You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996)
2 posters
Lasse Nørgaard
You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Sob 4 Lut - 11:36
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W lipcu słońce zachodziło później i zawsze było w tym wydarzeniu trochę liliowego różu. Tamtego lata świat był głośny w ten wulgarny, śpiewny sposób, który zostawiał na języku posmak wiśni albo aronii, albo czegoś większego, czegoś pozbawionego pestek, tamtego śmiechu, którego nie sposób było stłumić rozsądkiem i dobrym wychowaniem, ostatnich wersów wiersza, które Ida z Irene wykrzykiwały na zmiany, kręcąc się w kółko po zatłoczonym salonie. Okna mieszkania były otwarte na oścież i dżdżysta noc, pachnąca brukiem miasta i ludźmi spacerującymi wciąż po dzielnicy handlowej, wpadała do środka, oblepiając dywany i meble, przesiadając na fotelach i kłębiąc się między sylwetkami ich znajomych jak miękkie zarysy milczących, pijanych postaci. To było jego ulubione lato, ostatnie lato, podczas którego wydawało mu się, że może wszystko, że nie istnieje już nic, co mogłoby ściągnąć go na ziemię, przyszpilić do niej koszmarami, zaryglować znów pod czujnym okiem matki; miał wszak swój mały odłamek wolności, swoją migawkę dorosłości nadal zbyt jaskrawą, by mógł doszukać się w niej czegoś szkodliwego. Odpalił papierosa od płomienia świecy ustawionej na środku długiego stołu — jego dębowy blat pełen był pękatych kieliszków i kryształowych szklanek, butelek niedopitych alkoholi, półmisków z wykrwawiającymi się powoli owocami, wśród tego bałaganu jedna talia kart i ceramiczna popielniczka wypełniona niedopałkami i śladami szminek. Zamykali się w tym niewielkim świecie, tak jak zwykli robić to młodzi ludzie z ich kręgów, nie byli w kwestii tej niezwykli lub zaskakujący. Lubili udawać, że to, co brudzi powietrze na zewnątrz, ich nie dotyczy, a zima już nigdy nie wróci. Oszukuje, liczy karty! - wysoki głos Karli przecinał powietrze ze świstem, chichot Irene ściszał się przy uchu Idy, Otto odchylał z fałszywym oburzeniem jasnowłosą głowę i przysięgał, że nigdy przenigdy nie oszukuje i choć wszyscy wiedzieli, że to kłamstwo, nikogo ono nie obchodziło, bo kłamstwa nadawały wszystkiemu koloru i bawiły ich zdecydowanie bardziej niż prawda. Kłamali więc dalej — oszukiwali w pokera, mówili że to ostatni kieliszek, zaprzysięgali, że jutro rano zaczną przygotowywać się do nowego semestru i do stażu, który ojciec załatwił im w Stortingu; wykłócali się o sztukę, której nie mogli w pełni zrozumieć i o politykę, która dotykała ich tylko w tych miejscach, na które pozwalali rodzice. Ktoś zmieniał płyty w gramofonie, ktoś śmiał się z pijanym wdziękiem, rzucając się na poduszki welurowej kanapy, a Lasse bez przerwy przyglądał się wskazówkom wiszącego nad drzwiami zegara.
Nie mógł przestać się ruszać. Jego ciało stale szukało dla siebie zajęcia, kazało mu przestępować z nogi na nogę, przechodzić od kuchni do salonu i z salonu do lustra w łazience, nerwowo przeczesywać palcami włosy — przypominał zwierzę stale domagające się czyjejś uwagi, ptaka przeskakującego z gałęzi na gałąź w obawie przed zamarznięciem. Czas natomiast jak na złość płynął wolniej, papierosy nie pomagały; głowę miał coraz lżejszą, choć myśli nie ubywało. Mógł nie przyjść, mógł zapomnieć, mógł zamienić zdanie. Tyle tragedii mogło się zdarzyć w ciągu piętnastu minut — ludzie umierali w ciągu piętnastu minut, mogli więc też zatrzymać się w połowie drogi na umówione spotkanie, cofnąć się i wrócić do domu. Wokół niego drżał radosny, głośny świat pełen pijanych rozmów i wielkich słów, a on utknął w swoim beznadziejnym, rozgorączkowanym zauroczeniu i odliczał sekundy, które wprawiały w ruch wąskie wskazówki ściennego zegara, każda z nich bardziej mozolna od poprzedniej. Jeszcze chwila, papieros zgaszony na dnie filiżanki. Zerwał się z miejsca, wykorzystując chwilę hałaśliwej, ożywionej rozmowy przy stole, chwycił w dłoń kilka winogron, złapał pełną butelkę wina stojącą na kuchennym blacie. Korytarz był ciemny, oddalony od kwitnącego wokół lata — czul, jak pod cienkim materiałem jedwabnej koszuli jego skóra staje się szorstka od gęsiej skórki. Pchnął dwuskrzydłowe drzwi i wyszedł prosto w chłód głównego holu kamienicy, w jednej sekundzie odgradzając ich od hałasu przepełnionego mieszkania i złotego światła podłogowych lamp. Czuł bicie swojego serca aż w przełyku, słyszał jego echo w skroniach — lęk rozpuścił się na języku jak pudrowy cukierek, a on zapomniał o wszystkich tych rzeczach, których nie powinien był robić.
— Mam wyśmienite wyczucie czasu — oznajmił zamiast powitania, wędrując ku niemu leniwym, powłóczystym spojrzeniem. Dzieliło ich zaledwie kilka metrów od tamtego przyjęcia i kilka kolejnych od letniej nocy owiewającej ulicę drobnym deszczem. Safír stał w cieniu, na tyle jednak blisko, że Lasse był w stanie wyodrębnić każdy fragment jego twarzy, połączyć je w calość jak konstelacje — od skosu szczeki, przez linię rzęs, do sierpa blizny nad brwią. Wpatrywał się więc w niego z natarczywym zaciekawieniem, wsparty plecami o zamknięte drzwi i zastanawiał się, czy powinien go pocałować. Drażniło go to, jak bardzo tego chce — niedawno własne pragnienie wydawało mu się wstydliwe i niebezpieczne, przerzucone przez obręcz szyi jak wisielcza lina. Tym razem chciał na to pozwolić, chciał poczuć pętle pod grdyką, swój spłycony oddech niewiele wyżej. Przecież był lipiec, zachody słońca miały w sobie zawsze trochę liliowego różu, a on mógł wszystko, chciał wszystko, nie było fragmentu świata, którego nie powinien był dotykać. Przysunął się wiec jeszcze, stając w końcu tak blisko, że niemal stykali się nosami. Czuł tylko mentol i papierosy, przyjemny dreszcz przepływający wzdłuż kręgosłupa. Nie pocałował go jednak, w ostatniej chwili podnosząc rękę, by wsunąć mu w usta jedno z czerwonych winogron, które trzymał do tej pory w dłoni. Uśmiechał się przy tym z triumfalnym zadowoleniem, patrząc mu w oczy z wyzywającą nieustępliwością i bez słowa przekazał mu ukradzioną z własnego mieszkania butelkę wina. — Pokażę ci coś.
Pociągnął go ku górze dwoma rzędami drewnianych schodów, które z każdym kolejnym krokiem zdawały się skrzypieć coraz głośniej i z coraz większym wyrzutem. Na piętrze kamienica była jeszcze ciemniejsza, a odgłos przyjęcia na parterze skurczył się do rozmiaru stłumionego szumu muzyki i kilku podniesionych głosów; ściany pozostawały twardo niewzruszone, łuszczące się na nich kwieciste motywy gniły tu od lat, traciły liście i odwracały niechętny wzrok od mieszkańców. Drzwi, przed którymi się zatrzymali, nie miały numeru ni nazwiska, ich framuga zapadła się głęboko w ścianę, jakby przez lata nieobecności właścicielki budynek trawił powoli wszystko to, co niegdyś stanowiło centrum jej życia. Zamek ustąpił łagodnie pod naporem cichej inkantacji, zawiasy nie zaskrzypiały — widmo ciotki nie broniło swojego domu, tak jak zwykło robić to wcześniej. Biedna Agnes — przeszło mu przez myśl — miała słabą pamięć i fatalny gust, gdy chodziło o wnętrza. Złapał Safíra za nadgarstek i zaprowadził wzdłuż czarnego jak smoła korytarza aż do zaokrąglonego łuku dużego salonu. W żółtawym snopie ulicznego światła drobiny kurzu przypominały śnieg osypujący się powoli na stare, kolonialne meble i nawet w półmroku widać było, iż choć wszystko nadal stało, stały rzeźbione kredensy i kwieciste kanapy, mieszkanie od lat było równie martwe co jego właścicielka, podobnie jak ona również nadal pachniało wodą różaną i woskiem.
— To będzie nasza tajemnica — odezwał się w końcu, a jego ściszony głos poniósł się ponad zdartymi deskami sosnowego parkietu. Przeciął owal salonu i chwycił klamkę przeszklonych drzwi balkonowych. Puściły smutno, ze zrezygnowaniem pozwalając mu wyjść na zewnątrz, w tę krainę kruszącej się farby i żeliwnych, kutych poręczy. Pod nimi tkwił stale ten sam prostokątny dziedziniec kamienicy, ciepła łuna światła dochodząca z mieszkania na parterze; nad nimi niebo lipcowe opadało na dachy Midgardu jak ciężka, aksamitna peleryna. Gdy wrócił spojrzeniem do swojego towarzysza, jego twarz była już w całości oblana miękką mieszanką światła księżyca i ulicznej latarni, a do niego wrócił tamten dreszcz zachwytu i ekscytacji, plączący się w supeł pod mostkiem. Nachylił się znów w jego stronę, wspierając łokcie na szorstkiej balustradzie. Chciał go dotknąć, ale od kiedy pamiętał, wszystko co robił, robił zbyt szybko i zachłannie. — Znasz się na gwiazdach? Powinny dziś spadać.
Nie mógł przestać się ruszać. Jego ciało stale szukało dla siebie zajęcia, kazało mu przestępować z nogi na nogę, przechodzić od kuchni do salonu i z salonu do lustra w łazience, nerwowo przeczesywać palcami włosy — przypominał zwierzę stale domagające się czyjejś uwagi, ptaka przeskakującego z gałęzi na gałąź w obawie przed zamarznięciem. Czas natomiast jak na złość płynął wolniej, papierosy nie pomagały; głowę miał coraz lżejszą, choć myśli nie ubywało. Mógł nie przyjść, mógł zapomnieć, mógł zamienić zdanie. Tyle tragedii mogło się zdarzyć w ciągu piętnastu minut — ludzie umierali w ciągu piętnastu minut, mogli więc też zatrzymać się w połowie drogi na umówione spotkanie, cofnąć się i wrócić do domu. Wokół niego drżał radosny, głośny świat pełen pijanych rozmów i wielkich słów, a on utknął w swoim beznadziejnym, rozgorączkowanym zauroczeniu i odliczał sekundy, które wprawiały w ruch wąskie wskazówki ściennego zegara, każda z nich bardziej mozolna od poprzedniej. Jeszcze chwila, papieros zgaszony na dnie filiżanki. Zerwał się z miejsca, wykorzystując chwilę hałaśliwej, ożywionej rozmowy przy stole, chwycił w dłoń kilka winogron, złapał pełną butelkę wina stojącą na kuchennym blacie. Korytarz był ciemny, oddalony od kwitnącego wokół lata — czul, jak pod cienkim materiałem jedwabnej koszuli jego skóra staje się szorstka od gęsiej skórki. Pchnął dwuskrzydłowe drzwi i wyszedł prosto w chłód głównego holu kamienicy, w jednej sekundzie odgradzając ich od hałasu przepełnionego mieszkania i złotego światła podłogowych lamp. Czuł bicie swojego serca aż w przełyku, słyszał jego echo w skroniach — lęk rozpuścił się na języku jak pudrowy cukierek, a on zapomniał o wszystkich tych rzeczach, których nie powinien był robić.
— Mam wyśmienite wyczucie czasu — oznajmił zamiast powitania, wędrując ku niemu leniwym, powłóczystym spojrzeniem. Dzieliło ich zaledwie kilka metrów od tamtego przyjęcia i kilka kolejnych od letniej nocy owiewającej ulicę drobnym deszczem. Safír stał w cieniu, na tyle jednak blisko, że Lasse był w stanie wyodrębnić każdy fragment jego twarzy, połączyć je w calość jak konstelacje — od skosu szczeki, przez linię rzęs, do sierpa blizny nad brwią. Wpatrywał się więc w niego z natarczywym zaciekawieniem, wsparty plecami o zamknięte drzwi i zastanawiał się, czy powinien go pocałować. Drażniło go to, jak bardzo tego chce — niedawno własne pragnienie wydawało mu się wstydliwe i niebezpieczne, przerzucone przez obręcz szyi jak wisielcza lina. Tym razem chciał na to pozwolić, chciał poczuć pętle pod grdyką, swój spłycony oddech niewiele wyżej. Przecież był lipiec, zachody słońca miały w sobie zawsze trochę liliowego różu, a on mógł wszystko, chciał wszystko, nie było fragmentu świata, którego nie powinien był dotykać. Przysunął się wiec jeszcze, stając w końcu tak blisko, że niemal stykali się nosami. Czuł tylko mentol i papierosy, przyjemny dreszcz przepływający wzdłuż kręgosłupa. Nie pocałował go jednak, w ostatniej chwili podnosząc rękę, by wsunąć mu w usta jedno z czerwonych winogron, które trzymał do tej pory w dłoni. Uśmiechał się przy tym z triumfalnym zadowoleniem, patrząc mu w oczy z wyzywającą nieustępliwością i bez słowa przekazał mu ukradzioną z własnego mieszkania butelkę wina. — Pokażę ci coś.
Pociągnął go ku górze dwoma rzędami drewnianych schodów, które z każdym kolejnym krokiem zdawały się skrzypieć coraz głośniej i z coraz większym wyrzutem. Na piętrze kamienica była jeszcze ciemniejsza, a odgłos przyjęcia na parterze skurczył się do rozmiaru stłumionego szumu muzyki i kilku podniesionych głosów; ściany pozostawały twardo niewzruszone, łuszczące się na nich kwieciste motywy gniły tu od lat, traciły liście i odwracały niechętny wzrok od mieszkańców. Drzwi, przed którymi się zatrzymali, nie miały numeru ni nazwiska, ich framuga zapadła się głęboko w ścianę, jakby przez lata nieobecności właścicielki budynek trawił powoli wszystko to, co niegdyś stanowiło centrum jej życia. Zamek ustąpił łagodnie pod naporem cichej inkantacji, zawiasy nie zaskrzypiały — widmo ciotki nie broniło swojego domu, tak jak zwykło robić to wcześniej. Biedna Agnes — przeszło mu przez myśl — miała słabą pamięć i fatalny gust, gdy chodziło o wnętrza. Złapał Safíra za nadgarstek i zaprowadził wzdłuż czarnego jak smoła korytarza aż do zaokrąglonego łuku dużego salonu. W żółtawym snopie ulicznego światła drobiny kurzu przypominały śnieg osypujący się powoli na stare, kolonialne meble i nawet w półmroku widać było, iż choć wszystko nadal stało, stały rzeźbione kredensy i kwieciste kanapy, mieszkanie od lat było równie martwe co jego właścicielka, podobnie jak ona również nadal pachniało wodą różaną i woskiem.
— To będzie nasza tajemnica — odezwał się w końcu, a jego ściszony głos poniósł się ponad zdartymi deskami sosnowego parkietu. Przeciął owal salonu i chwycił klamkę przeszklonych drzwi balkonowych. Puściły smutno, ze zrezygnowaniem pozwalając mu wyjść na zewnątrz, w tę krainę kruszącej się farby i żeliwnych, kutych poręczy. Pod nimi tkwił stale ten sam prostokątny dziedziniec kamienicy, ciepła łuna światła dochodząca z mieszkania na parterze; nad nimi niebo lipcowe opadało na dachy Midgardu jak ciężka, aksamitna peleryna. Gdy wrócił spojrzeniem do swojego towarzysza, jego twarz była już w całości oblana miękką mieszanką światła księżyca i ulicznej latarni, a do niego wrócił tamten dreszcz zachwytu i ekscytacji, plączący się w supeł pod mostkiem. Nachylił się znów w jego stronę, wspierając łokcie na szorstkiej balustradzie. Chciał go dotknąć, ale od kiedy pamiętał, wszystko co robił, robił zbyt szybko i zachłannie. — Znasz się na gwiazdach? Powinny dziś spadać.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Pon 27 Lut - 23:08
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Lipiec pachniał hortensją, parzoną kawą i słońcem, które zalewało kuchnię intensywnym, złocistym odcieniem ochry – przymykał oczy i wyobrażał sobie, że znajdował się wewnątrz bursztynu, owad zamarły w żywiczych łzach pobliskiego drzewa; wiedział, że nie potrafiłby spędzić życia w bezruchu, przez chwilę dobrze było jednak nie widzieć niczego poza jaśniejącym światłem, mdlejącym na rzęsach ciepłym uczuciem spokoju, z którego wyrwała go dopiero woń mszystej, islandzkiej herbaty. Abigel zaparzała ten sam napar, odkąd byli dziećmi, a on za każdym razem przełykał mdłości podchodzącego do gardła sentymentu, bo odkąd wyjechał z Húsavíku, nie mógł znieść wywaru pachnącego igliwiem i owocami jałowca, gorzkiego posmaku, jaki pozostawiał na języku i wspomnień, które przywodził pod próg świadomości – ciężka, usztywniona krochmalem pościel, duszna sypialnia i dławiący kaszel, spychany głęboko w dół gardła, by nie obudzić Fenrisa. Miał trzydzieści lat, lecz pamięć dojrzewała w nim jak żywe zwierzę, z sercem bijącym płytko pod skronią, jakby próbowało wyrwać się spod osierdzia przeszłości – przechowywał w ciele zapachy, które na zawsze kojarzyły mu się z zakurzonym strachem dzieciństwem, barwy pulsujące fantomowym bólem pod zagojoną skórą, dotyk pozostawiający jedynie pąsowe pręgi upokarzającego strachu, lecz żadne z nich nie przypominało midgardzkiego lata, dni wydłużonych posmakiem świeżych malin, których sok wybarwiał spierzchnięte wargi bladym różem i liliowego odcienia nieba, zakradającego się pod sam horyzont jedynie w lipcu i sprawiającego wrażenie, jakby wszechświat kwitł nową gamą kolorów, nie tak intensywnych jak w sierpniu, lecz pozbawionych już wiosennej nieśmiałości. Słońce zniżało się pomiędzy szczerbieniem kamienic, rozciągnięte po dachach złocistą patyną, a on odwracał głowę od kubka ze stygnącą herbatą, wyglądając przez okno na senne oblicze miasta; gdzieś za pagórkami szpiczastych dachów znajdował się Lasse, jego jasna twarz i atramentowe spojrzenie, jego ciepłe ciało i dłonie, które mógł przyłożyć do jego pleców tak, że każdy palec zasłaniał pojedynczą gwiazdę w konstelacji rozprószonych na skórze pieprzyków – Lasse i jego wyłożone sztukaterią życie, gładkie jak kararyjski marmur, Lasse i młodość, do której obawiał się nie przynależeć, bo kiedy przyglądał się sobie w lustrze, był pewien, że fizjonomia coraz mniej przypominała jego samego, a coraz bardziej dorosłe oblicze Fenrisa.
Kiedy wyszedł na dwór, miasto nasiąkało już zmrokiem, lecz w powietrzu wciąż unosił się zapach lata – wieczory takie jak ten przypominały mu życie, które wiódł w Sztokholmie, tamtą odległą, dekorowaną witrażami młodość, kiedy po raz pierwszy czuł na języku wolność, a ta smakowała mleczną czekoladą i tanim winem, potem osuwającym się na górną wargę, ku wesołości rozchylonych ust; wszystko to wydawało mu się oniryczne, zagubione pośród feerii przymglonej wyobraźni, jakby wspomnienia, które uciskały mu skronie, należały do innego ciała, innego życia, innej rzeczywistości – teraz radość tamtych długich, zaróżowionych wolnością lat rozpalała się za mostkiem ognikiem czułego sentymentu, onieśmielonego upływem czasu, lecz dość ciepłego, by wyszedł na dwór w samej koszuli, targanej figlarnymi podmuchami wiatru. Czuł, jak dziecinna nadzieja, którą płochliwie ukrywał przed lustrem, jakby stanowiła jedynie brzydką skazę lub zaróżowioną bliznę, rozlewa się z powrotem po jego fizjonomii i zaśmiał się cicho do samego siebie, pozwalając, by dźwięk ten wypełnił mu gardło i poniósł się echem wzdłuż wąskiej sieni przecznicy; wyobrażał sobie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat jego życia zrodził się nowy okres, którego nie sposób było przyporządkować do właściwego miejsca w chronologii – jak szósty, mały palec u ręki, jego rzeczywistość wydłużała się o trzynasty, fałszywy miesiąc, który po cichu, wstydliwie nazywał miłością. W dzieciństwie sądził, że łatwo było mu kochać – jego serce biło szybciej za każdym razem, gdy sięgał wzrokiem ku dorastającemu ciału Joela, który przebierał się na ławce obok niego i pierwszy raz pocałował go w zaułku szkolnej szatni, jego dłonie uporczywie sięgały bliskości cudzych palców, a usta czułości rozchylonych warg, jego świadomość odkształcała się pod ciężarem cudzych potrzeb, miękka jak topiony wosk i przeświadczona o swej pragmatyczności – miłość ta za każdym razem była jednak krótka i nietrwała; knot pozostawionych na parapecie emocji wypalał się i czezł, a on znów pozostawał samotny, utwierdzony w ciążącym nad nim fatum matczynej przestrogi. Ukrywał łzy w kącikach oczu i uśmiechał się wciąż tak samo, otulając ramionami własne serce, jakby było zwierzęciem o puszystej sierści i wrażliwym ciele, zbyt słabym, by przeżyć poza ciasną klatką żeber.
Teraz znów czuł dreszcz, przesuwający się fantomowym bólem wzdłuż napiętego karku – na klatce schodowej rozchodziło się echo głośnej muzyki, a pod jego osierdziem echo bijącego serca; wzniósł kąciki ust, najpierw ostrożnie, a potem coraz wyżej, widząc znajomą sylwetkę u szczytu schodów – nawet w półmroku potrafił rozpoznać atramentowy odcień jego spojrzenia, połysk zakradający się w szerokie źrenice i cętki drobnych piegów, rozjaśnione pozłotą lipcowego światła. Stali tak blisko siebie – mógłby wygłuszyć dźwięki drgające o ściany mieszkania i śmiech dobiegający salwą zza zamkniętych drzwi, żeby słyszeć tylko jego oddech, ciche szemranie zastygające ciepłem na rozchylonych wargach.
– Mówisz, że jestem przewidywalny? – odparł zaczepnie, lecz jego brwi zmarszczyły się ledwie na kilka sekund, jakby, ogorzały letnią wesołością, nie potrafił dość długo podtrzymać teatralnego wyrazu własnej frustracji – nie sądził, by kiedykolwiek potrafił być na niego zły. Przysunął się bliżej, muskając palcami wklęśnięcie jego talii i rozgryzając między zębami czerwone winogrono, którego słodki sok spłynął mu na język – przez chwilę przyglądał mu się z zaskoczeniem, zaraz roześmiał się jednak, pozwalając, by Lasse chwycił go za nadgarstek i pociągnął w górę po stromych schodach, ku opustoszałemu mieszkaniu na najwyższym piętrze, gdzie przez odsłonięte okno wpadał snop księżycowego światła, nasiąkłego żółtą poświatą ulicznej latarni. To będzie nasza tajemnica. – Jedna z wielu. – uśmiechnął się czule, nagle wzruszony lekkością dzielonej chwili – tym, jak ciepłe wydawało się jego ciało, okryte ledwie wierzchnią warstwą ubrań, jak miękkie jego spąsowiałe winem usta, jak głębokie jego oczy; pomyślał, że mógłby w nich zatonąć i nie miałby potrzeby wynurzyć się z powrotem na powierzchnię. Rześkie, lipcowe powietrze owinęło się wokół szyi łagodnym podmuchem wiatru, uświadamiając go o cieniu zastygłego na policzkach rumieńca – przyjaciel wsparł się o metalową balustradę, a on przez chwilę przyglądał się jeszcze niebu, zanim stanął obok niego, stykając się ramionami.
– Znam Cefeusza, Kasjopeję i Wielką Niedźwiedzicę – zaczął po chwili, wskazując palcem na cekiny gwiazd zapiętych na pelerynie atramentowego nieba. – Tam daleko, po prawej stronie, jeśli dobrze się przyjrzysz, widać Andromedę. Gdybyśmy stali tu całą noc, być może moglibyśmy obrysować palcem całą jej konstelację. To śmieszne... nadaliśmy nazwy wszystkim tym gwiazdom i planetom, co jeśli one miały już swoje imiona? – zaśmiał się krótko, nakrywając palcami zatrzymaną na balustradzie dłoń Lassego. – Widziałeś wcześniej spadające Perseidy?
Kiedy wyszedł na dwór, miasto nasiąkało już zmrokiem, lecz w powietrzu wciąż unosił się zapach lata – wieczory takie jak ten przypominały mu życie, które wiódł w Sztokholmie, tamtą odległą, dekorowaną witrażami młodość, kiedy po raz pierwszy czuł na języku wolność, a ta smakowała mleczną czekoladą i tanim winem, potem osuwającym się na górną wargę, ku wesołości rozchylonych ust; wszystko to wydawało mu się oniryczne, zagubione pośród feerii przymglonej wyobraźni, jakby wspomnienia, które uciskały mu skronie, należały do innego ciała, innego życia, innej rzeczywistości – teraz radość tamtych długich, zaróżowionych wolnością lat rozpalała się za mostkiem ognikiem czułego sentymentu, onieśmielonego upływem czasu, lecz dość ciepłego, by wyszedł na dwór w samej koszuli, targanej figlarnymi podmuchami wiatru. Czuł, jak dziecinna nadzieja, którą płochliwie ukrywał przed lustrem, jakby stanowiła jedynie brzydką skazę lub zaróżowioną bliznę, rozlewa się z powrotem po jego fizjonomii i zaśmiał się cicho do samego siebie, pozwalając, by dźwięk ten wypełnił mu gardło i poniósł się echem wzdłuż wąskiej sieni przecznicy; wyobrażał sobie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat jego życia zrodził się nowy okres, którego nie sposób było przyporządkować do właściwego miejsca w chronologii – jak szósty, mały palec u ręki, jego rzeczywistość wydłużała się o trzynasty, fałszywy miesiąc, który po cichu, wstydliwie nazywał miłością. W dzieciństwie sądził, że łatwo było mu kochać – jego serce biło szybciej za każdym razem, gdy sięgał wzrokiem ku dorastającemu ciału Joela, który przebierał się na ławce obok niego i pierwszy raz pocałował go w zaułku szkolnej szatni, jego dłonie uporczywie sięgały bliskości cudzych palców, a usta czułości rozchylonych warg, jego świadomość odkształcała się pod ciężarem cudzych potrzeb, miękka jak topiony wosk i przeświadczona o swej pragmatyczności – miłość ta za każdym razem była jednak krótka i nietrwała; knot pozostawionych na parapecie emocji wypalał się i czezł, a on znów pozostawał samotny, utwierdzony w ciążącym nad nim fatum matczynej przestrogi. Ukrywał łzy w kącikach oczu i uśmiechał się wciąż tak samo, otulając ramionami własne serce, jakby było zwierzęciem o puszystej sierści i wrażliwym ciele, zbyt słabym, by przeżyć poza ciasną klatką żeber.
Teraz znów czuł dreszcz, przesuwający się fantomowym bólem wzdłuż napiętego karku – na klatce schodowej rozchodziło się echo głośnej muzyki, a pod jego osierdziem echo bijącego serca; wzniósł kąciki ust, najpierw ostrożnie, a potem coraz wyżej, widząc znajomą sylwetkę u szczytu schodów – nawet w półmroku potrafił rozpoznać atramentowy odcień jego spojrzenia, połysk zakradający się w szerokie źrenice i cętki drobnych piegów, rozjaśnione pozłotą lipcowego światła. Stali tak blisko siebie – mógłby wygłuszyć dźwięki drgające o ściany mieszkania i śmiech dobiegający salwą zza zamkniętych drzwi, żeby słyszeć tylko jego oddech, ciche szemranie zastygające ciepłem na rozchylonych wargach.
– Mówisz, że jestem przewidywalny? – odparł zaczepnie, lecz jego brwi zmarszczyły się ledwie na kilka sekund, jakby, ogorzały letnią wesołością, nie potrafił dość długo podtrzymać teatralnego wyrazu własnej frustracji – nie sądził, by kiedykolwiek potrafił być na niego zły. Przysunął się bliżej, muskając palcami wklęśnięcie jego talii i rozgryzając między zębami czerwone winogrono, którego słodki sok spłynął mu na język – przez chwilę przyglądał mu się z zaskoczeniem, zaraz roześmiał się jednak, pozwalając, by Lasse chwycił go za nadgarstek i pociągnął w górę po stromych schodach, ku opustoszałemu mieszkaniu na najwyższym piętrze, gdzie przez odsłonięte okno wpadał snop księżycowego światła, nasiąkłego żółtą poświatą ulicznej latarni. To będzie nasza tajemnica. – Jedna z wielu. – uśmiechnął się czule, nagle wzruszony lekkością dzielonej chwili – tym, jak ciepłe wydawało się jego ciało, okryte ledwie wierzchnią warstwą ubrań, jak miękkie jego spąsowiałe winem usta, jak głębokie jego oczy; pomyślał, że mógłby w nich zatonąć i nie miałby potrzeby wynurzyć się z powrotem na powierzchnię. Rześkie, lipcowe powietrze owinęło się wokół szyi łagodnym podmuchem wiatru, uświadamiając go o cieniu zastygłego na policzkach rumieńca – przyjaciel wsparł się o metalową balustradę, a on przez chwilę przyglądał się jeszcze niebu, zanim stanął obok niego, stykając się ramionami.
– Znam Cefeusza, Kasjopeję i Wielką Niedźwiedzicę – zaczął po chwili, wskazując palcem na cekiny gwiazd zapiętych na pelerynie atramentowego nieba. – Tam daleko, po prawej stronie, jeśli dobrze się przyjrzysz, widać Andromedę. Gdybyśmy stali tu całą noc, być może moglibyśmy obrysować palcem całą jej konstelację. To śmieszne... nadaliśmy nazwy wszystkim tym gwiazdom i planetom, co jeśli one miały już swoje imiona? – zaśmiał się krótko, nakrywając palcami zatrzymaną na balustradzie dłoń Lassego. – Widziałeś wcześniej spadające Perseidy?
Lasse Nørgaard
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Nie 26 Mar - 15:43
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
W tamtych latach wydawało mu się, że świat mógł zmieścić się w filiżance — był taki ładny, taki oczywisty, można było unieść go za cienkie, porcelanowe ucho i roztrzaskać o najbliższą ścianę. Nic nie było zupełnie poważne, słońce przypominało okrągły herbatnik lub przekrojoną na pół pomarańczę, a drzwi jego sypialni zawsze były otwarte, daleko od surowego spojrzenia jego matki, daleko od długich sylwetek medyków stojących nad jego łóżkiem jak armia cieni. Pewnego dnia, gdy lat miał niecałe siedemnaście, w przypływie jakiejś głupiej, bezmyślnej brawury zakradli się z Idą do kuchni w piwnicy, tej kuchni, w której zwykła bywać tylko Hilda i wyciągnęli z górnej szafki brandy ich ojca — alkohol palił w przełyk i zostawiał słodki posmak spalonego cukru na podniebieniu, ale oni zamykali oczy, zaciskali zęby i pili szybko, prosto z butelki, jakby ten mały pokaz nierozsądnego buntu był w tamtej chwili jedynym zadaniem, które kiedykolwiek miało sens. Wiedzieli, że bez względu na to jak rezolutnie będą tuszować swoje przestępstwo, rodzice dowiedzą się prędzej czy później i z tego właśnie powodu być może tak niezdarnie szło im ukrywanie rozbawienia. Potykali się o rogi dywanów i chichotali, przyglądając się portretom ich babek i ciotek wywieszonych na ścianach. Agnes całe życie miała dokładnie taką samą fryzurę jak jej matka, Gjerta przypominała jednego z długich chartów Dagmar, jej mąż natomiast przywodził na myśl perskiego kota o spłaszczonej twarzy; Ida wskazywała ich palcami, a potem — chwiejąc się na swoich chudych nogach, z bufiastymi rękawami białej sukienki podwiniętymi do łokci — zaczęła przechadzać się po holu z teatralnie uniesionym podbródkiem i naśladować nosowy głos ich matki, jej przesadnie arystokratyczny, chroboczący akcent, jej protekcjonalne skarbie i kochanie wyrzucane z siebie na płytkim wdechu. Byli wtedy niemożliwie wręcz szczęśliwi, choć oboje gotowi byli wybuchnąć płaczem w każdym momencie. Pamiętał, ze gdy Dagmar wbiegła do biblioteki, zastając ich zwiniętych na długiej, skórzanej kanapie, jego nietrzeźwy umysł powtarzał po cichu, że jej nienawidzi — tego jak mocne były jej wąskie palce, jak ostry jej matczyny język, jak ciemne jej oczy, gdy wyłapywał je po drugiej stronie pomieszczenia, zawsze tak samo czujnie wbite w niego, zawsze tak samo zmartwione; pamiętał, że nie mógł myśleć o jej miłości, bo w tamtym momencie kolejny raz byłą tylko marmurową postacią zaciskającą dłoń na jego karku i psującą jeden z niewielu momentów, w których czuł się szczęśliwy. Pamiętał też, ze jej to powiedział — był pijany i zły, więc słabo cedził przez zęby własny żal, wypominając, że nigdy nie chciała jego szczęścia, że pewnego dnia będzie miał trzydzieści lat i nadal będzie gnił w tym cholernym pokoju, przez którego okna widać było tylko smutne, wilgotne torfowiska. To był pierwszy przejaw szczerości i przez długie lata jedyny — ale wtedy, tamtego lata, gdy z nieba spadały Perseidy, a on mógł zetknąć się ramieniem z ramieniem drugiego mężczyzny w taki sposób, w jaki dotykało się ludzi, których pragnęło się całować, znów był równie wolny i radosny co wieczora swojego małego przestępstwa. Mógł kolejny raz rozpościerać ramiona i wychylać się poza barierkę balkonu; mógł wyobrażać sobie swoje życie otwarte i piękne, a potem przekonywać samego siebie, że miał do niego prawo, choć w rzeczywistości ten krótki moment szczęścia był jedynie przystankiem. To nie miało wcale znaczenia, to niczego nie zmieniało — Safír pachniał znajomymi perfumami, resztką papierosowego dymu, lipcową nocą zatrzymującą się wilgocią minionego deszczu na odkrytej skórze jego szyi.
Mówisz, że jestem przewidywalny? Uśmiechnął się szerzej, poczuł pod kciukiem jego dolną wargę, gdy wsuwał mu do ust winogrono. Ostatnie tygodnie spędził, wyobrażając sobie ten moment — był ciepły i miękki jak wszystkie jego pocałunki, jak dłonie przesuwające się wzdłuż jego boków. Miał lekką głowę, głowę kogoś, kto wypił za dużo wina, a nocami przewracał się z boku na bok, plącząc się w swojej pościeli, czekając na sen, w którym mógłby znów mieć go przy sobie, tak blisko, że mógłby pochwycić bicie jego serca we własne dłonie, oddech na swój język. Dlatego czekał, śledził w napięciu wskazówki zegara, a pod cienkim materiałem ubrań jego skóra pokrywała się drobnymi wzniesieniami gęsiej skórki, choć noc była przyjemnie parna. Pod nimi, w mieszkaniu na parterze, jego znajomi tasowali karty i rozlewali gin po drewnianym parkiecie — nie mogliby go zrozumieć, nie potrafiliby pojąć jego tęsknoty, bo w ich świecie uczucia były płytkie i chwilowe, zebrane zaledwie puchem chwilowego zauroczenia na rozgrzanych poduszkach. Chciał im o tym opowiedzieć, przyznać, ze się zakochał i że tym razem jego miłość była inna — tym razem wybrał dobrze. Safír miał ładne, łagodne dłonie, nie był dla niego okrutny, nie kazał mu odwracać głowy w stronę ściany, nie liczył siniaków zostawionych na jego ramionach i czasem, w dni kiedy świat tracił kolory, a lęk znów osiadał mu na ramionach, wydawał mu się odległy i nierealny. Czekał na moment, w którym wszystko kolejny raz się posypie — na jesień i zimę, na wczesny poranek głośny od zatrzaskiwanych drzwi. Teraz jednak kwitły forsycje, a niebo było bezchmurne, pierwszy raz od wielu tygodni.
— Możemy tu zostać całą noc, jeżeli chcesz — odezwał się, chwilę jeszcze śledząc wzorkiem wskazywane przez niego gwiazdy. Wyobrażał sobie, że mógłby słuchać go godzinami, tak długo, aż w końcu niebo nie rozjaśniłoby się pierwszymi promieniami bladego, północnego słońca. — Nie musimy nawet stać — szepnął jeszcze, na chwilę wspierając podbródek na jego ramieniu, uśmiechając się przy tym lekko, niemal szelmowsko. Ciepły oddech odbił się na skórze bliskiej szyi, a oczy kolejny raz wzleciały do góry, szukając srebrnych punktów gwiazd rozrzuconych po ciemnym niebie. Firmament był ciężki, miękki jak aksamit — wydawało mu się, że mógłby na nich opaść i odciąć od świata. Mogliby zostać tu na zawsze, w tym mieszkaniu, do którego nikt poza nim nie miał klucza. Poczuł lekkie drżenie serca, gdy dłoń Safíra nakryła jego palce. Gest był szczery i intymny, niemal zbyt czuły, by mógł dotknąć skóry. Przez kilka sekund wpatrywał się w jego profil wielkimi oczami rozjaśnionymi winem i trzepoczącym się pod zebrami zauroczeniem, nie mogąc powstrzymać rozlewającego się po policzkach rumieńca. Przeszło mu przez myśl, że musi wyglądać jak głupi nastolatek, idiotycznie wzruszony tym subtelnym dotykiem, choć jeszcze przed chwilą uśmiechał się do niego wyzywająco i ciągnął za nadgarstek do ciemnego mieszkania. — Nie — skłamał, jego głos ściszony, ściśnięty przez odrętwiałe gardło. Widział, ale nie tak, nie z nim. — Myślisz, że one też mają imiona? No wiesz, Perseidy? — dodał, próbując otrząsnąć się ze swojego zawstydzenia i wsuwając między niego a obramowanie balkonu. Serce biło mu zbyt szybko i przekonany był, że gdyby pozwolił rozpiąć swoją koszulę, obaj mogliby dostrzec ciemniejące plamy siniaków rozsiane po skórze na piersi. Potrzebował bliskości, potrzebował jego — cekinów gwiazd odbitych w zielonych oczach, które w granatowej poświacie nocy wydawały się niemal turkusowe. Jego głos bez przerwy rozbrzmiwał w głowie, mącąc myśli, przejmując wszystkie wspomnienia. Jedna z wielu. — Jeżeli znajdę pierwszą spadającą gwiazdę, powiesz mi, która z naszych tajemnic jest twoją ulubioną? — Uśmiechnął się do niego raz jeszcze, jego twarz nadal zaróżowiona i ciepła. Objął mocniej kuty metal ogrodzenia i uniósł się lekko, by przysiąść na barierce i odchylić głowę tak, by lepiej widzieć niebo. Mógł spaść, to nie było istotne. Wolałby spaść teraz. Nawet stojąc na podłodze był wysoko w chmurach.
Mówisz, że jestem przewidywalny? Uśmiechnął się szerzej, poczuł pod kciukiem jego dolną wargę, gdy wsuwał mu do ust winogrono. Ostatnie tygodnie spędził, wyobrażając sobie ten moment — był ciepły i miękki jak wszystkie jego pocałunki, jak dłonie przesuwające się wzdłuż jego boków. Miał lekką głowę, głowę kogoś, kto wypił za dużo wina, a nocami przewracał się z boku na bok, plącząc się w swojej pościeli, czekając na sen, w którym mógłby znów mieć go przy sobie, tak blisko, że mógłby pochwycić bicie jego serca we własne dłonie, oddech na swój język. Dlatego czekał, śledził w napięciu wskazówki zegara, a pod cienkim materiałem ubrań jego skóra pokrywała się drobnymi wzniesieniami gęsiej skórki, choć noc była przyjemnie parna. Pod nimi, w mieszkaniu na parterze, jego znajomi tasowali karty i rozlewali gin po drewnianym parkiecie — nie mogliby go zrozumieć, nie potrafiliby pojąć jego tęsknoty, bo w ich świecie uczucia były płytkie i chwilowe, zebrane zaledwie puchem chwilowego zauroczenia na rozgrzanych poduszkach. Chciał im o tym opowiedzieć, przyznać, ze się zakochał i że tym razem jego miłość była inna — tym razem wybrał dobrze. Safír miał ładne, łagodne dłonie, nie był dla niego okrutny, nie kazał mu odwracać głowy w stronę ściany, nie liczył siniaków zostawionych na jego ramionach i czasem, w dni kiedy świat tracił kolory, a lęk znów osiadał mu na ramionach, wydawał mu się odległy i nierealny. Czekał na moment, w którym wszystko kolejny raz się posypie — na jesień i zimę, na wczesny poranek głośny od zatrzaskiwanych drzwi. Teraz jednak kwitły forsycje, a niebo było bezchmurne, pierwszy raz od wielu tygodni.
— Możemy tu zostać całą noc, jeżeli chcesz — odezwał się, chwilę jeszcze śledząc wzorkiem wskazywane przez niego gwiazdy. Wyobrażał sobie, że mógłby słuchać go godzinami, tak długo, aż w końcu niebo nie rozjaśniłoby się pierwszymi promieniami bladego, północnego słońca. — Nie musimy nawet stać — szepnął jeszcze, na chwilę wspierając podbródek na jego ramieniu, uśmiechając się przy tym lekko, niemal szelmowsko. Ciepły oddech odbił się na skórze bliskiej szyi, a oczy kolejny raz wzleciały do góry, szukając srebrnych punktów gwiazd rozrzuconych po ciemnym niebie. Firmament był ciężki, miękki jak aksamit — wydawało mu się, że mógłby na nich opaść i odciąć od świata. Mogliby zostać tu na zawsze, w tym mieszkaniu, do którego nikt poza nim nie miał klucza. Poczuł lekkie drżenie serca, gdy dłoń Safíra nakryła jego palce. Gest był szczery i intymny, niemal zbyt czuły, by mógł dotknąć skóry. Przez kilka sekund wpatrywał się w jego profil wielkimi oczami rozjaśnionymi winem i trzepoczącym się pod zebrami zauroczeniem, nie mogąc powstrzymać rozlewającego się po policzkach rumieńca. Przeszło mu przez myśl, że musi wyglądać jak głupi nastolatek, idiotycznie wzruszony tym subtelnym dotykiem, choć jeszcze przed chwilą uśmiechał się do niego wyzywająco i ciągnął za nadgarstek do ciemnego mieszkania. — Nie — skłamał, jego głos ściszony, ściśnięty przez odrętwiałe gardło. Widział, ale nie tak, nie z nim. — Myślisz, że one też mają imiona? No wiesz, Perseidy? — dodał, próbując otrząsnąć się ze swojego zawstydzenia i wsuwając między niego a obramowanie balkonu. Serce biło mu zbyt szybko i przekonany był, że gdyby pozwolił rozpiąć swoją koszulę, obaj mogliby dostrzec ciemniejące plamy siniaków rozsiane po skórze na piersi. Potrzebował bliskości, potrzebował jego — cekinów gwiazd odbitych w zielonych oczach, które w granatowej poświacie nocy wydawały się niemal turkusowe. Jego głos bez przerwy rozbrzmiwał w głowie, mącąc myśli, przejmując wszystkie wspomnienia. Jedna z wielu. — Jeżeli znajdę pierwszą spadającą gwiazdę, powiesz mi, która z naszych tajemnic jest twoją ulubioną? — Uśmiechnął się do niego raz jeszcze, jego twarz nadal zaróżowiona i ciepła. Objął mocniej kuty metal ogrodzenia i uniósł się lekko, by przysiąść na barierce i odchylić głowę tak, by lepiej widzieć niebo. Mógł spaść, to nie było istotne. Wolałby spaść teraz. Nawet stojąc na podłodze był wysoko w chmurach.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Nie 16 Kwi - 20:41
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Jego dzieciństwo było długie i wąskie – przypominało trumnę domkniętą wiekiem w kształcie rodzinnego domu, przykręconą do ziemi rdzewiejącymi gwoździami i pełną drzazg, które wsuwały się głęboko pod miękki naskórek; czasem wciąż czuł je między warstwami tkanek, nagłe ukłucie ojcowskiego rygoru, fantomowy ból w miejscu, gdzie, pchnięty przez starszego brata, rozbił skroń o brzeg drewnianej szafki, ciężar matczynego żalu, wsączany pod osierdzie za każdym razem, gdy płakała, jakby przelewała swój płacz w głąb jego dziecięcej piersi, nie zważając, że była jeszcze zbyt mała, by go pomieścić. Islandia stała się we wspomnieniach miejscem zatrzymanym w czasie, pojedynczą kliszą, na której ujęto lata dawnego życia, wszystkie zanurzone w buro-brązowym odcieniu sepii, otarte na brzegach i prześwietlone w miejscu, gdzie znajdowało się jego serce – spoglądając na świat przez okno zmurszałej, dzielonej z rodzeństwem sypialni, był pewien, że na wyspie nie istniały pory roku, bo klimat nad zatoką zawsze był tak samo surowy i wietrzny, bryza, nawet w najcieplejszy dzień w roku, żgała w skórę drobinami zimnej wody, a on nie mógł pozbyć się z karku dreszczu, który ściągał skórę odrętwiałą parezą, ilekroć ojciec spoglądał mu w oczy; lipiec pachniał mchem, próchniejącym drewnem i krwią wysączoną nożem spod rybiego brzucha, on sięgał tymczasem wzrokiem za linię widnokręgu, wyobrażając sobie, że powietrze miało tam woń, która nie wgryzała się w śluzówkę mdłym przejawem strachu – w domu nie rosły kwiaty, więc lato kojarzyło mu się przede wszystkim zapachem matczynych perfum, nasiąkłym w materiał sukienki, na której zaciskał nerwowo dłonie, gdy ojciec wznosił pięść nad jego głową, w poszewkę kołdry, kiedy płakała, skulona na jego łóżku jak dziecko, w barwną apaszkę, którą po jej śmierci przewiązał sobie ostrożnie wokół szyi, a Fenris uderzył go w twarz tak mocno, że spadła na podłogę, przydeptana twardą zelówką buta. Dzisiaj na wietrze unosił się zapach hortensji, a on pomyślał, że jego miłość po raz pierwszy nie była czymś, czego się wstydził – tajemnicą ukrywaną przed matką w ramionach drugiego chłopca, ciepłem męskiego ciała stygnącym na pustym materacu, zwierzęciem nadgryzającym krawędź osierdzia; czasem czuł wstyd, jeszcze zanim docisnął usta do cudzych warg, bo mężczyźni, którzy go dotykali, nie potrafili nawet spojrzeć mu w oczy – tymczasem spojrzenie Lassego było wesołe i szczere; miało odcień nocnego nieba i łatwo było wyobrazić sobie, że mógłby w nich zatonąć.
Poczuł jego ciepły oddech, zatrzymany westchnieniem na odsłoniętej szyi i odchylił lekko głowę, tak, by przez chwilę oboje spoglądali na płachtę okrywającego ich firmamentu – w szkole nakrywał swoje zauroczenie grubą kołdrą, pod którą powietrze szybko stawało się duszne i cierpkie od krochmalu, lecz pozwalało trzymać dłonie oplecione wokół palców Ingmara, całować go w usta i obejmować się tak ciasno, by czuć rytm serca bijącego pod drżącym mostkiem; tym razem nie chował się w przestrzeni pod sztywną pierzyną, zakrywając sobie usta, kiedy ton głosu wpadał w rozgorączkowany entuzjazm, bo nakrywało go całe wielkie niebo, świat posłusznie odwracający wzrok od czułej natury jego pragnień. Lasse przynależał do innego życia – jego miłość była ciepła i gładka jak aksamit, nie odstawała pod palcami ściegiem niechlujnie doszytej nici, a kiedy nachylała się blisko nad jego twarzą, czuł zapach perfum i kosztowanego wina, lecz prawie nie miał czasu zastanowić się, czy mężczyzna w ten sam sposób wyczuwał na jego sercu gruzły pokątnej przeszłości, blizny w miejscach, gdzie pozwolił, by nożem i widelcem odkrojono sobie fragmenty jego zaufania, ślad po obietnicach, których nigdy nie spełnił, zmywając ze skóry pieszczotę cudzych dłoni za każdym razem, kiedy wracał do domu, jakby obawiał się, że ktoś je rozpozna, dostrzeże pąs rumieńca na lewym policzku i błysk zadowolenia w przymrużonych oczach; szczęście nigdy nie lubiło niskich temperatur – nie potrafiło przeżyć wśród surowego klimatu Islandii.
– Mam nadzieję – odparł, a w jego głos wkradła się cicha, rozbawiona przekora, kiedy osunął wzrok po płótnie nieba, śledząc fastrygi srebrzystych smug, ginące za wyszczerbionym horyzontem kamienic. – Jak inaczej miałyby ze sobą rozmawiać? – alkohol szumiał mu w skroniach, podchodząc na język słodyczą infantylnego rozmarzenia; jego matka nadawała imiona gwiazdom, kiedy nie pamiętała już swojego własnego, a on starał się wierzyć, że nie miało to żadnego znaczenia, choć kiedy spojrzała na niego pustym wzrokiem i zapytała, kim był, z trudem wstrzymał łzy pod grdyką, by dopiero nad zatoką, dość daleko od domu, by ojciec nigdy go nie usłyszał, zanieść się płaczem. Nigdy nie przyznał się, że myślał o Margrét częściej nie w bezsenne noce, ale kiedy był szczęśliwy – zawsze z tym samym, przygnębiającym żalem, zupełnie jakby czuł, że był jej winny to szczęście; był jej winny to życie, którego nigdy nie doświadczyła. Lasse przysiadł na metalowej barierce, a on odsunął wspomnienia w tył umysłu, znów – po raz pierwszy – nie czując przygryzającej serce winy, że pragnął mieć ten czas tylko dla siebie; tylko dla nich. Przez chwilę przyglądał się, jak szczupła sylwetka mężczyzny kołysze się na powolnych, ciepłych targnięciach wiatru – wyglądał prawie jak fragment nocnego krajobrazu, jedna ze lśniących, srebrzystych gwiazd, która zgubiła swą drogę na niebie i przysiadła nieśmiało na skraju balkonu, ciepła i zarumieniona, zbyt piękna, by odwrócić od niej wzrok; nie należała do jego świata – mimo to nie mógł powstrzymać się przed wyciągnięciem ręki.
– Moja ulubiona – podszedł bliżej, powoli obejmując go ramieniem wokół talii, jakby obawiał się, że osunie się z cienkiej barierki i spadnie w ciemność otaczającej ich nocy tak samo jak pozostałe, znaczące firmament perseidy; Lasse odwrócił wzrok w jego stronę, a on uśmiechnął się lekko, wyciągając rękę w jego stronę, by oprzeć palce na ostrym sklepieniu żuchwy – miał miękką skórę, ciepłą od prześwitującego spod niej rumieńca; zastanawiał się, czy słyszał, jak szybko biło mu serce. – To ta. – wsunął dłoń głębiej, pomiędzy rozwichrzone kosmyki włosów i uniósł się lekko na palcach, opierając biodra o brzeg metalowej balustrady i sięgając wargami do jego ust, pozostawiając cień czułego westchnienia w uniesionym kąciku, pocałunek znaczący pojedynczy, zarumieniony ślad na rozgrzanej skórze.
Poczuł jego ciepły oddech, zatrzymany westchnieniem na odsłoniętej szyi i odchylił lekko głowę, tak, by przez chwilę oboje spoglądali na płachtę okrywającego ich firmamentu – w szkole nakrywał swoje zauroczenie grubą kołdrą, pod którą powietrze szybko stawało się duszne i cierpkie od krochmalu, lecz pozwalało trzymać dłonie oplecione wokół palców Ingmara, całować go w usta i obejmować się tak ciasno, by czuć rytm serca bijącego pod drżącym mostkiem; tym razem nie chował się w przestrzeni pod sztywną pierzyną, zakrywając sobie usta, kiedy ton głosu wpadał w rozgorączkowany entuzjazm, bo nakrywało go całe wielkie niebo, świat posłusznie odwracający wzrok od czułej natury jego pragnień. Lasse przynależał do innego życia – jego miłość była ciepła i gładka jak aksamit, nie odstawała pod palcami ściegiem niechlujnie doszytej nici, a kiedy nachylała się blisko nad jego twarzą, czuł zapach perfum i kosztowanego wina, lecz prawie nie miał czasu zastanowić się, czy mężczyzna w ten sam sposób wyczuwał na jego sercu gruzły pokątnej przeszłości, blizny w miejscach, gdzie pozwolił, by nożem i widelcem odkrojono sobie fragmenty jego zaufania, ślad po obietnicach, których nigdy nie spełnił, zmywając ze skóry pieszczotę cudzych dłoni za każdym razem, kiedy wracał do domu, jakby obawiał się, że ktoś je rozpozna, dostrzeże pąs rumieńca na lewym policzku i błysk zadowolenia w przymrużonych oczach; szczęście nigdy nie lubiło niskich temperatur – nie potrafiło przeżyć wśród surowego klimatu Islandii.
– Mam nadzieję – odparł, a w jego głos wkradła się cicha, rozbawiona przekora, kiedy osunął wzrok po płótnie nieba, śledząc fastrygi srebrzystych smug, ginące za wyszczerbionym horyzontem kamienic. – Jak inaczej miałyby ze sobą rozmawiać? – alkohol szumiał mu w skroniach, podchodząc na język słodyczą infantylnego rozmarzenia; jego matka nadawała imiona gwiazdom, kiedy nie pamiętała już swojego własnego, a on starał się wierzyć, że nie miało to żadnego znaczenia, choć kiedy spojrzała na niego pustym wzrokiem i zapytała, kim był, z trudem wstrzymał łzy pod grdyką, by dopiero nad zatoką, dość daleko od domu, by ojciec nigdy go nie usłyszał, zanieść się płaczem. Nigdy nie przyznał się, że myślał o Margrét częściej nie w bezsenne noce, ale kiedy był szczęśliwy – zawsze z tym samym, przygnębiającym żalem, zupełnie jakby czuł, że był jej winny to szczęście; był jej winny to życie, którego nigdy nie doświadczyła. Lasse przysiadł na metalowej barierce, a on odsunął wspomnienia w tył umysłu, znów – po raz pierwszy – nie czując przygryzającej serce winy, że pragnął mieć ten czas tylko dla siebie; tylko dla nich. Przez chwilę przyglądał się, jak szczupła sylwetka mężczyzny kołysze się na powolnych, ciepłych targnięciach wiatru – wyglądał prawie jak fragment nocnego krajobrazu, jedna ze lśniących, srebrzystych gwiazd, która zgubiła swą drogę na niebie i przysiadła nieśmiało na skraju balkonu, ciepła i zarumieniona, zbyt piękna, by odwrócić od niej wzrok; nie należała do jego świata – mimo to nie mógł powstrzymać się przed wyciągnięciem ręki.
– Moja ulubiona – podszedł bliżej, powoli obejmując go ramieniem wokół talii, jakby obawiał się, że osunie się z cienkiej barierki i spadnie w ciemność otaczającej ich nocy tak samo jak pozostałe, znaczące firmament perseidy; Lasse odwrócił wzrok w jego stronę, a on uśmiechnął się lekko, wyciągając rękę w jego stronę, by oprzeć palce na ostrym sklepieniu żuchwy – miał miękką skórę, ciepłą od prześwitującego spod niej rumieńca; zastanawiał się, czy słyszał, jak szybko biło mu serce. – To ta. – wsunął dłoń głębiej, pomiędzy rozwichrzone kosmyki włosów i uniósł się lekko na palcach, opierając biodra o brzeg metalowej balustrady i sięgając wargami do jego ust, pozostawiając cień czułego westchnienia w uniesionym kąciku, pocałunek znaczący pojedynczy, zarumieniony ślad na rozgrzanej skórze.
Lasse Nørgaard
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Nie 7 Maj - 1:56
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Rodzice nazywali go rozpieszczonym, kiedy był szczęśliwy. Wbrew pozorom to nieszczęście jest miarą wdzięczności. Nie tęsknisz za domem? Lasse wspierał podbródek na śródręczu rozłożonej dłoni i rozciągał usta w uśmiechu, którego nie mogła znieść jego matka — perłowy rząd zębów, zmarszczony nos, rozbawienie iskrzące się w półksiężycach przymrużonych oczu. Gdy się tak uśmiechał, nie przypominał siebie. Stawał się innym całkiem człowiekiem, młodym mężczyzną, który nie bał się świata po zmroku i który pozwalał obcym ludziom przesuwać dłońmi wzdłuż linii swoich ramion; miał dwadzieścia lat, włosy niedbale zaczesane za uszy i śliwkowy ślad czerwonego wina na dolnej wardze; i nie tęsknił za domem, nie tęsknił nawet w dni, podczas których nowy świat był zbyt wielki, a młodsza siostra słała mu listy pełne suszonych kwiatów i opowieści o ukochanych, długich psach ich matki; nie tęsknił, bo był już kimś innym — jakaś cześć jego ciała stała się inna, jakaś część jego serca. A tamten lipiec był wyjątkowo piękny jak na północną Europę, gorący i słodki jak ciepłe mleko. Przesypiał południa, żywił się owocami, nocami wracał do domu pijany, śmiejąc się szczerze i radośnie jak dziecko. Jego znajomi kupowali pobudzające eliksiry za pieniądze nieobecnych rodziców, a on nigdy nie myślał dwa razy o tym, czy powinien je brać, bo nagle — w niebiesko-czerwonych światłach głośnego lokalu, z cukrowym posmakiem podekscytowania na języku — czuł się dobrze, czul się zdrowy i piękny, a zdrowi i piękni ludzie nie zastanawiają się nad słusznością swoich wyborów. A potem był Safír, Safír i jego ujmujący, acz nieco smutny uśmiech i jego ładna skóra, po której Lasse mógł wodzić palcami, kolekcjonując cekiny piegów, pieprzyków i cienkich śladów zadrapań; potem był Safír i białe prześcieradło skrzypiącego beznadziejnie łóżka, w którym spędzali całe godziny, pozapadani w sobie wzajemnie tak jakby obaj złożeni byli jedynie z miękkich materiałów, pluszu lub rozgrzanego piasku znad zatoki. Do pokoju wpadało ostre światło popołudnia, szeroka wstęga złota wdzierająca się bezczelnie przez otwarte okno kamienicy, a Lasse mówił mu, żeby go nie zamykał, nie ma sensu. Śmiał się i powtarzał, że przecież będą cicho, choć nigdy nie byli i obaj zdawali sobie z tego sprawę, lecz w tamtej chwili okno było czymś więcej, było wyrazem buntu, było cichnącym na chwilę wstydem, schowanym gdzieś głęboko pod pęczniejącą tkanką serca. W euforii odrzucał więc do tyłu głowę, odgarniał włosy z rozgrzanego czoła i mówił mu, że jest piękny, a któregoś poranka naparł kciukiem na jego usta, zmuszając go do rozchylenia warg i wyszeptał z uśmiechem, że dalby mu się pożreć żywcem, gdyby tylko był do tego zdolny. Gdyby tylko miał ostrzejsze zęby.
A więc tak czuł się człowiek, który się zakochiwał — jak ktoś, kto kocha się przy otwartym oknie i pozwala rozrywać na strzępy. Do tej pory ludzie, których pragnął, nie chcieli go w całości, chcieli go na chwilę lub w granicach jednego pokoju, Safír tymczasem nakrywał jego dłoń swoją dłonią i wskazywał rozrzucone po niebie gwiazdy, a Lasse poczuł się jak dziecko, które pierwszy raz mogło kupić cukierki za własne pieniądze. Uczucie, które jak fala rozlało się po jego ciele, było gorące i niecierpliwe, sięgało skóry mlecznoróżowym rumieńcem, parzyło go pod mostkiem, w podbrzuszu, w mięknący kolanach. Złapał go za rękę. To takie ciche i takie intymne — złapać kogoś za rękę, opowiadać mu o niebie.
— Cóż, jeżeli będą chciały się porozumieć, jakoś się znajdą — oznajmił, w namyśle ściągając brwi, gdy kolejny raz podnosił wzrok, śledząc trajektorię spojrzenia Safíra. Ciepło jego odkrytej szyi kleiło się do jego policzka. — Ty nie znałeś mojego imienia, gdy się poznaliśmy, a rozmawialiśmy całkiem długo. — Oderwał podbródek od jego ramienia, by spojrzeć mu w oczy. Uśmiechał się przy tym szeroko ze złośliwym rozbawieniem, lekkim i beztroskim, zupełnie jakby tego wieczora świat składał się jedynie z miodu, żartów i pocałunków. Żałował, że nie powiedział mu od razu. Teraz kiedy powtarzał jego imię, wydawało mu się, że brzmiało tak naturalnie, jak gdyby od zawsze nosił je pod językiem.
Gdy przysiadł na barierce, usłyszał za plecami echo głosu któregoś ze swoich znajomych. Słowa były pijane i porozrywane śmiechem, wydawało mu się, że ktoś go wołał, to jednak nie miało znaczenia. Wyginał szyję, by móc wpatrywać się w srebrne wstęgi gwiazd. Ich ogony migały wśród atramentu nocnego nieba i znikały szybko, jeszcze przed horyzontem. Ich upadek nie był elegancki, nie było w nim niczego wyrafinowanego lub romantycznego — spalały się i umierały. A jednak Lasse wyobrażał sobie, że wszystkie są zbudowane z tiulu i pereł, że przepływają przez atmosferę jak przez ciemne jezioro, i zanurzają głowę pod powierzchnię. Dziesiątki małych, rozświetlonych topielic. Uśmiechnął się subtelnie, a Safír objął go w pasie. Był blisko, jego skora pachniała latem i mentolem, jego palce zostawiały smugi ciepła na linii jego szczęki, na karku, we włosach. Pocałował go, więc Lasse westchnął cicho w jego wargi i sięgnął dłońmi do bliskiej linii pleców, zahaczając palcami o cienki materiał ubrania. Pamiętał doskonale, iż pierwszy mężczyzna, z którym spędził noc, powiedział mu po wszystkim, że nie powinien uśmiechać się w usta osoby, która go całuje. Nie jesteś dzieckiem. Teraz jednak nie mógł przestać. Nawet kiedy myślał, że się nie uśmiecha, kąciki ust miał wygięte ku górze.
— Och, ta też jest w mojej czołówce — szepnął, lecz nie odsunął głowy, tak też każde słowo było wymianą ciepłego oddechu. — Chociaż mógłbym wymienić przynajmniej dwadzieścia kolejnych — zachichotał cicho, ostrożnie zsuwając się z barierki. Stali teraz blisko, z oczami na tym samym poziomie, a on czuł, jak metalowy pręt ogrodzenia wbija mu się w lędźwie. Zsunął dłonie z jego karku, a te przepłynęły powoli i miękko wzdłuż linii szyi, przez wzniesienie obojczyka, do krawędzi niedopiętej koszuli. Chwycił w palce kolejny guzik i znów zadarł podbródek, by spojrzeć w niebo. — Jedna — odezwał się, gdy rozbielone perseida przecięła niebo. — Druga — dodał, gdy w ślad za nią poleciała następna. — Mamy dwa życzenia, po jednym dla każdego. — Wrócił spojrzeniem do twarzy Safíra i nachylił się w jego stronę, by zostawić pocałunek na linii żuchwy i szept na płatku ucha. — Teraz musisz powiedzieć, że chcesz mnie. — Jego uśmiech nadal był słodki i rozbawiony, powietrze wokół nich pachniało rozgrzanymi cegłami i wiciokrzewem. Wszystko było dobrze, już zawsze miało być dobrze.
A więc tak czuł się człowiek, który się zakochiwał — jak ktoś, kto kocha się przy otwartym oknie i pozwala rozrywać na strzępy. Do tej pory ludzie, których pragnął, nie chcieli go w całości, chcieli go na chwilę lub w granicach jednego pokoju, Safír tymczasem nakrywał jego dłoń swoją dłonią i wskazywał rozrzucone po niebie gwiazdy, a Lasse poczuł się jak dziecko, które pierwszy raz mogło kupić cukierki za własne pieniądze. Uczucie, które jak fala rozlało się po jego ciele, było gorące i niecierpliwe, sięgało skóry mlecznoróżowym rumieńcem, parzyło go pod mostkiem, w podbrzuszu, w mięknący kolanach. Złapał go za rękę. To takie ciche i takie intymne — złapać kogoś za rękę, opowiadać mu o niebie.
— Cóż, jeżeli będą chciały się porozumieć, jakoś się znajdą — oznajmił, w namyśle ściągając brwi, gdy kolejny raz podnosił wzrok, śledząc trajektorię spojrzenia Safíra. Ciepło jego odkrytej szyi kleiło się do jego policzka. — Ty nie znałeś mojego imienia, gdy się poznaliśmy, a rozmawialiśmy całkiem długo. — Oderwał podbródek od jego ramienia, by spojrzeć mu w oczy. Uśmiechał się przy tym szeroko ze złośliwym rozbawieniem, lekkim i beztroskim, zupełnie jakby tego wieczora świat składał się jedynie z miodu, żartów i pocałunków. Żałował, że nie powiedział mu od razu. Teraz kiedy powtarzał jego imię, wydawało mu się, że brzmiało tak naturalnie, jak gdyby od zawsze nosił je pod językiem.
Gdy przysiadł na barierce, usłyszał za plecami echo głosu któregoś ze swoich znajomych. Słowa były pijane i porozrywane śmiechem, wydawało mu się, że ktoś go wołał, to jednak nie miało znaczenia. Wyginał szyję, by móc wpatrywać się w srebrne wstęgi gwiazd. Ich ogony migały wśród atramentu nocnego nieba i znikały szybko, jeszcze przed horyzontem. Ich upadek nie był elegancki, nie było w nim niczego wyrafinowanego lub romantycznego — spalały się i umierały. A jednak Lasse wyobrażał sobie, że wszystkie są zbudowane z tiulu i pereł, że przepływają przez atmosferę jak przez ciemne jezioro, i zanurzają głowę pod powierzchnię. Dziesiątki małych, rozświetlonych topielic. Uśmiechnął się subtelnie, a Safír objął go w pasie. Był blisko, jego skora pachniała latem i mentolem, jego palce zostawiały smugi ciepła na linii jego szczęki, na karku, we włosach. Pocałował go, więc Lasse westchnął cicho w jego wargi i sięgnął dłońmi do bliskiej linii pleców, zahaczając palcami o cienki materiał ubrania. Pamiętał doskonale, iż pierwszy mężczyzna, z którym spędził noc, powiedział mu po wszystkim, że nie powinien uśmiechać się w usta osoby, która go całuje. Nie jesteś dzieckiem. Teraz jednak nie mógł przestać. Nawet kiedy myślał, że się nie uśmiecha, kąciki ust miał wygięte ku górze.
— Och, ta też jest w mojej czołówce — szepnął, lecz nie odsunął głowy, tak też każde słowo było wymianą ciepłego oddechu. — Chociaż mógłbym wymienić przynajmniej dwadzieścia kolejnych — zachichotał cicho, ostrożnie zsuwając się z barierki. Stali teraz blisko, z oczami na tym samym poziomie, a on czuł, jak metalowy pręt ogrodzenia wbija mu się w lędźwie. Zsunął dłonie z jego karku, a te przepłynęły powoli i miękko wzdłuż linii szyi, przez wzniesienie obojczyka, do krawędzi niedopiętej koszuli. Chwycił w palce kolejny guzik i znów zadarł podbródek, by spojrzeć w niebo. — Jedna — odezwał się, gdy rozbielone perseida przecięła niebo. — Druga — dodał, gdy w ślad za nią poleciała następna. — Mamy dwa życzenia, po jednym dla każdego. — Wrócił spojrzeniem do twarzy Safíra i nachylił się w jego stronę, by zostawić pocałunek na linii żuchwy i szept na płatku ucha. — Teraz musisz powiedzieć, że chcesz mnie. — Jego uśmiech nadal był słodki i rozbawiony, powietrze wokół nich pachniało rozgrzanymi cegłami i wiciokrzewem. Wszystko było dobrze, już zawsze miało być dobrze.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Pon 22 Maj - 23:24
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Tęsknota za domem przypominała fantomowy ból po amputowanej kończynie, ciężar w miejscu, które nie leżało już w granicach jego ciała – kiedy matka jeszcze żyła, a on ostatni raz wrócił do domu na święta, by dać jej w prezencie prawdziwy gramofon, spytała go, czy nie tęsknił; wolałabym mieć cię przy sobie, mówiła, choć prosił ją, żeby nie zmuszała go do podejmowania tej decyzji, bo bał się, że gdyby spojrzał jej w oczy, nie byłby w stanie wyjechać po raz kolejny. W wieku dwudziestu lat wciąż wzdrygał się na dźwięk kroków w głębi korytarza i przysiadał w szczelinie między łóżkiem a ścianą za każdym razem, kiedy strach podchodził mu do gardła lepką pecyną wspomnień – jego dzieciństwo zamykało się w klamrze ojcowskiej pięści i twardniało na sumieniu przerostową blizną, spod której w snach wciąż sączyła się ropa. Tego samego dnia usiadł pod drzwiami swojej starej, dziecięcej sypialni i rozpłakał się tak głośno, że musiał zakryć usta dłonią, by ojciec go nie usłyszał – był pewien, że gdyby pozostał w Húsavíku na dłużej, spocząłby na podwórku, pod ciemną ziemią, tam, gdzie pomiędzy korzeniami leżały szczątki starego owczarka; objąłby ramionami jego spękane żebra i oparł skroń na gładkiej żuchwie, a wszyscy zapomnieliby o nim tak samo, jak zapomnieli o Friðriku – nie oznaczając nawet krzyżem miejsca, gdzie został pochowany. Nie potrafił tęsknić za domem, choć rosły tu porosty, których nie zbierało się na herbatę w żadnej innej części Skandynawii, była zatoka, w której nauczył się pływać i materac z wklęśnięciem w kształcie jego dziecięcego ciała – wyjechał zanim słońce wychyliło się zza płaszczyzny horyzontu; matka jeszcze spała, kiedy powiedział jej, że musi odejść, mając nadzieję, że zrozumie – dużo wiedziała o jaskółkach i ich też nie powstrzymywała, kiedy odlatywały na południe. Rzadko używał później tego słowa – dom – jakby obawiał się wszystkiego, co się w nim zawierało, znaczenia przepchniętego pomiędzy fugami łazienkowych kafelków i wspomnień odchodzących od ścian płatami brudnego tynku, w nocy, kiedy pozwolił, by Lasse oparł głowę o jego pierś, słowo podeszło mu jednak na język, ciepłe i słodkie; przez chwilę trzymał posmak na języku, zanim znów przełknął je w dół gardła.
– Masz rację. – odwzajemnił uśmiech, czując jak oddech mężczyzny osiada na jego skórze dropiatym ciepłem, które sprawiało, że miał ochotę zanurzyć się w jego obecności. – Pozostawiłeś bardzo dużo mojej wyobraźni. – nachylił się bliżej, prawie muskając jego usta. – Lasse – powtórzył, artykułując wyraźnie każdą literę, jakby nie chciał żadnej przegapić lub próbował degustować je na języku, upewniając się, że każda przesiąknie przez pory miękkiej tkanki, wyścieła dziąsła i ułoży się dywanem wzdłuż podniebienia; nakrywał się rano z jego imieniem stygnącym na wargach i czuł, jak miłość, która skrzepła głęboko na dnie serca, próbowała przedostać się przez ciasny gruzeł aorty – po śmierci Rasmusa obiecywał sobie, że już nigdy się nie zakocha, więc spędzał wieczory z mężczyznami, którzy ciągnęli go za nadgarstek do łazienkowej kabiny, a potem nie potrafili nawet spojrzeć mu w oczy, bo otarli już pocałunek brudnym wierzchem dłoni, tymczasem znów czuł, że gubił się we własnych emocjach. Wychodził nad ranem, zanim Lasse zdążył się obudzić, wciąż naiwnie przepowiadając sobie, że w ten sposób będzie potrafił trzymać się na odległość; zanim kierował się do mieszkania, wypalał jeszcze papierosa pod jego kamienicą, jakby spodziewał się, że dym zdusi w nim dziecięce pragnienia o wspólnym poranku i niewystygłej pościeli, o tęsknocie, która męczyła ich nawet przez stół, więc siadali po tej samej stronie blatu, stykając się ramionami, o śniadaniu, nad którym nie ciążyły mdłości i milczący gniew – wciąż nie potrafił jednak wspiąć się z powrotem po schodach i położyć po lewej stronie materaca. Wyobrażał sobie, że Lasse pytał go, dokąd zniknął, a on odpowiadał, że poszedł tylko po szklankę wody; wyobrażał sobie, że była to prawda.
Gwiazdy rozcinały tymczasem nocne niebo, pozostawiając po sobie lśniące, perliste smugi, jakby były jedynie ściegiem na materiale, krótkotrwałym śladem cudzej obecności – głęboko we wszechświecie. Objął mężczyznę w pasie, nagle zdjęty obawą, że mógłby tak łatwo prześlizgnąć się przez barierkę i spaść na ziemię, że być może zostawiłby po sobie taki sam, srebrzysty ślad, zabierając ze sobą jego życzenie, po czym sięgnął ustami do jego warg, gubiąc pąsowy ślad po własnym uśmiechu; odetchnął cicho, gdy Lasse ześlizgnął się z barierki, czując jednocześnie, jak jego dłonie zsuwały się z zarumienionych policzków, przez odgiętą pochyłość szyi, aż do obojczyków, które schodziły się przy sobie przy pierwszej przeszkodzie guzika – materiał kołnierza odgiął się posłusznie, odsłaniając jasną skórę na linii mostka, a on przyciągnął Nørgaarda bliżej, całując go w wypukłość grdyki, po czym schodząc ustami niżej, po drżącej linii tętna. Jeszcze tego samego dnia powtarzał sobie, że nie mógł go kochać, bo jego miłość kładła się na piersi przysennym koszmarem i wbijała gwóźdź pod lewą komorę serca, tak, by przy jej wyciągnięciu krew rozlała się pod skórą, teraz nie potrafił jednak odwrócić wzroku, bo zatapiał się coraz głębiej w atramentowej toni spojrzenia, które odrywało się od niego tylko po to, by spojrzeć w niebo. Perseidy opadały mżawką nad ich głowami, a on po raz pierwszy od dawna poczuł, że nie uciekał jedynie przed obietnicą daną matce i groźbą wypowiedzianą przez ojca, że robił coś właściwego.
– Nie mogę tego powiedzieć, wtedy się nie spełni. – nie zauważył, kiedy przyległ plecami do ściany, bo chłód murowanej fasady ledwie przedarł się przez rozgorączkowane ciepło jego ciała; uśmiechnął się łagodnie, podciągając dłonie z ciepłych lędźwi wyżej, na napięte łopatki i ledwie spostrzegając, jak koszula rozchyla się szerzej pod nieobecność kolejnego guzika, odsłaniając jasną skórę pod obojczykami – miał trzydzieści lat i czuł się tak samo, co kiedy po raz pierwszy pocałował w usta drugiego chłopca, nie mogąc powstrzymać chichotu, gdy trzymali się za ręce pod ciężką kołdrą, przekonani, że świat nie mógł ich tam zobaczyć; usta znów rozciągnęły mu się w tej samej, rozczulonej wesołości, a oczy połyskiwały w świetle księżyca – mogli zażyczyć sobie wszystkiego, a on pragnął tylko spędzić czas u jego boku. – Twoi znajomi nas usłyszą – szepnął, choć przez ton jego głosu przebrzmiewało rozbawienie, jakby stawiał mu kolejne wyzwanie – koszula miała jeszcze sześć guzików, a noc dopiero się zaczynała.
– Masz rację. – odwzajemnił uśmiech, czując jak oddech mężczyzny osiada na jego skórze dropiatym ciepłem, które sprawiało, że miał ochotę zanurzyć się w jego obecności. – Pozostawiłeś bardzo dużo mojej wyobraźni. – nachylił się bliżej, prawie muskając jego usta. – Lasse – powtórzył, artykułując wyraźnie każdą literę, jakby nie chciał żadnej przegapić lub próbował degustować je na języku, upewniając się, że każda przesiąknie przez pory miękkiej tkanki, wyścieła dziąsła i ułoży się dywanem wzdłuż podniebienia; nakrywał się rano z jego imieniem stygnącym na wargach i czuł, jak miłość, która skrzepła głęboko na dnie serca, próbowała przedostać się przez ciasny gruzeł aorty – po śmierci Rasmusa obiecywał sobie, że już nigdy się nie zakocha, więc spędzał wieczory z mężczyznami, którzy ciągnęli go za nadgarstek do łazienkowej kabiny, a potem nie potrafili nawet spojrzeć mu w oczy, bo otarli już pocałunek brudnym wierzchem dłoni, tymczasem znów czuł, że gubił się we własnych emocjach. Wychodził nad ranem, zanim Lasse zdążył się obudzić, wciąż naiwnie przepowiadając sobie, że w ten sposób będzie potrafił trzymać się na odległość; zanim kierował się do mieszkania, wypalał jeszcze papierosa pod jego kamienicą, jakby spodziewał się, że dym zdusi w nim dziecięce pragnienia o wspólnym poranku i niewystygłej pościeli, o tęsknocie, która męczyła ich nawet przez stół, więc siadali po tej samej stronie blatu, stykając się ramionami, o śniadaniu, nad którym nie ciążyły mdłości i milczący gniew – wciąż nie potrafił jednak wspiąć się z powrotem po schodach i położyć po lewej stronie materaca. Wyobrażał sobie, że Lasse pytał go, dokąd zniknął, a on odpowiadał, że poszedł tylko po szklankę wody; wyobrażał sobie, że była to prawda.
Gwiazdy rozcinały tymczasem nocne niebo, pozostawiając po sobie lśniące, perliste smugi, jakby były jedynie ściegiem na materiale, krótkotrwałym śladem cudzej obecności – głęboko we wszechświecie. Objął mężczyznę w pasie, nagle zdjęty obawą, że mógłby tak łatwo prześlizgnąć się przez barierkę i spaść na ziemię, że być może zostawiłby po sobie taki sam, srebrzysty ślad, zabierając ze sobą jego życzenie, po czym sięgnął ustami do jego warg, gubiąc pąsowy ślad po własnym uśmiechu; odetchnął cicho, gdy Lasse ześlizgnął się z barierki, czując jednocześnie, jak jego dłonie zsuwały się z zarumienionych policzków, przez odgiętą pochyłość szyi, aż do obojczyków, które schodziły się przy sobie przy pierwszej przeszkodzie guzika – materiał kołnierza odgiął się posłusznie, odsłaniając jasną skórę na linii mostka, a on przyciągnął Nørgaarda bliżej, całując go w wypukłość grdyki, po czym schodząc ustami niżej, po drżącej linii tętna. Jeszcze tego samego dnia powtarzał sobie, że nie mógł go kochać, bo jego miłość kładła się na piersi przysennym koszmarem i wbijała gwóźdź pod lewą komorę serca, tak, by przy jej wyciągnięciu krew rozlała się pod skórą, teraz nie potrafił jednak odwrócić wzroku, bo zatapiał się coraz głębiej w atramentowej toni spojrzenia, które odrywało się od niego tylko po to, by spojrzeć w niebo. Perseidy opadały mżawką nad ich głowami, a on po raz pierwszy od dawna poczuł, że nie uciekał jedynie przed obietnicą daną matce i groźbą wypowiedzianą przez ojca, że robił coś właściwego.
– Nie mogę tego powiedzieć, wtedy się nie spełni. – nie zauważył, kiedy przyległ plecami do ściany, bo chłód murowanej fasady ledwie przedarł się przez rozgorączkowane ciepło jego ciała; uśmiechnął się łagodnie, podciągając dłonie z ciepłych lędźwi wyżej, na napięte łopatki i ledwie spostrzegając, jak koszula rozchyla się szerzej pod nieobecność kolejnego guzika, odsłaniając jasną skórę pod obojczykami – miał trzydzieści lat i czuł się tak samo, co kiedy po raz pierwszy pocałował w usta drugiego chłopca, nie mogąc powstrzymać chichotu, gdy trzymali się za ręce pod ciężką kołdrą, przekonani, że świat nie mógł ich tam zobaczyć; usta znów rozciągnęły mu się w tej samej, rozczulonej wesołości, a oczy połyskiwały w świetle księżyca – mogli zażyczyć sobie wszystkiego, a on pragnął tylko spędzić czas u jego boku. – Twoi znajomi nas usłyszą – szepnął, choć przez ton jego głosu przebrzmiewało rozbawienie, jakby stawiał mu kolejne wyzwanie – koszula miała jeszcze sześć guzików, a noc dopiero się zaczynała.
Lasse Nørgaard
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Pią 30 Cze - 21:05
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Wiedział, że mieli rację — psuł się, tak jak mieli w zwyczaju psuć się młodzi mężczyźni o niebieskich oczach. Zepsucie zostawiało cukrowy posmak na podniebieniu, jak śliwkowa konfitura, jak kandyzowane płatki róż; zepsucie pachniało werbeną i goździkami, oblepiało jego ciało jak miód albo cudze dłonie, ten rodzaj łapczywego dotyku, który przesuwał się zawsze wzdłuż boków i wciskał palce w miękki punkt ponad kością biodrową — zepsucie zawsze najpierw było słodkie, dopiero potem gorzkie. Gdy wstawał rano z łóżka, bolały go skronie i gardło, a uczony, nużący głos ojca krążył bezczelnie wokół jego głowy, zupełnie jakby Isak nawet na innym lądzie nadal próbował przyszpilić go do ziemi swoją niezgrabną dyscypliną. Wiesz czym jest mitrydatyzm, Lasse? Miał dwanaście lat i od kilku godzin nie potrafił wykonać poprawnie zadania z Alchemii. Ojciec zwykł siadać na skórzanym fotelu w bibliotece, okręcając w palcach szklankę z ciosanego szkła i milczał tak długo, aż przetrzymywanemu za drzwiami dziecku udało się osiągnąć akademicką perfekcję. Lasse podnosił wtedy na niego wzrok i myślał o tym, że czasem byli do siebie podobni, bo Isak również nigdy nie przyznał się nikomu do tego, że lubi być okrutny, a gdy okrucieństwo w końcu wypływało na powierzchnie, jego oczy mieniły się podobnym odcieniem pruskiego błękitu. Ojciec podrywał się z miejsca, stawał nad nim i siłą wyrywał mu z dłoni srebrne pióro. Złamana skuwka zaplamiła na granatowo drewnianą podłogę. Tego samego wieczoru przeczytał w jednym z podręczników, że mitrydatyzm oznacza miej więcej stopniowe przyjmowanie małych dawek trucizny, by uchronić się przed jej działaniem. Nigdy nie zapomniał tego terminu, podobnie jak nigdy nie zapomniał kształtu, który przybrał wylany na podłogę atrament. Potem, prawie dziesięć lat po tamtym wieczorze, rozmasowując obolałe skronie i dławiąc mdłości w mętnych światłach głośnego lokalu, Lasse pomyślał, że był w tym uodpornianiu wyjątkowo beznadziejny — zapomniał, że nowo nabyta niezależność też była trucizną i że powinien odkrajać z niej powoli małe kawałki. Połknął całą na raz i miast uchronić się przed jej działaniem, pozwolił jej przeżreć się do cna.
A jednak — póki pozostawał wolny, nie potrafił się za to winić. Był uległy i posłuszny tak długo, że zapomniał z czasem, jak samodzielnie stawiać kroki; grał rolę godnego pożałowania syna z takim oddaniem, iż przywykł w końcu do zamykanych z zewnątrz drzwi i do kpiących głosów rówieśników syczących za jego plecami. Ale teraz — teraz mógł udawać lepiej niż kiedykolwiek, mógł truć się do woli, co krok zmieniać truciznę, nadawać sobie nowe imiona jak wszystkie te gwiazdy i ich konstelacje. Mógł się zakochać, choćby beznadziejnie, choćby bez wzajemności. Nie potrafił zapomnieć tego, jak wyglądał Safír, gdy całował go po raz pierwszy; nie potrafił zapomnieć sposobu, w jaki mu się przyglądał, gdy się do siebie odsunęli — jakby rzeczywiście widział coś poza rozwydrzonym chłopcem, któremu wyrwano z dłoni srebrne pióro. Wtedy nie wiedział jeszcze, kim był i czego tak naprawdę od niego chciał — nie szukał wszak miłości, a jedynie uwagi, kogoś, kto mógłby wsunąć dłoń pod materiał jego koszulki i powiedzieć mu, że jest piękny; nie szukał niczego ponad cudze pragnienie, proste i powierzchowne, zaplątane ładnymi palcami gładkich dłoni wokół jego szyi. Nie rozumiał wtedy być może, że nie miało znaczenia to, czego chciał, bo miłość, nagła i definitywna, w swoich pierwszych objawach zawsze była bezczelna niczym śmierć — pewnego dnia stawała po prostu w nogach łóżka i nie pozwalała o sobie zapomnieć. Więc kładł głowę na jego piersi, uśmiechnął się, gdy przeczesywał palcami jego włosy i wciąż wyobrażał sobie, jak nachyla się niżej nad jego uchem i mówi szeptem, że powinni być razem. Nie wiedział, co to znaczy, ale wiedział, że bez przerwy o tym śnił.
— Podobało ci się to — wyszeptał więc, gdy ciepłe słowa opadły na jego wargi. Jego bliskość zawsze przyprawiała go o dreszcze, drobną szorstkość gęsiej skórki pod zwiewnym materiałem ubrania. Pozwolił sobie na lekki uśmiech, słysząc swoje imię. W jego ustach brzmiało tak, jakby ktoś pierwszy raz wymówił je poprawnie. Wyhodował w sobie osobliwe uwielbienie dla jego głosu — dla jego powagi, gdy się gniewał, słodkiej opiekuńczości, gdy ściągał brwi; nocami przypominał sobie jego szept pozostawiony między poduszkami stygnącego łóżka i nie mógł zasnąć, wtem paskudnie świadom jego nieobecności. Był młody, zachwycony i idiotycznie zauroczony, a Safír nigdy nie przestawał być niepokojąco piękny z tym swoim irytująco melancholijnym spojrzeniem wbitym gdzieś w horyzont. — Jesteś bystry, lubisz zagadki. — Przechylił głowę tak, by patrzeć na niego z ukosa. Uśmiech stał się ostrzejszy, niemal lubieżny, gdy palce uniesionej dłoni zaciskały się na kołnierzu koszuli. Czuł jego oddech na swoich ustach, nagle rozchylonych i kwitnących czerwienią jak rozcięta skóra. — Safír. — Chwilę jeszcze obracał jego imię na języku. Za każdym razem wypowiadał je trochę inaczej, tak jakby zawsze szukał w nim czegoś, czego nie dosłyszał wcześniej.
Westchnął cicho, gdy przyciągnął go bliżej, kolejny raz, kiedy wargi zostawiły tkliwe znamię na jego szyi. Zapomniał o tym, iż powinien patrzeć w gwiazdy — gdyby ponad dachami kamienic wstał nagle poranek, nie zdołałby go zauważyć. Stali tak blisko, czuł uniesienia jego klatki piersiowej, gdy oddychał. Zapragnął kolejnych pocałunków, chciał prosić go, by całował go tak długo, aż obu ich w końcu zemdli; pragnął jego dłoni i melodii jego śmiechu, całej jego istoty przeplecionej między palcami. Rozpiął kolejny guzik jego koszuli i pomyślał, że ludzkie pożądanie jest okrutne, miłość jest jeszcze gorsza — wygłodniała i łapczywa, pełna zębów gotowych wgryźć się w odsłonięte gardło. Nachylił się ku niemu raz jeszcze, tym razem jednak pocałunek był mocniejszy i dłuższy, na tyle intensywny, by przycisnąć go ciaśniej do ściany za jego plecami.
— To jedno z wielu życzeń, które nie zależy od gwiazd, a ode mnie — szepnął, jego głos miękki i spolegliwy, kąciki uniesione w subtelnym łuku wyzywającego uśmiechu. Wsunął dłoń pod rozpięty materiał koszuli, chłodnymi palcami wędrując dalej, przez wypukłości kręgosłupa aż do skrzydeł jego łopatek. — Wystarczy ładnie poprosić — w jego głosie rozbrzmiewała urocza psotliwość, drobne iskry rozweselenia przeskakujące zgrabnie między słowami. Nie mam siły ci odmawiać — myślał, lekkim ruchem sięgając wargami ku skośnej linii jego szczęki. Nigdy nie był w tym wszak dobry. Poproś o moje serce, a sam wyrwę je sobie z piersi. Całował mocniej, czuł słony smak jego skóry pod swoim językiem. Poproś o cokolwiek, o jakikolwiek fragment mnie. Zawsze było go przecież za dużo. — A przecież, min skat… — Odsunął się od niego powoli, nagle dobitnie świadom swojego stanu. Koszula z cienkiego jedwabiu była już pomięta i niedbale zsuwała się z jednego ramienia, ciemne włosy opadały zmierzwionymi kosmykami na zarumienione policzki — resztki wypitego alkoholu wciąż szemrały ciepło pod skórą, nocne niebo było coraz cięższe na jego ramionach, przyjemnie gęste niczym śmietana. Uniósł podbródek, przyglądając mu się z żartobliwą, teatralną wyższością, rozbawienie tymczasem wciąż drgało w kącikach jego ust. — Zawsze możesz próbować mnie uciszyć.
A jednak — póki pozostawał wolny, nie potrafił się za to winić. Był uległy i posłuszny tak długo, że zapomniał z czasem, jak samodzielnie stawiać kroki; grał rolę godnego pożałowania syna z takim oddaniem, iż przywykł w końcu do zamykanych z zewnątrz drzwi i do kpiących głosów rówieśników syczących za jego plecami. Ale teraz — teraz mógł udawać lepiej niż kiedykolwiek, mógł truć się do woli, co krok zmieniać truciznę, nadawać sobie nowe imiona jak wszystkie te gwiazdy i ich konstelacje. Mógł się zakochać, choćby beznadziejnie, choćby bez wzajemności. Nie potrafił zapomnieć tego, jak wyglądał Safír, gdy całował go po raz pierwszy; nie potrafił zapomnieć sposobu, w jaki mu się przyglądał, gdy się do siebie odsunęli — jakby rzeczywiście widział coś poza rozwydrzonym chłopcem, któremu wyrwano z dłoni srebrne pióro. Wtedy nie wiedział jeszcze, kim był i czego tak naprawdę od niego chciał — nie szukał wszak miłości, a jedynie uwagi, kogoś, kto mógłby wsunąć dłoń pod materiał jego koszulki i powiedzieć mu, że jest piękny; nie szukał niczego ponad cudze pragnienie, proste i powierzchowne, zaplątane ładnymi palcami gładkich dłoni wokół jego szyi. Nie rozumiał wtedy być może, że nie miało znaczenia to, czego chciał, bo miłość, nagła i definitywna, w swoich pierwszych objawach zawsze była bezczelna niczym śmierć — pewnego dnia stawała po prostu w nogach łóżka i nie pozwalała o sobie zapomnieć. Więc kładł głowę na jego piersi, uśmiechnął się, gdy przeczesywał palcami jego włosy i wciąż wyobrażał sobie, jak nachyla się niżej nad jego uchem i mówi szeptem, że powinni być razem. Nie wiedział, co to znaczy, ale wiedział, że bez przerwy o tym śnił.
— Podobało ci się to — wyszeptał więc, gdy ciepłe słowa opadły na jego wargi. Jego bliskość zawsze przyprawiała go o dreszcze, drobną szorstkość gęsiej skórki pod zwiewnym materiałem ubrania. Pozwolił sobie na lekki uśmiech, słysząc swoje imię. W jego ustach brzmiało tak, jakby ktoś pierwszy raz wymówił je poprawnie. Wyhodował w sobie osobliwe uwielbienie dla jego głosu — dla jego powagi, gdy się gniewał, słodkiej opiekuńczości, gdy ściągał brwi; nocami przypominał sobie jego szept pozostawiony między poduszkami stygnącego łóżka i nie mógł zasnąć, wtem paskudnie świadom jego nieobecności. Był młody, zachwycony i idiotycznie zauroczony, a Safír nigdy nie przestawał być niepokojąco piękny z tym swoim irytująco melancholijnym spojrzeniem wbitym gdzieś w horyzont. — Jesteś bystry, lubisz zagadki. — Przechylił głowę tak, by patrzeć na niego z ukosa. Uśmiech stał się ostrzejszy, niemal lubieżny, gdy palce uniesionej dłoni zaciskały się na kołnierzu koszuli. Czuł jego oddech na swoich ustach, nagle rozchylonych i kwitnących czerwienią jak rozcięta skóra. — Safír. — Chwilę jeszcze obracał jego imię na języku. Za każdym razem wypowiadał je trochę inaczej, tak jakby zawsze szukał w nim czegoś, czego nie dosłyszał wcześniej.
Westchnął cicho, gdy przyciągnął go bliżej, kolejny raz, kiedy wargi zostawiły tkliwe znamię na jego szyi. Zapomniał o tym, iż powinien patrzeć w gwiazdy — gdyby ponad dachami kamienic wstał nagle poranek, nie zdołałby go zauważyć. Stali tak blisko, czuł uniesienia jego klatki piersiowej, gdy oddychał. Zapragnął kolejnych pocałunków, chciał prosić go, by całował go tak długo, aż obu ich w końcu zemdli; pragnął jego dłoni i melodii jego śmiechu, całej jego istoty przeplecionej między palcami. Rozpiął kolejny guzik jego koszuli i pomyślał, że ludzkie pożądanie jest okrutne, miłość jest jeszcze gorsza — wygłodniała i łapczywa, pełna zębów gotowych wgryźć się w odsłonięte gardło. Nachylił się ku niemu raz jeszcze, tym razem jednak pocałunek był mocniejszy i dłuższy, na tyle intensywny, by przycisnąć go ciaśniej do ściany za jego plecami.
— To jedno z wielu życzeń, które nie zależy od gwiazd, a ode mnie — szepnął, jego głos miękki i spolegliwy, kąciki uniesione w subtelnym łuku wyzywającego uśmiechu. Wsunął dłoń pod rozpięty materiał koszuli, chłodnymi palcami wędrując dalej, przez wypukłości kręgosłupa aż do skrzydeł jego łopatek. — Wystarczy ładnie poprosić — w jego głosie rozbrzmiewała urocza psotliwość, drobne iskry rozweselenia przeskakujące zgrabnie między słowami. Nie mam siły ci odmawiać — myślał, lekkim ruchem sięgając wargami ku skośnej linii jego szczęki. Nigdy nie był w tym wszak dobry. Poproś o moje serce, a sam wyrwę je sobie z piersi. Całował mocniej, czuł słony smak jego skóry pod swoim językiem. Poproś o cokolwiek, o jakikolwiek fragment mnie. Zawsze było go przecież za dużo. — A przecież, min skat… — Odsunął się od niego powoli, nagle dobitnie świadom swojego stanu. Koszula z cienkiego jedwabiu była już pomięta i niedbale zsuwała się z jednego ramienia, ciemne włosy opadały zmierzwionymi kosmykami na zarumienione policzki — resztki wypitego alkoholu wciąż szemrały ciepło pod skórą, nocne niebo było coraz cięższe na jego ramionach, przyjemnie gęste niczym śmietana. Uniósł podbródek, przyglądając mu się z żartobliwą, teatralną wyższością, rozbawienie tymczasem wciąż drgało w kącikach jego ust. — Zawsze możesz próbować mnie uciszyć.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Safír Fenrisson
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Nie 16 Lip - 17:37
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Czasem myślał, że niczym nie różnił się od psa uwiązanego łańcuchem do swojej posesji – ojciec chwytał go za kark, jakby próbował wyrwać mu kręgosłup spod miękkiej skóry, a matka głaskała go po głowie tak, jak głaska się bezdomne zwierzęta, ledwie dotykając je dłonią, w obawie przed tym, co mogłoby skrywać się wśród splątanej sierści; nocami śniło mu się, że szarpał się i ujadał, aż obroża wżęła mu się pod skórę, pozostawiając ślad wokół wyliniałej szyi. Kiedy w końcu zerwał się ze smyczy, trwale pozostawiając za plecami blamaż ojcowskiego gniewu i wspomnienia pogrzebane jak kości w brudnej, podwórkowej ziemi, wciąż czuł pod grdyką fragmenty metalowego cięgna, ugrzęzłe zbyt głęboko w tkance, by mógł wydobyć je palcami – dotykał palcami nierównych zgrubień przeszłości i wycofywał się w lustrze przed samym sobą, z obawy, że zamiast znajomej twarzy, mógłby dostrzec w nim Fenrisa, nieczułe oczy i rozeźlone spojrzenie, wszystko, przed czym próbował uciec, rozrysowane na linorycie jego fizjonomii. Nigdy nie nauczył się, jak w rzeczywistości powinna wyglądać miłość, bo jedyna, jaką znał, miała matczyne dłonie i przytulała go do piersi tak mocno, że dusił się własnym oddechem – pozwalał, by Margrét dławiła go swoimi uczuciami, przetykając je jak ości przez miękki filet relacji, więc nie potrafił być na nią zły, kiedy powiedziała ojcu, że zobaczyła go z ustami na wargach drugiego chłopca i nie potrafił być zły, kiedy położyła się obok niego po tym, jak Fenris pobił go tak mocno, że nie wyobrażał sobie, aby kiedykolwiek objął jeszcze ramionami cudze ciało, ona przysuwała się tymczasem tak blisko, że czuł się, jakby jej dłonie nie dotykały jego piersi, ale ukrytych pod spodem żeber i całowała go w miejscach, gdzie sińce były obrzękłe i purpurowe, więc za każdym razem, gdy przykładała usta do jego skóry, ból wzmagał się na nowo, za każdym razem gorszy niż poprzednio. Jęczał cicho, na przemian osuwając i wybudzając się ze snu, a matka płakała, że już jej nie kochał i zaciskała mu dłonie na potłuczonych ramionach, dopóki nie przysiągł, że było inaczej.
Miłość Lassego była tymczasem łagodna i piękna – przypominała moment, kiedy słońce chyliło się pod powiekę horyzontu i cały świat tonął w pruskim odcieniu błękitu, pachniała czarną orchideą i papierosami wypalanymi w łóżku, a kiedy kładł jej dłoń na wysokości przepony, czuł, jak wznosiła się i opadała; wiedział, że lubił wypowiadać na głos jego imię, bo każda litera pozostawiała inny smak na krańcu języka, a on nie czuł się, jakby go pożerał, ale jakby wsuwał go sobie pod język i pozwalał, by powoli rozpuszczał się w ustach. Nie był już chłopcem, który wymieniał pośpieszne, zawstydzone pocałunki pod ciężkim okryciem kołdry w akademickiej sypialni, na schodach do piwnicy, gdzie unosiły się gęste, nikotynowe obłoki, w publicznej łazience, z lędźwiami dociśniętymi do brudnych kafelków i spojrzeniem sięgającym ponad lewy bark mężczyzny, który ani razu nie spojrzał mu w oczy – tym razem całował go na balkonie i pragnął kochać tak, jakby nie wstydził się tej miłości, jakby nie spotykał się z nim późnymi wieczorami, bo świat tonął wtedy w półcieniu, ale ponieważ niebo było piękniejsze niż za dnia, pełne lśniących cekinów gwiazd. Wyobrażał sobie, że za każdym razem, kiedy firmament przecinała smuga wypowiadanego szeptem życzenia, gdzieś daleko na południu w ziemi pojawiał się pusty krater, jak kołyska dla uśpionego pragnienia, które żłobiło ziemię nieśmiałym, zimozielonym pędem – w dzieciństwie przyglądał się rojom spadających meteorów i prosił bogów o przysługę, a potem wyobrażał sobie, jak jedna z gwiazd uderza w ich dom i rzeczywistość tonie w oślepiającym, białym świetle, które nie niosło za sobą ciepła; Húsavík nawet w lato był pokryty szronem, a on nie potrafił wyobrazić sobie, że istniało zjawisko, które mogłoby rozgrzać go od środka.
– Wolę znać cię prawdziwego – odparł, choć jego głos wciąż ciążył lekką przekorą, jakby rozbawienie Lassego ostało się wraz z pocałunkiem na czubku języka. – Nie domyślać się tego, czego nie powinienem. Dużo o tobie myślałem tamtego dnia – pochylił się, przyciągając mężczyznę bliżej, dłużej nie mogąc znieść dzielącego ich dystansu, nie dzisiaj, kiedy noc była przejrzysta i chłodna, a serca biły szybciej pomiędzy żebrami. – Zastanawiałem się, jakie to uczucie... pocałować cię w szyję. – przyłożył wargi do miękkiej debry pod szczęką. – W usta. – Lasse smakował słodyczą owocowego wina, a on zapragnął całować go tak długo, aż mógłby oddychać jedynie powietrzem z jego płuc. – Pod obojczykiem. – kołnierz jedwabnego ubrania rozchylił się łagodnie – jego ciało było miękkie i ciepłe, spąsowiałe pod dotykiem ust; plecy mężczyzny dotknęły ściany, on poczuł tymczasem, jak guziki jego koszuli wysuwają się łapczywie spomiędzy cienkich oczek, a lipcowe powietrze – lub dłoń Lassego, tak samo czuła i przyjemna – wsuwa się na jego plecy, wędrując przez sklepienie kręgosłupa, aż po łopatki, gdzie na bladej skórze wciąż uwypuklały się podłużne blizny po ojcowskim gniewie. Lubił go takiego – z przekornym uśmiechem i oczami lśniącymi jak niebieskie tanzanity; odwzajemnił rozbawiony grymas, zatrzymując usta przy skórze, tak blisko, że był pewien, że słyszał miarowy rytm jego tętna. Pocałował go, a Lasse odchylił się lekko – miał zarumienione policzki i lekko zmierzwione włosy, a rozpięta pod szyją koszula osuwała mu się wzdłuż ramienia. – Pozwól mi zostać bliżej – szepnął, uciskając duszną przestrzeń pomiędzy ich ciałami, czując, jak pojedynczy skurcz osunął mu się wzdłuż linii brzucha, gęstniejąc nisko pod pępkiem. – Proszę – żartował, wpadając w teatralność rozmiękłej na ustach prośby, choć był do tego przyzwyczajony – do klękania i skamlenia, do uginania karku pod ciężarem cudzej obecności i wsuwania głowy w ciasne pęto smyczy. – Problem w tym... – nachylił się w jego stronę, całując go w szczękę, w szyję, osuwając usta pod gałąź obojczyka. – Bardzo lubię cię słuchać. – uśmiech zakołysał mu się pomiędzy wargami, odciśnięty na ciepłej skórze, a dłonie wsunęły się pod materiał, obejmując mężczyznę wokół talii, jakby przez ostatnie kilka sekund, kiedy usta nie dotykały jego skóry, tęsknił za nim bardziej niż przez ostatnie kilka dni, które spędzili w rozłące; pragnął być mu bliski – bliższy niż ktokolwiek.
Miłość Lassego była tymczasem łagodna i piękna – przypominała moment, kiedy słońce chyliło się pod powiekę horyzontu i cały świat tonął w pruskim odcieniu błękitu, pachniała czarną orchideą i papierosami wypalanymi w łóżku, a kiedy kładł jej dłoń na wysokości przepony, czuł, jak wznosiła się i opadała; wiedział, że lubił wypowiadać na głos jego imię, bo każda litera pozostawiała inny smak na krańcu języka, a on nie czuł się, jakby go pożerał, ale jakby wsuwał go sobie pod język i pozwalał, by powoli rozpuszczał się w ustach. Nie był już chłopcem, który wymieniał pośpieszne, zawstydzone pocałunki pod ciężkim okryciem kołdry w akademickiej sypialni, na schodach do piwnicy, gdzie unosiły się gęste, nikotynowe obłoki, w publicznej łazience, z lędźwiami dociśniętymi do brudnych kafelków i spojrzeniem sięgającym ponad lewy bark mężczyzny, który ani razu nie spojrzał mu w oczy – tym razem całował go na balkonie i pragnął kochać tak, jakby nie wstydził się tej miłości, jakby nie spotykał się z nim późnymi wieczorami, bo świat tonął wtedy w półcieniu, ale ponieważ niebo było piękniejsze niż za dnia, pełne lśniących cekinów gwiazd. Wyobrażał sobie, że za każdym razem, kiedy firmament przecinała smuga wypowiadanego szeptem życzenia, gdzieś daleko na południu w ziemi pojawiał się pusty krater, jak kołyska dla uśpionego pragnienia, które żłobiło ziemię nieśmiałym, zimozielonym pędem – w dzieciństwie przyglądał się rojom spadających meteorów i prosił bogów o przysługę, a potem wyobrażał sobie, jak jedna z gwiazd uderza w ich dom i rzeczywistość tonie w oślepiającym, białym świetle, które nie niosło za sobą ciepła; Húsavík nawet w lato był pokryty szronem, a on nie potrafił wyobrazić sobie, że istniało zjawisko, które mogłoby rozgrzać go od środka.
– Wolę znać cię prawdziwego – odparł, choć jego głos wciąż ciążył lekką przekorą, jakby rozbawienie Lassego ostało się wraz z pocałunkiem na czubku języka. – Nie domyślać się tego, czego nie powinienem. Dużo o tobie myślałem tamtego dnia – pochylił się, przyciągając mężczyznę bliżej, dłużej nie mogąc znieść dzielącego ich dystansu, nie dzisiaj, kiedy noc była przejrzysta i chłodna, a serca biły szybciej pomiędzy żebrami. – Zastanawiałem się, jakie to uczucie... pocałować cię w szyję. – przyłożył wargi do miękkiej debry pod szczęką. – W usta. – Lasse smakował słodyczą owocowego wina, a on zapragnął całować go tak długo, aż mógłby oddychać jedynie powietrzem z jego płuc. – Pod obojczykiem. – kołnierz jedwabnego ubrania rozchylił się łagodnie – jego ciało było miękkie i ciepłe, spąsowiałe pod dotykiem ust; plecy mężczyzny dotknęły ściany, on poczuł tymczasem, jak guziki jego koszuli wysuwają się łapczywie spomiędzy cienkich oczek, a lipcowe powietrze – lub dłoń Lassego, tak samo czuła i przyjemna – wsuwa się na jego plecy, wędrując przez sklepienie kręgosłupa, aż po łopatki, gdzie na bladej skórze wciąż uwypuklały się podłużne blizny po ojcowskim gniewie. Lubił go takiego – z przekornym uśmiechem i oczami lśniącymi jak niebieskie tanzanity; odwzajemnił rozbawiony grymas, zatrzymując usta przy skórze, tak blisko, że był pewien, że słyszał miarowy rytm jego tętna. Pocałował go, a Lasse odchylił się lekko – miał zarumienione policzki i lekko zmierzwione włosy, a rozpięta pod szyją koszula osuwała mu się wzdłuż ramienia. – Pozwól mi zostać bliżej – szepnął, uciskając duszną przestrzeń pomiędzy ich ciałami, czując, jak pojedynczy skurcz osunął mu się wzdłuż linii brzucha, gęstniejąc nisko pod pępkiem. – Proszę – żartował, wpadając w teatralność rozmiękłej na ustach prośby, choć był do tego przyzwyczajony – do klękania i skamlenia, do uginania karku pod ciężarem cudzej obecności i wsuwania głowy w ciasne pęto smyczy. – Problem w tym... – nachylił się w jego stronę, całując go w szczękę, w szyję, osuwając usta pod gałąź obojczyka. – Bardzo lubię cię słuchać. – uśmiech zakołysał mu się pomiędzy wargami, odciśnięty na ciepłej skórze, a dłonie wsunęły się pod materiał, obejmując mężczyznę wokół talii, jakby przez ostatnie kilka sekund, kiedy usta nie dotykały jego skóry, tęsknił za nim bardziej niż przez ostatnie kilka dni, które spędzili w rozłące; pragnął być mu bliski – bliższy niż ktokolwiek.
Lasse Nørgaard
Re: You could drown in those eyes, I said, so it’s summer, so it’s suicide (L.Nørgaard & S.Fenrisson, lipiec 1996) Sob 2 Wrz - 12:20
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Twierdził, że jest dorosły, lecz nadal przypominał tamto dziecko przyglądające się światu przez okno — szare torfowiska, szpiczaste zęby miasta, wielkie ciało nieba otwarte nad nim groźnie, stale przypominające o tym, co żyło poza horyzontem, o tym, czego nie mógł doświadczyć. Nadal przypominał więc tamto dziecko, które wyobrażało sobie, iż pewnego dnia otworzy okno — dalej, za drzewami, istniało życie, które mu obiecano, barwne i pełne słów, wypełnione zapachami innymi niż zapach domu, ziemi i zatoki, prawdami innymi niż te, których musiał uczyć się na pamięć i recytować w każdy czwartkowy wieczór. Był pewien, że dotknie tego świata gołymi dłońmi, choćby ten miał go poparzyć. Wolał ogień niż tamten uwłaczający, pusty chłód swojego małego więzienia pełnego ładnych mebli i przeciągłego odgłosu matczynego rozczarowania rozrastającego się wśród ścian jak grzyb. Dagmar nazywała go jelonkiem, częściej niż nazywała go synem, a kiedy po raz pierwszy odwiedziła go w jego midgardzkim mieszkaniu, przyglądała mu się z tym samym rodzajem skupienia, jakim obdarzała sznur pereł, który pożyczyła ciotce na jesienny bankiet. Szukała rys — szukała powodu. Schudłeś, Lassie, powinieneś wrócić do domu — oświadczała, jej głos osobliwie szorstki w swojej trosce — nie radzisz sobie, znowu chorujesz — nigdy nie pytała, jej zdania były oznajmiające, choć w rzeczywistości stanowiły sznur oskarżeń — mówiłam twojemu ojcu, że tutaj zginiesz, że oboje tu zginiecie. Nie jesteście tacy jak wasz brat, wasze miejsce zawsze było w domu — myślał o swoim bracie, który zawsze go kochał, choć gdy ostatnio się upił, nazwał go pizdą i gówniarzem, a jego cierpki głos nie pasował do troski w zamglonych oczach; potem pomyślał o siostrze, która mówiła, że ma przeprosić i udawała, że nie przełyka własnego płaczu, gdy Malthe kazał jej być cicho, bo przecież zawsze brzmiał wtedy jak ich ojciec — i zrób coś, na Odyna, z tymi włosami — Dagmar podnosiła wzrok znad swojej filiżanki i marszczyła wąskie, ciemne brwi — robisz się niechlujny. Robił się niechlujny, robił się niewygodny — stawał się dorosły w sposób, który nie podobał się jego eleganckiej matce; dotykał świata gołymi dłońmi, a świat parzył i kleił się do jego palców jak skorka przegniłej moreli.
Czasem zostawiał też różowe ślady na skórze Safíra, czasem myślał, że Safír był tym światem zza okna — obcym, nowym i ekscytującym, światem, w którego granicach Lasse nie był już jelonkiem, nie był wielkookim stworzeniem wetkniętym w kąt rodzinnego domu. Przysuwał się bliżej, wciąż szeptał, przyciągał go do siebie, a on patrzył mu w oczy, co jakiś czas tylko zsuwając wzrok niżej, do ust, do grdyki, do fragmentu skóry ponad guzikiem lekkiej koszuli. Serce przyśpieszało, a jego rytm rozsuwał się wzdłuż jego ciała, płynąc dreszczem aż do czubków palców. A więc jednak Safír znał go prawdziwego - miał go prawdziwego, choć przez pierwsze wspólne noce znał go od innym imieniem, z innym życiem, które wymyślał na poczekaniu, gdy przerywał pocałunki na wystarczająco długi czas, by mógł go o cokolwiek zapytać. Opowiadał mu bajki, nie dlatego, że chciał go okłamywać, a dlatego, iż w tamtym momencie pewien był, iż prawda nie miała znaczenia — była zimna i nieciekawa, wykrochmalona prawda o ostrych kątach, niepasująca zupełnie do ich spotkań, zawsze tak miękkich, przypominających jedynie o wymiętej, ciepłej pościeli. Znal go więc prawdziwego, miał go prawdziwego, choćby z cudzym imieniem i cudzym życiem — uśmiechał się szczerze i nierozsądnie, a gdy się śmiał, jego śmiech nie nosił w sobie zgrzytu tej samej, paskudnej złośliwości; matka miała rację, robił się niechlujny, powinien zrobić coś z włosami, powinien lepiej jeść, mniej pić, spać w normalnych godzinach, nie szlajać się po mieście, nie wlewać do gardła eliksiru, który Otto wyciągał z kieszeni płaszcza, nie rozmawiać z obcymi mężczyznami, nie całować ich w usta i nie wchodzić do ich mieszkania. Dużo o tobie myślałem tamtego dnia. Westchnął cicho, gdy całował go w szyję. On też dużo o nim myślał — próbował śledzić go wzrokiem cały wieczór, łapiąc resztki jego obecności gdzieś w kątach lokalu; przyglądał się mu i wszystkim ludziom, z którymi rozmawiał i z którymi wychodził na papierosa, a potem w popłochu odwracał wzrok, gdy czul się przyłapany na tym bezczelnym obserwowaniu; zastanawiał się, czy jest tu ze swoją dziewczyną i czy bywa tu często, i co zrobiłby, gdyby zostali sami. Nie zdążył pomyśleć o tym, jak smakowałby jego pocałunek, całkowicie o tym zapomniał, zbyt skupiony na tym, by dotknąć w końcu jego nadgarstka. Masz ładne dłonie. Teraz już pamiętał — słodkie wino, papierosy, czarna herbata.
— Było warto? — szepnął, a jego głos kolejny raz zaostrzył się przekorą, która sprawiała, że jego słowa były lżejsze, a twarz młodsza i jaśniejsza, nagle pełna bladych piegów i mlecznoróżowych rumieńców. — Ja nie musiałem o tym myśleć. Wiedziałem, że w końcu to zrobisz — dodał miękko, wsuwając palce w jego włosy, gdy nachylił się niżej, zostawiając ślad swoich ust pod wzniesieniem obojczyka. Teraz mógł kłamać — teraz kiedy nie widział jego oczu, osobliwie niebieskich i wpatrzonych w niebo. Przez jakiś czas nie był pewien, czy Safír jest prawdziwy, czy stanowi jedynie jakąś kuriozalną postać jego świeżej wolności, kwitnące zbyt szybko marzenie o tym świecie, którego pragnął dotykać, tak jak pragnął dotykać jego, łapczywie i pośpiesznie, z tym rodzajem głodu, który hodują w sobie tylko zwierzęta chowane w złotych klatkach. Nie umiał czekać i nie potrafił być subtelny, nie był pewien co mówić i gdzie go całować, nim wsunął dłonie pod jego koszulę i pociągnął ku sobie tak blisko, iż czuł, jak ciało mięknie i układa się na nowo pod jego ciężarem; nie wiedział, jak dawkować sobie własne pragnienie i że ludzi można gryźć jedynie, potulnie i powoli, miast połykać w całości. Nie znał jeszcze miłości, choć wkrótce miał do niej dorosnąć — był śmiertelnie zauroczony, pełen zachwytu i pełen jego, zafascynowany tym, kim mógł być, gdy zamykali się we dwoje w jednym pokoju. Bliżej. — Jak blisko? - szept opadł miękko na jego język, a on poczuł ciepło oddechu na wargach. Jego dłonie zsunęły się niżej, przepływając pod materiałem koszuli, wzdłuż krzywizny kręgosłupa, do lędźwi, na które naparł, by przysunąć go ku sobie jeszcze, choćby milimetr, jedno drgniecie serca. Przez kilka chwil przyglądał mu się wielkimi, sennymi oczami, jego usta rozchylone lekko w oczekiwaniu na kolejny pocałunek; dopiero gdy padła prośba, twarz rozjaśniła się ponownie, przebłyskując szelmowskim rozbawieniem. — Musisz zacząć starać się bardziej — oznajmił przeciągle, posyłając mu kolejny uśmiech i wydawało mu się, iż pragnął powiedzieć coś jeszcze, zaśmiać się krótko, ale Safír znów go całował, a on coraz głośniej wypuszczał powietrze przez usta, coraz bardziej drgał pod jego dotykiem. — W takim razie będę mówił, co tylko zechcesz — wydusił, choć głos złamał mu się westchnieniem, kiedy ramiona objęły go mocniej. Naparł dłonią na jego kark i rozchylił usta, kiedy go całował — coraz szybciej, coraz mocniej, zbierając ciepły ślad jego oddechu na własny język. Znów dotykał go tak, jakby chciał ukraść każdy milimetr jego skóry pod opuszki, zostawić różowy ślad swoich palców na jego karku, piersi, brzuchu. Nie pamiętał już czy był pijany i czy gwiazdy spadły mu już na głowę, ale pamiętał, że jęknął z niezadowoleniem, gdy ostatni guzik koszuli Safíra nie chciał ustąpić i że zaśmiał się, gdy w końcu pociągnął za mocno i materiał rozdarł się delikatnie. Zakręciło mu się w głowie, gdy zsunął dłoń niżej, na jego podbrzusze, za krawędź jego paska. Nie umiał nazywać swoich uczuć i nie był pewien, czy powinien przed nim uklęknąć, pociągnąć go za nadgarstek do mieszkania czy powiedzieć mu, że go kocha. — Proszę — szepnął słabo w jego usta i choć serce drgało mu nadal, twarz rozświetliła iskra niepewności. Nigdy nie był przecież kimś, kto musiał prosić.
Czasem zostawiał też różowe ślady na skórze Safíra, czasem myślał, że Safír był tym światem zza okna — obcym, nowym i ekscytującym, światem, w którego granicach Lasse nie był już jelonkiem, nie był wielkookim stworzeniem wetkniętym w kąt rodzinnego domu. Przysuwał się bliżej, wciąż szeptał, przyciągał go do siebie, a on patrzył mu w oczy, co jakiś czas tylko zsuwając wzrok niżej, do ust, do grdyki, do fragmentu skóry ponad guzikiem lekkiej koszuli. Serce przyśpieszało, a jego rytm rozsuwał się wzdłuż jego ciała, płynąc dreszczem aż do czubków palców. A więc jednak Safír znał go prawdziwego - miał go prawdziwego, choć przez pierwsze wspólne noce znał go od innym imieniem, z innym życiem, które wymyślał na poczekaniu, gdy przerywał pocałunki na wystarczająco długi czas, by mógł go o cokolwiek zapytać. Opowiadał mu bajki, nie dlatego, że chciał go okłamywać, a dlatego, iż w tamtym momencie pewien był, iż prawda nie miała znaczenia — była zimna i nieciekawa, wykrochmalona prawda o ostrych kątach, niepasująca zupełnie do ich spotkań, zawsze tak miękkich, przypominających jedynie o wymiętej, ciepłej pościeli. Znal go więc prawdziwego, miał go prawdziwego, choćby z cudzym imieniem i cudzym życiem — uśmiechał się szczerze i nierozsądnie, a gdy się śmiał, jego śmiech nie nosił w sobie zgrzytu tej samej, paskudnej złośliwości; matka miała rację, robił się niechlujny, powinien zrobić coś z włosami, powinien lepiej jeść, mniej pić, spać w normalnych godzinach, nie szlajać się po mieście, nie wlewać do gardła eliksiru, który Otto wyciągał z kieszeni płaszcza, nie rozmawiać z obcymi mężczyznami, nie całować ich w usta i nie wchodzić do ich mieszkania. Dużo o tobie myślałem tamtego dnia. Westchnął cicho, gdy całował go w szyję. On też dużo o nim myślał — próbował śledzić go wzrokiem cały wieczór, łapiąc resztki jego obecności gdzieś w kątach lokalu; przyglądał się mu i wszystkim ludziom, z którymi rozmawiał i z którymi wychodził na papierosa, a potem w popłochu odwracał wzrok, gdy czul się przyłapany na tym bezczelnym obserwowaniu; zastanawiał się, czy jest tu ze swoją dziewczyną i czy bywa tu często, i co zrobiłby, gdyby zostali sami. Nie zdążył pomyśleć o tym, jak smakowałby jego pocałunek, całkowicie o tym zapomniał, zbyt skupiony na tym, by dotknąć w końcu jego nadgarstka. Masz ładne dłonie. Teraz już pamiętał — słodkie wino, papierosy, czarna herbata.
— Było warto? — szepnął, a jego głos kolejny raz zaostrzył się przekorą, która sprawiała, że jego słowa były lżejsze, a twarz młodsza i jaśniejsza, nagle pełna bladych piegów i mlecznoróżowych rumieńców. — Ja nie musiałem o tym myśleć. Wiedziałem, że w końcu to zrobisz — dodał miękko, wsuwając palce w jego włosy, gdy nachylił się niżej, zostawiając ślad swoich ust pod wzniesieniem obojczyka. Teraz mógł kłamać — teraz kiedy nie widział jego oczu, osobliwie niebieskich i wpatrzonych w niebo. Przez jakiś czas nie był pewien, czy Safír jest prawdziwy, czy stanowi jedynie jakąś kuriozalną postać jego świeżej wolności, kwitnące zbyt szybko marzenie o tym świecie, którego pragnął dotykać, tak jak pragnął dotykać jego, łapczywie i pośpiesznie, z tym rodzajem głodu, który hodują w sobie tylko zwierzęta chowane w złotych klatkach. Nie umiał czekać i nie potrafił być subtelny, nie był pewien co mówić i gdzie go całować, nim wsunął dłonie pod jego koszulę i pociągnął ku sobie tak blisko, iż czuł, jak ciało mięknie i układa się na nowo pod jego ciężarem; nie wiedział, jak dawkować sobie własne pragnienie i że ludzi można gryźć jedynie, potulnie i powoli, miast połykać w całości. Nie znał jeszcze miłości, choć wkrótce miał do niej dorosnąć — był śmiertelnie zauroczony, pełen zachwytu i pełen jego, zafascynowany tym, kim mógł być, gdy zamykali się we dwoje w jednym pokoju. Bliżej. — Jak blisko? - szept opadł miękko na jego język, a on poczuł ciepło oddechu na wargach. Jego dłonie zsunęły się niżej, przepływając pod materiałem koszuli, wzdłuż krzywizny kręgosłupa, do lędźwi, na które naparł, by przysunąć go ku sobie jeszcze, choćby milimetr, jedno drgniecie serca. Przez kilka chwil przyglądał mu się wielkimi, sennymi oczami, jego usta rozchylone lekko w oczekiwaniu na kolejny pocałunek; dopiero gdy padła prośba, twarz rozjaśniła się ponownie, przebłyskując szelmowskim rozbawieniem. — Musisz zacząć starać się bardziej — oznajmił przeciągle, posyłając mu kolejny uśmiech i wydawało mu się, iż pragnął powiedzieć coś jeszcze, zaśmiać się krótko, ale Safír znów go całował, a on coraz głośniej wypuszczał powietrze przez usta, coraz bardziej drgał pod jego dotykiem. — W takim razie będę mówił, co tylko zechcesz — wydusił, choć głos złamał mu się westchnieniem, kiedy ramiona objęły go mocniej. Naparł dłonią na jego kark i rozchylił usta, kiedy go całował — coraz szybciej, coraz mocniej, zbierając ciepły ślad jego oddechu na własny język. Znów dotykał go tak, jakby chciał ukraść każdy milimetr jego skóry pod opuszki, zostawić różowy ślad swoich palców na jego karku, piersi, brzuchu. Nie pamiętał już czy był pijany i czy gwiazdy spadły mu już na głowę, ale pamiętał, że jęknął z niezadowoleniem, gdy ostatni guzik koszuli Safíra nie chciał ustąpić i że zaśmiał się, gdy w końcu pociągnął za mocno i materiał rozdarł się delikatnie. Zakręciło mu się w głowie, gdy zsunął dłoń niżej, na jego podbrzusze, za krawędź jego paska. Nie umiał nazywać swoich uczuć i nie był pewien, czy powinien przed nim uklęknąć, pociągnąć go za nadgarstek do mieszkania czy powiedzieć mu, że go kocha. — Proszę — szepnął słabo w jego usta i choć serce drgało mu nadal, twarz rozświetliła iskra niepewności. Nigdy nie był przecież kimś, kto musiał prosić.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round