:: Midgard :: Okolice :: Lasy Północne
Senny Las
3 posters
Mistrz Gry
Senny Las Czw 30 Cze - 19:36
Senny Las
Opisana część lasu słynie z nieprzerwanej i gęstej mgły, która skutecznie zawęża pole widzenia nawet najbardziej uważnych obserwatorów. Mgłę podtrzymuje wyraźnie magiczna siła, gdyż nie zważa ona na porę dnia ani aurę. Ze względu na przytoczone warunki, poruszanie się ścieżkami Sennego Lasu należy do wyjątkowo trudnych i wręcz karkołomnych czynności – mapy często zawodzą podobnie jak ludzkie zmysły. W przeciągu lat wiele osób wybierających się w to miejsce zostało ogłoszonych zaginionymi, a ich ciał nigdy nie znaleziono. Teren upodobały sobie podobno białe damy, na które należy uważać, gdyż zwodzą nieostrożnych mężczyzn w kierunku swoich kryjówek, próbując ich zabić z zaskoczenia.
Sarnai Eskola
Re: Senny Las Sro 13 Mar - 21:17
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
3 VI 2001 r.
Jej dyżur zbliżał się już ku końcowi – została jej raptem godzina – gdy nagłe wezwanie przekreśliło nadzieje na powrót do domu o normalnej porze. Gdy jednak stało się jasne, że chodzi o Wysłanników, Sarnai tylko zacisnęła zęby, w biegu wrzucając na siebie kurtkę od uniformu i zgarniając z szafki torbę. Irytację zastąpiła determinacja, a powrót do pustego mieszkania nagle nie był już tak ważny, jak jeszcze chwilę temu.
Ratownicy i Krucza Straż dźwigali to samo brzemię. Mogli różnić się specyfiką pracy, jedni i drudzy dbali jednak o bezpieczeństwo – a to z kolei wiązało ich ze sobą znacznie silniej, niż coniektórzy gotowi byli przyznać.
- Antero, czekaj – zawołała teraz, szybkim krokiem doganiając przyjaciela i zrównując się z nim na korytarzu. – Wysłannicy?
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
- Kilka osób, Senny Las. Nic więcej nie wiem – przyznał niechętnie, Sarnai doskonale wiedziała jednak, że medyk też rozumie.
O akcjach Wysłanników nie mówiło się więcej, niż było to naprawdę niezbędne.
Nim teleportowali się prosto w gęste mgły lasu, byli już w komplecie – czwórka ratowników, każdy z ciężką torbą na ramieniu i zacięciem na twarzy tak wyraźnym, jak było tylko w przypadku udzielania pomocy innym służbom. Ot, solidarność mundurowych.
- Wiesz, gdzie? – spytał Antero, gdy po szybkim rekonesansie nie znależli rannych w pobliżu. Do Sennego Lasu nie sposób było się teleportować dokładnie tam, gdzie się chciało. Podobnie nie sprawdzały sie mapy czy kompasy – Sarnai nie musiała jednak polegać na żadnym z nich. Ignorując zimny dreszcz biegnący jej po plecach – cholernie nie lubiła tych zarośli, były obce, zimne, cholernie przerażające nawet dla niej – powęszyła krótko. Dawno już nie próbowała nawet udawać przed swoim zespołem.
- Chyba tam – rzuciła wreszcie, ruchem głowy wskazała kierunek i szybkim krokiem ruszyła przodem.
Nie pomyliła się, nie aż tak bardzo. Podczas marszu jeszcze dwa razy węszyła i nasłuchiwała, by wreszcie, ledwie pięć minut później, odnaleźć rannych.
Z daleka śmierdzieli krwią.
Medycy nie musieli ustalać planu, każdy wiedział, co miał robić. Naprędce zaczęli sprawdzać stan każdego z Wysłanników – kto, do cholery, mógł uciec ich szóstce? – by ustalić kolejność działania. Nie było tak trudno, jak w przypadku katastrof – szóstka Wysłanników to jednak wciąż o dwoje więcej, niż medyków, którzy mogli im pomóc. Ktoś musiał zaczekać i zadaniem ratowników było ustalić, kto mógł.
Vaia, jak się okazuje, należała do tych, którym Antero dał wyższy priorytet.
Sarnai nie poznała jej od razu. Wysłanniczka była zwrócona do niej plecami, a ostry, gęsty smród krwi maskował doskonale znajomą woń. Wystarczyło jednak, by zrobiła dwa, trzy kroki w kierunku kobiety, by nozdrza drgnęły jej wyraźnie a oczy zwęziły się.
- Ta jest moja – rzuciła krótko do innego z medyków i ruchem głowy wskazała mu innego z pacjentów.
Spierdalaj.
W dwóch krokach znalazła się tuż obok, z ledwie cieniem wahania kucnęła przed Vaią i szarpnięciem otworzyła torbę z medykamentami.
- Co cię boli? – zapytała krótko, bardziej oschle, niż by chciała, jednocześnie świdrując strażniczkę uważnym spojrzeniem, szukając widocznych obrażeń - i za wszelką cenę starając się skupić tylko na tym, a nie na tym, jak cholernie jej Vai brakuje i jak bardzo jest na nią wściekła, wciąż tak cholernie zła.
I jak cholernie wciąż boli.
Co ty tu, do cholery, robisz?, chciała zapytać, ale to pytanie akurat niespecjalnie mieściło się w ramach podstawowego wywiadu medycznego.
Vaia Cortés da Barros
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 0:13
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Robota Wysłanników należała do tych najcięższych. Minimalna ilość informacji dla innych, całe bagno dla nich. Ale i tak była zdeterminowana, trzymając się kurczowo swojej pracy, swoich zadań. Starając się być po prostu dobra w tym, co robiła. Starając się łapać wszystkich tych, którzy zaślepieni własną głupotą stanęli po zupełnie innej stronie, krzyżując ścieżki z prawem.
Informacje były sprawdzone, podobno. Pochodziły z wiarygodnego źródła, podobno. Sześciu Wysłanników to było wystarczająco, by sobie poradzić. Nieczęsto chodzili w takim właśnie składzie, ale niejako byli pod ręką, więc ruszyli, prosto do Sennego Lasu, przeklętego ustrojstwa, w którym magia nie działała czasem tak, jak powinna.
Tak naprawdę to nie była pułapka. Może błąd informatora. Może ktoś podał złą trasę. Nic nie było pewne, może poza tym, że nie powinni się rozdzielać. Ale zrobili to i wtedy las pokazał, na co go stać. Jego i ślepców, choć w pewnym momencie miała wrażenie, że nie tylko oni są ich przeciwnikami. Gdy tylko usłyszeli krzyki, rzucili się do pozostałej części zespołu, cudem tylko trafiając na dobry moment... Zaklęcia latały wszędzie, trudno było określić nawet, które konkretnie, ale coraz gorsze i gorsze. Nie liczyła, ile trwał ten pojedynek. Nie liczyła, ilu było przeciwników. Liczyło się tylko zmęczenie napędzane bólem i upływem krwi. Jednak jedno z zaklęć rozpoznała, do uszu dobiegł dźwięk wypowiadanych słów... Miała zapchnąć Aravisa z toru, ale była zbyt wolna i oberwała sama. Trzask łamanych żeber zabrzmiał w mglistej ciszy, a potem rozległy się krzyki.
- Ten las żyje... - mruknął kolega z oddziału, ranny równie mocno jak ona. Cokolwiek to było, rozprawiło się z ich przeciwnikami, a potem postanowiło upolować i ich. Tym razem walka była trudniejsza. Fizyczna. Okupiona stępionymi mgłą zmysłami.
W końcu zasłonili się wszystkimi możliwymi tarczami i wezwali medyków. Vaia opadła gdzieś na trawę, wymiotując sporą ilością krwi. Zresztą cała była w posoce. Ile mogli, tyle się ogarnęli sami, zwłaszcza tam, gdzie istniało ryzyko wykrwawienia.
- Fomentum. - wymamrotała, opatrując przecięte udo Aravisa i plując przy tym krwią. Cud, że się udało, ale nie miała siły na nic więcej. Musiała czekać.
Złamane żebra przebiły płuco. Może nie od razu, ale podczas dalszej walki, gwałtowniejszych ruchach. Co chwilę pluła krwią. Być może podczas upadku wcześniej uderzyła się za mocno w głowę, być może krwawiła gdzieś na twarzy - była tak pokryta krwią, że nie była w stanie tego stwierdzić. Nie próbowała się jednak ruszać z jednego powodu - w brzuch miała wbity jakiś paskudny, podwójny nóż, a wyjęcie go lub jakikolwiek ruch groził krwotokiem wewnętrznym, jakby zalewane płuca nie wystarczyły. Odkaszlnęła, plując kolejną porcją krwi, znajomi głos Sarnai uważając za halucynacje.
Jak dotąd nie udało im się zetknąć przez ostatni rok, nie żeby na to narzekała. Nadal pamiętała ostatnie słowa Eskoli. Tamta kłótnia nadal bolała. Nadal tęskniła za medyczką. I nadal nie chciała się z nią zetknąć, bo nadal miała za wiele wspomnień z nią. Wspomnień, których nic nie było w stanie przykryć. Wcale nie zdziwiła się, gdy medyczka opadła obok niej i chyba nawet jakaś jej część cieszyła się z tego. Zakazane zaklęcie raczyło rozwalić jej większość blizn, więc lepiej, by to Sarnai miała ją dotykać.
Uniosła wzrok, czarnymi oczami patrząc na Eskolę. Jej usta były pokryte krwią, tym razem własną, niczym szminką rodem z horroru. Zmęczenie i upływ krwi nie sprzyjały logicznemu myśleniu, ale musiała się zebrać do kupy. Tyle, że nie miała zbytnio sił na głębsze zdania.
- Płuca. - wychrypiała z trudem, zaczynając przy tym natychmiast kaszlać. Krwawiące, otwarte blizny były oczywiste, zwłaszcza wystając spod podartej góry munduru. - Żebra. - mimo bólu próbowała być przydatna. Mimo uczuć do Sarnai starała się jej nie utrudniać. - Brzuch... - bardzo, bardzo powoli odsunęła dłonie, ukazując wbite ostrze. - Nie... wyjmowałam. Raczej... czyste. - co znaczyło, że najprawdopodobniej nóż nie był pokryty trucizną, ale cholernie trudno było jej mówić cokolwiek. Zwłaszcza, gdy kolejny atak kaszlu i plucia krwią zgiął ją w pół.
Zaklęcie:
Fetill (Fomentum) – opatruje magicznym bandażem uszkodzenia ciała. Próg: 15.
66+15 > 15
Informacje były sprawdzone, podobno. Pochodziły z wiarygodnego źródła, podobno. Sześciu Wysłanników to było wystarczająco, by sobie poradzić. Nieczęsto chodzili w takim właśnie składzie, ale niejako byli pod ręką, więc ruszyli, prosto do Sennego Lasu, przeklętego ustrojstwa, w którym magia nie działała czasem tak, jak powinna.
Tak naprawdę to nie była pułapka. Może błąd informatora. Może ktoś podał złą trasę. Nic nie było pewne, może poza tym, że nie powinni się rozdzielać. Ale zrobili to i wtedy las pokazał, na co go stać. Jego i ślepców, choć w pewnym momencie miała wrażenie, że nie tylko oni są ich przeciwnikami. Gdy tylko usłyszeli krzyki, rzucili się do pozostałej części zespołu, cudem tylko trafiając na dobry moment... Zaklęcia latały wszędzie, trudno było określić nawet, które konkretnie, ale coraz gorsze i gorsze. Nie liczyła, ile trwał ten pojedynek. Nie liczyła, ilu było przeciwników. Liczyło się tylko zmęczenie napędzane bólem i upływem krwi. Jednak jedno z zaklęć rozpoznała, do uszu dobiegł dźwięk wypowiadanych słów... Miała zapchnąć Aravisa z toru, ale była zbyt wolna i oberwała sama. Trzask łamanych żeber zabrzmiał w mglistej ciszy, a potem rozległy się krzyki.
- Ten las żyje... - mruknął kolega z oddziału, ranny równie mocno jak ona. Cokolwiek to było, rozprawiło się z ich przeciwnikami, a potem postanowiło upolować i ich. Tym razem walka była trudniejsza. Fizyczna. Okupiona stępionymi mgłą zmysłami.
W końcu zasłonili się wszystkimi możliwymi tarczami i wezwali medyków. Vaia opadła gdzieś na trawę, wymiotując sporą ilością krwi. Zresztą cała była w posoce. Ile mogli, tyle się ogarnęli sami, zwłaszcza tam, gdzie istniało ryzyko wykrwawienia.
- Fomentum. - wymamrotała, opatrując przecięte udo Aravisa i plując przy tym krwią. Cud, że się udało, ale nie miała siły na nic więcej. Musiała czekać.
Złamane żebra przebiły płuco. Może nie od razu, ale podczas dalszej walki, gwałtowniejszych ruchach. Co chwilę pluła krwią. Być może podczas upadku wcześniej uderzyła się za mocno w głowę, być może krwawiła gdzieś na twarzy - była tak pokryta krwią, że nie była w stanie tego stwierdzić. Nie próbowała się jednak ruszać z jednego powodu - w brzuch miała wbity jakiś paskudny, podwójny nóż, a wyjęcie go lub jakikolwiek ruch groził krwotokiem wewnętrznym, jakby zalewane płuca nie wystarczyły. Odkaszlnęła, plując kolejną porcją krwi, znajomi głos Sarnai uważając za halucynacje.
Jak dotąd nie udało im się zetknąć przez ostatni rok, nie żeby na to narzekała. Nadal pamiętała ostatnie słowa Eskoli. Tamta kłótnia nadal bolała. Nadal tęskniła za medyczką. I nadal nie chciała się z nią zetknąć, bo nadal miała za wiele wspomnień z nią. Wspomnień, których nic nie było w stanie przykryć. Wcale nie zdziwiła się, gdy medyczka opadła obok niej i chyba nawet jakaś jej część cieszyła się z tego. Zakazane zaklęcie raczyło rozwalić jej większość blizn, więc lepiej, by to Sarnai miała ją dotykać.
Uniosła wzrok, czarnymi oczami patrząc na Eskolę. Jej usta były pokryte krwią, tym razem własną, niczym szminką rodem z horroru. Zmęczenie i upływ krwi nie sprzyjały logicznemu myśleniu, ale musiała się zebrać do kupy. Tyle, że nie miała zbytnio sił na głębsze zdania.
- Płuca. - wychrypiała z trudem, zaczynając przy tym natychmiast kaszlać. Krwawiące, otwarte blizny były oczywiste, zwłaszcza wystając spod podartej góry munduru. - Żebra. - mimo bólu próbowała być przydatna. Mimo uczuć do Sarnai starała się jej nie utrudniać. - Brzuch... - bardzo, bardzo powoli odsunęła dłonie, ukazując wbite ostrze. - Nie... wyjmowałam. Raczej... czyste. - co znaczyło, że najprawdopodobniej nóż nie był pokryty trucizną, ale cholernie trudno było jej mówić cokolwiek. Zwłaszcza, gdy kolejny atak kaszlu i plucia krwią zgiął ją w pół.
Zaklęcie:
Fetill (Fomentum) – opatruje magicznym bandażem uszkodzenia ciała. Próg: 15.
66+15 > 15
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Mistrz Gry
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 0:13
The member 'Vaia Cortés da Barros' has done the following action : kości
'k100' : 66
'k100' : 66
Sarnai Eskola
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 10:07
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Mówiło się, że w każdym człowieku wieczny bój toczą dwa wilki – i w tej jednej chwili Sarnai była niemal skłonna w to uwierzyć. Jeden wilk tęsknił i cierpiał, drugi zaciskał zęby, by zrobić swoje, nie bacząc na własne uczucia.
Od ponad roku unikała kontaktu z Vaią – unikała jej z sukcesami – ale teraz, mając ją przed sobą, tęsknota za strażniczką uderzyła ją w dwójnasób. Eskola była dorosła, umiała sobie radzić ze złamanym sercem, ale, bogowie, nigdy nie twierdziła, że to jej nie bolało.
Oddała Vai znacznie więcej, niż była gotowa przyznać. Gdy nagle, niemal z dnia na dzień, ich związek rozpadł się im w dłoniach, Sarnai była zbyt oszołomiona, zbyt zraniona, zbyt zła, by zrozumieć, co tak naprawdę się stało – i co znaczyło to dla niej w przyszłości. To, że od tamtej chwili minęło już całkiem sporo czasu, najwyraźniej niewiele zmieniało.
- Lifandi – zaczęła warczeć zaklęcia tak samo, jak robiłaby to zawsze, na każdej innej akcji, zaczynając od sprawdzenia, jak bardzo jest źle. Z dłonią na udzie Vai – w jednym z niewielu miejsc, gdzie jej ciało wydawało się nienaruszone – wbijała w Brazylijkę ostre, uważne spojrzenie, gotowa wyłapać każdą zmianę mimiki Vai, każde skrzywienie sugerujące dodatkowy ból, każdą bladość zapowiadającą utratę przytomności.
Wolną dłonią na ślepo wygrzebała z torby strzykawki z wydzielonymi już porcjami eliksirów do podania domięśniowo czy dożylnie. Sarnai nie była oburęczna, w związku z czym liczba zaklęć, jakie mogła rzucić w krótkim czasie, była ograniczona. Musiała wybierać priorytety i, co jasne, znieczulanie pacjenta nie było żadnym z nich. Co nie znaczyło, że Eskola pozwalała swoim pacjentom cierpieć bardziej, niż musieli.
Nie przejmowała się ostrzeganiem Vai, że zaboli – ukłucie igły było niczym w porównaniu z całą gamą innego bólu, z którym Wysłanniczka musiała się teraz zmagać. Medyczka wprawnie, jedną ręką zrywała zatyczki i bez chwili wahania wbijała igły między rany kobiety. Eliksir znieczulający. Eliksir poprawiający krzepnięcie. Eliksir wspomagający pracę serca.
- Dreyri létta – rzucała gardłowo w tym samym czasie, magia rozlewała się ciepłem z jej ręki, rozpełzała się do wszystkich widocznych ran Vai, prędko zatrzymując krwawienie.
Płuca i brzuch. Sarnai odetchnęła głęboko. Szarpnięciem wyrwała z torby garść opatrunków i bandaży, naprędce owinęła je wokół wbitego w brzuch kobiety noża, by utrzymać go w miejscu dopóki nie będzie mogła się nim zająć.
Zacisnęła zęby, przeczekała atak Vai, a gdy Wysłanniczka znów uspokoiła się na chwilę, chwyciła ją łagodnie pod brodę i zwróciła ją w swoją stronę.
- Vaia. Vaia, popatrz na mnie – rzuciła z naciskiem. Dopiero upewniwszy się, że strażniczka na nią patrzy – półprzytomnie, wzrokiem zamglonym bólem, ale patrzy i, chyba, widzi – mówiła dalej. – Przestaniesz oddychać. Na chwilę. Postaraj się… – urwała, skrzywiła się. Postaraj się nie panikować? Nie bój się? Żadna z tych rad nie miała większego sensu. – Po prostu mi zaufaj – rzuciła krótko, szczekliwie zamiast tego.
Mogła być na Vaię wściekła, metaforyczna sierść mogła jeżyć się jej na grzbiecie tym bardziej, im więcej wspomnień do niej wracało, ale nijak nie zmieniało to faktu, jak cholernie Vaię kochała. Wciąż. Nie sądziła, by potrafiła przestać.
I zamierzała postawić ją na nogi, bo, cholera, była świetnym medykiem i potrafiła to zrobić.
Przełożyła rękę na mostek Vai i odetchnęła głęboko. Długą mimowolnie zsunęła na pozlepiane potem włosy kobiety, gładząc je miękko.
- Að lækna – rzuciła krótko, nie przedłużając.
Magia uciekła jej z ręki z siłą szalejącego tsunami. W jednej chwili kipiąc mocą, w drugiej Sarna czuła się tak, jakby opróżniała gwałtownie jakiś pojemnik – jednym chluśnięciem wylewała wodę z wiadra albo odkręcała kran na maksimum. Znała to uczucie, wiedziała, jak sobie z nim radzić – co nie znaczyło, że to lubiła.
Zmusiła się do powolnych, głębokich oddechów. Nie cofała ręki tak długo, jak czuła w niej delikatne szarpnięcia, gdy z palców spływały jej głębsze pokłady mocy. Miejsce, w którym dociskała dłoń do piersi Vai, musiało być w tej chwili już nawet nie ciepłe, a gorące.
Czuła, w którym momencie pierś Wysłanniczki przestała się unosić i zacisnęła zęby. Zaczęła liczyć, jak zawsze w takiej sytuacji. Raz, dwa, trzy. Cztery. Pięć.
Przy szóstce znów usłyszała płytki, chrapliwy, ale mimo wszystko czystszy oddech Vai – i zdławiła własne westchnienie ulgi.
Leczenie urazów płuc nie zawsze się udawało, czasem nawet najpotężniejsze zaklęcia nie wystarczały. Tego jednak Vaia nie musiała wiedzieć – a przynajmniej nie musiała słyszeć tego od Sarnai.
Lifandi (Vivus) – sprawdza podstawowe funkcje życiowe: tętno i oddech.
Próg: 10.
13 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 43 >10, udane
Dreyri létta (Sanguinem Mitto) – powoduje zatrzymanie krwotoku zewnętrznego
Próg: 50
20 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 50 =50, udane
Að lækna (Medicor vulnae) – powoduje zagojenie się dużych ran. Zaklęcie jest bardzo wyczerpujące dla tego, kto go używa.
Próg: 75.
85 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 115 >75, udane
Od ponad roku unikała kontaktu z Vaią – unikała jej z sukcesami – ale teraz, mając ją przed sobą, tęsknota za strażniczką uderzyła ją w dwójnasób. Eskola była dorosła, umiała sobie radzić ze złamanym sercem, ale, bogowie, nigdy nie twierdziła, że to jej nie bolało.
Oddała Vai znacznie więcej, niż była gotowa przyznać. Gdy nagle, niemal z dnia na dzień, ich związek rozpadł się im w dłoniach, Sarnai była zbyt oszołomiona, zbyt zraniona, zbyt zła, by zrozumieć, co tak naprawdę się stało – i co znaczyło to dla niej w przyszłości. To, że od tamtej chwili minęło już całkiem sporo czasu, najwyraźniej niewiele zmieniało.
- Lifandi – zaczęła warczeć zaklęcia tak samo, jak robiłaby to zawsze, na każdej innej akcji, zaczynając od sprawdzenia, jak bardzo jest źle. Z dłonią na udzie Vai – w jednym z niewielu miejsc, gdzie jej ciało wydawało się nienaruszone – wbijała w Brazylijkę ostre, uważne spojrzenie, gotowa wyłapać każdą zmianę mimiki Vai, każde skrzywienie sugerujące dodatkowy ból, każdą bladość zapowiadającą utratę przytomności.
Wolną dłonią na ślepo wygrzebała z torby strzykawki z wydzielonymi już porcjami eliksirów do podania domięśniowo czy dożylnie. Sarnai nie była oburęczna, w związku z czym liczba zaklęć, jakie mogła rzucić w krótkim czasie, była ograniczona. Musiała wybierać priorytety i, co jasne, znieczulanie pacjenta nie było żadnym z nich. Co nie znaczyło, że Eskola pozwalała swoim pacjentom cierpieć bardziej, niż musieli.
Nie przejmowała się ostrzeganiem Vai, że zaboli – ukłucie igły było niczym w porównaniu z całą gamą innego bólu, z którym Wysłanniczka musiała się teraz zmagać. Medyczka wprawnie, jedną ręką zrywała zatyczki i bez chwili wahania wbijała igły między rany kobiety. Eliksir znieczulający. Eliksir poprawiający krzepnięcie. Eliksir wspomagający pracę serca.
- Dreyri létta – rzucała gardłowo w tym samym czasie, magia rozlewała się ciepłem z jej ręki, rozpełzała się do wszystkich widocznych ran Vai, prędko zatrzymując krwawienie.
Płuca i brzuch. Sarnai odetchnęła głęboko. Szarpnięciem wyrwała z torby garść opatrunków i bandaży, naprędce owinęła je wokół wbitego w brzuch kobiety noża, by utrzymać go w miejscu dopóki nie będzie mogła się nim zająć.
Zacisnęła zęby, przeczekała atak Vai, a gdy Wysłanniczka znów uspokoiła się na chwilę, chwyciła ją łagodnie pod brodę i zwróciła ją w swoją stronę.
- Vaia. Vaia, popatrz na mnie – rzuciła z naciskiem. Dopiero upewniwszy się, że strażniczka na nią patrzy – półprzytomnie, wzrokiem zamglonym bólem, ale patrzy i, chyba, widzi – mówiła dalej. – Przestaniesz oddychać. Na chwilę. Postaraj się… – urwała, skrzywiła się. Postaraj się nie panikować? Nie bój się? Żadna z tych rad nie miała większego sensu. – Po prostu mi zaufaj – rzuciła krótko, szczekliwie zamiast tego.
Mogła być na Vaię wściekła, metaforyczna sierść mogła jeżyć się jej na grzbiecie tym bardziej, im więcej wspomnień do niej wracało, ale nijak nie zmieniało to faktu, jak cholernie Vaię kochała. Wciąż. Nie sądziła, by potrafiła przestać.
I zamierzała postawić ją na nogi, bo, cholera, była świetnym medykiem i potrafiła to zrobić.
Przełożyła rękę na mostek Vai i odetchnęła głęboko. Długą mimowolnie zsunęła na pozlepiane potem włosy kobiety, gładząc je miękko.
- Að lækna – rzuciła krótko, nie przedłużając.
Magia uciekła jej z ręki z siłą szalejącego tsunami. W jednej chwili kipiąc mocą, w drugiej Sarna czuła się tak, jakby opróżniała gwałtownie jakiś pojemnik – jednym chluśnięciem wylewała wodę z wiadra albo odkręcała kran na maksimum. Znała to uczucie, wiedziała, jak sobie z nim radzić – co nie znaczyło, że to lubiła.
Zmusiła się do powolnych, głębokich oddechów. Nie cofała ręki tak długo, jak czuła w niej delikatne szarpnięcia, gdy z palców spływały jej głębsze pokłady mocy. Miejsce, w którym dociskała dłoń do piersi Vai, musiało być w tej chwili już nawet nie ciepłe, a gorące.
Czuła, w którym momencie pierś Wysłanniczki przestała się unosić i zacisnęła zęby. Zaczęła liczyć, jak zawsze w takiej sytuacji. Raz, dwa, trzy. Cztery. Pięć.
Przy szóstce znów usłyszała płytki, chrapliwy, ale mimo wszystko czystszy oddech Vai – i zdławiła własne westchnienie ulgi.
Leczenie urazów płuc nie zawsze się udawało, czasem nawet najpotężniejsze zaklęcia nie wystarczały. Tego jednak Vaia nie musiała wiedzieć – a przynajmniej nie musiała słyszeć tego od Sarnai.
Lifandi (Vivus) – sprawdza podstawowe funkcje życiowe: tętno i oddech.
Próg: 10.
13 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 43 >10, udane
Dreyri létta (Sanguinem Mitto) – powoduje zatrzymanie krwotoku zewnętrznego
Próg: 50
20 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 50 =50, udane
Að lækna (Medicor vulnae) – powoduje zagojenie się dużych ran. Zaklęcie jest bardzo wyczerpujące dla tego, kto go używa.
Próg: 75.
85 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 115 >75, udane
Mistrz Gry
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 10:07
The member 'Sarnai Eskola' has done the following action : kości
'k100' : 13, 20, 85
'k100' : 13, 20, 85
Vaia Cortés da Barros
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 17:08
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie wiedziała, jak to było możliwe, że tak skutecznie nie trafiała na Sarnai, czy gdy ktoś zostawał ranny na misji czy gdy po prostu lądowała w szpitalu pilnując i upewniając się, że członek oddziału przeżyje. Nie widziała jej od czasu tamtej cholernej kłótni, ale teraz, w dwójnasób wracało to, co stało się, gdy definitywnie zakończyły związek. Gdy jej serce – ostatni już raz – rozpadło się na kawałki i nie zdołała go pozbierać do końca. W ogóle nie zdołała, zostawiając większość odłamków w rękach medyczki, która teraz niczym duch klęczała obok niej próbując ją połatać.
Nie powinna czuć tego, co czuła. Powinna czuć tylko ból ran i zawalone, tonące we własnej krwi płuca. Nie była pewna, co jeszcze miała uszkodzone, ale tylko to powinna czuć. A czuła tęsknotę. Żal. Ból, ale ten w sercu, nie fizyczny. Trochę złości, na siebie, na nią, na całą tamtą sytuację. I chciała spać. Sen chyba był w tym momencie najbardziej logicznym odczuciem, wywodzącym się ze zmęczenia. Utrata przytomności jednak nie wchodziła w grę. W każdej jednej chwili mogli potrzebować wszystkich przytomnych, by zwielokrotnić działanie magicznych barier. Dlatego zawiesiła wzrok na Sarnai, wolną, acz zakrwawioną dłoń zaciskając z całej – mizernej teraz – siły na jej udzie, jakby potrzebowała kotwicy, by nie odlecieć. Pewnie potrzebowała. I, dziękując bogom, Sarnai ją znała. Znała jej problemy, znała specyfikę reakcji na różne rzeczy. Część miała okazję widzieć, gdy jeszcze były razem. O reszcie Vaia jej opowiedziała, w taki czy inny sposób. I dlatego teraz czuła wdzięczność, że to właśnie Eskola składała ją do kupy, bo przynajmniej nie musiała się przejmować potencjalnymi atakami paniki. Przy medyczce nigdy ich nie miała, nawet w tłumie. Po prostu wystarczył jej dotyk, by odpędzić próbujące wyjść na powierzchnię, wyparte 19 lat temu wspomnienia.
Ukłucia igieł nawet nie poczuła, skupiona przede wszystkim na powolnych oddechach, które miały za zadanie nie utopić jej we własnej krwi. Kręciło jej się w głowie coraz mocniej, zwłaszcza, gdy złapał ją kolejny atak kaszlu, połączony z wypluwaniem zalewającej drogi oddechowe krwi. Gdyby nie gwałtowny głos Sarnai pewnie by się poddała i odpłynęła. A tak…
- Yhm. – potwierdziła tylko, że do niej dotarło, nie zamierzając się spierać. Przestanie oddychać…? Huh. Główny problem był taki, że naprawdę ufała medyczce, mimo tego wszystkiego. Mimo tego, jak cholernie ją zraniła całym swoim zachowaniem. Choć musiała przyznać, że sama nie była lepsza. I mimo tego nadal dużo do niej czuła. Zbyt dużo. Chociaż minął już rok i była pewna, że Sarnai znalazła kogoś lepszego niż ona. Drgnęła gwałtownie, czując dłoń na mostku i kolejną we włosach. Paradoksalnie to ją… uspokoiło. W jakiś sposób. Znajomy, miękki dotyk…
Poczuła nagle, jak jej płuca przestają pracować. Jak wlewa się w nią magia, w pewien sposób znajoma, łącząca się ze wspomnieniami, gdy ktoś łatał ją już kiedyś czymś podobnym… Przy czwartej sekundzie jednak w oczach Wysłanniczki zaczęła się pojawiać panika, gdy mózg przestał przyjmować do wiadomości, że to zaraz minie. Moment śmierci był naprawdę kijowym odczuciem… Nieświadomie wbiła w udo Sarnai paznokcie, uspokajając się przy pierwszym płytkim i chrapliwym oddechu, łapiąc powietrze zapewne gwałtowniej, niż powinna. Czuła się lepiej, czuła, że płuca są czyste – są całe – i napawała się tym uczuciem, wypełniając je powietrzem. Znała to zaklęcie. Znała ten typ urazów. Szanse wyleczenia liczyło się w jakichś 70%.
- Z resztą sobie poradzę. – powiedziała cicho. – Wiem, jak cholernie wyczerpujące jest to zaklęcie. – nie używała go sama, ale jej matka i owszem. Vaia nie raz widziała jej stan po tym. – Sarnai… Dzięki. – dodała, z lekkim wahaniem. Nie do końca za to, że ją wyleczyła, bo w końcu taki miała zawód, jakby to nie brzmiało. Ale bardziej za to, że to właśnie ona się tego podjęła. Przy kimkolwiek innym Barros mogłaby spanikować, za mocno, solidnie utrudniając leczenie. Nadal była osłabiona i zmęczona, nie łudziła się, że ustanie na nogach, ale była jeszcze jedna ważna sprawa. A może i dwie.
- Arav? Co z tętnicą? – chrypnęła do kolegi, któremu ewidentnie nie było nic poważnego, jedynie siedział trochę oszołomiony kawałek dalej.
- Perfekcyjny opatrunek. – mruknął odruchowo, po czym aż się wzdrygnął. – Ty się kurwa martw o siebie! – oburzył się wyraźnie. – Zaraz cię odtransportują do szpitala. Musisz z tego wyjść.
- Żadnych szpitali. – zaprotestowała gwałtownie, patrząc z przerażonym wzrokiem na Sarnai, co skończyło się kolejnym atakiem kaszlu, więc darowała sobie rozmowę. Otarła też usta skrawkiem czystego rękawa munduru, by nie straszyć zakrwawionymi wargami. Żyła. Oddział żył. Będzie dobrze, a tych sukinsynów jeszcze dorwą.
Obok niej ci połatani i w lepszym stanie Wysłannicy zerwali się, by ponownie nałożyć tarcze ochronne. Barros nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała do nich dołączyć, mimo własnych urazów.
Nie powinna czuć tego, co czuła. Powinna czuć tylko ból ran i zawalone, tonące we własnej krwi płuca. Nie była pewna, co jeszcze miała uszkodzone, ale tylko to powinna czuć. A czuła tęsknotę. Żal. Ból, ale ten w sercu, nie fizyczny. Trochę złości, na siebie, na nią, na całą tamtą sytuację. I chciała spać. Sen chyba był w tym momencie najbardziej logicznym odczuciem, wywodzącym się ze zmęczenia. Utrata przytomności jednak nie wchodziła w grę. W każdej jednej chwili mogli potrzebować wszystkich przytomnych, by zwielokrotnić działanie magicznych barier. Dlatego zawiesiła wzrok na Sarnai, wolną, acz zakrwawioną dłoń zaciskając z całej – mizernej teraz – siły na jej udzie, jakby potrzebowała kotwicy, by nie odlecieć. Pewnie potrzebowała. I, dziękując bogom, Sarnai ją znała. Znała jej problemy, znała specyfikę reakcji na różne rzeczy. Część miała okazję widzieć, gdy jeszcze były razem. O reszcie Vaia jej opowiedziała, w taki czy inny sposób. I dlatego teraz czuła wdzięczność, że to właśnie Eskola składała ją do kupy, bo przynajmniej nie musiała się przejmować potencjalnymi atakami paniki. Przy medyczce nigdy ich nie miała, nawet w tłumie. Po prostu wystarczył jej dotyk, by odpędzić próbujące wyjść na powierzchnię, wyparte 19 lat temu wspomnienia.
Ukłucia igieł nawet nie poczuła, skupiona przede wszystkim na powolnych oddechach, które miały za zadanie nie utopić jej we własnej krwi. Kręciło jej się w głowie coraz mocniej, zwłaszcza, gdy złapał ją kolejny atak kaszlu, połączony z wypluwaniem zalewającej drogi oddechowe krwi. Gdyby nie gwałtowny głos Sarnai pewnie by się poddała i odpłynęła. A tak…
- Yhm. – potwierdziła tylko, że do niej dotarło, nie zamierzając się spierać. Przestanie oddychać…? Huh. Główny problem był taki, że naprawdę ufała medyczce, mimo tego wszystkiego. Mimo tego, jak cholernie ją zraniła całym swoim zachowaniem. Choć musiała przyznać, że sama nie była lepsza. I mimo tego nadal dużo do niej czuła. Zbyt dużo. Chociaż minął już rok i była pewna, że Sarnai znalazła kogoś lepszego niż ona. Drgnęła gwałtownie, czując dłoń na mostku i kolejną we włosach. Paradoksalnie to ją… uspokoiło. W jakiś sposób. Znajomy, miękki dotyk…
Poczuła nagle, jak jej płuca przestają pracować. Jak wlewa się w nią magia, w pewien sposób znajoma, łącząca się ze wspomnieniami, gdy ktoś łatał ją już kiedyś czymś podobnym… Przy czwartej sekundzie jednak w oczach Wysłanniczki zaczęła się pojawiać panika, gdy mózg przestał przyjmować do wiadomości, że to zaraz minie. Moment śmierci był naprawdę kijowym odczuciem… Nieświadomie wbiła w udo Sarnai paznokcie, uspokajając się przy pierwszym płytkim i chrapliwym oddechu, łapiąc powietrze zapewne gwałtowniej, niż powinna. Czuła się lepiej, czuła, że płuca są czyste – są całe – i napawała się tym uczuciem, wypełniając je powietrzem. Znała to zaklęcie. Znała ten typ urazów. Szanse wyleczenia liczyło się w jakichś 70%.
- Z resztą sobie poradzę. – powiedziała cicho. – Wiem, jak cholernie wyczerpujące jest to zaklęcie. – nie używała go sama, ale jej matka i owszem. Vaia nie raz widziała jej stan po tym. – Sarnai… Dzięki. – dodała, z lekkim wahaniem. Nie do końca za to, że ją wyleczyła, bo w końcu taki miała zawód, jakby to nie brzmiało. Ale bardziej za to, że to właśnie ona się tego podjęła. Przy kimkolwiek innym Barros mogłaby spanikować, za mocno, solidnie utrudniając leczenie. Nadal była osłabiona i zmęczona, nie łudziła się, że ustanie na nogach, ale była jeszcze jedna ważna sprawa. A może i dwie.
- Arav? Co z tętnicą? – chrypnęła do kolegi, któremu ewidentnie nie było nic poważnego, jedynie siedział trochę oszołomiony kawałek dalej.
- Perfekcyjny opatrunek. – mruknął odruchowo, po czym aż się wzdrygnął. – Ty się kurwa martw o siebie! – oburzył się wyraźnie. – Zaraz cię odtransportują do szpitala. Musisz z tego wyjść.
- Żadnych szpitali. – zaprotestowała gwałtownie, patrząc z przerażonym wzrokiem na Sarnai, co skończyło się kolejnym atakiem kaszlu, więc darowała sobie rozmowę. Otarła też usta skrawkiem czystego rękawa munduru, by nie straszyć zakrwawionymi wargami. Żyła. Oddział żył. Będzie dobrze, a tych sukinsynów jeszcze dorwą.
Obok niej ci połatani i w lepszym stanie Wysłannicy zerwali się, by ponownie nałożyć tarcze ochronne. Barros nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała do nich dołączyć, mimo własnych urazów.
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Sarnai Eskola
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 17:29
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Z resztą sobie poradzę.
Zignorowała słowa Vai, podobnie jak jej dłoń na własnym udzie, późniejsze podziękowania, krótką wymianę zdań między Wysłanniczką a innym strażnikiem. Nie zwracała uwagi na poczynania swoich własnych kolegów – na to, że Antero upaprany był już po łokcie krwią jednego z ciężej rannych mundurowych; że Kaspar zdążył już zająć się Wysłanniczką wcześniej zaklasyfikowaną jako ta, która może poczekać; że Mikkel wypisywał już raporty dla każdego z opatrzonych Wysłanników – papiery, które potem trafią do medyka przejmującego rannych w szpitalu.
Przyszpiliła Vaię ostrym spojrzeniem dopiero wtedy, gdy ta próbowała się podnieść.
- A ty gdzie? – warknęła cicho i nawet, jeśli ktokolwiek spojrzał na nią podejrzliwie – to też ignorowała. Inni jej nie obchodzili.
- Leż – poleciła krótko. – Jeszcze nie skończyłam.
Wstaniesz jak ci pozwolę. Tego już nie dodała, ale Vaia ją znała. Z pewnością wiedziała, co kryło się za słowami Sarnai.
Upewniwszy się, że płuca Vai działają znów bez zarzutu, a kaszel jest skutkiem co najwyżej podrażnionego gardła, Eskola wróciła wzrokiem na nóż. Ustabilizowała go wcześniej, ale to jasne, że nie zamierzała go tak zostawić.
- Mikkel? – zawołała, a medyk w dwóch krokach znalazł się obok. – Przytrzymaj mi ją. Nie za ramiona – dodała odruchowo, a mężczyzna tylko skinął głową, nie pytając. Uklęknął obok, odłożył papiery na trawę i uśmiechnął się do Vai ciepło.
Pod względem podejścia każdy z kolegów Sarnai był lepszym medykiem niż ona – przynajmniej teraz, tutaj. Wilczyca zacisnęła zęby i znów spojrzała na Wysłanniczkę.
- Będę wyciągać. Krzycz, klnij, rób cokolwiek chcesz, ale leż, rozumiesz? Ani drgnij – poleciła krótko, tym razem jednak nie czekała na odpowiedź kobiety.
Spojrzała na Mikkela, a ten skinął głową. To, że nie mógł trzymać Vai za ramiona, utrudniało sprawę, ale wszyscy tutaj znali się na swojej robocie. Sarnai wiedziała, że mężczyzna zrobi dokładnie to, o co go poprosiła, nie ważne, jak będzie to trudne.
Odetchnęła głęboko i bez uprzedzenia ułożyła rękę obok tkwiącego w ranie Vai noża, warcząc zaklęcie.
- Stungi-fjarlægja.
Wbrew obawom – założeniu? – Vai, że Sarnai będzie potrzebowała odpoczynku, Eskola sobie radziła. Zaklęcia przychodziły jej teraz trudniej, ale, bogowie, była przecież silna – i cholernie dobra w swoim fachu. Wiedziała, jak oszukać własne ciało, by sądziło, że ma więcej energii niż w rzeczywistości. Wiedziała, jak sięgnąć najgłębszych pokładów mocy, jeśli było trzeba. To, że odreaguje to potem, nie miało w tej chwili najmniejszego znaczenia.
Magia znów więc ciepłem wlała się w ciało Vai, a w odpowiedzi na nią nóż wysunął się gładko, znacznie bezpieczniej, niż mogłaby wyciągnąć go ręką. Gdy tylko ostrze opadło na trawę, Sarnai już mamrotała kolejne formuły, oddychając głęboko przez szeroko rozdęte nozdrza:
- Hjartablóð. – Krew, która wraz z wyjęciem ostrza trysnęła żywo gdzieś z głębszych warstw mięśni czy otrzewnej, teraz zaczęła krzepnąć na życzenie.
Eskola zacisnęła zęby, wciągnęła powietrze z sykiem.
- Að lækna – powtórzyła po raz drugi tego dnia i gdy magia szarpnęła się w niej boleśnie, z gardła Sarnai wyrwał się zduszony warkot.
Liczyło się jednak tylko to, że rana Vai zaczęła się zabliźniać tak po wierzchu, jak i głębiej, wszędzie tam gdzie bez rozcięcia jej powłok brzusznych nie sposób byłoby żaciej.
Gdy moc przestała płynąć, a jedynym śladem po ranie pozostała świeża, połyskująca lekko bliska, Sarnai z sapnięciem usiadła tyłkiem w trawie.
- Możesz puścić – wychrypiała do Mikkela a ten cofnął ręce. – I pisz, że pacjentka odmawia transportu do szpitala.
Mężczyzna zmarszczyl brwi.
- Jesteś pewna? – spytał ostrożnie, przez chwilę spoglądając to na nią, to na Vaię. – Czy wy...
- Pisz, Mikkel – warknęła Sarnai tylko i medyk już o nic nie pytał, szybko wypisując stosowne papier.
Sarnai oddychała ciężko, dłonie mrowiły jej nieprzyjemnie. Nie patrząc na Brazylijkę, wygrzebała z torby batona – wysokokaloryczną przekąskę, którą zawsze miała przy sobie – i wciągnęła go w trzech kęsach.
- W porządku?
Drgnęła, słysząc obok głos Antero. Przytaknęła cichym mruknięciem. Mężczyzna nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.
- Wracasz z nami? – Pokręciła głową. – Poradzisz sobie? – spytał wreszcie, kapitulując.
Przytaknęła bez słowa, w milczeniu patrząc potem, jak pozostali medycy zbierają swoje rzeczy i jeden za drugim znikają z mniej lub bardziej protestującymi Wysłannikami, teleportując się do szpitala. Eskola rozumiała te protesty. Nie chcieli zostawiać swojej.
Gdy Antero po raz ostatni spojrzał na nią uważnie, by ostatecnie zniknąć z ostatnim – poza Vaią – pacjentem, Sarnai odetchnęła głęboko i podniosła się do kucek. Pozbierała własne rzeczy, szarpnięciem zasunęła torbę – i dopiero wtedy spojrzała na Brazylijkę, nic nie mówiąc.
W jej oczach kotłował się ogień.
Stungi-fjarlægja (Caesa) – bezpiecznie usuwa wbity w ciało przedmiot np. tkwiący w ranie nóż.
Próg: 60.
31 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 61 >60, udane
Hjartablóð (Aneurysmia) – powoduje zatrzymanie krwotoku wewnętrznego.
Próg: 75.
83 (rzut) + 25 (magia lecznica) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 113 >75, udane
Að lækna (Medicor vulnae) – powoduje zagojenie się dużych ran. Zaklęcie jest bardzo wyczerpujące dla tego, kto go używa.
Próg: 75.
66 (rzut) + 25 (magia lecznica) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 96 >75, udane
Zignorowała słowa Vai, podobnie jak jej dłoń na własnym udzie, późniejsze podziękowania, krótką wymianę zdań między Wysłanniczką a innym strażnikiem. Nie zwracała uwagi na poczynania swoich własnych kolegów – na to, że Antero upaprany był już po łokcie krwią jednego z ciężej rannych mundurowych; że Kaspar zdążył już zająć się Wysłanniczką wcześniej zaklasyfikowaną jako ta, która może poczekać; że Mikkel wypisywał już raporty dla każdego z opatrzonych Wysłanników – papiery, które potem trafią do medyka przejmującego rannych w szpitalu.
Przyszpiliła Vaię ostrym spojrzeniem dopiero wtedy, gdy ta próbowała się podnieść.
- A ty gdzie? – warknęła cicho i nawet, jeśli ktokolwiek spojrzał na nią podejrzliwie – to też ignorowała. Inni jej nie obchodzili.
- Leż – poleciła krótko. – Jeszcze nie skończyłam.
Wstaniesz jak ci pozwolę. Tego już nie dodała, ale Vaia ją znała. Z pewnością wiedziała, co kryło się za słowami Sarnai.
Upewniwszy się, że płuca Vai działają znów bez zarzutu, a kaszel jest skutkiem co najwyżej podrażnionego gardła, Eskola wróciła wzrokiem na nóż. Ustabilizowała go wcześniej, ale to jasne, że nie zamierzała go tak zostawić.
- Mikkel? – zawołała, a medyk w dwóch krokach znalazł się obok. – Przytrzymaj mi ją. Nie za ramiona – dodała odruchowo, a mężczyzna tylko skinął głową, nie pytając. Uklęknął obok, odłożył papiery na trawę i uśmiechnął się do Vai ciepło.
Pod względem podejścia każdy z kolegów Sarnai był lepszym medykiem niż ona – przynajmniej teraz, tutaj. Wilczyca zacisnęła zęby i znów spojrzała na Wysłanniczkę.
- Będę wyciągać. Krzycz, klnij, rób cokolwiek chcesz, ale leż, rozumiesz? Ani drgnij – poleciła krótko, tym razem jednak nie czekała na odpowiedź kobiety.
Spojrzała na Mikkela, a ten skinął głową. To, że nie mógł trzymać Vai za ramiona, utrudniało sprawę, ale wszyscy tutaj znali się na swojej robocie. Sarnai wiedziała, że mężczyzna zrobi dokładnie to, o co go poprosiła, nie ważne, jak będzie to trudne.
Odetchnęła głęboko i bez uprzedzenia ułożyła rękę obok tkwiącego w ranie Vai noża, warcząc zaklęcie.
- Stungi-fjarlægja.
Wbrew obawom – założeniu? – Vai, że Sarnai będzie potrzebowała odpoczynku, Eskola sobie radziła. Zaklęcia przychodziły jej teraz trudniej, ale, bogowie, była przecież silna – i cholernie dobra w swoim fachu. Wiedziała, jak oszukać własne ciało, by sądziło, że ma więcej energii niż w rzeczywistości. Wiedziała, jak sięgnąć najgłębszych pokładów mocy, jeśli było trzeba. To, że odreaguje to potem, nie miało w tej chwili najmniejszego znaczenia.
Magia znów więc ciepłem wlała się w ciało Vai, a w odpowiedzi na nią nóż wysunął się gładko, znacznie bezpieczniej, niż mogłaby wyciągnąć go ręką. Gdy tylko ostrze opadło na trawę, Sarnai już mamrotała kolejne formuły, oddychając głęboko przez szeroko rozdęte nozdrza:
- Hjartablóð. – Krew, która wraz z wyjęciem ostrza trysnęła żywo gdzieś z głębszych warstw mięśni czy otrzewnej, teraz zaczęła krzepnąć na życzenie.
Eskola zacisnęła zęby, wciągnęła powietrze z sykiem.
- Að lækna – powtórzyła po raz drugi tego dnia i gdy magia szarpnęła się w niej boleśnie, z gardła Sarnai wyrwał się zduszony warkot.
Liczyło się jednak tylko to, że rana Vai zaczęła się zabliźniać tak po wierzchu, jak i głębiej, wszędzie tam gdzie bez rozcięcia jej powłok brzusznych nie sposób byłoby żaciej.
Gdy moc przestała płynąć, a jedynym śladem po ranie pozostała świeża, połyskująca lekko bliska, Sarnai z sapnięciem usiadła tyłkiem w trawie.
- Możesz puścić – wychrypiała do Mikkela a ten cofnął ręce. – I pisz, że pacjentka odmawia transportu do szpitala.
Mężczyzna zmarszczyl brwi.
- Jesteś pewna? – spytał ostrożnie, przez chwilę spoglądając to na nią, to na Vaię. – Czy wy...
- Pisz, Mikkel – warknęła Sarnai tylko i medyk już o nic nie pytał, szybko wypisując stosowne papier.
Sarnai oddychała ciężko, dłonie mrowiły jej nieprzyjemnie. Nie patrząc na Brazylijkę, wygrzebała z torby batona – wysokokaloryczną przekąskę, którą zawsze miała przy sobie – i wciągnęła go w trzech kęsach.
- W porządku?
Drgnęła, słysząc obok głos Antero. Przytaknęła cichym mruknięciem. Mężczyzna nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.
- Wracasz z nami? – Pokręciła głową. – Poradzisz sobie? – spytał wreszcie, kapitulując.
Przytaknęła bez słowa, w milczeniu patrząc potem, jak pozostali medycy zbierają swoje rzeczy i jeden za drugim znikają z mniej lub bardziej protestującymi Wysłannikami, teleportując się do szpitala. Eskola rozumiała te protesty. Nie chcieli zostawiać swojej.
Gdy Antero po raz ostatni spojrzał na nią uważnie, by ostatecnie zniknąć z ostatnim – poza Vaią – pacjentem, Sarnai odetchnęła głęboko i podniosła się do kucek. Pozbierała własne rzeczy, szarpnięciem zasunęła torbę – i dopiero wtedy spojrzała na Brazylijkę, nic nie mówiąc.
W jej oczach kotłował się ogień.
Stungi-fjarlægja (Caesa) – bezpiecznie usuwa wbity w ciało przedmiot np. tkwiący w ranie nóż.
Próg: 60.
31 (rzut) + 25 (magia lecznicza) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 61 >60, udane
Hjartablóð (Aneurysmia) – powoduje zatrzymanie krwotoku wewnętrznego.
Próg: 75.
83 (rzut) + 25 (magia lecznica) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 113 >75, udane
Að lækna (Medicor vulnae) – powoduje zagojenie się dużych ran. Zaklęcie jest bardzo wyczerpujące dla tego, kto go używa.
Próg: 75.
66 (rzut) + 25 (magia lecznica) + 5 (atut: uzdrowiciel) = 96 >75, udane
Mistrz Gry
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 17:29
The member 'Sarnai Eskola' has done the following action : kości
'k100' : 31, 83, 66
'k100' : 31, 83, 66
Vaia Cortés da Barros
Re: Senny Las Czw 14 Mar - 19:02
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Do bycia ignorowaną przez Sarnai powinna się przyzwyczaić. Zawsze ją ignorowała, gdy Vaia nie chciała, by marnowała moc na coś, z czym mogła sobie poradzić sama. Zdając sobie sprawę, że Sarnai i tak nie posłucha, a Vaia była za słaba na kłótnie, z ostrzem wciąż tkwiącym w brzuchu i przy naprawdę sporym upływie krwi. Uniosła brwi, kiedy Eskola znowu zaczęła się rządzić. Ta wciąż wściekła na nią część chciała natychmiast zaprotestować, stanąć okoniem i kazać jej się pierdolić, ale na szczęście za dobrze wiedziała, że przemawia przez nią żal i tęsknota. Dlaczego do diabła nie odezwała się przez cały rok?! Tak, pewnie z tych samych powodów, co ona sama, ale… dlaczego?! Przez ból i zmęczenie zaczynały puszczać jej filtry i Vaia zdała sobie sprawę, że rozpływa jej się wizja, stając cholernie zamazaną. Zaraz potem jednak zdała sobie sprawę, że coś wilgotnego ścieka jej po policzkach – oczy jej się zaszkliły i popłynęły pierwsze łzy. Otarła je ekspresem, zwalając wszystko na ból, ale ten fizyczny.
- Trzeba postawić tarcze. Mogą tu wrócić. – burknęła na Sarnai, ale darowała sobie dalszy protest. Wiedziała, jakie słowa nie padły na głos, znała ją, do cholery. Aż nawet za bardzo, przez co chciała teraz po prostu wlepić się w nią i odreagować wszystko. Na szczęście NADAL była ranna. To ratowało ją przed głupotami tego pokroju. I może Sarnai miała rację, żeby się nie ruszała, tylko grzecznie wylegiwała na ściółce, udając, że wcale nie czuje bólu brzucha.
Nie musiała nic mówić, nie, kiedy odruchowym komentarzem był „rozkaz”, by drugi medyk nie ruszał jej ramio. Wiedziała, że to upierdliwe. Wiedziała też, że na chwilę, na czas leczenia, może zdołałaby się przemóc i to przeżyć, pokazując, że jest silna, że jest niezależna, że… że jest skończoną idiotką, ot co.
- Gracias. – rzuciła jedynie półgłosem, kiedy medyk złapał za przedramiona, poniżej wrażliwej strefy i odetchnęła, mentalnie nastawiając się na jeszcze więcej bólu. Zamorduje sukinsyna, który wsadził jej coś takiego w bebechy. Nie, że sama taki chciała, ale nadal. Zamorduje gnoja. – Muerde mi culo!* – warknęła z odruchu typowo pod adresem Sarnai, w odpowiedzi na jej „ani drgnij”. Spiorunowała ją wzrokiem i najprawdopodobniej, gdyby były same, okrasiłaby to środkowym palcem. Ale próbowała się zachowywać. Przynajmniej przy innych.
Może powinna zostać uprzedzona, że medyczka właśnie teraz działa. Może nie powinna, bo zdążyła jedynie napiąć mięśnie, a potem praktycznie zawyła z bólu, kiedy nóż opuszczał jej trzewia, choć faktycznie nie drgnęła, po części siłą woli, a po części dzięki trzymającemu ją mężczyźnie. Jedynie pazury wbiła w ziemie, nieświadomie zmieniając je w coś przydatnego do obrony. Jednak zbyt oszołomiona nawet nie była w stanie nawet rzucić zwyczajowego steku przekleństw, nie wspominając o rejestrowaniu rozmowy pomiędzy Sarnai i Mikkelem. Ogarnęła się dopiero mniej więcej w momencie, gdy medyczka kazała mu coś pisać – Vaia nie próbowała wstawać, za to stanowczo zaprotestowała przed transportem do szpitala. Dopiero wtedy została uspokojona, że o tym powiedziała już Eskola, co skutecznie ją przymknęło. Łypnęła trochę niepewnie na byłą dziewczynę, ale nie wtrącała się. Przynajmniej nie do momentu, w którym jej właśni towarzysze broni nie zaczęli protestować.
- Ludzie, jest w porządku. Dam sobie radę. Połatali mnie, odeśpię to. Jest okey. Serio. – dopiero wtedy odpuścili sobie, bo przekonanie Vai do dołączenia do transportu do szpitala było nierealne. W końcu jednak zostały same i Brazylijka zdała sobie sprawę, że wcale nie chciała z nią zostać bez nikogo wokół. Nagle zrobiła się nerwowa, więc bardzo powoli podniosła się do siadu, ostrożnie przejeżdżając po kolejnej do kompletu bliźnie na brzuchu. Powinna się nimi przejmować, naprawdę powinna. Ale od dawna tak nie było. Poruszyła się pod wzrokiem Sarnai.
- Nie patrz tak na mnie. – wyrwało jej się z odruchu, a potem westchnęła cicho, głęboko. – I zdecydowanie nie powinnaś się tak forsować dla mnie, wiesz? – powtórzyła, potrząsając głową, aż mokre od potu i krwi włosy uderzyły ją w twarz. Dopiero wtedy zgarnęła je na plecy, wciskając pod mundur. Tak cholernie chciała ją przytulić. Walnąć. Pocałować. Wykrzyczeć wszystko, co czuła. Czuła się beznadziejnie fizycznie i psychicznie. – Pomożesz mi się stąd wydostać? Nie do końca pamiętam trasę. – powiedziała w końcu, czując jak zaczyna drżeć na całym ciele, gdy adrenalina zwyczajnie zeszła z niej, jak powietrze z przekłutego balonu. Zaraz potem z powrotem walnęła się na ściółkę, przysłaniając oczy ramieniem. Jeszcze nie. Jeszcze nie mogła iść, jeszcze musiała zebrać do tego resztkę sił i cały swój upór.
- Wiem, że jesteś na mnie wkurwiona. I że nie musiałaś. Ale i tak dzięki. – powiedziała w końcu, ledwo słyszalnym szeptem, ale i tak wiedziała, że Sarnai ją usłyszy. Nie mogła patrzyć w te jej oczy, po prostu nie mogła. Kiedyś w takim momencie po prostu usiadłaby jej na kolanach, uspokajając dotykiem i słowami, ale to było kiedyś. Teraz musiała po prostu czekać.
*bite my ass
- Trzeba postawić tarcze. Mogą tu wrócić. – burknęła na Sarnai, ale darowała sobie dalszy protest. Wiedziała, jakie słowa nie padły na głos, znała ją, do cholery. Aż nawet za bardzo, przez co chciała teraz po prostu wlepić się w nią i odreagować wszystko. Na szczęście NADAL była ranna. To ratowało ją przed głupotami tego pokroju. I może Sarnai miała rację, żeby się nie ruszała, tylko grzecznie wylegiwała na ściółce, udając, że wcale nie czuje bólu brzucha.
Nie musiała nic mówić, nie, kiedy odruchowym komentarzem był „rozkaz”, by drugi medyk nie ruszał jej ramio. Wiedziała, że to upierdliwe. Wiedziała też, że na chwilę, na czas leczenia, może zdołałaby się przemóc i to przeżyć, pokazując, że jest silna, że jest niezależna, że… że jest skończoną idiotką, ot co.
- Gracias. – rzuciła jedynie półgłosem, kiedy medyk złapał za przedramiona, poniżej wrażliwej strefy i odetchnęła, mentalnie nastawiając się na jeszcze więcej bólu. Zamorduje sukinsyna, który wsadził jej coś takiego w bebechy. Nie, że sama taki chciała, ale nadal. Zamorduje gnoja. – Muerde mi culo!* – warknęła z odruchu typowo pod adresem Sarnai, w odpowiedzi na jej „ani drgnij”. Spiorunowała ją wzrokiem i najprawdopodobniej, gdyby były same, okrasiłaby to środkowym palcem. Ale próbowała się zachowywać. Przynajmniej przy innych.
Może powinna zostać uprzedzona, że medyczka właśnie teraz działa. Może nie powinna, bo zdążyła jedynie napiąć mięśnie, a potem praktycznie zawyła z bólu, kiedy nóż opuszczał jej trzewia, choć faktycznie nie drgnęła, po części siłą woli, a po części dzięki trzymającemu ją mężczyźnie. Jedynie pazury wbiła w ziemie, nieświadomie zmieniając je w coś przydatnego do obrony. Jednak zbyt oszołomiona nawet nie była w stanie nawet rzucić zwyczajowego steku przekleństw, nie wspominając o rejestrowaniu rozmowy pomiędzy Sarnai i Mikkelem. Ogarnęła się dopiero mniej więcej w momencie, gdy medyczka kazała mu coś pisać – Vaia nie próbowała wstawać, za to stanowczo zaprotestowała przed transportem do szpitala. Dopiero wtedy została uspokojona, że o tym powiedziała już Eskola, co skutecznie ją przymknęło. Łypnęła trochę niepewnie na byłą dziewczynę, ale nie wtrącała się. Przynajmniej nie do momentu, w którym jej właśni towarzysze broni nie zaczęli protestować.
- Ludzie, jest w porządku. Dam sobie radę. Połatali mnie, odeśpię to. Jest okey. Serio. – dopiero wtedy odpuścili sobie, bo przekonanie Vai do dołączenia do transportu do szpitala było nierealne. W końcu jednak zostały same i Brazylijka zdała sobie sprawę, że wcale nie chciała z nią zostać bez nikogo wokół. Nagle zrobiła się nerwowa, więc bardzo powoli podniosła się do siadu, ostrożnie przejeżdżając po kolejnej do kompletu bliźnie na brzuchu. Powinna się nimi przejmować, naprawdę powinna. Ale od dawna tak nie było. Poruszyła się pod wzrokiem Sarnai.
- Nie patrz tak na mnie. – wyrwało jej się z odruchu, a potem westchnęła cicho, głęboko. – I zdecydowanie nie powinnaś się tak forsować dla mnie, wiesz? – powtórzyła, potrząsając głową, aż mokre od potu i krwi włosy uderzyły ją w twarz. Dopiero wtedy zgarnęła je na plecy, wciskając pod mundur. Tak cholernie chciała ją przytulić. Walnąć. Pocałować. Wykrzyczeć wszystko, co czuła. Czuła się beznadziejnie fizycznie i psychicznie. – Pomożesz mi się stąd wydostać? Nie do końca pamiętam trasę. – powiedziała w końcu, czując jak zaczyna drżeć na całym ciele, gdy adrenalina zwyczajnie zeszła z niej, jak powietrze z przekłutego balonu. Zaraz potem z powrotem walnęła się na ściółkę, przysłaniając oczy ramieniem. Jeszcze nie. Jeszcze nie mogła iść, jeszcze musiała zebrać do tego resztkę sił i cały swój upór.
- Wiem, że jesteś na mnie wkurwiona. I że nie musiałaś. Ale i tak dzięki. – powiedziała w końcu, ledwo słyszalnym szeptem, ale i tak wiedziała, że Sarnai ją usłyszy. Nie mogła patrzyć w te jej oczy, po prostu nie mogła. Kiedyś w takim momencie po prostu usiadłaby jej na kolanach, uspokajając dotykiem i słowami, ale to było kiedyś. Teraz musiała po prostu czekać.
*bite my ass
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Sarnai Eskola
Re: Senny Las Pią 15 Mar - 10:02
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
W innych okollicznościach siła Vai pewnie by jej zaimponowała – imponowała jej przecież często gdy jeszcze były razem. Teraz jednak Sarnai była zbyt zła i, jednocześnie, zbyt skupiona na pracy, by pomyśleć cokolwiek o łzach Brazylijki czy tym, jak rzeczywiście ani drgnęła przy wyciąganiu noża, co było tylko częściową zasługą trzymającego ją Mikkela. Wilczyca widziała i jedno, i drugie – po prostu nie poświęciła ani chwili na to, by wyciągnąć z tego jakieś wnioski, cokolwiek poczuć.
Nie mogła czuć.
Nie odzywała się już aż do chwili, gdy zostały same – a i po tym nie wyrywała się wcale do dyskusji. Bo i co miałaby powiedzieć? Jak cholernie tęskniła przez te kilkanaście miesięcy? I jak bardzo wciąż była wściekła – choć istniało duże prawdopodobieństwo, że nie do końca potrafiłaby już wyjaśnić, na co konkretnie? Jak bardzo ręce rwały się jej, by Vai dotknąć, choć przez miniony rok z kawałkiem sądziła, że radziła sobie z tą potrzebą całkiem dobrze? Jak bardzo chciałaby nie dostać tego przydziału, bo teraz wszystko znowu bolało bardziej, znowu zrobiło się trudniejsze, znów cholernie skomplikowane?
A może powinna po prostu Vaię pocałować, bo przecież cholernie tego chciała, a Vaia nigdy specjalnie jej się nie opierała?
Nie patrz tak na mnie.
Sarnai skrzywiła się w gorzkim uśmiechu i parsknęła cicho na kolejne uwagi.
- Jestem medykiem, Cortés. Nie zrobiłam dla ciebie nic, czego nie zrobiłabym dla innych. – Wilczyca nie kłamała. Emocje towarzyszące tej akcji mogły być – były inne – niż te, które szarpałyby nią przy innych pacjentach, poza tym jednak było tak samo. Pod tym względem Sarnai nie wartościowała i każdemu oddawała z siebie tyle samo.
Nawet, jeśli oznaczało to teraz drżące dłonie, płytszy niż normalnie, rwący się oddech i łagodne zawroty głowy.
Pomożesz mi się stąd wydostać?
Nie odpowiedziała, tak samo jak nie odpowiedziała na kolejne podziękowania. Nie widziała powodu, dla którego miałaby wbijać Vai do głowy, że w tym przypadku interpretuje to zupełnie nie tak. Jedyne, czego Sarnai tak naprawdę nie musiała, to zajmować się właśnie nią zamiast którymś z kumpli Wysłanniczka. Cała reszta? Sarnai była ratownikiem. Świetnym ratownikiem, z faktycznego powołania. A Vaia była dzisiaj jej pacjentką. Jak dotąd to naprawdę wszystko tłumaczyło.
Przestało być argumentem dopiero teraz, gdy, technicznie rzecz biorąc, powinny pójść w swoją stronę. Sarnai powinna wrócić do szpitala, zdać raport – zrobią to za nią Mikkel czy Antero, nie pierwszy raz zresztą; wciąż jednak powinna – a potem wrócić do mieszkania i... Nic. Pewnie zupełnie nic, bo co, do cholery, miała robić we własnych czterech ścianach? Więc może nie do mieszkania. Może do pubu, może gdziekolwiek do ludzi, tylko po to, by słyszeć wokół siebie głosy i czuć ich ciepło. Vaia z kolei powinna wrócić do domu, bo wraz z odmową przewiezienia do szpitala przestała być formalnie odpowiedzialnością Eskoli.
Tylko, że wciąż tu były, w środku lasu, a Sarnai pozostawienie strażniczki samej sobie brała pod uwagę tylko przez jedną krótką chwilę, zanim odrzuciła ten pomysł stanowczo.
- Pójdziesz ze mną – rzuciła wreszcie krótko, szczekliwie. Zmrużyła oczy lekko, mimowolnie spoglądając kontrolnie na świeżą bliznę na brzuchu Vai, znów wygojone starsze blizny, otwarte wcześniej wskutek zaklęcia.
- Wbrew temu, co próbujesz sobie wmówić, nie dasz sobie rady sama – wyłożyła prosto to, co dla niej było oczywiste. Sarnai mogła zaleczyć jej największe obrażenia i powstrzymać krwotoki, to jednak nie oznaczało, że Vaia była teraz w pełni sił. Potrzebowała czasu – i prawdopodobnie sporych ilości Krwinkowaru – by uzupełnić ubytki krwi, paru dni na to, by wygoiły się podrażnione drogi oddechowe. Czy tego chciała, czy nie, Cortés była teraz słaba i potrzebowała...
Eskola zmarszczyła brwi nagle, po raz pierwszy myśląc o tym, że może to wcale nie jest problem. Już nie. I że może naprawdę powinna ją odstawić prosto do domu.
- Masz kogoś, kto się tobą zajmie? – spytała krótko, choć na samą myśl o kimś innym dbającym o jej kobietę, krew wrzała w wilczych żyłach.
Nie mogła czuć.
Nie odzywała się już aż do chwili, gdy zostały same – a i po tym nie wyrywała się wcale do dyskusji. Bo i co miałaby powiedzieć? Jak cholernie tęskniła przez te kilkanaście miesięcy? I jak bardzo wciąż była wściekła – choć istniało duże prawdopodobieństwo, że nie do końca potrafiłaby już wyjaśnić, na co konkretnie? Jak bardzo ręce rwały się jej, by Vai dotknąć, choć przez miniony rok z kawałkiem sądziła, że radziła sobie z tą potrzebą całkiem dobrze? Jak bardzo chciałaby nie dostać tego przydziału, bo teraz wszystko znowu bolało bardziej, znowu zrobiło się trudniejsze, znów cholernie skomplikowane?
A może powinna po prostu Vaię pocałować, bo przecież cholernie tego chciała, a Vaia nigdy specjalnie jej się nie opierała?
Nie patrz tak na mnie.
Sarnai skrzywiła się w gorzkim uśmiechu i parsknęła cicho na kolejne uwagi.
- Jestem medykiem, Cortés. Nie zrobiłam dla ciebie nic, czego nie zrobiłabym dla innych. – Wilczyca nie kłamała. Emocje towarzyszące tej akcji mogły być – były inne – niż te, które szarpałyby nią przy innych pacjentach, poza tym jednak było tak samo. Pod tym względem Sarnai nie wartościowała i każdemu oddawała z siebie tyle samo.
Nawet, jeśli oznaczało to teraz drżące dłonie, płytszy niż normalnie, rwący się oddech i łagodne zawroty głowy.
Pomożesz mi się stąd wydostać?
Nie odpowiedziała, tak samo jak nie odpowiedziała na kolejne podziękowania. Nie widziała powodu, dla którego miałaby wbijać Vai do głowy, że w tym przypadku interpretuje to zupełnie nie tak. Jedyne, czego Sarnai tak naprawdę nie musiała, to zajmować się właśnie nią zamiast którymś z kumpli Wysłanniczka. Cała reszta? Sarnai była ratownikiem. Świetnym ratownikiem, z faktycznego powołania. A Vaia była dzisiaj jej pacjentką. Jak dotąd to naprawdę wszystko tłumaczyło.
Przestało być argumentem dopiero teraz, gdy, technicznie rzecz biorąc, powinny pójść w swoją stronę. Sarnai powinna wrócić do szpitala, zdać raport – zrobią to za nią Mikkel czy Antero, nie pierwszy raz zresztą; wciąż jednak powinna – a potem wrócić do mieszkania i... Nic. Pewnie zupełnie nic, bo co, do cholery, miała robić we własnych czterech ścianach? Więc może nie do mieszkania. Może do pubu, może gdziekolwiek do ludzi, tylko po to, by słyszeć wokół siebie głosy i czuć ich ciepło. Vaia z kolei powinna wrócić do domu, bo wraz z odmową przewiezienia do szpitala przestała być formalnie odpowiedzialnością Eskoli.
Tylko, że wciąż tu były, w środku lasu, a Sarnai pozostawienie strażniczki samej sobie brała pod uwagę tylko przez jedną krótką chwilę, zanim odrzuciła ten pomysł stanowczo.
- Pójdziesz ze mną – rzuciła wreszcie krótko, szczekliwie. Zmrużyła oczy lekko, mimowolnie spoglądając kontrolnie na świeżą bliznę na brzuchu Vai, znów wygojone starsze blizny, otwarte wcześniej wskutek zaklęcia.
- Wbrew temu, co próbujesz sobie wmówić, nie dasz sobie rady sama – wyłożyła prosto to, co dla niej było oczywiste. Sarnai mogła zaleczyć jej największe obrażenia i powstrzymać krwotoki, to jednak nie oznaczało, że Vaia była teraz w pełni sił. Potrzebowała czasu – i prawdopodobnie sporych ilości Krwinkowaru – by uzupełnić ubytki krwi, paru dni na to, by wygoiły się podrażnione drogi oddechowe. Czy tego chciała, czy nie, Cortés była teraz słaba i potrzebowała...
Eskola zmarszczyła brwi nagle, po raz pierwszy myśląc o tym, że może to wcale nie jest problem. Już nie. I że może naprawdę powinna ją odstawić prosto do domu.
- Masz kogoś, kto się tobą zajmie? – spytała krótko, choć na samą myśl o kimś innym dbającym o jej kobietę, krew wrzała w wilczych żyłach.
Vaia Cortés da Barros
Re: Senny Las Pią 15 Mar - 16:45
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Poczuła gwałtowne napięcie mięśni, wszystkich, gdy Sarnai w końcu się odezwała i pogratulowała sobie tego, że zasłoniła twarz rękawem. To… ubodło. Ale czego się spodziewała tak naprawdę. Chyba częściowo tylko łudziła się, że przynajmniej w jakiejś części odbudują dawną relację… a chuj tam. Okłamywała sama siebie. Okłamywała, że jest w stanie znieść towarzystwo Eskoli, że jest w stanie traktować ją jak kogoś obcego, że potrafi nie myśleć o tym, co było. Że jest w stanie nie myśleć o tym, jak chciałaby poczuć jej dotyk, jej ciepło. Jej bliskość.
Była beznadziejna i doskonale o tym wiedziała.
Przynajmniej na jej twarzy nic nie było widać, bo zasłaniała je ręka. Nie było widać kolejnych łez, które wsiąkły w i tak już wilgotny od krwi materiał, bo nie potrafiła sobie poradzić z emocjami, których było w tej chwili za wiele, gdy adrenalina całkiem już zeszła. Bo była zbyt słaba po utracie krwi i czuła się, jakby zaraz znowu miała odkrztusić potężną jej porcję, chociaż płuca miała czyste.
Milczenie Sarnai było tak cholernie wymowne, że zostawało jej jedno. Zacisnąć zęby, wykrzesać z siebie resztki sił i teleportować się do domu. Jakieś resztki eliksirów uzupełniających krew powinna mieć – jak nie, wyśle tę mendowatą wiewiórkę do Agnara… Chociaż jego mogło nie być, ale Alex pewnie będzie. Nie chciała pakować berserka w swoje problemy, ale całkiem możliwe, że gdyby go poprosiła o eliksiry, to mógłby jej je podrzucić. Zawsze zostawał też Vermund. I Esteban, ale jemu tym bardziej nie chciała truć, bo jeszcze by się nasłuchała diabli wiedzą czego. Tak czy siak powinna dać sobie radę. Nawet jeśli znowu miała cholerną ochotę przykleić się do kogoś – do Sarnai – i poczuć bliskość drugiego ciała, chociaż tego sobie zwyczajnie odmawiała, z uporem, nie chcąc narzucać się swoim przyjaciołom aż tak. I na pewno nie chciała narzucać się Sarnai. Już nie. To było skończone, definitywnie i powinna traktować ją jak obcą.
Tyle, że nie potrafiła. Całkowicie i beznadziejnie nie potrafiła, bo po prostu nie. Gdyby miała więcej siły, zmieniłaby się w tej chwili w swoje duchowe zwierzę, ale osłabiony kot w lesie dostałby jeszcze większy wpierdol niż osłabiony człowiek. Więc musiała teleportować się do swojego mieszkania, gdzie przeczeka najgorsze momenty, odeśpi swoje zawinięta w stertę koców, żeby nie tracić ciepła i poczuje się lepiej. Fizycznie. Bo mentalnie czuła się teraz jeszcze gorzej niż po zerwaniu. Odetchnęła głębiej, zbierając się do kupy i ponowiła próbę podniesienia się do siadu, zaciskając zęby.
- Vai pró caralho.* – rzuciła gniewnie, gdy Sarnai znowu jej to robiła, znowu mieszała jej w głowie, znowu próbowała nią rządzić, chociaż nie miała do tego żadnego prawa, już nie, nawet jeśli Vaia nie miałaby w tej chwili żadnego problemu, by jej je dać. Tak naprawdę wystarczył jeden ruch, by zwyczajnie wlepiła się w nią, pozwoliła się objąć, przytulić, zaciągnąć gdziekolwiek medyczka by chciała. Od zerwania nie była z nikim. Nie miała nikogo i pewnie powinna pozwolić na to Sarnai, ale nie mogła. Nie chciała być znowu tą, która pierwsza zdradzi się ze swoimi uczuciami, nie mogła nią być. Wystarczająco się zbłaźniła teraz. Jakieś resztki dumy jej zostały.
- Owszem, dam. Kwestia dotelepania się do mieszkania. – powiedziała szorstko, gdy adrenalina ponownie uderzyła w jej organizm, zmuszając, by powoli podniosła się z ziemi, z ulgą zauważając, że jest w stanie ustać na nogach. Iść pewnie nie, ale za chwilę powinna dać radę… Mierda, kręciło jej się w głowie z osłabienia. Powinna uzupełnić kalorie i się położyć. Przespać. Da radę dotrzeć do domu. Musi dać. Nie pokaże ani cienia słabości.
- Nie mam, mam… Jakie to ma znaczenie? – uniosła lekko brwi, łapiąc powietrze krótkimi, płytkimi oddechami, czując, jak cholernie podrażnione ma wszystko w środku. Obciągnęła postrzępiony mundur – nie nadawał się już do niczego, ale miała zapas – i zgarnęła włosy z twarzy. Musiała się umyć. Czuła się jeszcze gorzej taka pokryta krwią, nie tylko swoją. To było trochę obrzydliwe. – Dam sobie radę, Eskola. Zawsze daję. – nawet ze złamanym sercem. Nawet ledwo stojąc na nogach. Odetchnęła, raz, drugi, trzeci, wyostrzając zmysły kota, próbując ignorować zapach Sarnai. Tak znajomy, tak bardzo kojarzący się z ciepłem i bezpieczeństwem. Z zaufaniem. Guzik. Nie dała rady. Znalezienie drogi powrotnej na węch było nierealne, póki medyczka tu była. Wiedziała, że ma napięte wszystkie mięśnie, że zaczyna czuć irytację, że coraz trudniej jest jej ze sobą walczyć. Ona była Wysłanniczką na misji, Sarnai medyczką wezwaną do rannej grupy. Standard, nie było tu nic więcej. Czemu nie wróciła ze swoimi? U niej było to logiczne, jeśli tylko mogła, odmawiała wizyty w szpitalu. Za dużo problemów, za dużo kosztów. To pewnie tłumaczyło, czemu Eskola powiedziała im od razu, że Vaia odmawia transportu. Nie było w tym nic więcej. N I C. Nie doszukuj się, Vi. Nie bądź głupia. Nie była przecież jej, by się miała przejmować stanem Vi. I w drugą stronę, ona przecież nie powinna przejmować się zmęczeniem i stanem Sarnai. A jednak przejmowała się.
- Wracaj do domu, Eskola. Twoja robota tutaj skończona. – rzuciła szorstkim tonem, mając nadzieję, że przy jej nieobecności będzie mogła znaleźć drogę powrotną. Chyba zresztą to było gdzieś do tyłu, więc odwróciła się plecami do wilczycy, robiąc ostrożny krok do przodu, próbując z całych sił się nie rozkaszlać znowu. Wszystko miała podrażnione aż do przesady.
*idi na chui w wersji portugalskiej
Była beznadziejna i doskonale o tym wiedziała.
Przynajmniej na jej twarzy nic nie było widać, bo zasłaniała je ręka. Nie było widać kolejnych łez, które wsiąkły w i tak już wilgotny od krwi materiał, bo nie potrafiła sobie poradzić z emocjami, których było w tej chwili za wiele, gdy adrenalina całkiem już zeszła. Bo była zbyt słaba po utracie krwi i czuła się, jakby zaraz znowu miała odkrztusić potężną jej porcję, chociaż płuca miała czyste.
Milczenie Sarnai było tak cholernie wymowne, że zostawało jej jedno. Zacisnąć zęby, wykrzesać z siebie resztki sił i teleportować się do domu. Jakieś resztki eliksirów uzupełniających krew powinna mieć – jak nie, wyśle tę mendowatą wiewiórkę do Agnara… Chociaż jego mogło nie być, ale Alex pewnie będzie. Nie chciała pakować berserka w swoje problemy, ale całkiem możliwe, że gdyby go poprosiła o eliksiry, to mógłby jej je podrzucić. Zawsze zostawał też Vermund. I Esteban, ale jemu tym bardziej nie chciała truć, bo jeszcze by się nasłuchała diabli wiedzą czego. Tak czy siak powinna dać sobie radę. Nawet jeśli znowu miała cholerną ochotę przykleić się do kogoś – do Sarnai – i poczuć bliskość drugiego ciała, chociaż tego sobie zwyczajnie odmawiała, z uporem, nie chcąc narzucać się swoim przyjaciołom aż tak. I na pewno nie chciała narzucać się Sarnai. Już nie. To było skończone, definitywnie i powinna traktować ją jak obcą.
Tyle, że nie potrafiła. Całkowicie i beznadziejnie nie potrafiła, bo po prostu nie. Gdyby miała więcej siły, zmieniłaby się w tej chwili w swoje duchowe zwierzę, ale osłabiony kot w lesie dostałby jeszcze większy wpierdol niż osłabiony człowiek. Więc musiała teleportować się do swojego mieszkania, gdzie przeczeka najgorsze momenty, odeśpi swoje zawinięta w stertę koców, żeby nie tracić ciepła i poczuje się lepiej. Fizycznie. Bo mentalnie czuła się teraz jeszcze gorzej niż po zerwaniu. Odetchnęła głębiej, zbierając się do kupy i ponowiła próbę podniesienia się do siadu, zaciskając zęby.
- Vai pró caralho.* – rzuciła gniewnie, gdy Sarnai znowu jej to robiła, znowu mieszała jej w głowie, znowu próbowała nią rządzić, chociaż nie miała do tego żadnego prawa, już nie, nawet jeśli Vaia nie miałaby w tej chwili żadnego problemu, by jej je dać. Tak naprawdę wystarczył jeden ruch, by zwyczajnie wlepiła się w nią, pozwoliła się objąć, przytulić, zaciągnąć gdziekolwiek medyczka by chciała. Od zerwania nie była z nikim. Nie miała nikogo i pewnie powinna pozwolić na to Sarnai, ale nie mogła. Nie chciała być znowu tą, która pierwsza zdradzi się ze swoimi uczuciami, nie mogła nią być. Wystarczająco się zbłaźniła teraz. Jakieś resztki dumy jej zostały.
- Owszem, dam. Kwestia dotelepania się do mieszkania. – powiedziała szorstko, gdy adrenalina ponownie uderzyła w jej organizm, zmuszając, by powoli podniosła się z ziemi, z ulgą zauważając, że jest w stanie ustać na nogach. Iść pewnie nie, ale za chwilę powinna dać radę… Mierda, kręciło jej się w głowie z osłabienia. Powinna uzupełnić kalorie i się położyć. Przespać. Da radę dotrzeć do domu. Musi dać. Nie pokaże ani cienia słabości.
- Nie mam, mam… Jakie to ma znaczenie? – uniosła lekko brwi, łapiąc powietrze krótkimi, płytkimi oddechami, czując, jak cholernie podrażnione ma wszystko w środku. Obciągnęła postrzępiony mundur – nie nadawał się już do niczego, ale miała zapas – i zgarnęła włosy z twarzy. Musiała się umyć. Czuła się jeszcze gorzej taka pokryta krwią, nie tylko swoją. To było trochę obrzydliwe. – Dam sobie radę, Eskola. Zawsze daję. – nawet ze złamanym sercem. Nawet ledwo stojąc na nogach. Odetchnęła, raz, drugi, trzeci, wyostrzając zmysły kota, próbując ignorować zapach Sarnai. Tak znajomy, tak bardzo kojarzący się z ciepłem i bezpieczeństwem. Z zaufaniem. Guzik. Nie dała rady. Znalezienie drogi powrotnej na węch było nierealne, póki medyczka tu była. Wiedziała, że ma napięte wszystkie mięśnie, że zaczyna czuć irytację, że coraz trudniej jest jej ze sobą walczyć. Ona była Wysłanniczką na misji, Sarnai medyczką wezwaną do rannej grupy. Standard, nie było tu nic więcej. Czemu nie wróciła ze swoimi? U niej było to logiczne, jeśli tylko mogła, odmawiała wizyty w szpitalu. Za dużo problemów, za dużo kosztów. To pewnie tłumaczyło, czemu Eskola powiedziała im od razu, że Vaia odmawia transportu. Nie było w tym nic więcej. N I C. Nie doszukuj się, Vi. Nie bądź głupia. Nie była przecież jej, by się miała przejmować stanem Vi. I w drugą stronę, ona przecież nie powinna przejmować się zmęczeniem i stanem Sarnai. A jednak przejmowała się.
- Wracaj do domu, Eskola. Twoja robota tutaj skończona. – rzuciła szorstkim tonem, mając nadzieję, że przy jej nieobecności będzie mogła znaleźć drogę powrotną. Chyba zresztą to było gdzieś do tyłu, więc odwróciła się plecami do wilczycy, robiąc ostrożny krok do przodu, próbując z całych sił się nie rozkaszlać znowu. Wszystko miała podrażnione aż do przesady.
*idi na chui w wersji portugalskiej
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Sarnai Eskola
Re: Senny Las Sob 16 Mar - 14:02
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Mogła nie widzieć łez Vai, ale i tak była cholernie świadoma wilgoci na skrytych w dłoniach policzkach strażniczki. Widziała, jak ciało Wysłanniczki drżało od dławionego szlochu i na ten widok coś w niej samej drgało niespokojnie, rwało się, by dotknąć, przytulić, scałować gorące łzy. Nie zrobiła nic z tego, sama siebie trzymając na krótkiej smyczy.
Skrzywiła się w gorzkim uśmiechu na portugalską odzywkę. Sarnai nie potrafiłaby nic w tym języku powiedzieć, przez rok wspólnego życia zdążyła jednak nauczyć się wystarczająco, by rozumieć większość z zaczepek, komentarzy, przekleństw, jakie rwały się z ust Vai w mniej lub bardziej przyjemnych okolicznościach.
Na rozczulające niemal przekonanie Vai, że sobie poradzi, wilczyca roześmiała się krótko, gardłowo, wodząc za strażniczką ostrym wzrokiem, gdy ta podnosiła się z ziemi, chwiejnie stając na nogach. Nie pomogła jej, nie zamierzała tego robić. Nie, skoro najwyraźniej strażniczce wciąż należało udowodnić, jak cholernie była teraz słaba.
Sarnai nie powinna cieszyć się krzywdą Vai, ale, bogowie, nie potrafiła zaprzeczyć ostrym, kłującym iskrom satysfakcji. Brazylijka była Wysłanniczką – o czym Sarnai aż do teraz nie wiedziała – nijak jednak nie zmieniało to faktu, że wciąż, nawet teraz, była...
Słaba? Uległa? Jej?
Nie dokończyła tego zdania. Nie sądziła, by powinna.
Sarnai podniosła się z ziemi z gracją, której Vai teraz brakowało. Choć wyczerpana, była do tego przyzwyczajona. Jej akcje drenowały ją z magii bardzo często, zdążyła oswoić się z tym uczuciem. Choć więc dłonie drżały jej lekko, a przed oczami raz na jakiś czas pojawiały się jasne mroczki, wciąż była – potrafiła być – drapieżnikiem.
Gdy Vaia nie udzieliła jej prostej odpowiedzi, Eskola uśmiechnęła się tylko krzywo, bo nawet taki unik mówił jej wystarczająco dużo. Strażniczka nie mogła nikogo mieć, bo, gdyby miała, nie omieszkałaby o tym powiedzieć wprost – wbić wilczycy szpilę głęboko we wciąż rozdrapywane rany. Sarnai była o tym absolutnie przekonana i przez myśl jej nie przeszło, że Vaia mogła wcale taka nie być. Nie pomyślała o tym, bo, cholera, sama by przecież dokładnie to zrobiła. Gdyby kogoś miała, potraktowałaby ten fakt jako broń, ostrze, którym mogłaby ciąć równie głęboko, jak wcześniej cięły słowa Vai.
Wtedy, rozstając się, obie powiedziały cholernie wiele rzeczy, których nie powinny – ale Sarnai wygodnie pamiętała teraz tylko te, które usłyszała od Wysłanniczki. Jej własne, ostre, wywarkiwane wtedy, brzmiące z trudem tłumioną, zwierzęcą furią, zepchnęła na tyle głęboko, by nie mogły wzbudzić w niej poczucia winy ani teraz, ani nigdy.
Zignorowała zapewnienia Vai, że sobie poradzi. Zignorowała jej próby, by zachować jakąś godność, by udowodnić, że ma wszystko pod kontrolą. Zignorowała polecenie strażniczki, by wróciła do domu. Dopiero gdy Brazylijka odwróciła się od niej, wyraźnie zdeterminowana, by wlec się przez las na ślepo, Sarnai błyskawicznie chwyciła ją za nadgarstek i zatrzymała w miejscu.
- Vaia – warknęła cicho. – Wracasz ze mną. Nie puszczę cię do domu wcześniej niż jutro rano. Muszę mieć pewność, że moja praca nie pójdzie na marne – rzuciła krótko, oschle, zawahała się. – Chcę mieć pewność, że naprawdę nic ci nie będzie – dodała ciszej, gardłowo, świdrując plecy Vai spojrzeniem wciąż ostrym, przez jedną chwilę złamanym jakby czułością, pragnieniem, by... Sarnai sama nie była pewna, co. Co poza przyciągnięciem Brazylijki bliżej i wyduszeniem jej powietrza ze świeżo zaleczonych płuc gwałtownym, łapczywym pocałunkiem.
Tak cholernie się o nią dzisiaj bała.
Nie puściła jej nadgarstka, ale też nie pozwoliła sobie na teleportowanie ich obu bez zgody Vai. Oddychała ciężko, spoglądając na Wysłanniczkę uważnie.
- Nie walcz ze mną, Cortés. Możesz to zrobić? – warknęła cicho. – Nie chciałaś do szpitala więc nie poszłaś do szpitala, ale daj sobie, do cholery, pomóc. Nie nadajesz się, by być teraz sama w domu, cokolwiek sama na ten temat sądzisz. – Wciągnęła powietrze z sykiem. – Jestem ratownikiem. Daj mi zrobić swoje do końca.
Skrzywiła się w gorzkim uśmiechu na portugalską odzywkę. Sarnai nie potrafiłaby nic w tym języku powiedzieć, przez rok wspólnego życia zdążyła jednak nauczyć się wystarczająco, by rozumieć większość z zaczepek, komentarzy, przekleństw, jakie rwały się z ust Vai w mniej lub bardziej przyjemnych okolicznościach.
Na rozczulające niemal przekonanie Vai, że sobie poradzi, wilczyca roześmiała się krótko, gardłowo, wodząc za strażniczką ostrym wzrokiem, gdy ta podnosiła się z ziemi, chwiejnie stając na nogach. Nie pomogła jej, nie zamierzała tego robić. Nie, skoro najwyraźniej strażniczce wciąż należało udowodnić, jak cholernie była teraz słaba.
Sarnai nie powinna cieszyć się krzywdą Vai, ale, bogowie, nie potrafiła zaprzeczyć ostrym, kłującym iskrom satysfakcji. Brazylijka była Wysłanniczką – o czym Sarnai aż do teraz nie wiedziała – nijak jednak nie zmieniało to faktu, że wciąż, nawet teraz, była...
Słaba? Uległa? Jej?
Nie dokończyła tego zdania. Nie sądziła, by powinna.
Sarnai podniosła się z ziemi z gracją, której Vai teraz brakowało. Choć wyczerpana, była do tego przyzwyczajona. Jej akcje drenowały ją z magii bardzo często, zdążyła oswoić się z tym uczuciem. Choć więc dłonie drżały jej lekko, a przed oczami raz na jakiś czas pojawiały się jasne mroczki, wciąż była – potrafiła być – drapieżnikiem.
Gdy Vaia nie udzieliła jej prostej odpowiedzi, Eskola uśmiechnęła się tylko krzywo, bo nawet taki unik mówił jej wystarczająco dużo. Strażniczka nie mogła nikogo mieć, bo, gdyby miała, nie omieszkałaby o tym powiedzieć wprost – wbić wilczycy szpilę głęboko we wciąż rozdrapywane rany. Sarnai była o tym absolutnie przekonana i przez myśl jej nie przeszło, że Vaia mogła wcale taka nie być. Nie pomyślała o tym, bo, cholera, sama by przecież dokładnie to zrobiła. Gdyby kogoś miała, potraktowałaby ten fakt jako broń, ostrze, którym mogłaby ciąć równie głęboko, jak wcześniej cięły słowa Vai.
Wtedy, rozstając się, obie powiedziały cholernie wiele rzeczy, których nie powinny – ale Sarnai wygodnie pamiętała teraz tylko te, które usłyszała od Wysłanniczki. Jej własne, ostre, wywarkiwane wtedy, brzmiące z trudem tłumioną, zwierzęcą furią, zepchnęła na tyle głęboko, by nie mogły wzbudzić w niej poczucia winy ani teraz, ani nigdy.
Zignorowała zapewnienia Vai, że sobie poradzi. Zignorowała jej próby, by zachować jakąś godność, by udowodnić, że ma wszystko pod kontrolą. Zignorowała polecenie strażniczki, by wróciła do domu. Dopiero gdy Brazylijka odwróciła się od niej, wyraźnie zdeterminowana, by wlec się przez las na ślepo, Sarnai błyskawicznie chwyciła ją za nadgarstek i zatrzymała w miejscu.
- Vaia – warknęła cicho. – Wracasz ze mną. Nie puszczę cię do domu wcześniej niż jutro rano. Muszę mieć pewność, że moja praca nie pójdzie na marne – rzuciła krótko, oschle, zawahała się. – Chcę mieć pewność, że naprawdę nic ci nie będzie – dodała ciszej, gardłowo, świdrując plecy Vai spojrzeniem wciąż ostrym, przez jedną chwilę złamanym jakby czułością, pragnieniem, by... Sarnai sama nie była pewna, co. Co poza przyciągnięciem Brazylijki bliżej i wyduszeniem jej powietrza ze świeżo zaleczonych płuc gwałtownym, łapczywym pocałunkiem.
Tak cholernie się o nią dzisiaj bała.
Nie puściła jej nadgarstka, ale też nie pozwoliła sobie na teleportowanie ich obu bez zgody Vai. Oddychała ciężko, spoglądając na Wysłanniczkę uważnie.
- Nie walcz ze mną, Cortés. Możesz to zrobić? – warknęła cicho. – Nie chciałaś do szpitala więc nie poszłaś do szpitala, ale daj sobie, do cholery, pomóc. Nie nadajesz się, by być teraz sama w domu, cokolwiek sama na ten temat sądzisz. – Wciągnęła powietrze z sykiem. – Jestem ratownikiem. Daj mi zrobić swoje do końca.
Vaia Cortés da Barros
Re: Senny Las Sob 16 Mar - 17:47
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Śmiech wilczycy tylko bardziej jej dołożył, jeszcze mocniej uświadomił jej, że nie mogła pokazać Sarnai, że faktycznie jest słaba i że może naprawdę nie da rady. Gdyby był tu ktokolwiek inny nie wahałaby się, pozwoliła się zabrać dokądkolwiek - z wyłączeniem szpitala - i pozwoliła przypilnować swojej osoby, póki nie nabierze sił. I byłaby cholernie wdzięczna za taką propozycję.
Ale tu była Sarnai. Sarnai, która ciągle wypominała jej, że sobie nie radzi, że jest za słaba, nawet wtedy, gdy sobie właśnie radziła, robiąc to, co do niej należało i nie ona jedna wracała wtedy w takim stanie. Ale najważniejsze było to, że żyła. Nigdy nie miała takich ran, które mogłyby okazać się śmiertelne. No może czasem się zdarzały, ale chęć i wola przeżycia były zbyt silne, by dała się zabić. Tak samo jak wola i determinacja by udowodnić Eskoli, że wcale nie jest słaba. I że wcale nie ma zamiaru jej ulegać, choć chciała to zrobić. Ale było zdecydowanie za późno, a wszystkie swoje pragnienia i potrzeby zrzuciła na karb osłabienia.
Widziała grację ruchów wilczycy, gdy podnosiła się z ziemi, ale udawała, że na nią nie patrzy. Tak było po prostu lepiej. Wygodniej. Prościej. Nic się nie zmieniła, nadal była tym samym drapieżnikiem, któremu poddałaby się chętniej niż zawsze. Ale od dawna umiała trzymać pragnienia na krótkiej smyczy. Od zerwania z nikim nie była, z nikim nie spała, mając ją obok po prostu chciała tego, co pamiętała tak dobrze, zwykłe zaspokojenie potrzeb... Tak to sobie tłumaczyła. Udając przed nią i sobą, że jest silna, że wcale jej nie kocha, że wcale tak cholernie nie tęskni. Vaia pamiętała każde słowo ich kłótni, miała wyrzuty sumienia tego, co powiedziała Sarnai. Chciała ją przeprosić, przytulić… Powiedzieć, żeby ją zabrała gdzie tylko chce. Dać jej swoją zgodę. Ale w głowie dalej miała słowa, które padły od niej i ta część Vai, przyzwyczajona do wiecznego udowadniania, że wcale nie jest gorsza i silna, zaparła się teraz, nie chcąc odpuścić. Miała pod kontrolą swoje ciało, bo nie mogła się zachwiać ani na sekundę. Musiała iść przed siebie.
Złapana za nadgarstek zachwiała się, zatrzymana w pół kroku i musiała oprzeć się o Eskolę, by nie stracić równowagi. Wypuściła powoli powietrze, co mogło zwiastować złość, ale nie było nią. Vaia walczyła ze sobą, by się odsunąć, by nie pokazać, jak trudno było jej stać tak cholernie blisko niej. Czuła znowu zapach Sarnai, tak blisko, czuła ciepło jej ciała, była tylko pół kroku od wciśnięcia się w nią, od... Urwała gwałtownie te myśli, podnosząc głowę.
- Nie warcz na mnie. - powiedziała całkowicie odruchowo, zaciskając bezwiednie dłoń na następne słowa Eskoli. Medyczka brzmiała, jakby się o nią martwiła. Jakby w jakiś sposób troszczyła się o nią, chociaż to było niemożliwe. Ze zmęczenia wyszukiwała rzeczy, których nie było. Jasno dała to Vai do zrozumienia wcześniej, więc strażniczka nie zamierzała się teraz znowu łudzić, chociaż jej serce chciało czegoś zupełnie odmiennego. Jednak nie oswobodziła dłoni, nie uciekła jej. Nie teleportowała się. - Sarnai, czego ty chcesz? - spytała w końcu, cicho, ponuro. - Zrobiłaś wszystko, co należało. Jedyne, co mogłoby mnie wykończyć, to kolejny atak, ale las jest już pusty. Obie wiemy, że jesteś świetną medyczką, która zrobiła wszystko, co mogła i co powinna zrobić. I że po prostu potrzebuję odespać… sytuację. - każde słowo paliło ją kwasem w gardle, gdy była... starała się być racjonalna. - Obie tak samo wiemy, czego jeszcze potrzebuję. Gorącego prysznica, by to z siebie zmyć. Ale przede wszystkim ciepła. Spokoju. Poczucia pieprzonego bezpieczeństwa. Ty mi tego nie dasz. - wypluwała słowa pełne goryczy, co jasno mówiło, jak zdenerwowana była. Jak bardzo potrzebowała teraz kogoś bliskiego, tylko tacy byli albo martwi albo zbyt daleko. Lub zwyczajnie nie chciała zawracać im głowy aż tak. Mimo tego nie patrzyła jej w oczy, tylko lekko poniżej nich, nawet teraz pamiętała, by nie rzucać wyzwań wargowi, by niepotrzebnie nie prowokować. - To nie jest pierwszy raz, gdy mam potrzaskane żebra. Nie pierwszy raz dostałam kosą w brzuch, chociaż podwójnej jeszcze nie widziałam. Nie pierwszy raz miałam poprzebijane płuca. I jestem pewna, że nie ostatni, bo dziwnym trafem wszyscy lubią rozwalać mi żebra. - im dłużej tak stała, tym gorzej zaczynała się czuć i nawet kąpiel w wannie stawała się powoli niemożliwa do osiągnięcia, żeby w niej nie odpłynęła. - Dlaczego miałabym się nie nadawać do bycia samej... - potrząsnęła głową, by oprzeć czoło o ramię Sarnai. Próbowała zebrać siły, naprawdę próbowała. I to, że nie chciała być sama, tylko z nią, nie oznaczało od razu, że się nie nadawała. Orientując się, jak bardzo prawie do niej przylgnęła wyprostowała się i dopiero wtedy uwolniła rękę, obejmując się ramionami. - Daj spokój, Sarnai. Tak będzie lepiej, jeśli teraz wrócę sama. - nowe nuty pojawiły się w jej głosie, gdy wypowiadała imię kobiety. Niechciana czułość, troska, bo przecież nie ona jedna była zmęczona. Zgarnęła z twarzy kosmyk włosów. - Robi się zimno, muszę się rozgrzać.
Ale tu była Sarnai. Sarnai, która ciągle wypominała jej, że sobie nie radzi, że jest za słaba, nawet wtedy, gdy sobie właśnie radziła, robiąc to, co do niej należało i nie ona jedna wracała wtedy w takim stanie. Ale najważniejsze było to, że żyła. Nigdy nie miała takich ran, które mogłyby okazać się śmiertelne. No może czasem się zdarzały, ale chęć i wola przeżycia były zbyt silne, by dała się zabić. Tak samo jak wola i determinacja by udowodnić Eskoli, że wcale nie jest słaba. I że wcale nie ma zamiaru jej ulegać, choć chciała to zrobić. Ale było zdecydowanie za późno, a wszystkie swoje pragnienia i potrzeby zrzuciła na karb osłabienia.
Widziała grację ruchów wilczycy, gdy podnosiła się z ziemi, ale udawała, że na nią nie patrzy. Tak było po prostu lepiej. Wygodniej. Prościej. Nic się nie zmieniła, nadal była tym samym drapieżnikiem, któremu poddałaby się chętniej niż zawsze. Ale od dawna umiała trzymać pragnienia na krótkiej smyczy. Od zerwania z nikim nie była, z nikim nie spała, mając ją obok po prostu chciała tego, co pamiętała tak dobrze, zwykłe zaspokojenie potrzeb... Tak to sobie tłumaczyła. Udając przed nią i sobą, że jest silna, że wcale jej nie kocha, że wcale tak cholernie nie tęskni. Vaia pamiętała każde słowo ich kłótni, miała wyrzuty sumienia tego, co powiedziała Sarnai. Chciała ją przeprosić, przytulić… Powiedzieć, żeby ją zabrała gdzie tylko chce. Dać jej swoją zgodę. Ale w głowie dalej miała słowa, które padły od niej i ta część Vai, przyzwyczajona do wiecznego udowadniania, że wcale nie jest gorsza i silna, zaparła się teraz, nie chcąc odpuścić. Miała pod kontrolą swoje ciało, bo nie mogła się zachwiać ani na sekundę. Musiała iść przed siebie.
Złapana za nadgarstek zachwiała się, zatrzymana w pół kroku i musiała oprzeć się o Eskolę, by nie stracić równowagi. Wypuściła powoli powietrze, co mogło zwiastować złość, ale nie było nią. Vaia walczyła ze sobą, by się odsunąć, by nie pokazać, jak trudno było jej stać tak cholernie blisko niej. Czuła znowu zapach Sarnai, tak blisko, czuła ciepło jej ciała, była tylko pół kroku od wciśnięcia się w nią, od... Urwała gwałtownie te myśli, podnosząc głowę.
- Nie warcz na mnie. - powiedziała całkowicie odruchowo, zaciskając bezwiednie dłoń na następne słowa Eskoli. Medyczka brzmiała, jakby się o nią martwiła. Jakby w jakiś sposób troszczyła się o nią, chociaż to było niemożliwe. Ze zmęczenia wyszukiwała rzeczy, których nie było. Jasno dała to Vai do zrozumienia wcześniej, więc strażniczka nie zamierzała się teraz znowu łudzić, chociaż jej serce chciało czegoś zupełnie odmiennego. Jednak nie oswobodziła dłoni, nie uciekła jej. Nie teleportowała się. - Sarnai, czego ty chcesz? - spytała w końcu, cicho, ponuro. - Zrobiłaś wszystko, co należało. Jedyne, co mogłoby mnie wykończyć, to kolejny atak, ale las jest już pusty. Obie wiemy, że jesteś świetną medyczką, która zrobiła wszystko, co mogła i co powinna zrobić. I że po prostu potrzebuję odespać… sytuację. - każde słowo paliło ją kwasem w gardle, gdy była... starała się być racjonalna. - Obie tak samo wiemy, czego jeszcze potrzebuję. Gorącego prysznica, by to z siebie zmyć. Ale przede wszystkim ciepła. Spokoju. Poczucia pieprzonego bezpieczeństwa. Ty mi tego nie dasz. - wypluwała słowa pełne goryczy, co jasno mówiło, jak zdenerwowana była. Jak bardzo potrzebowała teraz kogoś bliskiego, tylko tacy byli albo martwi albo zbyt daleko. Lub zwyczajnie nie chciała zawracać im głowy aż tak. Mimo tego nie patrzyła jej w oczy, tylko lekko poniżej nich, nawet teraz pamiętała, by nie rzucać wyzwań wargowi, by niepotrzebnie nie prowokować. - To nie jest pierwszy raz, gdy mam potrzaskane żebra. Nie pierwszy raz dostałam kosą w brzuch, chociaż podwójnej jeszcze nie widziałam. Nie pierwszy raz miałam poprzebijane płuca. I jestem pewna, że nie ostatni, bo dziwnym trafem wszyscy lubią rozwalać mi żebra. - im dłużej tak stała, tym gorzej zaczynała się czuć i nawet kąpiel w wannie stawała się powoli niemożliwa do osiągnięcia, żeby w niej nie odpłynęła. - Dlaczego miałabym się nie nadawać do bycia samej... - potrząsnęła głową, by oprzeć czoło o ramię Sarnai. Próbowała zebrać siły, naprawdę próbowała. I to, że nie chciała być sama, tylko z nią, nie oznaczało od razu, że się nie nadawała. Orientując się, jak bardzo prawie do niej przylgnęła wyprostowała się i dopiero wtedy uwolniła rękę, obejmując się ramionami. - Daj spokój, Sarnai. Tak będzie lepiej, jeśli teraz wrócę sama. - nowe nuty pojawiły się w jej głosie, gdy wypowiadała imię kobiety. Niechciana czułość, troska, bo przecież nie ona jedna była zmęczona. Zgarnęła z twarzy kosmyk włosów. - Robi się zimno, muszę się rozgrzać.
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Sarnai Eskola
Re: Senny Las Sob 16 Mar - 21:19
Sarnai EskolaWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Korretoja, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Genetyka : warg
Zawód : medyk ratownik w Szpitalu Im. Alberta Lindgrena
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : Rosomak
Atuty : Pięściarz (I), Uzdrowiciel (II), Wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 9 / magia lecznicza: 25 / magia natury: 5 / magia runiczna 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 21 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 5
Sarnai rzeczywiście martwiła się i rzeczywiście troszczyła, problem polegał tylko na tym, że nie potrafiła tego okazać. Czy raczej – nie chciała. Nie była pewna, czy chce. Wraz z widokiem Vai wróciło do wilczycy bardzo wiele. Bardzo wiele tego, co było między nimi dobre i jeszcze więcej tego, co psuło się, najpierw powoli, jedna rysa za drugą, by wreszcie, z dnia na dzień, rozpaść się na setki ostrych, raniących dłonie okruchów. Przez ostatni rok Eskola całkiem dobrze radziła sobie z zapominaniem – tak sądziła. Teraz okazywało się, że była cholernie naiwna.
Vaia była jej. Wychodziło na to, że nie tylko wtedy, ale też teraz. Wilcze więzi były silne i cholernie trudne do zerwania.
Nie warcz na mnie.
Wciągnęła powietrze z sykiem. Nozdrza drgały jej, łapczywie chwytając zapach Vai. Mając ją tak blisko, trudno jej było słuchać – ale robiła to. Docierało do niej każde słowo Brazylijki, i każde było niczym kolejna szpila wbijana głęboko w stare rany.
Najbardziej ubódł ją zarzut o brak poczucia bezpieczeństwa w jej towarzystwie. Nie była pewna, całkiem możliwe jednak, że zacisnęła wtedy dłoń mocniej na nadgarstku Vai. Krew dudniła jej w skroniach w rytm pracującego szybko serca.
- Nie starczy ci siły na prysznic, a w wannie zaśniesz ledwo pozbędziesz się wyziębienia – rzuciła wreszcie cicho, zaskakująco racjonalnie, ku swojemu zdziwieniu dostosowując się też do prośby – polecenia? – by nie warczeć. Głos wciąż drżał jej tłumioną złością – agresją? – ale starała się. Świadomie starała się być… Jakaś. W jakiś sposób lepsza.
- Poza spokojem i ciepłem potrzebujesz też leków, które mam, i kogoś, kto upewni się w nocy, że nie dostajesz gorączki, nie dostałaś ukrytą klątwą, nie tracisz oddechu, bo zaklęcie nie zregenerowało ci płuc do końca, albo... – Odetchnęła z sykiem i nie dokończyła. Mogłaby tak wymieniać bez końca, jaki to jednak miało sens.
Bezpieczeństwo.
Zacisnęła zęby. Wymieniane przez Vaię obrażenia, których kiedyś doświadczyła, wpadały Sarnai jednym uchem i wypadały drugim, zarzutu o bycie dla Brazylijki jakimś zagrożeniem – lub przynajmniej niewystarczającą gwarancją bezpieczeństwa – nie potrafiła jednak wyrzucić z głowy. Bolał. Tak cholernie bolał.
- Nigdy nie zrobiłabym ci krzywdy – dodała nisko, gardłowo i drgnęła lekko, gdy Vaia wsparła czoło na jej ramieniu. Nie przytuliła jej, ale też nie odepchnęła. Ani jednego, ani drugiego nie potrafiła.
Nie próbowała kobiety zatrzymać, gdy ta uwolniła rękę. Przez chwilę spoglądała na strażniczką tylkę, gdy ta znów cofnęła się, objęła ciasno ramionami w obronnej pozie.
- Vaia – rzuciła cicho i odetchnęła bardzo powoli.
Wahała się tylko chwilę nim znów pozbyła się narzuconego przez Vaię dystansu i ostrożnie ujęła ją pod brodę, unosząc lekko, zmuszając, by spojrzała w jej oczy.
- Nie chcę, żebyś wracała sama – powtórzyła to, co mówiła już wcześniej, ale inaczej. – Nie chcę, żebyś musiała radzić sobie z tym sama. – Machnęła ręką, w domyśle pozostawiając, że chodzi jej o ostatnie wydarzenia w lesie. – Żebyś musiała sama wsłuchiwać się w każdy swój oddech, sama próbować zdobyć sobie leki i przyjąć je tak, jak ci się wydaje, sama pozbyć się tej całej krwi i... – Urwała na chwilę. – Mogę to dla ciebie zrobić. Chcę. Pozwól mi – dodała wreszcie, zawahała się. – Proszę.
Nie przestała być zła. W sercu nie przestała szaleć, miotać się jak zamknięte w klatce, zaszczute zwierzę. Ale tu chodziło przecież o więcej. Więcej niż złość, więcej niż żal, więcej nawet niż ta cholerna tęsknota z którą, jak się okazuje, Sarnai nie radziła sobie wcale tak dobrze.
Robi się zimno.
Eskola bez słowa zabrała rękę spod brody Vai, zdjęła z ramion kurtkę – brudną od krwi i ziemi, dość grubą jednak, by osłonić przed popołudniowymi chłodami – i narzuciła ją na Wysłanniczkę.
Vaia była jej. Wychodziło na to, że nie tylko wtedy, ale też teraz. Wilcze więzi były silne i cholernie trudne do zerwania.
Nie warcz na mnie.
Wciągnęła powietrze z sykiem. Nozdrza drgały jej, łapczywie chwytając zapach Vai. Mając ją tak blisko, trudno jej było słuchać – ale robiła to. Docierało do niej każde słowo Brazylijki, i każde było niczym kolejna szpila wbijana głęboko w stare rany.
Najbardziej ubódł ją zarzut o brak poczucia bezpieczeństwa w jej towarzystwie. Nie była pewna, całkiem możliwe jednak, że zacisnęła wtedy dłoń mocniej na nadgarstku Vai. Krew dudniła jej w skroniach w rytm pracującego szybko serca.
- Nie starczy ci siły na prysznic, a w wannie zaśniesz ledwo pozbędziesz się wyziębienia – rzuciła wreszcie cicho, zaskakująco racjonalnie, ku swojemu zdziwieniu dostosowując się też do prośby – polecenia? – by nie warczeć. Głos wciąż drżał jej tłumioną złością – agresją? – ale starała się. Świadomie starała się być… Jakaś. W jakiś sposób lepsza.
- Poza spokojem i ciepłem potrzebujesz też leków, które mam, i kogoś, kto upewni się w nocy, że nie dostajesz gorączki, nie dostałaś ukrytą klątwą, nie tracisz oddechu, bo zaklęcie nie zregenerowało ci płuc do końca, albo... – Odetchnęła z sykiem i nie dokończyła. Mogłaby tak wymieniać bez końca, jaki to jednak miało sens.
Bezpieczeństwo.
Zacisnęła zęby. Wymieniane przez Vaię obrażenia, których kiedyś doświadczyła, wpadały Sarnai jednym uchem i wypadały drugim, zarzutu o bycie dla Brazylijki jakimś zagrożeniem – lub przynajmniej niewystarczającą gwarancją bezpieczeństwa – nie potrafiła jednak wyrzucić z głowy. Bolał. Tak cholernie bolał.
- Nigdy nie zrobiłabym ci krzywdy – dodała nisko, gardłowo i drgnęła lekko, gdy Vaia wsparła czoło na jej ramieniu. Nie przytuliła jej, ale też nie odepchnęła. Ani jednego, ani drugiego nie potrafiła.
Nie próbowała kobiety zatrzymać, gdy ta uwolniła rękę. Przez chwilę spoglądała na strażniczką tylkę, gdy ta znów cofnęła się, objęła ciasno ramionami w obronnej pozie.
- Vaia – rzuciła cicho i odetchnęła bardzo powoli.
Wahała się tylko chwilę nim znów pozbyła się narzuconego przez Vaię dystansu i ostrożnie ujęła ją pod brodę, unosząc lekko, zmuszając, by spojrzała w jej oczy.
- Nie chcę, żebyś wracała sama – powtórzyła to, co mówiła już wcześniej, ale inaczej. – Nie chcę, żebyś musiała radzić sobie z tym sama. – Machnęła ręką, w domyśle pozostawiając, że chodzi jej o ostatnie wydarzenia w lesie. – Żebyś musiała sama wsłuchiwać się w każdy swój oddech, sama próbować zdobyć sobie leki i przyjąć je tak, jak ci się wydaje, sama pozbyć się tej całej krwi i... – Urwała na chwilę. – Mogę to dla ciebie zrobić. Chcę. Pozwól mi – dodała wreszcie, zawahała się. – Proszę.
Nie przestała być zła. W sercu nie przestała szaleć, miotać się jak zamknięte w klatce, zaszczute zwierzę. Ale tu chodziło przecież o więcej. Więcej niż złość, więcej niż żal, więcej nawet niż ta cholerna tęsknota z którą, jak się okazuje, Sarnai nie radziła sobie wcale tak dobrze.
Robi się zimno.
Eskola bez słowa zabrała rękę spod brody Vai, zdjęła z ramion kurtkę – brudną od krwi i ziemi, dość grubą jednak, by osłonić przed popołudniowymi chłodami – i narzuciła ją na Wysłanniczkę.
Vaia Cortés da Barros
Re: Senny Las Sob 16 Mar - 23:53
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Każde słowo Sarnai, każdy jej gest, ten cholerny jej upór - to wszystko wywoływało mętlik w głowie Vai i chaos w sercu. Radziła sobie bez niej obok. A teraz mając medyczkę obok siebie, na wyciągnięcie ręki, nie potrafiła sobie poradzić z tym, z jej obecnością, z jednej strony chcąc uciec a z drugiej przygarnąć ją do siebie, zarządać jej ciała obok własnego i stłumić każde słowo pocałunkiem. Tylko napędzało to jej złość na siebie samą, na tę głupią potrzebę bycia blisko niej i tego, że chciała pójść z nią. Pozbyć się tęsknoty, pozbyć się tej potrzeby bycia obok i z nią - wypełnić je i zaspokoić, a nie po prostu stłumić, odmawiać sobie dotyku ze strachu.
- Wiem. - powiedziała cicho, z rezygnacją, nie będąc w stanie zaprzeczyć faktom. Dokładnie tak by było, zasnęłaby w tej wannie, a nie mając pod bokiem nikogo, kto obudziłby ją w odpowiednim momencie, mogłoby się to skończyć źle. Ale co innego jej zostawało? Musiała się umyć. Rozgrzanie mogła sobie jeszcze odpuścić, zwinęłaby się na dywaniku przed kominkiem i zawinęła w kocem... Ale wtulenie się w Sarnai brzmiało o wiele lepiej. Przyjemniej.
Gorączka brzmiała prawdopodobnie. Co do klątw się nie wypowiadała, ale Eskola mówiła z sensem. Logicznie. Miała rację. A ona sama zabrzmiała naprawę chujowo, zdając sobie jednak sprawę za późno. Bariera językowa bolała, a w zmęczeniu myliła słowa. Nie to miała na myśli. Otworzyła szerzej oczy i aż wciągnęła powietrze, odrywając czoło od jej ramienia. Dłoń z odruchu powędrowała na policzek Sarnai, który pogładziła, może trochę brudząc krwią.
- Sarnai, nie... Przepraszam! Ja... Wiem, do cholery! Wiem, że nigdy byś mnie nie skrzywdziła, nie to miałam na myśli. Nie chciałam, nie zamierzałam nawet sugerować, że byś mogła. Mylę słowa, uciekają mi. Przepraszam cię, nie o to chodziło. - powiedziała dość beznadziejnie, jednak miękkim tonem, musiała, chciała to wyjaśnić, nie chciała jej zranić, po prostu źle użyła słów. - Naprawdę przepraszam. Chodziło o to, że potrzebuję po prostu się przytulić, odpocząć, nie budzić się na każdy szelest, bo miesza mi się jawa ze snem, bo nie umiem się wystarczająco rozluźnić. To miałam na myśli. Nie, że mi coś zrobisz... - sama słyszała, jak jej głos brzmiał słabo i drżąco. Czuła, że zaczyna drżeć, zła na siebie, że zraniła Sarnai, że durna bariera językowa psuła tyle cholernych rzeczy i znów coś zjebała. Nie chciała. Kręciło jej się w głowie i mroczki latały jej przed oczami.
Nie chcę, żebyś wracała sama.
Spojrzała w oczy Eskoli, czując, że mięknie, pod jej wzrokiem, spojrzeniem, że to po prostu wystarczy, by się poddała i zarzuciła swoje protesty. Była tak tragiczna i tak bardzo jej, tak bardzo nadal zakochana, mimo roztrzaskanego serca. Patrzyła w jej brązowe oczy chcąc tylko objąć ją mocno, może przytknąć delikatnie wargi do jej, rozgrzać ją i siebie.
Mogę to zrobić. Chcę.
Ciepła kurtka Sarnai przeważyła szalę. Chociaż wilczyca była wyczerpana nie mniej niż ona sama oddawała jej własną kurtkę, bo Vai było zimno i... Syknęła gwałtownie, likwidując dystans między nimi i wcisnęła się w nią, zła na siebie, na nią, na wszystko.
- Zgłupiałaś? - burknęła gniewnie wprost do ucha Eskoli, owijając ją ramionami i przerzucając kurtkę z powrotem na nią, choć całe ciało Cortés protestowało przed utratą źródła ciepła. - Jak ty zachorujesz, wszyscy będą mieć przesrane. No już. Zabierz nas stąd, zanim zamarzniemy. Ja zamarznę. - nawet jeśli nie liczyła na to, że Eskola ją obejmie, odwzajemni przytulenie, to nie była w stanie odsunąć się od niej. Poza tym tak będzie prościej się teleportować. - Nie będę protestować. - obiecała w końcu cichym głosem, szepcząc jej do ucha. Drżała na całym ciele, bardziej z zimna i stresu, ale próbowała się trzymać. Zachować resztkę godności, choć przez zachowanie i troskę wilczycy kompletnie zmiękła.
Przymknęła oczy czując znajome szarpnięcie zaklęcia teleportującego, a potem znalazła się w domu Sarnai. Domu, który kiedyś był wspólny.
Sarnai i Vaia z tematu
- Wiem. - powiedziała cicho, z rezygnacją, nie będąc w stanie zaprzeczyć faktom. Dokładnie tak by było, zasnęłaby w tej wannie, a nie mając pod bokiem nikogo, kto obudziłby ją w odpowiednim momencie, mogłoby się to skończyć źle. Ale co innego jej zostawało? Musiała się umyć. Rozgrzanie mogła sobie jeszcze odpuścić, zwinęłaby się na dywaniku przed kominkiem i zawinęła w kocem... Ale wtulenie się w Sarnai brzmiało o wiele lepiej. Przyjemniej.
Gorączka brzmiała prawdopodobnie. Co do klątw się nie wypowiadała, ale Eskola mówiła z sensem. Logicznie. Miała rację. A ona sama zabrzmiała naprawę chujowo, zdając sobie jednak sprawę za późno. Bariera językowa bolała, a w zmęczeniu myliła słowa. Nie to miała na myśli. Otworzyła szerzej oczy i aż wciągnęła powietrze, odrywając czoło od jej ramienia. Dłoń z odruchu powędrowała na policzek Sarnai, który pogładziła, może trochę brudząc krwią.
- Sarnai, nie... Przepraszam! Ja... Wiem, do cholery! Wiem, że nigdy byś mnie nie skrzywdziła, nie to miałam na myśli. Nie chciałam, nie zamierzałam nawet sugerować, że byś mogła. Mylę słowa, uciekają mi. Przepraszam cię, nie o to chodziło. - powiedziała dość beznadziejnie, jednak miękkim tonem, musiała, chciała to wyjaśnić, nie chciała jej zranić, po prostu źle użyła słów. - Naprawdę przepraszam. Chodziło o to, że potrzebuję po prostu się przytulić, odpocząć, nie budzić się na każdy szelest, bo miesza mi się jawa ze snem, bo nie umiem się wystarczająco rozluźnić. To miałam na myśli. Nie, że mi coś zrobisz... - sama słyszała, jak jej głos brzmiał słabo i drżąco. Czuła, że zaczyna drżeć, zła na siebie, że zraniła Sarnai, że durna bariera językowa psuła tyle cholernych rzeczy i znów coś zjebała. Nie chciała. Kręciło jej się w głowie i mroczki latały jej przed oczami.
Nie chcę, żebyś wracała sama.
Spojrzała w oczy Eskoli, czując, że mięknie, pod jej wzrokiem, spojrzeniem, że to po prostu wystarczy, by się poddała i zarzuciła swoje protesty. Była tak tragiczna i tak bardzo jej, tak bardzo nadal zakochana, mimo roztrzaskanego serca. Patrzyła w jej brązowe oczy chcąc tylko objąć ją mocno, może przytknąć delikatnie wargi do jej, rozgrzać ją i siebie.
Mogę to zrobić. Chcę.
Ciepła kurtka Sarnai przeważyła szalę. Chociaż wilczyca była wyczerpana nie mniej niż ona sama oddawała jej własną kurtkę, bo Vai było zimno i... Syknęła gwałtownie, likwidując dystans między nimi i wcisnęła się w nią, zła na siebie, na nią, na wszystko.
- Zgłupiałaś? - burknęła gniewnie wprost do ucha Eskoli, owijając ją ramionami i przerzucając kurtkę z powrotem na nią, choć całe ciało Cortés protestowało przed utratą źródła ciepła. - Jak ty zachorujesz, wszyscy będą mieć przesrane. No już. Zabierz nas stąd, zanim zamarzniemy. Ja zamarznę. - nawet jeśli nie liczyła na to, że Eskola ją obejmie, odwzajemni przytulenie, to nie była w stanie odsunąć się od niej. Poza tym tak będzie prościej się teleportować. - Nie będę protestować. - obiecała w końcu cichym głosem, szepcząc jej do ucha. Drżała na całym ciele, bardziej z zimna i stresu, ale próbowała się trzymać. Zachować resztkę godności, choć przez zachowanie i troskę wilczycy kompletnie zmiękła.
Przymknęła oczy czując znajome szarpnięcie zaklęcia teleportującego, a potem znalazła się w domu Sarnai. Domu, który kiedyś był wspólny.
Sarnai i Vaia z tematu
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo