitrężyć go nad fantastycznym popisem jej zdolności kulinarnych – Blanca odetchnęła głęboko. Nagła cisza była dziwna. Vargas stwierdziłaby może, że nadeszła zbyt prędko – gdyby nie to, że to przecież wcale nie tak. Rodzice wciąż byli na wyciągnięcie ręki, podobnie jak babcia – a chwila oddechu od familijnego rozgardiaszu była dokładnie tym. Chwilą, a nie kolejnymi, długimi miesiącami.
Po chwili spoglądania tylko na jezioro, zerknęła wreszcie na Esa.
- Chyba cię lubią. Zupełnie nie wiem czemu – rzuciła bezczelnie, uśmiechając się jednak od ucha do ucha. - Ale ten seks mogłeś sobie darować – palnęła. - Moi rodzice naprawdę nie muszą wiedzieć, co, z kim i kiedy robię, no bo to jednak... Rodzice – sapnęła cicho, zażenowana wyraźnie bardziej, niż starała się pokazywać.
- Jesteś bezczelny – podsumowała i poczochrała w zasadzie zupełnie suche już loczki Barrosa.
Milczała przez chwilę, wsłuchując się w nie tak odległe skrzeczenie papug, cichy, kojący plusk wody i delikatny szum pobliskich zarośli, gdy trącał je ciepły, popołudniowy wiatr.
- Es? – zapytała w pewnej chwili, zacięła się jednak zaraz potem.
Naprawdę to miałeś na myśli?, chciała zapytać, nawiązując do jego deklaracji. Naprawdę chcesz być ze mną – tylko ze mną? Naprawdę tego właśnie pragniesz?
- Chciałabym popływać – powiedziała zamiast tego, prędko uciekając przez tym, co naprawdę czuła. - Pomożesz mi? Ja nie... – Westchnęła cicho. - Sama chyba sobie nie poradzę, nie z tą nogą, ale bardzo – bardzo – chcę być tam, a nie tu. – Wskazała ruchem głowy najpierw taflę jeziora, potem molo.
Przygryzła policzek lekko i pokręciła głową z rozbawieniem.
- Jakby policzyć te wszystkie godziny, jestem pewna że wyszłoby, że spędziłam w tym jeziorze więcej niż w hacjendzie babci – przyznała.
Wstała z desek nie czekając na odpowiedź Esa – nie miała wątpliwości, jaka ta odpowiedź będzie. Zsunęła szorty, głównie po to, by ochronić przed zamoczeniem wciśniętą w kieszeń spodenek kartkę z nazwiskiem otrzymaną od taty – a po chwili namysłu pozbyła się też bluzki. Teoretycznie już po kąpieli mogła wysuszyć ciuchy zaklęciem – dokładnie tak samo, jak będzie musiała to zrobić z bielizną – ale bufiaste rękawy kolorowej koszulki nie wyglądałyby potem tak dobrze. Zwiewny materiał nie układałby się na jej ciele tak miękko, a i na szortach zostałyby zagniecenia, z którymi może mogłaby się uporać kolejnym zaklęciem, ale...
Równie dobrze mogła po prostu zostawić ciuchy na brzegu.
Znów usiadła na deskach i, upewniając się, że Es trafi do wody najpierw, sama zsunęła się zaraz po nim.
- Nie patrz tak – rzuciła jednocześnie, spoglądając na Barrosa z rozbawieniem. Trzymając się jeszcze przez chwilę desek mola, puściła je wreszcie, ostrożnie odpływając nieco dalej.
- Mógłbyś chociaż udawać, że... Nie wiem, zachwyca cię mój mózg, a nie tylko dupa i cycki – dodała bezczelnie i w kolejnej chwili zniknęła na moment pod wodą, rozsądnie trzymając się jednak blisko Esa.
Nie była na tyle odważna, by zaryzykować teraz odpłynięcie teraz gdzieś dalej.
- Ale jak będziesz z Blanką, to zadbaj najpierw, żeby nie była w pobliżu, jak będziesz z nim... Nie wiem, wspominał dobre czasy. I w ogóle najlepiej nie dawaj mu okazji, by zobaczył promyczka w twoim towarzystwie – Diego parsknął cicho. - Obawiam się, że generał Serrano wciąż doskonale pamięta, jak ta oto pannica razem z jego własnymi latoroślami ochlała mu trzy butelki trzymanego na specjalne okazje portugalskiego wina.
- Swoją drogą, jak już przy winie... - Andrea uśmiechnęła się niewinnie. - Czy ty znasz możliwości mojej córeczki? Co do alkoholu?
- Mamo! – sapnęła Blanca. - Teraz jeszcze ty?! Zdrajcy – burknęła.
- Nie, to w zasadzie bardzo rozsądne pytanie – zgodził się Diego, wyraźnie czerpiąc zbyt dużo radości w stawianiu własnej córki w niezręcznej sytuacji. - Bo widzisz, on się po tym weselu może rozmyślić, więc może byśmy po prostu trochę uprzedzili fakty i...
Blanca nachmurzyła się, Diego jednak nie wyglądał na specjalnie tym poruszonego.
- I opowiedzieli o tym, co wyprawiasz w towarzystwie Ignacio i tequili. Albo Ignacio, tequili, i jeszcze ze trzech rodzajów alkoholu, jakie twój fantastyczny kuzyn zapewni na swoim weselu.
Całe szczęście, nie opowiedzieli – Blanca nie miała jednak wątpliwości, że to tylko odroczenie wyroku. Najlepsze historie opowiada się przecież nad babcinymi tacosami czy inną quesadillą, czyż nie?
Oczywiście, tymczasowe zarzucenie rodzinnych anegdot nie było przy tym taryfą ulgową dla Blanki, nie do końca. Z niepokojem słuchała pytań ojca i, za chwilę, odpowiedzi Esa. Dotąd przytulona, dla bezpieczeństwa chowająca się w ramieniu Barrosa, drgnęła wyraźnie na aż nadto dwuznaczne stwierdzenie i stężała w tłumionym... Czym właściwie? Złości? Nie była pewna. To znaczy, trochę tak. Trochę się złościła.
Ale, bogowie, aż za bardzo lubiła bezczelnych. Zdecydowanie za bardzo.
Podać licząc oficjalnie czy kiedy zaciągnęła mnie do łóżka?
Blanca nie była pewna, czy, gdyby się teraz odezwała, powiedziałaby raczej stul dzióbek, kochanie czy może jednak zamknij mordę, perwersie. Nie śmiała się jednak tak, jak chichocząca teraz mama, ani nie uśmiechała się z wyraźnym uznaniem – oczywiście, że z uznaniem, cholera – jak jej tata.
- No i widzisz, bardzo lubię takie proste konkrety – rzucił Diego z rozbawieniem. - Brawo, kochanie. Zawsze mówiłem, że nie ma co bawić się w jakieś… Nie wiem, podchody. Randki. Te całe pierdoły – poklepał Blancę po ramieniu, jakby zupełnie nieświadom coraz bardziej czerwonych policzków swojej latorośli. Albo właśnie wręcz przeciwnie – świadom ich aż nadto.
- Tak? - spytała jednocześnie Andrea, teatralnie unosząc brwi. - Naprawdę tak właśnie sądzisz? Randki i inne pierdoły?
- Och, już nie łap mnie tak za słówka, kochanie. - Diego machnął ręką beztrosko i posłał małżonce głośnego cmoka w powietrzu.
Andrea parsknęła cicho.
Blanca czuła, że coś w niej powoli umiera.
Przygryzła lekko wargę, gdy potem, już poważniej, mówił o niezostawianiu jej – serce zgubiło jej rytm, potknęło się raz i drugi, gdy uzmysławiała sobie wagę tego stwierdzenia – i o tym, że będą musieli pracować na to oboje. Wiedziała. To znaczy, też była zamężna, wiedziała że na dłuższą metę związek był pracą obu osób. Po prostu... Usłyszeć coś takiego to jednak zupełnie co innego. Usłyszeć coś takiego od mężczyzny, z którym ułożyło jej się tak, jak z Esem – to już zupełna abstrakcja.
Nie była pewna, co czuje, poza tym, że jest to uczucie bardzo ciepłe i miękkie, przypominające gruby, polarowy koc.
Gdy Diego znów zwrócił się do Esa, skinął mu głową z teatralnie przesadnym uznaniem.
- Zaliczone. Na razie – zaznaczył, chociaż trudno było brać to na serio.
A chyba, mimo wszystko, jednak należałoby. Podobnie jak Guadalupe, rodzice Blanki wydawali się być otwarci – i obdarzyć partnerów córki kredytem zaufania. Łatwo było więc zapomnieć, że płynie w nich meksykańska krew, która za ewentualną krzywdę wyrządzoną ich rodzinie odpłacała srogo. Za krzywdę wyrządzoną ich córce – można było tylko zgadywać, co działoby się potem.
Na razie planuję zrobić Blance przypał na weselu.
Parsknęła cicho. Najwyższy czas znów przejąć inicjatywę.
- Żebyś się nie zdziwił, kocie. – Pieszczotliwe określenie wymsknęło jej się w zasadzie nieproszone i, jeśli wierzyć lekkiemu błyskowi w oczach Andrei, nie przeszło niezauważone. - Chciałam tylko przypomnieć, że to ja jestem najlepszym promyczkiem rodziny, więc w założeniu jesteś na straconej pozycji.
Diego słuchał wymiany zdań z rozbawieniem, zaraz po słowach Blanki pochylając się przez jej kolana w kierunku Esa.
- Mam parę pomysłów – rzucił mężczyzna wcale nie tak konspiracyjnym półgłosem, na co Blanca agresywnie rozczochrała mu posiwiałą czuprynę.
Mogliby się tak przerzucać jeszcze godzinami. Przesada? Dla Blanki – wcale. Siedząc między swoim tatą a swoim mężczyzną, z mamą rozchlapującą nogami wodę z jeziora w ten sam sposób, w jaki jeszcze nie tak dawno temu robiła to jej córka, Blanca czuła się… Dobrze. Na swoim miejscu. Przelotna myśl, że wszystko dzieje się tak strasznie szybko, pryskała jak mydlana bańka w obliczu rodzinnego ciepła i... Puzzle. Każde z nich było puzzlami i wszystkie kawałki zaskakująco łatwo wskakiwały na swoje miejsce.
Gdy finalnie babcia zamiast wrócić na molo, zawołała Diego i Andreę do siebie – strofując ich gromko, że mogliby się na coś przydać i pomóc przy przygotowaniu obiadu, bo to w zasadzie nie ma sensu, żeby mitrężyć teraz czas nad lemoniadą, skoro mogą mitrężyć go nad fantastycznym popisem jej zdolności kulinarnych – Blanca odetchnęła głęboko. Nagła cisza była dziwna. Vargas stwierdziłaby może, że nadeszła zbyt prędko – gdyby nie to, że to przecież wcale nie tak. Rodzice wciąż byli na wyciągnięcie ręki, podobnie jak babcia – a chwila oddechu od familijnego rozgardiaszu była dokładnie tym. Chwilą, a nie kolejnymi, długimi miesiącami.
Po chwili spoglądania tylko na jezioro, zerknęła wreszcie na Esa.
- Chyba cię lubią. Zupełnie nie wiem czemu – rzuciła bezczelnie, uśmiechając się jednak od ucha do ucha. - Ale ten seks mogłeś sobie darować – palnęła. - Moi rodzice naprawdę nie muszą wiedzieć, co, z kim i kiedy robię, no bo to jednak... Rodzice – sapnęła cicho, zażenowana wyraźnie bardziej, niż starała się pokazywać.
- Jesteś bezczelny – podsumowała i poczochrała w zasadzie zupełnie suche już loczki Barrosa.
Milczała przez chwilę, wsłuchując się w nie tak odległe skrzeczenie papug, cichy, kojący plusk wody i delikatny szum pobliskich zarośli, gdy trącał je ciepły, popołudniowy wiatr.
- Es? – zapytała w pewnej chwili, zacięła się jednak zaraz potem.
Naprawdę to miałeś na myśli?, chciała zapytać, nawiązując do jego deklaracji. Naprawdę chcesz być ze mną – tylko ze mną? Naprawdę tego właśnie pragniesz?
- Chciałabym popływać – powiedziała zamiast tego, prędko uciekając przez tym, co naprawdę czuła. - Pomożesz mi? Ja nie... – Westchnęła cicho. - Sama chyba sobie nie poradzę, nie z tą nogą, ale bardzo – bardzo – chcę być tam, a nie tu. – Wskazała ruchem głowy najpierw taflę jeziora, potem molo.
Przygryzła policzek lekko i pokręciła głową z rozbawieniem.
- Jakby policzyć te wszystkie godziny, jestem pewna że wyszłoby, że spędziłam w tym jeziorze więcej niż w hacjendzie babci – przyznała.
Wstała z desek nie czekając na odpowiedź Esa – nie miała wątpliwości, jaka ta odpowiedź będzie. Zsunęła szorty, głównie po to, by ochronić przed zamoczeniem wciśniętą w kieszeń spodenek kartkę z nazwiskiem otrzymaną od taty – a po chwili namysłu pozbyła się też bluzki. Teoretycznie już po kąpieli mogła wysuszyć ciuchy zaklęciem – dokładnie tak samo, jak będzie musiała to zrobić z bielizną – ale bufiaste rękawy kolorowej koszulki nie wyglądałyby potem tak dobrze. Zwiewny materiał nie układałby się na jej ciele tak miękko, a i na szortach zostałyby zagniecenia, z którymi może mogłaby się uporać kolejnym zaklęciem, ale...
Równie dobrze mogła po prostu zostawić ciuchy na brzegu.
Znów usiadła na deskach i, upewniając się, że Es trafi do wody najpierw, sama zsunęła się zaraz po nim.
- Nie patrz tak – rzuciła jednocześnie, spoglądając na Barrosa z rozbawieniem. Trzymając się jeszcze przez chwilę desek mola, puściła je wreszcie, ostrożnie odpływając nieco dalej.
- Mógłbyś chociaż udawać, że... Nie wiem, zachwyca cię mój mózg, a nie tylko dupa i cycki – dodała bezczelnie i w kolejnej chwili zniknęła na moment pod wodą, rozsądnie trzymając się jednak blisko Esa.
Nie była na tyle odważna, by zaryzykować teraz odpłynięcie teraz gdzieś dalej.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Pią 20 Paź - 21:23
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zupełnie naturalne spięcie wiążące się z poznawaniem bliskich kogoś, kogo uznało się za swojego, zdążyło się może nie rozpłynąć całkiem, ale zmienić w szum z tyłu głowy na tyle cichy, by nie rozpraszał uwagi Barrosa. Nie czuł tego samego spokoju i komfortowego ciepła pod mostkiem, jakie towarzyszyły mu w spotkaniach z własną rodziną, ale po uśmiechach Andrei i oficjalnej aprobacie Diega potrafił sobie wyobrazić, że może kiedyś będzie z nimi podobnie. Wszystko wymagało tylko czasu. Czasu i cierpliwości.
Z rozbawieniem słuchał wszystkich wskazówek dotyczących dalszej rodziny (na pewno nie spamiętał nawet połowy), zaakcentowania umiejętności Blanki w zakresie picia i sugestii Diega odnośnie tego, co mógł zrobić, by wystarczająco zawstydzić jego córkę na weselu. Nie był pewien, czy skorzysta, ale błysk w oku pana Vargas i swoboda, z jaką podsuwał kolejne propozycje, budziły w Esie sympatię – może nie będą w stanie porozmawiać o tłumikach i zmywarkach, jak pragnął tego od zięcia ojciec Blanki, ale sądził, że się dogadają. Chyba, że oboje uciekną z krzykiem, gdy tylko pokaże im się od tej gderliwej, cichej strony – aktualnie wspinał się przecież na wyżyny ekstrowertyzmu.
Gdy Guadalupe zagoniła rodziców Vargas do pomocy w kuchni i zostali sami na pomoście, Es odetchnął cicho, zerkając na siedzącą obok kobietę w ciszy, która brzęczałaby im w uszach, gdyby nie przerywał jej delikatny szum szuwarów.
Chyba cię lubią. Zupełnie nie wiem czemu.
- Wolałabyś, żeby twój ojciec pogonił mnie z widłami? – spytał, absolutnie nie biorąc tego stwierdzenia na serio. - Byłoby dziwnie, bo i tak mieszkamy razem – uśmiechnął się, zaraz śmiejąc cicho, kiedy Blanca wytknęła mu bezczelność w doborze tematów, o których napomknął.
- Lubię ich – przyznał, potrząsając głową, gdy kilka rozczochranych kosmyków opadło mu na oczy. Niewiele to pomogło, zaczął więc dmuchać w górę, zamiast po prostu podnieść rękę i je odgarnąć – przerwał dopiero na dźwięk swojego imienia padającego z ust astronomki, przyglądając się jej pytająco. Widział, jak bezwiednie zagryzła wnętrze policzka, zaraz go wypuszczając.
Chciałabym popływać.
Czuł, że usta wciąż miał wygięte w leniwy łuk, a ich kąciki ani myślały wracać do swojego zwyczajowego położenia – patrzył na nią, pewien jak niczego innego, że nawet gdyby miała tę nogę złamaną i w gipsie, znalazłby jakiś sposób, by mogła wejść do jeziora. Był ostatnią osobą, która odmawiałaby innym przyjemności z pływania. Nawet jeśli byłoby to potencjalnie nierozsądne.
Po raz kolejny tego dnia ściągnął przez głowę koszulkę, niespecjalnie przejmując się odciętymi nad kolanem spodniami, które już i tak umoczył w tutejszym jeziorze. Stając z brzegu mola nawet nie udawał, że nie patrzył na Blankę, sunąc wzrokiem wzdłuż odsłanianych krzywizn jej ciała, czerpiąc z tego taką samą przyjemność jak za każdym razem. Wątpił, by w najbliższej przyszłości – lub w ogóle – miało mu się to znudzić. Dopiero ponaglony w kierunku wody odwrócił spojrzenie, zsuwając się z brzegu mola do wody, zamiast skakać, jak zrobił to poprzednio. Natychmiast się wzdrygnął, czując jak na ciele wykwita mu gęsia skórka – jezioro może i było nagrzane, ale nie aż tak jak skóra wystawiana na słońce. Odepchnął się stopami od pala podtrzymującego molo, pozwalając by jego ciało bezwładnie przecięło wodę i znieruchomiało, podtrzymywane przy powierzchni leniwymi ruchami rąk. Odnalazł wzrokiem Blankę, która już zsuwała się do wody, jeszcze przez moment doceniając jej widok w samej bieliźnie.
Uniósł brew, gdy wytknęła mu te spojrzenia, ale zanim zdążył odpowiedzieć, zniknęła pod wodą – blisko, na wyciągnięcie ręki. Nie było sensu panikować, dopóki zanurzenie trwało tylko chwilę. Nie ruszał się z miejsca, a czekając na nią, znów sięgnął delikatnie ku kajmanowi, który mimo bliskości wody pozostał jednak w większości poza zasięgiem. Es nie zdążył się tym faktem znów zmartwić, bo głowa Blanki przebiła powierzchnię – odruchowo sięgnął do niej, przytrzymując za łokieć, gdy mrugała, pozbywając się wody z odsłoniętych oczu.
- Masz fajną dupę i cycki – rzucił, nawiązując do tego, co powiedziała, zanim się zanurzyła. - Mózg też, ale co ja poradzę, że lubię sobie popatrzeć. Wiesz jak się zajebiście trudno udawało, że wcale nie chciałem? Wcześniej? – parsknął, muskając jej policzek ustami. Znalazł pod wodą jej pośladek i ścisnął, odpływając kawałek ze śmiechem, gdy zamachnęła się, by mu oddać.
- Poza tym pamiętam, że ktoś patrzył na mnie jak coś do zjedzenia, a nie doceniał moje umiejętności – wytknął. - Też mogłabyś czasem powiedzieć, że mam coś fajnego poza plecami czy tyłkiem.
Mówił zaskakująco swobodnie, nie uciekając przed prawdą w sposób, w jaki zrobiłby to jeszcze do niedawna tylko po to, by być może nie sprawić Blance przykrości. Czy chciał tego czy nie, jego perspektywa przesunęła się po przebudzeniu w szpitalu i jak na razie jedyną widoczną zmianą było szybsze przekładanie myśli na słowa.
- Chcesz popłynąć dalej czy zostać przy molo? Albo ponurkować? – spytał, leniwie płynąc po niedużym, zapewne cholernie krzywym okręgu wyznaczanym orbitą Blanki.
Z rozbawieniem słuchał wszystkich wskazówek dotyczących dalszej rodziny (na pewno nie spamiętał nawet połowy), zaakcentowania umiejętności Blanki w zakresie picia i sugestii Diega odnośnie tego, co mógł zrobić, by wystarczająco zawstydzić jego córkę na weselu. Nie był pewien, czy skorzysta, ale błysk w oku pana Vargas i swoboda, z jaką podsuwał kolejne propozycje, budziły w Esie sympatię – może nie będą w stanie porozmawiać o tłumikach i zmywarkach, jak pragnął tego od zięcia ojciec Blanki, ale sądził, że się dogadają. Chyba, że oboje uciekną z krzykiem, gdy tylko pokaże im się od tej gderliwej, cichej strony – aktualnie wspinał się przecież na wyżyny ekstrowertyzmu.
Gdy Guadalupe zagoniła rodziców Vargas do pomocy w kuchni i zostali sami na pomoście, Es odetchnął cicho, zerkając na siedzącą obok kobietę w ciszy, która brzęczałaby im w uszach, gdyby nie przerywał jej delikatny szum szuwarów.
Chyba cię lubią. Zupełnie nie wiem czemu.
- Wolałabyś, żeby twój ojciec pogonił mnie z widłami? – spytał, absolutnie nie biorąc tego stwierdzenia na serio. - Byłoby dziwnie, bo i tak mieszkamy razem – uśmiechnął się, zaraz śmiejąc cicho, kiedy Blanca wytknęła mu bezczelność w doborze tematów, o których napomknął.
- Lubię ich – przyznał, potrząsając głową, gdy kilka rozczochranych kosmyków opadło mu na oczy. Niewiele to pomogło, zaczął więc dmuchać w górę, zamiast po prostu podnieść rękę i je odgarnąć – przerwał dopiero na dźwięk swojego imienia padającego z ust astronomki, przyglądając się jej pytająco. Widział, jak bezwiednie zagryzła wnętrze policzka, zaraz go wypuszczając.
Chciałabym popływać.
Czuł, że usta wciąż miał wygięte w leniwy łuk, a ich kąciki ani myślały wracać do swojego zwyczajowego położenia – patrzył na nią, pewien jak niczego innego, że nawet gdyby miała tę nogę złamaną i w gipsie, znalazłby jakiś sposób, by mogła wejść do jeziora. Był ostatnią osobą, która odmawiałaby innym przyjemności z pływania. Nawet jeśli byłoby to potencjalnie nierozsądne.
Po raz kolejny tego dnia ściągnął przez głowę koszulkę, niespecjalnie przejmując się odciętymi nad kolanem spodniami, które już i tak umoczył w tutejszym jeziorze. Stając z brzegu mola nawet nie udawał, że nie patrzył na Blankę, sunąc wzrokiem wzdłuż odsłanianych krzywizn jej ciała, czerpiąc z tego taką samą przyjemność jak za każdym razem. Wątpił, by w najbliższej przyszłości – lub w ogóle – miało mu się to znudzić. Dopiero ponaglony w kierunku wody odwrócił spojrzenie, zsuwając się z brzegu mola do wody, zamiast skakać, jak zrobił to poprzednio. Natychmiast się wzdrygnął, czując jak na ciele wykwita mu gęsia skórka – jezioro może i było nagrzane, ale nie aż tak jak skóra wystawiana na słońce. Odepchnął się stopami od pala podtrzymującego molo, pozwalając by jego ciało bezwładnie przecięło wodę i znieruchomiało, podtrzymywane przy powierzchni leniwymi ruchami rąk. Odnalazł wzrokiem Blankę, która już zsuwała się do wody, jeszcze przez moment doceniając jej widok w samej bieliźnie.
Uniósł brew, gdy wytknęła mu te spojrzenia, ale zanim zdążył odpowiedzieć, zniknęła pod wodą – blisko, na wyciągnięcie ręki. Nie było sensu panikować, dopóki zanurzenie trwało tylko chwilę. Nie ruszał się z miejsca, a czekając na nią, znów sięgnął delikatnie ku kajmanowi, który mimo bliskości wody pozostał jednak w większości poza zasięgiem. Es nie zdążył się tym faktem znów zmartwić, bo głowa Blanki przebiła powierzchnię – odruchowo sięgnął do niej, przytrzymując za łokieć, gdy mrugała, pozbywając się wody z odsłoniętych oczu.
- Masz fajną dupę i cycki – rzucił, nawiązując do tego, co powiedziała, zanim się zanurzyła. - Mózg też, ale co ja poradzę, że lubię sobie popatrzeć. Wiesz jak się zajebiście trudno udawało, że wcale nie chciałem? Wcześniej? – parsknął, muskając jej policzek ustami. Znalazł pod wodą jej pośladek i ścisnął, odpływając kawałek ze śmiechem, gdy zamachnęła się, by mu oddać.
- Poza tym pamiętam, że ktoś patrzył na mnie jak coś do zjedzenia, a nie doceniał moje umiejętności – wytknął. - Też mogłabyś czasem powiedzieć, że mam coś fajnego poza plecami czy tyłkiem.
Mówił zaskakująco swobodnie, nie uciekając przed prawdą w sposób, w jaki zrobiłby to jeszcze do niedawna tylko po to, by być może nie sprawić Blance przykrości. Czy chciał tego czy nie, jego perspektywa przesunęła się po przebudzeniu w szpitalu i jak na razie jedyną widoczną zmianą było szybsze przekładanie myśli na słowa.
- Chcesz popłynąć dalej czy zostać przy molo? Albo ponurkować? – spytał, leniwie płynąc po niedużym, zapewne cholernie krzywym okręgu wyznaczanym orbitą Blanki.
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Sob 21 Paź - 11:42
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Odgarniając z twarzy mokre włosy i uśmiechając się lekko, gdy Barros zaasekurował ją, roześmiała się na wyjaśnienia Esa. No tak. Ona niespecjalnie kryła się z tym, że patrzy. Patrzyła w zasadzie od samego początku, więc nie było nic dziwnego w tym, że w którymś momencie zaczęła przyglądać się bardziej. Częściej, bardziej intensywnie – może wręcz bardziej nachalnie. Była Blancą, każdy się po niej tego spodziewał. Ale Es? On nie patrzył. Nie tak. Naprawdę nie miała pojęcia, jak długo tego chciał – i jak bardzo sobie zabraniał. Jak bardzo musiał się pilnować, by nie wodzić za nią wzrokiem tak łakomym, jakim ona już od dłuższego czasu patrzyła za nim.
Gdy więc chciała trzepnąć go w czuprynę za ściśnięcie jej pośladka, planowała to zrobić właściwie tylko dla zasady – i nie była specjalnie zła, gdy nie wyszło. Nie była też zła, gdy wytknął jej hipokryzję.
- Touché – stwierdziła i pokręciła głową z rozbawieniem. Bo przecież miał rację. Rzeczywiście bardzo długo patrzyła na niego po prostu jak na... Cóż, każdego innego. To prawda, że bardzo długo chciała go po prostu przelecieć.
Lub po prostu bardzo długo nie pozwalała sobie myśleć, że mogłaby chcieć cokolwiek więcej.
Też mogłabyś czasem powiedzieć, że mam coś fajnego poza plecami czy tyłkiem.
Nie odpowiedziała od razu. Nie dlatego, że nie wiedziała, co mogłaby wymienić – miała całą listę. Po prostu nigdy o takich rzeczach nie mówiła. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek mówiła Jo, co w nim lubi, i żeby on ją o to pytał. Potem? Potem podobne rozmowy nie miały racji bytu. Nie wiązała się przecież, nie spotykała się z ludźmi po to, żeby z nimi rozmawiać. Milczała więc przez chwilę, bo potrzebowała przekonać się, że wciąż potrafi. Powiedzieć, co lubi i nie czuć się przez to... Słaba? Zawstydzona? Zażenowana otwartością? Potrzebowała chwili, by przypomnieć sobie, że w czułości i roztkliwieniu nie ma zupełnie nic złego.
- Myślę… Zostańmy raczej blisko – odpowiedziała więc najpierw z wahaniem na drugie z pytań, choć serce rwało jej się, by wypłynąć dalej, tak daleko, jak tylko wystarczy jej sił. Tak zwykle robiła. Uciekała od molo jak najprędzej potrafiła, zostawiała za sobą brzeg – i, nierzadko, także innych ludzi – i pozwoliła sobie odpocząć dopiero wtedy, gdy głosy pozostawionych na stałym gruncie kuzynów czy przyjaciół stawały się ledwie przytłumionym echem.
Ale teraz – teraz reszta rozsądku podpowiadała jej, że mogłaby nie mieć siły wrócić, i że poleganie tylko i wyłącznie na gotowości Esa, by zaholować ją z powrotem nie było tym, co chciałaby zrobić.
Finalnie odpłynęła więc tylko trochę, tylko na tyle, by nie musieć uważać na drewniane pale, gdy chciała śmignąć na chwilę pod wodę lub machnąć ręką, ochlapując Esa małą fontanną. Wreszcie ułożyła się na plecach, pozwalając, by ciepła woda grzała jej plecy, a jeszcze cieplejsze słońce pieściło nagą skórę jej brzucha. Dopiero wtedy, kołysana łagodnie przez miękko falującą wodę, była gotowa, by odpowiedzieć na wcześniejsze stwierdzenie Esa.
- Uśmiech. Masz fajny uśmiech, gdy jesteś szczęśliwy i gdy się nie pilnujesz. Gdy po prostu jest ci dobrze. Tak jak przed chwilą. – Uśmiechnęła się miękko. Nie patrzyła na niego, wystawiała zamknięte oczy do słońca, czując lekkie pulsowanie pod niechronionymi okularami powiekami.
– I to, jak na mnie patrzysz, gdy myślisz, że nie widzę – to też jest fajne – kontynuowała. Spojrzenia, o których mówiła, były czymś więcej niż pożądaniem. Byly troską. Czułością. Gdy tak na nią patrzył, odnosiła wrażenie, że Es widzi w niej kogoś… Kogoś znacznie lepszego, niż widziała w sobie sama. I wtedy ona też zaczynała myśleć, że może jest dla siebie zbyt krytyczna. Że może – gdyby mogła spojrzeć na siebie oczami Barrosa – zobaczyłaby kogoś zupełnie innego. Kogoś lepszego.
- Lubię, jak mnie przytulasz, jakbyś chciał odgrodzić mnie od wszystkiego, co złe – mówiła dalej. W którejś chwili głos zadrżał jej chyba lekko, ale zignorowała to. Musiała mówić… Nie, nie musiała. Chciała. – Nie lubię, jak patrzysz na świat – często widzisz w nim tylko zagrożenia, cały zestaw rzeczy, przed którymi trzeba się bronić, z którymi trzeba walczyć – ale lubię, jak próbujesz zrobić go dla mnie lepszym. Bezpieczniejszym. Dla nas, właściwie, dla całej grupy.
Milcząc przez chwilę, przygryzła wargę lekko.
- Fajne jest to, że przy tobie wszystko jest... Łatwiejsze. Lepsze. Że problemy maleją, gdy mogę złapać cię za rękę. Lubię to, że łatwiej mi się przy tobie myśli. Że mniej się przy tobie boję, i że lepiej się wysypiam. – Odetchnęła powoli. – I to, że robisz ze mną strasznie dużo – zaśmiała się krótko. – Sprawiasz, że jestem silniejsza, kiedy potrzeba – i że mogę być słaba, kiedy mam na to ochotę. Ośmielasz mnie albo zawstydzasz. Uspokajasz mnie, gdy zaczynam wariować – a kiedy indziej cholernie mnie drażnisz, doprowadzasz mnie do szaleństwa.
Przekręciła się i podpłynęła do Barrosa. Wsparła dłonie na jego ramionach i uśmiechnęła się czule.
- Jesteś po prostu fajnym człowiekiem, Es. Przepraszam, że nie mówiłam ci tego wcześniej.
Czuła się naga – nie fizycznie, to nigdy jej nie przeszkadzało, ale emocjonalnie. Odarta ze wszystkich warstw ochronnych, niebezpiecznie wystawiona – ale, o dziwo, nie było jej z tym źle. Nie teraz. Niepokoiła się tylko trochę, i tylko trochę wstydziła się swojej otwartości. Bo tak naprawdę – przede wszystkim – było jej dobrze. Było jej dobrze ze wszystkim, co powiedziała – i ze wszystkim, co czuła.
Objęła go za szyję i pocałowała miękko. Miała jedną, przelotną myśl, że mogłaby wziąć go tutaj, teraz, że mogłaby pozwolić mu zrobić… Cóż, wszystko. Wszystko, co tylko by chciał. To była kusząca myśl – przed realizacją jej powstrzymywała ją tylko świadomość, że nawet ona ma swoje granice, i jej rodzina również.
Blanca nie chciałaby zostać nakryta przez rodziców z Esem między swoimi udami, a i oni woleliby tego nie oglądać. Granice. Odległe, bardzo naciągnięte, ale wciąż jednak obecne.
- Rok temu – powiedziała nagle i uśmiechnęła się miękko, gładząc ramiona Esa, jego plecy i pierś, delikatnie muskając opuszkami palców świeże blizny. – Wtedy w zoo pytałam cię, kiedy coś się dla ciebie zmieniło. Kiedy po raz pierwszy... – parsknęła cicho. – Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o mnie inaczej, niż tylko jako o tej puszczalskiej w zespole. – Odetchnęła powoli. – Dla mnie to byłoby rok temu. Wtedy na konferencji, jak opiekowałeś się nami, gdy umieraliśmy. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem. – To wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że... Cóż, nadal chciałam cię mieć w łóżku. Ale wtedy miałam pierwszą myśl, że może też poza nim. – Zamilkła na chwilę, wracając wspomnieniami do tamtych dni.
- Troszczyłeś się o nas, Es – dodała ciszej, bardziej miękko, z bardziej wyczuwalną czułością. – O nas wszystkich, ale wtedy, dla mnie, liczyło się tylko to, że dbasz o mnie. I że... – Chrząknęła cicho, nagle nieco zażenowana. – Że zostałeś ze mną, gdy bałam się zasnąć sama. Bałam się, że w nocy coś mi się stanie, i że nie będę miała siły nikogo zawołać. – Umknęła wzrokiem, to było głupie. – Zostałeś ze mną i oglądałeś ze mną te wszystkie durne bajki tak długo, aż w końcu udało mi się zasnąć. I byłeś obok, gdy się obudziłam. – Westchnęła cicho. – To właśnie wtedy, Es. Wtedy pomyślałam, że to było cholernie miłe, i że chyba mogłabym... – Wzruszyła ramionami. – Że może nic złego by się nie stało, gdybym mogła tak z tobą siedzieć częściej.
Przysunęła się bliżej, z przyjemnością wtulając się w jego pierś. Była boleśnie świadoma, jak szybko odepchnęła wtedy od siebie tę pierwszą myśl, i jak długo dojrzewała do tego, że może to wcale nie było... Głupie. Naiwne. Żałosne.
- Ale plecy i tyłek wciąż masz zajebiste. Najlepsze – wymamrotała mu w ramię, jakby w desperackiej potrzebie rozluźnienia tej nagle ckliwej atmosfery. Poczucie, że jest jej dobrze z własną szczerością, rozmyło się nieco, uległo pod naporem nadmiaru emocji, z którymi nie radziła sobie zbyt dobrze.
Gdy więc chciała trzepnąć go w czuprynę za ściśnięcie jej pośladka, planowała to zrobić właściwie tylko dla zasady – i nie była specjalnie zła, gdy nie wyszło. Nie była też zła, gdy wytknął jej hipokryzję.
- Touché – stwierdziła i pokręciła głową z rozbawieniem. Bo przecież miał rację. Rzeczywiście bardzo długo patrzyła na niego po prostu jak na... Cóż, każdego innego. To prawda, że bardzo długo chciała go po prostu przelecieć.
Lub po prostu bardzo długo nie pozwalała sobie myśleć, że mogłaby chcieć cokolwiek więcej.
Też mogłabyś czasem powiedzieć, że mam coś fajnego poza plecami czy tyłkiem.
Nie odpowiedziała od razu. Nie dlatego, że nie wiedziała, co mogłaby wymienić – miała całą listę. Po prostu nigdy o takich rzeczach nie mówiła. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek mówiła Jo, co w nim lubi, i żeby on ją o to pytał. Potem? Potem podobne rozmowy nie miały racji bytu. Nie wiązała się przecież, nie spotykała się z ludźmi po to, żeby z nimi rozmawiać. Milczała więc przez chwilę, bo potrzebowała przekonać się, że wciąż potrafi. Powiedzieć, co lubi i nie czuć się przez to... Słaba? Zawstydzona? Zażenowana otwartością? Potrzebowała chwili, by przypomnieć sobie, że w czułości i roztkliwieniu nie ma zupełnie nic złego.
- Myślę… Zostańmy raczej blisko – odpowiedziała więc najpierw z wahaniem na drugie z pytań, choć serce rwało jej się, by wypłynąć dalej, tak daleko, jak tylko wystarczy jej sił. Tak zwykle robiła. Uciekała od molo jak najprędzej potrafiła, zostawiała za sobą brzeg – i, nierzadko, także innych ludzi – i pozwoliła sobie odpocząć dopiero wtedy, gdy głosy pozostawionych na stałym gruncie kuzynów czy przyjaciół stawały się ledwie przytłumionym echem.
Ale teraz – teraz reszta rozsądku podpowiadała jej, że mogłaby nie mieć siły wrócić, i że poleganie tylko i wyłącznie na gotowości Esa, by zaholować ją z powrotem nie było tym, co chciałaby zrobić.
Finalnie odpłynęła więc tylko trochę, tylko na tyle, by nie musieć uważać na drewniane pale, gdy chciała śmignąć na chwilę pod wodę lub machnąć ręką, ochlapując Esa małą fontanną. Wreszcie ułożyła się na plecach, pozwalając, by ciepła woda grzała jej plecy, a jeszcze cieplejsze słońce pieściło nagą skórę jej brzucha. Dopiero wtedy, kołysana łagodnie przez miękko falującą wodę, była gotowa, by odpowiedzieć na wcześniejsze stwierdzenie Esa.
- Uśmiech. Masz fajny uśmiech, gdy jesteś szczęśliwy i gdy się nie pilnujesz. Gdy po prostu jest ci dobrze. Tak jak przed chwilą. – Uśmiechnęła się miękko. Nie patrzyła na niego, wystawiała zamknięte oczy do słońca, czując lekkie pulsowanie pod niechronionymi okularami powiekami.
– I to, jak na mnie patrzysz, gdy myślisz, że nie widzę – to też jest fajne – kontynuowała. Spojrzenia, o których mówiła, były czymś więcej niż pożądaniem. Byly troską. Czułością. Gdy tak na nią patrzył, odnosiła wrażenie, że Es widzi w niej kogoś… Kogoś znacznie lepszego, niż widziała w sobie sama. I wtedy ona też zaczynała myśleć, że może jest dla siebie zbyt krytyczna. Że może – gdyby mogła spojrzeć na siebie oczami Barrosa – zobaczyłaby kogoś zupełnie innego. Kogoś lepszego.
- Lubię, jak mnie przytulasz, jakbyś chciał odgrodzić mnie od wszystkiego, co złe – mówiła dalej. W którejś chwili głos zadrżał jej chyba lekko, ale zignorowała to. Musiała mówić… Nie, nie musiała. Chciała. – Nie lubię, jak patrzysz na świat – często widzisz w nim tylko zagrożenia, cały zestaw rzeczy, przed którymi trzeba się bronić, z którymi trzeba walczyć – ale lubię, jak próbujesz zrobić go dla mnie lepszym. Bezpieczniejszym. Dla nas, właściwie, dla całej grupy.
Milcząc przez chwilę, przygryzła wargę lekko.
- Fajne jest to, że przy tobie wszystko jest... Łatwiejsze. Lepsze. Że problemy maleją, gdy mogę złapać cię za rękę. Lubię to, że łatwiej mi się przy tobie myśli. Że mniej się przy tobie boję, i że lepiej się wysypiam. – Odetchnęła powoli. – I to, że robisz ze mną strasznie dużo – zaśmiała się krótko. – Sprawiasz, że jestem silniejsza, kiedy potrzeba – i że mogę być słaba, kiedy mam na to ochotę. Ośmielasz mnie albo zawstydzasz. Uspokajasz mnie, gdy zaczynam wariować – a kiedy indziej cholernie mnie drażnisz, doprowadzasz mnie do szaleństwa.
Przekręciła się i podpłynęła do Barrosa. Wsparła dłonie na jego ramionach i uśmiechnęła się czule.
- Jesteś po prostu fajnym człowiekiem, Es. Przepraszam, że nie mówiłam ci tego wcześniej.
Czuła się naga – nie fizycznie, to nigdy jej nie przeszkadzało, ale emocjonalnie. Odarta ze wszystkich warstw ochronnych, niebezpiecznie wystawiona – ale, o dziwo, nie było jej z tym źle. Nie teraz. Niepokoiła się tylko trochę, i tylko trochę wstydziła się swojej otwartości. Bo tak naprawdę – przede wszystkim – było jej dobrze. Było jej dobrze ze wszystkim, co powiedziała – i ze wszystkim, co czuła.
Objęła go za szyję i pocałowała miękko. Miała jedną, przelotną myśl, że mogłaby wziąć go tutaj, teraz, że mogłaby pozwolić mu zrobić… Cóż, wszystko. Wszystko, co tylko by chciał. To była kusząca myśl – przed realizacją jej powstrzymywała ją tylko świadomość, że nawet ona ma swoje granice, i jej rodzina również.
Blanca nie chciałaby zostać nakryta przez rodziców z Esem między swoimi udami, a i oni woleliby tego nie oglądać. Granice. Odległe, bardzo naciągnięte, ale wciąż jednak obecne.
- Rok temu – powiedziała nagle i uśmiechnęła się miękko, gładząc ramiona Esa, jego plecy i pierś, delikatnie muskając opuszkami palców świeże blizny. – Wtedy w zoo pytałam cię, kiedy coś się dla ciebie zmieniło. Kiedy po raz pierwszy... – parsknęła cicho. – Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o mnie inaczej, niż tylko jako o tej puszczalskiej w zespole. – Odetchnęła powoli. – Dla mnie to byłoby rok temu. Wtedy na konferencji, jak opiekowałeś się nami, gdy umieraliśmy. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem. – To wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że... Cóż, nadal chciałam cię mieć w łóżku. Ale wtedy miałam pierwszą myśl, że może też poza nim. – Zamilkła na chwilę, wracając wspomnieniami do tamtych dni.
- Troszczyłeś się o nas, Es – dodała ciszej, bardziej miękko, z bardziej wyczuwalną czułością. – O nas wszystkich, ale wtedy, dla mnie, liczyło się tylko to, że dbasz o mnie. I że... – Chrząknęła cicho, nagle nieco zażenowana. – Że zostałeś ze mną, gdy bałam się zasnąć sama. Bałam się, że w nocy coś mi się stanie, i że nie będę miała siły nikogo zawołać. – Umknęła wzrokiem, to było głupie. – Zostałeś ze mną i oglądałeś ze mną te wszystkie durne bajki tak długo, aż w końcu udało mi się zasnąć. I byłeś obok, gdy się obudziłam. – Westchnęła cicho. – To właśnie wtedy, Es. Wtedy pomyślałam, że to było cholernie miłe, i że chyba mogłabym... – Wzruszyła ramionami. – Że może nic złego by się nie stało, gdybym mogła tak z tobą siedzieć częściej.
Przysunęła się bliżej, z przyjemnością wtulając się w jego pierś. Była boleśnie świadoma, jak szybko odepchnęła wtedy od siebie tę pierwszą myśl, i jak długo dojrzewała do tego, że może to wcale nie było... Głupie. Naiwne. Żałosne.
- Ale plecy i tyłek wciąż masz zajebiste. Najlepsze – wymamrotała mu w ramię, jakby w desperackiej potrzebie rozluźnienia tej nagle ckliwej atmosfery. Poczucie, że jest jej dobrze z własną szczerością, rozmyło się nieco, uległo pod naporem nadmiaru emocji, z którymi nie radziła sobie zbyt dobrze.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Sob 21 Paź - 20:44
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wytykając Blance hipokryzję, nie robił tego po to, by natychmiast sprowokować konkretną reakcję – nie zrobił też tego po to, by podkreślać, że w ich dwójce to on miał więcej dyscypliny. Kiedyś. Może kiedyś wbiłby te słowa jak szpilkę i przekręcił, by weszła jak najgłębiej i bolała jak najdłużej. Teraz szpilka była palcem wbijającym się zaczepnie pod żebra i niczym więcej.
Kiwnął lekko głową, przyjmując do wiadomości wybór, który jak na Blankę był zaskakująco rozsądny – nie odpływał więc dalej niż na wyciągnięcie rąk, nieznacznie wzburzając wodę. Nie ułożył się też na plecach w odbiciu pozycji, jaką przyjęła kobieta, odrobinę za bardzo biorąc sobie do serca prośbę, by ją asekurował. Gdyby się położył, pragnienie by wystawić twarz do słońca i unosić się bezwładnie bez trosk, byłoby zbyt silne. Zbyt kuszące i słodkie. Słodsze niż odsłonięte ciało Blanki, które prosiło się bezczelnie, by je dotknąć i pieścić.
Zanim jednak zdążył skończyć ze sobą dyskusję, czy zaczepiać kobietę czy nie, ta zaczęła mówić – z zamkniętymi oczami i uszami zalanymi przez ciepłą wodę, jakby nie chciała słyszeć i widzieć tego, jak reagował. Jakby potrzebowała wiedzieć, że nie zarejestruje protestów.
Es zawisł w miejscu, parskając cicho pod nosem, gdy astronomka skomplementowała jego uśmiech, wywołując tymi słowami smagnięcie przyjemnego ciepła w okolicy mostka. Nie spodziewał się, że Blanca powie cokolwiek, by naprawić powstałą między nimi nierówność, ale doceniał próbę – wyciągał już ręce, by chwycić ją w pasie i przyciągnąć bliżej, ale słowa nie przestały padać z ust kobiety po pierwszych paru zdaniach. Ku zaskoczeniu Barrosa powoli nabrały one rozpędu, zmuszając, by cofnął dłonie wyciągnięte do pieszczot, gdy wraz z każdym kolejnym zdaniem czuł, jak początkowo nieśmiała plama gorąca na policzkach rozlewa mu się na całą twarz, obejmuje szyję i chwyta ramiona.
Odruchowo wierzgnął w wodzie, odsuwając się od Blanki choć kawałek, jakby bliskość zaczęła mu nagle sprawiać trudność – jakby podduszała go bez litości. Zanim się obejrzał, serce obijało się we wnętrzu klatki piersiowej w przyspieszonym rytmie, a głowa krzyczała, że nie mógł pokazać, jaki wpływ miało na niego parę prostych zdań. Jak to zrobić?
Zanurkować. Utopić się. Nigdy więcej nie pokazać zdradzieckiej, zalanej szkarłatem twarzy na światło dzienne.
Nie mógł tego zrobić – jak wtedy dopilnowałby bezpieczeństwa Blanki?
Odwrócił gwałtownie głowę, kiedy podpłynęła bliżej, już nie unosząc się tylko na powierzchni wody, a wspierając na jego ramionach, obejmując je i przyciskając pocałunek do uparcie zaciśniętych ust. Oddając go, nie rozchylał warg, nie chcąc wypuścić żadnego z kompromitujących dźwięków, które zebrały mu się w tyle gardła. Jęknął tylko cicho, gdy zamiast przestać, mieć dla niego choć okruch litości, kobieta mówiła dalej, sunąc dłońmi po jego nienaturalnie rozgrzanym ciele – wzdrygał się mimowolnie przy każdym muśnięciu nowych, zaczerwienionych wciąż blizn.
Mózg pracował mu na zwiększonych obrotach, usłużnie podsuwając obrazy wydarzeń, o których mówiła, o konferencji po której wszyscy poza nim padli złożeni chorobą. Pamiętał. Oczywiście, że pamiętał. Ledwo spał ze zmartwienia, chociaż marszczył się tak samo jak zawsze i tak samo wytykał, że nie miał tego w obowiązkach. Musiał. Miał wizerunek do utrzymania.
- Blanca – wymamrotał jej imię jak prośbę, pochylając głowę, jakby mógł w ten sposób ukryć rumieniec i przygryzane wnętrze policzka. Z pomrukiem łudząco przypominającym wybudzonego przedwcześnie z zimowego snu niedźwiedzia objął ją w pasie, trzymając ich przy powierzchni tylko dzięki sporadycznym ruchom nóg. Och, jak bardzo miał ochotę po prostu się zanurzyć i schować – jeśli słowa sprawiały, że Blanca czuła się odsłonięta, dla Esa cała czerwień na jego skórze będąca ich wynikiem, była równoznaczna z pokazem słabości.
Ale plecy i tyłek wciąż masz zajebiste.
Burknął coś, wzdychając zaraz ciężko.
- Jesteś… Zero litości – mamrotał, niepewny czy Vargas w ogóle była w stanie usłyszeć, co mówił. - Zero – powtórzył, mocniej zaciskając palce na jej biodrach.
Gdyby zapytała, nie potrafiłby określić, co grzało go bardziej – kontekst wszystkich jej gładkich słów mówiących o przywiązaniu, czy zawstydzenie wiążące się z byciem ich obiektem.
- Po co mi to zrobiłaś – jęknął wreszcie głośniej, wspierając czoło na skroni Blanki, nie mogąc znieść przebywania we własnej skórze. - Nie musiałaś aż tak. Po co. Blanca – intencjonalnie przeciągnął jej imię, skarżąc się jak dziecko doświadczające niesprawiedliwości kosmicznych rozmiarów.
Nie prosił się o te wszystkie miłe, pełne głębszego znaczenia słowa, z którymi nie wiedział, co ma zrobić!
Kiwnął lekko głową, przyjmując do wiadomości wybór, który jak na Blankę był zaskakująco rozsądny – nie odpływał więc dalej niż na wyciągnięcie rąk, nieznacznie wzburzając wodę. Nie ułożył się też na plecach w odbiciu pozycji, jaką przyjęła kobieta, odrobinę za bardzo biorąc sobie do serca prośbę, by ją asekurował. Gdyby się położył, pragnienie by wystawić twarz do słońca i unosić się bezwładnie bez trosk, byłoby zbyt silne. Zbyt kuszące i słodkie. Słodsze niż odsłonięte ciało Blanki, które prosiło się bezczelnie, by je dotknąć i pieścić.
Zanim jednak zdążył skończyć ze sobą dyskusję, czy zaczepiać kobietę czy nie, ta zaczęła mówić – z zamkniętymi oczami i uszami zalanymi przez ciepłą wodę, jakby nie chciała słyszeć i widzieć tego, jak reagował. Jakby potrzebowała wiedzieć, że nie zarejestruje protestów.
Es zawisł w miejscu, parskając cicho pod nosem, gdy astronomka skomplementowała jego uśmiech, wywołując tymi słowami smagnięcie przyjemnego ciepła w okolicy mostka. Nie spodziewał się, że Blanca powie cokolwiek, by naprawić powstałą między nimi nierówność, ale doceniał próbę – wyciągał już ręce, by chwycić ją w pasie i przyciągnąć bliżej, ale słowa nie przestały padać z ust kobiety po pierwszych paru zdaniach. Ku zaskoczeniu Barrosa powoli nabrały one rozpędu, zmuszając, by cofnął dłonie wyciągnięte do pieszczot, gdy wraz z każdym kolejnym zdaniem czuł, jak początkowo nieśmiała plama gorąca na policzkach rozlewa mu się na całą twarz, obejmuje szyję i chwyta ramiona.
Odruchowo wierzgnął w wodzie, odsuwając się od Blanki choć kawałek, jakby bliskość zaczęła mu nagle sprawiać trudność – jakby podduszała go bez litości. Zanim się obejrzał, serce obijało się we wnętrzu klatki piersiowej w przyspieszonym rytmie, a głowa krzyczała, że nie mógł pokazać, jaki wpływ miało na niego parę prostych zdań. Jak to zrobić?
Zanurkować. Utopić się. Nigdy więcej nie pokazać zdradzieckiej, zalanej szkarłatem twarzy na światło dzienne.
Nie mógł tego zrobić – jak wtedy dopilnowałby bezpieczeństwa Blanki?
Odwrócił gwałtownie głowę, kiedy podpłynęła bliżej, już nie unosząc się tylko na powierzchni wody, a wspierając na jego ramionach, obejmując je i przyciskając pocałunek do uparcie zaciśniętych ust. Oddając go, nie rozchylał warg, nie chcąc wypuścić żadnego z kompromitujących dźwięków, które zebrały mu się w tyle gardła. Jęknął tylko cicho, gdy zamiast przestać, mieć dla niego choć okruch litości, kobieta mówiła dalej, sunąc dłońmi po jego nienaturalnie rozgrzanym ciele – wzdrygał się mimowolnie przy każdym muśnięciu nowych, zaczerwienionych wciąż blizn.
Mózg pracował mu na zwiększonych obrotach, usłużnie podsuwając obrazy wydarzeń, o których mówiła, o konferencji po której wszyscy poza nim padli złożeni chorobą. Pamiętał. Oczywiście, że pamiętał. Ledwo spał ze zmartwienia, chociaż marszczył się tak samo jak zawsze i tak samo wytykał, że nie miał tego w obowiązkach. Musiał. Miał wizerunek do utrzymania.
- Blanca – wymamrotał jej imię jak prośbę, pochylając głowę, jakby mógł w ten sposób ukryć rumieniec i przygryzane wnętrze policzka. Z pomrukiem łudząco przypominającym wybudzonego przedwcześnie z zimowego snu niedźwiedzia objął ją w pasie, trzymając ich przy powierzchni tylko dzięki sporadycznym ruchom nóg. Och, jak bardzo miał ochotę po prostu się zanurzyć i schować – jeśli słowa sprawiały, że Blanca czuła się odsłonięta, dla Esa cała czerwień na jego skórze będąca ich wynikiem, była równoznaczna z pokazem słabości.
Ale plecy i tyłek wciąż masz zajebiste.
Burknął coś, wzdychając zaraz ciężko.
- Jesteś… Zero litości – mamrotał, niepewny czy Vargas w ogóle była w stanie usłyszeć, co mówił. - Zero – powtórzył, mocniej zaciskając palce na jej biodrach.
Gdyby zapytała, nie potrafiłby określić, co grzało go bardziej – kontekst wszystkich jej gładkich słów mówiących o przywiązaniu, czy zawstydzenie wiążące się z byciem ich obiektem.
- Po co mi to zrobiłaś – jęknął wreszcie głośniej, wspierając czoło na skroni Blanki, nie mogąc znieść przebywania we własnej skórze. - Nie musiałaś aż tak. Po co. Blanca – intencjonalnie przeciągnął jej imię, skarżąc się jak dziecko doświadczające niesprawiedliwości kosmicznych rozmiarów.
Nie prosił się o te wszystkie miłe, pełne głębszego znaczenia słowa, z którymi nie wiedział, co ma zrobić!
Blanca Vargas
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Sob 21 Paź - 21:45
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Spodziewała się jakiejś reakcji, ale chyba nie takiej. Może brała pod uwagę ewentualne zawstydzenie Barrosa – pewnie brała, wiedziała przecież, że, wbrew pozornej niedostępności, można go zawstydzić – ale chyba nie w aż takich rozmiarach. Dopiero potem, będąc już tuż obok i mrużąc oczy przed ostrym słońcem – dopiero gdy dostrzegła głęboką czerwień rumieńców mężczyzny – uzmysłowiła sobie, co zrobiła.
Zaczęła chichotać jeszcze zanim się odezwał, a gdy dorzucał kolejne urywane słowa – tylko pogłębiał jej rozbawienie. Onieśmielenie Esa było cudownym lekiem na jej własne obawy i dyskomfort odsłonięcia się.
Po co mi to zrobiłaś?
- Bo zapytałeś, głuptasie – odparła bez wahania i cmoknęła go w sam czubek nosa tuż przed tym, gdy wsparł się wyżej, czołem o jej skroń, unikając spoglądania na nią. - Jestem naukowcem, kocie. Co oznacza, że jestem świetna w udzielaniu wyczerpujących odpowiedzi na postawione mi pytania. – Uniosła brwi znacząco i pogładziła go czule po plecach. - To, że czasem – zazwyczaj – nie chcę tego robić, to zupełnie inna historia – parsknęła cicho. Stwierdzenie że nie chce było może zbyt ogólnym i w zasadzie nie do końca dokładnym, ale na ten moment musiało wystarczyć.
- Następnym razem, gdy będziesz o coś pytał, pamiętaj, że mogę ci odpowiedzieć – podsumowała z rozbawieniem. - Szczególnie, gdy będziemy sami.
Pomagając Esowi utrzymać ich na powierzchni sporadycznymi ruchami nóg, znacznie bardziej niż na tym skupiała się na bliskości Barrosa. Świadomość, że od kromlechu niespecjalnie mieli czas dla siebie – tak naprawdę dla siebie, bez cienia chorób, przeróżnych dolegliwości wiszących im nad głową i bez zaglądającego co i raz towarzystwa sprawdzającego, co z nimi – przyszła nagle. Zaraz za nią przyszła druga – że teraz znowu są sami, że mają chwilę tylko dla siebie.
- Spójrz na mnie, Es – rzuciła miękko.
Objęła dłonią jego policzek, przesunęła kciukiem po jego dolnej wardze. Podejrzewała, że wie, jak mężczyzna się czuje – pewnie stosunkowo podobnie do niej. Próbował pewnie zrozumieć, co powinien zrobić z tym wszystkim, co usłyszał i jak to zaszufladkować. Być może wyciągał jakieś wnioski – jakieś stwierdzenia, które pojawiały się same, gdy analizować słowa Blanki odpowiednio długo – i próbował się do nich ustosunkować.
Uśmiechnęła się i przekrzywiła lekko głowę.
- Pocałuj mnie, kocie – rzuciła cicho i roześmiała się lekko. - I nie myśl. W Meksyku się tego nie robi. To nie taki kraj, żeby tracić czas na jakieś… – parsknęła cicho. - Na bycie dorosłym.
Gdy po cichym parsknięciu spełnił jej życzenie – całując ją normalnie, z zaangażowaniem, a nie jak jeszcze przed chwilą – westchnęła z przyjemnością, odpowiadając mu z niespiesznym entuzjazmem. Takie czułości były miłe, podobnie jak ciężar dłoni Barrosa na jej biodrach i ciepło jego skóry pod opuszkami gładzących ją palców.
Mogłaby tak zostać. Naprawdę mogłaby.
W którejś chwili tknęła ją myśl, która nie dawała jej spokoju chyba od pierwszej chwili, gdy zanurzyli się w jeziorze – dopiero teraz jednak udało jej się wreszcie ją sformułować.
- Nie chcesz się przemienić? – spytała, spoglądając na Esa uważnie.
Przeczesała mu włosy palcami, podrapała lekko rozgrzany kark mężczyzny. Zdawała sobie sprawę, że przez długi czas Barros zupełnie świadomie ukrywał swoją umiejętność – swoją zwierzęcą formę – a i potem, gdy już wiedzieli, nie korzystał z niej tak często jak, być może, chciał. Wszystko dlatego, że kajman budził mniej lub bardziej uzasadnione obawy. Blanca? Jej relacja z gadem Esa była... Cóż, skomplikowana. Wymykająca się takim podstawowym pojęciom jak lęk czy ostrożność, znacznie bardziej złożona. Zdaniem Vargas nie dawało jej to jednak prawa do ograniczania mężczyzny – nie chciała tego robić i nie chciała, by robił to sobie on sam przez wzgląd na nią. Na nią lub kogokolwiek innego.
To, że w tym momencie przemiana mogła nie być dla Esa taka prosta, nie przeszło jej przez myśl. Chyba nie do końca to jeszcze rozumiała – i być może nie pojmowała w pełni, przez co Barros tak naprawdę przeszedł w kromlechu.
- Nie zawołają nas na obiad pewnie jeszcze przez parę chwil, więc jeśli chciałbyś trochę… – kontynuowała więc teraz, przez chwilę szukając odpowiednich słów. - Jeśli chciałbyś trochę odpocząć, to śmiało. Zaczekam na molo. – Uśmiechnęła się łagodnie, zupełnie nieświadomie drapiąc jedną z tych ran, których nie było widać gołym okiem.
Zaczęła chichotać jeszcze zanim się odezwał, a gdy dorzucał kolejne urywane słowa – tylko pogłębiał jej rozbawienie. Onieśmielenie Esa było cudownym lekiem na jej własne obawy i dyskomfort odsłonięcia się.
Po co mi to zrobiłaś?
- Bo zapytałeś, głuptasie – odparła bez wahania i cmoknęła go w sam czubek nosa tuż przed tym, gdy wsparł się wyżej, czołem o jej skroń, unikając spoglądania na nią. - Jestem naukowcem, kocie. Co oznacza, że jestem świetna w udzielaniu wyczerpujących odpowiedzi na postawione mi pytania. – Uniosła brwi znacząco i pogładziła go czule po plecach. - To, że czasem – zazwyczaj – nie chcę tego robić, to zupełnie inna historia – parsknęła cicho. Stwierdzenie że nie chce było może zbyt ogólnym i w zasadzie nie do końca dokładnym, ale na ten moment musiało wystarczyć.
- Następnym razem, gdy będziesz o coś pytał, pamiętaj, że mogę ci odpowiedzieć – podsumowała z rozbawieniem. - Szczególnie, gdy będziemy sami.
Pomagając Esowi utrzymać ich na powierzchni sporadycznymi ruchami nóg, znacznie bardziej niż na tym skupiała się na bliskości Barrosa. Świadomość, że od kromlechu niespecjalnie mieli czas dla siebie – tak naprawdę dla siebie, bez cienia chorób, przeróżnych dolegliwości wiszących im nad głową i bez zaglądającego co i raz towarzystwa sprawdzającego, co z nimi – przyszła nagle. Zaraz za nią przyszła druga – że teraz znowu są sami, że mają chwilę tylko dla siebie.
- Spójrz na mnie, Es – rzuciła miękko.
Objęła dłonią jego policzek, przesunęła kciukiem po jego dolnej wardze. Podejrzewała, że wie, jak mężczyzna się czuje – pewnie stosunkowo podobnie do niej. Próbował pewnie zrozumieć, co powinien zrobić z tym wszystkim, co usłyszał i jak to zaszufladkować. Być może wyciągał jakieś wnioski – jakieś stwierdzenia, które pojawiały się same, gdy analizować słowa Blanki odpowiednio długo – i próbował się do nich ustosunkować.
Uśmiechnęła się i przekrzywiła lekko głowę.
- Pocałuj mnie, kocie – rzuciła cicho i roześmiała się lekko. - I nie myśl. W Meksyku się tego nie robi. To nie taki kraj, żeby tracić czas na jakieś… – parsknęła cicho. - Na bycie dorosłym.
Gdy po cichym parsknięciu spełnił jej życzenie – całując ją normalnie, z zaangażowaniem, a nie jak jeszcze przed chwilą – westchnęła z przyjemnością, odpowiadając mu z niespiesznym entuzjazmem. Takie czułości były miłe, podobnie jak ciężar dłoni Barrosa na jej biodrach i ciepło jego skóry pod opuszkami gładzących ją palców.
Mogłaby tak zostać. Naprawdę mogłaby.
W którejś chwili tknęła ją myśl, która nie dawała jej spokoju chyba od pierwszej chwili, gdy zanurzyli się w jeziorze – dopiero teraz jednak udało jej się wreszcie ją sformułować.
- Nie chcesz się przemienić? – spytała, spoglądając na Esa uważnie.
Przeczesała mu włosy palcami, podrapała lekko rozgrzany kark mężczyzny. Zdawała sobie sprawę, że przez długi czas Barros zupełnie świadomie ukrywał swoją umiejętność – swoją zwierzęcą formę – a i potem, gdy już wiedzieli, nie korzystał z niej tak często jak, być może, chciał. Wszystko dlatego, że kajman budził mniej lub bardziej uzasadnione obawy. Blanca? Jej relacja z gadem Esa była... Cóż, skomplikowana. Wymykająca się takim podstawowym pojęciom jak lęk czy ostrożność, znacznie bardziej złożona. Zdaniem Vargas nie dawało jej to jednak prawa do ograniczania mężczyzny – nie chciała tego robić i nie chciała, by robił to sobie on sam przez wzgląd na nią. Na nią lub kogokolwiek innego.
To, że w tym momencie przemiana mogła nie być dla Esa taka prosta, nie przeszło jej przez myśl. Chyba nie do końca to jeszcze rozumiała – i być może nie pojmowała w pełni, przez co Barros tak naprawdę przeszedł w kromlechu.
- Nie zawołają nas na obiad pewnie jeszcze przez parę chwil, więc jeśli chciałbyś trochę… – kontynuowała więc teraz, przez chwilę szukając odpowiednich słów. - Jeśli chciałbyś trochę odpocząć, to śmiało. Zaczekam na molo. – Uśmiechnęła się łagodnie, zupełnie nieświadomie drapiąc jedną z tych ran, których nie było widać gołym okiem.
Esteban Barros
Re: Co było w Meksyku - zostaje w Meksyku #1 (Blanca Vargas & Esteban Barros; Zacatecas, Meksyk; 21 IV 2001) Nie 22 Paź - 13:01
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Jeśli było coś, co Es powinien dobrze przyswoić w kontekście swojej relacji z Blanką, to zdecydowanie był to fakt, że musiał uważać, w jaki sposób ją szczuje.
Tak, chciał usłyszeć coś miłego na swój temat, co nie byłoby komplementem tylko dla jego ciała, ale czy powściągliwa wcześniej Vargas musiała od razu wytaczać największe działa i rozmiękczać go aż tak? To też powinien nie tylko zauważyć już wcześniej, ale przede wszystkim brać pod uwagę – Blanca rzadko znała umiar, a jeśli już się za coś zabierała, zwykle robiła to całą sobą.
Nie wiedział, co zrobić z tym całym ciepłem, które rozpanoszyło się w jego klatce piersiowej, grożąc, że rozpuści go od środka, zostawiając po sobie mokrą, puszystą kałużę.
- Jesteś okropna – wymamrotał jeszcze, zanim dłoń kobiety objęła jego szorstki policzek, ugłaskując nieco nastroszenie, które wywołała.
Nie myśl. W Meksyku się tego nie robi.
Parsknął mimowolnie, nie mając żadnego problemu, by połączyć podobne stwierdzenie z całą postawą Vargas – głównie ze spontanicznością, która wcześniej zwykła doprowadzać go do szału i była zarzewiem wielu sprzeczek.
Mógł spróbować, choć nie był pewien, czy potrafi – poza czasem spędzonym ostatnio w łóżku, nie pamiętał, by pozwalał sobie nie myśleć w sposób, jakiego zapewne oczekiwała teraz Blanca. Zawsze wydawało mu się to zbyt niebezpieczne. Wystarczył przecież tylko jeden moment nieuwagi, by ktoś – lub coś – wgryzło ci się znienacka w kark.
Dramatyzował? Może odrobinę. A może to przenikanie zwierzęcego instynktu z ludzkim rozumem zaszło już za daleko, by był w stanie odpuścić podobnym myślom.
Kiedy pocałował Blankę, zrobił to bez wcześniejszej powściągliwości, lgnąc bliżej i skubiąc zaczepnie jej wargę.
Nie chcesz się przemienić?
Pytanie, choć zapewne zadane w dobrej wierze, zatrzymało dłonie Barrosa sunące dotąd leniwie wzdłuż boków kobiety, przypominając o wcale nie tak dawnej chwili kryzysu zdławionego szybko i niemal brutalnie w wodach jeziora. Nie chciał teraz wracać myślami do swojej nagłej ułomności i niepokoju, jaki się z nią wiązał – bo co z tego, że mógł wypchnąć spod skóry trochę łusek, kiedy utykał wpół drogi, nie mogąc się zbliżyć do jedynej obecności, która potrafiła zalać go absolutnym spokojem? Przy której czuł się bezpiecznie jak nigdzie indziej?
Es zacisnął na moment wargi w cienką linię, zmuszając zaraz mięśnie twarzy, by rozluźniły się chociaż trochę, łagodząc grymas, jaki niewątpliwie przeciął jego twarz.
- Chciałbym – przyznał z westchnieniem, spoglądając gdzieś ponad ramieniem Blanki na migoczące w słońcu wody jeziora. - Próbowałem. Nie mogę. To... – przygryzł dolną wargę, kręcąc zaraz głową. - Wyjaśnię ci później, dobrze? Tylko... Nie teraz – poprosił, ściszając nieco głos, by zaraz ścisnąć jej dłoń.
- Chodź. Popływajmy jeszcze, zanim nas zawołają.
Jeśli uśmiech, który wygiął jego usta, krzyczał przez chwilę o sztuczności, nie rozmawiali o tym. Dzień był na to zbyt piękny.
[koniec]
Tak, chciał usłyszeć coś miłego na swój temat, co nie byłoby komplementem tylko dla jego ciała, ale czy powściągliwa wcześniej Vargas musiała od razu wytaczać największe działa i rozmiękczać go aż tak? To też powinien nie tylko zauważyć już wcześniej, ale przede wszystkim brać pod uwagę – Blanca rzadko znała umiar, a jeśli już się za coś zabierała, zwykle robiła to całą sobą.
Nie wiedział, co zrobić z tym całym ciepłem, które rozpanoszyło się w jego klatce piersiowej, grożąc, że rozpuści go od środka, zostawiając po sobie mokrą, puszystą kałużę.
- Jesteś okropna – wymamrotał jeszcze, zanim dłoń kobiety objęła jego szorstki policzek, ugłaskując nieco nastroszenie, które wywołała.
Nie myśl. W Meksyku się tego nie robi.
Parsknął mimowolnie, nie mając żadnego problemu, by połączyć podobne stwierdzenie z całą postawą Vargas – głównie ze spontanicznością, która wcześniej zwykła doprowadzać go do szału i była zarzewiem wielu sprzeczek.
Mógł spróbować, choć nie był pewien, czy potrafi – poza czasem spędzonym ostatnio w łóżku, nie pamiętał, by pozwalał sobie nie myśleć w sposób, jakiego zapewne oczekiwała teraz Blanca. Zawsze wydawało mu się to zbyt niebezpieczne. Wystarczył przecież tylko jeden moment nieuwagi, by ktoś – lub coś – wgryzło ci się znienacka w kark.
Dramatyzował? Może odrobinę. A może to przenikanie zwierzęcego instynktu z ludzkim rozumem zaszło już za daleko, by był w stanie odpuścić podobnym myślom.
Kiedy pocałował Blankę, zrobił to bez wcześniejszej powściągliwości, lgnąc bliżej i skubiąc zaczepnie jej wargę.
Nie chcesz się przemienić?
Pytanie, choć zapewne zadane w dobrej wierze, zatrzymało dłonie Barrosa sunące dotąd leniwie wzdłuż boków kobiety, przypominając o wcale nie tak dawnej chwili kryzysu zdławionego szybko i niemal brutalnie w wodach jeziora. Nie chciał teraz wracać myślami do swojej nagłej ułomności i niepokoju, jaki się z nią wiązał – bo co z tego, że mógł wypchnąć spod skóry trochę łusek, kiedy utykał wpół drogi, nie mogąc się zbliżyć do jedynej obecności, która potrafiła zalać go absolutnym spokojem? Przy której czuł się bezpiecznie jak nigdzie indziej?
Es zacisnął na moment wargi w cienką linię, zmuszając zaraz mięśnie twarzy, by rozluźniły się chociaż trochę, łagodząc grymas, jaki niewątpliwie przeciął jego twarz.
- Chciałbym – przyznał z westchnieniem, spoglądając gdzieś ponad ramieniem Blanki na migoczące w słońcu wody jeziora. - Próbowałem. Nie mogę. To... – przygryzł dolną wargę, kręcąc zaraz głową. - Wyjaśnię ci później, dobrze? Tylko... Nie teraz – poprosił, ściszając nieco głos, by zaraz ścisnąć jej dłoń.
- Chodź. Popływajmy jeszcze, zanim nas zawołają.
Jeśli uśmiech, który wygiął jego usta, krzyczał przez chwilę o sztuczności, nie rozmawiali o tym. Dzień był na to zbyt piękny.
[koniec]