Poem about a heartbreak that goes on and on (L.Nørgaard & S.Fenrisson,1999)
2 posters
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że wstyd może mieć zapach, że może mieć w istocie zapach tak intensywny, iż nie sposób było doprać go z kołnierzy lnianych koszul, z prześcieradeł i miękkiej tkanki własnego języka; Nigdy wcześniej nie przyszło mu też do głowy, że zapachem tego wstydu z łatwością można było się udusić, gdy tylko zamknęło się z nim w jednym pokoju — cuchnął alkoholem i pozostałością męskich perfum, a kiedy wgryzał się w jego skórę, przypominał zęby zaciśnięte wokół szyi. Lasse czuł, jak oddech grzęźnie mu w gardle i z niechęcią zdał sobie sprawę z tego, iż oddech ten nie należał do niego, podobnie jak łóżko, mieszkanie i mężczyzna, który spał obok, z ramieniem ciężko przerzuconym przez jego brzuch. Każdy element tej nocy był cudzy, tylko smród wstydu był całkowicie, bezsprzecznie i nieodwracalnie jego, a wraz z nim wszystko to, co zwykło go śledzić — lepkie wspomnienie łapczywego dotyku, tępy ból w lędźwiach i zdarte do czerwoności gardło. Długo nie był w stanie się ruszyć, przekonany był w zasadzie, iż spędził godziny na bezczynnym wpatrywaniu się w biały sufit nad swoją głową, podczas gdy za oknem niebo nadal było czarne, a ręka nieznajomego nadal nieruchoma. Świat stał w miejscu, a on nie był pewien, gdzie ucieka się przed sobą samym, choć wczoraj wieczorem był jeszcze pewien, iż można spróbować uciec prosto w czyjeś względy i w czyjeś ramiona, w jakąś inną rzeczywistość, w której był w stanie nie kochać Safíra jak szczeniak skamlący beznadziejnie pod jego progiem. W tej rzeczywistości był wiec wolny i przychodził do mieszkania cudzego mężczyzny, nie dlatego, iż za nim tęsknił, a dlatego, że pragnął przez chwilę, by ktoś go chciał. Chciał, tak jak chce się ładny obrazek lub nowy płaszcz na zimę — w ten prosty, zimny sposób, który nie miał niczego wspólnego z miłością. Lasse z trudem zacisnął zęby i podniósł się lekko, wysuwając się spod męskiego ramienia, spłoszony nagle myślą, iż jego właściciel mógłby się przebudzić. Nic. Mężczyzna westchnął cicho przez sen i posłusznie obrócił się na plecy. Miał śniada cerę i ciemne włosy skręcone niedbale nad mocnymi brwiami. W żadnym stopniu nie przypominał tego, kogo Lasse powinien był zobaczyć — jego twarzy brakowało łagodnych konturów, usta miał zbyt wąskie i nadal tu był, choć już niedługo niebo miało przejaśnić się pierwszymi smugami stalowego poranka; nadal tu był podczas gdy Safíra nie było nigdzie, a Lasse musiał pozbierać z podłogi swoje ubrania i ignorując ból rozpadającego się ciała, dotrzeć do domu. Nadal tu był, spał, nie znając w tym śnie nawet jego imienia ni głupich nazw gwiazdozbiorów i nie mógł zrozumieć, jak czuje się chłopak, któremu poprzedniego wieczora kazał otwierać usta i patrzeć sobie w oczy — nie potrafiłby zresztą pojąć tego rodzaju nienawiści.
Mieszkanie skrzypiało pod ciężarem jego niezdarnych kroków, gdy po omacku przesuwał się w stronę drzwi wyjściowych, zapinając kolejne warstwy ubrań i raz po raz palcami zaczesując do tyłu włosy. Czuł się jak plastikowa zabawka uwięziona w jakiejś dziwnej pułapce, labiryncie zbudowanym dziecięcymi rękami z butów, książek i flakonów damskich kosmetyków. Stale potykał się o fragmenty czyjegoś życia, depcząc przy tym nędzne szczątki nadziei na normalność, na to, że ten cudzy mężczyzna czeka, że może jeszcze się zmienić, może być dobry. Był dobry dla niego, na tyle dobry na ile sięgała ogłupiona alkoholem pamięć — pytał o pozwolenie i całował go w usta, bez zawahania robił też to, o co go prosił, a Lasse prosił o wszystko to, czego nie chciał zrobić Safír. Ze złości i tęsknoty. Jej dowód odezwał się piekącym bólem, gdy dotknął palcami kości policzkowej. W popłochu uniósł wzrok na owal niewielkiego lustra w korytarzu. W slabej poświacie budzącego się poranka nie mógl dostrzec wiele, widział jednak, iż wyglądał jak ktoś, kogo jego matka wyrzuciłaby z domu. Ubrania miał wymięte, twarz bladą i zmęczoną, skórę nakrapianą drobnymi śladami cudzych ust i zębów; na policzku pąsowiał powoli siniak, a na nim niewielkie, wąskie rozcięcie. Obrączka. Zrobiło mu się niedobrze, nie potrafił jednak zmusić się do wymiotów nawet wtedy, gdy zamknęły się już za nim drzwi.
Myślał o umieraniu. Jeszcze kilka długich chwil był pewien, ze to jedyna dobra myśl. Ulice były puste, powietrze zimne i nieprzyjemne, a on czuł, jak płacz zbiera się pod jego powiekami, piekąc jak świeże oparzenie. Bolało go wszystko, co mogło boleć — uginająca się pod nim noga, posiniaczony policzek, pokruszone pod żebrami serce, którego zaostrzonymi fragmentami pluł czasem na mokrą, brukowaną ulicę. Jeszcze wczoraj wmawiał sobie, że będzie żył. Camilla gładziła go po włosach i powtarzała, że to tylko mężczyzna, nikt ważny, nikt na tyle wielki, by cię połamać; wypił wino i zaczął się śmiać, wmawiając sobie we własnym delirium, że to koniec, że nie ma już powodu, dla którego miałby chować się w swoim pokoju, rozrzedzonym wzrokiem wypatrując wiewiórki i pisząc list za listem, niczym desperat, który próbował chwycić się nogawki jego spodni. Nienawidzę go — oznajmiał z zadowoleniem i choć nikt nie był w stanie w to uwierzyć, on naprawdę poczuł gorąco własnego gniewu żarzące się pod osierdziem. Kochał go tak bardzo, że teraz pragnął swoją miłością wymiotować, by pozbawić się jej z organizmu — nie mógł, nigdy nie byłby w stanie, chciał żeby wrócił, chciał go zobaczyć, chciał czegokolwiek, choć gdy widzieli się po raz ostatni, powiedział mu, że pragnie go tylko dla siebie. Moglibyśmy spróbować — mówił wtedy, wypatrując sprzeciwu w jego oczach. Nie mogę dłużej bawić się w te podchody. Gdy po prawie dwóch tygodniach doszło do niego, że Safír już się nie odezwie, napisał mu list, w którym za to przepraszał i obiecywał, że mogą wrócić do tego, co było. Tylko odpisz. Teraz miał siebie dość, miał też dość milczenia. Tygodnie mijały, a on przekonywał się powoli, iż nie sposób przetrawić straty, która zdaje się nie mieć początku ni końca.
Gdy stanął przed jego drzwiami, skórę miał już przemarzniętą, a frustracja podchodziła mu do gardła kwaśną żółcią. Od kiedy Safír zniknął, Lasse odważył się przyjść tu tylko raz, na samym początku, gdy obawiał się jeszcze, iż jego milczenie mogło oznaczać, że coś mu się stało; zatrzymał się jeszcze przed kamienicą, a Safír po prostu wyszedł z mieszkania. Wyglądał dokładnie tak samo jak przedtem, miał się dobrze, a Lasse był skończonym idiotą.
— Otwórz — nakazał, gdy kolejne uderzenia pięścią w drzwi nie przynosiły skutków. — Fenrisson, słyszysz mnie? Jesteś w błędzie jeżeli uważasz, że pozwolę dłużej traktować się jak psa! — Cały się trząsł, nie mógł jednak odejść — musiał go zobaczyć, musiał wiedzieć. Kiedy nie marzył o jego powrocie, marzył o tym, że go zostawia. Definitywnie, tak po prostu. Wyobrażał sobie, jak Safír nachyla się nad stolikiem w kawiarni i przez chwilę patrzy mu w oczy, nim mówi w końcu, że odchodzi. — Choć raz bądź, kurwa, mężczyzną i otwórz te cholerne drzwi! — choć słowa były paskudne, głos stał się słabszy, jakby narastające milczenie otwierało powoli kolejne rany. Nabrał powietrza w płuca, przykładając czoło do zimnej powierzchni drzwi. — Wiesz, ile listów ci napisałem? Liczyłeś je? Łącznie siedem — syknął, choć nie był pewien, czy jego pytania przedrą się przez drewno. — Napisałem ci siedem jebanych listów, a ty nie odpowiedziałeś na żaden z nich. — Zacisnął zęby, jakby za wszelką cenę próbował powstrzymać kolejne słowa. — Jeżeli mnie nie wpuścisz, powiem wszystkim. Safír, na Odyna. Pójdę do babki i powiem jej, kim jesteś, słyszysz? — Kłamał, lecz to nie miało znaczenia, bo wściekłe łzy spływały już po policzkach.
Mieszkanie skrzypiało pod ciężarem jego niezdarnych kroków, gdy po omacku przesuwał się w stronę drzwi wyjściowych, zapinając kolejne warstwy ubrań i raz po raz palcami zaczesując do tyłu włosy. Czuł się jak plastikowa zabawka uwięziona w jakiejś dziwnej pułapce, labiryncie zbudowanym dziecięcymi rękami z butów, książek i flakonów damskich kosmetyków. Stale potykał się o fragmenty czyjegoś życia, depcząc przy tym nędzne szczątki nadziei na normalność, na to, że ten cudzy mężczyzna czeka, że może jeszcze się zmienić, może być dobry. Był dobry dla niego, na tyle dobry na ile sięgała ogłupiona alkoholem pamięć — pytał o pozwolenie i całował go w usta, bez zawahania robił też to, o co go prosił, a Lasse prosił o wszystko to, czego nie chciał zrobić Safír. Ze złości i tęsknoty. Jej dowód odezwał się piekącym bólem, gdy dotknął palcami kości policzkowej. W popłochu uniósł wzrok na owal niewielkiego lustra w korytarzu. W slabej poświacie budzącego się poranka nie mógl dostrzec wiele, widział jednak, iż wyglądał jak ktoś, kogo jego matka wyrzuciłaby z domu. Ubrania miał wymięte, twarz bladą i zmęczoną, skórę nakrapianą drobnymi śladami cudzych ust i zębów; na policzku pąsowiał powoli siniak, a na nim niewielkie, wąskie rozcięcie. Obrączka. Zrobiło mu się niedobrze, nie potrafił jednak zmusić się do wymiotów nawet wtedy, gdy zamknęły się już za nim drzwi.
Myślał o umieraniu. Jeszcze kilka długich chwil był pewien, ze to jedyna dobra myśl. Ulice były puste, powietrze zimne i nieprzyjemne, a on czuł, jak płacz zbiera się pod jego powiekami, piekąc jak świeże oparzenie. Bolało go wszystko, co mogło boleć — uginająca się pod nim noga, posiniaczony policzek, pokruszone pod żebrami serce, którego zaostrzonymi fragmentami pluł czasem na mokrą, brukowaną ulicę. Jeszcze wczoraj wmawiał sobie, że będzie żył. Camilla gładziła go po włosach i powtarzała, że to tylko mężczyzna, nikt ważny, nikt na tyle wielki, by cię połamać; wypił wino i zaczął się śmiać, wmawiając sobie we własnym delirium, że to koniec, że nie ma już powodu, dla którego miałby chować się w swoim pokoju, rozrzedzonym wzrokiem wypatrując wiewiórki i pisząc list za listem, niczym desperat, który próbował chwycić się nogawki jego spodni. Nienawidzę go — oznajmiał z zadowoleniem i choć nikt nie był w stanie w to uwierzyć, on naprawdę poczuł gorąco własnego gniewu żarzące się pod osierdziem. Kochał go tak bardzo, że teraz pragnął swoją miłością wymiotować, by pozbawić się jej z organizmu — nie mógł, nigdy nie byłby w stanie, chciał żeby wrócił, chciał go zobaczyć, chciał czegokolwiek, choć gdy widzieli się po raz ostatni, powiedział mu, że pragnie go tylko dla siebie. Moglibyśmy spróbować — mówił wtedy, wypatrując sprzeciwu w jego oczach. Nie mogę dłużej bawić się w te podchody. Gdy po prawie dwóch tygodniach doszło do niego, że Safír już się nie odezwie, napisał mu list, w którym za to przepraszał i obiecywał, że mogą wrócić do tego, co było. Tylko odpisz. Teraz miał siebie dość, miał też dość milczenia. Tygodnie mijały, a on przekonywał się powoli, iż nie sposób przetrawić straty, która zdaje się nie mieć początku ni końca.
Gdy stanął przed jego drzwiami, skórę miał już przemarzniętą, a frustracja podchodziła mu do gardła kwaśną żółcią. Od kiedy Safír zniknął, Lasse odważył się przyjść tu tylko raz, na samym początku, gdy obawiał się jeszcze, iż jego milczenie mogło oznaczać, że coś mu się stało; zatrzymał się jeszcze przed kamienicą, a Safír po prostu wyszedł z mieszkania. Wyglądał dokładnie tak samo jak przedtem, miał się dobrze, a Lasse był skończonym idiotą.
— Otwórz — nakazał, gdy kolejne uderzenia pięścią w drzwi nie przynosiły skutków. — Fenrisson, słyszysz mnie? Jesteś w błędzie jeżeli uważasz, że pozwolę dłużej traktować się jak psa! — Cały się trząsł, nie mógł jednak odejść — musiał go zobaczyć, musiał wiedzieć. Kiedy nie marzył o jego powrocie, marzył o tym, że go zostawia. Definitywnie, tak po prostu. Wyobrażał sobie, jak Safír nachyla się nad stolikiem w kawiarni i przez chwilę patrzy mu w oczy, nim mówi w końcu, że odchodzi. — Choć raz bądź, kurwa, mężczyzną i otwórz te cholerne drzwi! — choć słowa były paskudne, głos stał się słabszy, jakby narastające milczenie otwierało powoli kolejne rany. Nabrał powietrza w płuca, przykładając czoło do zimnej powierzchni drzwi. — Wiesz, ile listów ci napisałem? Liczyłeś je? Łącznie siedem — syknął, choć nie był pewien, czy jego pytania przedrą się przez drewno. — Napisałem ci siedem jebanych listów, a ty nie odpowiedziałeś na żaden z nich. — Zacisnął zęby, jakby za wszelką cenę próbował powstrzymać kolejne słowa. — Jeżeli mnie nie wpuścisz, powiem wszystkim. Safír, na Odyna. Pójdę do babki i powiem jej, kim jesteś, słyszysz? — Kłamał, lecz to nie miało znaczenia, bo wściekłe łzy spływały już po policzkach.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Robiło się coraz chłodniej – na dworze, gdzie chodniki zaścieliły się grubą warstwą śniegu i pod skórą, gdzie było coraz mniej miejsca, aby ukryć swój strach; dropiatość tężała mu wzdłuż ramion, ilekroć kładł się na pustym materacu, zbyt zmęczony, by zdjąć ubrania i naciągnąć kołdrę na sztywne barki, choć przez całą noc drżał z zimna, podciągając nogi pod brodę jak dziecko, które wierzyło jeszcze, że ciepło ukryte było w ludzkim wnętrzu, że wystarczyło po nie sięgnąć, objąć je ramionami, jakby było żywym stworzeniem. Przez szparę w oknie wpadał kolejny list, a on nie potrafił nawet rozchylić koperty, bo dłonie drżały mu, gdy podchodził do parapetu, serce siniaczyło się o ostrogi żeber, oddech urywał w gardle, aż przed oczami robiło mu się całkiem ciemno, choć nie zdążył jeszcze opuścić powiek – odkąd przebudził się z koszmaru, ciało nieustannie drętwiało mu strachem; często czuł się, jakby nie mógł oddychać, wyciągał rękę przed siebie i nie wiedział, czy trzymał już w dłoni porcelanowy kubek czy dopiero po niego sięgał, aż naczynie uderzało z hukiem o kuchenną podłogę, jedzenie grzęzło mu w gardle ciężką flegmą, bo wszystko, co zalegało na języku zbyt długo, nabierało metalicznego smaku krwi – dłonie pociły mu się, gdy wspierał je o lastrykowy brzeg umywalki, wymiotując pecyną swojego przekleństwa. Lęk toczył go jak choroba – wywoływał mdłości i zbierał się wilgocią na przepoconym czole, sypiał w nim w jednym łóżku, wystygłym po cudzej obecności i zakradał się do ust podczas mycia zębów, gdy spluwał do zlewu spienioną śliną, lepką i zaróżowioną od krwi, w popłochu odchylając palcami górną wargę, jakby za każdym razem spodziewał się zobaczyć kły wyżynające się z bladych dziąseł. Lasse mówił moglibyśmy spróbować, a on we śnie łamał mu żebra w objęciach szczęk i całował go w serce tak zawzięcie, że główna arteria w końcu pękła mu pomiędzy zębami – nie potrafił patrzeć na niego, nie widząc jednocześnie swego okrucieństwa; nie wiedział, jak powinien prosić go, aby zapomniał o ustach, którymi muskał skórę pod jego obojczykiem, o obietnicach składanych w sobie w dusznym pokoju, gdzie powietrze było ciepłe jedynie pod wpływem ich oddechów, o nim, bo był człowiekiem łatwym do pogrzebania w pamięci – nigdy nie stawiał oporu. Koperty, zaklejone eleganckim nadrukiem, osiadały tymczasem na parapecie jak kurz, podczas gdy Tyv, który za trzecim razem zabrał z pokoju niewielki, srebrny pierścionek, coraz częściej przyglądał mu się jedynie swym bystrym, ciemnym spojrzeniem, jakby on również robił mu wyrzuty; czekał aż otworzy list, lecz jemu trzęsły się dłonie, gdy zaciskał je na kopercie. Wiedział, że nie potrafił odmówić Lassemu i bał się, co mogłoby się wydarzyć, gdyby uległ mu po raz kolejny – czy całując go w szyję, w końcu zapomniałby, że posiadał kły.
Pragnął udowodnić sobie własną słabość – nie przyspieszał kroku, kiedy Wyzwoleni krzyczeli do niego obelżywe przekleństwa, zamiast tego czekał, aż przewrócą go na ziemię i wgniotą twarde zelówki pomiędzy żebra, spluną mu w twarz i włożą szmatę w rozchylone usta, śmiejąc się, że to kaganiec, podczas gdy on krztusił się własnym krzykiem; zachęcał obcych mężczyzn, by zacisnęli dłonie wokół jego nadgarstków i pchnęli go na ścianę, choć gdy tylko rozpinał spodnie, nie chcieli patrzeć mu w oczy, więc kładli mu na czole śmierdzące, spocone dłonie, spychając go na kolana, aż robiło mu się niedobrze – po ostatnim spotkaniu na dywanie wciąż znajdowała się zeschła, fioletowa plama po księżycowym wywarze; stawał w progu do mieszkania Ragnara, choć wiedział, czym zawsze kończyły się te wizyty – purpurowy cień sińca wciąż znaczył mu dolną powiekę, a on nie umiał przestać myśleć o pięściach swojego ojca, o tym, jak matka odwracała od nich płochliwie wzrok i jak brat zawsze przyglądał im się wnikliwie; czasem był pewien, że kiedy prosił go o pomoc, kurcząc się z bólu, który broczył mu przez skórę, usta Ragnara wyginały się do litościwego uśmiechu, jakby podziwiał ojca za to, co potrafił mu zrobić. Zdradził Lassego w ramionach mężczyzny, który go nie kochał, podobnie jak zdradził samego siebie w klasterze wilczych szczęk – pięć dni temu, pod rozpalonym światłem księżyca, zagryzł skórę na swoim przedramieniu, jakby sądził, że w ten sposób zażegna atawizm, który sztywniał mu wokół żuchwy, obłaskawi strach przed tym, że mógłby zacisnąć je na ciele kogoś innego; zamiast tego ramię bolało go jednak tylko pod ciasnym bandażem, serce biło jeszcze szybciej, a myśli stały się bezradne i rozkojarzone – spędził następną noc w ramionach Sohvi, choć nie potrafił wyjaśnić jej, co się stało, wytłumaczyć się z tego, co działo się w jego wnętrzu ani prosić, by mu wybaczyła. Nie dam rady, powtarzał nieustannie, a przyjaciółka ściągała usta w niezadowolonym grymasie, lecz pozwoliła mu oprzeć głowę o swoje uda i jeżeli słyszała, że płakał, nie odezwała się ani słowem.
Przez chwilę był pewien, że miarowy huk był w rzeczywistości brzmieniem jego tętna, zanim zza drzwi nie dobiegł donośny, surowy głos Lassego – drgnął, czując, jak wszystko w jego piersi zacieśnia się i tężeje, jak dłonie mrowią go od opuszek, a głowa robi się lekka, jakby w każdej chwili mogła osunąć się z kruchego stelaża karku. Słyszał jego płytki oddech, szmer osuwającego się wzdłuż karku dreszczu i łzy ciążące w dole krtani, większość dźwięków zagłuszał jednak szwargot płochego serca, dudnienie uwięzione głęboko w uchu wewnętrznym – odkąd obudził się z jego ciałem między wargami, napady panicznego strachu stały się bardziej gwałtowne, a on nie wiedział, jak przełknąć je z powrotem w dół gardła, spiłować krawędzie na słowach Lassego, aby nie wrzynały mu się pod skórę jak drzazgi; nie potrafił nie myśleć o ojcu, o jego knykciach ocierających się o drzwi, o choć raz bądź, kurwa, mężczyzną, które znajdowało sobie miejsce w ciasnym zaułku jego osierdzia. Ostatnia padła groźba – ciężka i kłamliwa, lecz przegryzająca się pod skórę jak czerw; znieruchomiał, przez dłuższą chwilę wpatrując się w drzwi, zanim sięgnął palcami na klamkę, spoglądając prosto w bladą, posiniaczoną twarz mężczyzny, przed którym musiał wzdrygnąć się, aby nie wziąć go w ramiona.
– Nie pisz już do mnie – odparł lakonicznym, poważnym głosem – nie potrafił spojrzeć mu w oczy, więc zatrzymał wzrok nad jego lewym ramieniem. – Nie mogę z tobą rozmawiać, nie mogę… – słowa wywarły nacisk na jego krtań, a on z trudem przełknął je z powrotem, powstrzymując się, by nie zwymiotować na podłogę, choć w ustach zebrała mu się gęsta ślina; chciał powiedzieć jestem potworem, chciał powiedzieć gdybym został, zrobiłbym ci krzywdę, chciał powiedzieć nie ufam własnemu ciału, lecz żadna z tych rzeczy nie przeszła mu przez gardło. – Nie chcę cię więcej widzieć. Przepraszam.
Pragnął udowodnić sobie własną słabość – nie przyspieszał kroku, kiedy Wyzwoleni krzyczeli do niego obelżywe przekleństwa, zamiast tego czekał, aż przewrócą go na ziemię i wgniotą twarde zelówki pomiędzy żebra, spluną mu w twarz i włożą szmatę w rozchylone usta, śmiejąc się, że to kaganiec, podczas gdy on krztusił się własnym krzykiem; zachęcał obcych mężczyzn, by zacisnęli dłonie wokół jego nadgarstków i pchnęli go na ścianę, choć gdy tylko rozpinał spodnie, nie chcieli patrzeć mu w oczy, więc kładli mu na czole śmierdzące, spocone dłonie, spychając go na kolana, aż robiło mu się niedobrze – po ostatnim spotkaniu na dywanie wciąż znajdowała się zeschła, fioletowa plama po księżycowym wywarze; stawał w progu do mieszkania Ragnara, choć wiedział, czym zawsze kończyły się te wizyty – purpurowy cień sińca wciąż znaczył mu dolną powiekę, a on nie umiał przestać myśleć o pięściach swojego ojca, o tym, jak matka odwracała od nich płochliwie wzrok i jak brat zawsze przyglądał im się wnikliwie; czasem był pewien, że kiedy prosił go o pomoc, kurcząc się z bólu, który broczył mu przez skórę, usta Ragnara wyginały się do litościwego uśmiechu, jakby podziwiał ojca za to, co potrafił mu zrobić. Zdradził Lassego w ramionach mężczyzny, który go nie kochał, podobnie jak zdradził samego siebie w klasterze wilczych szczęk – pięć dni temu, pod rozpalonym światłem księżyca, zagryzł skórę na swoim przedramieniu, jakby sądził, że w ten sposób zażegna atawizm, który sztywniał mu wokół żuchwy, obłaskawi strach przed tym, że mógłby zacisnąć je na ciele kogoś innego; zamiast tego ramię bolało go jednak tylko pod ciasnym bandażem, serce biło jeszcze szybciej, a myśli stały się bezradne i rozkojarzone – spędził następną noc w ramionach Sohvi, choć nie potrafił wyjaśnić jej, co się stało, wytłumaczyć się z tego, co działo się w jego wnętrzu ani prosić, by mu wybaczyła. Nie dam rady, powtarzał nieustannie, a przyjaciółka ściągała usta w niezadowolonym grymasie, lecz pozwoliła mu oprzeć głowę o swoje uda i jeżeli słyszała, że płakał, nie odezwała się ani słowem.
Przez chwilę był pewien, że miarowy huk był w rzeczywistości brzmieniem jego tętna, zanim zza drzwi nie dobiegł donośny, surowy głos Lassego – drgnął, czując, jak wszystko w jego piersi zacieśnia się i tężeje, jak dłonie mrowią go od opuszek, a głowa robi się lekka, jakby w każdej chwili mogła osunąć się z kruchego stelaża karku. Słyszał jego płytki oddech, szmer osuwającego się wzdłuż karku dreszczu i łzy ciążące w dole krtani, większość dźwięków zagłuszał jednak szwargot płochego serca, dudnienie uwięzione głęboko w uchu wewnętrznym – odkąd obudził się z jego ciałem między wargami, napady panicznego strachu stały się bardziej gwałtowne, a on nie wiedział, jak przełknąć je z powrotem w dół gardła, spiłować krawędzie na słowach Lassego, aby nie wrzynały mu się pod skórę jak drzazgi; nie potrafił nie myśleć o ojcu, o jego knykciach ocierających się o drzwi, o choć raz bądź, kurwa, mężczyzną, które znajdowało sobie miejsce w ciasnym zaułku jego osierdzia. Ostatnia padła groźba – ciężka i kłamliwa, lecz przegryzająca się pod skórę jak czerw; znieruchomiał, przez dłuższą chwilę wpatrując się w drzwi, zanim sięgnął palcami na klamkę, spoglądając prosto w bladą, posiniaczoną twarz mężczyzny, przed którym musiał wzdrygnąć się, aby nie wziąć go w ramiona.
– Nie pisz już do mnie – odparł lakonicznym, poważnym głosem – nie potrafił spojrzeć mu w oczy, więc zatrzymał wzrok nad jego lewym ramieniem. – Nie mogę z tobą rozmawiać, nie mogę… – słowa wywarły nacisk na jego krtań, a on z trudem przełknął je z powrotem, powstrzymując się, by nie zwymiotować na podłogę, choć w ustach zebrała mu się gęsta ślina; chciał powiedzieć jestem potworem, chciał powiedzieć gdybym został, zrobiłbym ci krzywdę, chciał powiedzieć nie ufam własnemu ciału, lecz żadna z tych rzeczy nie przeszła mu przez gardło. – Nie chcę cię więcej widzieć. Przepraszam.