Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Prastary kromlech

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Prastary kromlech
    Prawdopodobnie najstarszy kamienny krąg występujący w magicznej części Skandynawii – schowany połowicznie pod gęstymi koronami lasu, który wchłonął jego południową stronę, obejmując korzeniami kamienie ułożone koncentrycznie w dwóch kręgach. Te stanowiące krąg zewnętrzny sięgają trzech metrów wysokości, natomiast wewnętrzne są o połowę niższe, a na ich dośrodkowych stronach zauważyć można płytkie żłobienia w kształcie triskelionu, niektóre zatarte przez czas. W centrum kromlechu, naprzeciw miejsca, w którym w obu kręgach występują kamienie trochę wyższe i zwrócone płaską stroną ku sobie na podobieństwo symbolicznego wejścia, zauważyć można porośnięty trawą kurhan. Niewysokie wgłębienie na jego zboczu i ułożone przy nim z wyraźną intencją kamienie sugerują, że kiedyś znajdowało się tam wąskie przejście – obecnie, pod warstwą mchu i śmielszej roślinności, natknąć się można jedynie na kamienie tkwiące w nim jak knebel wetknięty w przełyk, z nieczytelnymi obecnie inskrypcjami wykrawanymi w ich powierzchniach. Miejsce to znajduje się poza wytyczonymi bezpiecznymi szlakami, a ludzie zapuszczają się tu niechętnie; jedyna wzmianka w starych zapiskach mówi o nim jako o "miejscu, w którym głód Fenrira uwinął gniazdo", większość galdrów zdaje się go nie kojarzyć, a jedynie niektórzy starsi mówią o nim jako o ziemi przeklętej.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    02.06.2001

    W mieście noc robiła się ponura, skuwając niebo stalą, poza nim świat był jednak biały i mętny – słońce przypominało wykrochmalone prześcieradło, które ktoś zapomniał zdjąć z jutowego szpagatu, więc nocą wciąż suszyło się nad lasem, rozkładając pojedyncze, oderwane wiatrem nitki, pomiędzy drzewami. Zapomniał już, jak wyglądały dni polarne – przylądek Kinnarodden, choć wysunięty na północ bardziej, niż jakikolwiek inny skrawek kraju, nawet latem pogrążony był w mroku, nieustannie podduszany chmurami, jakby przyroda chciała, aby uwiądł i sczerniał jak obwiązana sznurem kończyna, a następnie odłączył się od lądu, znikając na tle zimnej toni Morza Barentsa. Słońce nie zaglądało w zaułek półwyspu, gdzie głęboko pomiędzy szczerbionymi skałami znajdowała się więzienna twierdza, budynek wzniesiony z czarnych cegieł, o grubych ścianach i oknach tak wąskich, że do środka nigdy nie wpadało naturalne światło – korytarze pławiły się w plwocinie żółtych lamp, a ciasny i obwiązany zasiekami spacerniak był wiecznie pogrążony w cieniu i tak odległy od wszystkiego, co żywe, że po drugiej stronie muru, w promieniu kilku metrów ziemia wciąż była brudna i jałowa, niezdolna spłodzić trawy, która porastała okoliczne zbocza, a nad więzieniem nigdy nie przelatywały ptaki, choć Nordkinn zasiedlone było przez gniazda kormoranów, jedynych zwierząt zdolnych wychować młode na skalistym przylądku. Po opuszczeniu ciasnej celi, skąd przez ostatnie osiem miesięcy nie wypuszczano go nawet na korytarz, odzwyczaił się od światła – przez pierwsze kilka dni wciąż mrużył oczy, przypominał zwierzę, które całe życie spędziło w jaskini, a kiedy wyciągnięto je na zewnątrz, źrenice wciąż miało szerokie i nieprzyzwyczajone do patrzenia w niebo, im więcej czasu spędzał jednak na wolności, tym chętniej opierał ramiona o parapet i przyglądał się, jak każdego wieczora świat zmieniał barwy niczym rozwijający się siniec; żałował, że nad miastem rozpostarto iluzję dnia i nocy – odkąd znów mógł je widzieć, nie chciał, aby słońce kiedykolwiek ukrywało się za widnokręgiem.
    Choć nad dzielnicą Ymira zapadł już zmierzch, las wciąż był zatem jasny – igły sosen pozostały jasnozielone, ciemniejsze jedynie u nasady, pomiędzy warstwami kory przechodziły drobne owady, które nie musiały ukrywać się przed nocnymi drapieżnikami, sowy i nietoperze wciąż spały, nieprzebudzone zmrokiem, a kwiaty rozkładały swoje płatki szeroko i łapczywie, sycąc się słońcem, jakby wciąż obawiały się, że, zawieszone nisko nad ziemią, niebawem pozostawi je w ciemności. Nie wiedział, dokąd szedł – na początku jedynie przed siebie, z daleka od niepokojącego spojrzenia Vermunda i wiszących w szafie mundurów, które nieustannie przypominały mu o tym, kim był i co mu odebrał, od kokietliwego uśmiechu Hallego, jego ciepłej pościeli i krowiego ogona, którym wciąż oplatał mu łydki, choć już dawno go nie kochał, od pobladłej twarzy Sarnai i jej ciała o zapachu krwi, tak intensywnym, że kiedy się zbliżał, czuł jak coś drapało go od środka, napierając na żebra; gdyby mógł, odszedłby również od samego siebie, zostawił to za duże, męskie ciało na drewnianym wieszaku, przebrał się w coś lżejszego, bardziej odpowiedniego na lato, rozstał się z bliznami wrośniętymi głęboko w skórę, stwardniałymi dłońmi i stworzeniem, które zamieszkiwało jego wnętrze i prześwitywało w cieniu rzucanym na tynkowaną ścianę – odkąd wyszedł z więzienia, coraz częściej myślał o strzelbie na niedźwiedzie, która wisiała na ścianie jego niewielkiego domu w Pāvilosta, a potem, kiedy odkrył, że Vermund trzymał w mieszkaniu podobną broń, odczuł coś, co przypominało strach, lecz przypominało również nadzieję. Wiedział, że nie mógł przegłodzić zwierzęcia pod swoją skórą, wysiłkiem zetrzeć jego mięśni o kości ani sprawić, by dobrowolnie odeszło i zniknęło tam, gdzie zimą znikały wszystkie niedźwiedzie – dzielił z nim jednak to samo, ludzkie serce, miękkie i łatwe do przebicia śrutem.
    Nie zauważył, kiedy zboczył z głównej ścieżki – skolioza pni wyglądała tak samo jak cztery lata temu, kiedy odwiedzał to miejsce świadomie, zawsze po cichu, jakby sądził, że kromlech potrafił wyczuć jego obecność, zmierzwić porastający kamienie mech w ten sam sposób, w jaki kot mierzwił futro pod dotykiem cudzej dłoni, choć nigdy nie widział w tym miejscu żadnej żywej istoty poza Pią. Nie sądził, że mogła przebywać tu również dzisiaj, tak długo po tym, jak widzieli się po raz ostatni, kiedy pomiędzy kamieniami poruszyła się jednak ludzka sylwetka, pomyślał o niej od razu – podczas pobytu w Kinnarodden nauczył się tęsknić za wszystkim, czego wcześniej nie zauważał: za łagodnym śpiewem ptaków, których gniazda otaczały leśny kromlech, za spojrzeniem zdolnym zwracać się do niego jak do przyjaciela, za miejscami, które dzielił tylko z jedną osobą, nie z całym światem, stłoczonym zwbrudnej łazience tak, że w mętnych lustrach nieustannie dostrzegał nowe blizny, na ramionach, na brzuchach, na udach – więzienie nie znało pojęcia prywatności, a on nigdy nie był zwierzęciem stadnym.
    Pia? – nie spodziewał się brzmienia własnego głosu – słabego i schrypniętego, podłamanego jak spróchniała gałąź; bał się, choć nie rozumiał jeszcze, w którym miejscu w jego ciele, znajdował się ten strach – w dłoniach, w sercu, w głowie? Cofnął się o krok, sądząc, że być może się przewidział, wokół wciąż panowała bowiem głęboka cisza.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Pia Hallberg
    Pia Hallberg
    https://midgard.forumpolish.com/t3517-pia-hallberghttps://midgard.forumpolish.com/t3567-pia-hallberghttps://midgard.forumpolish.com/t3566-lagerthahttps://midgard.forumpolish.com/f100-mieszkanie-hallbergow


    Za każdym razem gdy tu przychodziła, słyszała w głowie echo matczynego głosu zabarwionego rozczarowaniem – Damom nie przystoi bywać w takich miejscach. Damy bywały w miastach, odwiedzały eleganckie przybytki kultury, spotykały się z wpływowymi ludźmi na salonach, wśród mężczyzn ubranych w drogie, dobrze skrojone ubrania znajdowały sobie mężów mających sprawić, że reszta ich życia przepływała w spokojnym, stabilnym rytmie wolnym od większych trosk. Margot zawsze miała wobec córki wielkie plany, chociaż sama wywodziła się z rodziny o całkiem przeciętnym statusie – nawet odkryte dość prędko przekleństwo niedźwiedzich genów nie zmniejszyło jej chęci wypchnięcia Pii gdzieś ponad nich, co najwyżej nieco je na pewien czas uspokoiło.
    Głos matki towarzyszył jej niemal wszędzie – szeptał, wytykał błędy, podpowiadał ścieżki zachowania, porównywał ją z trudnym do osiągnięcia standardem, mimo upływu lat wciąż próbując wepchnąć jej umysł i ciało do umyślonej sobie przez Margot formy. Dla własnego spokoju i chyba też po części dlatego, że pragnęła zapracować na miłość, którą powinna otrzymać bezwarunkowo, niezależnie od tego, czy spełniała wyśrubowane wymagania czy nie, Pia starała się utrzymywać obraz dobrze wychowanej, eleganckiej kobiety. Czuła się z nim pewniej, piękniej, wszystko to co mogłoby nieść ze sobą ogólne potępienie, chowając pod cienką skorupką – była jak mozolnie barwiona i obkładana drobnymi precjozami pisanka, którą wystarczyło upuścić w momencie nieuwagi, by odsłonić brzydkie wnętrze.
    Nie przeszła okresu buntu tak jak przeciętna nastolatka – nie mogła. Nie chciała poddawać się genom i zmienić się w zagrożenie dla innych. Nie chciała przestraszonych czy pogardliwych spojrzeń i bycia przeganianą kijem jak pies toczący z pyska ślinę. Pragnęła normalności w ten lub inny sposób, w cichości nocy fantazjując o tym, że gdyby tylko wiedziała, gdzie znajdują się w jej ciele, mogłaby kuchennym nożem wyciąć geny zmieniające złość w trawiącą wszystko pożogę.
    Buntowała się więc po cichu, tam gdzie jej wybory nie były wystawione na ocenę, lub miała wystarczająco dobre argumenty, by uciąć na ich temat dyskusje – włóczenie się po lesie należało do tej pierwszej kategorii. Och, Alex wiedział, był w końcu powiernikiem większości jej tajemnic od czasu, gdy nabrali wystarczająco rozumu, by zacząć pojmować otaczający ich świat – ale poza nim? Nikt. Samotne wycieczki w las, w okolicach które podskórnie identyfikowało się jako przesiąknięte czymś złym, nie należały do rozrywek, jakim powinna hołdować młoda kobieta.
    Pii to nie obchodziło. W okolicy starego kromlechu, który budził echo wspomnień godnych zagrzebania i posypania grubą warstwą soli, zawsze mogła mieć pewność, że spędzi czas w spokoju, że na nowo odnajdzie rozchwianą wewnętrzną równowagę – aż pewnego dnia się to zmieniło. W połowie kwietnia natknęła się w okolicy na zafrasowanych badaczy z instytutu odpowiedzialnego za magiczną faunę – po pierwszej próbie odpędzenia, z której wyłgała się graniem słodkiej idiotki, całkiem ochoczo opowiedzieli, że badali jeden z gatunków uważany za wymarły. Że raptem dwa dni wcześniej wejście do kromlecha zostało naruszone przez grupkę obcokrajowców prowadzących własne, niezwiązane z fauną badania. Że wybili żyjące pod ziemią okazy jak ostatni barbarzyńcy, odbierając szansę by dowiedzieć się o nich więcej.
    Na własną rękę sprawdziła w szpitalu, czy przyjęto jakieś osoby o obco brzmiących nazwiskach – faktycznie, byli tam. Dwójka. Nie odważyła się pójść na wyższe piętra, zapytać, co skłoniło ich do wdarcia się do tego miejsca.
    Nie planowała wracać w okolice kromlecha – nie mógł już zaoferować spokoju, ustronnej przystani, w którą zmieniła go kiedyś z... Ilekroć imię chłopaka poznanego jeszcze za czasów Mannaz przecinało jej myśli, twarz Pii wykrzywiał grymas nijak nie pasujący do drobnych rysów. Kiedyś przekornie myślała, że pomagając jemu, pomoże też i sobie – widziała w nim przecież odbicie samej siebie. Ta sama klątwa, ten sam strach, że byle muśnięcie dłonią, nawet najostrożniejsze, połamie innych na tysiące kawałeczków. Nigdy nie przyznała się, jak dobrze go rozumiała – dla wielu kobiety-berserki nie istniały i pragnęła, by właśnie tak pozostało, niezależnie od sympatii, jaką go obdarzała.
    Przynajmniej do czasu, do momentu gdy dowiedziała się, że nie utrzymał swojego gniewu na wodzy i zapłacił za to wysoką cenę.
    Nie była pewna, dlaczego w jedną z pierwszych nocy dnia polarnego zamiast iść po dyżurze do domu, postanowiła przyjść tutaj – zmęczona, z dłońmi drżącymi jej lekko od zbyt długiego dzierżenia skalpela nad zaskakująco dużą liczbą ciał, która przewinęła się w ostatnich godzinach przez prosektorium. Może czuła, że i tak nie zaśnie, nawet jeśli ciasno zaciągnie zasłony, blokując większość niegasnącego światła.
    Coś w niej wierciło się niespokojnie, gdy szła powoli między kamieniami wyznaczającymi okrąg dookoła cichego już, znów zapomnianego choć na chwilę kromlechu. W słabym świetle zauważyła zaczopowane na nowo wejście, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że jeśli zbyt mocno nadepnie na którąś z kęp miękkiego mchu, wyciśnie z niej krew ludzi, którzy tak niedawno walczyli pod ziemią o życie. Przystanęła przy jednym z wysokich kamieni, przesuwając po jego chropowatej powierzchni opuszkami palców, wodząc za zatartymi liniami wyrytych tu kiedyś symboli, aż pochyliła się nieco do przodu, dotykając czołem chłodnej powierzchni i choć odrobinę studząc dziwaczną gorączkę, którą w sobie czuła.
    Dźwięk jej imienia wypowiedzianego schrypniętym, wciąż zbyt znajomym głosem sprawił, że wzdrygnęła się, gwałtownie podnosząc głowę, bystro rozglądając się tam, dokąd sięgał wzrok, ważąc swoje możliwości. Uciec, brzmiała pierwsza z nich – wycofać się powoli, a potem popędzić przed siebie i nigdy więcej tu nie wracać. Odpowiedzieć imieniem, na samą myśl o którym czuła z tyłu języka gorycz. Trzecia... Zdecydowała się na trzecią, zbyt napięta, by poważnie rozważać miękkość.
    - Więc cię wypuścili? – spytała w przestrzeń, prostując się dumnie, ścierając z twarzy i wypędzając z postawy wszelką słabość oraz zmęczenie, poprawiając na ramieniu torbę i zakładając kosmyk jasnych włosów za ucho. Czuła napięcie w szczęce, preludium natrętnego bólu w stawach, którego doświadczała coraz częściej, zakopując irytację bez ujścia we własnym ciele.
    - Myślałam, że nasi stróże prawa są surowsi – dodała bezlitośnie.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Nie pamiętał, kiedy jego ciało stało się dorosłe – niedźwiedź rozpruł mu skórę na karku i sprawił, że w miejsce mlecznych zębów wyrosły zwierzęce kły, on wciąż czuł się tymczasem jak dziecko, kładł się pod ścianą z kolanami podciągniętymi do piesi i płakał, gdy bóle wzrostowe sprawiały, że nie mógł zasnąć, bo kości wydawały się napinać pod miękką skórą i chrobotać o siebie w miejscach, gdzie przewiązywała je giętka fastryga ścięgien. Wyobrażał sobie, że jego szkielet połamie się jak spróchniała gałąź, rozkruszona pod twardą podeszwą dorastania, tymczasem w wieku piętnastu lat staturą przypominał już mężczyznę – odziedziczył po ojcu szerokie ramiona i silne dłonie, ciężki, uciskający na wątrobę gniew, którego nigdy nie chciał ani nie rozumiał, bo za każdym razem zrywał pazurami tkanki i pozostawiał bliznę w kształcie zwierzęcych zębów na gładkiej powierzchni serca; jedynie oczy zdradzały jego dzieciństwo, szerokie i wilgotne jak u stworzenia, które dopiero opuściło ciszę matczynego łona i po raz pierwszy podniosło głowę, aby spojrzeć na otaczający je świat – nauczył się trzymać wzrok zapadły w ziemię, więc łotewscy marynarze pozwolili mu pracować w dokach, gdzie rozcierał dłonie o grube, jutowe postronki i wyobrażał sobie, że wraz z naskórkiem schodziła z nich przeszłość, linie papilarne traciły kształty, pomiędzy którymi Inese wodziła dawniej palcami, masz długą linię życia, powtarzała, uśmiechając się ciepło, przeżyjesz nas wszystkich, kaķītis, teraz bruzda wzdłuż kciuka była jednak szorstka i przerywana, a on starał się nie zastanawiać, co to oznaczało. Pamiętał, że nie ukończył jeszcze czternastu lat, kiedy obca kobieta sięgnęła dłonią do jego pachwiny i nachyliła się, aby pocałować go w usta – miała szminkę w kolorze zaschniętej krwi i ciemne, lśniące od brokatu powieki, które przypominały mu skrzydła nocnych motyli, więc odsunął się nerwowo, przestraszony natarczywością jej rąk i zachłannością jej spojrzenia, a ona uniosła ramię i uderzyła go w twarz, na której wciąż znajdowała się płytka blizna w miejscu, gdzie ozdobny pierścionek trącił o kość policzkową. Czasem wyobrażał sobie, że wracał do domostwa na obrzeżach Pāvilosta i schodził do piwnicy, aby zwinąć się w cieniu pomieszczenia jak pies, który nie potrafił opuścić miejsca, w którym go porzucono, bo ściany wciąż pachniały troską, a pościel pamiętała kształt ludzi, których kochał – w rzeczywistości nigdy tego nie zrobił, któregoś dnia przy goleniu stanął jedynie przed lustrem i z onieśmieleniem uświadomił sobie, że był dorosły i że zawsze już będzie.
    Pia tymczasem wciąż widziała w nim dziecko – zbyt małe dla świata, który uwierał ciężarem pomiędzy łopatkami i zbyt słabe, aby utrzymać w rękach łańcuch obwiązany wokół niedźwiedziej szyi; wielokrotnie powtarzała, że chciała mu pomóc – spędzali razem popołudnia, pochyleni nad książką do algebry, choć jej zawartość przypominała nordyckie runy, skośne i przeplecione ze sobą wzorami, których nie potrafił zapamiętać ani zrozumieć, kobieta poprawiała mu kołnierzyk i przypominała, aby wetknął koszulę za krawędź spodni, prowadziła go za rękę przez akademickie błonia, a potem opowiadała o przyszłości, której nie umiał sobie dla siebie wyobrazić; jedynie czasami, kiedy słońce świeciło wystarczająco jasno, a emocje sięgały punktu wrzenia, wydawało mu się, że zauważał, jak kobieta przyglądała mu się spod przymrużonych powiek i przesuwała językiem wzdłuż zębów, jakby zastanawiała się nad czymś, czego nie chciała powiedzieć na głos, co wydawało mu się jednak chłodne, ostre i złe. Nigdy nie potrafił zapanować nad niedźwiedziem w ten sam sposób co Pia – jej lācis zawsze przebywał głęboko pomiędzy żebrami, a jego pazury nie pozostawiały śladów na powierzchni mostka; wiedział, że potrafiła być zła – jej gniew był jednak chłodny i stonowany, przypominał rodzaj wiatru, który w Pāvilosta pojawiał się jedynie nocą, aby cicho i niezauważenie zerwać dachy i pochłonąć szerokość plaży. Teraz, kiedy przyglądał jej się na tle leśnego kromlechu, wyglądała na starszą – nie ze względu na urodę, ale ponieważ rysy jej twarzy były napięte i ostre na krawędziach, a ona patrzyła na niego w sposób, który sugerował, że gdyby mogła, zajrzałaby nie tylko pod jego źrenice, ale również do jego duszy.
    Ja… – zaczął, lecz głos pękł mu jak sucha gałąź, pozostawiając drzazgi w pąsowej tkance przełyku; uciekł wzrokiem, byle jak najdalej od lśniących, błękitnych oczu, które przeszywały go niczym śrut – miejsce nie wyglądało już tak jak kiedyś, kamienie były obdrapane, a tam, gdzie cztery lata temu rósł gęsty mech, znajdowało się teraz połacie ciemnej ziemi, przede wszystkim kromlech nie był już jednak bezpieczny, nie stanowił miejsca, w którym mógłby ukryć się przed światem. Poczuł, jak wzdłuż karku przechodzi go dreszcz. – Jesteś na mnie zła. – odparł, raczej stwierdzając fakt, niż zadając pytanie – odpowiedź była oczywista. Dotąd wyobrażał sobie, że kiedy zobaczy Pię po raz kolejny, kobieta obejmie go wokół piersi, a on powie, że za nią tęsknił – za jej spojrzeniem w barwie czystego nieba, za głosem, który zmiękczała specjalnie pomiędzy zębami, za wszystkim, co mu pokazała i czego nie mógł mieć przy sobie w więzieniu. Zacisnął szczęki, słysząc jej słowa i miał ochotę się rozpłakać, ale ucisk żalu uwierał go tylko pod grdyką, jakby sam nie wiedział, gdzie powinien się znaleźć – jakaś jego część musiała wiedzieć, że Pia miała rację, że powinien był pozostać w Kinnarodden na zawsze, ta druga, pozbawiona złości, błagała jednak o wolność. – Nie chciałem zrobić nikomu krzywdy – dodał niepewnie, choć wiedział, że intencje nie miały w ich przypadku żadnego znaczenia – zwierzęta przecież nie posiadały ich wcale.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead





    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.