I've done this before, show me your teeth (Sarnai Eskola & Esteban Barros, 6 I 2001)
2 posters
Esteban Barros
I've done this before, show me your teeth (Sarnai Eskola & Esteban Barros, 6 I 2001) Pią 11 Sie - 19:48
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pierwszy raz czuł tak przeszywające, dojmujące zimno – jakby wewnątrz granic Midgardu istniała tylko wieczna śnieżna burza, osiadająca lodem na rzęsach i ubraniach, wgryzająca się do kości oraz zamrażająca szpik. Co z tego, że na ostatnich odprawach przed wyjazdem Yamileth uprzedzała, jakiej spodziewać się aury i co spakować. Co z tego, że miał ze sobą całe naręcze ciepłych swetrów, szalików i płaszczy, a do niedużego pokoju pod schodami, który zajął, wstawił dodatkowy piecyk. Co z tego, skoro nawet ubrany w idiotyczną liczbę warstw, wciąż czuł w mięśniach chłód. To nie mogło być fizycznie możliwe i właśnie dlatego nic nie mówił Serrano ani nikomu innemu – najpewniej zaczęliby sobie żartować, w żaden sposób nie zbliżając go do rozwiązania problemu. W każdym razie rozwiązania innego niż natychmiastowy powrót do znajomej, ciepłej Brazylii. Pocierając w palcach magiczny medalion wujostwa, który chronił jego gadzią postać przed nieprzychylną aurą, gorzko żałował, że doprowadził do sytuacji, w jakiej lepiej było utrzymywać ją w sekrecie przed pozostałymi – wprawdzie minęło już dużo czasu, ale wątpił, by zapomnieli. Chociaż może... Jakie byłyby potencjalne konsekwencje, gdyby Yamileth, Sal czy Blanca natknęli się w domowym salonie na rozłożonego przed kominkiem kajmana? Próbowaliby od razu ciskać w niego zaklęciami? Sal i Nita pewnie nie. Co do Blanki i Yamileth nie miał pewności.
Marzł więc poza rzadkimi sytuacjami, gdy mógł na dłużej zająć łazienkę i napuścić gorącą kąpiel – niestety nie istniała żadna wersja świata, w której mógłby spełniać swoje obowiązki prosto z wanny, sfrustrowany więc i wściekły Es zaczął wychodzić na samotne spacery dniami, kiedy reszta jeszcze spała, próbując zmusić swoje ciało, by się do Midgardu przyzwyczaiło. Jego cykl dobowy nie dostosował się w pełni do iskrzycy Blanki i wątpił, by miało to szybko nastąpić – jeśli w ogóle. Reszta wciąż potrzebowała kogoś, kto załatwi dla nich sprawunki w mieście o normalnych dla większości porach, upewni się, że nic nie naruszyło ochronnych zaklęć, a potem będzie im towarzyszył na wieczornych obserwacjach. Czasem, kiedy lekki sen i jego dłuższy brak wyjątkowo dawały mu w kość, Barros zastanawiał się, czy reszta w ogóle bierze pod uwagę, że mógłby potrzebować przerwy. Jakiegoś w miarę stałego cyklu.
Oczywiście, że sam by o niego nie poprosił – był na to zbyt uparty i dumny.
Zwiedzał więc Midgard – nie tak bezpieczny i miły, jak zachwalała Serrano, jeśli wierzyć gazetom – szukając... Czegoś. Przede wszystkim wiedzy o układzie najbliższych ulic, punktów które mogły okazać się przydatne, sklepów, księgarni, antykwariatów i czegokolwiek jeszcze potrzebowałyby jego szurnięte kaczuszki. Dla siebie sprawdził, gdzie znajdowała się siedziba Straży, odpychając myśli, że może niegłupio byłoby odezwać się do starych znajomych w mundurach.
Jeszcze nie.
Na siłownię czy inny sportowy klub – nie był pewien nazewnictwa w obcym języku - trafił przypadkiem, kręcąc się w labiryncie węższych uliczek, przelotnie przesuwając tylko spojrzeniem po sklepowych wystawach i tablicach. Zza szyby wyraźnie słychać było pogłos ciała upadającego na matę, a potem jeszcze raz i kolejny. Zanim zdążył się powstrzymać, zajrzał do środka i składając słowa jak połamany – powoli i używając gramatyki kilkulatka – zapytał o zasady i opłaty. A potem zaskakując sam siebie wrócił dzień później, chociaż nie zrozumiał przynajmniej połowy tego, o co pytał, za to z przekornym przekonaniem, że jeśli będzie się ruszał, padał i obijał, połamie cały ten lód, który wdarł mu się w ciało i nie chciał puścić.
Mimo kilku spojrzeń – które ściągnął zapewne kolor jego skóry, bo pozostali bywalcy byli tak bladzi, że w oczach Esa wydawali się chorowici – nikt go nie zaczepiał, ani nie zagadywał. Dobrze. Nawet bardzo dobrze. Napięta nerwowość, jaką czuł zawsze w nowym miejscu i nowej grupie uspokajała się, nieszturchana bezpośrednim zainteresowaniem jak kijem.
Zajęty swoją rutyną uniósł wzrok, gdy głosy dwóch mężczyzn zawołały coś raz, drugi, a po chwili też trzeci – krążyli przy jednej z płaskich, szerokich mat, na której przysiadła ciemnowłosa kobieta. W pierwszym odruchu zmarszczył brwi, nadinterpretując, że zaczepiali wyraźnie niezainteresowaną osobę, zanim z rozbawieniem powtórzyli jeszcze raz to, co mówili wcześniej, dodając coś na końcu. Cholera, musiał przyłożyć się do studiowania języka, bo jedynym, co zrozumiał były słowa najlepsza, bić i chce. Czy oni... Zachęcali do sparingu z tą kobietą? Bo jeśli tak, to intrygujący był brak chętnych. Nie wyglądała na szczególną siłaczkę, raczej... Raczej jakby ledwo trzymała się na nogach, ale może to ta skandynawska bladość okłamywała Barrosa, gdy podszedł bliżej, zerkając przelotnie na jej twarz.
- Czy... – zaczął, niepewnie szukając nowych słów. - Ktoś tu chciał się bić?
Marzł więc poza rzadkimi sytuacjami, gdy mógł na dłużej zająć łazienkę i napuścić gorącą kąpiel – niestety nie istniała żadna wersja świata, w której mógłby spełniać swoje obowiązki prosto z wanny, sfrustrowany więc i wściekły Es zaczął wychodzić na samotne spacery dniami, kiedy reszta jeszcze spała, próbując zmusić swoje ciało, by się do Midgardu przyzwyczaiło. Jego cykl dobowy nie dostosował się w pełni do iskrzycy Blanki i wątpił, by miało to szybko nastąpić – jeśli w ogóle. Reszta wciąż potrzebowała kogoś, kto załatwi dla nich sprawunki w mieście o normalnych dla większości porach, upewni się, że nic nie naruszyło ochronnych zaklęć, a potem będzie im towarzyszył na wieczornych obserwacjach. Czasem, kiedy lekki sen i jego dłuższy brak wyjątkowo dawały mu w kość, Barros zastanawiał się, czy reszta w ogóle bierze pod uwagę, że mógłby potrzebować przerwy. Jakiegoś w miarę stałego cyklu.
Oczywiście, że sam by o niego nie poprosił – był na to zbyt uparty i dumny.
Zwiedzał więc Midgard – nie tak bezpieczny i miły, jak zachwalała Serrano, jeśli wierzyć gazetom – szukając... Czegoś. Przede wszystkim wiedzy o układzie najbliższych ulic, punktów które mogły okazać się przydatne, sklepów, księgarni, antykwariatów i czegokolwiek jeszcze potrzebowałyby jego szurnięte kaczuszki. Dla siebie sprawdził, gdzie znajdowała się siedziba Straży, odpychając myśli, że może niegłupio byłoby odezwać się do starych znajomych w mundurach.
Jeszcze nie.
Na siłownię czy inny sportowy klub – nie był pewien nazewnictwa w obcym języku - trafił przypadkiem, kręcąc się w labiryncie węższych uliczek, przelotnie przesuwając tylko spojrzeniem po sklepowych wystawach i tablicach. Zza szyby wyraźnie słychać było pogłos ciała upadającego na matę, a potem jeszcze raz i kolejny. Zanim zdążył się powstrzymać, zajrzał do środka i składając słowa jak połamany – powoli i używając gramatyki kilkulatka – zapytał o zasady i opłaty. A potem zaskakując sam siebie wrócił dzień później, chociaż nie zrozumiał przynajmniej połowy tego, o co pytał, za to z przekornym przekonaniem, że jeśli będzie się ruszał, padał i obijał, połamie cały ten lód, który wdarł mu się w ciało i nie chciał puścić.
Mimo kilku spojrzeń – które ściągnął zapewne kolor jego skóry, bo pozostali bywalcy byli tak bladzi, że w oczach Esa wydawali się chorowici – nikt go nie zaczepiał, ani nie zagadywał. Dobrze. Nawet bardzo dobrze. Napięta nerwowość, jaką czuł zawsze w nowym miejscu i nowej grupie uspokajała się, nieszturchana bezpośrednim zainteresowaniem jak kijem.
Zajęty swoją rutyną uniósł wzrok, gdy głosy dwóch mężczyzn zawołały coś raz, drugi, a po chwili też trzeci – krążyli przy jednej z płaskich, szerokich mat, na której przysiadła ciemnowłosa kobieta. W pierwszym odruchu zmarszczył brwi, nadinterpretując, że zaczepiali wyraźnie niezainteresowaną osobę, zanim z rozbawieniem powtórzyli jeszcze raz to, co mówili wcześniej, dodając coś na końcu. Cholera, musiał przyłożyć się do studiowania języka, bo jedynym, co zrozumiał były słowa najlepsza, bić i chce. Czy oni... Zachęcali do sparingu z tą kobietą? Bo jeśli tak, to intrygujący był brak chętnych. Nie wyglądała na szczególną siłaczkę, raczej... Raczej jakby ledwo trzymała się na nogach, ale może to ta skandynawska bladość okłamywała Barrosa, gdy podszedł bliżej, zerkając przelotnie na jej twarz.
- Czy... – zaczął, niepewnie szukając nowych słów. - Ktoś tu chciał się bić?
Sarnai Eskola
Re: I've done this before, show me your teeth (Sarnai Eskola & Esteban Barros, 6 I 2001) Sob 12 Sie - 15:23
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Musiała spojrzeć prawdzie w oczy – pula ludzi, z którymi mogłaby się zmierzyć, powoli się wyczerpywała.
Po niezbyt długiej, za to być może aż nadto intensywnej rozgrzewce Sarnai siedziała na macie, skrupulatnie zapinając na dłoniach ochronne rękawiczki bez palców. Jej ręce były zbyt cenne, by mogła narażać je na urazy tylko dlatego, że najlepszą formą spędzania wolnego czasu było dla niej dawanie i dostawanie w mordę. Wygładziła rzepy i uniosła głowę, spod zmrużonych powiek spoglądając na innych ćwiczących na sali.
Poza jej stałym towarzystwem – trójką masochistów, którzy wciąż liczyli, że kiedyś z nią wygrają – mało kto chciał już się z nią próbować. Za szybko rozeszło się, że jej filigranowa postura o niczym nie świadczy. Zbyt często plotkowano o tym, jak jest silna, i że w zasadzie jest bezkonkurencyjna. Słysząc takie rzeczy, coraz mniej osób chciało rzucać jej wyzwanie – lub podejmować te, które rzucała sama Sarnai.
Kobieta westchnęła cicho. W takich chwilach szczególnie mocno brakowało jej Esy i Timo. Jej... Cóż, kogoś więcej, niż braci. Jako warg, rozumiała więzi rodzinne – stadne – inaczej niż inni. Czuła je silniej, kochała mocniej, tęskniła bardziej. Teraz chodziło tylko o wspólne sparingi, ale w domu, wieczorem, pragnęła wiele więcej. Bez bliźniaków czuła się… Jakby niepełna. Pozbawiona tej części, która w dużej mierze odpowiadała za jej szczęście.
Pogrążona w ponurych rozmyślaniach, drgnęła dopiero, słysząc głosy najpierw dwójki, a finalnie trójki swoich zastępczych braci. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, co robią.
- Serio? – spytała, unosząc brwi. – Będziecie mi tu teraz robić za...
- Agentów – rzucił usłużnie jeden, zanim zdążyła dokończyć.
Sarnai parsknęła cicho. Sama użyłaby raczej innego słowa.
- Agentów. – Pokręciła głową z niedowierzaniem i podniosła się na nogi. Potrząsnęła rękoma lekko, rozluźniając je i odetchnęła cicho, już w kolejnej chwili ze zdumieniem uświadamiając sobie, że żałosna reklama, jaką spontanicznie zafundowała jej trójka wspaniałych, podziałała.
Spojrzała na nieznajomego z umiarkowanym zainteresowaniem. Nie był stąd – i nie chodziło wcale o wygląd. Wyraźnie nie znał jeszcze ich języka zbyt dobrze, musiał więc być przyjezdnym – w dodatku całkiem świeżym. To uzasadniałoby też, dlaczego nie widziała go tu wcześniej – i dlaczego odpowiedział na zagrzewające do boju okrzyki jej chłopców.
- Ja – odpowiedziała krótko, jakby to było oczywiste. Bo w sumie – chyba było. Powinno być.
Zmierzyła mężczyznę wzrokiem od góry do dołu, wyraźnie oceniając – nie jego atrakcyjność jednak a to, jakim mógł być przeciwnikiem. Potrzebowała chwili, by wyciągnąć pierwsze wnioski. Raczej nie był amatorem. Co więcej, coś w jego postawie, w tym, w jaki sposób do niej podszedł – coś z daleka krzyczało, że mężczyzna musiał mieć jakieś doświadczenie mundurowe. Nie wiedziała, jakie dokładnie – mogłaby tylko zgadywać – ale każdy, kto w pracy nosił mundur, w cywilu zachowywał się… Inaczej. Nie tak, jak pozostali. Zresztą, Sarnai to samo widziała w swoich kolegach z pracy. Jako medycy pracujący w terenie, nabywali manier typowych raczej dla strażników niż dla pracowników szpitala. Ot, specyfika pracy. Jeśli na co dzień funkcjonujesz na niezdrowo podwyższonej adrenalinie, z czasem coraz trudniej się jej pozbyć. W którymś momencie dochodzisz do poziomu, w którym nie potrafisz być już tak po prostu... Spokojnym? Szczęśliwym?
Sarnai miała wrażenie, że sama już dawno przekroczyła ten punkt.
Wreszcie, uznając, że nieznajomy się nada, wyciągnęła do niego rękę, gotowa uścisnąć ją pewnie na powitanie.
- Sarnai – przedstawiła się, mrużąc oczy lekko. Trudno było dopatrzyć się u niej uśmiechu, ale kąciki jej warg drgnęły lekko, jakby niepewne, co ze sobą zrobić.
Samozwańczy agenci uśmiechali się szeroko, przekonani, że odwalili kawał dobrej roboty. W duchu Eskola musiała się zresztą z nimi zgodzic. Bo w zasadzie – rzeczywiście to zrobili, nie?
- Jesteś tu nowy – stwierdziła bardziej niż zapytała, zajmując miejsce na macie. – A ci tutaj... – Ruchem głowy wskazała szczerzących się mężczyzn, którzy teraz z roli agentów przeskoczyli do, chyba, cheerleaderek, ustawiając się w linii pod ścianą i z podekscytowaniem spoglądając to na nią, to na nieznajomego.
Sarnai parsknęła cicho. No tak. Odkąd sami zostali sklepani, spoglądanie, jak przechodzą przez to kolejni było dla nich świetną rozrywką.
- Ci tutaj w całym swoim zaaferowaniu zapomnieli wspomnieć, że po wszystkim nie przyjmuję zażaleń. Reklamacji. I za nic nie przepraszam. – Wzruszyła lekko ramionami, a jej głos drgnął nieznacznie, sugerując, że jej słowa były żartem. Chyba.
Po niezbyt długiej, za to być może aż nadto intensywnej rozgrzewce Sarnai siedziała na macie, skrupulatnie zapinając na dłoniach ochronne rękawiczki bez palców. Jej ręce były zbyt cenne, by mogła narażać je na urazy tylko dlatego, że najlepszą formą spędzania wolnego czasu było dla niej dawanie i dostawanie w mordę. Wygładziła rzepy i uniosła głowę, spod zmrużonych powiek spoglądając na innych ćwiczących na sali.
Poza jej stałym towarzystwem – trójką masochistów, którzy wciąż liczyli, że kiedyś z nią wygrają – mało kto chciał już się z nią próbować. Za szybko rozeszło się, że jej filigranowa postura o niczym nie świadczy. Zbyt często plotkowano o tym, jak jest silna, i że w zasadzie jest bezkonkurencyjna. Słysząc takie rzeczy, coraz mniej osób chciało rzucać jej wyzwanie – lub podejmować te, które rzucała sama Sarnai.
Kobieta westchnęła cicho. W takich chwilach szczególnie mocno brakowało jej Esy i Timo. Jej... Cóż, kogoś więcej, niż braci. Jako warg, rozumiała więzi rodzinne – stadne – inaczej niż inni. Czuła je silniej, kochała mocniej, tęskniła bardziej. Teraz chodziło tylko o wspólne sparingi, ale w domu, wieczorem, pragnęła wiele więcej. Bez bliźniaków czuła się… Jakby niepełna. Pozbawiona tej części, która w dużej mierze odpowiadała za jej szczęście.
Pogrążona w ponurych rozmyślaniach, drgnęła dopiero, słysząc głosy najpierw dwójki, a finalnie trójki swoich zastępczych braci. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, co robią.
- Serio? – spytała, unosząc brwi. – Będziecie mi tu teraz robić za...
- Agentów – rzucił usłużnie jeden, zanim zdążyła dokończyć.
Sarnai parsknęła cicho. Sama użyłaby raczej innego słowa.
- Agentów. – Pokręciła głową z niedowierzaniem i podniosła się na nogi. Potrząsnęła rękoma lekko, rozluźniając je i odetchnęła cicho, już w kolejnej chwili ze zdumieniem uświadamiając sobie, że żałosna reklama, jaką spontanicznie zafundowała jej trójka wspaniałych, podziałała.
Spojrzała na nieznajomego z umiarkowanym zainteresowaniem. Nie był stąd – i nie chodziło wcale o wygląd. Wyraźnie nie znał jeszcze ich języka zbyt dobrze, musiał więc być przyjezdnym – w dodatku całkiem świeżym. To uzasadniałoby też, dlaczego nie widziała go tu wcześniej – i dlaczego odpowiedział na zagrzewające do boju okrzyki jej chłopców.
- Ja – odpowiedziała krótko, jakby to było oczywiste. Bo w sumie – chyba było. Powinno być.
Zmierzyła mężczyznę wzrokiem od góry do dołu, wyraźnie oceniając – nie jego atrakcyjność jednak a to, jakim mógł być przeciwnikiem. Potrzebowała chwili, by wyciągnąć pierwsze wnioski. Raczej nie był amatorem. Co więcej, coś w jego postawie, w tym, w jaki sposób do niej podszedł – coś z daleka krzyczało, że mężczyzna musiał mieć jakieś doświadczenie mundurowe. Nie wiedziała, jakie dokładnie – mogłaby tylko zgadywać – ale każdy, kto w pracy nosił mundur, w cywilu zachowywał się… Inaczej. Nie tak, jak pozostali. Zresztą, Sarnai to samo widziała w swoich kolegach z pracy. Jako medycy pracujący w terenie, nabywali manier typowych raczej dla strażników niż dla pracowników szpitala. Ot, specyfika pracy. Jeśli na co dzień funkcjonujesz na niezdrowo podwyższonej adrenalinie, z czasem coraz trudniej się jej pozbyć. W którymś momencie dochodzisz do poziomu, w którym nie potrafisz być już tak po prostu... Spokojnym? Szczęśliwym?
Sarnai miała wrażenie, że sama już dawno przekroczyła ten punkt.
Wreszcie, uznając, że nieznajomy się nada, wyciągnęła do niego rękę, gotowa uścisnąć ją pewnie na powitanie.
- Sarnai – przedstawiła się, mrużąc oczy lekko. Trudno było dopatrzyć się u niej uśmiechu, ale kąciki jej warg drgnęły lekko, jakby niepewne, co ze sobą zrobić.
Samozwańczy agenci uśmiechali się szeroko, przekonani, że odwalili kawał dobrej roboty. W duchu Eskola musiała się zresztą z nimi zgodzic. Bo w zasadzie – rzeczywiście to zrobili, nie?
- Jesteś tu nowy – stwierdziła bardziej niż zapytała, zajmując miejsce na macie. – A ci tutaj... – Ruchem głowy wskazała szczerzących się mężczyzn, którzy teraz z roli agentów przeskoczyli do, chyba, cheerleaderek, ustawiając się w linii pod ścianą i z podekscytowaniem spoglądając to na nią, to na nieznajomego.
Sarnai parsknęła cicho. No tak. Odkąd sami zostali sklepani, spoglądanie, jak przechodzą przez to kolejni było dla nich świetną rozrywką.
- Ci tutaj w całym swoim zaaferowaniu zapomnieli wspomnieć, że po wszystkim nie przyjmuję zażaleń. Reklamacji. I za nic nie przepraszam. – Wzruszyła lekko ramionami, a jej głos drgnął nieznacznie, sugerując, że jej słowa były żartem. Chyba.
Esteban Barros
Re: I've done this before, show me your teeth (Sarnai Eskola & Esteban Barros, 6 I 2001) Sob 12 Sie - 17:55
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Sparingi miały tę zaletę, że nie musiałeś znać kogoś od dłuższego czasu, by mieć przyzwolenie na znalezienie się wewnątrz jego osobistej bańki. Barros nie znosił tej całej społecznej etykiety, która opierała się na domysłach, wyglądaniu najmniejszych reakcji mogących coś znaczyć, czy uprzejmych rozmowach o pogodzie lub karierze. Nie znosił tego szczerze i z pasją, niepewnie stawiając kroki, nigdy nie mogąc być pewnym, czy już nadszedł moment, w którym poklepanie kogoś po ramieniu czy uściśnięcie na do widzenia nie będzie odebrane jako faux pas. Dlatego zwykle tego nie robił, bezpiecznie pozostając w trybie gburowatym, bo przynajmniej w ten sposób wiedział, czego może oczekiwać od innych i inni wiedzieli też, że zawężał się wybór reakcji, jakich mogli się od Barrosa spodziewać. Sparingi... Przy nich mógł dopiero uczyć się, jak brzmiało czyjeś imię, a w następnej miał przyzwolenie na danie temu komuś w mordę. Za obopólną zgodą granica była przesuwana bardzo daleko, pozwalając nie przejmować się żadnymi pierdołami etykiety.
Es przekrzywił nieco głowę, gdy kobieta potwierdziła, że w zachętach do sparingu chodziło właśnie o nią – nie powinien się dziwić, znał w warcie kobiety, które świetnie sobie radziły, a jednak obrzucił ją takim samym oceniającym spojrzeniem, co ona jego. Może i była drobna – czy też po prostu drobniejsza od Barrosa – ale nie było w niej nerwowej energii żółtodzioba, a spojrzenie cięło jak nóż, wywołując drobne ciarki.
Chyba zaczynał rozumieć, dlaczego nikt inny nie zareagował na wykrzykiwane wcześniej zachęty.
- Esteban – odparł, ściskając wyciągniętą dłoń, chociaż było to nieco trudne do zrobienia przez warstwy rękawiczek i owijek mających usztywniać i chronić ręce. Tam, gdzie innych ograniczona mimika Sarnai z pewnością deprymowała, pozostawiając zbyt wiele niewiadomych, jego uspokajała. Jakiekolwiek wysuwane tak szybko wnioski mogły mijać się z prawdą o tysiące kilometrów, ale miał przeczucie, że chyba natrafił na kogoś, kto miał takie same problemy ze społeczną etykietą oraz jej rozumieniem.
Kiwnął lekko głową na stwierdzenie kobiety, chociaż właściwie nie musiał tego robić – bosymi stopami oceniał nacisk, jaki jego waga wywierała na matę i jak bardzo boleć będą potencjalne upadki. Raczej bardzo, bo mata była cienka, ale dzięki temu jej ruch pod stopami nie powinien bawić się z ich równowagą. Dobrze. W ciszy zerknął na wspomnianych mężczyzn, którzy wyglądali, jakby wygrali bilety na widowisko stulecia – nie zrozumiał wszystkich słów padających z ust Sarnai, ale wystarczająco. Kąt ust drgnął mu lekko.
- Dobrze, bo przyszedłem się bić, a nie przytulać – rzucił, obracając się już tylko w kierunku Sarnai i unosząc gardę. Pozwolił przepłynąć obok niepewności, czy na pewno użył odpowiednich słów i nie powiedział jakiejś głupoty – jeśli tak się zdarzyło, sama jego postawa powinna sugerować, co miał na myśli.
Żadne z nich nie wyrwało się natychmiast do przodu – po prostu zaczęli krążyć po kole, przyglądając się, jak poruszało się drugie, powoli zacieśniając okrąg. Es starał się nie słuchać gwizdów i głosów mężczyzn, którzy ustawili się obok pod ścianą, tworząc ich najbliższą widownię – nie potrzebował rozpraszać uwagi, próbując wyłapać znajome słowa.
Wraz z pierwszym ciosem, który przyjął na przedramię, skręcając się, by ześlizgnął się po nim, tracąc impet, poczuł wyrzut adrenaliny, spinający ciało w znajomy, komfortowy kształt. Odruchowo wyprowadził łokciem cios nieco ponad głową kobiety, przed którym łatwo umknęła. Skrzywił się, chociaż oczy mu błyszczały. Raz się pomylił, ale łatwo było przekalkulować – więcej nie będzie miała taryfy ulgowej.
Es przekrzywił nieco głowę, gdy kobieta potwierdziła, że w zachętach do sparingu chodziło właśnie o nią – nie powinien się dziwić, znał w warcie kobiety, które świetnie sobie radziły, a jednak obrzucił ją takim samym oceniającym spojrzeniem, co ona jego. Może i była drobna – czy też po prostu drobniejsza od Barrosa – ale nie było w niej nerwowej energii żółtodzioba, a spojrzenie cięło jak nóż, wywołując drobne ciarki.
Chyba zaczynał rozumieć, dlaczego nikt inny nie zareagował na wykrzykiwane wcześniej zachęty.
- Esteban – odparł, ściskając wyciągniętą dłoń, chociaż było to nieco trudne do zrobienia przez warstwy rękawiczek i owijek mających usztywniać i chronić ręce. Tam, gdzie innych ograniczona mimika Sarnai z pewnością deprymowała, pozostawiając zbyt wiele niewiadomych, jego uspokajała. Jakiekolwiek wysuwane tak szybko wnioski mogły mijać się z prawdą o tysiące kilometrów, ale miał przeczucie, że chyba natrafił na kogoś, kto miał takie same problemy ze społeczną etykietą oraz jej rozumieniem.
Kiwnął lekko głową na stwierdzenie kobiety, chociaż właściwie nie musiał tego robić – bosymi stopami oceniał nacisk, jaki jego waga wywierała na matę i jak bardzo boleć będą potencjalne upadki. Raczej bardzo, bo mata była cienka, ale dzięki temu jej ruch pod stopami nie powinien bawić się z ich równowagą. Dobrze. W ciszy zerknął na wspomnianych mężczyzn, którzy wyglądali, jakby wygrali bilety na widowisko stulecia – nie zrozumiał wszystkich słów padających z ust Sarnai, ale wystarczająco. Kąt ust drgnął mu lekko.
- Dobrze, bo przyszedłem się bić, a nie przytulać – rzucił, obracając się już tylko w kierunku Sarnai i unosząc gardę. Pozwolił przepłynąć obok niepewności, czy na pewno użył odpowiednich słów i nie powiedział jakiejś głupoty – jeśli tak się zdarzyło, sama jego postawa powinna sugerować, co miał na myśli.
Żadne z nich nie wyrwało się natychmiast do przodu – po prostu zaczęli krążyć po kole, przyglądając się, jak poruszało się drugie, powoli zacieśniając okrąg. Es starał się nie słuchać gwizdów i głosów mężczyzn, którzy ustawili się obok pod ścianą, tworząc ich najbliższą widownię – nie potrzebował rozpraszać uwagi, próbując wyłapać znajome słowa.
Wraz z pierwszym ciosem, który przyjął na przedramię, skręcając się, by ześlizgnął się po nim, tracąc impet, poczuł wyrzut adrenaliny, spinający ciało w znajomy, komfortowy kształt. Odruchowo wyprowadził łokciem cios nieco ponad głową kobiety, przed którym łatwo umknęła. Skrzywił się, chociaż oczy mu błyszczały. Raz się pomylił, ale łatwo było przekalkulować – więcej nie będzie miała taryfy ulgowej.
Sarnai Eskola
Re: I've done this before, show me your teeth (Sarnai Eskola & Esteban Barros, 6 I 2001) Wto 15 Sie - 11:41
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Podobało jej się, że mężczyzna nie wymuszał small talku, jak robili to co poniektórzy. Nie wiedziała, czy wynikało to z jego własnej niechęci do podobnego udawania, że mają o czym ze sobą rozmawiać, czy po prostu tak bardzo chciał przejść do rzeczy – niezależnie od powodów, była to dla Sarnai miła odmiana. Zwykle, gdy ktoś decydował się stanąć z nią w szranki, uważał to za specyficzną formę flirtu – jakby Eskola tylko czekała, aż ktoś zwróci na nią uwagę, będzie prawił jej piękne słówka, a potem razem z nią poudaje, że faktycznie się biją. Jakby to była tylko gra.
To była gra, ale zupełnie innego rodzaju.
Stanęła naprzeciwko Estebana rozluźniona – tak mogło wyglądać to z boku. W rzeczywistości była czujna, jak przystało na drapieżnika. Szczerze mówiąc, Sarnai nie pamiętała, kiedy ostatnio była naprawdę zrelaksowana. Na pewno nie na macie i z pewnością nie w szpitalu, ale nawet w domu, w sklepie, gdziekolwiek, gdzie spędzała swój czas wolny – kiedy ostatnio pozwoliła sobie opuścić gardę? Raczej dawno. Być może wtedy, kiedy ostatni raz była w stadnej posiadłości.
Bardzo dawno.
Na macie podobne spięcie było jednak przynajmniej uzasadnione, zupełnie naturalne. Lustrując przeciwnika czujnym spojrzeniem, czuła się jak ryba w wodzie. To było jej środowisko, jej miejsce – tu i w mieście przemierzanym w uniformie ratownika.
Ignorując widownię, wyprowadziła pierwszy cios, który Esteban – bez zaskoczenia – sparował. Sama bez trudu uniknęła kolejnego. Zmrużyła oczy. Mężczyzna sprawdzał ją – ale czy ona robiła cokolwiek innego? Też go testowała. Najpierw musieli zobaczyć, z kim mają do czynienia, dopiero potem mogli zająć się sobą na poważnie. Wiedziała to, takie były prawidłowości podobnych sparingów.
Nie przeszkodziło jej to jednak wyjść z kolejnym wypadem, szybkim, bez uprzedzenia, zakończonym pięścią odbitą na żuchwie Estebana.
- Nie niedoceniaj mnie – rzuciła krótko, ulotny uśmiech złagodził na moment jej ostre rysy twarzy.
Jedno upomnienie wystarczyło. Skwitowane przez mężczyznę gardłowym pomrukiem, pociągnęło za sobą kolejne ciosy – teraz szybsze, bardziej zdecydowane, bardziej wymagające. Większości unikała – jednak nie wszystkich. Jak zdążyła zauważyć, Esteban nie był świeżakiem. Skrzywiła się, gdy pięść mężczyzny otarła się jej o żebra, sapnęła cicho, gdy poprawił potem z drugiej strony.
Sarnai również powinna przestać go niedoceniać.
Tylko, że ona wciąż musiała się pilnować. To, co dla Estebana było zwykłym treningiem, dla niej było balansowaniem na granicy kontroli. Lubiła to ryzyko, tę świadomość, jak wiele zależy od wypracowanego przez lata opanowania – ale nie była głupia. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo musi pilnować swoich instynktów, na jak krótkiej smyczy musi trzymać swojego wilka. Była doskonale świadoma, że jeden błąd poskutkuje nie tyle koniecznością przepraszania za nieco za bardzo obitą twarz, co raczej połamanymi kośćmi, rozdartą skórą, krwią cieknącą na matę.
Za każdym razem bała się, że w którymś momencie samokontrola ją zawiedzie – lęk ten był jednak kolejną rzeczą, którą nauczyła się trzymać w klatce. Musiała. Inaczej nie potrafiłaby... Chyba po prostu nie potrafiłaby żyć. Była wargiem. Pilnowanie się na każdym kroku było takim samym elementem jej codzienności jak jedzenie czy picie.
Po kolejnej wymianie szybkich ciosów – część z nich trafiła, powiększając przyszłą kolekcję siniaków zarówno po jej stronie, jak i po Estebana – odstąpiła o krok, dając im chwilę oddechu. Sama nie potrzebowała go aż tak, ale podejrzewała, że może potrzebować go mężczyzna. Odruchowo ocierając krew z rozciętej wargi, zmrużyła oczy i, w jednej chwili, uśmiechnęła się z uznaniem.
To była gra, ale zupełnie innego rodzaju.
Stanęła naprzeciwko Estebana rozluźniona – tak mogło wyglądać to z boku. W rzeczywistości była czujna, jak przystało na drapieżnika. Szczerze mówiąc, Sarnai nie pamiętała, kiedy ostatnio była naprawdę zrelaksowana. Na pewno nie na macie i z pewnością nie w szpitalu, ale nawet w domu, w sklepie, gdziekolwiek, gdzie spędzała swój czas wolny – kiedy ostatnio pozwoliła sobie opuścić gardę? Raczej dawno. Być może wtedy, kiedy ostatni raz była w stadnej posiadłości.
Bardzo dawno.
Na macie podobne spięcie było jednak przynajmniej uzasadnione, zupełnie naturalne. Lustrując przeciwnika czujnym spojrzeniem, czuła się jak ryba w wodzie. To było jej środowisko, jej miejsce – tu i w mieście przemierzanym w uniformie ratownika.
Ignorując widownię, wyprowadziła pierwszy cios, który Esteban – bez zaskoczenia – sparował. Sama bez trudu uniknęła kolejnego. Zmrużyła oczy. Mężczyzna sprawdzał ją – ale czy ona robiła cokolwiek innego? Też go testowała. Najpierw musieli zobaczyć, z kim mają do czynienia, dopiero potem mogli zająć się sobą na poważnie. Wiedziała to, takie były prawidłowości podobnych sparingów.
Nie przeszkodziło jej to jednak wyjść z kolejnym wypadem, szybkim, bez uprzedzenia, zakończonym pięścią odbitą na żuchwie Estebana.
- Nie niedoceniaj mnie – rzuciła krótko, ulotny uśmiech złagodził na moment jej ostre rysy twarzy.
Jedno upomnienie wystarczyło. Skwitowane przez mężczyznę gardłowym pomrukiem, pociągnęło za sobą kolejne ciosy – teraz szybsze, bardziej zdecydowane, bardziej wymagające. Większości unikała – jednak nie wszystkich. Jak zdążyła zauważyć, Esteban nie był świeżakiem. Skrzywiła się, gdy pięść mężczyzny otarła się jej o żebra, sapnęła cicho, gdy poprawił potem z drugiej strony.
Sarnai również powinna przestać go niedoceniać.
Tylko, że ona wciąż musiała się pilnować. To, co dla Estebana było zwykłym treningiem, dla niej było balansowaniem na granicy kontroli. Lubiła to ryzyko, tę świadomość, jak wiele zależy od wypracowanego przez lata opanowania – ale nie była głupia. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo musi pilnować swoich instynktów, na jak krótkiej smyczy musi trzymać swojego wilka. Była doskonale świadoma, że jeden błąd poskutkuje nie tyle koniecznością przepraszania za nieco za bardzo obitą twarz, co raczej połamanymi kośćmi, rozdartą skórą, krwią cieknącą na matę.
Za każdym razem bała się, że w którymś momencie samokontrola ją zawiedzie – lęk ten był jednak kolejną rzeczą, którą nauczyła się trzymać w klatce. Musiała. Inaczej nie potrafiłaby... Chyba po prostu nie potrafiłaby żyć. Była wargiem. Pilnowanie się na każdym kroku było takim samym elementem jej codzienności jak jedzenie czy picie.
Po kolejnej wymianie szybkich ciosów – część z nich trafiła, powiększając przyszłą kolekcję siniaków zarówno po jej stronie, jak i po Estebana – odstąpiła o krok, dając im chwilę oddechu. Sama nie potrzebowała go aż tak, ale podejrzewała, że może potrzebować go mężczyzna. Odruchowo ocierając krew z rozciętej wargi, zmrużyła oczy i, w jednej chwili, uśmiechnęła się z uznaniem.