Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000)
2 posters
Maarten Landsverk
Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Pią 8 Lip - 21:23
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Czasami świat potrafił kurczyć się do rozmiarów jednego, niewielkiego miasta, zwłaszcza, kiedy miało się w jego obrębie pozornie wszystko konieczne do egzystencji. Łatwo było zapomnieć o całej reszcie i dopiero wtedy, gdy coś zaczynało się sypać, uderzała w człowieka przerażająca refleksja. Samotność rozproszona na cały, wielki glob; kurcząca ciało do rozmiarów małego ziarna piasku znaczącego tyle co nic. Nie było mi łatwo – zarówno miesiąc temu, jak i wczoraj, dzisiaj wcale nie jest lepiej, lecz zaciskam zęby i idę dalej, pogodzony pozornie ze zmianami zachodzącymi w moim otoczeniu. Mógłbym się jeszcze użalać, lecz uskuteczniałem to wystarczająco długo przed ostateczną rozprawą. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego tak długo pozostawałem ślepy i dlaczego dopiero w ostatnim akordzie zdobyłem się na spóźnione działanie. Był to łabędzi śpiew wysiłku włożonego w podtrzymanie naszego małżeństwa i mogłem jedynie obwiniać siebie, niestety po cichu, zupełnie odcięty od postronnych ludzi, dla których zachowywałem niewzruszoną maskę człowieka sukcesu o stalowych nerwach.
Nie powinienem dzisiaj o tym myśleć. Nie po to opuściłem Midgard i nie po to zdecydowałem się na krótką przerwę w obowiązkach, aby teraz usilnie zaprzątać sobie głowę nietrafionymi decyzjami. Początkowo ciężko było mi zaaklimatyzować się w nowym miejscu – było bardzo ciepło, choć mieliśmy już wrzesień. W Skandynawii podobne rzeczy były niemożliwe, bo słota zaczynała już lizać okoliczną zabudowę i pozłacała drzewa. Rześka bryza znad Oceanu Atlantyckiego niosła ukojenie, siedziałem pod dość dużym zadaszeniem przy jednym z drewnianych stolików i wpatrywałem się w linię horyzontu. Dzielnica Anfa przewyższyła moje oczekiwania, kiedy pierwszy raz spojrzałem na rozległe ogrody i wille, które zapierały dech w piersiach i zgniatały swoim rozmachem oszczędną nordycką zabudowę. Przyzwyczaiłem się do przepychu i bogactwa, lecz tu nabierały one innego wymiaru.
Na podniebieniu wciąż czuję posmak wczorajszych drinków i najlepszego tytoniu zwijanego w pokaźne cygara. Nie potrafię bawić się inaczej, niż korzystając z całości swoich zasobów. Jest mi dobrze, czuję ulgę przerzucając kolejne kupki papieru – odmienne od talarów runicznych, lecz wciąż noszące swoją wartość. Jestem szczodry również dla mojego towarzysza, którego spojrzenie wychwytuję chwilę po tym jak śledzę z rozmysłem grupę turystów. Opieram się o wiklinowy fotel, wyciągam nogi przed siebie. Z włosów skapują mi resztki morskiej wilgoci, choć koszula, którą na sobie mam, jest zupełnie sucha. Cieszę się, że dałem się namówić na wyjazd. Kilka dni, nie więcej, lecz przy technologii portali takie wyprawy nie zajmują ogromu czasu. Mój przyjaciel również wyczekiwał wyjazdu; wiem, że jest pracoholikiem podobnym do mnie. Potrzebował jedynie wymówki i sposobności, aby wyrwać się z kruczych objęć i zakosztować egzotyki Afryki. Śmieję się pod nosem i wyciągam cygaro, przycięte uprzednio z niezwykłą dokładnością, bo nie odgryzam końcówki na modłę osobników próbujących manifestować swoją męskość w bardzo nieelegancki sposób. Szarawy dym unosi się powoli i liże markizę restauracji, w której właśnie gościmy. Odwracam głowę do towarzysza i znów, bardzo dokładnie, przyglądam się jego twarzy. Uśmiecham się jednym kącikiem, zagryzam cygaro i wzdycham. Przede mną stoi szkło z alkoholem, choć wciąż mamy dość wczesną porę, pozwalam sobie na taki zbytek, bo mogę, bo nikt mnie nie będzie rozliczał, że przed południem czuję przyjemne mrowienie w głowie.
— Jakieś plany na dzisiaj? — pytam niezobowiązująco, zakładając nogę na nogę i jeszcze wyraźniej rozrzucam ramiona na boki, zagarniając większość przestrzeni po swojej stronie stolika. — Skoro już mnie wyciągnąłeś, powinieneś mieć choć zarys tego, jak spędzimy kolejne dni — dodaję uszczypliwie i śmieję się nieco głośniej, prowokując Ivara do konfrontacji. Robię to z premedytacją, wywieram nacisk oczekiwań, choć na dobrą sprawę moglibyśmy przesiedzieć tu do wieczora. Nie miałbym mu tego za złe.
Nie powinienem dzisiaj o tym myśleć. Nie po to opuściłem Midgard i nie po to zdecydowałem się na krótką przerwę w obowiązkach, aby teraz usilnie zaprzątać sobie głowę nietrafionymi decyzjami. Początkowo ciężko było mi zaaklimatyzować się w nowym miejscu – było bardzo ciepło, choć mieliśmy już wrzesień. W Skandynawii podobne rzeczy były niemożliwe, bo słota zaczynała już lizać okoliczną zabudowę i pozłacała drzewa. Rześka bryza znad Oceanu Atlantyckiego niosła ukojenie, siedziałem pod dość dużym zadaszeniem przy jednym z drewnianych stolików i wpatrywałem się w linię horyzontu. Dzielnica Anfa przewyższyła moje oczekiwania, kiedy pierwszy raz spojrzałem na rozległe ogrody i wille, które zapierały dech w piersiach i zgniatały swoim rozmachem oszczędną nordycką zabudowę. Przyzwyczaiłem się do przepychu i bogactwa, lecz tu nabierały one innego wymiaru.
Na podniebieniu wciąż czuję posmak wczorajszych drinków i najlepszego tytoniu zwijanego w pokaźne cygara. Nie potrafię bawić się inaczej, niż korzystając z całości swoich zasobów. Jest mi dobrze, czuję ulgę przerzucając kolejne kupki papieru – odmienne od talarów runicznych, lecz wciąż noszące swoją wartość. Jestem szczodry również dla mojego towarzysza, którego spojrzenie wychwytuję chwilę po tym jak śledzę z rozmysłem grupę turystów. Opieram się o wiklinowy fotel, wyciągam nogi przed siebie. Z włosów skapują mi resztki morskiej wilgoci, choć koszula, którą na sobie mam, jest zupełnie sucha. Cieszę się, że dałem się namówić na wyjazd. Kilka dni, nie więcej, lecz przy technologii portali takie wyprawy nie zajmują ogromu czasu. Mój przyjaciel również wyczekiwał wyjazdu; wiem, że jest pracoholikiem podobnym do mnie. Potrzebował jedynie wymówki i sposobności, aby wyrwać się z kruczych objęć i zakosztować egzotyki Afryki. Śmieję się pod nosem i wyciągam cygaro, przycięte uprzednio z niezwykłą dokładnością, bo nie odgryzam końcówki na modłę osobników próbujących manifestować swoją męskość w bardzo nieelegancki sposób. Szarawy dym unosi się powoli i liże markizę restauracji, w której właśnie gościmy. Odwracam głowę do towarzysza i znów, bardzo dokładnie, przyglądam się jego twarzy. Uśmiecham się jednym kącikiem, zagryzam cygaro i wzdycham. Przede mną stoi szkło z alkoholem, choć wciąż mamy dość wczesną porę, pozwalam sobie na taki zbytek, bo mogę, bo nikt mnie nie będzie rozliczał, że przed południem czuję przyjemne mrowienie w głowie.
— Jakieś plany na dzisiaj? — pytam niezobowiązująco, zakładając nogę na nogę i jeszcze wyraźniej rozrzucam ramiona na boki, zagarniając większość przestrzeni po swojej stronie stolika. — Skoro już mnie wyciągnąłeś, powinieneś mieć choć zarys tego, jak spędzimy kolejne dni — dodaję uszczypliwie i śmieję się nieco głośniej, prowokując Ivara do konfrontacji. Robię to z premedytacją, wywieram nacisk oczekiwań, choć na dobrą sprawę moglibyśmy przesiedzieć tu do wieczora. Nie miałbym mu tego za złe.
Ivar Soelberg
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Nie 24 Lip - 22:07
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Saharyjskie piaski niesione z głębin lądu na wschodnim wietrze wdzierały się w głąb Casablanki, ta od zawsze spoczywała w zimnych i wyrachowanych ramionach Atlantyku nie pozwalając by westchnienie pustyni zatriumfowało. Skwar lejący się z nieba niemal o każdej porze roku, był tu do zniesienia zwłaszcza w otoczeniu parasolek tłoczno rozsianych wokół hotelowej restauracji jednolitość kolorów, tychże nie przyprawiała o zawroty głowy, raczej łagodziła. Przyjemna bryza, jakby chcąc przypomnieć o sobie i tym, że jest już wrzesień, wkradła się między stoliczki niosąc ze sobą zapach oceanu i łagodną słodkawą nutę dymu z nargili, uśmiechnął się niewymuszenie, ostatnio uśmiechał się coraz częściej, być może za sprawą spontanicznego wyjazdu, który wyniknął z okoliczności nieprzyjemnych, lecz życiowych i tak bliskich człowiekowi. On sam wątpił, aby kiedykolwiek podobnymi troskami był przygnieciony, stąd podejście do tychże miał z lekka mniej dramatyczne i zdecydowanie bardziej optymistyczne ciesząc się chwilą wolności, nie mógł oglądać się za plecy na ślady przeszłości i w zamartwieniu kosztować z życia, z chwili obecnej, tym samym pozwalając by obraz przeszły odbijał się na teraźniejszości i mącił, chwilę spokoju i radości. Naturalnym było, że przyjacielska porada i doza zaufania, jakimi darzyli się panowie pomagała sądzić, iż z problemami gnębiącymi towarzysza wyjazdu uporają się i dyskusją zabiją resztki domysłów przemykających w cieniach duszy, jak rabusie bydła pod osłoną nocy po złocistych wydmach, by kresu ukrócić tym, że praktykom i niecnym zamysłom, należało działać zdecydowanie i stanowczo ukazując hart ducha i silną rękę, nie cofając się na resentymenty i ckliwe wspominki.
Błysk oka, uśmiech, ten charakterystyczny, jaki widywał już nieraz zwłaszcza w momentach, gdy byli nieskrępowani niczyją obecnością oddani samemu sobie i rozmowie, jaką nieskrepowanie wiedli. Poznawał w tym obliczu przyjaciela, nie zaś wydmuszkę człowieka dotkniętego widmem pewnego niepowodzenia, czy raczej doświadczonego życiowym przemijaniem i kształtowaniem charakteru, zwał jak zwał. Nie załamał się i trwał przy swoich nawykach. To dobrze rokowało na przyszłość. Widząc, jak mężczyzna sięga po cygaro odpowiedział uśmiechem, diablo podobnym do tego, jakim sam został uraczony.
– Plan? – Zapytał lekko rozbawiony, w szarych oczach figlarne diabełki zamajaczyły naturalnie. Uśmiech trwał w najlepsze jak dobra sjesta, po sutym obiedzie. Wyciągnięta karta z tali, rzucona na stół, niech oto pokaże się prawda i zabrzmią dzwony. Cwany grymas przebiegłości majaczy na obliczu wysłannika, gdy teatralnym gestem nonszalancko wkłada do ust cygaro, jak podpala je zabytkową zapalniczką, pamiątką zdającą się pamiętać wydarzenia tak odległe jak historyczne zawirowania, wojnę i piaski północnej Afryki przesiąknięte krwią Aliantów i Niemców, wcale by się nie zdziwił, gdyby owa rzecz tak mała, a jednak nieodłączna, była w jakiś stopniu związana z tymi wydarzeniami. Jego przodkowie, nigdy nie stali z założonymi rękami, gdy płonął świat.
– Drogi przyjacielu – zaczął niezwykle oficjalnie, tonem wykluczającym żart, chociaż iskierki w oczach mówiły zgoła, co innego. – Moim planem, jest błogie lenistwo i zapomnienie o całym świecie, w tym jego problemach i troskach. – Wyciągnął cygaro spomiędzy warg, a szary obłok dymu zasnuł twarz oficera na ulotną chwilę. – Lecz w istocie znasz mnie zbyt dobrze, bym przypadkowi dał decydować, o tym, co dziś będziemy robić i oglądać. – Uśmiech ponownie zatriumfował. – Niech to pozostanie niespodzianką, jeszcze dwa kwadransy i powinno się zacząć. Celowo wybrałem miejsca najbliżej podwyższenia, aby nic z teatrum, jakie się tu rozegra nie umknęło, twym bystrym oczom. – Sięgnął po kryształ z whisky, którą przepił posmak cygara. Alkohol być może w innych częściach miasta, był znacznie gorzej dostępny, a nawet i wcale, lecz tu, w hotelu o renomie światowej, był teren ex terytorialny i goście mieli dostęp do wszelkich udogodnień.
Błysk oka, uśmiech, ten charakterystyczny, jaki widywał już nieraz zwłaszcza w momentach, gdy byli nieskrępowani niczyją obecnością oddani samemu sobie i rozmowie, jaką nieskrepowanie wiedli. Poznawał w tym obliczu przyjaciela, nie zaś wydmuszkę człowieka dotkniętego widmem pewnego niepowodzenia, czy raczej doświadczonego życiowym przemijaniem i kształtowaniem charakteru, zwał jak zwał. Nie załamał się i trwał przy swoich nawykach. To dobrze rokowało na przyszłość. Widząc, jak mężczyzna sięga po cygaro odpowiedział uśmiechem, diablo podobnym do tego, jakim sam został uraczony.
– Plan? – Zapytał lekko rozbawiony, w szarych oczach figlarne diabełki zamajaczyły naturalnie. Uśmiech trwał w najlepsze jak dobra sjesta, po sutym obiedzie. Wyciągnięta karta z tali, rzucona na stół, niech oto pokaże się prawda i zabrzmią dzwony. Cwany grymas przebiegłości majaczy na obliczu wysłannika, gdy teatralnym gestem nonszalancko wkłada do ust cygaro, jak podpala je zabytkową zapalniczką, pamiątką zdającą się pamiętać wydarzenia tak odległe jak historyczne zawirowania, wojnę i piaski północnej Afryki przesiąknięte krwią Aliantów i Niemców, wcale by się nie zdziwił, gdyby owa rzecz tak mała, a jednak nieodłączna, była w jakiś stopniu związana z tymi wydarzeniami. Jego przodkowie, nigdy nie stali z założonymi rękami, gdy płonął świat.
– Drogi przyjacielu – zaczął niezwykle oficjalnie, tonem wykluczającym żart, chociaż iskierki w oczach mówiły zgoła, co innego. – Moim planem, jest błogie lenistwo i zapomnienie o całym świecie, w tym jego problemach i troskach. – Wyciągnął cygaro spomiędzy warg, a szary obłok dymu zasnuł twarz oficera na ulotną chwilę. – Lecz w istocie znasz mnie zbyt dobrze, bym przypadkowi dał decydować, o tym, co dziś będziemy robić i oglądać. – Uśmiech ponownie zatriumfował. – Niech to pozostanie niespodzianką, jeszcze dwa kwadransy i powinno się zacząć. Celowo wybrałem miejsca najbliżej podwyższenia, aby nic z teatrum, jakie się tu rozegra nie umknęło, twym bystrym oczom. – Sięgnął po kryształ z whisky, którą przepił posmak cygara. Alkohol być może w innych częściach miasta, był znacznie gorzej dostępny, a nawet i wcale, lecz tu, w hotelu o renomie światowej, był teren ex terytorialny i goście mieli dostęp do wszelkich udogodnień.
Maarten Landsverk
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Pon 25 Lip - 19:13
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Dopiero po postawieniu stopy na obcej ziemi uświadamiam sobie, jak bardzo potrzebuję odskoczni. Mięśnie wciąż mam napięte, choć już wyraźnie zmęczone utrzymywaniem ciągłej gotowości. Gotowości tak właściwie na co? Sam już nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie, po prostu ostatnie miesiące obfitowały w wiele wydarzeń, podczas których musiałem trzymać nerwy na wodzy, udawać, że nic mnie nie obchodzi i nie wzrusza. To ciężka rola, nawet jak dla mnie – człowieka niezdolnego do uronienia choćby jednej łzy. Wciąż sobie powtarzam, że gdybym potrafił, byłoby mi łatwiej, a tymczasem muszę tłamsić w sobie poczucie niesprawiedliwości i bólu rozrywającego codzienność. Łatwiej mi krzyczeć i uderzać pięścią w stół niż wzruszać się i mówić łagodnie. To dlatego moje końcowe lata małżeństwa przypominały burzę zamkniętą w ścianach kamienicy; tłukła wszystkie przedmioty, rozbijała dusze w drobny mak i nawet nie starała się pozostawiać złudzeń.
Początkowo niechętnie przystałem na propozycję Soelberga, zwłaszcza że w banku zawsze coś się dzieje. Nigdy nie ma dobrego momentu na zaniechanie obowiązków bądź przekazanie ich tymczasowo w inne ręce. Ciągle coś się pali, ciągle coś trzeba poprawiać, ciągle spotkanie goni spotkanie. Ta historia nigdy się nie kończy, a ja ulegam jej rytmowi, staczam się w pracoholizm i nawet tego nie zauważam. Czuję przez chwilę dyskomfort, gdy rano budzę się w innym pokoju i nie muszę zbierać się z domu, a za oknem wita mnie egzotyczny krajobraz, zupełnie odmienny od skandynawskiej prostoty. Teraz już trochę przywykłem, bo w moją postawę wdziera się swoboda i oddycham pełną piersią.
Przez kolejną chwilę obracam w palcach cygaro, spoglądam na tlące się oczko, dym gęstnieje wokół mojej twarzy i wciąż czekam na odpowiedź Ivara. Tak samo zaciekawiony i niecierpliwy, z uśmiechem rozedrganym na ustach. Jego odpowiedź nieco mnie zastanawia, nie sądziłem i nie sądzę wciąż, że jest to typ lubiący spontaniczność. Mam zwykle dobrą intuicję, a ponadto, znam go od pewnego czasu, a uczę się ludzi dość szybko i przechowuję szczegóły na ich temat dość długo i zbieram je bardzo skrupulatnie. Nie zaprzeczam jednak, czerpiąc pewną przyjemność z takiego obrotu spraw. Rozciągam ramiona i poruszam karkiem, w którym zastygłe mięśnie boleśnie trą o siebie, co wywołuje krótkotrwały grymas na mojej twarzy. Przymykam oczy, gdy przez markizę przebija się fala ostrych promieni słonecznych. Rześkość powietrza w pewnym momencie przestaje robić aż tak wielkie wrażenie i powszednieje. Dalej sytuacja rozwija się jednak według przewidywanego schematu – oczywiście, że coś zaplanował. Sięgam po szkło z alkoholem i wychylam porcję. Sporo tu turystów z różnych zakątków świata, gorzej uświadczyć miejscowych. Te bardziej lokalne widoki możemy otrzymać po wyjściu z kurortu, co pragnę zrobić, lecz może jeszcze nie teraz. Wiem, że ten świat może pochłonąć nieostrożnych, dlatego trzymam się jasno wytyczonych zasad.
otwieram jedno oko spoglądam na Ivara wyraźnie zaintrygowany jego wyjaśnieniami, potem przenoszę spojrzenie w rzeczonym kierunku i przyglądam się pustej przestrzeni, od której faktycznie dzieli nas niewielki dystans. Unoszę brew.
— Dwa kwadranse? — pytam, powtarzając jego zapewnienia i nachylam się lekko nad stolikiem, teraz pozwalając sobie oprzeć łokcie o szklany blat. — Zaintrygowałeś mnie — przyznaję wreszcie zupełnie szczerze i strzepuję szary popiół, uważając by iskry nie opadły na delikatny materiał koszuli, którą mam na sobie. — Pozostaje nam więc trochę czasu na rozmowę — uśmiecham się. — Czasami ciężko mi oderwać się zupełnie od kwestii zawodowych, zauważyłem ostatnio paskudne natręctwo unikania wszelakich tematów wykraczających poza bezpieczną sferę bankowości — zawieszam głos i krzywię się pełen goryczy. Dni płyną, zlewają się w całość, a ja nie potrafię odnaleźć pierwotnej swobody. Patrzę jednak podejrzliwie na Ivara, bo wiem, że doskonale mnie rozumie, czego nie zamierzam przemilczeć.
— Wiem, że wyciągnąłeś mnie tu z powodów oczywistych, ale przyznaj, że sam tego potrzebowałeś.
Początkowo niechętnie przystałem na propozycję Soelberga, zwłaszcza że w banku zawsze coś się dzieje. Nigdy nie ma dobrego momentu na zaniechanie obowiązków bądź przekazanie ich tymczasowo w inne ręce. Ciągle coś się pali, ciągle coś trzeba poprawiać, ciągle spotkanie goni spotkanie. Ta historia nigdy się nie kończy, a ja ulegam jej rytmowi, staczam się w pracoholizm i nawet tego nie zauważam. Czuję przez chwilę dyskomfort, gdy rano budzę się w innym pokoju i nie muszę zbierać się z domu, a za oknem wita mnie egzotyczny krajobraz, zupełnie odmienny od skandynawskiej prostoty. Teraz już trochę przywykłem, bo w moją postawę wdziera się swoboda i oddycham pełną piersią.
Przez kolejną chwilę obracam w palcach cygaro, spoglądam na tlące się oczko, dym gęstnieje wokół mojej twarzy i wciąż czekam na odpowiedź Ivara. Tak samo zaciekawiony i niecierpliwy, z uśmiechem rozedrganym na ustach. Jego odpowiedź nieco mnie zastanawia, nie sądziłem i nie sądzę wciąż, że jest to typ lubiący spontaniczność. Mam zwykle dobrą intuicję, a ponadto, znam go od pewnego czasu, a uczę się ludzi dość szybko i przechowuję szczegóły na ich temat dość długo i zbieram je bardzo skrupulatnie. Nie zaprzeczam jednak, czerpiąc pewną przyjemność z takiego obrotu spraw. Rozciągam ramiona i poruszam karkiem, w którym zastygłe mięśnie boleśnie trą o siebie, co wywołuje krótkotrwały grymas na mojej twarzy. Przymykam oczy, gdy przez markizę przebija się fala ostrych promieni słonecznych. Rześkość powietrza w pewnym momencie przestaje robić aż tak wielkie wrażenie i powszednieje. Dalej sytuacja rozwija się jednak według przewidywanego schematu – oczywiście, że coś zaplanował. Sięgam po szkło z alkoholem i wychylam porcję. Sporo tu turystów z różnych zakątków świata, gorzej uświadczyć miejscowych. Te bardziej lokalne widoki możemy otrzymać po wyjściu z kurortu, co pragnę zrobić, lecz może jeszcze nie teraz. Wiem, że ten świat może pochłonąć nieostrożnych, dlatego trzymam się jasno wytyczonych zasad.
otwieram jedno oko spoglądam na Ivara wyraźnie zaintrygowany jego wyjaśnieniami, potem przenoszę spojrzenie w rzeczonym kierunku i przyglądam się pustej przestrzeni, od której faktycznie dzieli nas niewielki dystans. Unoszę brew.
— Dwa kwadranse? — pytam, powtarzając jego zapewnienia i nachylam się lekko nad stolikiem, teraz pozwalając sobie oprzeć łokcie o szklany blat. — Zaintrygowałeś mnie — przyznaję wreszcie zupełnie szczerze i strzepuję szary popiół, uważając by iskry nie opadły na delikatny materiał koszuli, którą mam na sobie. — Pozostaje nam więc trochę czasu na rozmowę — uśmiecham się. — Czasami ciężko mi oderwać się zupełnie od kwestii zawodowych, zauważyłem ostatnio paskudne natręctwo unikania wszelakich tematów wykraczających poza bezpieczną sferę bankowości — zawieszam głos i krzywię się pełen goryczy. Dni płyną, zlewają się w całość, a ja nie potrafię odnaleźć pierwotnej swobody. Patrzę jednak podejrzliwie na Ivara, bo wiem, że doskonale mnie rozumie, czego nie zamierzam przemilczeć.
— Wiem, że wyciągnąłeś mnie tu z powodów oczywistych, ale przyznaj, że sam tego potrzebowałeś.
Ivar Soelberg
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Pon 8 Sie - 18:48
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Popołudniowy skwar powoli przemijał, a nagrzane mury i kamienne uliczki przez noc będą oddawały skumulowane w nich za dnia ciepło. Nie dbał o to tak bardzo dzisiejszego wieczoru nie zamierzał wychodzić poza tereny hotelu, a że ten graniczył z plażą, był kontent. Zwłaszcza w jego przypadku, gdy wyczekiwał dobrych fali i uwielbiał serfować wczesnym świtem lub odwrotnie po zmroku. Miało to swój specyficzny, acz diablo przyjemny klimat, chociaż zabawa ta przy skalistym i nieznanym wybrzeżu mogła skończyć się nieprzyjemną kontuzją lub nawet śmiercią. To jednak nie było istotne hotel, w jakim się zatrzymali gwarantował wszelkie udogodnienia swym gościom zarówno komfort, doznania estetyczne, jak i satysfakcję.
Słodycz mocno miętowej herbaty jeszcze pozostawał ślady na języku, gdy ponownie sięgał po kryształ z wysokoprocentowym alkoholem o barwie ciemnego bursztynu. Nie tkniętego lodem, ni dodatkiem wody w ciekłej postaci był kosztowany tak jak powinien. A dodatek cygara nadawał chwili tej dodatkowego komfortu. Relaks ten, był w myśli Soelberga dalekim od tego, do jakiego przywykł, gdy sam wybierał się na kilkudniowe wypoczynki, wówczas to aktywność fizyczna była na piedestale zaraz obok przyjemności z obcowania na łonie natury, im dzikszy region, tym lepiej. Stąd, gdy pierwszy raz udali się na wspólny wyjazd przejawiał początkowo umiarkowany entuzjazm, z czasem dopiero to się zmieniało i nabrał sympatii do tego typu wczasów, tak cenionego przez wielu.
Niespodzianka, jaką wyhaczył w zawczasu pozwoliła przygotować się uprzednio, stąd zajęcie odpowiednich miejsc i przyjście przed czasem, aby z odpowiednim nastawieniem zanurzyć się w nurcie spektaklu. Ciekawość reakcji przyjaciela, była dla niego szalenie ważna, jednakże nie podejrzewał, by ten czuł zawód lub wyszedł wczas trwania.
– Doskonale – odstawił, po zwilżeniu gardła niewielkim łykiem szklankę o grubych ściankach na blat stolika i spojrzał ponownie na ciemnowłosego. Wyraz jego twarzy mówił wiele i zbyt dobrze go znał, aby uznać temat za wyczerpany, wręcz przeciwnie, mógł stanowić wstęp pod dłuższą konwersację, która dodatkowo umili im czas w oczekiwaniu. I nie pomylił się.
Doskonale rozumiał niebagatelny problem, z jakim ten się zmagał, to istota prześladująca wielu takich jak oni, równie oddanych wykonywanej profesji, do tego stopnia, że pozostałe kwestie i tematy schodziły na boczny tor, lub całkiem znikały z pola horyzontu. Krzywdzące, lecz jakże prawdziwe, było to jak bardzo potrafili się skupić na tym, co musieli i chcieli robić, niemal zatracić w wykonywanych zajęciach.
Roztargniony zamyśleniem, jakie tak nagle spłynęło spojrzał na Maartena – miał, w rzeczy samej rację. Grając w ukryte karty przed kimś kogo darzył zaufaniem, byłoby zabiegiem, zbyt ryzykownym zdemaskowania i niemającym sensu. Skinął nieledwie widocznie głową na znak aprobaty.
– Kilka dni, czasem myślę o dłuższej przerwie. – Westchnął i ciągnął nieponaglany. – Miesiąc, lub dwa. Z początku obraz ten wydaje się niesamowicie pociągający i zachęca, lecz kiedy podchodzisz, zbliżasz się do podjęcia decyzji zaczynasz dostrzegać nierówne rysy, wypaczone poza ramy płótna kreski i mazy. Zaczynasz rozumieć, że tęskniłbyś za tym, że w zupełności te kilka urwanych na chybcika dni wystarczą, byś zregenerował się. – Jednak, gdy przychodzi kryzys ponownie o tym myślisz, i zaczynasz rozważać scenariusze swojej ucieczki, dodał w myślach. – Lubię to co robię. – Westchnął i upił kolejny łyk alkoholu.
Słodycz mocno miętowej herbaty jeszcze pozostawał ślady na języku, gdy ponownie sięgał po kryształ z wysokoprocentowym alkoholem o barwie ciemnego bursztynu. Nie tkniętego lodem, ni dodatkiem wody w ciekłej postaci był kosztowany tak jak powinien. A dodatek cygara nadawał chwili tej dodatkowego komfortu. Relaks ten, był w myśli Soelberga dalekim od tego, do jakiego przywykł, gdy sam wybierał się na kilkudniowe wypoczynki, wówczas to aktywność fizyczna była na piedestale zaraz obok przyjemności z obcowania na łonie natury, im dzikszy region, tym lepiej. Stąd, gdy pierwszy raz udali się na wspólny wyjazd przejawiał początkowo umiarkowany entuzjazm, z czasem dopiero to się zmieniało i nabrał sympatii do tego typu wczasów, tak cenionego przez wielu.
Niespodzianka, jaką wyhaczył w zawczasu pozwoliła przygotować się uprzednio, stąd zajęcie odpowiednich miejsc i przyjście przed czasem, aby z odpowiednim nastawieniem zanurzyć się w nurcie spektaklu. Ciekawość reakcji przyjaciela, była dla niego szalenie ważna, jednakże nie podejrzewał, by ten czuł zawód lub wyszedł wczas trwania.
– Doskonale – odstawił, po zwilżeniu gardła niewielkim łykiem szklankę o grubych ściankach na blat stolika i spojrzał ponownie na ciemnowłosego. Wyraz jego twarzy mówił wiele i zbyt dobrze go znał, aby uznać temat za wyczerpany, wręcz przeciwnie, mógł stanowić wstęp pod dłuższą konwersację, która dodatkowo umili im czas w oczekiwaniu. I nie pomylił się.
Doskonale rozumiał niebagatelny problem, z jakim ten się zmagał, to istota prześladująca wielu takich jak oni, równie oddanych wykonywanej profesji, do tego stopnia, że pozostałe kwestie i tematy schodziły na boczny tor, lub całkiem znikały z pola horyzontu. Krzywdzące, lecz jakże prawdziwe, było to jak bardzo potrafili się skupić na tym, co musieli i chcieli robić, niemal zatracić w wykonywanych zajęciach.
Roztargniony zamyśleniem, jakie tak nagle spłynęło spojrzał na Maartena – miał, w rzeczy samej rację. Grając w ukryte karty przed kimś kogo darzył zaufaniem, byłoby zabiegiem, zbyt ryzykownym zdemaskowania i niemającym sensu. Skinął nieledwie widocznie głową na znak aprobaty.
– Kilka dni, czasem myślę o dłuższej przerwie. – Westchnął i ciągnął nieponaglany. – Miesiąc, lub dwa. Z początku obraz ten wydaje się niesamowicie pociągający i zachęca, lecz kiedy podchodzisz, zbliżasz się do podjęcia decyzji zaczynasz dostrzegać nierówne rysy, wypaczone poza ramy płótna kreski i mazy. Zaczynasz rozumieć, że tęskniłbyś za tym, że w zupełności te kilka urwanych na chybcika dni wystarczą, byś zregenerował się. – Jednak, gdy przychodzi kryzys ponownie o tym myślisz, i zaczynasz rozważać scenariusze swojej ucieczki, dodał w myślach. – Lubię to co robię. – Westchnął i upił kolejny łyk alkoholu.
Maarten Landsverk
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Sro 10 Sie - 16:12
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Rozumiem doskonale, o czym mówi. Sam zmagam się z podobnym podejściem do sprawy i nie zawsze jest mi łatwo. Staram się jednak obecnie nieco spuszczać z tonu. Mam za sobą najtrudniejsze etapy w życiu i teraz poddaję się powolnemu i systematycznemu działaniu. Wprawdzie to nie koniec mojej kariery, lecz mam wypracowaną pewną pozycję i jej nic nie zachwieje. Byłoby ciężko przebić się komukolwiek przez warstwę moich sukcesów i poczucie pewności siebie, bo jej mi nie brakuje. Owszem, nie podążam ślepo za afektami, nie jestem przesadnie zadufany w sobie, nie zwykłem niedoceniać moich konkurentów. Zawsze obserwuję ich z uważnością i nie pozwalam, by moja czujność została uśpiona. To podstawa. Czasami wciąga mnie wir pracy, zwłaszcza od rozwodu mam na nią bardzo dużo czasu. Jeper bywa u mnie rzadko, zresztą jest już na tyle duży, by zajmować się sobą i zwyczajnie nie potrzebuje nieustannej rodzicielskiej kontroli. Rozumiem go, nie zapomniałem o latach własnej młodości. Czasami Säde zarzuca mi, że zbytnio mu pobłażam, że nie wymagam od niego tyle, ile powinienem folgując w w sprawach tyczących się hokeja. Ona nie widzi tej drogi dla niego, ja jestem bardziej skłonny do dyskusji, gdyż wiem, jak jej brak później się kończy. Nie zamierzam manipulować synem w sposób, który uskuteczniał mój własny ojciec. Czasami mam do niego jeszcze trochę żalu, lecz powoli złość ta krzepnie i przemienia się w ołowianą bryłę braku emocji. Nie potrafimy ze sobą długo przebywać, zwykle bardzo źle się to kończy. Mam wrażenie, że toczy go złość wywołana zamieszaniem w moim życiu prywatnym. Zerka wtedy zawsze w kierunku skandalu wywołanego przez Elranda Landsverka i krzyczy nie otwierając ust, bym się pilnował i nie wywołał podobnej burzy, którą uczynił mój krewniak będący prezesem banku. Młoda kochanka. Cóż to? Zdrada małżeńska? To dobrze się sprzedaje, ale nie jest w moim stylu. Nigdy nie szukałem podobnych wrażeń, będąc zdania, że osłabiają tylko pozycję człowieka i uzależniają go od kłamstw i niedomówień. Nawet jeśli, ostatecznie, zamietli wszystko pod dywan. Teraz nie powinien się mieszać. Tak właściwie, jestem wolnym człowiekiem i wciąż ostrożnie stawiam każdy krok. Wiem, ile mogę stracić. Nie chcę zaliczać się do skorumpowanej części Midgardu; to mnie brzydzi i odpycha. choć milczę, bo winien jestem neutralność. To też mnie mierzi, od najmłodszych lat.
Znów sięgam po alkohol, śmieję się i cmokam. Mam naprawdę dobry humor. Od dawna nie czułem się tak swobodnie. Chcę mu coś powiedzieć, choć nie wiem, czy mi uwierzy, znając mnie dość dobrze i wiedząc, że sam mam problemy z równowagą pomiędzy pracą, a życiem prywatnym. Jestem jednak starszy, więc mogę się trochę wymądrzać. Mam większe doświadczenie w pewnych kwestiach, dlatego z niego korzystam. Trochę na złość, na przekór, by zagrać mu na nosie. Rzucam mu przydługie spojrzenie i układam szkło na blacie. Ścieram palcami krople wody ze szklanego stolika i rozsmarowuję pomiędzy kciukiem a środkowym palcem.
— Przystopuj trochę, wypalisz się za dwa, góra trzy lata. — Bycie Kruczym obarczało człowieka ogromną odpowiedzialnością, nie można było też tracić przy tym empatii w wielu przypadkach. Liczby były bardziej wyrozumiałe pod tym względem. — Choć może się mylę, nazywasz się Soelberg, coś musi być w tej waszej pieprzonej krwi, że się tak pchacie w najgorsze gówno i zaprzedajecie duszę dla tej roboty — mówię to żartobliwie, a jednak zupełnie szczerze. Tylko czy właśnie nie to nas nie łączy? Umiłowanie swojego fachu ponad wszystko, brak miejsca na własne potrzeby i uczucia. Niewiele nas dzieli. tradycje przekazywane z pokolenia na pokolenie są tak samo mocne w jego rodzinie, jak i w mojej. Obawiam się nawet, że MY jesteśmy mniej wyrozumiali na jakiekolwiek odstępstwa od owego schematu. Myśląc o tym, układam cygaro na brzegu kryształowej popielnicy i odchylam głowę, by zerknąć na markizę w kolorze pustynnego piasku przetykanego butelkową zielenią drobnych pasków. Leżę tak chwilę i się nie odzywam, wreszcie jednak powracam do mojego towarzysza, cały czas przecież ma moją uwagę.
— Nigdy się nie wahałeś? — pytam go z czystej ciekawości, mrużąc lekko oko i podciągając prawy kącik ust ku górze. — Są przyjemniejsze źródła dochodu — mógłbym wyliczyć kilka. Wiem oczywiście, że tu wcale nie chodzi o pieniądze, a o misję i powołanie, lubię go jednak drażnić i skłaniać do refleksji.
Znów sięgam po alkohol, śmieję się i cmokam. Mam naprawdę dobry humor. Od dawna nie czułem się tak swobodnie. Chcę mu coś powiedzieć, choć nie wiem, czy mi uwierzy, znając mnie dość dobrze i wiedząc, że sam mam problemy z równowagą pomiędzy pracą, a życiem prywatnym. Jestem jednak starszy, więc mogę się trochę wymądrzać. Mam większe doświadczenie w pewnych kwestiach, dlatego z niego korzystam. Trochę na złość, na przekór, by zagrać mu na nosie. Rzucam mu przydługie spojrzenie i układam szkło na blacie. Ścieram palcami krople wody ze szklanego stolika i rozsmarowuję pomiędzy kciukiem a środkowym palcem.
— Przystopuj trochę, wypalisz się za dwa, góra trzy lata. — Bycie Kruczym obarczało człowieka ogromną odpowiedzialnością, nie można było też tracić przy tym empatii w wielu przypadkach. Liczby były bardziej wyrozumiałe pod tym względem. — Choć może się mylę, nazywasz się Soelberg, coś musi być w tej waszej pieprzonej krwi, że się tak pchacie w najgorsze gówno i zaprzedajecie duszę dla tej roboty — mówię to żartobliwie, a jednak zupełnie szczerze. Tylko czy właśnie nie to nas nie łączy? Umiłowanie swojego fachu ponad wszystko, brak miejsca na własne potrzeby i uczucia. Niewiele nas dzieli. tradycje przekazywane z pokolenia na pokolenie są tak samo mocne w jego rodzinie, jak i w mojej. Obawiam się nawet, że MY jesteśmy mniej wyrozumiali na jakiekolwiek odstępstwa od owego schematu. Myśląc o tym, układam cygaro na brzegu kryształowej popielnicy i odchylam głowę, by zerknąć na markizę w kolorze pustynnego piasku przetykanego butelkową zielenią drobnych pasków. Leżę tak chwilę i się nie odzywam, wreszcie jednak powracam do mojego towarzysza, cały czas przecież ma moją uwagę.
— Nigdy się nie wahałeś? — pytam go z czystej ciekawości, mrużąc lekko oko i podciągając prawy kącik ust ku górze. — Są przyjemniejsze źródła dochodu — mógłbym wyliczyć kilka. Wiem oczywiście, że tu wcale nie chodzi o pieniądze, a o misję i powołanie, lubię go jednak drażnić i skłaniać do refleksji.
Ivar Soelberg
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Pon 15 Sie - 12:45
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wzajemne zrozumienie, ta nić, jaka ich łączyła, była jedną z podwalin fundamentu ich relacji. Ta samoakceptacja i świadomość słabości względem nałożonego przez nich samych ścisłych ram, które wymagają tego, aby być dobrym w tym co się robi, by skupić się na tym i podporządkować temu życie, być może i całe, jeśli tego sytuacja wymaga. Była to w oczach Soelberga poniekąd słabość i siła. To pierwsze wiązało się z przywiązaniem człowieka, jako jednostki do swego rodzaju aparatu i stania się jego niewolnikiem. A z drugiej strony spełniali się w swych zawodach i rozwijali zdolności. Rzucone na szalę wady i zalety, tego cyklu pracy mogłyby wzajem się równoważyć, lecz nie miał co do tego stuprocentowej pewności. Wiedział, że przekreślił w swym życiu wiele kwestii, sporo relacji raniąc i krzywdząc bliskie mu osoby. Jednakże pozostawałby hipokrytą, gdy obwiniał o specyfikę swej pracy wszystko, co złe w jego życiu prywatnym. Był człowiekiem, który akceptował ten margines niepowodzeń i rozumiał, że czasem trzeba wybrać niekoniecznie to, co się chciało, aby żyć zgodnie ze swoją naturą i przekonaniami. Czasem zastanawiał się, jakby to było w innym zawodzie, jednak te fantazje bardzo rzadko go nawiedzały, a od czasu, gdy wstąpił w grono wysłanników, nigdy.
Miał i owszem plan „B”, a nawet „C” i tak dalej, na czarną godzinę wymyślone możliwości, drogi ucieczki, które dawałyby również jakiś procent satysfakcji. Jednakże to pozostawało na razie w cieniu, być może kiedyś zainteresuje się tym na poważnie, gdy osiągnie to, co sobie zaplanował, to co wymarzył.
Uśmiechnął się, kwaśno na jawne stwierdzenie przyjaciela. Nie było, co kryć, tacy byli od pokoleń, czasem trafiało się ziarno łagodniejsze lub mniej podatne na tego typu drogę, lecz głównie rodzina od lat, była związana z kolegium sprawiedliwości i kruczą strażą.
– Nigdy. – Odpowiada, zupełnie szczerze. Miał tego świadomość, że niektóre prace były rentowniejsze i przyjemniejsze, ale nie wiedział, czy potrafiłby się w nich tak odnaleźć, jak w obecnej. – Jeśli już dotykamy tych tematów, kiedyś po głowie chodziło mi otwarcie własnego browaru. Być może na starość, coś w tym kierunku pomyślę. – Uśmiech, ot delikatny i subtelny rozświetlił na moment twarz oficera, nim lampiony i pochodnie zapłonęły dzikim ogniem, a muzyka bębnów nie zwróciła uwagi na podwyższenie. Ciemność zapadła już zupełnie, nawet nie dostrzegł tak zaabsorbowany rozmową. Spektakl się zaczynał. Czuł w kościach rosnącą ekscytację tętno skromnej o dziwo widowni pulsowało i ciągle narastało. Wygrywany rytm pobudzał serce do zrywu oczy zwrócone na scenę wyrażały zaciekawienie.
Wyszły trzy, każda z innej strony w zwiewnych szatach, które w domyśle miały zawirować z czasem w powietrzu. Rozgrzewały się wolno, acz subtelnie ociekając finezją i zmysłowością, o jakiej człowiek tylko śnił. Bębny przyspieszyły, muzyka stawała się jedynie tłem wydarzeń na podwyższeniu. Nagły wiatr wzmógł się od strony morza ognie pochodni zamigotały, jakby były częścią występu. Wysłannik zamarł w oczekiwaniu zapalone cygaro, szklanka alkoholu te drobne przyjemności straciły dla niego znaczenie. Obserwował jak szaty wirują, jak ciała tancerek wywijają się, to zwalniając, to przyspieszając w wielce sugestywnym układzie. Kątem oka spojrzał na przyjaciela, miał cichą nadzieje, że obraz ten egzotyczny sprawi, iż znajdzie chwilowe ukojenie.
Miał i owszem plan „B”, a nawet „C” i tak dalej, na czarną godzinę wymyślone możliwości, drogi ucieczki, które dawałyby również jakiś procent satysfakcji. Jednakże to pozostawało na razie w cieniu, być może kiedyś zainteresuje się tym na poważnie, gdy osiągnie to, co sobie zaplanował, to co wymarzył.
Uśmiechnął się, kwaśno na jawne stwierdzenie przyjaciela. Nie było, co kryć, tacy byli od pokoleń, czasem trafiało się ziarno łagodniejsze lub mniej podatne na tego typu drogę, lecz głównie rodzina od lat, była związana z kolegium sprawiedliwości i kruczą strażą.
– Nigdy. – Odpowiada, zupełnie szczerze. Miał tego świadomość, że niektóre prace były rentowniejsze i przyjemniejsze, ale nie wiedział, czy potrafiłby się w nich tak odnaleźć, jak w obecnej. – Jeśli już dotykamy tych tematów, kiedyś po głowie chodziło mi otwarcie własnego browaru. Być może na starość, coś w tym kierunku pomyślę. – Uśmiech, ot delikatny i subtelny rozświetlił na moment twarz oficera, nim lampiony i pochodnie zapłonęły dzikim ogniem, a muzyka bębnów nie zwróciła uwagi na podwyższenie. Ciemność zapadła już zupełnie, nawet nie dostrzegł tak zaabsorbowany rozmową. Spektakl się zaczynał. Czuł w kościach rosnącą ekscytację tętno skromnej o dziwo widowni pulsowało i ciągle narastało. Wygrywany rytm pobudzał serce do zrywu oczy zwrócone na scenę wyrażały zaciekawienie.
Wyszły trzy, każda z innej strony w zwiewnych szatach, które w domyśle miały zawirować z czasem w powietrzu. Rozgrzewały się wolno, acz subtelnie ociekając finezją i zmysłowością, o jakiej człowiek tylko śnił. Bębny przyspieszyły, muzyka stawała się jedynie tłem wydarzeń na podwyższeniu. Nagły wiatr wzmógł się od strony morza ognie pochodni zamigotały, jakby były częścią występu. Wysłannik zamarł w oczekiwaniu zapalone cygaro, szklanka alkoholu te drobne przyjemności straciły dla niego znaczenie. Obserwował jak szaty wirują, jak ciała tancerek wywijają się, to zwalniając, to przyspieszając w wielce sugestywnym układzie. Kątem oka spojrzał na przyjaciela, miał cichą nadzieje, że obraz ten egzotyczny sprawi, iż znajdzie chwilowe ukojenie.
Maarten Landsverk
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Pią 30 Wrz - 17:52
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
W wielu kwestiach się różnimy, a jednak potrafimy znaleźć wspólną płaszczyznę, by tkać nić porozumienia. Może to źle wygląda i może nie powinienem podchodzić aż tak blisko Kruczych. To w jakiś sposób zaburza moją neutralność, powoduje że łatwo wmieszać się w jedną ze stron konfliktu, bo jak być obojętnym, kiedy widzi się tyle zatajeń, niedomówień i prób przekupstwa. Mawiają jednak, że Landsverkowie to węże i wykorzystują każdą, nadarzającą się sposobność, byle obudować swoją pozycję, pozyskać przyjaciół i mieć odpowiednie plecy. Nie będę się z tym spierał. Każdy klan radzi sobie z realiami świata na swój sposób, a my, dobrowolnie uciekając od wpisania nas na listę najbardziej znamienitych, przyjęliśmy taktykę działania z cienia i subtelnego pociągania za sznurki. Bycie na świeczniku niesie spore ryzyko, a my uzależniliśmy od siebie ów kandelabr słodkimi pętami dźwięczących talarów runicznych. Lubię powtarzać, że na koniec dnia i tak finanse wszystkich tych ludzi przechodzą (choć nie dosłownie) przez moje dłonie. Widzę więcej, nawet jeśli próbują się kryć. Widzę, kiedy niedomagają i potrzebują pomocnej ręki wyciągniętej wraz z pękatym mieszkiem pieniędzy. Mamy, każdy z nas i on i ja, przywary zaszczepione przez rodowe dziedzictwo, poruszamy się w pewnym, bezpiecznym schemacie i niechętnie go wyłamujemy. Działamy jedynie w jego obrębie, usprawiedliwiając się, że mamy jakąkolwiek władzę nad własnym życiem.
Wcale nie kpię z jego podejścia, z pracoholizmu i pragnienia poświęcenia. Rzadko neguję czyjąkolwiek pracę i starania, bo wiem jak wartościowe są i jakim poświęceniem okupione. Rzadko dokonuje podziału w ten sposób. Wolę milczeć i wysłuchać, a uszczypliwości są jedynie przejawem sympatii, którą do niego żywię. Zapewne, gdybym potrzebował jakiejkolwiek pomocy, powierzyłbym mu moje bezpieczeństwo bez wahania. Wiem, na ile go stać.
Wysłuchuję wyjaśnień i uśmiecham się samymi oczami, bo usta wciąż mam przyciśnięte do dobrze zrolowanego cygara. Marzenia.
— A to nowość — wyrzucam wreszcie w kłębach tytoniowego dymu. — Nie podejrzewałbym cię akurat o to — przyznaję. — Cóż, ciekawy pomysł. Pamiętaj, że jeśli kiedykolwiek potrzebowałbyś jakiegoś wsparcia, możesz na mnie liczyć. — Szelmowski uśmiech przedziera się przez zdrętwiałą od cierpkiego posmaku minę. Tak, wciąż jestem sobą, wciąż jestem Landsverkiem i przemycam intencjonalnie wyraźny sygnał. Oczywiście, to sprawa zupełnie inna, nie podchodzę do niego jak do przypadkowego klienta, a jednak lata praktyki nauczyły mnie, by szybko rozrzucać wici i łapać natrafiające się okazje. — Ostatnio poszerzam swoje horyzonty zainteresowań inwestycyjnych — dodaję, by mu wyjaśnić jeszcze dokładniej własny zamysł. Chyba trochę mi się nudzi i dlatego poszukuję wytrwale i sprawdzam, co przypadnie mi do gustu. Myślę dłuższy czas nad własnymi celami i niemal nie zauważam zmiany w otoczeniu. Zaskakuje mnie sączący się dźwięk i odchylam lekko głowę, by sprawdzić, co jest jego źródłem. Zaskakuje mnie, bo domyślam się, że właśnie na ów spektakl oczekiwaliśmy – on zupełnie świadomy, ja omamiony niedopowiedzeniami.
Czy my aby na pewno tak dobrze się znamy. Unoszę łuk brwiowy w zadziwieniu i zerkam na Ivara. Wydaje się, że moją twarz ścina powaga i dopiero po jakimś czasie puszczam mięśnie wolno, by swobodnie ułożyły się w pobłażliwe rozbawienie. Tancerki migoczą w zwiewnych szatach i zdają się płynąć. Z trudem wyłapuję momenty, w których dotykają stopami podłoża, każdy krok wykonują z namaszczeniem. Nie pozwalają sobie na choćby najdrobniejsze uchybienie.
— Skąd w tobie to całe milczenie, bałeś się, że odmówię, jeśli zdradzisz mi szczegóły występu? — śmieję się, cicho, by nie zakłócać muzyki, wciąż jednak nie odrywam wzroku od kobiet, nawet jeśli świerzbi mnie, by spojrzeć na Ivara z udawanym rozczarowaniem. Nie szczędzę mu jednak wciąż kąśliwości i bezpośredniego konfrontowania moich przemyśleń z rzeczywistością. Już tak mam, że niewielu osobom daję taryfę ulgową. Jednak biorę na poważnie jego starania, bo wyraźnie wziął sobie za punkt honoru, by w jakiś sposób wynagrodzić mi miesiące życia w letargu. I bez tego dzisiejszego wieczoru czułem się już naprawdę dobrze, ale nie zamierzałem narzekać. To przyjemne… widowisko.
Wcale nie kpię z jego podejścia, z pracoholizmu i pragnienia poświęcenia. Rzadko neguję czyjąkolwiek pracę i starania, bo wiem jak wartościowe są i jakim poświęceniem okupione. Rzadko dokonuje podziału w ten sposób. Wolę milczeć i wysłuchać, a uszczypliwości są jedynie przejawem sympatii, którą do niego żywię. Zapewne, gdybym potrzebował jakiejkolwiek pomocy, powierzyłbym mu moje bezpieczeństwo bez wahania. Wiem, na ile go stać.
Wysłuchuję wyjaśnień i uśmiecham się samymi oczami, bo usta wciąż mam przyciśnięte do dobrze zrolowanego cygara. Marzenia.
— A to nowość — wyrzucam wreszcie w kłębach tytoniowego dymu. — Nie podejrzewałbym cię akurat o to — przyznaję. — Cóż, ciekawy pomysł. Pamiętaj, że jeśli kiedykolwiek potrzebowałbyś jakiegoś wsparcia, możesz na mnie liczyć. — Szelmowski uśmiech przedziera się przez zdrętwiałą od cierpkiego posmaku minę. Tak, wciąż jestem sobą, wciąż jestem Landsverkiem i przemycam intencjonalnie wyraźny sygnał. Oczywiście, to sprawa zupełnie inna, nie podchodzę do niego jak do przypadkowego klienta, a jednak lata praktyki nauczyły mnie, by szybko rozrzucać wici i łapać natrafiające się okazje. — Ostatnio poszerzam swoje horyzonty zainteresowań inwestycyjnych — dodaję, by mu wyjaśnić jeszcze dokładniej własny zamysł. Chyba trochę mi się nudzi i dlatego poszukuję wytrwale i sprawdzam, co przypadnie mi do gustu. Myślę dłuższy czas nad własnymi celami i niemal nie zauważam zmiany w otoczeniu. Zaskakuje mnie sączący się dźwięk i odchylam lekko głowę, by sprawdzić, co jest jego źródłem. Zaskakuje mnie, bo domyślam się, że właśnie na ów spektakl oczekiwaliśmy – on zupełnie świadomy, ja omamiony niedopowiedzeniami.
Czy my aby na pewno tak dobrze się znamy. Unoszę łuk brwiowy w zadziwieniu i zerkam na Ivara. Wydaje się, że moją twarz ścina powaga i dopiero po jakimś czasie puszczam mięśnie wolno, by swobodnie ułożyły się w pobłażliwe rozbawienie. Tancerki migoczą w zwiewnych szatach i zdają się płynąć. Z trudem wyłapuję momenty, w których dotykają stopami podłoża, każdy krok wykonują z namaszczeniem. Nie pozwalają sobie na choćby najdrobniejsze uchybienie.
— Skąd w tobie to całe milczenie, bałeś się, że odmówię, jeśli zdradzisz mi szczegóły występu? — śmieję się, cicho, by nie zakłócać muzyki, wciąż jednak nie odrywam wzroku od kobiet, nawet jeśli świerzbi mnie, by spojrzeć na Ivara z udawanym rozczarowaniem. Nie szczędzę mu jednak wciąż kąśliwości i bezpośredniego konfrontowania moich przemyśleń z rzeczywistością. Już tak mam, że niewielu osobom daję taryfę ulgową. Jednak biorę na poważnie jego starania, bo wyraźnie wziął sobie za punkt honoru, by w jakiś sposób wynagrodzić mi miesiące życia w letargu. I bez tego dzisiejszego wieczoru czułem się już naprawdę dobrze, ale nie zamierzałem narzekać. To przyjemne… widowisko.
Ivar Soelberg
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Pon 7 Lis - 23:29
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Wiedział i pamiętał, a i tak mówiąc o swym pomyśle raczej błądził po sferze marzeń, niżeli autentycznym planie ich realizacji i bynajmniej nie przez brak środków, czy samozaparcia tu szło, lecz o kwestię znacznie banalniejszą poruszaną w wartkim nurcie rozmowy kilka razy, był zadowolony z miejsca, w jakim się znajdował, a przyszłość o ile jakakolwiek przyszłość go czekała malowała się w czarnych barwach, tak to przynajmniej wyglądało z jego perspektywy, takie życie wybrał i był zachwycony.
– Doceniam – skwitował, krótko i oszczędnie wywód przyjaciela, nie siląc się na przekrzykiwanie muzyki, jaka grała w tle.
Rytm bębnów zwalniał i przyspieszał, a skroplone olejkami ciała kobiet wiły się, niczym kobry na scenie ich szaty wirowały w powietrzu, tak dosłownie, iż jedna z ich części udekorowała stolik, przy którym siedzieli cudem jedynie omijając świeczki, jakie mogłyby stanowić o samozapłonie rzuconego niecelnie fatałaszku, ten jak skonstatował oficer, miał zameldować się na twarzy jego towarzysza, a wizja ta odrobinę go rozbawiła.
– Nie, ale lubię budować atmosferę, a ty zdradzałeś ciekawość, gdybyś wcale nie pytał zapewne powiedziałbym ci wcześniej, a tak mamy trzy tańczące, niemal nago kobiety, przed oczami. – W przeciwieństwie do znacznej większości obserwujących obrazy na scenie mężczyzn, to para z Midgardu wybitnie wydawała się niewrażliwa na kształty i wdzięki, że o talencie i zaangażowaniu nie wspominając. Tancerki wszak pracowały w pocie czoła na swą zapłatę, a oni, zamiast utkwić w nich spojrzenia i bezwiednie otworzyć usta – rozmawiali. – Chociaż, może przesadzoną opinią cieszą się te występy, następnym razem zamówię nam jazdę na wielbłądach – stwierdził z kwaśną miną i błyskiem dezaprobaty w oczach. W tym momencie, jakby telepatycznie wyczuwając zniechęcenie Wysłannika jedna z tancerek odcięła się od towarzyszek i krokiem pełnym gracji zbliżyła się do ich stolika. Muzykanci dając z siebie wszystko nadawali szaleńcze tempo, w jakim ta prezentowała swe niecodzienne talenty; rozbudzając wyobraźnię i zainteresowanie, jak gibka potrafiła być?
Soelberg sięgnął w zamyśle po kryształ z alkoholem i spojrzał na Maartena: – Zwykle stronię od podobnych rozrywek, lecz muszę przyznać uczciwie, że wygląda to dość interesująco, a na pewno egzotycznie. – Był ciekaw opinii drugiego mężczyzny, nie wiedział jaki ten miał stosunek do podobnych występów, ani tym bardziej do kobiet, które zarabiały na życie przez talenty ciała. Podejrzewał, że te miały podobny wydźwięk co i jego, ale wolał dopytać, ten bowiem był z otoczenia przesiąkniętego wszelkimi rozrywkami, także zapewne gdyby Soelberg zaprosił go na orgię, ten specjalnie by się widokiem nagich ciał, tak nie zmartwił, co samą propozycją padającą z ust oficera.
– Życie, które się przed tobą otwiera ma wiele do zaoferowania. Pamiętaj o tym, baw się i korzystaj z niego. Jesteś pod tym względem bardziej swobodny niż ja. – Nachylił się, nad uchem kompana, kiedy roznegliżowana kobieta odwróciła się do nich tyłem. Osobiście kruczy miał powoli dość występu, ale wyrazu zniecierpliwienia próżno było szukać na jego twarzy, był cierpliwy.
– Doceniam – skwitował, krótko i oszczędnie wywód przyjaciela, nie siląc się na przekrzykiwanie muzyki, jaka grała w tle.
Rytm bębnów zwalniał i przyspieszał, a skroplone olejkami ciała kobiet wiły się, niczym kobry na scenie ich szaty wirowały w powietrzu, tak dosłownie, iż jedna z ich części udekorowała stolik, przy którym siedzieli cudem jedynie omijając świeczki, jakie mogłyby stanowić o samozapłonie rzuconego niecelnie fatałaszku, ten jak skonstatował oficer, miał zameldować się na twarzy jego towarzysza, a wizja ta odrobinę go rozbawiła.
– Nie, ale lubię budować atmosferę, a ty zdradzałeś ciekawość, gdybyś wcale nie pytał zapewne powiedziałbym ci wcześniej, a tak mamy trzy tańczące, niemal nago kobiety, przed oczami. – W przeciwieństwie do znacznej większości obserwujących obrazy na scenie mężczyzn, to para z Midgardu wybitnie wydawała się niewrażliwa na kształty i wdzięki, że o talencie i zaangażowaniu nie wspominając. Tancerki wszak pracowały w pocie czoła na swą zapłatę, a oni, zamiast utkwić w nich spojrzenia i bezwiednie otworzyć usta – rozmawiali. – Chociaż, może przesadzoną opinią cieszą się te występy, następnym razem zamówię nam jazdę na wielbłądach – stwierdził z kwaśną miną i błyskiem dezaprobaty w oczach. W tym momencie, jakby telepatycznie wyczuwając zniechęcenie Wysłannika jedna z tancerek odcięła się od towarzyszek i krokiem pełnym gracji zbliżyła się do ich stolika. Muzykanci dając z siebie wszystko nadawali szaleńcze tempo, w jakim ta prezentowała swe niecodzienne talenty; rozbudzając wyobraźnię i zainteresowanie, jak gibka potrafiła być?
Soelberg sięgnął w zamyśle po kryształ z alkoholem i spojrzał na Maartena: – Zwykle stronię od podobnych rozrywek, lecz muszę przyznać uczciwie, że wygląda to dość interesująco, a na pewno egzotycznie. – Był ciekaw opinii drugiego mężczyzny, nie wiedział jaki ten miał stosunek do podobnych występów, ani tym bardziej do kobiet, które zarabiały na życie przez talenty ciała. Podejrzewał, że te miały podobny wydźwięk co i jego, ale wolał dopytać, ten bowiem był z otoczenia przesiąkniętego wszelkimi rozrywkami, także zapewne gdyby Soelberg zaprosił go na orgię, ten specjalnie by się widokiem nagich ciał, tak nie zmartwił, co samą propozycją padającą z ust oficera.
– Życie, które się przed tobą otwiera ma wiele do zaoferowania. Pamiętaj o tym, baw się i korzystaj z niego. Jesteś pod tym względem bardziej swobodny niż ja. – Nachylił się, nad uchem kompana, kiedy roznegliżowana kobieta odwróciła się do nich tyłem. Osobiście kruczy miał powoli dość występu, ale wyrazu zniecierpliwienia próżno było szukać na jego twarzy, był cierpliwy.
Maarten Landsverk
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Czw 10 Lis - 14:04
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Mam nieodparte wrażenie, że robi coś przeciwko sobie. Zastanawia mnie to na tyle, że badawcze spojrzenie świdruje go intensywnie, zupełnie zapominając o widowisku rozgrywającym się w tle. Czasami ów mężczyzna stanowi dla mnie zagadkę, której nie potrafię rozszyfrować. Nie przeczę, czasami bardzo mocno się tym przejmuję, bowiem lubię mieć jasność, co do ludzkich zamiarów; jestem stworzeniem nastawionym na kontrolę środowiska do granic. Niepewność powoduje, że zaczynam czuć złość, choć nie tym razem. Obecnie towarzyszy mi jedynie zaskoczenie pomieszane z lekkim niezrozumieniem, dlaczego tak właściwie nagina się do rzeczy, których nie wymagam przecież w żadnym wypadku. Soelberg jest przedziwny.
Przełykam ślinę i omiatam wzrokiem błyszczące w świetle pochodni udo kobiety. Nie czuję się nie na miejscu, nie mam w sobie wstydu. Podchodzę do owego zjawiska w dość stonowany sposób nie odmawiając mu walorów estetycznych, aczkolwiek poczucie, że obserwują je dziesiątki oczu, odbiera magię ekskluzywności (tak wiem, nie jest to coś dostępne powszechnie i nie każdy ma wstęp do naszego hotelu, jednak wciąż gawiedź jest za duża, przywykłem posiadać pewne rzeczy na wyłączność i mówię tu o wyłączności daleko wybiegającej poza jedną, złudną noc zabawy). Nie krzywię się jednak zbytnio, doceniając to… osobliwe poświęcenie, które próbuje mi wyjaśnić szybko starając się załagodzić niezręczności spinającej całą jego sylwetkę. Mrużę oczy i odgradzam się na moment gęstym dymem cygara.
— Masz zasady, hm? — pytam o oczywistość. Wiem dobrze, że czuje się tu nie na miejscu, a jednak próbuje wyjść poza schemat. Trochę mi go szkoda i rozważam, że faktycznie podróż wielbłądami byłaby o wiele przyjemniejszą. — Doceniam poświęcenie, Ivar — śmieję się i znów kieruję spojrzenie na tancerki. Przypominam sobie liczne podróże, które odbywałem z Säde. Przepadała za ekstrawagancją i wkrótce również mnie weszła ona w krew, stała się częścią codzienności.
Słowa Ivara początkowo nie chcą do mnie dotrzeć, bo dopatruję się w nich przedziwnej rzeczy – co też ludzie zupełnie mnie nie znający muszą myśleć. Tak łatwo jest wepchnąć kogoś w błędny schemat, powielać nieprawdziwe informacje. Niestety, to często spotyka ludzi o mojej rozpoznawalności, nie uniknę plotek. Wzruszam ramionami i gaszę cygaro. Przestaję mieć na nie chęć.
— Swobodny? — unoszę brew i mierzę go spojrzeniem, surowym, nieprzejednanym. Dopiero po czasie rozluźniam mięśnie twarzy i znów jestem tym samym, wyraźnie rozbawionym człowiekiem. — Boję się, co tak naprawdę myślisz na mój temat, przyjacielu. — Wystawiam go na próbę, kiedy szepcze te ostatnie słowa. — Powiem ci tylko, że chyba potrzebuję odrobiny świeżego powietrza. Wszędobylski zapach kadzidła przyprawia mnie o zawroty głowy — wyczytuję z jego gestów dalsze próby zaradzenia dyskomfortu. Nie zamierzam go katować, choć to całkiem zabawne. Nie mogę jednak, bo przecież to on zainicjował wyjazd i chciał jak najlepiej. Nie jestem niewdzięcznym potworem. Prawda? Wyraziłem gotowość, by zmienić rodzaj rozrywki, jeśli tylko zapragnie.
Przełykam ślinę i omiatam wzrokiem błyszczące w świetle pochodni udo kobiety. Nie czuję się nie na miejscu, nie mam w sobie wstydu. Podchodzę do owego zjawiska w dość stonowany sposób nie odmawiając mu walorów estetycznych, aczkolwiek poczucie, że obserwują je dziesiątki oczu, odbiera magię ekskluzywności (tak wiem, nie jest to coś dostępne powszechnie i nie każdy ma wstęp do naszego hotelu, jednak wciąż gawiedź jest za duża, przywykłem posiadać pewne rzeczy na wyłączność i mówię tu o wyłączności daleko wybiegającej poza jedną, złudną noc zabawy). Nie krzywię się jednak zbytnio, doceniając to… osobliwe poświęcenie, które próbuje mi wyjaśnić szybko starając się załagodzić niezręczności spinającej całą jego sylwetkę. Mrużę oczy i odgradzam się na moment gęstym dymem cygara.
— Masz zasady, hm? — pytam o oczywistość. Wiem dobrze, że czuje się tu nie na miejscu, a jednak próbuje wyjść poza schemat. Trochę mi go szkoda i rozważam, że faktycznie podróż wielbłądami byłaby o wiele przyjemniejszą. — Doceniam poświęcenie, Ivar — śmieję się i znów kieruję spojrzenie na tancerki. Przypominam sobie liczne podróże, które odbywałem z Säde. Przepadała za ekstrawagancją i wkrótce również mnie weszła ona w krew, stała się częścią codzienności.
Słowa Ivara początkowo nie chcą do mnie dotrzeć, bo dopatruję się w nich przedziwnej rzeczy – co też ludzie zupełnie mnie nie znający muszą myśleć. Tak łatwo jest wepchnąć kogoś w błędny schemat, powielać nieprawdziwe informacje. Niestety, to często spotyka ludzi o mojej rozpoznawalności, nie uniknę plotek. Wzruszam ramionami i gaszę cygaro. Przestaję mieć na nie chęć.
— Swobodny? — unoszę brew i mierzę go spojrzeniem, surowym, nieprzejednanym. Dopiero po czasie rozluźniam mięśnie twarzy i znów jestem tym samym, wyraźnie rozbawionym człowiekiem. — Boję się, co tak naprawdę myślisz na mój temat, przyjacielu. — Wystawiam go na próbę, kiedy szepcze te ostatnie słowa. — Powiem ci tylko, że chyba potrzebuję odrobiny świeżego powietrza. Wszędobylski zapach kadzidła przyprawia mnie o zawroty głowy — wyczytuję z jego gestów dalsze próby zaradzenia dyskomfortu. Nie zamierzam go katować, choć to całkiem zabawne. Nie mogę jednak, bo przecież to on zainicjował wyjazd i chciał jak najlepiej. Nie jestem niewdzięcznym potworem. Prawda? Wyraziłem gotowość, by zmienić rodzaj rozrywki, jeśli tylko zapragnie.
Ivar Soelberg
Re: Casablanca (I. Soelberg & M. Landsverk, wrzesień 2000) Czw 10 Lis - 20:06
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Dostrzegał, że Maarten widział jego obiekcje rysujące się pod zwykle nieprzejrzystą maską, tak wątpliwość, jak i pewne onieśmielenie wypłynęły, acz nie całkiem na oblicze Wysłannika, ten bynajmniej nie peszył się jak oczarowany podlotek, jedynie przejawiał podobne do przyjaciela przekonania o pewnego rodzaju przestrzeni i wyjątkowości spektaklu, tak coś mogącego być na wyciągnięcie ręki stawało się, niemal z miejsca mniej atrakcyjne i pociągające, a w konsekwencji budziło pewien rodzaj odrzucenia, to nie tak, że nie przewidział tego, lecz uczciwie powiedziawszy atrakcję wieczoru wolałby przyjąć w prywatnych pokojach, niżeli na scenie. I być może tak w przyszłości zrobią, jednakże w takim wypadku poinformowałby przedwcześnie przyjaciela, czy nie widzi problemu. Gdy muzyka przestała grać, a tancerki rozeszły się do garderoby, aby przygotować się do następnego pokazu ruchem głowy zarządził odwrót. Przełamując ciszę swobodnego marszu dopiero w momencie przekroczenia progu bramy hotelowej.
– Życie oferuje wachlarz atrakcji, z jakich naturalnie warto korzystać i spełniać je, lecz są też takie, jakich człowiek drugi raz nie zrealizuje. Lub zrealizuje, lecz w formie zmodyfikowanej. – Stwierdził z niejakim przekonaniem oficer i wyciągnął papierośnicę częstując w pierwszej kolejności towarzysza wędrówki, przez pogrążoną w półmroku Casablance – jej ulice tonęły w świetle tysięcy migotliwych światełek. Zewsząd roztaczał się miejski gwar, ot po upalnym dniu miasto budziło się z letargu. Nie zamierzał jednak pozostawać w jego granicach, miał drugą bardziej spontaniczną atrakcję, jaką zapragnął spełnić, nim jednak to nastąpiło, musieli zaopatrzyć się w jedzenie na wynos.
Łuna miasta rozświetlała skrawek horyzontu, a cisza pustyni uspokajała dając oczekiwane wytchnienie. Chłód dominujący w powietrzu zmieszany z ciepłem bijącym od brudno-złotego piasku tworzył przyjemną mieszankę, w jakiej chciało się przebywać. Nie martwił się, momentem gdy temperatura spadnie o kilka stopni, byli ludźmi z dalekiej północy, a wypożyczając wielbłądy, zaopatrzyli się w tutejsze szaty na nocne wędrówki.
– Pizza na środku pustyni, jedzona na grzbiecie wielbłąda ma w sobie coś magicznego – odwrócił głowę do jadącego za nim bankowca i uśmiechnął się szelmowsko. – Dziękuje. – Nie musiał tego mówić, ale chciał, ot przypływ emocji wydobytej z dna polodowcowego jeziora rozbłysł ulotną mgiełką w świetle srebrnego globu.
– Życie oferuje wachlarz atrakcji, z jakich naturalnie warto korzystać i spełniać je, lecz są też takie, jakich człowiek drugi raz nie zrealizuje. Lub zrealizuje, lecz w formie zmodyfikowanej. – Stwierdził z niejakim przekonaniem oficer i wyciągnął papierośnicę częstując w pierwszej kolejności towarzysza wędrówki, przez pogrążoną w półmroku Casablance – jej ulice tonęły w świetle tysięcy migotliwych światełek. Zewsząd roztaczał się miejski gwar, ot po upalnym dniu miasto budziło się z letargu. Nie zamierzał jednak pozostawać w jego granicach, miał drugą bardziej spontaniczną atrakcję, jaką zapragnął spełnić, nim jednak to nastąpiło, musieli zaopatrzyć się w jedzenie na wynos.
Łuna miasta rozświetlała skrawek horyzontu, a cisza pustyni uspokajała dając oczekiwane wytchnienie. Chłód dominujący w powietrzu zmieszany z ciepłem bijącym od brudno-złotego piasku tworzył przyjemną mieszankę, w jakiej chciało się przebywać. Nie martwił się, momentem gdy temperatura spadnie o kilka stopni, byli ludźmi z dalekiej północy, a wypożyczając wielbłądy, zaopatrzyli się w tutejsze szaty na nocne wędrówki.
– Pizza na środku pustyni, jedzona na grzbiecie wielbłąda ma w sobie coś magicznego – odwrócił głowę do jadącego za nim bankowca i uśmiechnął się szelmowsko. – Dziękuje. – Nie musiał tego mówić, ale chciał, ot przypływ emocji wydobytej z dna polodowcowego jeziora rozbłysł ulotną mgiełką w świetle srebrnego globu.
Koniec.