Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru)
2 posters
Blanca Vargas
Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Nie 11 Cze - 21:05
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
23 II 2000 r.
okolice Machu Picchu, Peru
okolice Machu Picchu, Peru
Wydawałoby się, że pierwszy entuzjazm związany z pracą w terenie powinien jej już minąć. Pierwszy chaos przygotowań mieli już za sobą, odhaczyli kilka dni podróży przez Amerykę Południową, w reszcie w samym Peru obozowali już niemal dwa tygodnie. Przetrwali już pierwsze śniadania pod rozgwieżdżonym niebem i pierwsze noce w przestronnych namiotach, pierwsze pogryzienia przez komary i pierwszego węża wyciąganego z materaca, w którym postanowił uwić sobie gniazdo. Widzieli już przynajmniej trzy gatunki dużych, kolorowych ciem, a jednej nocy Blanca z podekscytowaniem zwróciła ich uwagę na spadającą gwiazdę. Podsumowując, miała naprawdę dosyć okazji, by już się nacieszyć, ochłonąć i zająć pracą.
Mimo tego pod koniec lutego stan emocjonalny Vargas wciąż najłatwiej było opisać jako wzorcowy przypadek podnieconego światem, ciekawskiego pięciolatka.
Wstała na tyle wcześnie, że jeszcze przez nieco ponad godzinę świat rozmywał jej się przed oczami jak wymalowany akwarelami. Przygotowując śniadanie nad niedużym ogniskiem nuciła cicho pod nosem, a na gderanie zjeżonej czymś Yamileth roześmiała się tylko i ucałowała ją soczyście w policzek, nic sobie nie robiąc ze zmarszczonego czoła Serrano. Była podekscytowana – i tak już niemal od miesiąca.
Pomyślałby kto, że wystarczyło tylko wypuścić Blankę z miasta, by ujrzeć ją w zupełnie innym świetle.
- Co robimy dzisiaj? – pytała więc z szerokim uśmiechem, choć przecież doskonale wiedziała, co mają w planach.
Nieopodal turystycznie obleganego Machu Picchu kryła się niewielka świątynia, o której nikt – a przynajmniej nikt ze śniących – nie wiedział. Przybytek raczej niewielki, raczej kupa gruzów niż faktycznie zadbany zabytek – ale to właśnie tam miały kryć się dodatkowe... Co właściwie? Mapy? Legendy? Dziwne symbole? Pewnie wszystko po trochu. Coś, co miało powiedzieć im, gdzie powinni patrzeć – który skrawek nieba powinien ich interesować. Wśród których gwiazd powinni szukać zaginionego świata i, być może, jakiejś cywilizacji. To właśnie tam mieli dzisiaj wejść. Do miejsca, wokół którego krążyli już od paru dnia, a do którego wciąż nie zdecydowali się podejść bliżej niż na odległość kilku metrów.
No więc, doskonale wiedziała, co będą robić, ale nie przeszkadzało jej to w domaganiu się dodatkowych wyjaśnień. I Yamileth wyjaśniała, stopniowo coraz mniej zjeżona.
Entuzjazm Blanki był wybitnie zaraźliwy.
- A ty, Es? – spytała w pewnej chwili, przeżuwając trzecią już słodką bułeczkę – jeden z wypieków Sala, którymi ten raczył ich niezależnie od okoliczności. - Będziesz się tam nudził – stwierdziła raczej niż zapytała. Nie bardzo wiedziała jeszcze, co interesowało Barrosa – mężczyzna nie należał do najłatwiejszych jeśli chodzi o nawiązywanie bliższych kontaktów – ale nie sądziła, by były to akurat stosy mniej lub bardziej zarośniętych mchem kamieni.
Opędzając się od jakiegoś szczególnie upartego owada, sapnęła cicho, wreszcie wyciągając się trochę, by sięgnąć do pobliskiego worka podróżnego i wyciągnąć fiolkę z eliksirem mającym chronić od tego typu paskudztw. Wydawało jej się, że wylała na siebie już przynajmniej litr tego specyfiku, ale najwyraźniej to wciąż było za mało.
Była po prostu zbyt słodka, ot co!
Natarła ramiona, nogi i kark ostro pachnącym płynem, potem znów wracając do słodkich bułeczek i sięgając po czwartą. Słodkie smakołyki były tego dnia jej jedynym śniadaniem – ale za to jakim smacznym!
- Nic nas tam raczej nie zabije, więc pewnie tu zostaniesz, co? W obozie – drążyła, nie dając Barrosowi spokoju. Czasem odnosiło się wrażenie, że uczepiła się go jak rzep psiego ogona – i poniekąd rzeczywiście tak było. Blanca po prostu nie mogła przeżyć, że nie może go oswoić tak samo szybko i łatwo jak pozostałych. Że, mimo jakiegoś już czasu spędzonego w jego towarzystwie, wciąż prawie nic o nim nie wie. Jak dla niej, człowieka przyzwyczajonego do szybkiego przełamywania lodów i pokonywania dystansu dzielącego ją od drugiej osoby – kontakty z Estebanem były zwyczajnie frustrujące i nietypowe. Nie była przyzwyczajona do tego, że ktoś, z w pobliżu kogo spędza niemal całe dnie, jest dla niej w zasadzie zupełnie obcy.
Esteban Barros
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Pon 12 Cze - 17:10
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zaskakiwało go, jak dużo trudniej pilnowało się bezpieczeństwa czwórki naukowców, niż patrolowało ulice Vitorii pełne ludzi. Czysto intuicyjnie, była to absolutna bzdura, choćby tylko ze względu na ilość obywateli, którym należało zapewnić dokładnie takie samo bezpieczeństwo, a przecież dochodził jeszcze czynnik losowy, wszystko to, na co nie mogli się przygotować. Zapytany, Es twardo trzymałby się swojego pierwszego osądu, że ulice wcale nie były takie trudne do opanowania – dlaczego? Na posterunku i poza nim, miał za sobą autorytet munduru, coś co zdawało się tworzyć dookoła niego nieprzekraczalny okrąg dla spraw nie mających związku z pracą – choć prawdę powiedziawszy, Barros nie był taki pewny, czy nawet w mundurze i wciąż na stanowisku wartownika, Blanca Vargas nie próbowałaby się z nim zaprzyjaźnić, bo dlaczego nie? A to była tylko jedna osoba. Dołożyć do tego Nitę, która nie przestała przyglądać się jego tyłkowi z brakiem jakiegokolwiek wstydu, Yamileth uwielbiającą mówić oraz zachęcać do tego innych i Sala... Sala, który choć próbował być przyzwoity i nie naciskał, gdy widział, że Es się od nich dystansuje. Granica między pracownikami gwałtownie się zacierała, kiedy spędzali ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu w trakcie wyjazdów badawczych.
Esteban wiedział, że potrzebował czegoś innego niż warta, ale nie był pewien, czy akurat ochrona ludzi próbujących się z nim zaprzyjaźnić i zwracających dokładnie zerową uwagę na swoje bezpieczeństwo – bo przecież po coś tam z nimi był – stanowiła rozwiązanie, którego szukał.
Żadne z nich nie zauważyło, że odkąd przybyli w okolice świątyni, dookoła ich obozu zaczęli kręcić się ludzie – niemagiczni, na ile Es był w stanie stwierdzić z urywków ich rozmów, kryjąc się nieopodal w gęstwinie. Wspomniał o tym tylko Yamileth, a ona podjęła decyzję, by nic nie mówić reszcie. Frustrujące, ale to ona była szefową – przynajmniej dopóki ich zdrowie i życie nie zostało bezpośrednio zagrożone.
Ciemną kawą w emaliowanym kubku zapijał słodycz bułeczek Sala, w zwyczajowej sobie ciszy przyglądając się to naukowcom, to odwracając wzrok ku górzystemu krajobrazowi gęsto przeciętemu zielenią – przynajmniej dopóki rozlewały się na nim resztki światła dnia. Usadzony na jednym z kamieni, wybijał palcem na kolanie jakąś bliżej niesprecyzowaną melodię, w głowie planując trasę, którą będzie krążył dookoła obozowiska i świątyni. Zignorował pierwsze zaczepki Blanki, mając cichą nadzieję, że może tym razem odpuści, nie będzie z niego na siłę wyciągała słów, ale jeśli zdążył przyswoić jedną rzecz na temat Vargas to to, że była zajebiście uparta. Wyjście do kawiarni w ramach jego „prezentu bożonarodzeniowego” zakończone ujęciem dwójki drobnych przestępców, niczego jej nie nauczyło.
- Zostanę – przytaknął, chociaż mijało się to nieco z prawdą. - Chyba, że potrzebujecie obrony przed lamami? – spytał, celując w okolice żartu, ale jego uboga mimika i kontrolowany ton głosu zmieniły słowa w coś bliższemu pytaniu retorycznemu. Westchnął krótko, topiąc w kawie krótkie ukłucie irytacji skierowanej tylko w swoim kierunku.
- Będę do was zaglądał co godzinę – dodał jeszcze, próbując przecedzić przez zęby całą burkliwość, jaka próbowała się wylać z jego ust.
Esteban wiedział, że potrzebował czegoś innego niż warta, ale nie był pewien, czy akurat ochrona ludzi próbujących się z nim zaprzyjaźnić i zwracających dokładnie zerową uwagę na swoje bezpieczeństwo – bo przecież po coś tam z nimi był – stanowiła rozwiązanie, którego szukał.
Żadne z nich nie zauważyło, że odkąd przybyli w okolice świątyni, dookoła ich obozu zaczęli kręcić się ludzie – niemagiczni, na ile Es był w stanie stwierdzić z urywków ich rozmów, kryjąc się nieopodal w gęstwinie. Wspomniał o tym tylko Yamileth, a ona podjęła decyzję, by nic nie mówić reszcie. Frustrujące, ale to ona była szefową – przynajmniej dopóki ich zdrowie i życie nie zostało bezpośrednio zagrożone.
Ciemną kawą w emaliowanym kubku zapijał słodycz bułeczek Sala, w zwyczajowej sobie ciszy przyglądając się to naukowcom, to odwracając wzrok ku górzystemu krajobrazowi gęsto przeciętemu zielenią – przynajmniej dopóki rozlewały się na nim resztki światła dnia. Usadzony na jednym z kamieni, wybijał palcem na kolanie jakąś bliżej niesprecyzowaną melodię, w głowie planując trasę, którą będzie krążył dookoła obozowiska i świątyni. Zignorował pierwsze zaczepki Blanki, mając cichą nadzieję, że może tym razem odpuści, nie będzie z niego na siłę wyciągała słów, ale jeśli zdążył przyswoić jedną rzecz na temat Vargas to to, że była zajebiście uparta. Wyjście do kawiarni w ramach jego „prezentu bożonarodzeniowego” zakończone ujęciem dwójki drobnych przestępców, niczego jej nie nauczyło.
- Zostanę – przytaknął, chociaż mijało się to nieco z prawdą. - Chyba, że potrzebujecie obrony przed lamami? – spytał, celując w okolice żartu, ale jego uboga mimika i kontrolowany ton głosu zmieniły słowa w coś bliższemu pytaniu retorycznemu. Westchnął krótko, topiąc w kawie krótkie ukłucie irytacji skierowanej tylko w swoim kierunku.
- Będę do was zaglądał co godzinę – dodał jeszcze, próbując przecedzić przez zęby całą burkliwość, jaka próbowała się wylać z jego ust.
Blanca Vargas
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Pon 12 Cze - 21:15
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Gbur – tak by go oceniła, gdyby tylko rzeczywiście była tak prędka w osądach. Po zupełnie nieudanym – żeby nie powiedzieć, że wręcz katastrofalnym – prezencie bożonarodzeniowym nastąpił przemarsz dni podobnych do tego, kiedy Blanca gadała, a Esteban próbował ją ignorować. Logicznym byłoby, gdyby w takiej sytuacji dała sobie spokój – jakich jeszcze sygnałów oczekiwała, co jeszcze Barros miał robić, by uświadomić jej, że nie życzy sobie spoufalania się? Cóż, dla każdego innego postawa Estebana była jasna. Dla Blanki – dopóki nie powiedział jej wprost, by się odczepiła (czy raczej – odpierdoliła, do niej trzeba było jednak dosadnie), temat nie był zamknięty. Mężczyzna dostał łatkę trudnego i tyle. Vargas nie zamierzała ustąpić.
Tym, za co Esteban mógł być światu wdzięczny, był za to fakt, że aktualnie coś innego fascynowało Blankę znacznie bardziej. Osoba eks-wartownika mogła być ciekawa – i była, tyleż samo z powodu tyłka, na którego nie przestawała gapić się Nita, co też z racji tej nieszczęsnej nieprzystępności – ale nie mogła wygrać z leżącą tuż za przysłowiowym rogiem stertą gruzów. Priorytety!
Vargas mogła więc być upierdliwa, ale – tym razem – jej upierdliwość miała dosyć jasno określone granice.
- No nie wiem, lamy podobno nie są wcale takie miłe – odparowała na uwagę – żart? - Barrosa, przeżuwając niespiesznie słodkie kęsy bułki i zapijając je chłodną herbatą. - Gryzą. I plują. – Uniosła brwi znacząco. Był ich bodyguardem i zapomniał o tak oczywistych zagrożeniach? Niedopuszczalne.
Na tym jednak irytująca nachalność Blanki się skończyła – przynajmniej na razie. Ograniczając się do powyższej uwagi, potem skinęła tylko głową, przyjmując ustalony harmonogram do wiadomości. Nie była specjalnie usatysfakcjonowana odpowiedzią Estebana, ale, biorąc pod uwagę okoliczności, nie zamierzała tracić więcej czasu.
Jak dla niej, dzień – noc była zdecydowanie zbyt krótka jak na to, co na nich czekało. Wyobraźnia panny Vargas podsuwała naprawdę niestworzone obrazy i oczekiwania odnośnie pobliskich ruin. Mając to na uwadze, niecierpliwość Blanki nie powinna dziwić.
- Zjedliście już? – ponaglała resztę, gdy tylko sama była już najedzona, a gdy Nita burczała coś o niecierpliwej młodzieży, Vargas uśmiechała się od ucha do ucha. - Jesteś tylko dwa lata starsza – podkreśliła z dziką satysfakcją.
Finalnie wszyscy zgodzili się wyruszyć, choć zrobili to raczej dla świętego spokoju niż z faktycznego zdecydowania, że to już ten moment. Nikt poza Blancą się nie spieszył – i nikt poza nią nie pogardziłby jeszcze chwilą w spokojnym obozowisku.
Potem, już na szlaku, maszerowała raźnym krokiem – i, oczywiście, na przedzie. Była jak dziecko puszczone do lasu, którego jeszcze nie widziało albo wysłane na nowy plac zabaw, kuszący całym zestawem pachnących nowością zabawek, drabinek i zjeżdżalni. Znów nuciła pod nosem i naprawdę niewiele brakowało, by podskakiwała radośnie.
Rzadko kiedy była aż tak szczęśliwa jak podczas tej wyprawy.
Same ruiny nie były daleko, już kilka chwil później byli więc u celu. Zsuwając z ramienia zabrany z obozu worek podróżny, Blanca rozłożyła swoje polowe stanowisko robocze – to samo, które ponad rok później miała wykorzystywać na midgardzkiej plaży – i dopiero wtedy pozwoliła sobie odetchnąć głęboko tutejszym powietrzem, nieco chłodniejszym niż poza ruinami.
Nie było możliwości, by stojąc między w połowie osypanymi, porośniętymi mchem ścianami czuła cokolwiek poza woniami typowymi dla peruwiańskich gór, ale zapytana, zarzekałaby się, że budynek pachnie historią – mocnymi kadzidłami, które palono tu przed laty, sierścią ofiarnych zwierząt, może krwią.
Tatuaż na jej plecach mrowił lekko w miejscu, gdzie wzór splatał się w szkic księżyca.
Pomimo swojego przesadnego w gruncie rzeczy entuzjazmu, gdy przyszło do faktycznej pracy, Blanca potwierdziła to, co wszyscy powinni już wiedzieć – że była profesjonalistką. Mogła się cieszyć, mogła być wręcz zajebiście szczęśliwa, ale mając rzeczy do zrobienia, koncentrowała się tylko na nich. Zamknęła buzię, przestała gadać i robiła swoje – podobnie jak pozostali.
Świątynia może i nie była duża, ale i tak mieli co robić. To, co zdaniem Blanki nudziłoby Estebana, dla niej samej była dokładnie tym, co chciała robić przez całe życie. Po pierwszym, umiarkowanie drobiazgowym rozejrzeniu się w ruinach, skupiła się na tym, co nad nimi. Niebo. To tam uciekały jej oczy i to właśnie je przenosiła na duże karty papieru, szkicując kolejne konstelacje. Tak tworzone mapy porównywała potem z tymi zebranymi w księgach. Analizowała przesunięcia się gwiazd przez ostatnie wieki i szukała obrazu, który musiały mieć nad głowami starożytne plemiona,
Wbrew powszechnej opinii, niebo nie było przecież zawsze takie samo.
Gwiazdami zajmowały się Blanca i Nita. W tym samym czasie Yamileth i Sal grzebali w samych kamieniach. Skrobali w gęstej warstwie mchu i szperali w bujnej, lecz suchej trawie, szukając podpowiedzi. Mieli bardzo wiele pytań na które potrzebowali odpowiedzi. Dlaczego świątynię wzniesiono właśnie tu? Komu oddawano tu cześć? Dlaczego właśnie to miejsce wspomniane było w legendach o gwiazdach – i innych światach – które zespół Yamileth tak zawzięcie studiował? Czy gdzieś tutaj były wydrapane symbole, które już jakieś czas temu Serrano powiązała z pewną organizacją lub może kultem w pełni oddanym obserwacji nieba? Niejasności było znacznie więcej i to właśnie z nimi zmagała się Serrano, a Zermeno dzielnie ją w tym wspierał.
Czas leciał, zespół pracował w ciszy – i prawdopodobnie tylko dlatego Blanca w którymś momencie uniosła głowę, wytrącona z równowagi.
- Słyszeliście to? – spytała, nasłuchując.
Nita obejrzała się na nią znad atlasu, z którym sama pracowała. Przez ostatnie minuty – godziny? - na marginesach jednej z map dopisała linijki schludnych obliczeń, którymi miała podzielić się zresztą później.
- Co? - spytała, marszcząc brwi
- Nie wiem, jakby... – Vargas zawahała się. - Ktoś krzyczał. Tak myślę.
Yamileth wyprostowała się i wzdychając cicho, otarła ramieniem czoło z potu.
- To pewnie jakiś ptak – stwierdziła, niezbyt przejęta. - Czytałam, że żyje tu... Nie pamiętam ile. W chuj dużo w każdym razie gatunków papug. I że niektóre świetnie udają ludzkie głosy. To właśnie przez to powstało wiele legend o duchach i...
Dźwięk rozległ się ponownie i tym razem nie było już wątpliwości.
- To jest... - Sal zawahał się, chrząknął cicho. - Esteban mówił, że kiedy do nas zajrzy? - spytał ostrożnie.
- Miał wpadać co godzinę – mruknęła Yamileth, marszcząc brwi. Jako jedyna z czwórki wiedziała o towarzystwie kręcącym się wokół obozu i teraz miała nieprzyjemne wrażenie, że może jednak warto było się tą wiadomością podzielić z pozostałymi.
Milczeli przez chwilę.
- Nie jestem pewna, czy powinniśmy tu siedzieć – powiedziała wreszcie powoli Blanca. - Możemy tu wrócić później, ale teraz chyba lepiej byłoby, żebyśmy sprawdzili, co się dzieje. Albo chociaż wrócili do Barrosa.
Jeszcze przez chwilę siedziała przy niedużym stoliczku. Wreszcie podniosła się i szybkim zaklęciem zebrała swoje rzeczy z powrotem do worka.
- Idziecie? – spytała, mrużąc oczy.
- Nie sądzę, żeby to był… - zaczął Sal, Nita jednak nie pozwoliła mu dokończyć.
- Idziemy – stwierdziła stanowczo i już w kolejnej chwili maszerowała z Blancą z powrotem do obozu.
Yami i Salowi nie pozostało nic innego, jak podążyć za nimi. Uszli jednak ledwie kilka kroków, nim Blanca stanęła jak wryta, spoglądając na ścieżkę przed nimi.
- Ja pierdolę. - Nita wciągnęła powietrze gwałtownie.
Plamy świeżej krwi trudno było z czymkolwiek pomylić. Karmazynowy ślad ciągnął się wzdłuż szlaku, w pewnym momencie zbaczając na prawo i przechodząc w równiutką linię świeżo ugniecionej trawy. Suche źdźbła były powyginane i połamane tak, jakby ciągnięto po nich coś ciężkiego – i krwawiącego jak, nieprzymierzając, zarzynany prosiak.
Vargas zacisnęła dłoń kurczowo na pasku zarzuconego na plecy worka, czując, jak krew – tym razem jej własna – odpływa jej z twarzy.
Byli astronomami, do cholery, nie powinni być świadkami takich rzeczy!
Tym, za co Esteban mógł być światu wdzięczny, był za to fakt, że aktualnie coś innego fascynowało Blankę znacznie bardziej. Osoba eks-wartownika mogła być ciekawa – i była, tyleż samo z powodu tyłka, na którego nie przestawała gapić się Nita, co też z racji tej nieszczęsnej nieprzystępności – ale nie mogła wygrać z leżącą tuż za przysłowiowym rogiem stertą gruzów. Priorytety!
Vargas mogła więc być upierdliwa, ale – tym razem – jej upierdliwość miała dosyć jasno określone granice.
- No nie wiem, lamy podobno nie są wcale takie miłe – odparowała na uwagę – żart? - Barrosa, przeżuwając niespiesznie słodkie kęsy bułki i zapijając je chłodną herbatą. - Gryzą. I plują. – Uniosła brwi znacząco. Był ich bodyguardem i zapomniał o tak oczywistych zagrożeniach? Niedopuszczalne.
Na tym jednak irytująca nachalność Blanki się skończyła – przynajmniej na razie. Ograniczając się do powyższej uwagi, potem skinęła tylko głową, przyjmując ustalony harmonogram do wiadomości. Nie była specjalnie usatysfakcjonowana odpowiedzią Estebana, ale, biorąc pod uwagę okoliczności, nie zamierzała tracić więcej czasu.
Jak dla niej, dzień – noc była zdecydowanie zbyt krótka jak na to, co na nich czekało. Wyobraźnia panny Vargas podsuwała naprawdę niestworzone obrazy i oczekiwania odnośnie pobliskich ruin. Mając to na uwadze, niecierpliwość Blanki nie powinna dziwić.
- Zjedliście już? – ponaglała resztę, gdy tylko sama była już najedzona, a gdy Nita burczała coś o niecierpliwej młodzieży, Vargas uśmiechała się od ucha do ucha. - Jesteś tylko dwa lata starsza – podkreśliła z dziką satysfakcją.
Finalnie wszyscy zgodzili się wyruszyć, choć zrobili to raczej dla świętego spokoju niż z faktycznego zdecydowania, że to już ten moment. Nikt poza Blancą się nie spieszył – i nikt poza nią nie pogardziłby jeszcze chwilą w spokojnym obozowisku.
Potem, już na szlaku, maszerowała raźnym krokiem – i, oczywiście, na przedzie. Była jak dziecko puszczone do lasu, którego jeszcze nie widziało albo wysłane na nowy plac zabaw, kuszący całym zestawem pachnących nowością zabawek, drabinek i zjeżdżalni. Znów nuciła pod nosem i naprawdę niewiele brakowało, by podskakiwała radośnie.
Rzadko kiedy była aż tak szczęśliwa jak podczas tej wyprawy.
Same ruiny nie były daleko, już kilka chwil później byli więc u celu. Zsuwając z ramienia zabrany z obozu worek podróżny, Blanca rozłożyła swoje polowe stanowisko robocze – to samo, które ponad rok później miała wykorzystywać na midgardzkiej plaży – i dopiero wtedy pozwoliła sobie odetchnąć głęboko tutejszym powietrzem, nieco chłodniejszym niż poza ruinami.
Nie było możliwości, by stojąc między w połowie osypanymi, porośniętymi mchem ścianami czuła cokolwiek poza woniami typowymi dla peruwiańskich gór, ale zapytana, zarzekałaby się, że budynek pachnie historią – mocnymi kadzidłami, które palono tu przed laty, sierścią ofiarnych zwierząt, może krwią.
Tatuaż na jej plecach mrowił lekko w miejscu, gdzie wzór splatał się w szkic księżyca.
Pomimo swojego przesadnego w gruncie rzeczy entuzjazmu, gdy przyszło do faktycznej pracy, Blanca potwierdziła to, co wszyscy powinni już wiedzieć – że była profesjonalistką. Mogła się cieszyć, mogła być wręcz zajebiście szczęśliwa, ale mając rzeczy do zrobienia, koncentrowała się tylko na nich. Zamknęła buzię, przestała gadać i robiła swoje – podobnie jak pozostali.
Świątynia może i nie była duża, ale i tak mieli co robić. To, co zdaniem Blanki nudziłoby Estebana, dla niej samej była dokładnie tym, co chciała robić przez całe życie. Po pierwszym, umiarkowanie drobiazgowym rozejrzeniu się w ruinach, skupiła się na tym, co nad nimi. Niebo. To tam uciekały jej oczy i to właśnie je przenosiła na duże karty papieru, szkicując kolejne konstelacje. Tak tworzone mapy porównywała potem z tymi zebranymi w księgach. Analizowała przesunięcia się gwiazd przez ostatnie wieki i szukała obrazu, który musiały mieć nad głowami starożytne plemiona,
Wbrew powszechnej opinii, niebo nie było przecież zawsze takie samo.
Gwiazdami zajmowały się Blanca i Nita. W tym samym czasie Yamileth i Sal grzebali w samych kamieniach. Skrobali w gęstej warstwie mchu i szperali w bujnej, lecz suchej trawie, szukając podpowiedzi. Mieli bardzo wiele pytań na które potrzebowali odpowiedzi. Dlaczego świątynię wzniesiono właśnie tu? Komu oddawano tu cześć? Dlaczego właśnie to miejsce wspomniane było w legendach o gwiazdach – i innych światach – które zespół Yamileth tak zawzięcie studiował? Czy gdzieś tutaj były wydrapane symbole, które już jakieś czas temu Serrano powiązała z pewną organizacją lub może kultem w pełni oddanym obserwacji nieba? Niejasności było znacznie więcej i to właśnie z nimi zmagała się Serrano, a Zermeno dzielnie ją w tym wspierał.
Czas leciał, zespół pracował w ciszy – i prawdopodobnie tylko dlatego Blanca w którymś momencie uniosła głowę, wytrącona z równowagi.
- Słyszeliście to? – spytała, nasłuchując.
Nita obejrzała się na nią znad atlasu, z którym sama pracowała. Przez ostatnie minuty – godziny? - na marginesach jednej z map dopisała linijki schludnych obliczeń, którymi miała podzielić się zresztą później.
- Co? - spytała, marszcząc brwi
- Nie wiem, jakby... – Vargas zawahała się. - Ktoś krzyczał. Tak myślę.
Yamileth wyprostowała się i wzdychając cicho, otarła ramieniem czoło z potu.
- To pewnie jakiś ptak – stwierdziła, niezbyt przejęta. - Czytałam, że żyje tu... Nie pamiętam ile. W chuj dużo w każdym razie gatunków papug. I że niektóre świetnie udają ludzkie głosy. To właśnie przez to powstało wiele legend o duchach i...
Dźwięk rozległ się ponownie i tym razem nie było już wątpliwości.
- To jest... - Sal zawahał się, chrząknął cicho. - Esteban mówił, że kiedy do nas zajrzy? - spytał ostrożnie.
- Miał wpadać co godzinę – mruknęła Yamileth, marszcząc brwi. Jako jedyna z czwórki wiedziała o towarzystwie kręcącym się wokół obozu i teraz miała nieprzyjemne wrażenie, że może jednak warto było się tą wiadomością podzielić z pozostałymi.
Milczeli przez chwilę.
- Nie jestem pewna, czy powinniśmy tu siedzieć – powiedziała wreszcie powoli Blanca. - Możemy tu wrócić później, ale teraz chyba lepiej byłoby, żebyśmy sprawdzili, co się dzieje. Albo chociaż wrócili do Barrosa.
Jeszcze przez chwilę siedziała przy niedużym stoliczku. Wreszcie podniosła się i szybkim zaklęciem zebrała swoje rzeczy z powrotem do worka.
- Idziecie? – spytała, mrużąc oczy.
- Nie sądzę, żeby to był… - zaczął Sal, Nita jednak nie pozwoliła mu dokończyć.
- Idziemy – stwierdziła stanowczo i już w kolejnej chwili maszerowała z Blancą z powrotem do obozu.
Yami i Salowi nie pozostało nic innego, jak podążyć za nimi. Uszli jednak ledwie kilka kroków, nim Blanca stanęła jak wryta, spoglądając na ścieżkę przed nimi.
- Ja pierdolę. - Nita wciągnęła powietrze gwałtownie.
Plamy świeżej krwi trudno było z czymkolwiek pomylić. Karmazynowy ślad ciągnął się wzdłuż szlaku, w pewnym momencie zbaczając na prawo i przechodząc w równiutką linię świeżo ugniecionej trawy. Suche źdźbła były powyginane i połamane tak, jakby ciągnięto po nich coś ciężkiego – i krwawiącego jak, nieprzymierzając, zarzynany prosiak.
Vargas zacisnęła dłoń kurczowo na pasku zarzuconego na plecy worka, czując, jak krew – tym razem jej własna – odpływa jej z twarzy.
Byli astronomami, do cholery, nie powinni być świadkami takich rzeczy!
Esteban Barros
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Wto 13 Cze - 20:06
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Usadzony na swoim kamieniu jak jaszczurka próbująca znaleźć się bliżej słońca, Esteban przyglądał się ich hałaśliwej grupce, wywracając oczami, gdy Blanca zwróciła mu uwagę na potencjalne niebezpieczeństwo, które mogły nieść ze sobą lamy.
- Zawołaj, jeśli coś zacznie na ciebie pluć – rzucił, niechętnie przyklejając kobiecie taką samą łatkę jak Nicie - słodkiej trzpiotki. Na razie nie dała mu powodów, by zaszufladkował ją inaczej, a metki choć z zasady niesprawiedliwe, pozwalały szybciej podejmować decyzje i zmniejszać oczekiwania. Jak na przykład w ich grupie – oglądając ich na co dzień, Es nie sądził, by w sytuacji faktycznego zagrożenia mógł liczyć na pomoc któregokolwiek z nich i tylko się w tym przeświadczeniu utwierdzał. Chociaż sympatyczni – w chwilach, gdy akurat nie byli upierdliwi – przypominali mu stadko miękkich, świeżo opierzonych kaczuszek, które jeszcze nie nauczyły się, że świat dookoła nich bywał niebezpieczny.
Uniósł lekko rękę na pożegnanie, gdy zdecydowali się wreszcie na wymarsz w ostatnich promieniach słońca, słysząc ich głosy oraz przekomarzania jeszcze dłuższą chwilę, zanim w obozie zapanowała cisza. Es dopił powoli resztki kawy, przechylając głowę w kierunku, z którego kilka dni wcześniej zaczęły dochodzić dźwięki rozmów między ludźmi kryjącymi się w trawach i zaroślach. Nawet gdyby nie uchwycił ich strzępek podpełzając niezauważony w swojej gadziej postaci – bezczeszczą świątynię, nikt nie powinien zakłócać spokoju bogów – niepokoił sam fakt, że ukrywali swoją obecność, nie podchodząc do granicy obozu. Teraz jednak wiatr nie niósł ze sobą niczego więcej niż szum traw oraz listowia, czy okazjonalnego krzyku ptaka. Na razie, pomyślał ponuro mężczyzna, będąc więcej niż pewnym, że nieznajomi wrócą, tym razem prawdopodobnie bezpośrednio zagrażając jego kaczuszkom. Zrobili już rozeznanie i w rozeznaniu tym, jak na dłoni wychodziło, że nie napotkają oporu – pierwszy raz zdając sobie sprawę z ich obecności, Es robił wszystko, by go nie zauważyli, pogłębiając pozory bezradności. Wartownicze szkolenie podpowiadało robić dokładnie odwrotnie, uniknąć konfrontacji, jeśli się dało, a kajman ukryty pod skórą warczał podniecony na myśl o polowaniu.
Gad wygrał z odznaką złożoną na ręce komendanta.
Zbliżając się do zarośli częściowo otaczających obóz, mężczyzna odetchnął, pozwalając by jego ciało opuściło znajome spięcie, a kręgosłup zadrżał pod skórą w groteskowej imitacji węża skręcającego się do ataku. Kiedyś przemiana z całym arsenałem mniejszych i większych przesunięć wewnątrz ciała, skrętów, wydłużeń i skróceń, ten taniec kości, krwi i mięsa wywoływał w nim gwałtowną potrzebę opróżnienia żołądka – teraz świadomie przedłużał ten proces, jeśli miał na to czas, słuchając trzeszczenia stawów, językiem sunąc po zaostrzających się zębach, ostrożnie opuszczając perspektywę na tę bliższą ziemi. Otulał się twardą, łuskowatą skórą jak kocem, przez lata nabywając przekonania, że nigdzie nie znajdzie uczucia bliższemu powrotowi do domu, niż to.
Z gwałtownie wyostrzonym węchem oraz słuchem, zanurzając się w ukrywającym go listowiu, Es zaczął słyszeć szepty głosów swoich kaczuszek usadowionych w ruinach – nie brzmiały, jakby naukowcy mieli jakieś problemy, skierował więc pysk w kierunku, w którym zaplanował początek obchodu. Najpierw szerokim, potem coraz ciaśniejszymi okręgami dookoła obozu. Trawy łaskotały go w miękki brzuch, gdy szedł przed siebie wolniej niż posuwałby się naprzód w wodzie, od czasu do czasu przystając, by unieść łeb i wciągnąć w nozdrza unoszące się dookoła zapachy – głównie wonie zwierząt, które oznaczyły najbliższy teren jako swój. Nie zamierzał walczyć z nimi o dominację, sunął więc dalej, leniwie posykując na osobniki nie schodzące mu z drogi wystarczająco szybko. W swoich obchodach zbliżył się do ruin raz, a potem drugi, ufając wewnętrznemu zegarowi, że robił to w odstępach mniej więcej godziny – za każdym razem przyglądał się przez chwilę pracującej grupie ze swoich zarośli, nie przerywając im. Byli tak zajęci, że żadne z nich nie zauważyło żółtych, gadzich oczu błyskających w gąszczu.
Noc zapadła już na dobre, okrywając krajobraz gęstym, czarnym kobiercem, kiedy Es usłyszał nieznajome głosy zbliżające się ze zbocza w kierunku obozowiska Serrano i jej zespołu. Nie zastanawiając się nad tym nawet przez chwilę, porzucił dotychczasową trasę obchodu, z cichym szumem traw ocierających się o łuski obchodząc łagodnym półkolem grupkę trzech osób niosących kiepsko działające latarki. Jeśli wcześniej mógł nie być do końca pewny, czy posiadają magię czy nie, teraz nabierał pewności, że nie mieli jej ani odrobiny. Do jednego z nich, młodego, szczupłego chłopaka przylgnął dziwny, drażniący gadzie zmysły zapach, którego Barros chwilowo nie mógł z niczym połączyć. Szeptali między sobą o tym, że obcy posunęli się za daleko, że przez tyle lat wiedza o świętym miejscu pozostawała sekretem i powinni zrobić wszystko, by znów tak się stało. Es podążał za nimi w ciszy, czekając na odpowiedni moment, żeby przegonić całą trójkę, choć byli już niedaleko obozu. Przegonić?, pytał ze zdziwieniem gadzi mózg, popychając na front obrazy, w których zęby wbijały się w skórę i rwały mięśnie. Był człowiekiem, a ludzie się tak nie zacho...
Kilka rzeczy stały się bardzo szybko – przystanęli, a młody chłopak otoczony dziwną wonią jak gęstym szalem wyciągnął z kieszeni i odkorkował butelkę pełną cuchnącego płynu. Skoncentrowana, ostra woń podrażniła najbardziej pierwotną część mózgu kajmana, wprawiając ogon w drżenie i poszerzając pionowe źrenice. Benzyna.
Głęboki, głośny warkot podszyty sykiem wydobył się z gardła Estebana, gdy ten wreszcie pojawił się w kręgu światła, odcinając wielkim cielskiem dalszą drogę do obozu. Nawet w kiepskim świetle latarki doskonale widać było garnitur kłów w jego otwartym pysku. Samozwańczy obrońcy świątyni w większości okazali się nie być tak pełni świątobliwej wściekłości, jak mogli przed sobą udawać w drodze do obozowiska, które zamierzali spalić pod osłoną nocy. Jeden z nich od razu wziął nogi za pas, pędząc w dół zbocza tak prędko, że Es życzył mu połamania wszystkich kończyn. Drugi najpierw cofnął się, a potem spróbował cisnąć mu w oczy ziemią, co spotkało się z dalszym, wściekłym warkotem, który przepędził domorosłego bohatera. Trzeci zaś, ten z butelką benzyny... Twarz miał bladą, kiedy przyglądał się prawie trzem metrom spiętego cielska, ale nie drgnął z miejsca – nawet wtedy, kiedy Barros w swojej przerażającej postaci zaczął sunąć w jego stronę, próbując zmusić do ucieczki. Oczy tylko strzeliły mu w kierunku słabo oświetlonych ogniskiem namiotów, potem znów na gada i z powrotem na namioty, zanim powoli sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej wytartą, czerwoną zapalniczkę. Byli za blisko obozu.
Ciężkie cielsko kajmana wystrzeliło do przodu, zaciskając szczęki na udzie chłopaka, wbijając zęby z całą siłą, szarpiąc łbem, kiedy w powietrzu zawibrował pełen bólu i przerażenia krzyk. Dotąd nieruchliwy, nieznajomy próbujący wymierzyć sprawiedliwość, zaczął walczyć o życie, szarpiąc się, klnąc i tłukąc latarką cielsko gada tam, gdzie akurat sięgnął. Wypuścił otwartą butelkę z benzyną.
Metaliczny zapach i smak tylko rozjuszał Esa, który syczał w głębi gardła, szarpiąc głową i zanim się zorientował, ciągnął wyjącego i krwawiącego jak tuczne prosię chłopaka w gęstwinę, instynktownie próbując znaleźć dobre miejsce na schowanie zdobyczy. Czerwony filtr zalał mu świat. Wciskając łkającego nieznajomego między krzaki, Barros wsparł błoniastą łapę o jego klatkę piersiową, dusząc go swoim ciężarem. Z pewnym wahania wypuścił z pyska poszarpaną na strzępy nogę i gorącym, pachnącym jej własną krwią oddechem owiał twarz swojej zwierzyny zanim bez ostrzeżenia wystrzelił do przodu, zaciskając zęby na jej głowie. Czaszka strzeliła pod naciskiem szczęk Estebana jak przejrzały arbuz, uciszając szloch.
Leżał tak przez chwilę, dysząc we wszechobecnej, metalicznej woni krwi, którą rozlał w obronie swoich kaczuszek, zanim kajman poruszył się wreszcie, rozmazując na miękkim brzuchu i łapach karmazynowe smugi.
Tym razem przemiana była szybka – wystarczyło mrugnięcie oka, by Barros wyprostował się na swoim ludzkim kręgosłupie, czując w ustach smak świeżego mięsa. Wypluł gwałtownie to, co wciąż miał na języku, przedramieniem próbując otrzeć wargi, zanim zorientował się, że ręce ma unurzane we krwi aż po łokcie. Mokra, ciepła koszulka lepiła mu się do ciała w ten nieznośny, trudny do wyjaśnienia sposób, gdy zmusił się, by odwrócić wzrok od zmasakrowanego częściowo ciała i skierować ku wyjściu z gąszczu. Musiał… Musiał zmyć krew, która odznaczała mu się czerwonymi półksiężycami pod paznokciami i zasychała w lepkie płatki na zaroście.
Nie spodziewał się, że stanie twarzą w twarz z grupą wyraźnie wstrząśniętych kaczuszek. Patrzyli na niego w milczeniu, z chwili na chwilę blednąc coraz bardziej, gdy docierało do nich, że to on był powodem wycia, które musieli usłyszeć aż w swoich ruinach.
- Chcieli spalić obóz – wydusił chrapliwie, zdjęty nagłą potrzebą wyjaśnień. Musiał ich chronić – przecież zrozumieją?
- Zawołaj, jeśli coś zacznie na ciebie pluć – rzucił, niechętnie przyklejając kobiecie taką samą łatkę jak Nicie - słodkiej trzpiotki. Na razie nie dała mu powodów, by zaszufladkował ją inaczej, a metki choć z zasady niesprawiedliwe, pozwalały szybciej podejmować decyzje i zmniejszać oczekiwania. Jak na przykład w ich grupie – oglądając ich na co dzień, Es nie sądził, by w sytuacji faktycznego zagrożenia mógł liczyć na pomoc któregokolwiek z nich i tylko się w tym przeświadczeniu utwierdzał. Chociaż sympatyczni – w chwilach, gdy akurat nie byli upierdliwi – przypominali mu stadko miękkich, świeżo opierzonych kaczuszek, które jeszcze nie nauczyły się, że świat dookoła nich bywał niebezpieczny.
Uniósł lekko rękę na pożegnanie, gdy zdecydowali się wreszcie na wymarsz w ostatnich promieniach słońca, słysząc ich głosy oraz przekomarzania jeszcze dłuższą chwilę, zanim w obozie zapanowała cisza. Es dopił powoli resztki kawy, przechylając głowę w kierunku, z którego kilka dni wcześniej zaczęły dochodzić dźwięki rozmów między ludźmi kryjącymi się w trawach i zaroślach. Nawet gdyby nie uchwycił ich strzępek podpełzając niezauważony w swojej gadziej postaci – bezczeszczą świątynię, nikt nie powinien zakłócać spokoju bogów – niepokoił sam fakt, że ukrywali swoją obecność, nie podchodząc do granicy obozu. Teraz jednak wiatr nie niósł ze sobą niczego więcej niż szum traw oraz listowia, czy okazjonalnego krzyku ptaka. Na razie, pomyślał ponuro mężczyzna, będąc więcej niż pewnym, że nieznajomi wrócą, tym razem prawdopodobnie bezpośrednio zagrażając jego kaczuszkom. Zrobili już rozeznanie i w rozeznaniu tym, jak na dłoni wychodziło, że nie napotkają oporu – pierwszy raz zdając sobie sprawę z ich obecności, Es robił wszystko, by go nie zauważyli, pogłębiając pozory bezradności. Wartownicze szkolenie podpowiadało robić dokładnie odwrotnie, uniknąć konfrontacji, jeśli się dało, a kajman ukryty pod skórą warczał podniecony na myśl o polowaniu.
Gad wygrał z odznaką złożoną na ręce komendanta.
Zbliżając się do zarośli częściowo otaczających obóz, mężczyzna odetchnął, pozwalając by jego ciało opuściło znajome spięcie, a kręgosłup zadrżał pod skórą w groteskowej imitacji węża skręcającego się do ataku. Kiedyś przemiana z całym arsenałem mniejszych i większych przesunięć wewnątrz ciała, skrętów, wydłużeń i skróceń, ten taniec kości, krwi i mięsa wywoływał w nim gwałtowną potrzebę opróżnienia żołądka – teraz świadomie przedłużał ten proces, jeśli miał na to czas, słuchając trzeszczenia stawów, językiem sunąc po zaostrzających się zębach, ostrożnie opuszczając perspektywę na tę bliższą ziemi. Otulał się twardą, łuskowatą skórą jak kocem, przez lata nabywając przekonania, że nigdzie nie znajdzie uczucia bliższemu powrotowi do domu, niż to.
Z gwałtownie wyostrzonym węchem oraz słuchem, zanurzając się w ukrywającym go listowiu, Es zaczął słyszeć szepty głosów swoich kaczuszek usadowionych w ruinach – nie brzmiały, jakby naukowcy mieli jakieś problemy, skierował więc pysk w kierunku, w którym zaplanował początek obchodu. Najpierw szerokim, potem coraz ciaśniejszymi okręgami dookoła obozu. Trawy łaskotały go w miękki brzuch, gdy szedł przed siebie wolniej niż posuwałby się naprzód w wodzie, od czasu do czasu przystając, by unieść łeb i wciągnąć w nozdrza unoszące się dookoła zapachy – głównie wonie zwierząt, które oznaczyły najbliższy teren jako swój. Nie zamierzał walczyć z nimi o dominację, sunął więc dalej, leniwie posykując na osobniki nie schodzące mu z drogi wystarczająco szybko. W swoich obchodach zbliżył się do ruin raz, a potem drugi, ufając wewnętrznemu zegarowi, że robił to w odstępach mniej więcej godziny – za każdym razem przyglądał się przez chwilę pracującej grupie ze swoich zarośli, nie przerywając im. Byli tak zajęci, że żadne z nich nie zauważyło żółtych, gadzich oczu błyskających w gąszczu.
Noc zapadła już na dobre, okrywając krajobraz gęstym, czarnym kobiercem, kiedy Es usłyszał nieznajome głosy zbliżające się ze zbocza w kierunku obozowiska Serrano i jej zespołu. Nie zastanawiając się nad tym nawet przez chwilę, porzucił dotychczasową trasę obchodu, z cichym szumem traw ocierających się o łuski obchodząc łagodnym półkolem grupkę trzech osób niosących kiepsko działające latarki. Jeśli wcześniej mógł nie być do końca pewny, czy posiadają magię czy nie, teraz nabierał pewności, że nie mieli jej ani odrobiny. Do jednego z nich, młodego, szczupłego chłopaka przylgnął dziwny, drażniący gadzie zmysły zapach, którego Barros chwilowo nie mógł z niczym połączyć. Szeptali między sobą o tym, że obcy posunęli się za daleko, że przez tyle lat wiedza o świętym miejscu pozostawała sekretem i powinni zrobić wszystko, by znów tak się stało. Es podążał za nimi w ciszy, czekając na odpowiedni moment, żeby przegonić całą trójkę, choć byli już niedaleko obozu. Przegonić?, pytał ze zdziwieniem gadzi mózg, popychając na front obrazy, w których zęby wbijały się w skórę i rwały mięśnie. Był człowiekiem, a ludzie się tak nie zacho...
Kilka rzeczy stały się bardzo szybko – przystanęli, a młody chłopak otoczony dziwną wonią jak gęstym szalem wyciągnął z kieszeni i odkorkował butelkę pełną cuchnącego płynu. Skoncentrowana, ostra woń podrażniła najbardziej pierwotną część mózgu kajmana, wprawiając ogon w drżenie i poszerzając pionowe źrenice. Benzyna.
Głęboki, głośny warkot podszyty sykiem wydobył się z gardła Estebana, gdy ten wreszcie pojawił się w kręgu światła, odcinając wielkim cielskiem dalszą drogę do obozu. Nawet w kiepskim świetle latarki doskonale widać było garnitur kłów w jego otwartym pysku. Samozwańczy obrońcy świątyni w większości okazali się nie być tak pełni świątobliwej wściekłości, jak mogli przed sobą udawać w drodze do obozowiska, które zamierzali spalić pod osłoną nocy. Jeden z nich od razu wziął nogi za pas, pędząc w dół zbocza tak prędko, że Es życzył mu połamania wszystkich kończyn. Drugi najpierw cofnął się, a potem spróbował cisnąć mu w oczy ziemią, co spotkało się z dalszym, wściekłym warkotem, który przepędził domorosłego bohatera. Trzeci zaś, ten z butelką benzyny... Twarz miał bladą, kiedy przyglądał się prawie trzem metrom spiętego cielska, ale nie drgnął z miejsca – nawet wtedy, kiedy Barros w swojej przerażającej postaci zaczął sunąć w jego stronę, próbując zmusić do ucieczki. Oczy tylko strzeliły mu w kierunku słabo oświetlonych ogniskiem namiotów, potem znów na gada i z powrotem na namioty, zanim powoli sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej wytartą, czerwoną zapalniczkę. Byli za blisko obozu.
Ciężkie cielsko kajmana wystrzeliło do przodu, zaciskając szczęki na udzie chłopaka, wbijając zęby z całą siłą, szarpiąc łbem, kiedy w powietrzu zawibrował pełen bólu i przerażenia krzyk. Dotąd nieruchliwy, nieznajomy próbujący wymierzyć sprawiedliwość, zaczął walczyć o życie, szarpiąc się, klnąc i tłukąc latarką cielsko gada tam, gdzie akurat sięgnął. Wypuścił otwartą butelkę z benzyną.
Metaliczny zapach i smak tylko rozjuszał Esa, który syczał w głębi gardła, szarpiąc głową i zanim się zorientował, ciągnął wyjącego i krwawiącego jak tuczne prosię chłopaka w gęstwinę, instynktownie próbując znaleźć dobre miejsce na schowanie zdobyczy. Czerwony filtr zalał mu świat. Wciskając łkającego nieznajomego między krzaki, Barros wsparł błoniastą łapę o jego klatkę piersiową, dusząc go swoim ciężarem. Z pewnym wahania wypuścił z pyska poszarpaną na strzępy nogę i gorącym, pachnącym jej własną krwią oddechem owiał twarz swojej zwierzyny zanim bez ostrzeżenia wystrzelił do przodu, zaciskając zęby na jej głowie. Czaszka strzeliła pod naciskiem szczęk Estebana jak przejrzały arbuz, uciszając szloch.
Leżał tak przez chwilę, dysząc we wszechobecnej, metalicznej woni krwi, którą rozlał w obronie swoich kaczuszek, zanim kajman poruszył się wreszcie, rozmazując na miękkim brzuchu i łapach karmazynowe smugi.
Tym razem przemiana była szybka – wystarczyło mrugnięcie oka, by Barros wyprostował się na swoim ludzkim kręgosłupie, czując w ustach smak świeżego mięsa. Wypluł gwałtownie to, co wciąż miał na języku, przedramieniem próbując otrzeć wargi, zanim zorientował się, że ręce ma unurzane we krwi aż po łokcie. Mokra, ciepła koszulka lepiła mu się do ciała w ten nieznośny, trudny do wyjaśnienia sposób, gdy zmusił się, by odwrócić wzrok od zmasakrowanego częściowo ciała i skierować ku wyjściu z gąszczu. Musiał… Musiał zmyć krew, która odznaczała mu się czerwonymi półksiężycami pod paznokciami i zasychała w lepkie płatki na zaroście.
Nie spodziewał się, że stanie twarzą w twarz z grupą wyraźnie wstrząśniętych kaczuszek. Patrzyli na niego w milczeniu, z chwili na chwilę blednąc coraz bardziej, gdy docierało do nich, że to on był powodem wycia, które musieli usłyszeć aż w swoich ruinach.
- Chcieli spalić obóz – wydusił chrapliwie, zdjęty nagłą potrzebą wyjaśnień. Musiał ich chronić – przecież zrozumieją?
Blanca Vargas
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Sro 14 Cze - 10:49
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie wiedziała, czego dokładnie spodziewała się po Estebanie, ale na pewno nie tego.
Zdawała sobie sprawę, w jakiej roli został zatrudniony - wszyscy to wiedzieli. Miał ich chronić, dbać o to, by nikomu z nich nic się nie stało. Sama Blanca mogła poddawać w wątpliwość zasadność posiadania takiego bodyguarda, bo i co miałoby grozić czwórce astronomów?, tym niemniej fakt pozostawał faktem. Barros miał ich pilnować i zadbać o to, by wrócili do domu cali i zdrowi.
Vargas w najśmielszych snach nie sądziła jednak, że ochrona ta miała obejmować coś takiego. Czy w ogóle powinna coś takiego obejmować?
Gdy natknęli się na Barrosa na ścieżce, jeszcze przed obozowiskiem, Blanca poczuła, jak żółć podchodzi jej do gardła. Szybki rzut oka na zarośla, z których wyszedł Esteban, świadczyła o jednej, przelotnej myśli by sprawdzić, co tam się stało - dziewczyna szybko jednak z tego zrezygnowała. Nie chciała sprawdzać. Nie chciała wiedzieć. Warstwa krwi zasychającej na eks-wartowniku i tak mówiła już zbyt dużo.
Nie tylko Blanca miała problem z przyswojeniem tego, co widzi.
- A nie można ich było po prostu... przestraszyć? - zapytał niepewnie Sal, blady teraz jak ściana, ale wciąż grzeczny i za wszelką cenę unikający słów, które mogłyby urazić Barrosa.
Mogło nie zostać powiedziane wprost, co stało się z tymi... Kim właściwie? Napastnikami? Drobnymi złodziejaszkami? Lokalnymi fanatykami? Kim? No więc, mogło nie zostać powiedziane wprost, ale przecież wiedzieli. Patrząc na Estebana - wiedzieli. Nie byli przecież głupi.
- Kim ty, kurwa, jesteś? - rzuciła w pewnej chwili Blanca półgłosem. W jej oczach była niepewność, która bardzo szybko przechodziła w oczywisty lęk.
Yamileth spoglądała na Barrosa bez słowa. Z jej miny trudno było cokolwiek wywnioskować.
- Wróćmy do obozu - powiedziała wreszcie. - Już możemy, prawda? - upewniła się, spoglądając na Estebana. - Musisz się umyć, potem będziemy się zastanawiać nad... Czymkolwiek - dodała jeszcze rzeczowo.
Nikt nie odzywał się aż do chwili, w której dotarli do namiotów, a sama Vargas milczała także później, bez słowa mijając Barrosa i znikając w namiocie. Rzuciła plecak w kąt i przetarła twarz dłońmi. Ze zdumieniem zarejestrowała, że te ostatnie drżą jej lekko.
- W porządku? - spytała Nita, unosząc brwi lekko.
Vargas zaśmiała się tylko krótko i potrząsnęła głową. Spoglądając na koleżankę, widziała w niej coś, co... Cóż, chcąc to nazwać, musiałaby powiedzieć, że to fascynacja. Że Nita - choć niepewna, podobnie jak pozostali, i pewnie także przerażona - znalazła w sobie miejsce na dodatkowe uczucie, jakim było większe zainteresowanie Estebanem. Blanca wciągnęła powietrze głęboko.
- Jesteś bardziej pojebana, niż myślałam - stwierdziła po prostu, a choć nie precyzowała, o co chodzi, Nita wiedziała.
Rabago wzruszyła ramionami.
- Może - przyznała bez skrępowania. - Chyba tak.
Spoglądając na nią jeszcze przez chwilę, Blanca bardzo usilnie ignorowała uczucia, które budziły się w niej samej - a które, ku jej przerażeniu, zaczęły przypominać to, co dostrzegła w Nicie.
Najwyraźniej wszyscy tu byli chorzy na głowę.
Yamileth weszła do namiotu kilka chwil później - wcześniej być może opieprzała Estebana, a może po prostu próbowała zrozumieć, co się stało. Tego - podobnie jak wcześniej - Vargas również nie chciała wiedzieć.
Spoglądała na Serrano, na jej nieprzeniknioną twarz i prychnęła krótko.
- Wiedziałaś, kogo nam zatrudniasz? - spytała po prostu, a brak odpowiedzi Yami był wystarczającą odpowiedzią - przynajmniej dla Vargas. Nawet, jeśli źle to interpretowała, na ten moment to jej wystarczało.
Nagle okazywało się, że to, że nic o Estebanie nie wiedziała - że nikt o nim nic nie wiedział - to nie tylko mała niedogodność, a rzeczywisty problem.
Wyszła z namiotu, nie mogąc znieść obecności Nity i Yami. W zasadzie - obecności kogokolwiek nie byłaby w stanie teraz znieść. Potrzebowała chwili, by uspokoić drżenie rąk i pozbyć się z głowy obrazów podsuwaną przez zbyt bujną wyobraźnię. Przez sceny pełne fontann krwi, łamanych kości i skręcanych kręgosłupów niewiele mogło się przebić.
Zatrzymała się na skraju obozu, w zasięgu wzroku pozostałych, wystarczająco daleko jednak, by nie mieć ich tuż obok. Stając między zaroślami, czuła, że się hiperwentyluje. Teraz, gdy nikt na nią nie patrzył, jej ciało się poddało. Przerażenie ścisnęło jej żołądek, a chwilę później zalało jej gardło żółcią. Przytrzymując się najbliższego drzewa, wypluła gorzką ciesz i skrzywiła się. Oddech przychodził jej z trudem, podobnie jak myślenie o tym, jak ma to wyglądać dalej.
Była pewna, że siedząc przy kolejnym wspólnym śniadaniu, wciąż będzie widziała Estebana takim, jakim zobaczyli go na ścieżce.
Gdy w końcu przestała drżeć, raz jeszcze splunęła gorzką śliną i z niesmakiem otarła usta przedramieniem. Wróciła do obozu szybkim krokiem, choć wcale nie czuła się tak pewnie. Nie wiedziała, czy rzeczywiście chce tu wracać. Zmusił ją do tego raczej rozsądek - te resztki instynktu samozachowawczego, które nie pozwalały jej iść przez zarośla samej. Które nie pozwoliły jej uciec, zniknąć bez słowa i bez oglądanie się przez ramię.
Nie myślała teraz racjonalnie, ale troska o własne dobro była zakorzeniona wystarczająco silnie, by nie mogła jej zignorować. Nie wiedziała, czy akurat przy Estebanie będzie bezpieczna - rano powiedziałaby, że tak, teraz nie była tego taka pewna - ale na ten moment nie widziała specjalnie innego wyboru, jak pozostać z grupą i, w związku z tym, także z Barrosem.
Zajrzała do namiotu tylko po to, by ochlapać twarz zimną wodą - dobrodziejstwa magii, którym nie sposób było zaprzeczyć - i zabrać butelkę z piciem. Potem usiadła przy wygaszonym ognisku i objęła kolana ramionami, przez dłuższą chwilę wpatrując się apatycznie w ślady po niedawno harcujących tu płomieniach. Gdy wreszcie odważyła się spojrzeć na Estebana, jej oczy zasnuwał cień, który jednak trudno było jednoznacznie nazwać. To nie był tylko lęk i nie była to tylko niechęć.
- Nie rób tak więcej - powiedziała cicho i umknęła wzrokiem.
Tak naprawdę nie oczekiwała obietnic - niekoniecznie prawdziwych. Chciała, by powiedział, że nie będzie więcej taki - brutalny, bezduszny, za nic mający ludzkie życie? jak jeszcze mogłaby to nazwać? - ale w duchu musiała przyznać, że kłamstwo przełknęłaby tak samo gładko jak prawdę. Nie sprawdzałaby go. Nie próbowałaby zrozumieć, czy Esteban rzeczywiście myśli to, co mówi.
Potrzebowała jakiegoś zapewnienia, ale mogło ono być równie puste jak wielkanocne wydmuszki. Na ten moment by jej wystarczyło.
Zdawała sobie sprawę, w jakiej roli został zatrudniony - wszyscy to wiedzieli. Miał ich chronić, dbać o to, by nikomu z nich nic się nie stało. Sama Blanca mogła poddawać w wątpliwość zasadność posiadania takiego bodyguarda, bo i co miałoby grozić czwórce astronomów?, tym niemniej fakt pozostawał faktem. Barros miał ich pilnować i zadbać o to, by wrócili do domu cali i zdrowi.
Vargas w najśmielszych snach nie sądziła jednak, że ochrona ta miała obejmować coś takiego. Czy w ogóle powinna coś takiego obejmować?
Gdy natknęli się na Barrosa na ścieżce, jeszcze przed obozowiskiem, Blanca poczuła, jak żółć podchodzi jej do gardła. Szybki rzut oka na zarośla, z których wyszedł Esteban, świadczyła o jednej, przelotnej myśli by sprawdzić, co tam się stało - dziewczyna szybko jednak z tego zrezygnowała. Nie chciała sprawdzać. Nie chciała wiedzieć. Warstwa krwi zasychającej na eks-wartowniku i tak mówiła już zbyt dużo.
Nie tylko Blanca miała problem z przyswojeniem tego, co widzi.
- A nie można ich było po prostu... przestraszyć? - zapytał niepewnie Sal, blady teraz jak ściana, ale wciąż grzeczny i za wszelką cenę unikający słów, które mogłyby urazić Barrosa.
Mogło nie zostać powiedziane wprost, co stało się z tymi... Kim właściwie? Napastnikami? Drobnymi złodziejaszkami? Lokalnymi fanatykami? Kim? No więc, mogło nie zostać powiedziane wprost, ale przecież wiedzieli. Patrząc na Estebana - wiedzieli. Nie byli przecież głupi.
- Kim ty, kurwa, jesteś? - rzuciła w pewnej chwili Blanca półgłosem. W jej oczach była niepewność, która bardzo szybko przechodziła w oczywisty lęk.
Yamileth spoglądała na Barrosa bez słowa. Z jej miny trudno było cokolwiek wywnioskować.
- Wróćmy do obozu - powiedziała wreszcie. - Już możemy, prawda? - upewniła się, spoglądając na Estebana. - Musisz się umyć, potem będziemy się zastanawiać nad... Czymkolwiek - dodała jeszcze rzeczowo.
Nikt nie odzywał się aż do chwili, w której dotarli do namiotów, a sama Vargas milczała także później, bez słowa mijając Barrosa i znikając w namiocie. Rzuciła plecak w kąt i przetarła twarz dłońmi. Ze zdumieniem zarejestrowała, że te ostatnie drżą jej lekko.
- W porządku? - spytała Nita, unosząc brwi lekko.
Vargas zaśmiała się tylko krótko i potrząsnęła głową. Spoglądając na koleżankę, widziała w niej coś, co... Cóż, chcąc to nazwać, musiałaby powiedzieć, że to fascynacja. Że Nita - choć niepewna, podobnie jak pozostali, i pewnie także przerażona - znalazła w sobie miejsce na dodatkowe uczucie, jakim było większe zainteresowanie Estebanem. Blanca wciągnęła powietrze głęboko.
- Jesteś bardziej pojebana, niż myślałam - stwierdziła po prostu, a choć nie precyzowała, o co chodzi, Nita wiedziała.
Rabago wzruszyła ramionami.
- Może - przyznała bez skrępowania. - Chyba tak.
Spoglądając na nią jeszcze przez chwilę, Blanca bardzo usilnie ignorowała uczucia, które budziły się w niej samej - a które, ku jej przerażeniu, zaczęły przypominać to, co dostrzegła w Nicie.
Najwyraźniej wszyscy tu byli chorzy na głowę.
Yamileth weszła do namiotu kilka chwil później - wcześniej być może opieprzała Estebana, a może po prostu próbowała zrozumieć, co się stało. Tego - podobnie jak wcześniej - Vargas również nie chciała wiedzieć.
Spoglądała na Serrano, na jej nieprzeniknioną twarz i prychnęła krótko.
- Wiedziałaś, kogo nam zatrudniasz? - spytała po prostu, a brak odpowiedzi Yami był wystarczającą odpowiedzią - przynajmniej dla Vargas. Nawet, jeśli źle to interpretowała, na ten moment to jej wystarczało.
Nagle okazywało się, że to, że nic o Estebanie nie wiedziała - że nikt o nim nic nie wiedział - to nie tylko mała niedogodność, a rzeczywisty problem.
Wyszła z namiotu, nie mogąc znieść obecności Nity i Yami. W zasadzie - obecności kogokolwiek nie byłaby w stanie teraz znieść. Potrzebowała chwili, by uspokoić drżenie rąk i pozbyć się z głowy obrazów podsuwaną przez zbyt bujną wyobraźnię. Przez sceny pełne fontann krwi, łamanych kości i skręcanych kręgosłupów niewiele mogło się przebić.
Zatrzymała się na skraju obozu, w zasięgu wzroku pozostałych, wystarczająco daleko jednak, by nie mieć ich tuż obok. Stając między zaroślami, czuła, że się hiperwentyluje. Teraz, gdy nikt na nią nie patrzył, jej ciało się poddało. Przerażenie ścisnęło jej żołądek, a chwilę później zalało jej gardło żółcią. Przytrzymując się najbliższego drzewa, wypluła gorzką ciesz i skrzywiła się. Oddech przychodził jej z trudem, podobnie jak myślenie o tym, jak ma to wyglądać dalej.
Była pewna, że siedząc przy kolejnym wspólnym śniadaniu, wciąż będzie widziała Estebana takim, jakim zobaczyli go na ścieżce.
Gdy w końcu przestała drżeć, raz jeszcze splunęła gorzką śliną i z niesmakiem otarła usta przedramieniem. Wróciła do obozu szybkim krokiem, choć wcale nie czuła się tak pewnie. Nie wiedziała, czy rzeczywiście chce tu wracać. Zmusił ją do tego raczej rozsądek - te resztki instynktu samozachowawczego, które nie pozwalały jej iść przez zarośla samej. Które nie pozwoliły jej uciec, zniknąć bez słowa i bez oglądanie się przez ramię.
Nie myślała teraz racjonalnie, ale troska o własne dobro była zakorzeniona wystarczająco silnie, by nie mogła jej zignorować. Nie wiedziała, czy akurat przy Estebanie będzie bezpieczna - rano powiedziałaby, że tak, teraz nie była tego taka pewna - ale na ten moment nie widziała specjalnie innego wyboru, jak pozostać z grupą i, w związku z tym, także z Barrosem.
Zajrzała do namiotu tylko po to, by ochlapać twarz zimną wodą - dobrodziejstwa magii, którym nie sposób było zaprzeczyć - i zabrać butelkę z piciem. Potem usiadła przy wygaszonym ognisku i objęła kolana ramionami, przez dłuższą chwilę wpatrując się apatycznie w ślady po niedawno harcujących tu płomieniach. Gdy wreszcie odważyła się spojrzeć na Estebana, jej oczy zasnuwał cień, który jednak trudno było jednoznacznie nazwać. To nie był tylko lęk i nie była to tylko niechęć.
- Nie rób tak więcej - powiedziała cicho i umknęła wzrokiem.
Tak naprawdę nie oczekiwała obietnic - niekoniecznie prawdziwych. Chciała, by powiedział, że nie będzie więcej taki - brutalny, bezduszny, za nic mający ludzkie życie? jak jeszcze mogłaby to nazwać? - ale w duchu musiała przyznać, że kłamstwo przełknęłaby tak samo gładko jak prawdę. Nie sprawdzałaby go. Nie próbowałaby zrozumieć, czy Esteban rzeczywiście myśli to, co mówi.
Potrzebowała jakiegoś zapewnienia, ale mogło ono być równie puste jak wielkanocne wydmuszki. Na ten moment by jej wystarczyło.
Esteban Barros
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Sro 14 Cze - 18:23
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Prędzej czy później spodziewał się jakiejś reakcji – czegokolwiek, co nastąpiłoby po pierwszym szoku, jakiejś próby racjonalizacji, przełożenia tego, co sobą reprezentował na struktury bardziej cywilizowane. Na coś, co mogliby bez trudu objąć rozumem.
Drgnął mu kąt ust, gdy Es niemal roześmiał się histerycznie, słysząc propozycję Sala, żeby może wszystkich odstraszyć. Jak miał mu wytłumaczyć, że skoro prawie trzy metry wściekłego gada nie zasiały strachu w sercu chłopaka leżącego w zdekonstruowanej kupie w najbliższych krzakach, to niewiele więcej mógł zrobić? I że potem zadziałał w nim instynkt zamiast rozumu, który zapewne sugerowałby użycie jednego z zaklęć, jakie każdy z nich miał do dyspozycji? Sytuacje wymagające podejmowania szybkich decyzji niewiele wspólnego miały z logiką, świetnie za to odsłaniały kolor i strukturę ludzkiego rdzenia.
Kim ty, kurwa, jesteś?
Powinien się spodziewać takich reakcji – powinien, ale nie sprawiło to, że poczuł się mniej zdradzony, mniej... Sam nie był pewien co. Zaciskając szczękę, uniósł na Blankę wyzywające spojrzenie, chyba po raz pierwszy nie odwracając wzroku po dłuższej chwili. Palce zwijały mu się bezwiednie w luźne pięści i rozluźniały, sprawiając, że wyraźniej czuł na nich lepką warstwę krwi. Dopiero na pytanie Yamileth obrócił lekko głowę w kierunku, z którego wcześniej przyszli niedoszli podpalacze, przysłuchując się nocnej ciszy, zanim kiwnął twierdząco.
- Moment – mruknął krótko, jeszcze przez moment powstrzymując całą grupę przed powrotem do obozowiska, a sam ruszył wzdłuż karmazynowej smugi rozsmarowanej po ścieżce do miejsca, gdzie zaczęła się… Walka? Ciężko było ją tak nazwać, gdy wynik zdawał się z góry przesądzony i nikogo nie zaskoczył. Przykucając w wygiętej od jego ciężaru trawie, Es odnalazł w większości pustą butelkę po benzynie i wytartą zapalniczkę – tą drugą schował do kieszeni, a butelkę bezceremonialnie wcisnął w ręce Yamileth, wracając do reszty grupy i powstrzymując się, by nie trzeć pokrwawionymi rękami podrażnionego zapachem nosa. Jego gadzie natura gdzieś na pierwotnym, najbardziej podstawowym poziomie nienawidziła ognia, czując przed nim tak samo strach jak i respekt.
Nie oglądał się, czy kaczuszki grzecznie podążyły za nim w równym rzędzie – bezczelnie założył, że tak zrobiły, jeśli wiedziały, co dla nich dobre.
Połę namiotu dzielonego z Salem odsunął relatywnie czystym łokciem, tuż za progiem chwytając brzegi przesiąkniętej posoką koszulki i gwałtownie ściągając ją przez głowę – natężenie metalicznego zapachu nieco zelżało, ale nie powstrzymało to mężczyzny przed skierowaniem się prosto w kierunku magicznie zaopatrywanej w wodę umywalki. Wepchnął ręce pod zimny strumień, szorując je kostką mydła, które z białego stawało się coraz bardziej różowe, a gdy uchwycił w niewielkim lusterku swoje odbicie, z warknięciem wepchnął pod wodę również głowę.
- Barros – głos Yamileth był zniekształcony przez szum. – Musiałeś kogoś… roznieść?
Es nie przypominał sobie, by wcześniej kiedykolwiek brzmiała tak niepewnie – nie pasowało to do niej, wygadanej i stanowczej.
- Dwóch uciekło – zaczął, plując zaraz wodą, która wdarła mu się do ust. - Jeden nie.
Nie tłumaczył, wcale nie mając ochoty usprawiedliwiać się przed Serrano, czy kimkolwiek innym – choć docierało do niego coraz bardziej, jak przerażająca była cała ta sytuacja dla cywilów, którzy najprawdopodobniej nigdy wcześniej nie zetknęli się z tak brutalną sytuacją, nie chciał tego robić. Chciał zmyć z siebie krew, pozbyć się każdej jej kropki i zaschniętego płatka spomiędzy włosów, spod paznokci oraz z ubrań. Przestać czuć jej smak na języku. Skóra go szczypała i traciła czucie tam, gdzie zbyt długo lał się zimny strumień.
Yamileth nie pytała o nic więcej, opuszczając namiot, mając idealną wymówkę, by nie przebywać dalej w jego towarzystwie w postaci naturalnego podziału kwater między płcie – Sal nie był jednak takim szczęśliwcem. Z wrodzonej uprzejmości – i pewnie strachu - niczego nie komentował, ale Es widział kątem oka, że przysiadł na jednej z puf niedaleko wyjścia z namiotu, wykręcając palce, nerwowo zerkając na niego częściej niż byłoby to uprzejme.
- Sal - zaczął, sięgając po najbliższy ręcznik i intensywnie zabierając się do wycierania mokrych włosów - Ja wiem, jak to wyglądało. Nie musisz tu ze mną siedzieć, nie obrażę się, jeśli pójdziesz na razie do dziewczyn. Niedługo skończę i wyjdę na zewnątrz – zaproponował mu wyjście z sytuacji, ale może spowodowało to zmęczenie w jego głosie, a może wrodzona dobroć mężczyzny, której Es po prawdzie nie do końca rozumiał, ale Zermeno pokręcił lekko głową, prostując się na pufie. Przynajmniej przestał wyłamywać sobie palce do czasu aż Barros wymył się na tyle, ile mógł i wyszorował zęby. Z zapachem mydła na skórze i w czystym ubraniu natychmiast poczuł się bardziej jak człowiek oraz ktoś, kto nadawał się do przebywania w społeczeństwie niż to, co opuściło zarośla jeszcze nie tak dawno.
Nie winił kajmana za to, co zrobił – do czego posunął się otulony jego skórą jak kokonem. Jedna z ludzkich części wciąż czuła mdłości, resztę powoli zalewało poczucie sprawiedliwości oraz przekonania, że to czego się dopuścił, było słuszne. Oni chcieli zamordować ich wszystkich, on zabił tylko jednego z nich. Powinni być wdzięczni.
Kurwa, zastanowiłby się dwa razy zanim przyjął tę robotę, gdyby wiedział, z jakimi niebezpieczeństwami wiązało się ochranianie czwórki astronomów.
Ostrożnie zwinął sztywniejącą od krwi koszulkę, planując spalić ją w ognisku – do niczego nie miała mu się już przydać, ale przysiadając na jednej ze skleconych przez nich ław, nie był długo sam. Blanca pojawiła się obok jak duch, utrzymując od niego stosowny dystans. Nie dziwił się. Chociaż raz milczała i chociaż życzył sobie tego tak wiele razy, Es czuł się w tej ciszy nieswojo – przynajmniej dopóki kobieta nie wymamrotała jednego, cichego zdania, które miało za zadanie pociągnąć za sobą obietnice i łagodne wyjaśnienia, a wzięło Barrosa pod włos bardziej, niż by się tego spodziewał.
- To znaczy czego mam nie robić? Ratować wam życia? – spytał opryskliwie, marszcząc brwi i ciskając zakrwawioną szmatą w ognisko, podpalając ją zaklęciem z gatunku tych, jakich wolał unikać ze względu na gada. Teraz nie miało to znaczenia. - Myśleli, że śpicie w tych namiotach. Chcieli was spalić żywcem, Blanca, a ja i tak pozwoliłem dwóm uciec – wycedził przez zęby, szukając wzrokiem jej spojrzenia, potrzebując je złapać i upewnić się, że rozumiała. Żeby więcej nie prosiła go o pokój, gdy ktoś niósł im w podarunku przemoc. - Myślisz, że to sprawiedliwe?
Drgnął mu kąt ust, gdy Es niemal roześmiał się histerycznie, słysząc propozycję Sala, żeby może wszystkich odstraszyć. Jak miał mu wytłumaczyć, że skoro prawie trzy metry wściekłego gada nie zasiały strachu w sercu chłopaka leżącego w zdekonstruowanej kupie w najbliższych krzakach, to niewiele więcej mógł zrobić? I że potem zadziałał w nim instynkt zamiast rozumu, który zapewne sugerowałby użycie jednego z zaklęć, jakie każdy z nich miał do dyspozycji? Sytuacje wymagające podejmowania szybkich decyzji niewiele wspólnego miały z logiką, świetnie za to odsłaniały kolor i strukturę ludzkiego rdzenia.
Kim ty, kurwa, jesteś?
Powinien się spodziewać takich reakcji – powinien, ale nie sprawiło to, że poczuł się mniej zdradzony, mniej... Sam nie był pewien co. Zaciskając szczękę, uniósł na Blankę wyzywające spojrzenie, chyba po raz pierwszy nie odwracając wzroku po dłuższej chwili. Palce zwijały mu się bezwiednie w luźne pięści i rozluźniały, sprawiając, że wyraźniej czuł na nich lepką warstwę krwi. Dopiero na pytanie Yamileth obrócił lekko głowę w kierunku, z którego wcześniej przyszli niedoszli podpalacze, przysłuchując się nocnej ciszy, zanim kiwnął twierdząco.
- Moment – mruknął krótko, jeszcze przez moment powstrzymując całą grupę przed powrotem do obozowiska, a sam ruszył wzdłuż karmazynowej smugi rozsmarowanej po ścieżce do miejsca, gdzie zaczęła się… Walka? Ciężko było ją tak nazwać, gdy wynik zdawał się z góry przesądzony i nikogo nie zaskoczył. Przykucając w wygiętej od jego ciężaru trawie, Es odnalazł w większości pustą butelkę po benzynie i wytartą zapalniczkę – tą drugą schował do kieszeni, a butelkę bezceremonialnie wcisnął w ręce Yamileth, wracając do reszty grupy i powstrzymując się, by nie trzeć pokrwawionymi rękami podrażnionego zapachem nosa. Jego gadzie natura gdzieś na pierwotnym, najbardziej podstawowym poziomie nienawidziła ognia, czując przed nim tak samo strach jak i respekt.
Nie oglądał się, czy kaczuszki grzecznie podążyły za nim w równym rzędzie – bezczelnie założył, że tak zrobiły, jeśli wiedziały, co dla nich dobre.
Połę namiotu dzielonego z Salem odsunął relatywnie czystym łokciem, tuż za progiem chwytając brzegi przesiąkniętej posoką koszulki i gwałtownie ściągając ją przez głowę – natężenie metalicznego zapachu nieco zelżało, ale nie powstrzymało to mężczyzny przed skierowaniem się prosto w kierunku magicznie zaopatrywanej w wodę umywalki. Wepchnął ręce pod zimny strumień, szorując je kostką mydła, które z białego stawało się coraz bardziej różowe, a gdy uchwycił w niewielkim lusterku swoje odbicie, z warknięciem wepchnął pod wodę również głowę.
- Barros – głos Yamileth był zniekształcony przez szum. – Musiałeś kogoś… roznieść?
Es nie przypominał sobie, by wcześniej kiedykolwiek brzmiała tak niepewnie – nie pasowało to do niej, wygadanej i stanowczej.
- Dwóch uciekło – zaczął, plując zaraz wodą, która wdarła mu się do ust. - Jeden nie.
Nie tłumaczył, wcale nie mając ochoty usprawiedliwiać się przed Serrano, czy kimkolwiek innym – choć docierało do niego coraz bardziej, jak przerażająca była cała ta sytuacja dla cywilów, którzy najprawdopodobniej nigdy wcześniej nie zetknęli się z tak brutalną sytuacją, nie chciał tego robić. Chciał zmyć z siebie krew, pozbyć się każdej jej kropki i zaschniętego płatka spomiędzy włosów, spod paznokci oraz z ubrań. Przestać czuć jej smak na języku. Skóra go szczypała i traciła czucie tam, gdzie zbyt długo lał się zimny strumień.
Yamileth nie pytała o nic więcej, opuszczając namiot, mając idealną wymówkę, by nie przebywać dalej w jego towarzystwie w postaci naturalnego podziału kwater między płcie – Sal nie był jednak takim szczęśliwcem. Z wrodzonej uprzejmości – i pewnie strachu - niczego nie komentował, ale Es widział kątem oka, że przysiadł na jednej z puf niedaleko wyjścia z namiotu, wykręcając palce, nerwowo zerkając na niego częściej niż byłoby to uprzejme.
- Sal - zaczął, sięgając po najbliższy ręcznik i intensywnie zabierając się do wycierania mokrych włosów - Ja wiem, jak to wyglądało. Nie musisz tu ze mną siedzieć, nie obrażę się, jeśli pójdziesz na razie do dziewczyn. Niedługo skończę i wyjdę na zewnątrz – zaproponował mu wyjście z sytuacji, ale może spowodowało to zmęczenie w jego głosie, a może wrodzona dobroć mężczyzny, której Es po prawdzie nie do końca rozumiał, ale Zermeno pokręcił lekko głową, prostując się na pufie. Przynajmniej przestał wyłamywać sobie palce do czasu aż Barros wymył się na tyle, ile mógł i wyszorował zęby. Z zapachem mydła na skórze i w czystym ubraniu natychmiast poczuł się bardziej jak człowiek oraz ktoś, kto nadawał się do przebywania w społeczeństwie niż to, co opuściło zarośla jeszcze nie tak dawno.
Nie winił kajmana za to, co zrobił – do czego posunął się otulony jego skórą jak kokonem. Jedna z ludzkich części wciąż czuła mdłości, resztę powoli zalewało poczucie sprawiedliwości oraz przekonania, że to czego się dopuścił, było słuszne. Oni chcieli zamordować ich wszystkich, on zabił tylko jednego z nich. Powinni być wdzięczni.
Kurwa, zastanowiłby się dwa razy zanim przyjął tę robotę, gdyby wiedział, z jakimi niebezpieczeństwami wiązało się ochranianie czwórki astronomów.
Ostrożnie zwinął sztywniejącą od krwi koszulkę, planując spalić ją w ognisku – do niczego nie miała mu się już przydać, ale przysiadając na jednej ze skleconych przez nich ław, nie był długo sam. Blanca pojawiła się obok jak duch, utrzymując od niego stosowny dystans. Nie dziwił się. Chociaż raz milczała i chociaż życzył sobie tego tak wiele razy, Es czuł się w tej ciszy nieswojo – przynajmniej dopóki kobieta nie wymamrotała jednego, cichego zdania, które miało za zadanie pociągnąć za sobą obietnice i łagodne wyjaśnienia, a wzięło Barrosa pod włos bardziej, niż by się tego spodziewał.
- To znaczy czego mam nie robić? Ratować wam życia? – spytał opryskliwie, marszcząc brwi i ciskając zakrwawioną szmatą w ognisko, podpalając ją zaklęciem z gatunku tych, jakich wolał unikać ze względu na gada. Teraz nie miało to znaczenia. - Myśleli, że śpicie w tych namiotach. Chcieli was spalić żywcem, Blanca, a ja i tak pozwoliłem dwóm uciec – wycedził przez zęby, szukając wzrokiem jej spojrzenia, potrzebując je złapać i upewnić się, że rozumiała. Żeby więcej nie prosiła go o pokój, gdy ktoś niósł im w podarunku przemoc. - Myślisz, że to sprawiedliwe?
Blanca Vargas
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Czw 15 Cze - 11:06
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Teoretycznie nie oczekiwała, że Esteban się pokaja, ale chyba jednak trochę właśnie tego chciała. Może nie przeprosin, ale przyznania, że się zagalopował. Że nie powinni go takim widzieć. Że mógł to załatwić inaczej. Gdy więc zamiast tego dostała pytania - opryskliwe, ofensywne tak bardzo, że agresja wylewała się z nich falami - najpierw patrzyła tylko na Barrosa, potem czując, jak unoszą się jej własne kolce. Chciał, żeby zrozumiała? Świetnie, ale on też coś musiał pojąć.
- Żebyś nie odbierał życia bez zastanowienia - wypaliła więc bez wahania, spod zmrużonych powiek świdrując Barrosa ostrym spojrzeniem. Lęk - niepewność tego, co się wydarzyło i obawy, które zaczęła czuć w związku z samym Estebanem - nie stępiły jej języka, nie do końca. Nie sprawiły, że pod naporem pytań skuliła się potulnie i odpuściła.
Vargas rzadko kiedy odpuszczała, co niejednokrotnie było przyczyną mniejszych lub większych problemów.
- Chcieli spalić nas żywcem, tak? A ty - co zrobiłeś, że wyglądałeś w ten sposób? Urwałeś nogi? Ręce? Nie wiem, zżarłeś typa żywcem? - Słowa spływały jej z języka pozostawiając na nim gorzki posmak.
Objęła kolana ciaśniej ramionami, gdzieś po drodze zapominając o butelce z wodą, którą przyniosła, by pozbyć się tego obrzydliwego smaku z buzi. Odetchnęła bardzo powoli. Coś kłuło ją w piersi.
- Zabiłeś, świetnie. Może tak było trzeba. Ale to... - Zacisnęła zęby. - Naprawdę sądzisz, że jesteś lepszy od nich? Od tych... Kogo właściwie? Fanatyków? A może po prostu dzieciaków o głupich pomysłach? Może kogoś, kto od lat żyje w mylnym przekonaniu, że robi to, co słuszne - bo ktoś tak nawkładał mu do głowy? Pytasz o sprawiedliwość. Sądzisz, że ty byłeś bardziej sprawiedliwy, niż oni? Naprawdę?
Podniosła się, nie mogąc wysiedzieć dłużej. Nie potrafiła sobie znaleźć miejsca. Gdyby mogła, gdyby pozwolił jej na to rozsądek, pognałaby teraz prosto przed siebie, mknęłaby jak wiatr przez zarośla, może skryła się wśród tłumów turystów w Machu Picchu. Może.
A może po prostu zaszyłaby się gdzieś w kącie i wyła, pozbywając się emocji, które kotłowały się w niej teraz jak kipiący w garnku wrzątek.
- Ty broniłeś nas, świetnie - powiedziała zduszonym głosem, gdy od ogniska dzieliły ją już dwa, może trzy kroki. Zwrócona plecami do Estebana, przez moment złapała się na myśli, czy to aby na pewno rozsądne. Czy powinna spuszczać go z oka. Nie będąc w stanie udzielić jasnej odpowiedzi, objęła się tylko ciasno ramionami. Czuła, że drży. Znowu.
- Ale oni też czegoś bronili. Czegoś, dla czego gotowi byli na... Wiele. - Przygryzła wargę. - Nie możesz wiedzieć, co - i dlaczego - nadaje, nadawało sens ich życiu. Ale i tak twierdzisz, że... - Potrząsnęła głową, nie kończąc. Miała w głowie zbyt wiele myśli, a zbyt mało słów, by je wypowiedzieć.
Wbrew pozornej naiwności i beztroski, Blanca nie była głupia - i naprawdę sporo wiedziała. Nie tylko w kwestii astronomii, ale w ogóle. Przebywając tak długo z Yamileth, zdążyła otrzeć się - czy wręcz zanurzyć - w historii, socjologii, we wszystkim tym, co teraz, poniekąd, nadawało kierunek ich badaniom. Wbrew pozorom, dzisiejsze wydarzenia nie były tak trudne do przewidzenia. To znaczy - to, że ktoś chciał ich przestraszyć. Wypędzić. Może zabić. Przekonanie, że świętych miejsc - takich, jak pobliskie ruiny - nie należy bezcześcić, było silne we wszystkich krańcach świata. Wszędzie był ktoś, kto uważał, że stare budowle, te sterty kamieni - to wciąż coś więcej. Coś, czego nie powinni dotykać nieuprawnieni.
O dziwo, Blanca nie uważała tego podejścia za dziwne czy skrajne. Tak naprawdę - w pewnym sensie rozumiała je. Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć racjonalnie, ale czuła, skąd mogą brać się takie myśli. Dlaczego obrona zapomnianych miejsc kultu może być dla niektórych ważna - może najważniejsza w ich życiu.
Nie zamierzała umierać za żadną sprawę - szczególnie za nie swoją. Ale nie trafiał do niej argument, że zabicie napastnika - zabicie w taki sposób, jaki podpowiadała jej wyobraźnia - rzeczywiście było najlepszym rozwiązaniem, i że obrona ich czwórki wystarczająco usprawiedliwia wszystko, co zrobił Esteban. Nie usprawiedliwiało. Nie sprawiało, że Barros był… Czystszy, powiedzmy.
- Żebyś nie odbierał życia bez zastanowienia - wypaliła więc bez wahania, spod zmrużonych powiek świdrując Barrosa ostrym spojrzeniem. Lęk - niepewność tego, co się wydarzyło i obawy, które zaczęła czuć w związku z samym Estebanem - nie stępiły jej języka, nie do końca. Nie sprawiły, że pod naporem pytań skuliła się potulnie i odpuściła.
Vargas rzadko kiedy odpuszczała, co niejednokrotnie było przyczyną mniejszych lub większych problemów.
- Chcieli spalić nas żywcem, tak? A ty - co zrobiłeś, że wyglądałeś w ten sposób? Urwałeś nogi? Ręce? Nie wiem, zżarłeś typa żywcem? - Słowa spływały jej z języka pozostawiając na nim gorzki posmak.
Objęła kolana ciaśniej ramionami, gdzieś po drodze zapominając o butelce z wodą, którą przyniosła, by pozbyć się tego obrzydliwego smaku z buzi. Odetchnęła bardzo powoli. Coś kłuło ją w piersi.
- Zabiłeś, świetnie. Może tak było trzeba. Ale to... - Zacisnęła zęby. - Naprawdę sądzisz, że jesteś lepszy od nich? Od tych... Kogo właściwie? Fanatyków? A może po prostu dzieciaków o głupich pomysłach? Może kogoś, kto od lat żyje w mylnym przekonaniu, że robi to, co słuszne - bo ktoś tak nawkładał mu do głowy? Pytasz o sprawiedliwość. Sądzisz, że ty byłeś bardziej sprawiedliwy, niż oni? Naprawdę?
Podniosła się, nie mogąc wysiedzieć dłużej. Nie potrafiła sobie znaleźć miejsca. Gdyby mogła, gdyby pozwolił jej na to rozsądek, pognałaby teraz prosto przed siebie, mknęłaby jak wiatr przez zarośla, może skryła się wśród tłumów turystów w Machu Picchu. Może.
A może po prostu zaszyłaby się gdzieś w kącie i wyła, pozbywając się emocji, które kotłowały się w niej teraz jak kipiący w garnku wrzątek.
- Ty broniłeś nas, świetnie - powiedziała zduszonym głosem, gdy od ogniska dzieliły ją już dwa, może trzy kroki. Zwrócona plecami do Estebana, przez moment złapała się na myśli, czy to aby na pewno rozsądne. Czy powinna spuszczać go z oka. Nie będąc w stanie udzielić jasnej odpowiedzi, objęła się tylko ciasno ramionami. Czuła, że drży. Znowu.
- Ale oni też czegoś bronili. Czegoś, dla czego gotowi byli na... Wiele. - Przygryzła wargę. - Nie możesz wiedzieć, co - i dlaczego - nadaje, nadawało sens ich życiu. Ale i tak twierdzisz, że... - Potrząsnęła głową, nie kończąc. Miała w głowie zbyt wiele myśli, a zbyt mało słów, by je wypowiedzieć.
Wbrew pozornej naiwności i beztroski, Blanca nie była głupia - i naprawdę sporo wiedziała. Nie tylko w kwestii astronomii, ale w ogóle. Przebywając tak długo z Yamileth, zdążyła otrzeć się - czy wręcz zanurzyć - w historii, socjologii, we wszystkim tym, co teraz, poniekąd, nadawało kierunek ich badaniom. Wbrew pozorom, dzisiejsze wydarzenia nie były tak trudne do przewidzenia. To znaczy - to, że ktoś chciał ich przestraszyć. Wypędzić. Może zabić. Przekonanie, że świętych miejsc - takich, jak pobliskie ruiny - nie należy bezcześcić, było silne we wszystkich krańcach świata. Wszędzie był ktoś, kto uważał, że stare budowle, te sterty kamieni - to wciąż coś więcej. Coś, czego nie powinni dotykać nieuprawnieni.
O dziwo, Blanca nie uważała tego podejścia za dziwne czy skrajne. Tak naprawdę - w pewnym sensie rozumiała je. Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć racjonalnie, ale czuła, skąd mogą brać się takie myśli. Dlaczego obrona zapomnianych miejsc kultu może być dla niektórych ważna - może najważniejsza w ich życiu.
Nie zamierzała umierać za żadną sprawę - szczególnie za nie swoją. Ale nie trafiał do niej argument, że zabicie napastnika - zabicie w taki sposób, jaki podpowiadała jej wyobraźnia - rzeczywiście było najlepszym rozwiązaniem, i że obrona ich czwórki wystarczająco usprawiedliwia wszystko, co zrobił Esteban. Nie usprawiedliwiało. Nie sprawiało, że Barros był… Czystszy, powiedzmy.
Esteban Barros
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Czw 15 Cze - 19:11
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Barros nie oczekiwał, że ktokolwiek będzie mu dziękował za masakrę, której dopuścił się niedaleko obozu, w krzakach zostawiając pokrwawione i okaleczone ciało – ale może mimo wszystko miał nadzieję, że natychmiast nie zostanie mu przyklejona łatka potwora. Bo tak to właśnie musiało wyglądać dla reszty, prawda? Oni usłyszeli jedynie krzyk, a potem zobaczyli jak wytacza się na ścieżkę umazany świeżą posoką, jakby dopiero co bawił się zwojami wnętrzności i zębami wydzierał to, czego jeden człowiek drugiemu nie powinien. Mieli prawo się bać – co do tego nie miał żalu. Ale zakładać, że nie próbował nic innego, że ta destrukcja go radowała i stanowiła pierwszą opcję, o której pomyślał? Że jemu samemu żołądek się nie przewracał, gdy pozwolił myślom wrócić zbyt daleko do momentu, kiedy jego przemienione szczęki zmiażdżyły czaszkę?
Nie powiedział Blance, że raniły go takie oskarżenia.
Milczał przez moment, gdy spytała, co dokładnie zrobił chłopakowi, który nie uciekł, bijąc się z myślami, kontemplując, czy nie powinien ze szczegółami opowiedzieć jej, co z ludzkim ciałem potrafiło zrobić kajmanie cielsko. Chciał to zrobić. Chciał jej opowiedzieć, patrzeć jak krew odpływa jej z twarzy, a sylwetka wykręca się, by wyrzygać wszystko, co miała w żołądku. Chciał ją zranić tak, jak ona to robiła, nie potrafiąc myśleć o niczym, co nie wiązało się z szokiem, którego doświadczyła.
Nie zrobił tego, przełykając twardą gulę urazy i złośliwości. Es wiedział, że tak czy siak przeżyje ich niechęć, ale czy Vargas potrafiłaby wymazać z głowy wyobrażenia wywołane jego słowami, tego nie wiedział. Sądził, że nie. I chyba mimo wszystko uważał, że jej trauma niewarta była chwili satysfakcji.
- Nie pytaj, jeśli nie chcesz znać odpowiedzi – warknął, pozwalając sobie na tę jedną złośliwostkę. Nie spuszczał wzroku z twarzy Blanki, teraz dając jej całą uwagę i zainteresowanie, którego wcześniej tak poszukiwała i pragnęła – będąc jego obiektem, wierzgała i kręciła się jak owad pod lupą przypalającą mu nóżki.
Krótki śmiech wyrwał się z ust Estebana, zanim zdążył go świadomie powstrzymać, ale emocja którą sugerował i która złagodziła nieco jego rysy, nie sięgnęła ciemnych oczu.
- Mylisz się – powiedział prosto, kiedy pytania Blanki zboczyły w kierunku całkowicie błędnej interpretacji tego, jak pojmował sprawiedliwość. - Nie jestem lepszy od nich, tak samo jak ty nie jesteś lepsza ode mnie tylko dlatego, że burzysz się na to, co zrobiłem.
W sposobie w jaki kobieta podniosła się z siedziska i zaczęła krążyć, w nerwowości jej ruchów, Es dopatrywał się objawów tego, jak zachowywali się wyciągnięci z niebezpiecznej sytuacji cywile. Tak samo paplali, próbując racjonalizować, tak samo doszukiwali się jakiegoś sensu w tym, co ich dotknęło, tak samo nie przyswajali większości tego, co się do nich mówiło. Najważniejszy był dla nich ton i proste, klarowne zapewnienia, że wszystko jest już w porządku, że nikt ich więcej nie skrzywdzi. A on robił wszystko dokładnie na opak.
Barros zgrzytnął zębami, wcale nie mając ochoty na bycie tym racjonalnym, tym który zrobi krok w tył, bo jaśniej widział sytuację, ale jeśli czegoś się nauczył przez ponad czterdzieści lat życia, to był to fakt, że zwykle nie mogło się mieć dokładnie tego, czego się pragnęło.
Podniósł się z ławki, otrzepując dłonie – w większości czyste, ale nie mógł pozbyć się wrażenia ich lepkości – i pokonał ten krótki dystans dzielący go od obejmującej się ciasno ramionami Blanki. Ogień żywiący się jedną szmatą nie dawał zbyt wiele światła, ale było go wystarczająco, by zauważyć jej drżenie. Powinien odprowadzić ją do namiotu, otoczyć kocem i wręczyć kubek ciepłego kakao, zamiast trzymać na zewnątrz, dyskutując.
- Blanca – zaczął, próbując odrzeć głos z całego antagonizmu i złośliwości. Ręce desperacko ciągnące w górę, by zapleść się na klatce piersiowej, wepchnął do kieszeni spodni. - Nieważne, w co oni wierzyli. Bronili kupy kamieni – pokręcił lekko głową, nie chcąc, by mu przerywała. - Dla mnie zawsze priorytetem będzie ludzkie życie. Wasze życie – podkreślił, przełykając argument bo jesteście moimi kaczuszkami. Nie zrozumiałaby albo go wyśmiała. - Będę za was krwawił, jeśli będzie trzeba. Dam się zranić, jeśli zapewnię wam tym bezpieczeństwo. I zabiję każdego, kto spróbuje zabić was, jeśli nie dam rady inaczej go zatrzymać. Tak jak dzisiaj. To jest moja sprawiedliwość.
Czuł się dziwnie mówiąc to wszystko na głos, jakby nadawał tym słowom większej wagi i zmieniał je w obietnicę, której nie wymagała umowa zawarta z Yamileth przed pierwszym wyjazdem. Stało w niej, że będzie dbał o ich bezpieczeństwo, a nie mordował – ale czy w odpowiednich okolicznościach jedno nie prowadziło do drugiego?
Nie powiedział Blance, że raniły go takie oskarżenia.
Milczał przez moment, gdy spytała, co dokładnie zrobił chłopakowi, który nie uciekł, bijąc się z myślami, kontemplując, czy nie powinien ze szczegółami opowiedzieć jej, co z ludzkim ciałem potrafiło zrobić kajmanie cielsko. Chciał to zrobić. Chciał jej opowiedzieć, patrzeć jak krew odpływa jej z twarzy, a sylwetka wykręca się, by wyrzygać wszystko, co miała w żołądku. Chciał ją zranić tak, jak ona to robiła, nie potrafiąc myśleć o niczym, co nie wiązało się z szokiem, którego doświadczyła.
Nie zrobił tego, przełykając twardą gulę urazy i złośliwości. Es wiedział, że tak czy siak przeżyje ich niechęć, ale czy Vargas potrafiłaby wymazać z głowy wyobrażenia wywołane jego słowami, tego nie wiedział. Sądził, że nie. I chyba mimo wszystko uważał, że jej trauma niewarta była chwili satysfakcji.
- Nie pytaj, jeśli nie chcesz znać odpowiedzi – warknął, pozwalając sobie na tę jedną złośliwostkę. Nie spuszczał wzroku z twarzy Blanki, teraz dając jej całą uwagę i zainteresowanie, którego wcześniej tak poszukiwała i pragnęła – będąc jego obiektem, wierzgała i kręciła się jak owad pod lupą przypalającą mu nóżki.
Krótki śmiech wyrwał się z ust Estebana, zanim zdążył go świadomie powstrzymać, ale emocja którą sugerował i która złagodziła nieco jego rysy, nie sięgnęła ciemnych oczu.
- Mylisz się – powiedział prosto, kiedy pytania Blanki zboczyły w kierunku całkowicie błędnej interpretacji tego, jak pojmował sprawiedliwość. - Nie jestem lepszy od nich, tak samo jak ty nie jesteś lepsza ode mnie tylko dlatego, że burzysz się na to, co zrobiłem.
W sposobie w jaki kobieta podniosła się z siedziska i zaczęła krążyć, w nerwowości jej ruchów, Es dopatrywał się objawów tego, jak zachowywali się wyciągnięci z niebezpiecznej sytuacji cywile. Tak samo paplali, próbując racjonalizować, tak samo doszukiwali się jakiegoś sensu w tym, co ich dotknęło, tak samo nie przyswajali większości tego, co się do nich mówiło. Najważniejszy był dla nich ton i proste, klarowne zapewnienia, że wszystko jest już w porządku, że nikt ich więcej nie skrzywdzi. A on robił wszystko dokładnie na opak.
Barros zgrzytnął zębami, wcale nie mając ochoty na bycie tym racjonalnym, tym który zrobi krok w tył, bo jaśniej widział sytuację, ale jeśli czegoś się nauczył przez ponad czterdzieści lat życia, to był to fakt, że zwykle nie mogło się mieć dokładnie tego, czego się pragnęło.
Podniósł się z ławki, otrzepując dłonie – w większości czyste, ale nie mógł pozbyć się wrażenia ich lepkości – i pokonał ten krótki dystans dzielący go od obejmującej się ciasno ramionami Blanki. Ogień żywiący się jedną szmatą nie dawał zbyt wiele światła, ale było go wystarczająco, by zauważyć jej drżenie. Powinien odprowadzić ją do namiotu, otoczyć kocem i wręczyć kubek ciepłego kakao, zamiast trzymać na zewnątrz, dyskutując.
- Blanca – zaczął, próbując odrzeć głos z całego antagonizmu i złośliwości. Ręce desperacko ciągnące w górę, by zapleść się na klatce piersiowej, wepchnął do kieszeni spodni. - Nieważne, w co oni wierzyli. Bronili kupy kamieni – pokręcił lekko głową, nie chcąc, by mu przerywała. - Dla mnie zawsze priorytetem będzie ludzkie życie. Wasze życie – podkreślił, przełykając argument bo jesteście moimi kaczuszkami. Nie zrozumiałaby albo go wyśmiała. - Będę za was krwawił, jeśli będzie trzeba. Dam się zranić, jeśli zapewnię wam tym bezpieczeństwo. I zabiję każdego, kto spróbuje zabić was, jeśli nie dam rady inaczej go zatrzymać. Tak jak dzisiaj. To jest moja sprawiedliwość.
Czuł się dziwnie mówiąc to wszystko na głos, jakby nadawał tym słowom większej wagi i zmieniał je w obietnicę, której nie wymagała umowa zawarta z Yamileth przed pierwszym wyjazdem. Stało w niej, że będzie dbał o ich bezpieczeństwo, a nie mordował – ale czy w odpowiednich okolicznościach jedno nie prowadziło do drugiego?
Blanca Vargas
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Czw 15 Cze - 21:33
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Wychodziło na to, że mniej lub bardziej świadomie, krzywdzili się nawzajem. Słowa Blanki trafiały w miękkie Barrosa, z kolei jego postawa – jego śmiech, ostry ton, jego absolutnie wszystko – rozdzierała Vargas na strzępy. I żadne by się do tego nie przyznało – choć, powiedzmy to sobie szczerze, po Blance wiele było widać. Czy tego chciała czy nie, jej ciało ją zdradzało.
Długo milczała i mogło wydawać się, że puszczała słowa Estebana mimo uszu. Nie robiła tego, jednak brak reakcji, brak choćby przelotnego obejrzenia się przez ramię, mogły prowadzić do błędnych wniosków. Że go ignorowała. Że ostentacyjnie nie przyjmowała do wiadomości niczego, co do niej mówił. Że zamknęła się na wszystko, co miał jej do przekazania.
Blanca nie potrafiła się tak zamknąć, nie umiała tak się odciąć, choćby nawet bardzo chciała.
Ciasne objęcie się ramionami nie dawało jej poczucia bezpieczeństwa, którego w tej chwili potrzebowała chyba najbardziej. Szarpana mniej lub bardziej racjonalnymi lękami – stosownie wyolbrzymionymi przez jej chorą na tym punkcie głową – miała wrażenie, jakby któryś z filarów jej jako takiej, kontrolowanej egzystencji właśnie chwiał się w posadach. Spośród kilku czynników wpływających na samopoczucie Blanki, jeden – być może najistotniejszy – nagle przestał być tak oczywisty. Dotąd sądziła, że jest bezpieczna. Teraz wcale nie była tego taka pewna.
Zapytana, nie chciałaby jednak o tym rozmawiać, bo mogłoby się nagle okazać, że wcale nie chodzi o Estebana – lub nie tylko o niego. Że dzisiejsze wydarzenia były tylko iskrą, zapalnikiem do czegoś, co tkwiło w Blance już dużo wcześniej.
Bardzo potrzebowała Pochłaniacza, słodkiego musowania tabletek pod językiem i obietnicy, że już za chwilę, za parę minut – że znowu będzie dobrze.
Wyraźnie spięła się, gdy do niej podszedł. Odruch. Instynktowna gotowość, by... Co właściwie? Uciekać? Bronić się? Nie wiedziała, czego się spodziewała. Że Esteban nadal będzie ją atakował, rozbijając jej argumenty – te, w które naprawdę wierzyła całym sercem – w pył? Że przyprze ją do metaforycznej ściany i będzie tam trzymał tak długo, aż sama skapituluje, stuli uszy, zaneguje wszystko, co wcześniej powiedziała? Snując podobnie mroczne wizje z pewnością wyolbrzymiała – była tego świadoma – ale tak działało jej serce. Własne demony rozrastały się do gargantuicznych rozmiarów, raz zasiane lęki i obawy rosły tak długo, aż nie było na nie więcej miejsca w drobnym ciele Blanki.
Przełknęła z trudem ślinę, próbując zwilżyć nagle suche, drapiące gardło. Słuchając słów Estebana – deklaracji, których z pewnością nie przewidziała – zastanawiała się, czy właśnie tego oczekiwała od niego Yamileth. Czy naprawdę właśnie po to go zatrudniła. Czy tak sobie to wszystko wyobrażała.
Niezależnie, co sądziła Yami, Blanca wiedziała, że dla niej samej to nie tak miało wyglądać. Zupełnie nie tak.
Po kilku przydługich chwilach zmusiła się, by powoli odwrócić się do Barrosa. Rozluźniła splecenie ramion na piersi tylko dlatego, że przedramiona zaczęły mrowić jej od zbyt długiego napięcia i uwięzienia w ciasnym splocie.
- Brzmisz jak samozwańczy bohater z jednego z tych niskobudżetowych filmów – powiedziała cicho, bo dokładnie na tyle było ją stać. Tak, jak nie radziła sobie z lękiem, tak też nie potrafiła się zachować w obliczu wyznań podobnych jak to, którym właśnie uraczył ją Esteban. Kryła się za fasadą nieporadnych, prostackich wręcz komentarzy, doskonale świadoma, jak żałośnie w tej chwili brzmi.
W duchu musiała jednak przyznać, że słowa Barrosa były niczym igła wbita w napęczniały balonik emocji. Szalejące uczucia uciekały z niej tak, jak z sykiem uciekałoby powietrze.
Jeszcze przez chwilę spoglądała na mężczyznę bez słowa. Wreszcie skrzywiła się przelotnie, zaśmiała krótko z wyczuwalną goryczą i przetarła wciąż niezdrowo bladą twarz dłońmi, usilnie próbując powstrzymać cisnące jej się do oczu łzy.
Za dużo. Wzięta z zaskoczenia tak, jak dzisiaj, nie radziła sobie ani trochę lepiej niż radziłaby sobie przed dwudziestu laty. To było dla niej po prostu za dużo. Znacznie mniej dramatyczne wydarzenia potrafiły wyduszać jej oddech z piersi – o zajściach w skali, z jaką mieli do czynienia tego dnia, nigdy nawet nie próbowała myśleć.
Zmusiła się, by odetchnąć powoli, głęboko, na siłę rozciągając obolałe od napięcia mięśnie. W międzyczasie zbierała słowa. Szukała zdań, które mogłaby wypowiedzieć tylko po to, by zabić niekomfortową ciszę.
Nim jej uwagę odwróciły nie tak odległe warkoty i piski, nie zdążyła znaleźć ani jednego sensownego zwrotu. Niczego. Ani jednej myśli, którą mogłaby się podzielić. A potem – potem nagła świadomość bliskości drapieżników, z pewnością zwabionych tym, co Esteban zostawił w zaroślach, znów spięła jej plecy i znów zabolała w piersi.
- Zamierzasz to dokończyć? One... One pewnie nie odejdą, dopóki... – spytała gardłowym pomrukiem, niespokojnie oglądając się przez ramię i gubiąc po drodze słowa, wiele pozostawiając w domyśle. Nie wyobrażała sobie, by mogła zasnąć – czy w ogóle odpocząć w jakikolwiek sposób – jeśli wokół będą kręciły się zwierzęta złaknione krwi i mięsa. Wiedziała, że żadne zwierzę nie zaatakuje ich dla zabawy, ale z głodu – to zupełnie co innego.
A głód było słychać w każdym ostrzegawczym warknięciu niosącym się spośród zarośli.
Znów spojrzała na Estebana. W jej oczach, o dziwo, nie było wrogości, wciąż jednak pozostał dystans – jakaś przepaść, z którą nie bardzo wiedziała, co zrobić.
Długo milczała i mogło wydawać się, że puszczała słowa Estebana mimo uszu. Nie robiła tego, jednak brak reakcji, brak choćby przelotnego obejrzenia się przez ramię, mogły prowadzić do błędnych wniosków. Że go ignorowała. Że ostentacyjnie nie przyjmowała do wiadomości niczego, co do niej mówił. Że zamknęła się na wszystko, co miał jej do przekazania.
Blanca nie potrafiła się tak zamknąć, nie umiała tak się odciąć, choćby nawet bardzo chciała.
Ciasne objęcie się ramionami nie dawało jej poczucia bezpieczeństwa, którego w tej chwili potrzebowała chyba najbardziej. Szarpana mniej lub bardziej racjonalnymi lękami – stosownie wyolbrzymionymi przez jej chorą na tym punkcie głową – miała wrażenie, jakby któryś z filarów jej jako takiej, kontrolowanej egzystencji właśnie chwiał się w posadach. Spośród kilku czynników wpływających na samopoczucie Blanki, jeden – być może najistotniejszy – nagle przestał być tak oczywisty. Dotąd sądziła, że jest bezpieczna. Teraz wcale nie była tego taka pewna.
Zapytana, nie chciałaby jednak o tym rozmawiać, bo mogłoby się nagle okazać, że wcale nie chodzi o Estebana – lub nie tylko o niego. Że dzisiejsze wydarzenia były tylko iskrą, zapalnikiem do czegoś, co tkwiło w Blance już dużo wcześniej.
Bardzo potrzebowała Pochłaniacza, słodkiego musowania tabletek pod językiem i obietnicy, że już za chwilę, za parę minut – że znowu będzie dobrze.
Wyraźnie spięła się, gdy do niej podszedł. Odruch. Instynktowna gotowość, by... Co właściwie? Uciekać? Bronić się? Nie wiedziała, czego się spodziewała. Że Esteban nadal będzie ją atakował, rozbijając jej argumenty – te, w które naprawdę wierzyła całym sercem – w pył? Że przyprze ją do metaforycznej ściany i będzie tam trzymał tak długo, aż sama skapituluje, stuli uszy, zaneguje wszystko, co wcześniej powiedziała? Snując podobnie mroczne wizje z pewnością wyolbrzymiała – była tego świadoma – ale tak działało jej serce. Własne demony rozrastały się do gargantuicznych rozmiarów, raz zasiane lęki i obawy rosły tak długo, aż nie było na nie więcej miejsca w drobnym ciele Blanki.
Przełknęła z trudem ślinę, próbując zwilżyć nagle suche, drapiące gardło. Słuchając słów Estebana – deklaracji, których z pewnością nie przewidziała – zastanawiała się, czy właśnie tego oczekiwała od niego Yamileth. Czy naprawdę właśnie po to go zatrudniła. Czy tak sobie to wszystko wyobrażała.
Niezależnie, co sądziła Yami, Blanca wiedziała, że dla niej samej to nie tak miało wyglądać. Zupełnie nie tak.
Po kilku przydługich chwilach zmusiła się, by powoli odwrócić się do Barrosa. Rozluźniła splecenie ramion na piersi tylko dlatego, że przedramiona zaczęły mrowić jej od zbyt długiego napięcia i uwięzienia w ciasnym splocie.
- Brzmisz jak samozwańczy bohater z jednego z tych niskobudżetowych filmów – powiedziała cicho, bo dokładnie na tyle było ją stać. Tak, jak nie radziła sobie z lękiem, tak też nie potrafiła się zachować w obliczu wyznań podobnych jak to, którym właśnie uraczył ją Esteban. Kryła się za fasadą nieporadnych, prostackich wręcz komentarzy, doskonale świadoma, jak żałośnie w tej chwili brzmi.
W duchu musiała jednak przyznać, że słowa Barrosa były niczym igła wbita w napęczniały balonik emocji. Szalejące uczucia uciekały z niej tak, jak z sykiem uciekałoby powietrze.
Jeszcze przez chwilę spoglądała na mężczyznę bez słowa. Wreszcie skrzywiła się przelotnie, zaśmiała krótko z wyczuwalną goryczą i przetarła wciąż niezdrowo bladą twarz dłońmi, usilnie próbując powstrzymać cisnące jej się do oczu łzy.
Za dużo. Wzięta z zaskoczenia tak, jak dzisiaj, nie radziła sobie ani trochę lepiej niż radziłaby sobie przed dwudziestu laty. To było dla niej po prostu za dużo. Znacznie mniej dramatyczne wydarzenia potrafiły wyduszać jej oddech z piersi – o zajściach w skali, z jaką mieli do czynienia tego dnia, nigdy nawet nie próbowała myśleć.
Zmusiła się, by odetchnąć powoli, głęboko, na siłę rozciągając obolałe od napięcia mięśnie. W międzyczasie zbierała słowa. Szukała zdań, które mogłaby wypowiedzieć tylko po to, by zabić niekomfortową ciszę.
Nim jej uwagę odwróciły nie tak odległe warkoty i piski, nie zdążyła znaleźć ani jednego sensownego zwrotu. Niczego. Ani jednej myśli, którą mogłaby się podzielić. A potem – potem nagła świadomość bliskości drapieżników, z pewnością zwabionych tym, co Esteban zostawił w zaroślach, znów spięła jej plecy i znów zabolała w piersi.
- Zamierzasz to dokończyć? One... One pewnie nie odejdą, dopóki... – spytała gardłowym pomrukiem, niespokojnie oglądając się przez ramię i gubiąc po drodze słowa, wiele pozostawiając w domyśle. Nie wyobrażała sobie, by mogła zasnąć – czy w ogóle odpocząć w jakikolwiek sposób – jeśli wokół będą kręciły się zwierzęta złaknione krwi i mięsa. Wiedziała, że żadne zwierzę nie zaatakuje ich dla zabawy, ale z głodu – to zupełnie co innego.
A głód było słychać w każdym ostrzegawczym warknięciu niosącym się spośród zarośli.
Znów spojrzała na Estebana. W jej oczach, o dziwo, nie było wrogości, wciąż jednak pozostał dystans – jakaś przepaść, z którą nie bardzo wiedziała, co zrobić.
Esteban Barros
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Pią 16 Cze - 15:25
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Gdyby tylko chciał, Esteban mógł przyprzeć Blankę do muru – metaforycznego czy nie – i naciskać tak długo, aż dostałby, czego chciał. Kapitulacji, może pokajania. Może skulenia się i próśb, by nie robił jej krzywdy. Kiedyś zdarzało mu się tak robić z wyjątkowo upartymi przestępcami, gdy przełożeni przymykali oko, zadowoleni z wyników, ale odmawiając mu później awansu. Vargas nie była podejrzaną, a jedyną krzywdę, jaką zadała, była ta skierowana w jego własne uczucia – zdecydowanie zbyt mało, by traktować ją w ten sposób.
Ona najwyraźniej spodziewała się po nim najgorszego, jeśli sądzić tylko po pierwszym wzdrygnięciu się, gdy podszedł bliżej i drżeniu ciała – jej postawa, mimo wszystkich wcześniejszych komentarzy, pobudzała opiekuńcze instynkty Barrosa. Miał nadzieję, że chociaż część tego, co wyznał przygładzi nastroszone kacze piórka, ale mógł tylko westchnąć na niemrawy komentarz kobiety.
- Nie mam pojęcia co to są te niskobudżetowe filmy – przyznał, czując cień zmęczenia wpełzający mu w kończyny. Wyciągnął jedną z rąk z kieszeni, pocierając czoło pulsujące powoli bólem głowy. Za dużo tego na jeden wieczór, a nie tak daleko coraz głośniej rozchodziły się dźwięki zwierząt, które najwyraźniej znalazły bufet z niedoszłego podpalacza.
Zamierzasz to dokończyć?
Esteban skrzywił się, przygryzając wnętrze policzka. Czego od niego oczekiwała? Że pójdzie tam i pożre resztki ciała, żeby nie było nad czym walczyć i warczeć? Mógłby. Mógłby, ale musiałby potem wszystko wyrzygać, skulony gdzieś, gdzie nikt nie zobaczyłby jak zalewa się potem i ociera nadtrawione resztki z ust.
Otwierał już usta, by odpowiedzieć, że właściwie to planował siedzieć przy wejściach do namiotów, kiedy kątem oka zauważył ruch ponad ramieniem Blanki. Uniósł głowę, na granicy światła rzucanego przez resztki ogniska łowiąc błysk pary ślepiów – przez moment mierzył się z drapieżnikiem na spojrzenia, aż ciszę przerwał w końcu ostrzegawczy, wyraźnie koci warkot.
- Nie ruszaj się – wymamrotał cicho, powoli obchodząc kobietę i zaciskając dłoń na jej ręce, jakby nie do końca ufał, że go posłucha. Zatrzymał się dopiero, gdy stali plecy w plecy, nie rozluźniając uścisku ani odrobinę. Warkot narastał, a drapieżnik najwyraźniej uznał, że Es i Blanca stanowili łatwy posiłek, bo powoli, nie bacząc na to, że został zauważony, wszedł w krąg nikłego światła, cicho stawiając łapy.
Krzywdzenie zwierząt zawsze było dla Barrosa ostatnim możliwym wyborem, dlatego nie sięgnął po magię, choć miał na to czas.
- Nie patrz – powiedział miękko do astronomki, po raz kolejny tego wieczoru sięgając do ciepłej obecności kajmana. Nie przemienił się całkowicie – pozwolił gardłu zmienić kształt, równocześnie czując w ustach zbyt wiele długich zębów, raniących wargi. Nos podrażnił mu piżmowy, mokry zapach zwierzęcia.
Esteban zasyczał ostrzegawczo, bezwiednie mocniej zaciskając palce na ręce Blanki – dźwięk robił się głośniejszy do momentu, aż nie przeszedł w warkot groteskowo poruszający szyją, na której było zbyt mało skóry i mięśni. Kotowaty przystanął tylko na moment, w odpowiedzi wydając z siebie coraz bardziej gardłowe dźwięki – najwyraźniej wcale nie zamierzał łatwo zrezygnować z potencjalnego posiłku, zbyt słaby, by mieć miejsce przy bufecie z podpalacza. Es nie był pewien, jak długo to trwało – ten konkurs w kto głośniej zaryczy, ale dźwięki z otaczających ich zarośli umilkły, jakby wszystkie zwierzęta przypatrywały się tej dziwnej rywalizacji. Gdy dziki kot w końcu odstąpił, ostatecznie odstraszony czymś co mogło być dźwiękiem leżącym między ludzkim wrzaskiem a gadzim warkotem, Es czuł, że miał zdarte gardło. Powoli pozwolił cofnąć się wszystkim zmianom, wolną ręką dotykając szyi oraz szczęki, sprawdzając czy znów pod palcami czuł gładką, ludzką skórę, a zęby mieściły się w ustach.
- Powinnaś wrócić do namiotu – powiedział do Blanki, odkaszlując suchość w gardle. - A ja... Ja odkręcę to, co się da. – dodał z nutą zrezygnowania.
Ona najwyraźniej spodziewała się po nim najgorszego, jeśli sądzić tylko po pierwszym wzdrygnięciu się, gdy podszedł bliżej i drżeniu ciała – jej postawa, mimo wszystkich wcześniejszych komentarzy, pobudzała opiekuńcze instynkty Barrosa. Miał nadzieję, że chociaż część tego, co wyznał przygładzi nastroszone kacze piórka, ale mógł tylko westchnąć na niemrawy komentarz kobiety.
- Nie mam pojęcia co to są te niskobudżetowe filmy – przyznał, czując cień zmęczenia wpełzający mu w kończyny. Wyciągnął jedną z rąk z kieszeni, pocierając czoło pulsujące powoli bólem głowy. Za dużo tego na jeden wieczór, a nie tak daleko coraz głośniej rozchodziły się dźwięki zwierząt, które najwyraźniej znalazły bufet z niedoszłego podpalacza.
Zamierzasz to dokończyć?
Esteban skrzywił się, przygryzając wnętrze policzka. Czego od niego oczekiwała? Że pójdzie tam i pożre resztki ciała, żeby nie było nad czym walczyć i warczeć? Mógłby. Mógłby, ale musiałby potem wszystko wyrzygać, skulony gdzieś, gdzie nikt nie zobaczyłby jak zalewa się potem i ociera nadtrawione resztki z ust.
Otwierał już usta, by odpowiedzieć, że właściwie to planował siedzieć przy wejściach do namiotów, kiedy kątem oka zauważył ruch ponad ramieniem Blanki. Uniósł głowę, na granicy światła rzucanego przez resztki ogniska łowiąc błysk pary ślepiów – przez moment mierzył się z drapieżnikiem na spojrzenia, aż ciszę przerwał w końcu ostrzegawczy, wyraźnie koci warkot.
- Nie ruszaj się – wymamrotał cicho, powoli obchodząc kobietę i zaciskając dłoń na jej ręce, jakby nie do końca ufał, że go posłucha. Zatrzymał się dopiero, gdy stali plecy w plecy, nie rozluźniając uścisku ani odrobinę. Warkot narastał, a drapieżnik najwyraźniej uznał, że Es i Blanca stanowili łatwy posiłek, bo powoli, nie bacząc na to, że został zauważony, wszedł w krąg nikłego światła, cicho stawiając łapy.
Krzywdzenie zwierząt zawsze było dla Barrosa ostatnim możliwym wyborem, dlatego nie sięgnął po magię, choć miał na to czas.
- Nie patrz – powiedział miękko do astronomki, po raz kolejny tego wieczoru sięgając do ciepłej obecności kajmana. Nie przemienił się całkowicie – pozwolił gardłu zmienić kształt, równocześnie czując w ustach zbyt wiele długich zębów, raniących wargi. Nos podrażnił mu piżmowy, mokry zapach zwierzęcia.
Esteban zasyczał ostrzegawczo, bezwiednie mocniej zaciskając palce na ręce Blanki – dźwięk robił się głośniejszy do momentu, aż nie przeszedł w warkot groteskowo poruszający szyją, na której było zbyt mało skóry i mięśni. Kotowaty przystanął tylko na moment, w odpowiedzi wydając z siebie coraz bardziej gardłowe dźwięki – najwyraźniej wcale nie zamierzał łatwo zrezygnować z potencjalnego posiłku, zbyt słaby, by mieć miejsce przy bufecie z podpalacza. Es nie był pewien, jak długo to trwało – ten konkurs w kto głośniej zaryczy, ale dźwięki z otaczających ich zarośli umilkły, jakby wszystkie zwierzęta przypatrywały się tej dziwnej rywalizacji. Gdy dziki kot w końcu odstąpił, ostatecznie odstraszony czymś co mogło być dźwiękiem leżącym między ludzkim wrzaskiem a gadzim warkotem, Es czuł, że miał zdarte gardło. Powoli pozwolił cofnąć się wszystkim zmianom, wolną ręką dotykając szyi oraz szczęki, sprawdzając czy znów pod palcami czuł gładką, ludzką skórę, a zęby mieściły się w ustach.
- Powinnaś wrócić do namiotu – powiedział do Blanki, odkaszlując suchość w gardle. - A ja... Ja odkręcę to, co się da. – dodał z nutą zrezygnowania.
Blanca Vargas
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Pią 16 Cze - 21:09
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Nie mam pojęcia, co to są te niskobudżetowe filmy.
Nie zaczęła się histerycznie śmiać tylko dlatego, że wszystkie obwody odpowiedzialne za jakiekolwiek reakcje chyba zwyczajnie jej się przepaliły. Bo jak inaczej wytłumaczyć to niemal zupełne skamienienie? Tę niezdolność do zrobienia choćby kroku – mimo że przecież zrobić go bardzo chciała, jeden, drugi, trzeci krok prowadzący gdzieś dalej, gdzieś, gdzie mogłaby się ogarnąć. Znów zapiąć emocje na krótką smycz i nakarmić je Pochłaniaczem.
Widziała, w którym momencie Esteban rozważał jej pytanie – kiedy zastanawiał się, co w zasadzie powinien zrobić. Szczerze mówiąc, sama nie wiedziała, czego dokładnie od niego oczekiwała. Nie wiedziała – i nie chciała wiedzieć. Jak Barros słusznie zauważył parę chwil temu, wielu odpowiedzi wcale nie chciała poznać.
Gdyby jednak nawet chciała się nad tym zastanowić – sprecyzować, co dokładnie Esteban powinien zrobić – nie miałaby na to czasu. W jednej chwili, jak na pstryknięcie palcami, poczuła się jak... Jakby... Wciągnęła powietrze głęboko. Wszystko wokół jakby straciło na realności i Blanca pogubiła się do reszty.
Rozpadła się do reszty, choć – jeszcze – nie było tego widać.
Być może miało to coś wspólnego z ciepłem dłoni Estebana, z tym, jak odruchowo i, zdawałoby się, bez zastanowienia ją chwycił. Może to właśnie uścisk jego palców trzymał ją w miejscu, wciąż na nogach. Może to dlatego z jej gardła nie wyrwało się skamlenie, a ona sama rzeczywiście nie obejrzała się.
Może. A może po prostu miała opóźniony zapłon i wszystko miało zaatakować w dwójnasób nieco później.
Zmuszała się, by oddychać. Bo teraz oddychanie wcale nie było takie oczywiste, podobnie jak zachowanie jakiejkolwiek trzeźwości umysłu. Warkot za plecami – ten koci – rezonował w jej ciele, trącając wszystkie te nuty, które u każdego normalnego stworzenia odpowiadały za walkę lub ucieczkę. W przypadku Blanki – raczej ucieczkę. Z czasem, po niemal roku, to się zmieniło, teraz jednak nie była na tyle odważna, by stawiać czemukolwiek czoła. Nie radziła sobie z samą sobą, jak niby miałaby poradzić sobie z czymkolwiek czy kimkolwiek innym?
Nie patrz.
Nie patrzyła, tylko, że... Wsparta plecami o plecy Barrosa, czuła, jak coś się z nim dzieje. Nie wiedziała, co. Nie miała pojęcia, o czym świadczyło napięcie mięśni i, wyjątkowo na siebie potulnie, nie zamierzała tego sprawdzać.
To jedna z odpowiedzi, której nie chciała poznać.
Dźwięk, jaki chwilę potem wyrwał się z gardła Estebana, miał wracać do niej w koszmarach najbliższej nocy. Syk przeplatany warkotem, którego za żadne skarby nie mogło wydać ludzkie gardło. Nie sądziła, by ludzkie struny głosowe były do tego zdolne.
Świadomość, że Barros się w jakiś sposób zmieniał, uderzyła ją nagle – a wraz z nią wróciło zadane nie tak dawno pytanie.
Kim ty, kurwa, jesteś?
W którejś chwili wszystko ucichło – warkoty w oddali i te bliżej. I te Estebana też. Nieoczekiwana cisza dźwięczała jej w uszach. Tkwiła w miejscu jak słup soli aż do chwili, gdy dotarły do niej słowa Barrosa. Znowu zrozumiałe, znowu zupełnie ludzkie.
Nie puścił jej dłoni. Wszystko się skończyło, a on wciąż ją trzymał. Ten fakt wydał jej się nagle znacznie bardziej interesujące niż cokolwiek innego.
Traciła zmysły. Byłoby całkiem zabawnie, gdyby po tej wyprawie została jeszcze większą wariatką, niż była dotąd.
Obróciła się powoli, wyślizgując dłoń z dłoni Estebana. Zaraz potem, znów wolna – nieprzyjemnie wolna – zacisnęła ręce w pięści, odbijając łuki paznokci na delikatnej skórze wnętrza dłoni. Nie drżała już, ale wcale nie było jej lepiej.
Na słowa Barrosa powoli skinęła głową, jeszcze przez chwilę nie zrobiła jednak kroku. Spoglądała tylko na Estebana z mieszanką emocji, którą trudno było jednoznacznie zinterpretować. Nie była tak przewidywalna jak Nita – pożądanie nie rozpaliło jej oczu szalejącym ogniem. Nie potrafiła być też tak zdystansowana, profesjonalna jak Yami. I z pewnością nie była taka jak Sal – nie szukała wyjaśnień i usprawiedliwienia postawy Estebana tylko po to, by nie musieć określać go jakimiś nieprzyjemnymi epitetami.
Była sobą, Blanką, stworzeniem przepełnionym sprzecznościami i myślami, których sama nie potrafiła czasem zrozumieć.
Wreszcie cofnęła się jeden krok, drugi. Wcisnęła pięści w kieszenie spodni, wciąż nie spuszczając wzroku z Estebana. Będąc już tuż przy namiocie zawahała się.
- Uważaj na siebie – wyrzuciła wreszcie cicho, zbyt szybko, by zdążyła się nad tym zastanowić. Nie była pewna, czy Barros ją słyszał. Nie była pewna, czy chciałaby, żeby ją słyszał.
Weszła do namiotu nie oglądając się. Od wejścia czuła na sobie uważne – troskliwe – spojrzenie Yamileth i drugie, zaciekawione, Nity. Zaciskając zęby, potrząsnęła głową.
- Nie – warknęła. - Ani słowa.
Nie chciała wiedzieć, co mogły mieć do powiedzenia i o co mogłyby zapytać. Nie chciała musieć szukać odpowiedzi na pytanie, czy wszystko w porządku, bo...
Za cholerę nie było w porządku, ale nie czuła się gotowa na wyjaśnienia. Po prostu nie wiedziałaby, jak miałaby to wszystko wyjaśnić.
Skuliła się na łóżku twarzą do ściany namiotu. Zaciskając powieki, jakby w ten sposób mogła odciąć się od wszystkiego, słyszała cichy szelest klapy namiotu, gdy ktoś – Nita – wychodził na zewnątrz. Czuła delikatne muśnięcie dłoni Yami na ramieniu, słyszała niepewne chrząknięcie Sala. Potrzeba było kilku chwil, by znów zaczęli rozmawiać. By wreszcie przestali świdrować jej plecy spojrzeniami pełnymi pytań i znów zachowywali się – próbowali zachowywać się normalnie. Rozmawiać, jakby nic się nie stało – i jakby Blanki tu nie było.
Złoto dla tego, kto nauczyłby ją znikać na zawołanie, uciekać w bezpieczne miejsce na jedno pstryknięcie palcami.
Nie zaczęła się histerycznie śmiać tylko dlatego, że wszystkie obwody odpowiedzialne za jakiekolwiek reakcje chyba zwyczajnie jej się przepaliły. Bo jak inaczej wytłumaczyć to niemal zupełne skamienienie? Tę niezdolność do zrobienia choćby kroku – mimo że przecież zrobić go bardzo chciała, jeden, drugi, trzeci krok prowadzący gdzieś dalej, gdzieś, gdzie mogłaby się ogarnąć. Znów zapiąć emocje na krótką smycz i nakarmić je Pochłaniaczem.
Widziała, w którym momencie Esteban rozważał jej pytanie – kiedy zastanawiał się, co w zasadzie powinien zrobić. Szczerze mówiąc, sama nie wiedziała, czego dokładnie od niego oczekiwała. Nie wiedziała – i nie chciała wiedzieć. Jak Barros słusznie zauważył parę chwil temu, wielu odpowiedzi wcale nie chciała poznać.
Gdyby jednak nawet chciała się nad tym zastanowić – sprecyzować, co dokładnie Esteban powinien zrobić – nie miałaby na to czasu. W jednej chwili, jak na pstryknięcie palcami, poczuła się jak... Jakby... Wciągnęła powietrze głęboko. Wszystko wokół jakby straciło na realności i Blanca pogubiła się do reszty.
Rozpadła się do reszty, choć – jeszcze – nie było tego widać.
Być może miało to coś wspólnego z ciepłem dłoni Estebana, z tym, jak odruchowo i, zdawałoby się, bez zastanowienia ją chwycił. Może to właśnie uścisk jego palców trzymał ją w miejscu, wciąż na nogach. Może to dlatego z jej gardła nie wyrwało się skamlenie, a ona sama rzeczywiście nie obejrzała się.
Może. A może po prostu miała opóźniony zapłon i wszystko miało zaatakować w dwójnasób nieco później.
Zmuszała się, by oddychać. Bo teraz oddychanie wcale nie było takie oczywiste, podobnie jak zachowanie jakiejkolwiek trzeźwości umysłu. Warkot za plecami – ten koci – rezonował w jej ciele, trącając wszystkie te nuty, które u każdego normalnego stworzenia odpowiadały za walkę lub ucieczkę. W przypadku Blanki – raczej ucieczkę. Z czasem, po niemal roku, to się zmieniło, teraz jednak nie była na tyle odważna, by stawiać czemukolwiek czoła. Nie radziła sobie z samą sobą, jak niby miałaby poradzić sobie z czymkolwiek czy kimkolwiek innym?
Nie patrz.
Nie patrzyła, tylko, że... Wsparta plecami o plecy Barrosa, czuła, jak coś się z nim dzieje. Nie wiedziała, co. Nie miała pojęcia, o czym świadczyło napięcie mięśni i, wyjątkowo na siebie potulnie, nie zamierzała tego sprawdzać.
To jedna z odpowiedzi, której nie chciała poznać.
Dźwięk, jaki chwilę potem wyrwał się z gardła Estebana, miał wracać do niej w koszmarach najbliższej nocy. Syk przeplatany warkotem, którego za żadne skarby nie mogło wydać ludzkie gardło. Nie sądziła, by ludzkie struny głosowe były do tego zdolne.
Świadomość, że Barros się w jakiś sposób zmieniał, uderzyła ją nagle – a wraz z nią wróciło zadane nie tak dawno pytanie.
Kim ty, kurwa, jesteś?
W którejś chwili wszystko ucichło – warkoty w oddali i te bliżej. I te Estebana też. Nieoczekiwana cisza dźwięczała jej w uszach. Tkwiła w miejscu jak słup soli aż do chwili, gdy dotarły do niej słowa Barrosa. Znowu zrozumiałe, znowu zupełnie ludzkie.
Nie puścił jej dłoni. Wszystko się skończyło, a on wciąż ją trzymał. Ten fakt wydał jej się nagle znacznie bardziej interesujące niż cokolwiek innego.
Traciła zmysły. Byłoby całkiem zabawnie, gdyby po tej wyprawie została jeszcze większą wariatką, niż była dotąd.
Obróciła się powoli, wyślizgując dłoń z dłoni Estebana. Zaraz potem, znów wolna – nieprzyjemnie wolna – zacisnęła ręce w pięści, odbijając łuki paznokci na delikatnej skórze wnętrza dłoni. Nie drżała już, ale wcale nie było jej lepiej.
Na słowa Barrosa powoli skinęła głową, jeszcze przez chwilę nie zrobiła jednak kroku. Spoglądała tylko na Estebana z mieszanką emocji, którą trudno było jednoznacznie zinterpretować. Nie była tak przewidywalna jak Nita – pożądanie nie rozpaliło jej oczu szalejącym ogniem. Nie potrafiła być też tak zdystansowana, profesjonalna jak Yami. I z pewnością nie była taka jak Sal – nie szukała wyjaśnień i usprawiedliwienia postawy Estebana tylko po to, by nie musieć określać go jakimiś nieprzyjemnymi epitetami.
Była sobą, Blanką, stworzeniem przepełnionym sprzecznościami i myślami, których sama nie potrafiła czasem zrozumieć.
Wreszcie cofnęła się jeden krok, drugi. Wcisnęła pięści w kieszenie spodni, wciąż nie spuszczając wzroku z Estebana. Będąc już tuż przy namiocie zawahała się.
- Uważaj na siebie – wyrzuciła wreszcie cicho, zbyt szybko, by zdążyła się nad tym zastanowić. Nie była pewna, czy Barros ją słyszał. Nie była pewna, czy chciałaby, żeby ją słyszał.
Weszła do namiotu nie oglądając się. Od wejścia czuła na sobie uważne – troskliwe – spojrzenie Yamileth i drugie, zaciekawione, Nity. Zaciskając zęby, potrząsnęła głową.
- Nie – warknęła. - Ani słowa.
Nie chciała wiedzieć, co mogły mieć do powiedzenia i o co mogłyby zapytać. Nie chciała musieć szukać odpowiedzi na pytanie, czy wszystko w porządku, bo...
Za cholerę nie było w porządku, ale nie czuła się gotowa na wyjaśnienia. Po prostu nie wiedziałaby, jak miałaby to wszystko wyjaśnić.
Skuliła się na łóżku twarzą do ściany namiotu. Zaciskając powieki, jakby w ten sposób mogła odciąć się od wszystkiego, słyszała cichy szelest klapy namiotu, gdy ktoś – Nita – wychodził na zewnątrz. Czuła delikatne muśnięcie dłoni Yami na ramieniu, słyszała niepewne chrząknięcie Sala. Potrzeba było kilku chwil, by znów zaczęli rozmawiać. By wreszcie przestali świdrować jej plecy spojrzeniami pełnymi pytań i znów zachowywali się – próbowali zachowywać się normalnie. Rozmawiać, jakby nic się nie stało – i jakby Blanki tu nie było.
Złoto dla tego, kto nauczyłby ją znikać na zawołanie, uciekać w bezpieczne miejsce na jedno pstryknięcie palcami.
Esteban Barros
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Sob 17 Cze - 17:12
Esteban BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Vitoria, Brazylia
Wiek : 43 lata
Stan cywilny : zaręczony
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : chwilowo bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kajman
Atuty : mistrz pościgów (I), pięściarz (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 8 / magia natury: 8 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 39 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 28 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie zastanawiał się nad implikacjami gestu, który dla niego oznaczał tylko i wyłącznie pewność, że będzie w stanie powstrzymać Blankę, gdyby ta nie posłuchała i próbowała uciekać przed drapieżnikiem, jaki postanowił się na nich zasadzić. A mogła. Każde stworzenie nosiło w sobie odruchy walcz lub uciekaj, gdy obok pojawiało się niebezpieczeństwo i bogatszy o swoje zawodowe doświadczenie, Es wiedział, że zdecydowana większość wybiera ucieczkę, podjudzając instynkt, by dopaść zwierzynę. Dorwać, rozerwać, pożreć. Nie musiał sobie wyobrażać podobnych podszeptów instynktu, bo słyszał je wielokrotnie, w biciu drugiego serca.
Pod piżmem kociego drapieżnika, czuł za plecami kobiecy pot zalany adrenaliną.
Kiedy niebezpieczeństwo minęło, a jej dłoń wreszcie wysunęła się z jego, Barros drgnął wyraźnie – nie było w tym uścisku chłodnej, mokrej od potu dłoni nic przyjemnego, ale w jakiś dziwny sposób mu go brakowało, gdy zniknął. Być może dzisiejsza noc wpływała na niego tak samo mocno jak i na innych, nie pozwalał sobie tylko na załamanie.
Kto zostałby na posterunku, gdyby i on skulił się gdzieś pod kocem?
Spojrzeniem odprowadził Blankę do namiotu, nie wyłapując, co powiedziała, zerkając na niego ostatni raz przed wejściem do środka. Zmarszczył tylko brwi, zaskoczony, że w ogóle miała mu coś do powiedzenia. Pokręcił tylko głową, nie chcąc się nad tym zastanawiać – prawdopodobnie nie było to nic miłego, bo i dlaczego miałoby?
Kierując kroki tam, gdzie zostawił ciało podpalacza, Es nasłuchiwał, czy nie pakuje się prosto w sam środek walki o resztki, przystając, kiedy wybrzmiały za nim kroki. Obrócił się powoli, z twarzą wykrzywioną najpierw niedowierzaniem a potem złością, patrząc na Nitę.
- Powinnaś być w namiocie z resztą – powiedział, opierając dłonie na biodrach w odruchu, który wytworzył się w nim, gdy pilnował rodzinnych dzieciaków i musiał kogoś zbesztać. Kobieta nie wydawała się poruszona tym, co mówił, odważnie pokonując dzielącą ich przestrzeń i wywołując tym uniesienie brwi Esa.
- Powinnam, ale nie jestem – jej głos był zbyt beztroski jak na okoliczności, w których się znaleźli. W jakiś dziwny sposób podnosił drobne włoski na karku mężczyzny. Nita najwyraźniej wzięła ciszę za dobrą monetę, powoli unosząc rękę i dotykając jego policzka.
- I co, dasz mi klapsa?
Barros wzdrygnął się gwałtownie, robiąc krok w tył zanim o tym pomyślał, jakby kobieta go uderzyła.
- W tej chwili do namiotu – warknął, jednocześnie wściekły i wstrząśnięty, że Nicie w ogóle mogło przyjść na myśl, by próbować z nim flirtować, kiedy w krzakach leżał trup, a oni widzieli go takim. Zakrwawionym potworem, czymś bliżej zwierzęciu niż człowiekowi. - Nie żartuję. Spierdalaj do reszty – dodał ostro, czując się bardziej zagrożonym niż twarzą w twarz z kotowatym drapieżnikiem, którego przepędził ledwie chwilę temu. Twarz Rabago przez moment wyrażała niedowierzanie – jakby Es tylko się z nią bawił i tak naprawdę chciał… Czego właściwie? Nie był pewien. Nigdy nie sądził, by należał do tej grupy mężczyzn, którzy chętnie brali wszystko, co oferowały im kobiety.
- Już! – warknął, przerywając impas w ostatnim podkreśleniu, że cokolwiek chciała mu dać, on nie weźmie niczego. Patrząc jak Nita odchodzi w ciszy pełnej oburzenia, odetchnął powoli, pocierając mostek tam, gdzie serce waliło mu boleśnie. Więc jedna z jego kaczuszek potrafiła wywołać w nim lęk. Zapamięta.
Póki co jednak wciąż leżało przed nim nieprzyjemne zadanie – pozbyć się resztek ciała podpalacza, by okolice ich obozu przestały być dla dzikich zwierząt interesujące. Nie miał wątpliwości, że będzie musiał się o nie bić, ale było w tym coś o wiele prostszego, niż potyczki z ludźmi – zwierzęta operowały na klarownych, zrozumiałych instynktach, a w ludzkich słowach i czynach zbyt często kryło się coś jeszcze. Słysząc w krzakach dźwięk darcia skóry, który ciężko byłoby pomylić z innym – wywoływał na całym ciele gęsią skórkę i obrzydliwe swędzenie dziąseł - Esteban znów zamienił swoją ludzką powłokę na tą zwierzęcą. Zbliżył się na przygiętych łapach, rzucając wyzwanie dwóm ucztującym kotom, ale prędko okazało się, że nie wystarczą same dźwięki, by przegonić drapieżniki o pyskach umazanych krwią. Ani drgnęły od rozszarpanej klatki piersiowej, z której wystawały jasne kolumny połamanych żeber, szczerząc do niego kły.
Nie mógł ich winić i gdyby nie prośba – czy też zwyczajnie strach – Blanki, pozwoliłby im ucztować, uważając, że był to i tak zbyt szlachetny koniec dla kogoś, kto chciał się dopuścić wielokrotnego, bolesnego morderstwa. Rozwarł szczęki, podkreślając syk i balansując długim, łuskowatym ogonem, gotowy do szybkiego ruchu skręcającego całego ciało i wymierzającego nim cios jak średniowieczną buławą. Będąc już niemal nad ciałem, kłapnął paszczą, wreszcie wywołując stanowczą reakcję drapieżników, drapnięcie, które choć mimo uniku dosięgnęło ciała, w większości zsunęło się po twardych łuskach jak po zbroi. Czuł pieczenie płytkiej rany, ale Es był spokojny, skoncentrowany – nie stracił skupienia nawet gdy zwarł się z jednym z kotów w wirze toczących się ciał, kłów i mięśni. Nie chciał zabijać niczemu niewinnych zwierząt i kiedy nadarzyła się okazja, złapał zębami za futro na karku drapieżnika, wymierzając mu w bok smagnięcie ciężkim ogonem, gdy się odwinął. Koty musiały być matką i kociakiem, bo kiedy większy z nich zaczął się wycofywać, mniejszy – choć trochę niepewny – również zaczął to robić. Barros wsparł błoniastą łapę na pozostałościach ofiary, posykując dopóki nie zniknęły w ciemnościach nocy. Dopiero wtedy odetchnął raz i drugi, wracając do ludzkiej postaci – bez bezpiecznie okrywających go łusek wyraźnie czuł, że był nieco poturbowany, ale skoro nic nie było złamane lub rozprute, mogło zostać odłożone na później.
Stając nad stygnącym wciąż ciałem, starał się nie przyglądać zbyt dokładnie śladom zębów wciąż widocznych na rozprutej nodze, ani na miazdze pełnej mózgu i krwi w miejscu głowy – odnalazł w pamięci odpowiednie zaklęcie, przemieniając ciało w nieduży kamień. Coś, co powinien był zrobić, zanim wrócili do obozu, by uniknąć wszystkich dodatkowych kłopotów.
Z ulgą, na którą nie zasługiwał, a która zaczęła rozpierać się w jego klatce piersiowej, wrócił do namiotu przypisanego kobietom, a w jakim przesiadywał też aktualnie Sal – rozsądne, tak lepiej mogli się nawzajem pilnować – i unosząc połę, zajrzał do środka, odliczając w głowie, czy wszyscy byli na miejscu. Sal przeglądał zdjęcia żony oraz dzieci, jak miał w zwyczaju, Yamileth przysiadła obok łóżka, na którym znajdował się okryty kocem kopiec – najpewniej Blanca – a Nita mieszała w magicznie ogrzewanym garnku kakao, którego zapach przyjemnie unosił się w powietrzu. Uciekła wzrokiem, zauważając, że wrócił.
- Powinien być już spokój – powiedział, nie zamierzając dodawać nic więcej i po prostu zająć swoją wartę przed namiotem. Tak na wszelki wypadek.
Pod piżmem kociego drapieżnika, czuł za plecami kobiecy pot zalany adrenaliną.
Kiedy niebezpieczeństwo minęło, a jej dłoń wreszcie wysunęła się z jego, Barros drgnął wyraźnie – nie było w tym uścisku chłodnej, mokrej od potu dłoni nic przyjemnego, ale w jakiś dziwny sposób mu go brakowało, gdy zniknął. Być może dzisiejsza noc wpływała na niego tak samo mocno jak i na innych, nie pozwalał sobie tylko na załamanie.
Kto zostałby na posterunku, gdyby i on skulił się gdzieś pod kocem?
Spojrzeniem odprowadził Blankę do namiotu, nie wyłapując, co powiedziała, zerkając na niego ostatni raz przed wejściem do środka. Zmarszczył tylko brwi, zaskoczony, że w ogóle miała mu coś do powiedzenia. Pokręcił tylko głową, nie chcąc się nad tym zastanawiać – prawdopodobnie nie było to nic miłego, bo i dlaczego miałoby?
Kierując kroki tam, gdzie zostawił ciało podpalacza, Es nasłuchiwał, czy nie pakuje się prosto w sam środek walki o resztki, przystając, kiedy wybrzmiały za nim kroki. Obrócił się powoli, z twarzą wykrzywioną najpierw niedowierzaniem a potem złością, patrząc na Nitę.
- Powinnaś być w namiocie z resztą – powiedział, opierając dłonie na biodrach w odruchu, który wytworzył się w nim, gdy pilnował rodzinnych dzieciaków i musiał kogoś zbesztać. Kobieta nie wydawała się poruszona tym, co mówił, odważnie pokonując dzielącą ich przestrzeń i wywołując tym uniesienie brwi Esa.
- Powinnam, ale nie jestem – jej głos był zbyt beztroski jak na okoliczności, w których się znaleźli. W jakiś dziwny sposób podnosił drobne włoski na karku mężczyzny. Nita najwyraźniej wzięła ciszę za dobrą monetę, powoli unosząc rękę i dotykając jego policzka.
- I co, dasz mi klapsa?
Barros wzdrygnął się gwałtownie, robiąc krok w tył zanim o tym pomyślał, jakby kobieta go uderzyła.
- W tej chwili do namiotu – warknął, jednocześnie wściekły i wstrząśnięty, że Nicie w ogóle mogło przyjść na myśl, by próbować z nim flirtować, kiedy w krzakach leżał trup, a oni widzieli go takim. Zakrwawionym potworem, czymś bliżej zwierzęciu niż człowiekowi. - Nie żartuję. Spierdalaj do reszty – dodał ostro, czując się bardziej zagrożonym niż twarzą w twarz z kotowatym drapieżnikiem, którego przepędził ledwie chwilę temu. Twarz Rabago przez moment wyrażała niedowierzanie – jakby Es tylko się z nią bawił i tak naprawdę chciał… Czego właściwie? Nie był pewien. Nigdy nie sądził, by należał do tej grupy mężczyzn, którzy chętnie brali wszystko, co oferowały im kobiety.
- Już! – warknął, przerywając impas w ostatnim podkreśleniu, że cokolwiek chciała mu dać, on nie weźmie niczego. Patrząc jak Nita odchodzi w ciszy pełnej oburzenia, odetchnął powoli, pocierając mostek tam, gdzie serce waliło mu boleśnie. Więc jedna z jego kaczuszek potrafiła wywołać w nim lęk. Zapamięta.
Póki co jednak wciąż leżało przed nim nieprzyjemne zadanie – pozbyć się resztek ciała podpalacza, by okolice ich obozu przestały być dla dzikich zwierząt interesujące. Nie miał wątpliwości, że będzie musiał się o nie bić, ale było w tym coś o wiele prostszego, niż potyczki z ludźmi – zwierzęta operowały na klarownych, zrozumiałych instynktach, a w ludzkich słowach i czynach zbyt często kryło się coś jeszcze. Słysząc w krzakach dźwięk darcia skóry, który ciężko byłoby pomylić z innym – wywoływał na całym ciele gęsią skórkę i obrzydliwe swędzenie dziąseł - Esteban znów zamienił swoją ludzką powłokę na tą zwierzęcą. Zbliżył się na przygiętych łapach, rzucając wyzwanie dwóm ucztującym kotom, ale prędko okazało się, że nie wystarczą same dźwięki, by przegonić drapieżniki o pyskach umazanych krwią. Ani drgnęły od rozszarpanej klatki piersiowej, z której wystawały jasne kolumny połamanych żeber, szczerząc do niego kły.
Nie mógł ich winić i gdyby nie prośba – czy też zwyczajnie strach – Blanki, pozwoliłby im ucztować, uważając, że był to i tak zbyt szlachetny koniec dla kogoś, kto chciał się dopuścić wielokrotnego, bolesnego morderstwa. Rozwarł szczęki, podkreślając syk i balansując długim, łuskowatym ogonem, gotowy do szybkiego ruchu skręcającego całego ciało i wymierzającego nim cios jak średniowieczną buławą. Będąc już niemal nad ciałem, kłapnął paszczą, wreszcie wywołując stanowczą reakcję drapieżników, drapnięcie, które choć mimo uniku dosięgnęło ciała, w większości zsunęło się po twardych łuskach jak po zbroi. Czuł pieczenie płytkiej rany, ale Es był spokojny, skoncentrowany – nie stracił skupienia nawet gdy zwarł się z jednym z kotów w wirze toczących się ciał, kłów i mięśni. Nie chciał zabijać niczemu niewinnych zwierząt i kiedy nadarzyła się okazja, złapał zębami za futro na karku drapieżnika, wymierzając mu w bok smagnięcie ciężkim ogonem, gdy się odwinął. Koty musiały być matką i kociakiem, bo kiedy większy z nich zaczął się wycofywać, mniejszy – choć trochę niepewny – również zaczął to robić. Barros wsparł błoniastą łapę na pozostałościach ofiary, posykując dopóki nie zniknęły w ciemnościach nocy. Dopiero wtedy odetchnął raz i drugi, wracając do ludzkiej postaci – bez bezpiecznie okrywających go łusek wyraźnie czuł, że był nieco poturbowany, ale skoro nic nie było złamane lub rozprute, mogło zostać odłożone na później.
Stając nad stygnącym wciąż ciałem, starał się nie przyglądać zbyt dokładnie śladom zębów wciąż widocznych na rozprutej nodze, ani na miazdze pełnej mózgu i krwi w miejscu głowy – odnalazł w pamięci odpowiednie zaklęcie, przemieniając ciało w nieduży kamień. Coś, co powinien był zrobić, zanim wrócili do obozu, by uniknąć wszystkich dodatkowych kłopotów.
Z ulgą, na którą nie zasługiwał, a która zaczęła rozpierać się w jego klatce piersiowej, wrócił do namiotu przypisanego kobietom, a w jakim przesiadywał też aktualnie Sal – rozsądne, tak lepiej mogli się nawzajem pilnować – i unosząc połę, zajrzał do środka, odliczając w głowie, czy wszyscy byli na miejscu. Sal przeglądał zdjęcia żony oraz dzieci, jak miał w zwyczaju, Yamileth przysiadła obok łóżka, na którym znajdował się okryty kocem kopiec – najpewniej Blanca – a Nita mieszała w magicznie ogrzewanym garnku kakao, którego zapach przyjemnie unosił się w powietrzu. Uciekła wzrokiem, zauważając, że wrócił.
- Powinien być już spokój – powiedział, nie zamierzając dodawać nic więcej i po prostu zająć swoją wartę przed namiotem. Tak na wszelki wypadek.
Blanca Vargas
Re: Indiana Jones i tajemnica drugiego śniadania (B. Vargas & E. Barros, 23 II 2000 r., Peru) Nie 18 Cze - 12:01
Blanca VargasWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Zacatecas, Meksyk
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : zaręczona
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : astronom, malarka aktów
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : ocelot wielki
Atuty : awanturnik (I), uczona (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 29 / magia lecznicza: 11 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 21 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 9 / wiedza ogólna: 20
Odizolowywanie się od reszty szło jej całkiem nieźle. Gniazdo z koca i poduszek nabrało niemal magicznej mocy ukrywania Blanki przed absolutnie wszystkimi i wygłuszania ich rozmów do niczego ponad cichy, monotonny szum w tle. Vargas słyszała słowa padające w namiocie i głos Estebana na zewnątrz, nie docierał do niej jednak sens żadnej z wypowiedzi. Gdyby się postarała, z pewnością mogłaby dołączyć się do dyskusji Sala i Yami - ale po co? Nie chciała tego. Nie chciała w niczym uczestniczyć przynajmniej przez najbliższy kwadrans - a najlepiej to w ogóle do końca życia. Dramatyzowała, to jasne, ale niechby ktoś śmiał odmówić jej do tego prawa.
Uniosła głowę dopiero na powrót Barrosa. Potrzebowała chwili by się odwrócić, częściowo wygrzebać spod koca i skupić wzrok na Estebanie, ale gdy już to zrobiła, oprzytomniała całkiem szybko.
- Jesteś ranny - stwierdziła bardziej niż zapytała. W jej głosie pobrzmiewało zdumienie. Nie wiedziała do końca, co wcześniej sobie myślała, ale chyba nie spodziewała się, że mężczyźnie może się coś stać. Nie po tym, jakim widziała go jeszcze kilka chwil temu.
Był przecież potworem, a potworom nie dzieje się krzywda. Uderzyła ją nagle nieprawidłowość tego myślenia, nagła świadomość swojej naiwności - głupoty? - niemal dosłownie ją spoliczkowała.
Choć więc ranny mogło być określeniem dużo na wyrost - ot, kilka zadrapań i zapowiedź jednego czy dwóch siniaków tu i tam - Blanca podniosła się z łóżka jak na zawołanie.
- Usiądź - rzuciła krótko. - Trzeba coś z tym zrobić.
Sięgała po torbę z podręczną apteczką niespecjalnie się nad tym zastanawiając. Wtedy, te lata temu, nie mieli jeszcze oficjalnie uzdrowiciela w zespole, gdy więc komuś coś się działo, zwykle zajmowała się tym Blanca - głównie dlatego, że Salowi robiło się słabo na widok krwi, Nita miała dwie lewe ręce do wszystkiego, co wymagało precyzji i delikatności, a Yamileth nie mogła robić wszystkiego sama. Sama Blanca nie była specjalnie doświadczona w magii leczącej, wychodziło jednak na to, że doświadczenie zdobyte w walce z zasmarkanymi nosami i otartymi kolanami kuzynostwa musiało wystarczyć.
Był jeszcze Esteban - jemu akurat Vargas ochoczo odstępowała zaszczyt bycia deską ratunku dla pozostałych - ale on sam przecież też czasem mógł wymagać pomocy. Tak jak teraz.
By oddać sprawiedliwość, pozostawienie zadrapań samym sobie raczej by Barrosowi nie zaszkodziło - nie były ani głębokie, ani specjalnie rozległe, mogłyby wyleczyć się same. Mając jednak na uwadze, gdzie byli i jak łatwo było się tu ubrudzić, Blanca uważała - może trochę nadgorliwie - że eliksir odkażający i szybkie zaklęcie wspomagające zdrowienie to niezbędne minimum. I może plaster, choć to już bardziej jako... Nie wiem, zabawny gest mający trochę rozładować atmosferę? Byli magiczni, nie potrzebowali plastrów, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kogo nie bawią kolorowe opatrunki w zwierzątka.
Nie odzywała się przez cały czas, jakiego wymagało przetarcie szczypiącym roztworem wszystkich zadrapań Barrosa i nałożenie cienkiej warstwy maści na już wstępnie zasinione miejsca na szyi i policzku mężczyzny. Skupiała się na tych czynnościach bardziej, niż chyba było to potrzebne, tylko po to, by nie przywiązywać się do bliskości Barrosa i ciepła jego skóry. Bo przecież przywiązywała się łatwo. Za łatwo. Pod tym względem nie była wcale lepsza od Nity.
W głowie pobrzmiewała jej myśl, która z każdym powtórzeniem tylko przybierała na sile: ledwie parę chwil temu widziała w nim potwora, ale przecież teraz krwawił jak człowiek.
Zakończyła pielęgniarskie powinności nalepieniem plastra z pociesznym jaguarem na najbardziej cieknące zadrapanie na dłoni Estebana. Wygładzając plaster przez chwilę, potem szybko cofnęła ręce, uwalniając dłoń Barrosa.
- Będziesz żył - zawyrokowała.
Pakując buteleczkę z eliksirem, pojemniczek z maścią, niezużyte waciki i paczkę plastrów z powrotem do torby, odetchnęła bezgłośnie. Uniosła wzrok na Barrosa i wreszcie, po chwili wahania, uśmiechnęła się blado. Nie umiała zdobyć się na odpowiednie słowa - a już na pewno nie przy wszystkich - więc podziękowanie i przeprosiny, jakie, jej zdaniem, chyba jednak mu się należały, kryły się właśnie w tym uśmiechu.
Nie czuła się lepiej, na to było zbyt szybko. Wciąż miała też pewność, że najbliższej nocy nie prześpi zbyt dobrze. Tym niemniej - coś zdążyła zrozumieć. Potrzebowała czasu, by zrozumienie to przetrawić, ale już teraz dawało ono gwarancję, że...
Cóż, nie miała Estebana pogryźć lub po raz kolejny wyzwać od najgorszych. Przynajmniej nie w ciągu najbliższych dni.
[koniec]
Uniosła głowę dopiero na powrót Barrosa. Potrzebowała chwili by się odwrócić, częściowo wygrzebać spod koca i skupić wzrok na Estebanie, ale gdy już to zrobiła, oprzytomniała całkiem szybko.
- Jesteś ranny - stwierdziła bardziej niż zapytała. W jej głosie pobrzmiewało zdumienie. Nie wiedziała do końca, co wcześniej sobie myślała, ale chyba nie spodziewała się, że mężczyźnie może się coś stać. Nie po tym, jakim widziała go jeszcze kilka chwil temu.
Był przecież potworem, a potworom nie dzieje się krzywda. Uderzyła ją nagle nieprawidłowość tego myślenia, nagła świadomość swojej naiwności - głupoty? - niemal dosłownie ją spoliczkowała.
Choć więc ranny mogło być określeniem dużo na wyrost - ot, kilka zadrapań i zapowiedź jednego czy dwóch siniaków tu i tam - Blanca podniosła się z łóżka jak na zawołanie.
- Usiądź - rzuciła krótko. - Trzeba coś z tym zrobić.
Sięgała po torbę z podręczną apteczką niespecjalnie się nad tym zastanawiając. Wtedy, te lata temu, nie mieli jeszcze oficjalnie uzdrowiciela w zespole, gdy więc komuś coś się działo, zwykle zajmowała się tym Blanca - głównie dlatego, że Salowi robiło się słabo na widok krwi, Nita miała dwie lewe ręce do wszystkiego, co wymagało precyzji i delikatności, a Yamileth nie mogła robić wszystkiego sama. Sama Blanca nie była specjalnie doświadczona w magii leczącej, wychodziło jednak na to, że doświadczenie zdobyte w walce z zasmarkanymi nosami i otartymi kolanami kuzynostwa musiało wystarczyć.
Był jeszcze Esteban - jemu akurat Vargas ochoczo odstępowała zaszczyt bycia deską ratunku dla pozostałych - ale on sam przecież też czasem mógł wymagać pomocy. Tak jak teraz.
By oddać sprawiedliwość, pozostawienie zadrapań samym sobie raczej by Barrosowi nie zaszkodziło - nie były ani głębokie, ani specjalnie rozległe, mogłyby wyleczyć się same. Mając jednak na uwadze, gdzie byli i jak łatwo było się tu ubrudzić, Blanca uważała - może trochę nadgorliwie - że eliksir odkażający i szybkie zaklęcie wspomagające zdrowienie to niezbędne minimum. I może plaster, choć to już bardziej jako... Nie wiem, zabawny gest mający trochę rozładować atmosferę? Byli magiczni, nie potrzebowali plastrów, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kogo nie bawią kolorowe opatrunki w zwierzątka.
Nie odzywała się przez cały czas, jakiego wymagało przetarcie szczypiącym roztworem wszystkich zadrapań Barrosa i nałożenie cienkiej warstwy maści na już wstępnie zasinione miejsca na szyi i policzku mężczyzny. Skupiała się na tych czynnościach bardziej, niż chyba było to potrzebne, tylko po to, by nie przywiązywać się do bliskości Barrosa i ciepła jego skóry. Bo przecież przywiązywała się łatwo. Za łatwo. Pod tym względem nie była wcale lepsza od Nity.
W głowie pobrzmiewała jej myśl, która z każdym powtórzeniem tylko przybierała na sile: ledwie parę chwil temu widziała w nim potwora, ale przecież teraz krwawił jak człowiek.
Zakończyła pielęgniarskie powinności nalepieniem plastra z pociesznym jaguarem na najbardziej cieknące zadrapanie na dłoni Estebana. Wygładzając plaster przez chwilę, potem szybko cofnęła ręce, uwalniając dłoń Barrosa.
- Będziesz żył - zawyrokowała.
Pakując buteleczkę z eliksirem, pojemniczek z maścią, niezużyte waciki i paczkę plastrów z powrotem do torby, odetchnęła bezgłośnie. Uniosła wzrok na Barrosa i wreszcie, po chwili wahania, uśmiechnęła się blado. Nie umiała zdobyć się na odpowiednie słowa - a już na pewno nie przy wszystkich - więc podziękowanie i przeprosiny, jakie, jej zdaniem, chyba jednak mu się należały, kryły się właśnie w tym uśmiechu.
Nie czuła się lepiej, na to było zbyt szybko. Wciąż miała też pewność, że najbliższej nocy nie prześpi zbyt dobrze. Tym niemniej - coś zdążyła zrozumieć. Potrzebowała czasu, by zrozumienie to przetrawić, ale już teraz dawało ono gwarancję, że...
Cóż, nie miała Estebana pogryźć lub po raz kolejny wyzwać od najgorszych. Przynajmniej nie w ciągu najbliższych dni.
[koniec]