Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Salon z aneksem

    4 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Salon z aneksem
    Odkąd po raz pierwszy zobaczyła efekt końcowy, Sarnai z rozbawieniem stwierdziła, że jej salon aspiruje do miana szklarni. I dobrze, bo dokładnie tego Eskola po nim oczekiwała, instruując ekipę remontową i zwożąc kolejne rośliny. Przeróżne gatunki, kwitnące i nie, są tą namiastką natury, która jest medyczce niezbędna, by czuć się dobrze. Kanapa jest wystarczająco miękka, by w razie potrzeby służyć za łóżko gościnne, a przyległy do salonu, otwarty aneks kuchenny - dość przestronny, by móc w nim faktycznie gotować, a nie tylko podziwiać z daleka.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    2.05.2001

    Za dobrze mu poszło – za bardzo był z siebie zadowolony po ostatniej pochwale od Sarnai, z miękkim uśmiechem przyglądając się nieidealnemu opatrunkowi, by kosmos nie postanowił trochę go utemperować. Nagłe, głośne burczenie w brzuchu gwałtownie zalało twarz Esa czerwienią, wyrywając mu z gardła westchnienie, kiedy Eskola po prostu parsknęła w odpowiedzi na to średnio przyzwoite przedstawienie.
    - Nie chciałem, żebyś dłużej czekała – tłumaczył się, wywracając nieco oczami na zarzuty o alkoholizm, których w ogóle nie brał na serio. Nawet gdyby ratowniczka była w tej kwestii całkowicie poważna, to ile wypił? Dwa łyki? Niewystarczająco, by przy jego masie nawet na pusty żołądek wpłynąć w jakiś znaczący sposób. Wspierając łokcie na kolanach, zerknął na podnoszącą się kobietę, pytająco unosząc brew na proste Chodź – kiedy nie otrzymał żadnego wyjaśnienia, stanął na nogi i niosąc w ręku swój wciąż niemal nietknięty kieliszek, przeszedł za medyczką do innego pomieszczenia. Wpadając przez drzwi wejściowe i opowiadając naprędce historię o parapetowych upominkach, Es w ogóle nie rozglądał się na boki, dlatego teraz pokierowany ku jednemu z krzeseł dostawionych do kuchennej wyspy, usiadł na nim bokiem, przerzucając rękę przez oparcie i po prostu zaczął się przyglądać.
    Ścianom w neutralnym, ciepłym kolorze, miejscami ledwo widocznym przez donice oraz kwietniki. Błyszczącym liściom w różnych kształtach oraz odcieniach zieleni. Kanapie, która nawet z daleka wyglądała na wygodną. Puszystemu dywanowi, na którym przyjemnie byłoby stanąć bosymi stopami.
    To było cholernie absurdalne, ale przebywając w mieszkaniu Sarnai może od godziny, czuł się w nim bardziej w domu niż w mieszkaniu wynajmowanym dla nich wszystkich przez Yamileth. Mógł tam mieć własny pokój, ale... To nie było to.
    Obracając z powrotem wzrok ku Eskoli, przez chwilę obserwował jak jej kręcone włosy zabawnie podskakiwały przy każdym ruchu.
    - Co ty, powinienem ci bić pokłony, że w ogóle chcesz mnie karmić – machnął lekko ręką. - W domu lodówka pusta, jak nie pójdę po zakupy – dodał z lekkim przekąsem, wspierając policzek na zwiniętej pięści. Badacze może i nauczyli się ostatnio, że Es potrzebował czasem dni wolnych, ale odkąd wyzdrowiał po fiasku w kromlechu, wszystko wróciło do normy w kontekście zostawiania mu listy zakupów wraz z funduszami. Niby rozumiał, mieli w końcu swoje obowiązki, ale nie zmieniało to faktu, że czasem irytował się, kiedy marudzili, że czegoś brakowało. Trochę jak dzieci.
    - Z nimi w porządku – zaczął, słuchając pytań Sarnai z lekko uniesioną brwią. - Vicente i Yamileth w ogóle wyszli bez szwanku. Blankę długo bolała noga, nawet jak rana się zagoiła. Jej babcia coś na to poradziła – potarł policzek, przesiadając się całkiem przodem do Eskoli i wspierając przedramiona na blacie wyspy. - Ale nie mam pojęcia co, pogoniła mnie wtedy z domu – uśmiechnął się przelotnie na wspomnienie Guadalupe każącej mu się oddalić dokądkolwiek, gdzie nie przeszkadzałby w czynnościach mających przywrócić jej wnuczce pełnię zdrowia. - Jeśli Blanca cię nie lubi to raczej za to, że regularnie obijasz mi dupę, a nie dlatego że wyciągnęłaś ją z... – urwał, nagle nie mogąc się przemóc, by bezpośrednio wspomnieć o kromlechu. Jakby słowo zmieniło się w twardy kamień, którego nie mógł przecisnąć przez gardło. Pokręcił lekko głową, chcąc odpędzić od siebie te dziwne, chłodne wrażenie niebezpieczeństwa, stawiające mu włoski na karku, jakie w ogóle nie powinno się pojawiać w miejscu z założenia przytulnym.
    - Nie wiem, ja tam nie zauważyłem, żeby coś do ciebie miała – wzruszył ramionami, siląc się z powrotem na nonszalancję. Nie dodawał, że zwykle w kontekście relacji międzyludzkich nie potrafił zauważać subtelnych sugestii i umykały mu rzeczy wręcz oczywiste, dopóki nie zostały wypowiedziane na głos i wprost.
    - Chociaż… - podjął po chwili, marszcząc nieco brwi i bezwiednie zaczynając pukać palcami w blat. - Może masz takie wrażenie przez jej kota. Ocelota. Uczy się ode mnie przemieniać, a ty... Wilk i ocelot to prawie jak pies z kotem? – zasugerował, choć nie miał pewności, na ile rozsądna była to myśl. - Chociaż jak tak dalej pójdzie, to lekcje się skończą – spochmurniał wyraźnie, opanowując odruch sięgnięcia po kieliszek, który przyniósł ze sobą z biblioteczki. Zalewanie przykrości alkoholem byłoby co najmniej żałosne. A już na pewno takim słabym.
    - Nie mogę się w pełni zmienić od czasu... Tego wszystkiego – wyjaśnił krótko, nie wchodząc w szczegóły. - A taki nauczyciel przemiany to dupa a nie nauczyciel.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Nic nie powiedziała na kąśliwość w głosie Barrosa, ale przyjrzała się mężczyźnie nieco uważniej. Szczerze mówiąc, chyba podobnie jak zespół jego badaczy Sarnai przyjęła za rzecz oczywistą, że mężczyzna o nich... Cóż, dba. Załatwia im wszystko, jest na każde ich zawołanie. Wpadła w tę samą pułapkę, co oni, zakładając, że Esteban nie ma z obecnym stanem rzeczy żadnego problemu.
    A jednak miał. I, co więcej, miało prawo mieć.
    Podczas, gdy Barros opowiadał o badaczach, Eskola co i raz mieszała w garnku, upewniając się, że nie przypali makaronu. Na wzmiankę o babci Blanki uśmiechnęła się przelotnie.
    - Medycyna ludowa, co? – Pokiwała głową. – Pewnie nawet, gdyby cię nie wygoniła, i tak nie wyjaśniłaby ci, co robi. Lokalni szamani czy zielarze rzadko zdradzają swoje sekrety. – Zawahała się. – A szkoda – przyznała wreszcie. – Bo pewnie moglibyśmy się sporo od nich nauczyć.
    Gdy wreszcie postawiła przed Barrosem talerz z kopą makaronu w pomidorowym sosie, sama usiadła na krzesełku obok niego. Dolała sobie wina – nie robiąc tego samego z kieliszkiem Esa tylko dlatego, że jego naczynie wciąż było prawie pełne – i śmiało upiła kolejne łyki. Jej wilk mógł nie przepadać za alkoholem, ale sama Sarnai go lubiła. Ograniczenie się tylko do piwa i wina było jedynym kompromisem, na jaki mogła pójść ze swoim drapieżnikiem.
    Na próby wytłumaczenia przez Barrosa niechęci jego kobiety Eskola uśmiechnęła się tylko z przelotnym rozmawieniem. Nie zauważyłem, żeby coś do ciebie miała. Mężczyźni rzadko kiedy widzieli takie rzeczy, a z pewnością nie tak wcześnie, gdy ich partnerka nie wściekała się jeszcze pod byle pretekstem, na prawo i lewo rzucając kąśliwe komentarze.
    Zresztą, akurat w przypadku Blanki Sarnai wcale nie uważała, by Meksykanka miała reagować w ten sposób. Gdyby przyszło co do czego, dziewczyna powiedziałaby pewnie Barrosowi wszystko wprost... A może nie. Eskola przecież też mogła się mylić.
    Wyraźnie zaciekawiła się też na wzmiankę o ocelocie.
    - Też się przemienia? Nie wiedziałam, nic nie czułam – przyznała, z namysłem kołysząc kieliszkiem i bawiąc się grą światła na jego brzegach. – Ale to może dlatego, że jest jeszcze zbyt młoda. Jako zwierzak – uściśliła.
    Na wizję o końcu lekcji zmarszczyła lekko brwi. Nie naciskała, gdy jednak Barros sam z siebie przyznał się do problemów, poczuła się usprawiedliwiona, by pytać – i przysunąć się trochę bliżej, w tym samym odruchu, który przejawiał jej wilk, szukając bliskości pobratymców ze stada i oferując im ją, jeśli tego potrzebowali.
    - Co tam się właściwie stało? – zapytała powoli, cicho, gotowa przyjąć nie chcę o tym gadać jako odpowiedź zupełnie rozsądną, zupełnie w porządku. Jeśli jednak Barros chciałby mówić… Cóż, była. Słuchała.
    Zawsze słuchała. Po prostu o sobie nigdy nie mówiła tyle samo.
    O wydarzeniach z kromlecha nie wiedziała zbyt wiele – nic poza tym, co zdążyła dostrzec prąc przez ponure korytarze i, potem, dbając o to, by Barros wyszedł stamtąd w jednym kawałku. Widziała ślady krwi po drodze, zwierzęce truchła w Sali, w której Esteban w końcu się poddał – gdy już mógł. Gdy nikomu już nic nie zagrażało.
    Zawahała się przez moment, finalnie wsparła jednak dłoń na ramieniu Barrosa i powoli, leniwie, przesunęła nią wzdłuż pleców mężczyzny w kojącym geście. Nie dotykali się dotąd inaczej, jak tylko szarpiąc na klubowej macie. Ale, cholera, Esteban był jej stadem, a w swojej watasze zawsze poprzez dotyk wyrażała więcej niż słowami.
    Nie mogła wiedzieć, jak podobna była w tym do Blanki.
    - Wróci do ciebie – dodała w którejś chwili z przekonaniem, cofając dłoń i wciskając ją pod jedno z ud. Upiła kolejny łyk wina, poprawiła na krzesełku. – Twój gad. One zawsze wracają, te nasze zwierzęta. – Uśmiechnęła się przelotnie.
    - Ale też się boją – dodała miękko. – I też potrzebują czasu, by to przepracować – albo impulsu, by zrozumieć, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Twój kajman to raczej z tych upratych, co? – Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Może więc jego będziesz musiał namawiać dłużej. Bardziej. Coś mu udowodnić.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Podziękował, gdy Sarnai postawiła przed nim talerz apetycznie pachnącego makaronu, już wcześniej czując, jak ciekła mu ślinka na samą myśl o ciepłym posiłku – wpychając do ust pierwszy kęs, odetchnął z błogością. Nie należał do tego dziwacznego grona ascetów, którzy lepiej czuli się jedząc dopiero obiad jako pierwszy posiłek i gdyby Eskola nie postanowiła go w swojej wspaniałomyślności nakarmić, wychodząc od niej, skierowałby się prosto do jakiejś piekarni albo innego miejsca, w którym szybko mógłby dostać coś do jedzenia. Po pierwszych przebojach z parapetowymi upominkami badacze pewnie zasiedli do normalnego posiłku i wysączyli kawę. Jak znał życie przypaloną – z jakiegoś powodu Nita była jedyną osobą poza nim, która parzyła ją w dużym dzbanku, a potem zapominała, ile minęło czasu. Ile razy musiał wylewać płyn cuchnący jak dno starej niewyszorowanej patelni...
    Żuł kolejne kęsy między zdaniami, nie mówiąc z pełnymi ustami, kiwając lekko głową, gdy wypowiedzi Sarnai wymagały reakcji z jego strony.
    - Jeszcze jej się nie udało, ale jest na dobrej drodze – dodał w kontekście przemiany Blanki, nie wchodząc dalej w szczegóły. Kobieta w końcu nie potrzebowała wiedzy o tym, jakie wykonywać ćwiczenia, by potencjalnie nauczyć się nowej umiejętności – jeśli jego przypuszczenia podparte rzucanymi gdzieniegdzie sugestiami i lekturą były poprawne, w ogóle tego nie potrzebowała, przemianę mając we krwi. Dosłownie.
    Co tam się właściwie stało?
    Skrzywił się, odrobinę mocniej wbijając widelec w makaron, nawijając go.
    - Masz na myśli po jaki chuj tam wchodziliśmy? – spytał bezbarwnym tonem, intensywnie przyglądając się talerzowi. Pytanie było jak najbardziej zasadne. W końcu Sarnai i reszta medyków znalazła ich w tchnącej śmiercią jamie, poranionych i otoczonych truchłami zwierząt. Niespecjalnie składało się to z obrazem astronomów – oni zwykle patrzyli w górę, a nie schodzili pod ziemię. Pod ziemią nie dało się obserwować nieba.
    - Wygrzebali w tych swoich papierach jakieś współrzędne. Miały prowadzić do mapy, czy czegoś takiego, a... Sama widziałaś. Rzeźnia – skrzywił się, wpychając do ust kolejną porcję makaronu, który nie smakował już tak dobrze. Mimo to żuł go uparcie, wzdrygając się lekko, kiedy poczuł ciężar dłoni Sarnai – najpierw na ramieniu, a potem zsuwający się powoli w dół po plecach. Ciepły i pewny. Przez materiał koszulki czuł jak jej palce zahaczały o linię kręgosłupa. Jednym prostym gestem zmiękczyła go skuteczniej, niż mogła się tego spodziewać. Odkładając widelec na opróżniony talerz, opuścił nieco ramiona, przez chwilę po prostu skupiając się na delikatnym mrowieniu, które po sobie zostawiła.
    Wróci do ciebie.
    Es przekręcił głowę w kierunku kobiety, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, do czego nawiązywała – chyba zobaczyła to w jego oczach, tłumacząc spokojnie, co miała na myśli. Może i nie przemieniała się w takim sam sposób, w jaki robił to on, ale doskonale rozumiała i świadomość ta, świadomość, że nie musiał komuś wyjaśniać rzeczy dla niego oczywistych w oparciu o abstrakcyjne koncepty, przynosiła ulgę. Czuł się widziany.
    Zastanawiał się, czy znajomość z nim była dla Sarnai czymś podobnym. Czy też dawała jej ulgę.
    Westchnął krótko, gdy skończyła, tym razem przesuwając się tak, by siedzieć do niej przodem – kolanami lekko szturchnął jej udo.
    - Pewnie tak – zgodził się, przekrzywiając nieco głowę. - To uparty sukinsyn – dodał, czując jak uśmiech pociągnął w górę kącik jego ust mimo tego, z czym wiązał się temat, na który rozmawiali. - Był przerażony – pociągnął ciszej, opanowując odruch ucieknięcia wzrokiem w bok. – On... My. Uwierzyliśmy, że tam umrzemy – przyznał, pierwszy raz ubierając tę myśl w tak bezpośrednie słowa. Na pewno coś powiedział rozmawiając z Blanką na temat kromlechu, ale czy określił to w ten sposób? Chyba nie. Nie wydawało mu się. Gdyby to zrobił, pewnie wspomniałby jej też o koszmarach i o niedawnym ataku paniki, który wycisnął mu z płuc oddech.
    Podniósł rękę, pocierając kark.
    - Te zaklęcie na odwrócenie przemiany to też nic przyjemnego. Urwałbym temu twojemu koledze łeb, jakbym miał wtedy siłę – rzucił, próbując zażartować, ale zabrzmiało to raczej jak realna groźba.
    - Wiem... Domyślam się, że u ciebie to nie jest dokładnie to samo – podjął po dłuższej chwili ciszy, nie nadając swoim przypuszczeniom konkretnego kształtu. Nie chciał zranić Sarnai, jeśli się mylił. - Ale czasem się zastanawiam... Czy u ciebie też czasem na przód wyrywają się zwierzęce odruchy? I myśli? Lepiej zapamiętujesz zapach niż czyjeś imię, albo... Łatwiej byłoby ci warczeć niż odpowiadać ludzkim językiem? Patrzysz na kogoś i wiesz, że mogłabyś rozerwać mu zębami gardło?
    Może nie powinien wspominać akurat o tym ostatnim, ale... Ale chyba potrzebował usłyszeć od kogoś podobnego do siebie, że to normalne – nawet jeśli w uszach większości społeczeństwa zabrzmiałby jak psychopata.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Spoglądała na Barrosa uważnie, próbując sobie wyobrazić. Zawsze to robiła – zawsze starała się chociaż na chwilę postawić w miejscu drugiej osoby, zrozumieć. Teraz też. Chciała – w pewnym sensie – zobaczyć kromlech oczami Estebana nie dlatego, że miała jakieś masochistyczne ciągoty, co raczej by w pełni pojąć skalę problemu.
    Skalę wyraźnie zbyt dużą, by poradzić sobie z problemem od tak.
    Uwierzyliśmy, że tam umrzemy.
    Powstrzymała potrzebę pogładzenia go znowu, muskania opuszkami palców jego pleców i karku, wsunięcia ich na chwilę we włosy mężczyzny. Był jej stadem, pragnęła postawić naprzeciw wspomnień Barrosa coś dobrego. Zawsze robili tak bliźniętami. Jeśli była zła, Timo zabierał ją do lasu, by mogli pooddychać, wykąpać w tamtejszej rzecze. Jeśli to Esa nie potrafił poradzić sobie z agresją, podsuwali mu pod nos misy pełne słodkości i spędzali wieczór oglądając jakieś durne filmy. A jeśli im wszystkim nie było dobrze, zasypiali wtuleni w siebie nawzajem, pozwalając, by wilcze ciepło wygnało ich lęki.
    Z Barrosem było i nie było tak samo. W pewnym sensie był jak jej pobratymcy, ale z drugiej strony – wcale nie. Należał i nie należał do jej watahy. Nie powinno dziwić, że się gubiła. Nie powinno zaskakiwać, że czuła się skrępowana – tym, co czuje; tym, co najchętniej by zrobiła.
    Zatrzymała ręce przy sobie. Kołysała kieliszek leniwie, wsłuchując się w słowa Barrosa. Jej milczenie nie było ignorancją – po prostu nie było słów, jakie mogłaby mu dać, by zrównoważyć wspomniany lęk przed śmiercią, tę przerażającą wiarę, że korytarze kromlechu będą ostatnimi, jakie zobaczy.
    - Wiem – zgodziła się za to, gdy wspomniał o zaklęciu przemiany. Nie traktowała słów Barrosa jako żartu, przecież wcale nim nie były. – Sądzę, że Antero też to wie. – Zamyśliła się, zapatrzona w głębokie bordo wina. – My... – zawahała się. – My. Ratownicy. Robimy bardzo dużo rzeczy, których... Na które nikt nie zasługuje. Leczymy ból? Jasne, nierzadko jednak jego połowa to skutek naszych działań. – Mimowolnie zacisnęła wolną dłoń w pięść. – Mniejsze zło – rzuciła krótko i skrzywiła się przelotnie.
    Rzadko się odsłaniała, ale gdy to robiła, uczucia wylewały się z niej jak długo wstrzymywany potok, gwałtowne, niemożliwe do powstrzymania. I ukazywały człowieka – kobietę dużo bardziej wrażliwą, znacznie mniej odporną niż się wydawało. Czy miała za złe, że jako ratownik trafiała z zespołem zawsze na najgorsze akcje? Nie, nadawała się przecież do tego. Jej późniejsze koszmary i gorzki smak żółci na języku to mała cena w stosunku dla dobra, które mogła komuś dać. Ratowała ludzi, była w tym dobra. Mogła przeżyć własny dyskomfort.
    Podskórnie czuła, że Barros jest taki sam. Że potrafi cholernie dużo poświęcić dla innych – dla swoich.
    Może po prostu oboje byli bezgranicznie naiwni i głupi.
    Słuchając kolejnych słów mężczyzny zaśmiała się krótko, głucho, bez krzty faktycznego rozbawienia.
    - Częściej niż bym chciała – przyznała cicho, z zaskakującą łatwością przechodząc nad stwierdzeniem Barrosa, że u niej nie jest dokładnie tak samo. Wiedział. Musiał wiedzieć. A jeśli jemu to nie przeszkadzało – jej też nie.
    Milczała przez chwilę, dopiła wino, odstawiła kieliszek i odsunęła go od siebie. W zamyśleniu potarła nadgarstek, blizny po oparzeniu wyglądające spod założonego przez Barrosa bandaża.
    Miała ich więcej, uświadomiła sobie. Więcej blizn. Więcej śladów świadczących o tym, kim była. A jednak żaden z nich nie był prawdopodobnie nawet w połowie tak głęboki, jak blizny, które miała w głowie. Przelotnie pomyślała, że może znów powinna wybrać się do Alricka – szybko jednak odepchnęła ten pomysł, nie poświęcając mu uwagi.
    Nie chciała. Po prostu nie chciała.
    - Każdą wolną chwilę spędzam w górach, bo tylko tam mój wilk uspokaja się – zaczęła mówić nagle. Nie spoglądała na Barrosa. Kreśliła palcem na blacie jakieś kształty, a zgarbione plecy bolały ją od nagle nadmiernego spięcia.
    - W mieście? Nie ma dnia, żebym nie musiała go pilnować. Nie ma chwili, żebym nie musiała pilnować o czym myślę, co robię, jak się odzywam. Dlatego mówię mało. – Uśmiechnęła się krzywo. – Pamiętam zapachy – i smak. Łatwiej mi przywołać wspomnienie czyjejś skóry na języku niż jego imię. Poluję. Idę do pubu i poluję, bo to jest to, co potrafię. Nikogo... – zawahała się. – Prawie nikogo nie trzymam blisko, bo boję się, że... Mam granice, Barros. Bardzo ciasne, bardzo określone granice, za którymi mój wilk czuje się zagrożony. Za którymi zaczyna się walka – o własny teren, o dominację. Nie chcę tego. Ja – Sarnai-człowiek, a nie Sarnai-drapieżnik – nie patrzę tak na ludzi. Nie widzę w nich rywali, zagrożenia. – Zaśmiała się krótko. – Ale mój wilk tak. A to on ma zazwyczaj więcej do powiedzenia.
    Potarła czoło nerwowym gestem.
    - W pełnie? Uciekam. - Nie próbowała już nawet udawać, że przemienia się tak, jak Barros. Nie była taka jak on i oboje o tym wiedzieli. – Znowu w góry. Do lasu. Jak najdalej. Robiłam tak w domu – wszyscy tam tak robimy – ale tu jest gorzej. Więcej ludzi. Więcej zapachów, więcej mięsa. – Zacisnęła zęby. To były określenia jej wilka, wiecznie głodnego, wiecznie pragnącego więcej.
    Odetchnęła powoli, potrząsnęła głową, uśmiechnęła się pod nosem, zmęczona.
    - Więc tak. Też tak mam. Mam tak cholernie często – podsumowała.
    Znów sięgnęła po wino, po chwili wahania ciągnąc łyk prosto z butelki. Wychyliła się nieco i sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na skraju blatu. Zapaliła jednego, zaciągnęła się dymem głęboko.
    Wyrzucenie z siebie tego wszystkiego było w jakiś sposób odświeżające – przyniosło jej ulgę, której nie czuła od bardzo dawna. Mimo tego nie chciałaby tego powtarzać. Nie w najbliższym czasie. Może nigdy.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Nie chciał wracać myślami do wydarzeń w kromlechu, ale uważał, że Sarnai należała się odpowiedź – mimo że wykonywała tylko swoją pracę i z taką samą uwagą zajęłaby się każdym, kto potrzebował pomocy medyka. Tak sądził. Takie miał o niej zdanie.
    Dokładnie takim wydawała mu się człowiekiem. Bardziej empatycznym, niż zapewne chciała po sobie pokazywać.
    Kiedy zadał pytania o jej własne zwierzę, przysłuchiwał się krótkiemu śmiechowi pozbawionemu wesołości i słowom, które padły dopiero po chwili przerwy. Nie mrugał w jednym z gadzich odruchów, podążając tylko wzrokiem za każdym drgnieniem, grymasem, poprawieniem się na krześle, z początku porównując jedynie doświadczenia Sarnai z własnymi, odnajdując w nich dużo podobieństw. Kiwał lekko głową tam, gdzie się spotykali, a tam gdzie podobieństwa się kończyły, ograniczone nieposiadaniem we krwi genów warga, starał się podążać za jej tokiem myślenia.
    Nie był pewien czy to dlatego, że doskonale znał sposób myślenia innego rodzaju drapieżnika, ale miało ono ogromny sens. Porażający wręcz. Było logiczne, przejrzyste i klarowne.
    Mimo grymasu, który zdawał się nie znikać z twarzy Eskoli, Barros odetchnął powoli, zdając sobie sprawę, że w którymś momencie jego serce zaczęło mocniej bić. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, kto podzielał jego sposób myślenia – tej jego części pełnej kłów, której kształt nijak nie dopasowywał się do reszty społeczeństwa. Zawsze musiał się z czymś kryć, gryźć w język – nawet przy ciotce i wujku, którzy nauczyli go przemiany, ale byli tylko potencjalną zwierzyną. Nie posiadał się z radości, gdy dowiedział się, że totem Blanki też był drapieżnikiem, ale ona dopiero wkraczała na początek swojej ścieżki – może nigdy nie zrozumie.
    Nie Sarnai. Ona pojmowała i nie mówiła, że było z nim coś nie tak.
    W krótkim, wyjątkowo jasnym przebłysku pojął, że gdyby ktokolwiek chciał ją skrzywdzić, stanąłby mu na drodze.
    Drgnął lekko, kiedy wspomniała o pełni, całkiem porzucając niedopowiedzenia i domysły, potwierdzając to, czego Es już się domyślał – i mimo wszystkich przerysowanych opisów w opracowaniach, które czytał, nie czuł strachu. Być może naiwnie. Może głupio. Na pewno nierozsądnie.
    Tu jest gorzej. Więcej ludzi. Więcej zapachów, więcej mięsa.
    Wyciągnął dłoń, nakrywając ułożoną na blacie rękę Sarnai, kciukiem gładząc miękko jej palce – czuł spięcie jej mięśni, jak cała zesztywniała, jakby czekała na cios, który nie miał nadejść. Przysunął jej bez słowa swój kieliszek, kiedy zobaczył jak bierze łyk prosto z butelki, sięgając zaraz po papierosy. Bardziej z przyzwyczajenia niż wyraźnej potrzeby sam też wziął jednego, nie przestając gładzić dłoni kobiety i dopiero po chwili ostrożnie przesuwając palce dalej.
    - To dlaczego Midgard? Czemu nie jakieś spokojne miasteczko albo wieś? – spytał, gdy wydmuchał spomiędzy ust pierwszy obłoczek dymu. - Nie musiałabyś uciekać w góry, bo byłyby za płotem – zmarszczył lekko brwi. - I mniej konkurencji do terenu. Nie rozumiem wszystkiego, ale te za dużo… Rozumiem doskonale – urwał na chwilę, nagle zapatrzony we własną dłoń sunącą powoli po ramieniu Sarnai. Nie wiedział, co by zrobił, gdyby kazała mu przestać i wycofać się poza ciasną granicę, o której dopiero co wspominała – te nagle wyraźnie widoczne podobieństwo kazało mu się zbliżyć. Jeszcze. I jeszcze.
    - Kiedy się pierwszy raz przemieniłem, przez jakieś dwa tygodnie zostałem w zwierzęcej postaci – zaczął nagle, kompletnie mijając się z tematem, o którym jeszcze przed chwilą myślał. - Miałem jaja do wysiedzenia, ale wcale nie chciałem znów być człowiekiem. Bo po co? Ludzie mają za dużo zasad, za dużo oczekiwań, za dużo brzęczy ci przez nich w głowie... Za dużo – uśmiechnął się samym kącikiem ust, strącając popiół do pustego kieliszka Sarnai.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Była spięta aż do chwili, gdy Barros ułożył dłoń na jej. Drgnęła w pierwszym odruchu, spojrzała bez słowa na rękę mężczyzny – ale nie cofnęła się. Miękki dotyk zaś, delikatne gładzenie palców powoli, leniwie rozluźniało ciasne węzły jej spiętych mięśni.
    Naprawdę nie potrzebowała wiele.
    Gdy mężczyzna podsunął jej swoją lampkę wina, zaśmiała się krótko i odstawiła butelkę. Sięgnęła po kieliszek i, z lekkim tylko wahaniem, uniosła go do ust – boleśnie świadoma, że jeszcze nie tak dawno tę samą powierzchnię ogrzewały wargi Barrosa. Wciągnęła powietrze nieco głębiej, nieco silniej zacisnęła dłoń na nóżce kieliszka.
    Potrzeba bliskości była jedną z tych, z którymi Sarnai zwykle nie radziła sobie za dobrze. Przygodny seks pomagał tylko chwilowo, nie mógł zastąpić dużo bardziej pierwotnej potrzeby bycia rozumianą, akceptowaną, kochaną. Eskola nie pamiętała, by w ciągu ostatnich lat, odkąd wyjechała z Korretoji, czuła się… Cóż, dobrze. Dobrze w rozumieniu zapełnienia tej luki, którą pozostawiło po sobie stado. Dobrze – w kontekście posiadania własnego miejsca, własnej rodziny. Miała mieszkanie, znajomych w szpitalu, bliższych lub dalszych znajomych ze Straży.
    Półśrodki.
    To dlaczego Midgard?
    Oddychała powoli, równomiernie, przy co którymś oddechu zastępując świeże powietrze papierosowym dymem. Nie chciało jej się wstać i otworzyć okna, salon szybko więc przesiągnął specyficzną wonią nikotyny. Nie przejmowała się tym.
    - Bo spokojne miasteczka i wsie są dla mnie za ciasne – odpowiedziała powoli, starannie dobierając słowa. Przekrzywiając głowę lekko na bok, śledziła wędrówkę dłoni Barrosa wzdłuż jej ramienia, pod luźny rękaw za dużej koszulki. Nie odtrąciła go, nie kazała mu się cofnąć. Wilk stroszył się lekko, a jej mięśnie znów spięły się nieznacznie w odpowiedzi, ale... Nie zamierzała tego robić.
    Nie chciała być sama. Skoro poruszyli już te tematy, skoro wywlekli z niej to, co najbardziej żałosne i słabe, mogła pozwolić sobie na to, by chcieć więcej. By pragnąć tego wszystkiego, czego tak cholernie jej brakowało, gdy nie miała przy sobie stada. Bliźniaków. Rodziny.
    - Jestem drapieżnikiem, ale jestem też kimś znacznie więcej, Barros. Potrzebuję miasta, jego gwaru, tego... kontrolowanego zamętu. I ludzi. Nie jestem typem samotnika. – Zaśmiała się krótko, gorzko. – Nawet mój wilk nim nie jest. Po prostu rozumiemy to inaczej.
    Zaciągnęła się papierosem, zatrzymała dym na chwilę.
    - Wieś… Pewnie byłoby mi lżej. Wilk byłby spokojniejszy więc i ja bym była. My, cholera. To nie jest... – Skrzywiła się. – Tego się nie da tak rozdzielić. Nie do końca.
    Myślała przez chwilę, znów zerknęła na dłoń Barrosa – ciepłą, kojącą.
    - Może byłoby mi lżej, ale nie byłabym szczęśliwa – podsumowała wreszcie. Zawahała się. – Nie jestem pewna, czy tu jestem, ale wiem, że tam nie byłabym na pewno.
    Poprawiła się na krzesełku, upiła kolejny łyk wina – kulturalnie, z kieliszka Barrosa – i strzepała popiół do pustego, własnego.
    Ludzie mają za dużo.
    Uśmiechnęła się przelotnie. Rozumiała. Oczywiście, że tak. Mogli trochę inaczej to postrzegać, mogli mieć inne pragnienia, inne zdanie na bardzo wiele tematów. Ale sporo też mieli wspólnego. Jak to, że świat przytłaczał. Że drapieżnik – jaki by on nie był – na dłuższą metę nie był przystosowany do ludzkiej społeczności, a zmuszanie go, by się nauczył, oswoił, było trudne. Cholernie wymagające. I w zasadzie nigdy się nie kończyło.
    Sarnai nie była pewna, jak dokładnie wygląda to dla Barrosa – czy choć trochę lepiej niż dla niej, dla warga. Z drugiej strony, nie była też wcale pewna, czy było jakieś lepiej i gorzej. Oboje mieli zwierzę w głowie, w sercu. Oboje godzili dwa zupełnie różne stworzenia, to bardziej ucywilizowane i to wygłodniałe. Więc może oboje mieli dokładnie tak samo.
    Odetchnęła powoli i uniosła wzrok na Barrosa. Spoglądała na niego uważnie, nie bała się wbić spojrzenia w jego ciemne tęczówki – i wytrzymać jego wzrok bez umykania pospiesznie po zaledwie chwili.
    Myśl, że mogłaby go chcieć – nie, wróć, że chciała – była nagła, ale wcale nie aż tak zaskakująca.
    - Barros, ja... – zaczęła powoli, wreszcie zaśmiała się krótko. – Być może powinieneś już iść – stwierdziła. Zawsze rozsądna. Zawsze odpowiedzialna.
    Zawsze, cholera, nie taka, jaką faktycznie była. Jaką była jeszcze te parę lat temu, w domu.
    - Bo jeśli zostaniesz – kontynuowała. – Jeśli zostaniesz, ja nie... – Słowa umykały jej. Znów zaśmiała się krótko, urywanie, bo tak naprawdę wcale nie było jej do śmiechu.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Słuchał jej, układając sobie w głowie te wszystkie nowe informacje obok sylwetki Sarnai, jaką stworzył przez kilka miesięcy znajomości – przykładał je do tego, co już wiedział, szukając odpowiednich miejsc. Jak puzzle. Wielowymiarowe, o nieznanej liczbie elementów, których finalnego kształtu nie znał, ale to co dotąd zobaczył, zachęcało tylko, by próbować dalej.
    Es był bardzo ostrożny w dobieraniu sobie ludzi, jakimi się otaczał, ale ją chciał mieć blisko – wzbudzała w nim zaufanie mimo potencjalnego konfliktu, w jaki mogły wejść ich zębate jaźnie. Z jakiegoś powodu to jednak nie nastąpiło i miał nadzieję, że tak właśnie pozostanie.
    Zaskoczyła go tak wyraźnym z początku rozgraniczaniem własnych potrzeb i potrzeb wilka, ale nie skomentował tego, po prostu przyjmując jej odmienne podejście za fakt, z którym się nie dyskutowało – taki sam jak na przykład to, że pijała tylko piwo lub wino i namawianie jej na mocniejsze alkohole było z góry skazane na porażkę. Nie mógł jej w tym momencie przytaknąć, bo sam żył ze swoim gadam czasem wręcz niepokojąco blisko, ale jeśli u niej wyglądało to inaczej, kim był by oceniać? Nawet jeśli przyznała, że nie dało się tych spraw do końca rozdzielić, może po prostu potrzebowała to robić.
    - Brzmi jak patowa sytuacja – stwierdził powoli, z lekką zmarszczką między brwiami, zamotany w wyjaśnienia, które nie do końca miały dla niego sens. Dla Sarnai chyba też nie miały. Tak mu się wydawało.
    Przygryzł na moment wnętrze policzka, gdy nasunęło mu się bardzo wyraźne skojarzenie z rozdrożami – Eskola brzmiała trochę tak, jak on kiedy zastanawiał się, co zrobić ze swoim życiem po wypadku brata i rozwodzie. Brak pewności, czy było się szczęśliwym tam, gdzie się było. Pewność, że gdzie indziej byłoby gorzej.
    Nie podzielił się z nią tym myślą.
    - Brzmi patowo – przyznał, nie owijając w bawełnę. - Ale może to nie miejsce ma cię uszczęśliwiać – przekrzywił nieco głowę, zaciągając się znajomym, kojącym w pewien sposób zapachem dymu. - Tylko to, co w nim robisz. Kogo spotykasz. Czy jesteś zadowolona z wyborów, które podejmujesz – dodał, wzdychając zaraz krótko. - Nie jestem w to najlepszy. Mam nadzieję, że znajdziesz tę pewność. Nieważne gdzie.
    Miał wrażenie, że słowa kompletnie mu się poplątały i zatraciły swoje pierwotne znaczenie, gdy powiązał je w niezgrabne węzły - jak w motku włóczkowych ścinków, które nie nadawały się już do niczego innego, jak tylko do bycia chwilową zabawką leniwego kocura.
    Ścisnął lekko ramię kobiety, kiedy podniosła na niego wzrok, wytrzymując spojrzenie. Nagle stał się bardzo świadom tego, jak blisko siebie siedzieli. Jak ciepła była skóra, którą objął palcami. Pragnienie, żeby znaleźć się bliżej powróciło w dwójnasób.
    Uniósł pytająco brew, słysząc jej śmiech, a zaraz po nim niesubtelne polecenie, by już sobie poszedł – bardzo rozsądne, zduszające w zarodku coś, co się jeszcze nie wydarzyło. Nawet się nie zorientował, że sapnął z cichą frustracją, czując się chyba podobnie do Blanki za każdym razem, gdy odmawiał jej szaleństwom jakimś odpowiedzialnym argumentem.
    - Nie zrozum mnie źle – zaczął powoli, rozluźniając palce i znów po prostu sunąc nimi wzdłuż ramienia kobiety. W dół, mijając łokieć, gładząc przedramię oraz ujmując znowu jej dłoń. Nie był pewien, jak ująć to w słowa. Wreszcie odezwał się znowu dopiero, gdy wrzucił niedopałek papierosa do kieliszka. - Wrócę do Blanki, ale... Dała mi pozwolenie, gdybym chciał… – wzruszył lekko ramieniem, czując skrępowanie samym faktem, że się tłumaczył. - Jeśli nie przeszkadza ci, że to tylko na chwilę… – zawiesił głos. Czemu to było takie cholernie trudne?
    Potarł powoli środek mostka, odruchowo przesuwając spojrzenie po policzku i szyi Sarnai, zanim zmarszczył nieco brwi, ośmielając się mocniej objąć palcami jej dłoń i unieść ją do swojej twarzy. Krótko przytulił wargi do wnętrza jej dłoni, w miejscu, gdzie przecinały się dwie linie.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Wiedziała, że nie powinna. Wiedziała, że to nie był dobry pomysł, niezależnie jak kuszący wydawał się teraz. Wiedziała, że dokładanie do jej relacji z Barrosem bliskości, której żadne nie planowało – i której żadne, jak dotąd, wcale nie szukało – nie może skończyć się dobrze. Nie, kiedy ona sama łaknęła... Czegoś. Czegoś, czego Barros nie mógł jej dać – czego wcale nie chciała od niego, tylko po prostu, od kogoś.
    A jednak słuchała jego słów i pozwalała gładzić swoją skórę, zdobywając się tylko na średnio przekonującą sugestię, by poszedł i zostawił ją z całym tym syfem, jaki teraz sprawiał, że chciała za dużo. Tak na to patrzyła. Nawet, gdy sam Barros stwierdził, że to jest zupełnie w porządku – że mogą, że Blanka mu pozwoliła – Sarnai podskórnie czuła, że to wcale nie tak. Że partnerka Estebana raczej nie uwzględniała w swoim przyzwoleniu Eskoli, a sama wilczyca też pragnęła teraz czegoś zupełnie innego. Czegoś, czego seks był co najwyżej wątłym zamiennikiem, jakimś nie do końca satysfakcjonującym substytutem.
    A jednak – czy nie właśnie to robiła na co dzień? Chodziła do pubu, wracała – zazwyczaj – ze Strażniczką, kelnerką, inną medyczką. Tylko dlatego, że nie chciała być sama. Tylko dlatego, że nie była przyzwyczajona do pustki wokół siebie, do braku przyjaznych twarzy, braku kogoś, komu będzie mogła opowiedzieć o swoim dniu, przytulić się, zwyczajnie schować przed światem.
    Oczywiście, swoim poznanym przypadkowo kobietom – zwykle kobietom – też nie opowiadała i nie przytulała się, nawet, jeśli one same tego właśnie chciały. Nie pozwalała sobie na to, bo przecież żadna z nich nie miała przy Sarnai zostać. Jedna noc czy dwie a miesiące czy lata to subtelna różnica, którą Eskola dostrzegała bardzo wyraźnie. Substytut, dokładnie to. Tym dla niej były.
    Teraz po prostu upadła jeszcze niżej, pragnąc atrakcyjnego i zajętego mężczyzny, który zupełnym przypadkiem był też jej przyjacielem.
    Milczała, obracając te wszystkie myśli w głowie jak jakiś dziwaczny artefakt, po którym nie wiedziała jeszcze, czego się spodziewać. Wsłuchiwała się w bicie własnego serca – szybsze, gwałtowniejsze – i próbowała... Nie, w zasadzie nie próbowała. Wcale nie próbowała nic zrozumieć. Wcale nie próbowała wytłumaczyć sobie, że w tym akurat przypadku powinna sama sobie odmówić.
    Nie chciała odmawiać.
    Nie udawała, że rozumie układ, jaki Barros miał z Blanką – nawet, gdyby chciała, chyba nie potrafiłaby spojrzeć na to tak, jak oni, jak Vargas. Sarnai była zbyt zaborcza, zbyt terytorialna, by myśl o takim czy innym otwarciu związku wydawała jej się atrakcyjna. A jednak, skoro w dokładnie takiej relacji tkwił, jak się wydawało, Esteban, Sarnai nie poczuwała się do upewniania się, czy aby na pewno. Czy może i czy na pewno nic przez to nie straci.
    Jedyna stratą, jaka w tej chwili ją obchodziła, była jej własna – ale z tą nauczyła się już żyć. Jeśli nie przeszkadza ci, że to tylko na chwilę. Oczywiście, że przeszkadzało. Przeszkadzało już od bardzo dawna – nie w kontekście Barrosa, ale w zasadzie każdego, z kim się spotykała. Po prostu nauczyła się – z grubsza – wyłączać to z rachunku zysków i strat, plusów i minusów.
    Nie odpowiedziała na rozczulająco poplątane tłumaczenia Barrosa ani od razu, ani w zasadzie w ogóle. Nie czuła się na rozmowę o różnicach między nią a Blanką, o tym co dla jednej i drugiej jest w porządku a co nie. To, czego w tej chwili chciała, niespecjalnie mieściło się w słowach.
    Spokojnie znosiła spojrzenie Barrosa i nie opierała się, gdy objął jej dłoń. Wciągnęła powietrze głębiej, ale tylko po to, by nieco lepiej poczuć zapach mężczyzny. Znała go – spotykali się przecież w klubie tak często – ale zawsze pilnowała granic, pilnowała siebie i tego, co robiła w jego towarzystwie.
    To były te same granice, które teraz rozmywały się i wyginały, rozciągane pragnieniami Sarnai. Pragnieniami ich obojga, jeśli wnioskować tylko po wyraźnie sfrustrowanym sapnięciu mężczyzny.
    Jeśli potrzebowała dodatkowej zachęty, delikatne muśnięcie ust Barrosa we wnętrzu jej dłoni było dokładnie tym. Łagodny, kojący dotyk, odpowiadający na całe to jej łaknienie bliskości, uwagi, czułości. Nie była naiwna, by wierzyć, że stoi za tym coś więcej niż pożądanie, po prostu w tej łagodnej, miękkiej formie. Zresztą, przecież wcale nie chciała, by było za tym coś więcej – nie w przypadku Barrosa. Ceniła sobie to, co mieli – i przecież nie kochała go.
    W tej chwili, pod tym względem, był substytutem jak wszyscy inni. Od przypadkowo poznanych kobiet czy mężczyzn różnił się jedynie tym, że nie był jej obcy. Że coś o nim wiedziała i on wiedział coś o niej, a to z kolei sprawiało, że... Było inaczej – Sarnai odbierała ich bliskość inaczej. Jak coś bliższego temu, czego tak naprawdę potrzebowała.
    Wypalliła papierosa i wrzuciła go do tego samego kieliszka, którego użył przedtem Barros. Obróciła się nieznacznie na krzesełku i, po chwili ostatniego wahania, mocniej objęła dłonią policzek mężczyzny. Musnęła go kciukiem niespiesznie, pozwalając, by zarost Estebana podrapał ją lekko.
    Dawno nie była z mężczyzną. Ostatni raz... Z Hringiem? Czy jeszcze potem z kimś innym? Nie była pewna. Hamre pamiętała, bo przy nim też się łudziła. Nie, że coś razem stworzą, a raczej, że to, co jej może dać, trochę lepiej zapełni tę lukę, którą odczuwała w sercu. Nie zapełniło, ale i tak nie żałowała tego krótkiego czasu, który razem spędzili.
    A potem – potem miała kobiety. Na noc, na dwie. Z nimi było jej łatwiej. Przy nich jej wilk nie czuł się zagrożony, a ona nie musiała pilnować go aż tak bardzo.
    Nie była pewna, czy będzie musiała pilnować go teraz przy Barrosie, ale chciała to sprawdzić. Po prostu – chciała.
    Przesunęła dłoń dalej, niespiesznie sięgnęła na kark mężczyzny, wsunęła mu palce we włosy. Gładziła go przez chwilę tylko, spoglądając na niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Kiedy zaś wreszcie pochyliła się, by musnąć usta Barrosa w łagodnym pocałunku, z pierwszego wahania prawie nic już nie zostało.
    Nad tym, co się potem zmieni – czy cokolwiek – mogła się zastanawiać później.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Pamiętał, że kręcił głową, kiedy Blanca dawała mu przyzwolenie na zabawę, jeśli tylko miałby na to ochotę – jak odmawiał, mówiąc, że jest mu to w ogóle niepotrzebne, że nie jest taki. Miał się za lojalnego. Za ten typ człowieka, który będzie patrzył tylko za osobą, którą kocha, ignorując innych. Za przykładnego partnera i męża, z jakim nie należało bać się o zdradę.
    Bo tak było. Długo, bardzo długo. W cichości własnych myśli uważał się za lepszego od znajomych wartowników, kiedy słyszał czasem ich rozmowy na temat obcych kobiet na posterunku.
    To, co wychodziło z niego teraz, tysiące kilometrów od rodzinnej ziemi... Było czymś dziwnym. Czymś rozpychającym się poza sztywne ramy, w których powinno pozostać. Tym, czym Esteban Barros jeszcze parę lat temu gardziłby bez najmniejszego zawahania.
    A teraz?
    Teraz chciał i obrzydzenie własnym zachowaniem oraz myślami znalazło się niebezpiecznie blisko dołu jego listy priorytetów, jakby nigdy nie miało większego znaczenia. Jakby to tylko on mu je nadawał, a gdy zacierać zaczęły się granice wyznaczające jego dotąd ułożone miejsce na świecie, wraz z nimi osłabiła się również wola.
    Czuł jej zapach, przyciskając usta do wnętrza dłoni – piżmowy, kojarzący mu się jednoznacznie z rozgrzanym na słońcu futrem i czymś świeżym, jak dopiero rozcięty owoc papai wciąż cieknący od soku. Kombinacja, która w żaden sposób nie powinna działać. Przez chwilę kiedy Sarnai nic nie mówiła, bał się, że zaraz powtórzy sugestię, by wyszedł, ale tym razem zabrzmi to jak rozkaz – sądził, że nie próbowałby jej dalej przekonywać, ale... Powoli zaczynał uczyć się o sobie nowych rzeczy – głównie tych, jakimi nie należało się chwalić i nie był już taki pewien swojej zdolności do zdroworozsądkowej oceny sytuacji. Czy raczej umiejętności, by za tym rozsądkiem podążać.
    Kątem oka podążył za ruchem dłoni Eskoli, gdy wrzucała swój niedopałek do kieliszka tak samo, jak zrobił to on, wzdychając krótko na pewniejszy dotyk na policzku. Mimowolnie przymknął oczy, skupiony na muśnięciu kciuka i cichym szeleście zarostu, powoli opuszczając dłoń, którą przytrzymywał nadgarstek Sarnai i wspierając ją lekko na jej kolanie. Znów westchnął, tym razem głębiej, bardziej przeciągle, kiedy smukłe palce kobiety zanurzyły się w jego włosach, musnęły kark, zostawiając po sobie przyjemne mrowienie.
    Z Blanką nie brakowało mu ciepła i czułości, ale jakaś pustka, która otworzyła mu się w piersi i latami poszerzała, wsączając w kości trudne do nazwania zimno, nie dawała się zakopać z dnia na dzień – ostrożny dotyk medyczki wrzucał w jej głodne gardło ofiarę, dając nadzieję, że kiedyś umilknie.
    Spotkał się z nią w pół drogi, po pierwszym łagodnym pocałunku znów przyciskając usta do jej, oddechem łaskocząc wargi, by po lekkim przekrzywieniu głowy musnąć je językiem. Wsunąć się do środka, kiedy mu pozwoliła i ostrożnie przesuwając dłoń z kolana Sarnai na jej udo, ugniatając i gładząc. Nie czuł tej samej palącej potrzeby, jaka często ryczała mu w głowie, kiedy był z Blanką, każąc się pospieszyć i wziąć wszystko, na co miał ochotę – tutaj wcale nie czuł się tak, jakby musiał za czymś gonić. Mógł zwolnić. Być ostrożny, mimo ciepła rozlewającego się sugestywnie w podbrzuszu.
    Pochylony w przestrzeni między ich siedziskami, z dłonią medyczki wciąż wspartą na karku, całował ją niespiesznie, głęboko, czując na własnych wargach wilgoć, aż wreszcie przestało mu to wystarczać. Z cichym mruknięciem zsunął się z wysokiego, barowego stołka, stając przed zwróconą do niego Sarnai i bez pytania o pozwolenie wsuwając dłonie pod jej uda.
    - Trzymaj się – wymamrotał jako jedyne ostrzeżenie, zanim zsunął ją z siedziska, pewnie przytrzymując przy sobie, wspierając jej ciężar na torsie. Była tak samo drobna jak Blanca i z jakiegoś powodu poczuł się tym faktem niezmiernie rozczulony, choć doskonale przecież pamiętał, że kruchość medyczki to tylko pozory. Nie był w stanie już zliczyć, ile razy posłała go na matę, ciskając nim z przerażającą wręcz łatwością.
    Nie miał konkretnego planu – nawet jeśli jakbyś wcześniej kłębił mu się pod czaszką, rozpłynąłby się pod wpływem słodkiego naporu ciała Sarnai na jego własne. Poprawiając nieco uchwyt pod jednym z jej ud, kątem oka dojrzał kanapę i to właśnie tam się skierował, nie zastanawiając się nad tym specjalnie, tylko siadając ciężko z kobietą na meblu.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Zawsze się spieszyła. W pracy – wiadomo. W domu – bo zwykle nie miała w nim aż tak dużo czasu. I w seksie – bo gdy się na niego zdecydowała, zwykle potrzebowała drugiego człowieka na już, teraz, tylko po to, by nasycić ten pierwotny, podstawowy głód.
    Te pierwsze, leniwe pieszczoty, jakie wymieniała z Barrosem, nie były może zupełnie nowe, ale nie będzie przesadą stwierdzenie, że zdążyła zapomnieć, jak to jest. Nigdy nie przestała tęsknić za właśnie taką bliskością, taką formą czułości – ale wyobrażenie, które pozostało jej w głowie, już jakiś czas temu zaczęło odbiegać od tego, jak spełnienie tej tęsknoty wyglądałoby naprawdę.
    Bo w rzeczywistości było lepiej, niż pamiętała. Dużo spokojniej, dużo bardziej słodko. Teraz, w tej jednej chwili, jakąś zupełną abstrakcją była myśl, że bliskość osoby faktycznie kochanej, kogoś, kto widziałby w Sarnai człowieka znacznie lepszego niż widziała w sobie ona sama – że to musiałoby być… Musiałoby być jeszcze bardziej. Bardziej miękkie, bardziej kojące.
    Ciężko było jej w to uwierzyć, ale, z drugiej strony, jej serce potknęło się na myśl, jak wiele traci. Jak wiele straciła już przez ostatnie lata.
    Oddawała pocałunki niespiesznie, bez trudu nadążając jednak za Barrosem, gdy pogłębił je, kradł kolejne jeden za drugim. Smakował chyba inaczej, niż się spodziewała, ale dobrze. Podobnie jak zazwyczaj, nie potrafiłaby tego opisać w ludzkich słowach, wystarczyło jej jednak, że wiedziała. Czuła. Że, jak wspomniała mężczyźnie wcześniej, przypomnienie sobie jego smaku będzie dla niej teraz banalnie proste.
    Gdy on przesunął dłoń wzdłuż jej uda, sama przysunęła się jeszcze trochę, na ile pozwalało jej krzesłko, wsparła łokcie na jego ramionach, wplotła obie dłonie w jego włosy – chciała wierzyć, że wcale nie desperacko, a po prostu z pożądaniem.
    Bo to ostatnie nie podlegało dyskusji.
    Roześmiała się cicho, gdy podniósł ją z siedziska. Śmiało zaplotła nogi na jego biodrach i dłonie na karku. Wsparła czoło o jego, spoglądając mu w oczy, gdy zabrał ją na kanapę. Mebel był miękki i wygodny, choć Sarnai wcale nie była przekonana, czy nadawał się do ich obecnych planów.
    Głupia myśl, która nie miała w tej chwili najmniejszego znaczenia.
    Została blisko Barrosa, poprawiając się tylko na tyle, by wygodniej rozsiąść się na jego kolanach, ochoczo wesprzeć się na jego piersi. Teraz, gdy pozbyła się resztek wahania, nie próbowała nawet udawać skrępowanej, nieśmiałej, niepewnej. Nie była taka – i nie była też przecież ślepa, by nie dostrzegać atrakcyjności Estebana. To, że nie próbowała zaprosić go do siebie wcześniej, było skutkiem bardzo wielu czynników – i pożądania prędko zduszonego całą gamą uczuć dużo głębszych, dużo cenniejszych.
    Barros naprawdę był dla niej wart więcej jako przyjaciel niż jako kochanek. Gdyby musiała wybierać, wolałaby zatrzymać go w tej pierwszej roli i zrezygnować z drugiej. Gdy będzie musiała wybierać, nie miała wątpliwości, kim dla niej był.
    To jednak nie był problem na teraz.
    Wróciła do pocałunków, wyraźnie nie mając dosyć. Podobnie jak Esteban, wiedziała, czego chce, ale wcale nie była pewna, jak – poza tym, że naprawdę nie chciała się spieszyć. Skoro miała już stawiać na szali ich znajomość – mimo wszelkich chęci nie mogła opędzić się od myśli, że dzisiejszy wieczór ma całkiem spory potencjał, by coś popsuć; może popsuć bardzo wiele – chciała, by było warto.
    A nie byłoby warto, gdyby było tak, jak z kimkolwiek, kogo mogłaby sobie przyprowadzić z pubu czy klubu sportowego.
    Odsunęła się nieco, gdy zaczęlo jej brakować oddechu, a wargi podpuchły lekko od zachłannych pieszczot. Uśmiechnęła się nieznacznie, przez chwilę patrząc tylko na Esa. Wsparła dłonie na jego piersi, lekko - ledwie muskając opuszkami palców materiał koszulki – przewędrowała nimi niżej, przez mostek, brzuch, aż do granicy paska spodni. Ten ostatni jej nie interesował, jeszcze nie teraz, ochoczo za to wsunęła dłonie pod bluzkę mężczyzny, gładząc zaczepnie nagą, rozgrzaną skórę.
    Cofnęła ręce tylko po to, by chwycić materiał pewniej i pociągnąć go znacząco w górę.
    - Zdejmij – rzuciła cicho.
    Nie spuszczała z Barrosa oka ani wtedy, gdy pozbywał się ubioru, ani potem, gdy mogła powtórzyć wędrówkę dłoni sprzed chwili – tym razem już na nagiej skórze mężczyzny. To nie był pierwszy raz, kiedy zdejmował przy niej koszulkę – klub sportowy sprzyjał przynajmniej częściowym negliżom we własnym towarzystwie – ale pierwszy, kiedy pozwoliła sobie na niego patrzeć tak, jak chciała i tak długo, jak chciała.
    Pochyliła się i skubnęła jego dolną wargę lekko, chwilę potem znów zamykając mu usta miękkim pocałunkiem i jeszcze śmielej przylegając do mężczyzny.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Uśmiechnął się mimowolnie na dźwięk jej śmiechu, czując jak jakaś niedookreślona struktura wywinęła mu koziołka w dole brzucha – chociaż spędzał z Sarnai zaskakująco dużo czasu przy napiętym pracą grafiku, momenty gdy całkiem się rozluźniała, Es wciąż uważał za stosunkowo rzadkie. Potrafili rozmawiać, żartować, docinać sobie, a jednak maska za jaką chowała się na co dzień nie zsuwała się wtedy w pełni. Rozumiał to – sam był przecież niemal taki sam – ale wciąż czuł triumf, kiedy zapominała trzymać ją przyciśniętą do twarzy. Teraz wcale nie było inaczej i myśli Barrosa zamiast kierować się ku potencjalnym konsekwencjom decyzji, by się do siebie zbliżyć bardziej niż powinni, biegły w kierunku tego, jak daleko pozwoli mu zajrzeć.
    Czy te zwierzęce podobieństwa, których tak długo w kimś szukał, w ogóle zagrają jakąkolwiek rolę poza wyraźnym rozbudzeniem zainteresowania. Choć to nie tak, że stanowiły jedyny czynnik, jaki kazał mu spojrzeć na Sarnai nieco przychylniejszym okiem, miały w tym swój duży udział.
    Usadzony na wygodnej kanapie, z ciężarem medyczki rozłożonym rozkosznie na kolanach, nie czuł potrzeby, żeby być gdzie indziej – wciąż z lekkim uśmiechem błądzącym mu po wargach, przekrzywił głowę, by lepiej dopasować się do leniwych pocałunków. Dłonie, którymi wcześniej podtrzymywał uda Eskoli, przesunął na ich wierzch, sunąc palcami po miękkim materiale jej spodni, od czasu do czasu wbijając w niego paznokcie. Kiedy wreszcie zawędrował nimi wyżej, pod długą, luźną bluzkę i musnął nagą skórę na boku, Sarnai przerwała pocałunek, oddychając ciężko – jej podpuchnięte wargi były wyraźnie zaczerwienione. Aż się prosiły, by je ukąsić.
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Wsłuchiwała się w każdy oddech Barrosa, dopatrując się w nich wskazówek. Świadoma każdego dotyku mężczyzny, wsłuchiwała się też w siebie – nie w swojego wilka, ale siebie – rejestrując każde drgnienie mięśni, każdy dreszcz, każde uderzenie ciepła. Mogła niemal dokładnie wskazać, kiedy i gdzie rozplątywały jej się kolejne węzły – efekt ciągłego napięcia i ciągłych, podstawowych braków w kontekście relacji społecznych – gdy Barros sunął dłońmi wzdłuż jej ud, sięgał pod koszulkę, błądził wzdłuż krzywizn kręgosłupa.
    Na jego syknięcie, gdy nie poświęciła spodniom wystarczającej uwagi, uśmiechnęła się tylko przelotnie, nie przerywając pocałunków.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola



    Wstała z gracją i, po chwili wahania, sięgnęła po koszulkę i narzuciła ją na siebie. Długi, za duży t-shirt zasłaniał ją aż po pośladki, tworząc pozory jakiejś przyzwoitości. Wprowadzenia na nowo granic, które dzisiaj tak bez zastanowienia przekroczyli.
    Wiedziała, że to głupota. Cienka warstwa materiału zasłaniająca ją przed wzrokiem Barrosa teraz, gdy mężczyzna widział już absolutnie wszystko – miał absolutnie wszystko – niczego nie mogła zmienić.
    - Za każdą lekcję zamierzasz mi się tak odwdzięczać? – rzuciła z przekąsem, czując silną potrzebę, by coś powiedzieć – coś, co znów odciągnie ich od tego wszystkiego, czego nie powinno między nimi być. Bezczelny żart był tak samo dobry jak cokolwiek innego, co mogłaby wymyślić.
    Zgarnęła z wyspy papierosy i wróciła do Esa. Nie miała dość siły woli, by usiąść z dala od niego, znów więc opadła na dywan, kolanem ocierając się o Barrosa. Zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko, spojrzała na mężczyznę z zamyśleniem.
    Nie  miała siły woli nawet na tyle, by odmówić sobie pochylenia się i rozchylenia jego warg swoimi tak, by oddać mu swoje smużki papierosowego dymu. Chwilę potem odpaliła mu drugą porcję używki i bez pytania wsunęła mu ją w usta.
    Jeśli byli do siebie aż tak podobni – a byli – wiedziała, że będzie potrzebował nikotyny nie mniej niż ona.
    Z westchnieniem wyłożyła się z powrotem obok Barrosa, raz i drugi niespiesznie wydmuchała dym w kierunku sufitu. Przekręcając głowę, przyjrzała się mężczyźnie bez słowa.
    Mogłabym tak częściej, cisnęło jej się na usta. Chciałabym tak częściej.
    Na powrót sprawny rozsądek nie pozwolił jej powiedzieć żadnego z tych stwierdzeń – choć zdławienie ich w sobie było zaskakująco gorzkie i bolesne.
    Widzący
    Esteban Barros
    Esteban Barros
    https://midgard.forumpolish.com/t2153-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2162-esteban-barroshttps://midgard.forumpolish.com/t2163-pedrohttps://midgard.forumpolish.com/f166-mieszkanie-zespolu-yamileth-serrano



    Podążając za Sarnai wzrokiem, kiedy stanęła i narzuciła na siebie koszulkę, chociaż nie miało to najmniejszego sensu w sytuacji, w której widział wszystko, poza ocaleniem resztek jej godności, stanowczo odpychał od siebie myśli, że gdyby nie Blanca... Gdyby nie uczucie, jakie rozbudziło się w nim wbrew jego woli, a wręcz początkowemu zdumieniu, to po przyjeździe do Midgardu przyjaźń z Sarnai mogła nabrać zupełnie innego kształtu i kolorytu. Dorównywała mu siłą, wiedziała, co oznaczało posiadanie zwierzęcia pod skórą, była kompetentna i ładna. O co więcej mógłby prosić?
    Za każdą lekcję zamierzasz mi się tak odwdzięczać?
    Skrzywił się mimowolnie na jej cierpki ton, chociaż zrozumiał, że miała to być próba dywersji i odwrócenia myśli od przemyśleń, które zapewne zaczęły też już męczyć Eskolę.
    - Nie – odparł, siląc się na lekkość, choć wyraźnie przezierało spod niej zmęczenie. - Ale więcej wina nie przyniosę – dodał, zamykając oczy i po prostu leżąc na miękkim dywanie. Nie widział sensu w gorączkowym szukaniu ubrań – Sarnai mogła wytrzymać jeszcze parę chwil jego nagości, zanim znajdzie w sobie siłę, by wstać.
    Nie był zaskoczony, że wróciła z papierosem, a gdy ręka drgnęła mu, by objąć kolano, którym otarła się o jego biodro, położył ją zamiast tego na swoim brzuchu, nie chcąc... Nie mogąc tego ciągnąć. Dawać jej jakichś fałszywych nadziei w postaci większej czułości, niż ta jaka powinna istnieć między dwójką przyjaciół. Jakby już nie przekroczyli tej granicy, depcząc jej wyraźną linę.
    W zaskakującej ciszy wypalili po papierosie, zanim Es podniósł się powoli z dywanu, czując jak zadrapania na plecach pulsowały przy każdym ruchu. Mógł poprosić medyczkę o pomoc z paroma zaklęciami, ale... W jakiś sposób wydawało się to nieodpowiednie – jakby chciał natychmiast zacierać ślady tego, co zaszło. Jak złodziej uciekający z łupem.
    Jakaś jego część czuła się winna wszystkiego, co zaszło mimo wyraźnego pozwolenia.
    Kiedy żegnał się, na powrót przyzwoicie ubrany, z plecakiem zarzuconym na niepogryzione ramię, być może złożył krótki pocałunek na skroni Sarnai, chociaż nie powinien.

    [z/t Sarnai i Es]
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    13 V 2001

    Wielu rzeczy z tego popołudnia miała potem nie pamiętać. Tego, co dokładnie zrobiła Barrosowi i tego, co on zrobił jej. W ilu miejscach rozdarta była jej skóra, jak zimno jej było, gdy straciła więcej krwi, niż powinna, i jakim cudem udało jej się trafić do domu. Kiedy przypomniało jej się, że była umówiona z Jaską i jak, na bogów, dała radę dowlec się do drzwi, by otworzyć je dla chłopaka zawczasu, nim znów zawlokła się na kanapę.
    Niemal wydrenowała się z magii. Wiedziała, że to – teoretycznie – niemożliwe, moc galdrów nie działała w ten sposób, a jednak tak właśnie się czuła. Była absolutnie pewna, że gdyby próbowała rzucić jakikolwiek czar więcej, magia nawet nie zadrżałaby jej w dłoni, tak, jakby zupełnie jej tam nie było. Wygojenie rozszarpanej kajmanimi zębami nogi i nieznaczne złagodzenie bólu było wszystkim, co mogła dla siebie w tej chwili zrobić.
    Apatycznie spojrzała na świeże blizny, garść zaczerwienionych jeszcze szram na prawej łydce w miejscach, gdzie nie tak dawno rozrywały ją gadzie kły i jasna, przemieszczona tuż pod skórę kość.
    Wciągnęła powietrze z sykiem i odchyliła głowę na oparcie kanapy, tępo wpatrując się w sufit. Bolało. Oddech, każdy ruch, nawet grymas na twarzy – wszystko ją bolało.
    Sięgnęła po koc, instynktownie owijając się nim ciasno. Rzadko kiedy potrzebowała się ogrzać, ten konkretny koc kupiła im Vaia i to ona zwykle go używała. Serce Sarnai drgnęło boleśnie na wspomnienie Brazylijki, im bardziej jednak za nią tęskniła, tym bardziej zapierała się przed tym, nie pozwalając sobie na tkliwość.
    Vaia nie była jej, ani teraz, ani może nigdy – wbrew temu co Eskoli się wydawało.
    Racjonalnie wiedziała, co powinna teraz zrobić. Wstać po apteczkę, opatrzyć całą resztę mniejszych i większych ran, upewnić się, że nie dorobi się jeszcze zakażenia. Umyć się – tak naprawdę jeszcze zanim cokolwiek oklei opatrunkami – i zjeść, by odzyskać siły. Z drugiej strony, nie sądziła, by była w stanie zrobić cokolwiek z tego. Sama myśl, by wstać z kanapy, sprawiała, że było jej słabo, a przed oczami tańczyły mroczki.
    Nie położyła się tylko dlatego, że wiedziała, że jeśli to zrobi, prawdopodobnie nie wstanie do rana. Albo w ogóle przez kolejne kilka dni.
    Odetchnęła ciężko. Powinna wezwać ratowników – tak naprawdę powinna to zrobić jeszcze w lesie. Gdyby miała szczęście, trafiłaby na Antero, a ten z pewnością by się nią zajął. Skoro nie zrobiła tego tam, mogłaby też – powinna – wezwać pomoc tutaj, ale...
    Nie zrobiła tego – ani tam, ani tu, ani w ogóle nie planowała. Nie chciała przysparzać Barrosowi problemów, nie chciała...
    Prychnęła cicho. Nic nie chciała.
    Gdy na schodach rozległy się kroki, wiedziała, że to Jaska jeszcze zanim zapukał do drzwi.
    - Wejdź, Jaska, otwarte – zawołała... Tak sądziła, że zawołała. Raczej słabo, chrapliwie, miała jednak nadzieję, że dość głośno, by usłyszał.
    Nie miała siły wstać. Nie miała siły się z nim przywitać, nie miała... Nie potrafiłaby... Skrzywiła się, nagle boleśnie świadoma własnej bezradności.
    Przez jedną, krótką chwilę, zastanowiła się, co w ogóle sobie myślała. Jak sobie wyobrażała to popołudnie, co sądziła, że się wydarzy, gdy potraktuje Barrosa w taki sposób. Teoretycznie osiągnęła to, co chciała – oddała mu kajmana. A jednak ani przez chwilę nie brała pod uwagę, że wszystko potoczy się w taki sposób.
    Była cholernie naiwna, tak bardzo Estebana niedoceniając.
    Kolejna myśl, jasna jak przebłysk, dotyczyła już Jaski. Zawsze to ona opiekowała się nim. Co zrobi berserk, gdy zobaczy ją w takim stanie? Zacisnęła zęby, gdy uzmysłowiła sobie, że nie potrafiłaby się przed nim obronić. Gdyby szok, lęk – cokolwiek mógł poczuć teraz na jej widok, na smród krwi i wyczerpanie odmalowane na twarzy wilczycy – wyrwały mu się spod kontroli, Sarnai nie miałaby siły choćby na to, by uciec, nie mówiąc o jakiejkolwiek obronie.
    Zaśmiała się krótko, szczekliwie, niemal histerycznie.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Noc przeszła w dzień bardzo powoli – purpurowa wycofała się z nieba jak zagojony siniec, z którego nad ranem zostało ledwie pąsowe przebarwienie w miejscu, gdzie świat wyglądał, jakby mógł ugiąć się pod naciskiem palca, miękki i tkliwy, taki sam jak tam, gdzie pomiędzy żebrami leżało jego serce; odkąd wrócił z więzienia, często nie mógł zasnąć w bawełnianej pościeli, głowa zapadała mu się zbyt głęboko w poduszkę, a łóżko sprawiało wrażenie, jakby było żywym stworzeniem, oddychającym pod ciężarem jego ciała, więc kładł się na podłodze i odwracał twarzą w stronę ściany, aż drobne pęknięcia w tynku zaczynały przypominać konstelacje. Tym razem sen jednak nie nadchodził, nie w nocy i nie w ciągu dnia, który przeleżał w zaciemnionym pokoju, nakryty zdjętą z łóżka kołdrą, choć nie pamiętał, aby naciągał ją pod brodę – zdrowe ludzkie serce ważyło zaledwie trzysta gramów, on czuł się tymczasem, jakby było cięższe niż cały jego szkielet, zatonęło w piersi jak kamień zrzucony w pomostu na dno rzeki i teraz przypierało go do ziemi, aż obawiał się, że mieszkanie Vermunda mogło zapaść się po kamienne fundamenty. Podobnie jak półmrok, aura również schodziła z niego powoli – wycofywała się pod źrenice jak migrena i pozostawiała głuchą pustkę w miejscach, gdzie wcześniej ciało wydawało się być ciepłe i rozpalone. Nie mógł przestać myśleć o Gretchen – jej włosach w barwie świeżej rdzy i lisim uśmiechu, który zakasywała na ustach jak rękawy koszuli – przede wszystkim, nie mógł jednak przestać myśleć o Halle: o sposobie, w jaki się uśmiechał, kiedy kobieta nachyliła się, aby pocałować go w usta, o kołyszącej się na języku kokieterii i odsłoniętej, bladej skórze lewego uda. Był naiwny, wyobrażając sobie, że podczas gdy on siedział w kącie więziennej celi, brudny i opuchnięty w miejscach, gdzie zatrzymała się cudza złość, Halle stał w miejscu i na niego czekał. Był naiwny, myśląc, że pod jego nieobecność świat zatrzymał się w pół kroku.
    Gdyby nie Sarnai, być może leżałby w ten sposób jeszcze długo – ściskając pod skronią myśli, aż stałyby się purpurowe i opuchnięte. Przypomniał sobie, jak sześć latu temu przyznał jej się, że go kochał – nie wprost, choć wydawało mu się, że rozumiała, bo uśmiechnęła się do niego nawet, jeśli uważała, że popełniał błąd, pokładając w niedźwiedziu miłość do drugiego człowieka; chciał zapytać ją, czy gdyby wiedziała wtedy, co się wydarzy, odpowiedziała by co innego? Gdyby zadał to samo pytanie teraz, po czteroletnim pobycie w Kinnarodden, wciąż wierzyłaby, że jego miejsce jest wśród ludzi? Powtarzałaby, że nie zostanie sam, choć w więziennej celi niekiedy nie towarzyszył mu nawet własny oddech? Chciała go chronić, a on – jak każde dzikie stworzenie – nadwyrężył w końcu jej zaufanie. Nie miał jej tego za złe; nie wiedział, czy ona miała to za złe jemu.
    Usłyszał swoje imię, jeszcze zanim zdążył zapukać do drzwi, głos Sarnai był jednak zmieniony – szorstki i ciężki, tak cichy, jakby znajdowała się dwa piętra wyżej, nie w sąsiednim pomieszczeniu; zawahał się, a dłoń zawisła mu w powietrzu, nad klamką, niezdecydowana. Tylko gniew jego matki brzmiał w ten sposób – asymptotomatycznie. Kiedy wszedł do środka, jako pierwszy – zamiast złości – uderzył go tymczasem ciężki zapach krwi.
    S-sarnai? – w uszach słyszał echo wypowiedzianego słowa, na skórze dreszcz zbierający się mrowiem wysoko na karku – powietrze zastygło mu w ustach, a kiedy zrobił wdech, metaliczna woń przesiąkła przez podniebienie, w dół gardła, aż po ściśnięty przełyk. Kobieta siedziała na kanapie, owinięta kocem, choć nawet pod grubą warstwą bawełny jej ciało wciąż drżało – twarz miała pobladłą, a w niektórych miejscach przez materiał przesiąkły plamy ciemnej rdzy. – C-co… – to wszystko to było za dużo – czuł jak strach gruzłowacieje mu w żyłach, jak serce uderza mocno i gwałtownie o twardą ścianę mostka; zacisnął powieki i zaraz ponownie otworzył oczy, pochylając się nad Eskolą, starając się nie wdychać powietrza, które wokół jej ciała było gęste i krwiste. – Co się stało? P-potrzebujesz pomocy? – mieszkanie było puste – jak zawsze. Nie pamiętał, kiedy była ostatnia pełnia. – Dlacze… – zaczął, lecz urwał, bo spojrzenie siedzącej przed nim kobiety stało się zmęczone i mgliste. – Wezmę pomoc. Ktoś powinien… czy ktoś wie? Cz-czy ty... Powinien zobaczyć cię medyk – zawyrokował nerwowo, potykając się o własne słowa.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Nie była pewna Jaski nie dlatego, że mu nie ufała, co raczej dlatego, że znała go może czasem aż nazbyt dobrze. Kochała go – tak, jak mogłaby kochać młodszego brata czy szczenię z rodzinnego stada – ale nie była ślepa na jego... Nie, nie wady. Raczej po prostu cechy, to wszystko, co sprawiało, że był od niej inny – i, w jakimś sensie, może po prostu lepszy. Znała lęki Jaski, wiedziała, jak strasznie był zaszczuty i z tej perspektywy nie mogła nie mieć wątpliwości, czy naprawdę nie powinna postąpić inaczej. Odwołać spotkanie. Zaszyć się w swojej norze sama i liczyć na to, że sobie poradzi. Zawsze sobie radziła, więc dlaczego nie teraz?
    Teraz jednak Jaska już tu był, więc wszystkie te rozważania, co mogłaby zrobić, a czego nie zrobiła, nie miały najmniejszego sensu.
    A Sarnai zwyczajnie też nie miała na nie siły.
    Jej imię w ustach berserka brzmiało słabo, jakby zbyt miękko, szczególnie w odniesieniu do krwi na jej rękach, potwora w jej sercu. Słowa Jaski drżały – i wilczyca drżała razem z nimi, z zimna, bólu i tak zupełnie dla niej nowego lęku.
    Co się stało?
    Potrząsnęła głową. Nic. To była dobra odpowiedź. Prosta, ucinająca wszelkie dyskusje. Nic nietłumacząca, ale Sarnai nie chciała przecież tłumaczyć. Nie zamierzała mówić o tym, jak dusiła przyjaciela, a ten, zupełnie zasadnie, się bronić. Nie chciała mówić, że coś jej się wydawało, i że w swoich mylnych przekonaniach przeceniła siebie, niedoceniając za to jego. Nie chciała wyjaśniać Jasce, dlaczego w ogóle uważała swój pomysł za dobry – i dlaczego wciąż, cholera, wcale nie żałowała.
    I na pewno też nie zamierzała podawać nazwiska Estebana, ani Jasce, ani nikomu innemu.
    Problem polegał na tym, że nic było odpowiedzią tylko na chwilę – w dodatku taką, na którą Jaska nie zasługiwał. Nie zasługiwał na to, by tak zwyczajnie go zignorować, zbagatelizować jego troskę.
    - Wypadek przy pracy – wychrypiała więc wreszcie, bo choć to nadal nie było prawdą, w tej chwili, w jej otumanionej głowie, wydawało się lepsze od milczenia. Nie wyjaśniało, dlaczego Sarnai była tu, a nie w szpitalu; dlaczego nikt się nią nie zajął i dlaczego w jej ślepiach płonął słaby, ale gorący ogień – ale o tym Eskola teraz nie myślała.
    Trudno jej było przyswoić słowa Jaski. Jego pytania docierały do niej jakby z opóźnieniem nie dlatego, że chłopak sam się plątał, ale dlatego, że to ona za nim nie nadążała.
    Wezwę pomoc.
    Drgnęła wyraźnie pod kocem.
    - Nie – warknęła krótko, odetchnęła głęboko. – Nie, Jaska. Medyk... Medyk już mnie widział. Ja siebie widziałam. Nic... – Wciągnęła powietrze chrapliwie. – Nic mi nie będzie.
    Tak bardzo chciała zwinąć się na kocu i zasnąć. Wziąć może jeszcze jeden koc, może dwa nawet, zakopać się w zaimprowizowanym gnieździe i nie wstawać aż do lata. Albo do jesieni.
    Albo w ogóle.
    - Apteczka - wychrypiała zamiast tego, z trudem próbując zachować jakąś przytomność umysłu. – W kuchni. Albo w łazience. Nie wiem – sapnęła cicho, gdy nie była pewna nawet tego. Gdy poruszanie się po własnym mieszkaniu, przypomnienie sobie, gdzie trzymała leki, było teraz wyzwaniem, którego nie potrafiła udźwignąć.
    - Heidrun. Krwinkowar. Wzmocnienia – zaczęła wymieniać szczekliwie, na przydechu. – Przynieś mi. Są opisane. Powinny być.
    Wsparła głowę na oparciu kanapy i zamknęła oczy, z trudem łapiąc kolejne płytkie, chrapliwe oddechy.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Woń krwi przezierała przez cienką śluzówkę i drapała w podniebienie, intensywna i żelazista, a on bał się, że nie była jedynie tym – zapachem wyściełającym wnętrze pomieszczenia – że przebarwiła jego ślinę pąsowym odcieniem, bo ilekroć ją przełykał, wydawało mu się, że była gęsta i ciężka, zupełnie tak, jak za każdym razem, gdy budził się po przemianie, czując juchę zasychającą w przedsionku gardła i skurcz człowieczeństwa, obejmujący żołądek zaciśniętą pięścią. Spojrzał w dół na swoje dłonie i przez chwilę odniósł wrażenie, jakby zobaczył na nich niedomytą czerwień, przebarwienia w rdzawym odcieniu nadwątlonego życia, lecz kiedy zacisnął powieki i otworzył je ponownie, ręce miał czyste, z delikatnymi rumieńcami pąsu na opuszkach palców – od chłodu, nie od cudzej krwi. Odetchnął ciężko, serce mu drżało – zanim trafił do Kinnarodden, to Sarnai zawsze pomagała jemu, zamykała drzwi, zbierała krew w twarde, zardzewiałe skrzepy, nastawiała kości i przeszywała skórę fastrygą zaklęć, których brzmienia zazwyczaj nie pamiętał, choć czuł je na ciele, przeciągnięte nicią pomiędzy napiętymi mięśniami, to ona obejmowała go ramionami, kiedy drżał tak bardzo, że ledwo trzymał się na nogach, zaciskała palce na brzegu jego koszuli i pomagała ściągnąć ją przez głowę, napełniała wannę gorącą wodą i rozczesywała włosy, które, brudne i splątane, lepiły się do czoła; teraz, kiedy siedziała skulona pod warstwą koców, a on stał nad nią, starając się powstrzymać dygot rąk i odkrztusić na język brzmienie czarów, których używała, miał wrażenie, że odwróciła się ich hierarchia, a wraz z nią ich tożsamości, już wcześniej zbyt wątłe i spętane, aby je zrozumieć.
    Pozwolili ci wrócić do domu… w tym stanie? – spytał niepewnie, przyglądając jej się swoimi dużymi, szklanymi oczami, jak gdyby spodziewał się odczytać odpowiedź z jej twarzy. – Krwawisz. – koc, którym się nakryła, zdążył nasiąknąć czerwienią, a jego wilgotne, przebarwione wiechcie przypominały sierść jakiegoś smutnego i martwego stworzenia – w głosie wciąż brakowało mu jednak stanowczości, a na wargach stanowczego wyrazu; wiedział, że nie mówiła prawdy, lecz nie potrafił sprawić, aby mu ją wyznała – nie teraz, kiedy twarz miała tak bladą, jakby świadomość miała opuścić jej usta wraz z wydechem. Nie miało znaczenia, co się wydarzyło – przekonywał się, że byłby w stanie zrozumieć i wybaczyć jej wszystko, nawet teraz, sześć lat po tym, jak nie była w stanie obiecać mu, że podobna sytuacja się nie wydarzy i cztery lata, odkąd miała miejsce ponownie, lecz tym razem bez ramion obejmujących go wokół piersi, bez miękkich słów i czułego dotyku; wielokrotnie zastanawiał się, czy spojrzenie Sarnai się zmieni, myśl ta, zdławiona ciężkim zapachem juchy, osunęła się jednak po potylicy, nieistotna i mdła.
    W-w porządku – skinął głową i przeszedł nerwowo w stronę kuchni, lecz kiedy w progu odwrócił się z powrotem w stronę kanapy, kobieta miała odchyloną głowę i zamknięte oczy, a on poczuł, jak pod grdyką uwiera go zacisk narastającego lęku. – Sarnai? – zaczął cicho, ale się nie poruszyła, być może nie słyszała. – Wiem, ż-że tak jest łatwiej, ale n-nie… nie możesz teraz zasnąć.nie zostawiaj mnie samego, chciał prosić, ale nie o to chodziło, niezupełnie. – Musisz być przytomna. Możesz… Mów coś do mnie, cokolwiek, żebym wiedział, że jesteś. – przykucnął przed kuchennym kredensem, rozchylając skrzypiące drzwiczki, ale w środku znalazł tylko bandaż i stępione nożyczki, które nie dały rady przeciąć opatrunku – lub być może to jego dłonie: drżały za mocno, aby rozerwać materiał – więc podniósł się pośpiesznie, czując jak emocje mrowią go i uciskają pod skrońmi. Szafka w łazience rozchyliła się posłusznie, a on wydał z siebie ciche westchnienie ulgi na widok eliksirów, ustawionych obok siebie w nierównym rządku. – Heidrun, krwinkowar, wzmocnienia… – powtarzał pod nosem, zbierając do rąk cienkie flakony i starając się uspokoić oddech, jakby obawiał się, że zaciśnie palce za mocno, a mikstury rozleją się na podłogę i przesiąkną przez fugi pomiędzy kafelkami.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Była cała masa zasad, jakie każdy medyk musiał nauczyć się na początku swojej kariery – reguły leżące u podstaw prawidłowej opieki nad rannym pacjentem. Nie można pozwolić, by się wychłodzili. Najpierw rany zagrażające życiu, potem cała reszta. Zapewnić oddech i, w miarę możliwości, równomierną pracę serca.
    I za żadne skarby nie dać pacjentowi zasnąć, szczególnie temu krwawiącemu.
    Sarnai znała to wszystko, te i inne wytyczne mogłaby recytować obudzona w środku nocy. A jednak teraz, sama będąc swoją pacjentką, nie potrafiła się ich trzymać. Nie potrafiła zadbać o siebie nawet w połowie tak dobrze, jak zadbałaby o kogokolwiek innego. Uzdrowiła sobie poszarpaną kajmanimi zębami nogę, tak, jednocześnie jednak doprowadziła się na skraj wyczerpania. Zawinęła się kocem, jasne, ale nie zadbała choćby o to, by mieć pod ręką podstawowe eliksiry, które ułatwiłyby jej... Cóż, wszystko.
    Liczyła na Jaskę, choć wiedziała przecież, że cała sytuacja, jaką zastał, będzie dla niego próbą może wcale nie mniejszą niż dla niej. Szlag by to trafił.
    Zmusiła się, by myśleć. Spojrzeć w te duże ślepia berserka, jakby chciała zobaczyć w nich... Coś. Może sygnał, że chłopak sobie nie radzi, a może wręcz przeciwnie. Może lęk – a może po prostu zwykłą, ludzką troskę. Na pytanie Ešenvaldsa odetchnęła głęboko, zaśmiała się krótko, chrapliwie.
    - Nie pytam o pozwolenie, przecież wiesz – odpowiedziała cicho, wymijająco. Na wzmiankę o krwi zmarszczyła brwi lekko, spojrzała w dół, za wzrokiem Jaski.
    Rzeczywiście, krwawiła.
    Odesłała Jaskę po wszystko, co miała w mieszkaniu, a co mogło się teraz przydać – choć tak naprawdę wolałaby chyba mieć chłopaka tuż obok, może wtulić się w niego i może właśnie w taki sposób zasnąć. Nad tym, czy potem by się obudziła, nie zastanawiała się specjalnie. Pewnie tak. Dlaczego miałaby nie? Ale to nie było ważne. Nie miała siły, żeby nadawać takim rzeczom jakąkolwiek wagę.
    Drgnęła lekko. Nie słyszała swojego imienia, ale słyszała kolejne słowa. Mów do mnie. Zmusiła się, by otworzyć oczy.
    Jaska był rozsądniejszy, niż ona.
    - Świetnie sobie radzisz – wychrypiała wreszcie, bo nie bardzo wiedziała, co miałaby mówić, a pochwała przyszła sama, tak jak wielokrotnie wcześniej. Pochwały i uspokajające słowa, to przecież miała zwykle dla Jaski. Co innego miała mieć teraz?
    Oddychała ciężko, ale nie zamykała już oczu. W którymś momencie docisnęła do siebie zakrwawiony koc i nie puściła go już, w jakimś odruchu, przez zwykłą pamięć mięśniową, uciskając otwartą ranę.
    - Byliśmy w lesie – rzuciła nagle znowu, cicho, nie była pewna, czy dość głośno, by Jaska ją słyszał. Może tak. A może wcale nie, może zaraz jeszcze raz ją upomni, żeby mówiła.
    To nie miało znaczenia.
    - Byliśmy w lesie – powtórzyła powoli, i tym razem nie wyjaśniając z kim i po co. – Zapomniałam, jak pachnie las, kiedy karmisz go swoją krwią, wiesz? – mamrotała, kalecząc sobie gardło każdym słowem. Nie wiedziała, czy jej słowa mają sens. Pewnie nie miały. Składały się w jakieś zdania, ale nie miała w tym większego udziału. Robiły to same, korzystając jakby z przyzwolenia, jakie im dała. Zaczęła mówić, a potem – potem słowa mówiły się same.
    - I krwią innych. Jak to jest, kiedy gleba opija się tobą i kimś innym, i jak stajesz się częścią tego lasu, jak słyszysz swoje serce w szumie liści i jak... – urwała, zaniosła się mokrym kaszlem.
    Gdy na powrót odzyskała oddech, mimowolnie ocierając ręką parę kropli krwi z ust, nie wróciła już do urwanego zdania. Nie pamiętała, co mówiła.
    - Jaska? – wychrypiała po chwili. – Cieszę się, że jesteś – dodała cicho, znów urwała na parę dłuższych chwil. – Znalazłeś wszystko? – zapytała wreszcie, obojętnym wzrokiem wodząc po suficie. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że był niedomalowany w jednym rogu, a w innej części farba zdążyła popękać na wzór pajęczej sieci.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Słyszał bicie swojego serca głęboko w uchu wewnętrznym – dźwięk przypominał dudnienie kościelnego dzwonu, który trzy razy dziennie niósł się echem pomiędzy ciasnymi zabudowaniami Pāvilosta, tak głośny, że kiedy przykładał dłonie do ściany, czuł, jak wibrowała mu pod palcami, poruszona odgłosem nabożeństwa. Teraz ręce miał jednak zbyt zajęte, aby oprzeć palce na piersi i odnaleźć na opuszkach drżenie wywołane hałasem w swoim wnętrzu – eliksiry kołysały się w wąskich, szklanych fiolkach, a on mrużył oczy, starając się odczytać nazwy, doklejone na cienkich skrawkach papieru i rozmazane w miejscach, gdzie do szafki przedostała się wilgoć, sprawiająca, że atrament był błękitny i rozwodniony; zazwyczaj to Sarnai ratowała jego – opatrywała miejsca, w których skóra zdążyła rozjątrzyć się i spuchnąć, przykładała zaklęcia do świeżych ran i obejmowała go ramionami, nie odsuwając się, kiedy opierał rozgorączkowane czoło na rozwidlonych gałęziach jej obojczyków, przesuwała dłonią po jego plecach, w miejscu, gdzie pomiędzy łopatkami znajdowało się płytkie wgłębienie i patrzyła mu w oczy nawet wtedy, gdy sam nie potrafił się do tego skłonić, głowa między kolana, radziła, gładząc go po karku, gdzie spod skóry wystawały szorstkie wiechcie brunatnej sierści, patrz na podłogę, oddychaj. Podczas gdy on kiełznał zwierzę siłą, uciskając je z powrotem pomiędzy rozchylone żebra i wkładając przedramię w rozchylone szczęki tak, jak koniom wkładało się do pyska metalowe wędzidło, ciągnąc, dopóki kąty ust nie rozpruwały się czerwonymi pręgami, Sanrnai potrafiła uspokoić je w sposób, który nie wymagał przemocy – miała łagodny, czuły głos, który brzmiał jak prośba, a nie jak rozkaz, obejmowała go ciasno wokół piersi, kiedy drżał z kośćmi napiętymi do granicy złamania i powtarzał wciąż to samo słowo, jakby mogło utrzymać go przy człowieczeństwie, ilekroć przykładała mu natomiast palce do miękkiego obojczyka, wydawało mu się, że jego tętno rzeczywiście spowalniało, zatrzymane pomiędzy jej opuszkami. Nawet teraz, kiedy wełniany koc, którym się nakryła, zaczynał przesiąkać czerwienią, wyglądała, jakby chciała położyć mu dłoń na ramieniu i przeprosić, że musiał przez to przechodzić – świetnie sobie radzisz, powiedziała cichym, ochrypłym głosem, a on zaśmiał się nerwowo, chyba tylko dlatego, że do oczu zaczynały podchodzić mu łzy; nie znał się na magii leczniczej, a im silniejszy stawał się wszechobecny zapach krwi, tym bardziej miał ochotę usiąść pod ścianą i podciągnąć kolana pod samą brodę, ukryć twarz w materiale spodni, dopóki jego serce znów nie zacznie bić spokojnym rytmem.
    Bał się jej słów – sposobu, w jaki osuwały się po dolnej wardze, jakby były czymś gęstym i lepkim, co pozostawiało po sobie wodnisty śluz, zbyt długich odstępów pomiędzy kolejnymi oddechami i sposobu, w jaki powietrze wydawało się ciążyć jej w ustach, wysycając ciszę chrapliwym szmerem; wyobrażał sobie, że las pachniał świeżymi pędami świerku, mokrą ziemią i krwią – zawsze niepokoiła go ciemność skrywana pomiędzy drzewami, sposób, w jaki oczy zwierząt lśniły w półmroku, a żywica za bardzo przypominała posokę, wypływającą cienkim strumieniem spod zranionej kory. W dzieciństwie przestrzegano go przed knieją – na obrzeżach Pāvilosta żyły wilki i niedźwiedzie, a gdy na Łotwie zapanował głód, podchodziły coraz bliżej pod ludzkie siedliska, obnażając kły i zabijając trzodę; po przemianie wyobrażał sobie, że stał się jednym ze stworzeń, których głowy wieszano na ścianach domostw jako myśliwskie trofea.
    Z kim byłaś w lesie? – spytał w końcu, choć gardło ścisnęło mu się boleśnie, a oddech spłycił, uwierając świstem pomiędzy zębami, kto ci to zrobił?, chciał dodać, ale pytanie wydawało mu się nagle zbyt osobiste – spodziewał się, że odpowiedziałaby na nie milczeniem. Wyjął w końcu z szafki pęk bandaży i wszystkie eliksiry, starając się nie wdychać zapachu, który drażnił śluzówki – ludzkie czy zwierzęce, nie był w stanie stwierdzić – kiedy zza przesłony mokrego kaszlu wyłoniły się jednak kolejne słowa, drgnął wyraźnie i odwrócił się z powrotem w stronę głównego pokoju; nie był przyzwyczajony do czułości innej niż ta, którą wypowiadało się na pożegnanie. – T-tak… tak, przepraszam. – ponaglenie wyrwało go z krótkiego stuporu, więc podniósł się pośpiesznie, starając się nie zdradzać drżenia swoich rąk i nerwowego dygotu tętna, choć oczy miał szerokie i wilgotne – strach wyłaniał się w nim na mieliznę. – To wszystko co miałaś – odparł, stawiając flakonu na niskim, kawiarnianym stoliku. – P-pot…Potrzebujesz czegoś? – spytał zaraz, nieświadomie przyglądając się, jak materiał koca coraz bardziej nasiąkał krwią. – Mógłbym… t-tyle razy widziałem, jak rzucasz zaklęcia… – zaczął, jeszcze niezupełnie pewien, czym było to, co właśnie jej proponował.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Wydawało jej się, że w którejś chwili zasnęła, na jedną, krótką chwilę przestała być tu, a była tam – w miejscu, gdzie czas płynął inaczej, i gdzie wszystko było zupełnie inne, jakby wyblakłe i obce nawet wtedy, gdy wydawało jej się, że rozpoznaje kształty, zapachy, głosy. Ale chyba nie mogła zasnąć, chyba nie mogła być tam, skoro jej słowa wciąż płynęły tu – chyba płyneły, bo przecież Jaska na nie odpowiadał, przecież pytał, a ona wciąż wiedziała, jakich odpowiedzi nie chce mu udzielić.
    Z Estebanem, pomyślała.
    - Z przyjacielem – wychrypiała bez zastanowienia, może zbyt szybko. Z członkiem mojego stada, pomyślała. – To nie ma znaczenia, Jaska – stwierdziła ze znużeniem, śledząc wzrokiem przebarwienia na suficie, delikatną sieć pęknięć, które musiały być na nim już od miesięcy – lat? – a których aż dotąd nie była świadoma. – Nie martw się – dodała jakby z przyzwyczajenia, choć przecież chyba właśnie powinien się martwić, mógłby, ktoś przecież musiał to zrobić.
    Kiedyś martwiłaby się Vaia, w innych okolicznościach Ulrik. Ta pierwsza nie miała już jednak ku temu powodu, tego drugiego tu nie było. Był Jaska. Tylko – – Jaska.
    Patrzyła, gdy wracał do pokoju, postać chłopaka niknęła za mgłą, która przesłaniała jej zmęczone spojrzenie. Widziała jednak, gdy znalazł się obok i widziała buteleczki – jedna, druga, kolejne – z których rozpoznawała każdą, nie musiała czytać etykiet.
    Zaciskając zęby wyprostowała się ostrożnie, wyrywała korki z kolejnych flakonów, wypijała zawartość na jeden, może dwa łyki. Raz zaksztusiła się, gorzkie krople eliksiru, spłynęły jej z ust, wsiąknęły w przepocony materiał koca. Oddech utknął jej w gardle, a gdy zmusiła się, by ruszyć go ponownie – wdech, wydech, wdech, wydech – coś drapało, chrzęściło jej w gardle, płucach.
    Opadła z powrotem na kanapę, zamknęła oczy – uniosła powieki ponownie, bo słowa Jaski nie pozwalały jej zasnąć, choć tak bardzo tego chciała. Chyba niespecjalnie miała już ochotę walczyć. Chyba mogłaby po prostu zwinąć się tutaj, na niewygodnych poduchach, przespać kolejne kilkanaście – kilkadziesiąt? – godzin i zacząć martwić się dopiero potem. Jeśli miałaby jakieś potem. I jeśli wciąż miałaby się o co martwić.
    Zmarszczyła brwi lekko, podświadomie wyłapując w słowach Jaski jakieś znaczenie, które dotąd jej umykało. Spoglądała na chłopaka przez chwilę, potem podążyła za jego spojrzeniem, na ciemną plamę na kocu, nieprzyjemną lepkość pod przytrzymującą go dłonią.
    Nie powinna już krwawić. Była wargiem, uzdrawiała się szybciej. I w ogóle przecież nie pamiętała, żeby ta rana, to rozdarcie, żeby ono...
    - Pamiętasz zaklęcia? – wychrypiała, próbując skupić wzrok na Jasce. – Gesty, formuły? – Odetchnęła powoli, ciężko, na moment przytrzymała powietrze w płucach, zmusiła ciało do odrobiny wysiłku – jakby sprawdzając, czy wciąż jest w stanie to zrobić, zmusić je do czegokolwiek.
    Mogła.
    Bez słowa odsunęła koc, cichy syk wyrwał jej się tylko raz, gdy materiał oderwał się nieprzyjemnie tam, gdzie krew zdążyła zaschnąć już, skleić jej skórę z miękkim włosiem. Rozdarty materiał koszulki odsłaniał skórę brzucha, plamy mniej lub bardziej skrzepniętej czerwieni i pręgę, niezbyt szeroką, niezbyt długą i chyba też niezbyt głęboką – a jednak wciąż spływającą gęstym, lepkim, pachnącym ostro karmazynem.
    - Spróbuj – poleciła krótko, sapnęła cicho. – Możesz spróbować, Jaska – powtórzyła miękko.
    Sądziła, że poradziłaby sobie bez magii. Wierzyła w to – musiała wierzyć, bo przecież jeszcze parę chwil temu sądziła, że będzie musiała. Nie mogła wezwać uzdrowicieli, a przecież jeszcze do niedawna nie pamiętała o Jasce.
    O wielu rzeczach nie pamiętała.
    Zsunęła się niżej na kanapie, wyraźna gęsia skórka pokryła jej skórę wszędzie tam, gdzie nie grzał jej już rozchylony koc. Zaczęła drżeć i ręka, ona też jej drżała gdy sięgała po dłoń Jaski, by położyć ją sobie na brzuchu obok rany.
    - Spróbuj, Jaska – powtórzyła cicho.
    I potem, raptem chwilę później, jeszcze zanim chłopak zdecydował się sięgnąć do swojej magii:
    - Zostaniesz ze mną dzisiaj? – spytała, urwała na chwilę. – Proszę.



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.