Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987)
2 posters
Safír Fenrisson
Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Sob 14 Maj - 14:15
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Przyglądał się swojemu odbiciu w brudnym, zachlapanym lustrze, zwieszonym niewysoko nad zaokrągloną umywalką, o której porcelanową misę rozbijał się strumień odkręconej wody – ciemne, rozszerzone źrenice, objęte wąskim ramieniem zielonkawych tęczówek, pojedyncze krople potu, zastygłe jak wosk na bladym czole, pąsowe plamy rumieńców, wkradające się na policzki i pulsujące ciepłem, do którego przykładał mokre dłonie, niosące za sobą paliatywne otrzeźwienie. Wypił za dużo, a echo krążącego w żyłach alkoholu uderzyło go tym silniej za zamkniętymi drzwiami łazienki, gdzie smugi kolorowych świateł migały ledwie refleksami barw w wąskim przesmyku progu, a głośna muzyka stawała się odległym dudnieniem, drżeniem, które wyczuwał w ścianach i pod płótnem własnych skroni, wciąż pulsujących w rytm radosnego oszołomienia – twarz rozpływała się tymczasem na szklanej powierzchni lustra, więc zacisnął palce na brzegu chłodnego blatu, nachylając się lekko do przodu; coraz silniej kręciło mu się w głowie, a czarny marmur stawał się śliski i wilgotny pod jego dłońmi, jakby próbował się spod nich wymknąć, uchylić marmurowy kark z uchwytu rozdygotanych rąk – powoli zniżył spojrzenie, zatrzymując je na krzywiźnie swojego nosa, na lekko rozchylonych ustach, nabierających zbyt głębokie oddechy, na szczęce, na rozchylonej koszuli, której guziki rozpięły mu czyjeś palce, nie zauważył czyje, choć nisko pod obojczykiem wciąż ciążyło ciepło cudzych warg; mimowiednie uniósł dłoń do piersi, jakby spod opuszek pragnął wyczytać ich kształt, dowiedzieć się, do kogo należały. W końcu zwiesił głowę w kapitulacji, zatrzymując wzrok na osamotnionym kieliszku, którego złocista zawartość wciąż kołysała się w przezroczystym okręgu szkła – na jego widok zrobiło mu się niedobrze, więc gwałtownie nachylił się do przodu, wypełniając płuca ciężkim, rwanym oddechem, gdy mdłości cofnęły się z powrotem na dno żołądka. Odliczył do pięciu i uniósł wzrok, a wówczas w lustrze dostrzegł wykrzywione grymasem lico Fenrisa, gotowego obciążyć go jarzmem lżących przekleństw, chwycić dłonią za kołnierz i wypchnąć za drzwi, na skrzypiące, nieostrugane deski werandy; dopóki nie wytrzeźwiejesz. Cofnął się krok, a potem znów spojrzał na ociekający wodą kieliszek, tym razem bez awersji, za to ze zdeterminowanym, cierpkim uśmiechem, z trudem wepchniętym pomiędzy przeciwne kąciki ust – chwycił naczynie za opasłą czaszę cienkiego szkła i pojedynczym haustem wypił jego zawartość, pozwalając by alkohol rozlał się po jego ciele falą elektryzującego waru.
Na zewnątrz refleksy wciąż pulsowały feerią barw, napełniając twarze nieznajomych kolejno czerwienią, błękitem, fioletem i żółcią, zniekształcając emocje, które pod wpływem każdego koloru nabierały odmiennego wydźwięku, jakby kąt padania światła wystarczył, by przeobrazić radość w pożądanie, rozkosz w znużenie – wtapiając się w ławicę tańczących sylwetek, nie czuł własnego ciała, a gdy ktoś złapał go za nadgarstek, na chwilę, tylko na moment, ciepły, mocny dotyk rozciągnął się wzdłuż ramienia rozkoszą przekornego entuzjazmu. Odwrócił głowę, zestawiając własny, minoderyjny uśmiech z jego wargami – w środku baru było ciemno i nie widział dokładnie rysów jego twarzy, kiedy go całował, ale nie miało to żadnego znaczenia, nie miało znaczenia, że te palce, które wkradały się pod jego ubranie, przesuwając się zaborczo na wgniecenie lędźwi, nie leżały nigdy w debrze jego dłoni, nie miało znaczenia, że wciąż kręciło mu się w głowie, bo maligna tej nowej, wyzwolonej z rodzicielskich kajdan satysfakcji rozlewała się płytko za mostkiem, napierając na skronie mocniej i ciężej, niż jakikolwiek alkohol. Nieznajomy nachylił się w jego stronę, pozostawiając na ulegle odgiętej szyi przyjemne, filuterne łaskotanie szeptu, a on, wbrew sobie, roześmiał się na te słowa, odpowiadając coś, czego sam nie słyszał, na co mężczyzna przyciągnął go jednak bliżej ku sobie, zaciskając palce na wąskiej talii; nie rozumiał własnego języka – kiedyś służył do mówienia matce kocham, a teraz tarł o cudzą skórę jak głodne zwierzę.
Kiedy wychodzili, nad panoramą miasta powoli zapadał zmrok – chłodny, choć wciąż lepki posmakiem kończącego się lata, uderzający w rozpaloną twarz otrzeźwieniem słonej bryzy, przedzierającej się przez szum pulsującego w żyłach alkoholu, nieznacznie kołyszącego sylwetką, która, wsparta o barczyste ramię, szła naprzód krokiem chwiejnym i nieco paralitycznym. Sztokholm nocą wydawał się miastem innym, niż za dnia, jak ćma wylęgająca się z ciasnego kokonu i rozkładająca swe szerokie skrzydła pod bladą pozłotą latarni – uwolniony z ciasnego karceru, jakim zdawał się Húsavík, czerpał z możliwości stolicy jak wygłodniały pies, rzucający się do mięsa i połykający je w całości, razem z kośćmi, które stawały boleśnie w gardle, ocierając się o ściany przełyku. Im dalej szedł labiryntem ulic, których nazw nie rozpoznawał, im mocniej cudze palce wpijały się w jego odsłoniętą skórę, tym większa narastała w nim jednak obawa, nagłe, dudniące echo paniki, ostrożności, którą wpajała mu matka i przezorności, o jakiej przypominała Sohvi, rozcierające się płytko za rękojeścią mostka i unoszące się ku ustom, których kąciki z coraz większym trudem rozciągały się do czarującego uśmiechu. Dziecięcy lęk powrócił znajomym, cierpkim uczuciem, sprawiając, że cudzy dotyk mniej przypominał ciepło, a bardziej gorąco, pozostawiające rozjątrzone oparzenia na jego ciele – spróbował odsunąć się o krok, ale szerokie, barczyste ramiona nieznajomego szarpnęły go bliżej do siebie; już uciekasz? Grymas na jego ustach nagle wydał mu się przerażający, prawie drapieżny, jak u wygłodniałego zwierzęcia; powiódł wzrokiem po okolicy, lecz ulica, w której przesmyku się zatrzymali, była pusta, a miasto nienaturalnie ciche, jakby nagle nabrało powietrza w płuca i wzbraniało się, by je wypuścić – w pewnym momencie nie wiedział już, czy to obca dłoń czy panika ściskała go za nadgarstek. Mimowolnie odchylił głowę, gdy mężczyzna sięgnął ustami do jego warg, wreszcie zdolny pchnąć do go tyłu, uwolnić się od szorstkiej dłoni, przemyślnie skradającej się pod skórzaną obręcz paska. Kiedy biegł, głośny, szyderczy śmiech nieznajomego rezonował echem w jego czaszce.
Serce rwało go w piersi, gdy zatrzymał się wreszcie pod zadaszonym przystankiem, słyszał własny oddech, płytki i nierówny, wciąż wytrącony z równowagi emocjami, które sprawiały, że dłonie mu drżały, kiedy wyciągał z kieszeni telefon, spoglądając na jasny ekran, nakryty krakelurą wąskich pęknięć. Nic złego się nie stało, powtarzał sobie, chociaż podobna afirmacja przynosiła próżne ukojenie, nic się nie stało – więc dlaczego zareagował w ten sposób? Dlaczego wzrok mu się rozmazał, kiedy przesuwał palcem wzdłuż listy kontaktów, nie mogąc trafić w odpowiedni przycisk? W końcu przyłożył telefon do ucha, odnajdując płytkie bezpieczeństwo w głośnym pisku infolinii, kiedy po przeciwnej stronie odezwał się znajomy głos, poczuł jednak, jak obawa znów podchodzi mu do gardła, splatając struny krtani w ciasny, żeglarski węzeł – mijały kolejne sekundy, a on bał się, że kobieta się rozłączy, zanim zdoła przywieść się do porządku, odezwać opanowanym głosem, który nie załamie się w połowie sylaby.
– Sohvi – sapnął w końcu, ocierając zbierającą się w oczach wilgoć wierzchem dłoni. – Możesz po mnie przyjechać? – z trudem utrzymał głos, by ten nie pękł jak zeschnięta gałąź, choć oddech wciąż miał przytłumiony i drżący, a dłonie ślizgały mu się na kurczowo ściskanym przy uchu telefonie. – Proszę.
Na zewnątrz refleksy wciąż pulsowały feerią barw, napełniając twarze nieznajomych kolejno czerwienią, błękitem, fioletem i żółcią, zniekształcając emocje, które pod wpływem każdego koloru nabierały odmiennego wydźwięku, jakby kąt padania światła wystarczył, by przeobrazić radość w pożądanie, rozkosz w znużenie – wtapiając się w ławicę tańczących sylwetek, nie czuł własnego ciała, a gdy ktoś złapał go za nadgarstek, na chwilę, tylko na moment, ciepły, mocny dotyk rozciągnął się wzdłuż ramienia rozkoszą przekornego entuzjazmu. Odwrócił głowę, zestawiając własny, minoderyjny uśmiech z jego wargami – w środku baru było ciemno i nie widział dokładnie rysów jego twarzy, kiedy go całował, ale nie miało to żadnego znaczenia, nie miało znaczenia, że te palce, które wkradały się pod jego ubranie, przesuwając się zaborczo na wgniecenie lędźwi, nie leżały nigdy w debrze jego dłoni, nie miało znaczenia, że wciąż kręciło mu się w głowie, bo maligna tej nowej, wyzwolonej z rodzicielskich kajdan satysfakcji rozlewała się płytko za mostkiem, napierając na skronie mocniej i ciężej, niż jakikolwiek alkohol. Nieznajomy nachylił się w jego stronę, pozostawiając na ulegle odgiętej szyi przyjemne, filuterne łaskotanie szeptu, a on, wbrew sobie, roześmiał się na te słowa, odpowiadając coś, czego sam nie słyszał, na co mężczyzna przyciągnął go jednak bliżej ku sobie, zaciskając palce na wąskiej talii; nie rozumiał własnego języka – kiedyś służył do mówienia matce kocham, a teraz tarł o cudzą skórę jak głodne zwierzę.
Kiedy wychodzili, nad panoramą miasta powoli zapadał zmrok – chłodny, choć wciąż lepki posmakiem kończącego się lata, uderzający w rozpaloną twarz otrzeźwieniem słonej bryzy, przedzierającej się przez szum pulsującego w żyłach alkoholu, nieznacznie kołyszącego sylwetką, która, wsparta o barczyste ramię, szła naprzód krokiem chwiejnym i nieco paralitycznym. Sztokholm nocą wydawał się miastem innym, niż za dnia, jak ćma wylęgająca się z ciasnego kokonu i rozkładająca swe szerokie skrzydła pod bladą pozłotą latarni – uwolniony z ciasnego karceru, jakim zdawał się Húsavík, czerpał z możliwości stolicy jak wygłodniały pies, rzucający się do mięsa i połykający je w całości, razem z kośćmi, które stawały boleśnie w gardle, ocierając się o ściany przełyku. Im dalej szedł labiryntem ulic, których nazw nie rozpoznawał, im mocniej cudze palce wpijały się w jego odsłoniętą skórę, tym większa narastała w nim jednak obawa, nagłe, dudniące echo paniki, ostrożności, którą wpajała mu matka i przezorności, o jakiej przypominała Sohvi, rozcierające się płytko za rękojeścią mostka i unoszące się ku ustom, których kąciki z coraz większym trudem rozciągały się do czarującego uśmiechu. Dziecięcy lęk powrócił znajomym, cierpkim uczuciem, sprawiając, że cudzy dotyk mniej przypominał ciepło, a bardziej gorąco, pozostawiające rozjątrzone oparzenia na jego ciele – spróbował odsunąć się o krok, ale szerokie, barczyste ramiona nieznajomego szarpnęły go bliżej do siebie; już uciekasz? Grymas na jego ustach nagle wydał mu się przerażający, prawie drapieżny, jak u wygłodniałego zwierzęcia; powiódł wzrokiem po okolicy, lecz ulica, w której przesmyku się zatrzymali, była pusta, a miasto nienaturalnie ciche, jakby nagle nabrało powietrza w płuca i wzbraniało się, by je wypuścić – w pewnym momencie nie wiedział już, czy to obca dłoń czy panika ściskała go za nadgarstek. Mimowolnie odchylił głowę, gdy mężczyzna sięgnął ustami do jego warg, wreszcie zdolny pchnąć do go tyłu, uwolnić się od szorstkiej dłoni, przemyślnie skradającej się pod skórzaną obręcz paska. Kiedy biegł, głośny, szyderczy śmiech nieznajomego rezonował echem w jego czaszce.
Serce rwało go w piersi, gdy zatrzymał się wreszcie pod zadaszonym przystankiem, słyszał własny oddech, płytki i nierówny, wciąż wytrącony z równowagi emocjami, które sprawiały, że dłonie mu drżały, kiedy wyciągał z kieszeni telefon, spoglądając na jasny ekran, nakryty krakelurą wąskich pęknięć. Nic złego się nie stało, powtarzał sobie, chociaż podobna afirmacja przynosiła próżne ukojenie, nic się nie stało – więc dlaczego zareagował w ten sposób? Dlaczego wzrok mu się rozmazał, kiedy przesuwał palcem wzdłuż listy kontaktów, nie mogąc trafić w odpowiedni przycisk? W końcu przyłożył telefon do ucha, odnajdując płytkie bezpieczeństwo w głośnym pisku infolinii, kiedy po przeciwnej stronie odezwał się znajomy głos, poczuł jednak, jak obawa znów podchodzi mu do gardła, splatając struny krtani w ciasny, żeglarski węzeł – mijały kolejne sekundy, a on bał się, że kobieta się rozłączy, zanim zdoła przywieść się do porządku, odezwać opanowanym głosem, który nie załamie się w połowie sylaby.
– Sohvi – sapnął w końcu, ocierając zbierającą się w oczach wilgoć wierzchem dłoni. – Możesz po mnie przyjechać? – z trudem utrzymał głos, by ten nie pękł jak zeschnięta gałąź, choć oddech wciąż miał przytłumiony i drżący, a dłonie ślizgały mu się na kurczowo ściskanym przy uchu telefonie. – Proszę.
Sohvi Vänskä
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Nie 29 Maj - 18:08
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
W niecierpliwym zamieszaniu gubiła własne kroki i własne ręce, gubiła dłonie zanurzające się pod zwiewną bluzkę i pasek spódnicy, gubiła palce zakrzywiające się lubieżnie na oczkach przekornych kabaretek, rozwierając ich czarne powieki szerzej, rozwierając własnymi ustami drugie usta lub własne przed drugimi; nie była pewna, które należą do niej, nie była pewna, kto ciągnął ich ciała do siebie, nie była pewna, kto prowadził rozgorączkowany splot ramion, nóg i chciwych palców w błogim roztargnieniu przez zaciemniony hol mieszkania, kto złapał za klamkę łazienki, czyj uśmiech otarł się zębami o ciepłe wargi z rozbawionym nie tutaj, nie wiedziała, czy to ona przycisnęła ją do drzwi sypialni Fenrissona czy to rozpływająca się pod dotykiem flama wciągnęła ją do niej za sobą, wygłuszając przezornie jej sprzeciwy przekonującymi pocałunkami, właśnie tutaj. Zapach przyjaciela przesiąkający pościel wślizgnął się pomiędzy wstrzymane oddechy, wsunął na szyję subtelnym przypomnieniem, zaskrzypiał w materacu wraz ze sprężynami cichym protestem próbującym dosięgnąć sumienia, rozmyślnie, z mimowiednym złośliwym zadowoleniem zignorowanym, gdy sięgała dalej ku poduszce, by rozsypać na niej miedziane włosy młodszej kobiety. Studentki, również rzeźbiarki – unosząc jej dłoń do swoich ust, rozpoznawała stwardniałość skóry od dłuta, z wyrozumiałością całowała skaleczenie na palcu, czując na wargach metaliczne echo znajomego bólu. Nie miała talentu, ale tego jej nigdy nie powiedziała; mówiła jej o godnej podziwu determinacji, komplementowała widoczną w pracach ambicję i delikatność wygładzonych kształtów, ujęła w którymś momencie jej palce w swoje, przesuwając po kostkach zabliźnioną opuszką, uśmiechając się lekko, będą musiały nabrać pewności i stwardnieć – zauważyła łagodnie, unosząc ciemne spojrzenie do jej piwnych oczu, szkoda. Minęło od tego momentu zaledwie parę dni; wciąż były miękkie, były miękkie na jej ramionach i na jej karku, na jej udach, pod luźnym paskiem spodni, wciąż jeszcze nie nabrały pewności, ale były zdeterminowane, kiedy wsuwały się pod jej koszulkę, śpiesznie poszukując guzika znoszonych, luźnych na wąskich biodrach, lewisów.
Ostry dźwięk dzwonka wdarł się pomiędzy ich uśmiechy nieoczekiwanym, irytującym hałasem, który początkowo pozornie lekceważyła, nie odrywając się od słodkich ust, był jednak uporczywy, uporczywie drażniący; sięgała już do tylnej kieszeni spodni, kiedy cudza dłoń wyprzedziła ją, wyciągając z niej porysowany telefon – najdroższą rzecz, jaką posiadała i najbardziej zarazem denerwującą; gdyby nie harowała na niego podszczypywana przez klientów w pobliskiej małej restauracji naśladującej bliżej nieokreśloną amerykańskość, dawno roztrzaskałaby ją o ścianę. Pomimo ukłucia podrażnienia, uśmiechnęła się, odsuwając od ust kobiety, podążając dłonią przez jej przedramię, do wyciąganego nad głowę nadgarstka, do palców zawiniętych na brzęczącym ustrojstwie.
– No już, bądźmy dorosłe – upomniała ją łagodnie, muskając jeszcze raz ciepłe usta, rozwierając jej dłoń, by wyciągnąć z niej telefon. Przechyliła głowę, podnosząc spojrzenie na pojaśniały w półmroku ekran; znajomy zapach skóry przyjaciela zgęstniał nagle, wyraźniejszy, jak gdyby wywołany imieniem zamoczonym w zielonkawym, prostokątnym świetle. Przez gorączkę rozgrzanego ciała, po którym sunęły wciąż cudze dłonie, wsuwając się w końcu cierpliwie w kieszenie na pośladkach, prześlizgnął się zimny niepokój, włażąc pod skórę na karku nieprzyjemnym dreszczem, jeszcze niechętnie zauważanym, przytłumionym rozbawieniem okolicznościami.
– Kto to?
– Mój mąż – odpowiedziała z przekorną złośliwością, spoglądając na jasną twarz zawieszoną blisko pod nią, poznaczoną rumieńcem. Potrząsnęła głową, dostrzegając pytający grymas w linii ściągniętych brwi, przyciskając już zielony, przetarty guzik, przykładając komórkę do swojego ucha, drugą ręką zgarniając miedziane włosy ze skroni przypatrującej się jej kobiety. – Safír?
Odpowiadał jej, przez niepokojącą chwilę, jedynie nerwowy oddech, odległy, gdzieś po drugiej stronie linii, gdzieś być może po drugiej stronie Sztokholmu, gdzieś w jego parujących, gorących trzewiach, zajętych maligną nocnego szaleństwa, w którym czasem uczestniczyła za namową przyjaciela, czasem za namową którejś ze znajomych, znających szczególnie przyjemne dla nich lokale. Powtórzyła jego imię jeszcze raz, z wyraźnym napięciem, niewidomym wzrokiem wodząc po twarzy leżącej pod nią kobiety, nie dostrzegając już nawet pytania zastygłego w jej wzroku. Szmer jego strachu zdawał się ocierać o miękkie włoski na jej karku, choć nie był tutaj obecny; choć był obecny wszędzie, wczepiony w każdą krawędź i każdą fakturę pomieszczenia. Kiedy usłyszała wreszcie jego głos, rozpoznając w nim zdradliwą nutę nawet pomimo zniekształcenia zachodzącego w niewidocznym dystansie, uniosła się odruchowo, wysuwając z oczekujących ramion kochanki, przysiadając na skraju materaca.
– Gdzie jesteś? – spytała, poprawiając na sobie koszulkę, odgarniając włosy nerwowym ruchem, patrząc ślepo w półmrok przed sobą; nie lubiła rozmów przez telefon, nie znosiła dźwięku osamotnionego głosu pozbawionego twarzy, teraz tym silniej odczuwając pustkę w miejscu, gdzie błądziła wzrokiem, jak gdyby spodziewała się go tam ujrzeć, na jego krześle w kącie pokoju, przy zasłoniętym oknie, gdzieś pomiędzy kanciastymi liniami otrzeźwionej nagle rzeczywistości. Głos spiął jej się wyraźnym zdeterminowanym zatroskaniem, coś gryzło ją w piersi, żując żmudnie koniuszek szarpniętego ku przytomności serca. – Nie rozłączaj się, zaraz tam będę. Co się stało? Zaraz będę, tylko... – jej głos oddalił się zauważalnie przy ostatnich słowach, kolejne zgubiły się gdzieś w szumie słuchawki – Jean, potrzebuję kluczyków, widziałaś, gdzie je rzuciłam? Nie dzisiaj, muszę wyjść, muszę teraz wyjść, gdzie te przeklęte kluczyki? Safír? Powiedz coś. Nie rozłączaj się. Co się stało?
Gdzieś w półmroku holu cudza dłoń wcisnęła jej w dłoń kluczyki, a w ich brzęku zadźwięczało echo pytania – wszystko w porządku? – na które nie odpowiedziała, nasłuchując z zatroskaniem szmeru przyciśniętego do ucha, czyjeś dłonie próbowały nasunąć jej na ramiona kurtkę, ale odsunęła je od siebie, nachylając się, by ucałować wdzięcznie ciepły policzek; zaraz później trzasnęły drzwi, obcasy zastukały o stopnie starych schodów, które pokonałaby po ciemku, gdyby Jean nie wychyliła się za nią, włączając na klatce światło (przez tę krótką chwilę, kiedy uchwyciła jej zmartwione spojrzenie u szczytu schodów, wychylone troskliwie zza progu, była przekonana, że ją kocha, że mogłaby ją kochać zawsze), odnalazła samochód krzywo zaparkowany pod kamienicą i przyciskając komórkę między policzkiem a ramieniem, zapuściła silnik.
– Zaraz będę – powtórzyła jeszcze raz, nieostrożnie wycofując na ulicę, przełamując szorstkość głosu miękką obietnicą, zatroskaniem, które wolałaby niemo przycisnąć mu do ciepłego czoła; samochód szarpnął nieprzyjemnie, w lusterku spostrzegła jak ktoś unosi w zdenerwowaniu ręce i, przerzuciwszy bieg na pierwszy, oderwała dłoń od kierownicy, by przez przezrocze tylnej szyby zasygnalizować mu środkowym palcem swoje najszczersze przeprosiny. – Prawie rozjechałam kretyna spod dwójki, co za pech. Przestałby w końcu drzeć japę na tego biednego kundla. Jesteś?
Ostry dźwięk dzwonka wdarł się pomiędzy ich uśmiechy nieoczekiwanym, irytującym hałasem, który początkowo pozornie lekceważyła, nie odrywając się od słodkich ust, był jednak uporczywy, uporczywie drażniący; sięgała już do tylnej kieszeni spodni, kiedy cudza dłoń wyprzedziła ją, wyciągając z niej porysowany telefon – najdroższą rzecz, jaką posiadała i najbardziej zarazem denerwującą; gdyby nie harowała na niego podszczypywana przez klientów w pobliskiej małej restauracji naśladującej bliżej nieokreśloną amerykańskość, dawno roztrzaskałaby ją o ścianę. Pomimo ukłucia podrażnienia, uśmiechnęła się, odsuwając od ust kobiety, podążając dłonią przez jej przedramię, do wyciąganego nad głowę nadgarstka, do palców zawiniętych na brzęczącym ustrojstwie.
– No już, bądźmy dorosłe – upomniała ją łagodnie, muskając jeszcze raz ciepłe usta, rozwierając jej dłoń, by wyciągnąć z niej telefon. Przechyliła głowę, podnosząc spojrzenie na pojaśniały w półmroku ekran; znajomy zapach skóry przyjaciela zgęstniał nagle, wyraźniejszy, jak gdyby wywołany imieniem zamoczonym w zielonkawym, prostokątnym świetle. Przez gorączkę rozgrzanego ciała, po którym sunęły wciąż cudze dłonie, wsuwając się w końcu cierpliwie w kieszenie na pośladkach, prześlizgnął się zimny niepokój, włażąc pod skórę na karku nieprzyjemnym dreszczem, jeszcze niechętnie zauważanym, przytłumionym rozbawieniem okolicznościami.
– Kto to?
– Mój mąż – odpowiedziała z przekorną złośliwością, spoglądając na jasną twarz zawieszoną blisko pod nią, poznaczoną rumieńcem. Potrząsnęła głową, dostrzegając pytający grymas w linii ściągniętych brwi, przyciskając już zielony, przetarty guzik, przykładając komórkę do swojego ucha, drugą ręką zgarniając miedziane włosy ze skroni przypatrującej się jej kobiety. – Safír?
Odpowiadał jej, przez niepokojącą chwilę, jedynie nerwowy oddech, odległy, gdzieś po drugiej stronie linii, gdzieś być może po drugiej stronie Sztokholmu, gdzieś w jego parujących, gorących trzewiach, zajętych maligną nocnego szaleństwa, w którym czasem uczestniczyła za namową przyjaciela, czasem za namową którejś ze znajomych, znających szczególnie przyjemne dla nich lokale. Powtórzyła jego imię jeszcze raz, z wyraźnym napięciem, niewidomym wzrokiem wodząc po twarzy leżącej pod nią kobiety, nie dostrzegając już nawet pytania zastygłego w jej wzroku. Szmer jego strachu zdawał się ocierać o miękkie włoski na jej karku, choć nie był tutaj obecny; choć był obecny wszędzie, wczepiony w każdą krawędź i każdą fakturę pomieszczenia. Kiedy usłyszała wreszcie jego głos, rozpoznając w nim zdradliwą nutę nawet pomimo zniekształcenia zachodzącego w niewidocznym dystansie, uniosła się odruchowo, wysuwając z oczekujących ramion kochanki, przysiadając na skraju materaca.
– Gdzie jesteś? – spytała, poprawiając na sobie koszulkę, odgarniając włosy nerwowym ruchem, patrząc ślepo w półmrok przed sobą; nie lubiła rozmów przez telefon, nie znosiła dźwięku osamotnionego głosu pozbawionego twarzy, teraz tym silniej odczuwając pustkę w miejscu, gdzie błądziła wzrokiem, jak gdyby spodziewała się go tam ujrzeć, na jego krześle w kącie pokoju, przy zasłoniętym oknie, gdzieś pomiędzy kanciastymi liniami otrzeźwionej nagle rzeczywistości. Głos spiął jej się wyraźnym zdeterminowanym zatroskaniem, coś gryzło ją w piersi, żując żmudnie koniuszek szarpniętego ku przytomności serca. – Nie rozłączaj się, zaraz tam będę. Co się stało? Zaraz będę, tylko... – jej głos oddalił się zauważalnie przy ostatnich słowach, kolejne zgubiły się gdzieś w szumie słuchawki – Jean, potrzebuję kluczyków, widziałaś, gdzie je rzuciłam? Nie dzisiaj, muszę wyjść, muszę teraz wyjść, gdzie te przeklęte kluczyki? Safír? Powiedz coś. Nie rozłączaj się. Co się stało?
Gdzieś w półmroku holu cudza dłoń wcisnęła jej w dłoń kluczyki, a w ich brzęku zadźwięczało echo pytania – wszystko w porządku? – na które nie odpowiedziała, nasłuchując z zatroskaniem szmeru przyciśniętego do ucha, czyjeś dłonie próbowały nasunąć jej na ramiona kurtkę, ale odsunęła je od siebie, nachylając się, by ucałować wdzięcznie ciepły policzek; zaraz później trzasnęły drzwi, obcasy zastukały o stopnie starych schodów, które pokonałaby po ciemku, gdyby Jean nie wychyliła się za nią, włączając na klatce światło (przez tę krótką chwilę, kiedy uchwyciła jej zmartwione spojrzenie u szczytu schodów, wychylone troskliwie zza progu, była przekonana, że ją kocha, że mogłaby ją kochać zawsze), odnalazła samochód krzywo zaparkowany pod kamienicą i przyciskając komórkę między policzkiem a ramieniem, zapuściła silnik.
– Zaraz będę – powtórzyła jeszcze raz, nieostrożnie wycofując na ulicę, przełamując szorstkość głosu miękką obietnicą, zatroskaniem, które wolałaby niemo przycisnąć mu do ciepłego czoła; samochód szarpnął nieprzyjemnie, w lusterku spostrzegła jak ktoś unosi w zdenerwowaniu ręce i, przerzuciwszy bieg na pierwszy, oderwała dłoń od kierownicy, by przez przezrocze tylnej szyby zasygnalizować mu środkowym palcem swoje najszczersze przeprosiny. – Prawie rozjechałam kretyna spod dwójki, co za pech. Przestałby w końcu drzeć japę na tego biednego kundla. Jesteś?
Safír Fenrisson
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Wto 14 Cze - 1:22
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Tak jak gniew matki uderzał go zawsze najmocniej w surowej stagnacji jej przeciągającego się milczenia, gdy zaciskał palce na miękkim materiale swetra, prosząc, by się odezwała, by powiedziała mu cokolwiek, by zaczęła krzyczeć, byle jej usta nie były tak przerażająco płaskie i nieruchome, tak przytłaczająca wrzawa Sztokholmu opięła się na jego zmysłach dopiero, gdy wokół zaległa cisza – charakterystyczna dla miasta, przepleciona szumem przecinających ulicę samochodów i odległym gwarem rozmów, a jednak wciąż cisza. Muzyka, która dotąd dudniła mu w uszach, rozchodząc się pulsacyjnym rytmem aż po oczodoły, słabła teraz pod opuszczonymi powiekami, gdy wsparł skroń o chłodną szybę przystanku – wrześniowe wieczory tęchły jeszcze echem letniego ciepła, mimo to cały dygotał, z trudem zaciskając zdrętwiałe palce na telefonie, przyciśniętym tak blisko do ucha, że czuł, jakby głos Sohvi, przebrzmiewający po drugiej stronie, rozchodził się bezpośrednio pod jego czaszką. Odetchnął głęboko, próbując przytłumić mdłości, które unosiły się falą w górę przełyku, grożąc wrażeniem, jakby przy pierwszym poruszeniu krtani miał wyrzucić z siebie nie tylko rwący żołądkiem alkohol, ale też wszystkie jelita, nagle splątane jak ciasny kołtun wewnątrz jego trzewi – zmusił się, by unieść powieki i powieść wzrokiem wzdłuż ulicy, po budynkach, które, w dzień znajome, późnym wieczorem wydawały mu się tajemnicze, jakby cień zmieniał ich kształty, transponował i burzył stare fasady, wznosząc na ich miejsce kamienice, których w pierwszej chwili nie rozpoznawał, zdjęty nagłym strachem, że znalazł się pośród labiryntu ciasnych zabudowań, całkiem sam w obcym mieście, gdzie posługiwano się innym językiem i inną drogą wracano do domu. Wkraczał w ramy, które do niego nie należały, gdzie obraz był jaśniejszy i bardziej malowniczy, niż ten, którego skrawki lśniły burym nimbem wokół jego sylwetki, jakby ktoś nierówno wyrwał go z sztywnej powierzchni płótna; jeśli zostawał w nim wystarczająco długo – w cudzych ramionach, pomiędzy słodyczą rozchylonych warg, w uśmiechu, który obejmował pół świata – uczył się istniejących w nim kolorów na pamięć, pozwalając, by plamiły jego skórę i wkradały się pod paznokcie. Miłość przypominała odcisk na ciele, ślad po ciepłych palcach, nadruk ulotnej czułości – z czasem coraz bledszy, wsiąkający jak płytka rana, po której nie pozostawała nawet szrama zaróżowionej blizny.
– Przy Tegnérlunden – odparł w końcu przytłumionym, niewyraźnym głosem, zaciskając palce mocniej na obudowie telefonu, jakby spodziewał się, że ten zaraz wysunie się z jego dłoni, zrywając połączenie. Dotyk zawsze był przyjemny, a teraz palił w miejscach, gdzie ręce nieznajomego sunęły po skórze, palce sięgały pod obluzowany pasek spodni, a usta żłobiły wstęgi oddechu na spąsowiałej twarzy – miał ochotę zedrzeć go z siebie jak suche egzuwium, zmyć, aż skóra nie zaczerwieniłaby się świeżym bólem, zwymiotować wspomnienia, które spiętrzyły się pod grdyką nagłym dyskomfortem, żalem do człowieka, jakim się stał, przybrudzonym własnymi pragnieniami, zbroczonym marzeniem, które przegnało go z rodzinnego domu, a które teraz rozpuszczało się jak woskowe skrzydła, pióra smagnięte żarem słonecznych promieni, sięgających zbyt blisko i zbyt zachłannie. Słowa Sohvi zagubiły się w szumie słuchawki, a on odchylił się nieznacznie, dociskając rozpaloną skórę do brudnej szyby autobusowej wiaty – emocje, które dotąd wciąż próbował desperacko wstrzymywać za wąskim przesmykiem ściśniętego gardła, w płonnej nadziei, że zdoła przełknąć je razem ze śliną, tak jak przełykał płacz tylekroć wcześniej, przeciekały przez stabilną tamę jego opanowania. Zawsze wiązał swój żal na krótkiej smyczy, ilekroć ciężar pięści Fenrisa rozkwitał świeżym siniakiem na jego skórze, wekował swoje nieszczęścia w barwionych słoikach o szkle zbyt grubym, by w przypływie złości rozbiły się o podłogę, znosił wszystkie brutalności i upokorzenia, akceptował wstyd wpijający się drzazgą pod skórę, lżące obelgi nakłuwające umysł jak igły, szarpnięcia zgrozy, spinające mięśnie szczękami zwierzęcej ansy. Wbrew sobie jego serce wciąż biło – uparcie, prowokująco – wokół wbitej między żebra nienawiści, tym razem nie potrafił jednak zapanować nad jego przyśpieszonym rytmem, uspokoić drżących dłoni, przełknąć łez, które zaczynały spływać mu po twarzy, chociaż zaciskał zęby, nie przepuszczając akompaniamentu charakterystycznego, rwącego szlochu, który owinął się bolesnym uciskiem wokół mostka.
Dopiero dźwięk własnego imienia szarpnął za lonżę jego zmysłów, ponownie kotwicząc je w rzeczywistości – nie był sam, choć głos zniekształcony szmerem infolinii wydawał się nieznośnie odległy; czasami wystarczało, by Sohvi upierała się, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli sam nie potrafił się do tego przekonać, czując kruchość własnej skóry pod chłodnym ostrzem noża. Czasami jej pewność siebie wystarczała, jej wiara, jej uśmiech, jej ucisk dłoni – mimo to własne łzy wciąż wydawały mu się przed nią upokarzające, jak zapisany na twarzy dowód sztubackiej bezmyślności, ten sam, który spływał srebrzącymi się strugami po jego policzkach, gdy matka chwyciła go za ramię i siłą wyciągnęła ze szkolnego pokoju, spod kołdry, spomiędzy ust drugiego chłopca. Mój syn nie wyrośnie na pedała, jakby syn był istotnie gorszym przekleństwem, niż cokolwiek, czym mogłaby go jeszcze określić – ale wyrósł; wyrósł, choć fakt ten zatopił się w schorowanym menadą umyśle Margrét, a on niekiedy marzył, by zatopił się także w jego własnym.
– Jestem – odpowiedź na to pytanie wydawała się najprostsza, choć wszystkie poprzednie wciąż kołatały pod czaszką, nie potrafiąc odnaleźć dla siebie miejsca w jego świadomości, rozdzierane nierównym, płytkim oddechem, pojedynczym spazmem nerwowego śmiechu, który zaraz przytłumił płacz. – Nie… nie rozłączaj się. – prowadziła samochód, nie powinien jej prosić, mimo to słowa przedarły się stłumioną prośbą przez gardło, gdy jednocześnie docisnął wolną dłoń do miękkiej skóry pomiędzy brwiami, jakby gdzieś pod nią znajdował się przycisk, który pozwoliłby mu się uspokoić, nie dostrzegać wciąż kątem oka zaciemnionych sylwetek, wyłaniających się groźnie zza fasad kolejnych budynków, nie słyszeć szyderczego rechotu, który przywarł do niego jak cień, nie czuć ucisku palców, wpierw zaciskających się na jego przegubie, a potem chwytających brzeg spodni i rozluźniających zwieszony za szlufkami pasek. Wciąż był pijany, pomimo wiatru, który wzierał pod cienką koszulę i układał się w jej rozchylonym kołnierzu, kiedy samochód podjechał pod przystanek, drgnął jednak wyraźnie, przecierając oczy brzegiem rękawa, choć była to daremna próba ukrycia swojego stanu – spojówki miał zaczerwienione, włosy zlepione potem na czole, a cerę tak bladą, jakby wszelkie, spąsowiałe oznaki wysiłku wycofały się nagle w głąb trzewi; podniósł się z wąskiej, drewnianej ławki, gdy tylko Sohvi wysiadła z samochodu, już przy pierwszym kroku zatoczył się jednak na bok, wspierając dłoń o przeszkloną wiatę.
– Przepraszam. – uniósł powoli wzrok, błyskając rozwodnioną alkoholem zielenią. – Nie wiedziałem, co zrobić… nic się nie stało. – broda wciąż drżała mu lekko, gdy sięgnął dłońmi do rozchylonej sprzączki, naciągając rozpięty pasek ciasno na jedną z dziurek i szarpiąc mocniej, nie mogąc trafić metalową szpilą w wąski otwór. – Jezu. – ton miał wyraźnie zmieniony, nacięty rzewliwym rozgoryczeniem. – Nic się nie stało, a ja płaczę jak małe dziecko, jakbym wracał z przedszkola. – rozciągnął usta w krótkim grymasie, przymuszając się do głębokiego oddechu i ocierając nos brzegiem dłoni. – Możemy już iść? – jego głos złagodniał, wpadając w błagalną nutę, choć kiedy uniósł wzrok, spoglądając na zaparkowany przed chodnikiem pojazd, zrobiło mu się niedobrze. Zamknął oczy – Sohvi tu była; to zawsze wystarczało.
– Przy Tegnérlunden – odparł w końcu przytłumionym, niewyraźnym głosem, zaciskając palce mocniej na obudowie telefonu, jakby spodziewał się, że ten zaraz wysunie się z jego dłoni, zrywając połączenie. Dotyk zawsze był przyjemny, a teraz palił w miejscach, gdzie ręce nieznajomego sunęły po skórze, palce sięgały pod obluzowany pasek spodni, a usta żłobiły wstęgi oddechu na spąsowiałej twarzy – miał ochotę zedrzeć go z siebie jak suche egzuwium, zmyć, aż skóra nie zaczerwieniłaby się świeżym bólem, zwymiotować wspomnienia, które spiętrzyły się pod grdyką nagłym dyskomfortem, żalem do człowieka, jakim się stał, przybrudzonym własnymi pragnieniami, zbroczonym marzeniem, które przegnało go z rodzinnego domu, a które teraz rozpuszczało się jak woskowe skrzydła, pióra smagnięte żarem słonecznych promieni, sięgających zbyt blisko i zbyt zachłannie. Słowa Sohvi zagubiły się w szumie słuchawki, a on odchylił się nieznacznie, dociskając rozpaloną skórę do brudnej szyby autobusowej wiaty – emocje, które dotąd wciąż próbował desperacko wstrzymywać za wąskim przesmykiem ściśniętego gardła, w płonnej nadziei, że zdoła przełknąć je razem ze śliną, tak jak przełykał płacz tylekroć wcześniej, przeciekały przez stabilną tamę jego opanowania. Zawsze wiązał swój żal na krótkiej smyczy, ilekroć ciężar pięści Fenrisa rozkwitał świeżym siniakiem na jego skórze, wekował swoje nieszczęścia w barwionych słoikach o szkle zbyt grubym, by w przypływie złości rozbiły się o podłogę, znosił wszystkie brutalności i upokorzenia, akceptował wstyd wpijający się drzazgą pod skórę, lżące obelgi nakłuwające umysł jak igły, szarpnięcia zgrozy, spinające mięśnie szczękami zwierzęcej ansy. Wbrew sobie jego serce wciąż biło – uparcie, prowokująco – wokół wbitej między żebra nienawiści, tym razem nie potrafił jednak zapanować nad jego przyśpieszonym rytmem, uspokoić drżących dłoni, przełknąć łez, które zaczynały spływać mu po twarzy, chociaż zaciskał zęby, nie przepuszczając akompaniamentu charakterystycznego, rwącego szlochu, który owinął się bolesnym uciskiem wokół mostka.
Dopiero dźwięk własnego imienia szarpnął za lonżę jego zmysłów, ponownie kotwicząc je w rzeczywistości – nie był sam, choć głos zniekształcony szmerem infolinii wydawał się nieznośnie odległy; czasami wystarczało, by Sohvi upierała się, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli sam nie potrafił się do tego przekonać, czując kruchość własnej skóry pod chłodnym ostrzem noża. Czasami jej pewność siebie wystarczała, jej wiara, jej uśmiech, jej ucisk dłoni – mimo to własne łzy wciąż wydawały mu się przed nią upokarzające, jak zapisany na twarzy dowód sztubackiej bezmyślności, ten sam, który spływał srebrzącymi się strugami po jego policzkach, gdy matka chwyciła go za ramię i siłą wyciągnęła ze szkolnego pokoju, spod kołdry, spomiędzy ust drugiego chłopca. Mój syn nie wyrośnie na pedała, jakby syn był istotnie gorszym przekleństwem, niż cokolwiek, czym mogłaby go jeszcze określić – ale wyrósł; wyrósł, choć fakt ten zatopił się w schorowanym menadą umyśle Margrét, a on niekiedy marzył, by zatopił się także w jego własnym.
– Jestem – odpowiedź na to pytanie wydawała się najprostsza, choć wszystkie poprzednie wciąż kołatały pod czaszką, nie potrafiąc odnaleźć dla siebie miejsca w jego świadomości, rozdzierane nierównym, płytkim oddechem, pojedynczym spazmem nerwowego śmiechu, który zaraz przytłumił płacz. – Nie… nie rozłączaj się. – prowadziła samochód, nie powinien jej prosić, mimo to słowa przedarły się stłumioną prośbą przez gardło, gdy jednocześnie docisnął wolną dłoń do miękkiej skóry pomiędzy brwiami, jakby gdzieś pod nią znajdował się przycisk, który pozwoliłby mu się uspokoić, nie dostrzegać wciąż kątem oka zaciemnionych sylwetek, wyłaniających się groźnie zza fasad kolejnych budynków, nie słyszeć szyderczego rechotu, który przywarł do niego jak cień, nie czuć ucisku palców, wpierw zaciskających się na jego przegubie, a potem chwytających brzeg spodni i rozluźniających zwieszony za szlufkami pasek. Wciąż był pijany, pomimo wiatru, który wzierał pod cienką koszulę i układał się w jej rozchylonym kołnierzu, kiedy samochód podjechał pod przystanek, drgnął jednak wyraźnie, przecierając oczy brzegiem rękawa, choć była to daremna próba ukrycia swojego stanu – spojówki miał zaczerwienione, włosy zlepione potem na czole, a cerę tak bladą, jakby wszelkie, spąsowiałe oznaki wysiłku wycofały się nagle w głąb trzewi; podniósł się z wąskiej, drewnianej ławki, gdy tylko Sohvi wysiadła z samochodu, już przy pierwszym kroku zatoczył się jednak na bok, wspierając dłoń o przeszkloną wiatę.
– Przepraszam. – uniósł powoli wzrok, błyskając rozwodnioną alkoholem zielenią. – Nie wiedziałem, co zrobić… nic się nie stało. – broda wciąż drżała mu lekko, gdy sięgnął dłońmi do rozchylonej sprzączki, naciągając rozpięty pasek ciasno na jedną z dziurek i szarpiąc mocniej, nie mogąc trafić metalową szpilą w wąski otwór. – Jezu. – ton miał wyraźnie zmieniony, nacięty rzewliwym rozgoryczeniem. – Nic się nie stało, a ja płaczę jak małe dziecko, jakbym wracał z przedszkola. – rozciągnął usta w krótkim grymasie, przymuszając się do głębokiego oddechu i ocierając nos brzegiem dłoni. – Możemy już iść? – jego głos złagodniał, wpadając w błagalną nutę, choć kiedy uniósł wzrok, spoglądając na zaparkowany przed chodnikiem pojazd, zrobiło mu się niedobrze. Zamknął oczy – Sohvi tu była; to zawsze wystarczało.
Sohvi Vänskä
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Pon 27 Cze - 22:01
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nerwowy śmiech zaszeleścił przy jej uchu z dziwacznym, niewyraźnym trzeszczeniem, choć połączenie wydawało się poza tym czyste, przejrzyste jak nocne powietrze prześlizgujące się do wnętrza samochodu przez wąską przestrzelinę rozsuniętego odrobinę okna, szarpiące łagodnie za jej rozpuszczone włosy i muskające rozgrzane policzki chłodną ulgą; miała ochotę na papierosa, na trzask zapalniczki, gryzący zapach dymu, miała ochotę zapytać go, co w nim tak nieznośnie trzeszczy, nasunąć stanowczą opuszkę kciuka na dolną wargę i rozchylić mu usta, żeby sprawdzić, co próbował w nich przed nią chować, kiedy dławił drżące w oddechu szarpnięcie płaczu – zakłócenia wydawały się pochodzić wyłącznie z niego samego, ze ściśniętej skrzyni krtani, pod której wiekiem wyobrażała sobie drugiego Fenrissona, wciśniętego w ciasny zakamarek i skurczonego, jakby obawiał się podnieść czoło i rozłożyć ramiona, wypełnić tę milczącą przestrzeń wokół właściwym sobą. Telefon nagrzewał się w jej dłoni, przyłożony do policzka; przeniosła go do drugiej ręki, by móc swobodnie szarpać się z opornie chodzącą skrzynią biegów, puszczając kierownicę na krótkie interwały, bo odmawiała odsuwać jego oddech od swojego ucha. Tuż przed nią zielone oko ulicznego światła zgasło, żółte mrugnęło sennie, za nim czerwona źrenica wychyliła się zza powieki, a ona zagryzła zęby na frustracji, kiedy samochód przed nią zatrzymał się, zamiast ulegać jej pośpiechowi w frustrującym przypomnieniu, że świat nie był im podporządkowany i nie dbał o nich wcale – mieli wyłącznie siebie, głos blisko przy uchu, nie rozłączaj się, po którym krótka pauza milczenia wypełniła ciasne wnętrze samochodu dusznym zaniepokojeniem, rozchyliła więc okno bardziej.
– Nie rozłączę – buczenie silnika wibrowało jej pod palcami, czerwone światło odbijało się jaskrawo od czarnej blachy samochodu przed nią, barwiąc ją jak farba wylana w kałużę; był drogi i zadbany, drzazga wżynająca się jeszcze głębiej pod paznokieć rozdrażnienia. Widziała zarys męskiej głowy przez tylną szybę, krzyżyk zawieszony na lusterku, bujający się na różańcowych koralikach. Mieli wyłącznie siebie, ostatecznie. – Jestem cały czas – mruknęła, by przerwać ciszę, nie pozwolić mu choć przez chwilę myśleć, że było inaczej; nie pozwolić Sztokholmowi zamknąć się na nim, złapać go za nadgarstki i wyciągnąć z miejsca, w którym na nią czekał. Czy był sam? Musiał być sam, inaczej dałby jej znać, mówiłby inaczej, zasygnalizowałby, gdyby coś było nie tak, mimo to, niecierpliwie podrzucając stopę obok pedałów, nachyliła się w bok, by sięgnąć do zatrzasku podręcznego schowka. Wysypała na siedzenie pogniecione papiery, luźne chusteczki, serwetkę z zatartym wilgocią numerem, kilka prezerwatyw, stłuczone okulary przeciwsłoneczne i ziarna piachu z dzikiej plaży znad niestrzeżonego jeziora za miastem, nad którym spędzili ostatnie dni wakacji. W końcu przezorna puszka gazu, wtaczająca się w zagłębienie fotela, niepozorna i zapewne długo po dacie ważności – pamiątka po pijanej młodej dziewczynie z damskiej toalety, trzymającej ją za dłoń tak uporczywie, że zgodziła się wreszcie ją wziąć, byle przestała płaczliwie nalegać i pozwoliła odprowadzić się do domu (nigdy więcej tam nie wróciła, choć wspominała później długo podziękowanie przyłożone jej wylewnie do policzka).
– Leci Tiffany, słyszysz? – zauważyła mimowiednie, rozpoznając pierwsze dźwięki znajomego utworu wylewające się z radia, przygłuszając własny głos trzaśnięciem pokrywy schowka. Złowroga czerwień zgasła, rozbłysła zieleń; wrzuciła bieg i podgłośniła dźwięk, zanim złapała kierownicę, uśmiechając się łagodnie do jego nienamacalnej obecności, jakby mógł ten uśmiech zobaczyć. W jakiś sposób wyczuwała, że też próbował się uśmiechnąć – wydawało jej się, że wypuścił z siebie powietrze w próbie rozbawienia, ale wydawało się jej też, że jest w stanie to zobaczyć na peryferii spojrzenia, nie była więc pewna czy nie wmawiała sobie pocieszającego blefu, wypełniając pustkę na siedzeniu obok. W rozmowach telefonicznych z odruchowym wyczuleniem śledziła dźwięki tła, próbując osadzić człowieka w przestrzeni i pozie, w przerwanej czynności czy geście sięgającym po kubek; za Safírem była tymczasem tylko cisza, tylko noc, jak gdyby tkwił gdzieś poza tym wszystkim. Nawiedziła ją irracjonalna, upiorna myśl, że go nie znajdzie, że połączenie się zerwie, a ona będzie krążyć po Tegnérlunden do rana, daremnie szukając jego głosu.
– Powinieneś zrobić porządek w tym starym szrocie; i z tym paskudnym katarem alergicznym, na miłość boską, też, wykończysz się – mówiła, próbując go rozbawić albo próbując rozbawić siebie, zrobić coś z napięciem, które gęstniało wokół niej, choć odwracała łagodnie twarz do uchylonego okna, śledząc światła miejskie przesuwające jej się po czarnych taflach oczu. Kolejne skrzyżowanie, czerwone światło, to nic, ulica była pusta, przechodnie w większości pijani, a oczy kamienic ślepe i pogrążone we śnie. Figurki ludzi przewijały jej się za szybą, roześmiane ławice twarzy równie przejętych wyłącznie sobą, a jednak jedynie szmer jego oddechu wydawał jej się w tym wszystkim teraz żywy. – Cholerne trawy, co? Środek wiosny, wrzesień czy grudzień i ciągle te cholerne trawy – żartobliwość tych słów była zniekształcona, miękka, jak dłoń przykładana do czoła, jak pytanie, czy ma ochotę na słodką herbatę albo coś mocniejszego, zazwyczaj coś mocniejszego, oboje chorowali przede wszystkim na niedoczynność lub nadczynność organów, na które nie było innego sposobu niż przepłukać je i wyjałowić doszczętnie.
Dostrzegła go wreszcie – samotną postać skuloną pod kloszem przystanka, czekającego na nią w szklanym pęcherzu narosłym na żyle miejskiej ulicy; rzuciła telefon na miejsce pasażera, zjeżdżając ku niemu, zatrzymując samochód nerwowym szarpnięciem, od którego coś skrzypnęło złowrogo w jego rozklekotanych trzewiach. Widziała przez szybę jak Fenrisson sięga ramieniem do twarzy, by przetrzeć oczy, widziała rozchylony kołnierz, znajomą rozlazłość ruchów naśladującą opieszałość pijanego głosu. Nie było z nim nikogo, złapała jednak puszkę leżącą na fotelu obok, by wcisnąć ją w tylną kieszeń lewisów, trzaskając niespokojnie drzwiami, gniewnie, chociaż nie była rozgniewana – zdenerwowane zmartwienie zdawało się przedrzeźniać złość pozbawioną kierunku, jakby instynktownie szukała zaczepienia dla zbyt mocnego uścisku palców, zamykając je w końcu na jego ramieniu, bez słowa. Milczała, kiedy przepraszał, odnajdując spojrzenie rozcieńczone alkoholem i zatrzymanym na rzęsach płaczem i milczała, kiedy okłamywał ją i siebie, choć broda drżała mu wciąż zdradliwie. Spuściła ciemne spojrzenie na jego dłonie walczące bezradnie ze sprzączką paska.
– Daj to – rzuciła szorstko, nie mogąc znieść szczękania obijającego się w jego niezbornych palcach metalu, wyciągając mu z nich sprzączkę stanowczo, żeby szarpnąć pasek mocniej, przewlekając metalową szpilę przez dziurkę, słysząc jego szemrzący nietrzeźwo głos nad swoim pochylonym czołem, nieprzyjemne pulsowanie w piersi i skroniach, coś ciepłego i nieprzyjemnego podchodzące jej do gardła, kiedy dłoń zadrżała jej, wypuszczając z uścisku skórzany język. Miała ochotę powiedzieć mu, żeby się zamknął, powiedzieć mu, że nie może go słuchać, zamiast tego zaczęła zapinać mu guziki rozchylonej koszuli, spoglądając na grymas jego ust z nagłą surowością, jak gdyby sama nie próbowała chwilę wcześniej uśmiechać się do niego w podobnym blefie, mimo wszystko; nagle nie miała ochoty już na głupie żarty i przekomarzania.
– Po co po mnie dzwonisz, jeśli nic się nie stało, w takim razie? Co ja tutaj robię? – zaszorowała oschle, porzucając ostatnie dwa guzki luzem, żeby nie udusił się przypadkiem w tej wymuszonej porządności, która tak mu zresztą nie pasowała. Nic się nie stało, ale jechała po niego przez pół miasta w nocy, miała się nie rozłączać, a teraz zapinała mu spodnie, nie potrafiąc sobie wmówić, że po prostu zapomniał je zapiąć po odlaniu się na ścianę najbliższej kamienicy.
Podniosła na niego wreszcie spojrzenie; nie było w nim pretensji przebrzmiewającej w słowach, nie było w nim rozdrażnienia czy irytacji, jedynie stanowcza, spokojna nieustępliwość, kiedy podnosiła dłonie do jego policzków, zmuszając go, by zogniskował na niej pijany wzrok. Było jej chłodno, w pośpiechu nie wzięła kurtki, silnik mruczał za jej plecami nagląco, wypełniając ciszę buczącym szumem, muzyka sączyła się przez uchylone okno, dosięgając ich przydławioną melodią.
– Powiedz mi jeszcze raz, że nic się nie stało – zażądała łagodnie, trzymając jego zarumienioną twarz w swoich dłoniach opiekuńczo. – Jeszcze raz – powtórzyła, jeśli posłuchał, powtórzyła jeszcze raz i jeszcze raz, mając nadzieję, że kłamstwo złamie mu się wreszcie na języku, pokaleczy podniebienie i zaboli tak, jak powinno zaboleć.
– Nie rozłączę – buczenie silnika wibrowało jej pod palcami, czerwone światło odbijało się jaskrawo od czarnej blachy samochodu przed nią, barwiąc ją jak farba wylana w kałużę; był drogi i zadbany, drzazga wżynająca się jeszcze głębiej pod paznokieć rozdrażnienia. Widziała zarys męskiej głowy przez tylną szybę, krzyżyk zawieszony na lusterku, bujający się na różańcowych koralikach. Mieli wyłącznie siebie, ostatecznie. – Jestem cały czas – mruknęła, by przerwać ciszę, nie pozwolić mu choć przez chwilę myśleć, że było inaczej; nie pozwolić Sztokholmowi zamknąć się na nim, złapać go za nadgarstki i wyciągnąć z miejsca, w którym na nią czekał. Czy był sam? Musiał być sam, inaczej dałby jej znać, mówiłby inaczej, zasygnalizowałby, gdyby coś było nie tak, mimo to, niecierpliwie podrzucając stopę obok pedałów, nachyliła się w bok, by sięgnąć do zatrzasku podręcznego schowka. Wysypała na siedzenie pogniecione papiery, luźne chusteczki, serwetkę z zatartym wilgocią numerem, kilka prezerwatyw, stłuczone okulary przeciwsłoneczne i ziarna piachu z dzikiej plaży znad niestrzeżonego jeziora za miastem, nad którym spędzili ostatnie dni wakacji. W końcu przezorna puszka gazu, wtaczająca się w zagłębienie fotela, niepozorna i zapewne długo po dacie ważności – pamiątka po pijanej młodej dziewczynie z damskiej toalety, trzymającej ją za dłoń tak uporczywie, że zgodziła się wreszcie ją wziąć, byle przestała płaczliwie nalegać i pozwoliła odprowadzić się do domu (nigdy więcej tam nie wróciła, choć wspominała później długo podziękowanie przyłożone jej wylewnie do policzka).
– Leci Tiffany, słyszysz? – zauważyła mimowiednie, rozpoznając pierwsze dźwięki znajomego utworu wylewające się z radia, przygłuszając własny głos trzaśnięciem pokrywy schowka. Złowroga czerwień zgasła, rozbłysła zieleń; wrzuciła bieg i podgłośniła dźwięk, zanim złapała kierownicę, uśmiechając się łagodnie do jego nienamacalnej obecności, jakby mógł ten uśmiech zobaczyć. W jakiś sposób wyczuwała, że też próbował się uśmiechnąć – wydawało jej się, że wypuścił z siebie powietrze w próbie rozbawienia, ale wydawało się jej też, że jest w stanie to zobaczyć na peryferii spojrzenia, nie była więc pewna czy nie wmawiała sobie pocieszającego blefu, wypełniając pustkę na siedzeniu obok. W rozmowach telefonicznych z odruchowym wyczuleniem śledziła dźwięki tła, próbując osadzić człowieka w przestrzeni i pozie, w przerwanej czynności czy geście sięgającym po kubek; za Safírem była tymczasem tylko cisza, tylko noc, jak gdyby tkwił gdzieś poza tym wszystkim. Nawiedziła ją irracjonalna, upiorna myśl, że go nie znajdzie, że połączenie się zerwie, a ona będzie krążyć po Tegnérlunden do rana, daremnie szukając jego głosu.
– Powinieneś zrobić porządek w tym starym szrocie; i z tym paskudnym katarem alergicznym, na miłość boską, też, wykończysz się – mówiła, próbując go rozbawić albo próbując rozbawić siebie, zrobić coś z napięciem, które gęstniało wokół niej, choć odwracała łagodnie twarz do uchylonego okna, śledząc światła miejskie przesuwające jej się po czarnych taflach oczu. Kolejne skrzyżowanie, czerwone światło, to nic, ulica była pusta, przechodnie w większości pijani, a oczy kamienic ślepe i pogrążone we śnie. Figurki ludzi przewijały jej się za szybą, roześmiane ławice twarzy równie przejętych wyłącznie sobą, a jednak jedynie szmer jego oddechu wydawał jej się w tym wszystkim teraz żywy. – Cholerne trawy, co? Środek wiosny, wrzesień czy grudzień i ciągle te cholerne trawy – żartobliwość tych słów była zniekształcona, miękka, jak dłoń przykładana do czoła, jak pytanie, czy ma ochotę na słodką herbatę albo coś mocniejszego, zazwyczaj coś mocniejszego, oboje chorowali przede wszystkim na niedoczynność lub nadczynność organów, na które nie było innego sposobu niż przepłukać je i wyjałowić doszczętnie.
Dostrzegła go wreszcie – samotną postać skuloną pod kloszem przystanka, czekającego na nią w szklanym pęcherzu narosłym na żyle miejskiej ulicy; rzuciła telefon na miejsce pasażera, zjeżdżając ku niemu, zatrzymując samochód nerwowym szarpnięciem, od którego coś skrzypnęło złowrogo w jego rozklekotanych trzewiach. Widziała przez szybę jak Fenrisson sięga ramieniem do twarzy, by przetrzeć oczy, widziała rozchylony kołnierz, znajomą rozlazłość ruchów naśladującą opieszałość pijanego głosu. Nie było z nim nikogo, złapała jednak puszkę leżącą na fotelu obok, by wcisnąć ją w tylną kieszeń lewisów, trzaskając niespokojnie drzwiami, gniewnie, chociaż nie była rozgniewana – zdenerwowane zmartwienie zdawało się przedrzeźniać złość pozbawioną kierunku, jakby instynktownie szukała zaczepienia dla zbyt mocnego uścisku palców, zamykając je w końcu na jego ramieniu, bez słowa. Milczała, kiedy przepraszał, odnajdując spojrzenie rozcieńczone alkoholem i zatrzymanym na rzęsach płaczem i milczała, kiedy okłamywał ją i siebie, choć broda drżała mu wciąż zdradliwie. Spuściła ciemne spojrzenie na jego dłonie walczące bezradnie ze sprzączką paska.
– Daj to – rzuciła szorstko, nie mogąc znieść szczękania obijającego się w jego niezbornych palcach metalu, wyciągając mu z nich sprzączkę stanowczo, żeby szarpnąć pasek mocniej, przewlekając metalową szpilę przez dziurkę, słysząc jego szemrzący nietrzeźwo głos nad swoim pochylonym czołem, nieprzyjemne pulsowanie w piersi i skroniach, coś ciepłego i nieprzyjemnego podchodzące jej do gardła, kiedy dłoń zadrżała jej, wypuszczając z uścisku skórzany język. Miała ochotę powiedzieć mu, żeby się zamknął, powiedzieć mu, że nie może go słuchać, zamiast tego zaczęła zapinać mu guziki rozchylonej koszuli, spoglądając na grymas jego ust z nagłą surowością, jak gdyby sama nie próbowała chwilę wcześniej uśmiechać się do niego w podobnym blefie, mimo wszystko; nagle nie miała ochoty już na głupie żarty i przekomarzania.
– Po co po mnie dzwonisz, jeśli nic się nie stało, w takim razie? Co ja tutaj robię? – zaszorowała oschle, porzucając ostatnie dwa guzki luzem, żeby nie udusił się przypadkiem w tej wymuszonej porządności, która tak mu zresztą nie pasowała. Nic się nie stało, ale jechała po niego przez pół miasta w nocy, miała się nie rozłączać, a teraz zapinała mu spodnie, nie potrafiąc sobie wmówić, że po prostu zapomniał je zapiąć po odlaniu się na ścianę najbliższej kamienicy.
Podniosła na niego wreszcie spojrzenie; nie było w nim pretensji przebrzmiewającej w słowach, nie było w nim rozdrażnienia czy irytacji, jedynie stanowcza, spokojna nieustępliwość, kiedy podnosiła dłonie do jego policzków, zmuszając go, by zogniskował na niej pijany wzrok. Było jej chłodno, w pośpiechu nie wzięła kurtki, silnik mruczał za jej plecami nagląco, wypełniając ciszę buczącym szumem, muzyka sączyła się przez uchylone okno, dosięgając ich przydławioną melodią.
– Powiedz mi jeszcze raz, że nic się nie stało – zażądała łagodnie, trzymając jego zarumienioną twarz w swoich dłoniach opiekuńczo. – Jeszcze raz – powtórzyła, jeśli posłuchał, powtórzyła jeszcze raz i jeszcze raz, mając nadzieję, że kłamstwo złamie mu się wreszcie na języku, pokaleczy podniebienie i zaboli tak, jak powinno zaboleć.
Safír Fenrisson
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Pią 15 Lip - 1:56
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Pierwszą noc, którą spędził sam poza domem, płakał pod sztywną, wykrochmaloną okrywą kołdry, wciskając twarz głęboko w poduszkę i marząc, by matka zabrała go z powrotem – wyobrażał sobie, że obejmowała go troskliwym ciepłem swych ramion i przeczesywała palcami pojedyncze kosmyki włosów, które opadły niesfornie na czoło, wycinał ją nożyczkami swojej wyobraźni z rzeczywistości, w jakiej istniała, z ciemnych pokojów, o ścianach obdrapanych z tynku, ze zdrętwiałego krajobrazu rodzinnego Húsavíku, z zaborczych rąk Fenrisa, które na bladej skórze pozostawiały czerwieniejące plamy świeżych sińców, owiniętych wokół nadgarstków jak biżuteria. Nie chciał wracać, nie tak naprawdę – nie tęsknił za skrzypiącą werandą, na której spędził Jul, dygocąc z zimna i podciągając kolana pod samą brodę, nie tęsknił za drwiącym śmiechem starszego brata ani za brutalną siłą, z jaką przepychano go w drzwiach, lecz za miejscem, które nie chowało przed nim tajemnic; pragnął jedynie znajomego komfortu własnej sypialni, gdzie ściana przy łóżku nosiła płytkie wgniecenie ojcowskiej pięści, zza okna docierało gardłowe wycie podwórkowego owczarka, a on znał każde skrzypnięcie zarysowanego linoleum. Spoglądał w stronę domu jak pies, który po raz pierwszy zerwał się z łańcucha, lecz przestraszył się ogromu świata, ukrytego dotąd za bezpieczną fortyfikacją drewnianego płotu, więc z podkulonym ogonem wracał z powrotem do tej samej, ciasnej budy, z której dotąd tak rozpaczliwie pragnął się uwolnić – uczucie to powracało do niego falami, skrobiąc raz głośniej, raz ciszej o drzwi świadomości, ujadając pod progiem i odrzucając łeb do tyłu w przeciągłym, osamotnionym wyciu, od którego ciarki spływały duszkiem wzdłuż kręgosłupa. Instynktowne, dziecięce pragnienie powrotu do domu otworzyło się za mostkiem z jasnej, zgrubiałej tkanki zabliźnionej rany, skradając się powolnym, karminowym strumieniem i przyprawiając go o żal tym większy, że nie potrafił go zatamować. Skulony na brzegu materaca wiedział, że wystarczyło przeczekać własny strach, wsłuchać się w miarowe oddechy chłopców, którzy spali na sąsiednich łóżkach, obserwować atramentowy odcień nocy, łyskający złowrogo spomiędzy pasków żaluzji, dopóki granatowy kolor nieba nie przerzedzi się pierwszymi wstęgami bladoniebieskiej jutrzenki, wychylającymi się zza horyzontu barwami bursztynu i miedzi, tym razem uderzyło go natomiast poczucie, że nie miał już na co czekać ani do kogo wracać.
Znienawidzony obraz Húsavíku drażnił sentymentem bólu, odzywającym się fantomowym rwaniem w skręconej przed laty kostce, którą ukrywał w obawie przed ojcowskim gniewem, dopóki opuchlizna całkiem uniemożliwiła mu poruszanie, a krwiak rozlał się bordowym obrzękiem aż do połowy łydki, uciskiem w miejscu, gdzie uderzył bokiem o brzeg komody, gdy Ragnar pchnął go tak mocno, że w zderzeniu z meblem pękły mu dwa żebra, pulsowaniem nad lewą brwią, rozbitą podczas upadku z kuchennego stołka – najbardziej jątrzyło się jednak wspomnienie pobladłej, nieobecnej twarzy matki, która uniosła ku niemu wzrok, rozchylając usta pieszczotą pytania, odbijającego się od tamtej pory złowrogim echem po jego czaszce. Kim jesteś?, wypowiedziane jakby spotykali się po raz pierwszy, jakby nigdy nie brała go na ręce, nie głaskała go po włosach, nie zapewniała, że nikt na świecie nie będzie kochał go tak, jak ona go kochała. Jednostajność jej głosu otarła się o brzeg jego sumienia, przygłuszona pytaniem Sohvi, którego przyziemność ściągnęła rozwodnioną alkoholem uwagę z powrotem do schrypniętego głośnika kurczowo trzymanego przy twarzy telefonu, którego ekran zaczynał lepić się do skóry; zacisnął palce mocniej na brzegach urządzenia, opierając skroń o szklaną wiatę przystanku i próbując wyłowić dźwięk znajomej melodii spomiędzy chrobotu silnika i odgłosu własnego, spłyconego nerwacją oddechu. Mieli wyłącznie siebie, ostatecznie.
– Słyszę – odparł opieszale i bez przekonania, jedynie po to, by wypełnić czymś szumiącą ciszę infolinii, zaraz uśmiechnął się jednak nerwowo, po czasie rozbawiony prozaiczną obecnością tej piosenki, jej rytmicznym słowom, które zdawały się wybijać przyśpieszony puls jego nowego życia. – Słyszę. Grali tę piosenkę na urodzinach u Almy. – głos rozłamał mu się wyraźniej, śmiechem lub płaczem, gdy docisnął komórkę do ucha, przesuwając rozmytym wzrokiem po szeregu kamienic, których niewielkie okna łyskały w świetle latarni, złudnie podobne do łakomych, owadzich oczu, zdolnych obserwować otaczającą je panoramę. – Wtedy jak spadła ze stołu i złamała sobie rękę. – przetarł oczy grzbietem dłoni, mimowolnie osuwając się po drewnianej ławce, pozwalając, by kolejny guzik rozpiętej na dekolcie koszuli wysunął się z uchwytu materiałowego oczka, wpuszczając za kołnierz gryzący podmuch listopadowego powietrza – dygotał z zimna w cienkim, wiskozowym okryciu, wbrew sobie zapragnął jednak, by chłód wkradł się głębiej pod ubrania i wymroził miejsca, w których skóra nosiła dotyk cudzych dłoni, ciepło palców, które kauteryzowały jego ciało odciskiem swych linii papilarnych. Miał żal do siebie i własnych, infantylnych pragnień, które sam roztarł podeszwą o brudną powierzchnię chodnika, marzeń o byciu dla kogoś kimś więcej, jak tylko ciepłym torsem i bieliźnianą gumką, za którą można by łakomie wsunąć dłonie – nie sądził, by którykolwiek z mężczyzn, którzy chwytali go za nadgarstek i ciągnęli w kąt baru, kiedykolwiek byłby w stanie go pokochać, bo większość nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy. Niekiedy poddawał się im z tego samego powodu, dla którego pił więcej, niż był w stanie utrzymać na dnie żołądka – by zemścić się na apodyktycznej tresurze Fenrisa, zrobić na złość własnym, dziecięcym przekonaniom. Nieświadomie dążył do katastrofy, czegoś, co przełamałoby jego życie w pół, pozwoliło rozdzielić je na dwie części – tę, którą spędził w Húsavíku i tę, której kurczowo trzymał się teraz, jakby sądził, że świeżo uzyskana wolność mogłaby jeszcze wyrwać mu się z rąk; pragnął przekuć swoje istnienie w coś twardego i ostrego, nie tylko sztywną belkę, która zakrywałaby lukę pomiędzy jednym końcem, a drugim.
Zaśmiał się głucho na słowa Sohvi, jej doraźną próbę zakrycia płaczliwej nuty w jego głosie i urywanego świstu nierównych oddechów – chciał jej podziękować, pokazać, jak wdzięczny był za ten prosty, przyjacielski wyraz czułości, którym okryła tremor jego upokorzenia jak ciepłym, zimowym płaszczem, lecz nie potrafił się odezwać, nie w sposób, który nie sprawiłby, że szloch, który ugrzązł mu w gardle, nagle nie wyrwałby się na zewnątrz. Zawsze sądził, że jeśli chciał zyskać czyjąś sympatię, miał obowiązek być szczęśliwym, trzymać swoje życie luźno i żartobliwie jak piłkę, która wciąż utrzymywała się w powietrzu, podskakująca swobodnie w rękach zaufanych przyjaciół, nieustannie w grze – ukrywał swoje łzy i swój gniew, swoje obawy i żal, swoje poczucie, że nawet w objęciu ciepłych ramion był na świecie zupełnie sam, przywiązany do pragnień, których nie powinien posiadać, które skazywały go na ojcowski gniew i matczyne rozczarowanie; z Sohvi po raz pierwszy poczuł, że nie musiał dłużej udawać.
Cofnął dłonie, gdy przyjaciółka chwyciła za skórzany język paska, przewlekając metalową szpilę przez jedną z dziurek, wciąż wspierając prawy bark o brzeg autobusowej wiaty, osuwając się po niej lekko, gdy szemrzący w skroniach alkohol rozcieńczał mu pole widzenia, zakradając się mętną winietą wokół źrenic. Rozchylony materiał koszuli ułożył się z powrotem szeregiem guzików na jego torsie, jedynie na szyi pozostawiając krzywy trójkąt rozpiętego kołnierza; z trudem rozchylił usta w odpowiedzi na szorstkość wyrzuconego mu pytania, bo przełyk piekł ostrym bólem, stając w oczach zwilgoconą mielizną podchodzącej do gardła słabości – oczekiwał w jej spojrzeniu gniewu, kiedy uniosła wzrok, tkwiła w nim jednak tylko zmartwiona determinacja i odbicie jego zaczerwienionej alkoholem twarzy, zastygłej w zdławionej bezsilnością ciszy. Nic się nie stało, kołaczące jak echo, kłamstwo, które cierpło na języku, zaciskając klatkę żeber ciaśniej wokół nierówno bijącego serca.
– Przestraszyłem się, jesteś zadowolona? To chciałaś usłyszeć?! Że mnie nie słuchał, że wszyscy zawsze chcą ode mnie tylko jednego? – żachnął się w końcu, szarpiąc za struny krtani gwałtowniej, niż się spodziewał i pozwalając, by sperlone w pod powiekami łzy ześlizgnęły się nareszcie po policzkach, zastygając w drżących kącikach ust. Sięgnął dłonią do jej nadgarstków i odgiął lekko szyje, choć czułość wyziębionych wiatrem palców przyjaciółki wciąż przylegała opiekuńczo do rozpalonych wypiekami policzków – musiał oprzeć głowę o coś stabilnego, odzyskać ostrość widzenia, głębokim oddechem uspokoić podchodzące do ust mdłości. – Nie mogę już żyć w ten sposób, nie chcę... być taki na zawsze. – zacisnął mocniej zęby, mimo to przytłumiony szloch szarpnął nerwowo piersią, gdy uniósł dłoń, by z niezdarnym zawstydzeniem otrzeć łzy brzegiem rękawa. – Byłoby łatwiej, gdybym mógł pokochać ciebie.
Znienawidzony obraz Húsavíku drażnił sentymentem bólu, odzywającym się fantomowym rwaniem w skręconej przed laty kostce, którą ukrywał w obawie przed ojcowskim gniewem, dopóki opuchlizna całkiem uniemożliwiła mu poruszanie, a krwiak rozlał się bordowym obrzękiem aż do połowy łydki, uciskiem w miejscu, gdzie uderzył bokiem o brzeg komody, gdy Ragnar pchnął go tak mocno, że w zderzeniu z meblem pękły mu dwa żebra, pulsowaniem nad lewą brwią, rozbitą podczas upadku z kuchennego stołka – najbardziej jątrzyło się jednak wspomnienie pobladłej, nieobecnej twarzy matki, która uniosła ku niemu wzrok, rozchylając usta pieszczotą pytania, odbijającego się od tamtej pory złowrogim echem po jego czaszce. Kim jesteś?, wypowiedziane jakby spotykali się po raz pierwszy, jakby nigdy nie brała go na ręce, nie głaskała go po włosach, nie zapewniała, że nikt na świecie nie będzie kochał go tak, jak ona go kochała. Jednostajność jej głosu otarła się o brzeg jego sumienia, przygłuszona pytaniem Sohvi, którego przyziemność ściągnęła rozwodnioną alkoholem uwagę z powrotem do schrypniętego głośnika kurczowo trzymanego przy twarzy telefonu, którego ekran zaczynał lepić się do skóry; zacisnął palce mocniej na brzegach urządzenia, opierając skroń o szklaną wiatę przystanku i próbując wyłowić dźwięk znajomej melodii spomiędzy chrobotu silnika i odgłosu własnego, spłyconego nerwacją oddechu. Mieli wyłącznie siebie, ostatecznie.
– Słyszę – odparł opieszale i bez przekonania, jedynie po to, by wypełnić czymś szumiącą ciszę infolinii, zaraz uśmiechnął się jednak nerwowo, po czasie rozbawiony prozaiczną obecnością tej piosenki, jej rytmicznym słowom, które zdawały się wybijać przyśpieszony puls jego nowego życia. – Słyszę. Grali tę piosenkę na urodzinach u Almy. – głos rozłamał mu się wyraźniej, śmiechem lub płaczem, gdy docisnął komórkę do ucha, przesuwając rozmytym wzrokiem po szeregu kamienic, których niewielkie okna łyskały w świetle latarni, złudnie podobne do łakomych, owadzich oczu, zdolnych obserwować otaczającą je panoramę. – Wtedy jak spadła ze stołu i złamała sobie rękę. – przetarł oczy grzbietem dłoni, mimowolnie osuwając się po drewnianej ławce, pozwalając, by kolejny guzik rozpiętej na dekolcie koszuli wysunął się z uchwytu materiałowego oczka, wpuszczając za kołnierz gryzący podmuch listopadowego powietrza – dygotał z zimna w cienkim, wiskozowym okryciu, wbrew sobie zapragnął jednak, by chłód wkradł się głębiej pod ubrania i wymroził miejsca, w których skóra nosiła dotyk cudzych dłoni, ciepło palców, które kauteryzowały jego ciało odciskiem swych linii papilarnych. Miał żal do siebie i własnych, infantylnych pragnień, które sam roztarł podeszwą o brudną powierzchnię chodnika, marzeń o byciu dla kogoś kimś więcej, jak tylko ciepłym torsem i bieliźnianą gumką, za którą można by łakomie wsunąć dłonie – nie sądził, by którykolwiek z mężczyzn, którzy chwytali go za nadgarstek i ciągnęli w kąt baru, kiedykolwiek byłby w stanie go pokochać, bo większość nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy. Niekiedy poddawał się im z tego samego powodu, dla którego pił więcej, niż był w stanie utrzymać na dnie żołądka – by zemścić się na apodyktycznej tresurze Fenrisa, zrobić na złość własnym, dziecięcym przekonaniom. Nieświadomie dążył do katastrofy, czegoś, co przełamałoby jego życie w pół, pozwoliło rozdzielić je na dwie części – tę, którą spędził w Húsavíku i tę, której kurczowo trzymał się teraz, jakby sądził, że świeżo uzyskana wolność mogłaby jeszcze wyrwać mu się z rąk; pragnął przekuć swoje istnienie w coś twardego i ostrego, nie tylko sztywną belkę, która zakrywałaby lukę pomiędzy jednym końcem, a drugim.
Zaśmiał się głucho na słowa Sohvi, jej doraźną próbę zakrycia płaczliwej nuty w jego głosie i urywanego świstu nierównych oddechów – chciał jej podziękować, pokazać, jak wdzięczny był za ten prosty, przyjacielski wyraz czułości, którym okryła tremor jego upokorzenia jak ciepłym, zimowym płaszczem, lecz nie potrafił się odezwać, nie w sposób, który nie sprawiłby, że szloch, który ugrzązł mu w gardle, nagle nie wyrwałby się na zewnątrz. Zawsze sądził, że jeśli chciał zyskać czyjąś sympatię, miał obowiązek być szczęśliwym, trzymać swoje życie luźno i żartobliwie jak piłkę, która wciąż utrzymywała się w powietrzu, podskakująca swobodnie w rękach zaufanych przyjaciół, nieustannie w grze – ukrywał swoje łzy i swój gniew, swoje obawy i żal, swoje poczucie, że nawet w objęciu ciepłych ramion był na świecie zupełnie sam, przywiązany do pragnień, których nie powinien posiadać, które skazywały go na ojcowski gniew i matczyne rozczarowanie; z Sohvi po raz pierwszy poczuł, że nie musiał dłużej udawać.
Cofnął dłonie, gdy przyjaciółka chwyciła za skórzany język paska, przewlekając metalową szpilę przez jedną z dziurek, wciąż wspierając prawy bark o brzeg autobusowej wiaty, osuwając się po niej lekko, gdy szemrzący w skroniach alkohol rozcieńczał mu pole widzenia, zakradając się mętną winietą wokół źrenic. Rozchylony materiał koszuli ułożył się z powrotem szeregiem guzików na jego torsie, jedynie na szyi pozostawiając krzywy trójkąt rozpiętego kołnierza; z trudem rozchylił usta w odpowiedzi na szorstkość wyrzuconego mu pytania, bo przełyk piekł ostrym bólem, stając w oczach zwilgoconą mielizną podchodzącej do gardła słabości – oczekiwał w jej spojrzeniu gniewu, kiedy uniosła wzrok, tkwiła w nim jednak tylko zmartwiona determinacja i odbicie jego zaczerwienionej alkoholem twarzy, zastygłej w zdławionej bezsilnością ciszy. Nic się nie stało, kołaczące jak echo, kłamstwo, które cierpło na języku, zaciskając klatkę żeber ciaśniej wokół nierówno bijącego serca.
– Przestraszyłem się, jesteś zadowolona? To chciałaś usłyszeć?! Że mnie nie słuchał, że wszyscy zawsze chcą ode mnie tylko jednego? – żachnął się w końcu, szarpiąc za struny krtani gwałtowniej, niż się spodziewał i pozwalając, by sperlone w pod powiekami łzy ześlizgnęły się nareszcie po policzkach, zastygając w drżących kącikach ust. Sięgnął dłonią do jej nadgarstków i odgiął lekko szyje, choć czułość wyziębionych wiatrem palców przyjaciółki wciąż przylegała opiekuńczo do rozpalonych wypiekami policzków – musiał oprzeć głowę o coś stabilnego, odzyskać ostrość widzenia, głębokim oddechem uspokoić podchodzące do ust mdłości. – Nie mogę już żyć w ten sposób, nie chcę... być taki na zawsze. – zacisnął mocniej zęby, mimo to przytłumiony szloch szarpnął nerwowo piersią, gdy uniósł dłoń, by z niezdarnym zawstydzeniem otrzeć łzy brzegiem rękawa. – Byłoby łatwiej, gdybym mógł pokochać ciebie.
Sohvi Vänskä
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Pią 29 Lip - 13:25
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie miała, dokąd wrócić – świadomość ta, tak przytłaczająca i dusząca w pierwszych tygodniach spędzanych poza zasięgiem apodyktycznego spojrzenia ojca i czarnego, strzygącego wszelkiego objawu niezależności spojrzenia matki, z czasem stała się wzbierającym zarzewiem poczucia słodkiej wolności, ogniskującego się powoli w obolałej piersi (zbyt długo zmuszona była oddychać za dwoje; czuła wciąż w każdym fragmencie siebie pogłos tego rozdarcia, w każdym oddechu luki wyżarte niechcianą obecnością) wraz z przemijaniem kolejnych dni coraz bardziej oddalających ją od poprzedniego życia, konsekwentnie zacierających na jej ciele ślady jego inwazyjnej napastliwości: nacięcie przepasujące jej ciało nisko nad krawędzią bielizny bledło, delikatne rozgałęzienia świeżych pęknięć na skórze zachodziły perlistą, wygojoną jasnością, a wymagający, stanowczy uścisk rodzicielskich palców na nadgarstkach i ramieniu zapadał się głębiej i głębiej, zagrzebując się w niej punktami rozsypanej po topografii fizjonomii mogiły, w której kładła cierpliwie kolejne warstwy siebie, wspomnienie po wspomnieniu, krzywda po krzywdzie, ogniwo po ogniwie uciążliwego łańcucha zaciekłych rdzą pozostałości po wcześniejszej, wymuszonej tożsamości. Nie miała dłużej ciążących jej dotąd powinności, nie miała dłużej oczekiwań serwowanych jej na srebrnej zastawie, którą ojciec uporczywie nakazywał wyciągać, jakby mógł tym sposobem zaprzeczyć czającemu się za progiem bankructwu, nie miała portretowych ram siłą zamykanych na jej sylwetce, przymuszających ją do przyciskania rąk do swoich boków, kulenia delikatnych ramion, pochylania głowy i uginania kolan, byleby mogła się w nich zmieścić, bo wszystko, co wyciągało się poza ich granice, było przystrzygane, mięte lub siłą wciskane w dyskomfort ciasnej przestrzeni stawianych jej warunków rodzicielskiej – skąpej i niechętnej – miłości.
Nie miała, dokąd wrócić i to sprawiało, że nagły przewrót dokonywany z gwałtowną desperacją na własnym życiu stawał się dla niej paradoksalnie łatwiejszy – nie znała tęsknoty, która nie pozwalała Safirowi zasnąć do wczesnych barw nadchodzącego świtu (jeśli nie spała, to przez jątrzącą się jeszcze w żywej ranie serca nienawiść lub zawistną mściwość nakazującą z tym większą pasją oddawać się swojej chromej miłości), nie miała na co się oglądać przez wyprostowane ramię, nie posiadała niczego, czego mogłaby żałować, przystając myślą nad kurhanem swoich wspomnień i do czego mogłaby chcieć wrócić; matka nigdy nie głaskała jej włosów, ojciec nie kochał jej od dawna, a dom, w którym się wychowywała, pełen był drzazg wbijających się podstępnie pod naskórek sunącej po poręczy dłoni i skrzypiących desek, pełen przenikającego zastałe powietrze przypomnienia, że nie jest dzieckiem, jakiego pragnęli i za tą prostą przewinę musi właściwie zapłacić kornym posłuszeństwem i milczącym przyzwoleniem, kiedy męskie dłonie dobrze urodzonego mężczyzny będą skradać się po niej w poszukiwaniu powodów, by przeoczyć ostentacyjną upadłość jej rodziny i użyczyć im estymy własnego nazwiska. W Sztokholmie strach przed tymi dłońmi, wyceniającymi jej wartość jak rzeźnicka ręka sztukująca zwierzęcy korpus na kawałki lepsze i gorsze, umierał – w Sztokholmie nie było dłoni, których nie mogłaby od siebie odtrącić, jak odkrywała z chełpliwą satysfakcją, nie było uśmiechów, o które musiałaby się starać, nie było oczu, przed którymi musiałaby cofać własne spojrzenie; w Sztokholmie rozpalała pożogę rozkiełznanego temperamentu na drzazgach połamanej ramy, w jakiej dotąd ją zamykano. Straciła wszystko, straciła jakąś cząstkę siebie wyciągniętą z niej przez krwawe rozcięcie na brzuchu i straciła swoje sumienie – po raz pierwszy śmiała się tak głośno i bezwstydnie; po raz pierwszy kochała tak prawdziwie i swobodnie, odgarniając mu włosy z czoła i trzymając go kurczowo za rękę, kiedy jego przeszłość próbowała jej go odebrać – obawiała się jedynie tego, że Fenrisson postanowi wrócić gdzieś, gdzie nie będzie mogła pójść za nim, trawiony tęsknotą, której nie potrafiła zrozumieć i która przez to tym bardziej ją przerażała: jak mogła rozewrzeć zaciśnięte na nim szpony czegoś, czego nie widziała? Jak mogła mierzyć się z czymś, co skrzywdziło go tak silnie? Krzywda urastała w jej źrenicach na miarę miłości, której nie sposób było zwalczyć – ból stawał się synonimem czułości, przekleństwa, jakie wżęły się w niego pogardliwymi głosami, stawały się pieszczotami, za którymi obracał głowę, chowając ją w poduszce razem z cichymi pocałunkami łez – czasami, kiedy własne słowa i dłonie wydawały jej się tragiczne bezsilne przeciw niezrozumiałej dlań chorobie, jaka go toczyła, chciała go skrzywdzić, wejść mu pod skórę tak samo, werżnąć się w niego głębiej jak palący szrapnel, przeklinać go w słowach szeptanych w złapane w uchwyt palców włosy; zdawało jej się jedynym wyjściem odwracać uwagę od bólu innym, dotkliwszym bólem – zdawało jej się, że wtedy pamiętałby o jej obecności wyraźniej i że ten sam ból nie pozwoliłby mu o niej zapomnieć tak samo, jak nie mógł zapomnieć o rękach, które wymierzały mu pogardliwe razy. Mieli wyłącznie siebie – chciała to w nim wygryźć, zaszczepić w nim toksynę podobnej myśli, chciała złapać go za ramiona i nim potrząsnąć, wpić się paznokciami w jego skórę, złapać go za szyję, więc przeczesywała mu włosy, więc milczała, więc udawała, że nie słyszy i nie widzi, kiedy odwracał twarz, chowając przed nią wyschłe łzy i zamykał za sobą drzwi bez słowa, żeby ukryć przed nią bladość głosu. Czasami miała ochotę zmusić go, żeby na nią spojrzał i wpuścił ją wreszcie do środka, rozchylić siłą czarne zaślepki źrenic i wmusić mu się między żebra; nie miała cierpliwości dla cichych łez i tęsknoty za czymś, co minęło; nie miała cierpliwości dla własnej obawy, że Fenrisson wróci do miejsca, z którego tak długo pragnął uciec – nie umiałaby mu wybaczyć, że ją zostawił i nie umiałaby mu wybaczyć, że porzucił siebie. Nie potrzebujemy nikogo.
Więc zmuszała go, żeby na nią spojrzał i zmuszała go, żeby wpuścił ją między żebra, i przez chwilę wydawało jej się, że jest gotowa go skrzywdzić, byleby jej na to pozwolił – łzy skropiły mu wreszcie zaczerwienione policzki, spływając między jej palce, zbierając się słoną wilgocią na jej skórze, zanim nie odciągnął jej dłoni od swojej twarzy, z niechęcią ją odwracając, sprawiając, że gniewna nieustępliwość jej spojrzenia zaostrzyła się, choć nie próbowała się z nim więcej siłować. Przez chwilę chciała go skrzywdzić, docisnąć mocniej, domagać się więcej, ale złość wyślizgiwała jej się z dłoni, kiedy pijane słowa wsuwały się między myśli świadomością, że był już wystarczająco skrzywdzony – i że w tym wszystkim potrzebował dłoni, które mógłby odepchnąć i o których mógłby zapomnieć.
– Wyglądam ci na zadowoloną? – odparła szorstko, tonem niezdecydowanym między nieustępliwym rozdrażnieniem i zatroskaniem. – Myślisz, że bawi mnie oglądanie ciebie w tym stanie? – przechyliła głowę lustrzanym odruchem, by zajrzeć mu w uciekające źrenice, kiedy oparł skroń o chłodne szkło. – Że podoba mi się, jak za każdym razem ciągle powtarzasz, że nic się nie stało, jakbyś naprawdę sądził, że jestem tak głupia albo tak ślepa, albo tak obojętna? Że podoba mi się, jak dławisz wszystko w ten sposób? To nie jest nic, Safír, do jasnej kurwy, czy możesz sobie pozwolić, chociaż raz, na przyznanie, że to wszystko nie jest nic? – Nocne światła rozpływały się świetliście po zaszklonych taflach jego oczu; chciała złapać go za kurtkę i potrząsnąć, chciała zmusić go, żeby zaczął krzyczeć, chociaż raz z właściwego powodu. Było jej niedobrze, kiedy myślała o dłoniach rozpinających mu koszulę i chwytających niecierpliwie za sprzączkę paska, było jej niedobrze, kiedy spoglądała w jego upojone oczy i widziała jego niezdarne, zemdlone nietrzeźwością dłonie próbujące odwieść od siebie cudzą napastliwość, daremnie, bo jego sprzeciw spadał głucho na ziemię, nieuważnie zadeptywany niecierpliwym krokiem próbującym wpędzić go pod najbliższą ścianę.
– Złamałabym ci serce – złagodniała znowu, gubiąc cichszy głos między przytłumioną muzyką; uśmiechnęła się słabo do jego szlochu, czując zmartwiony żal zbierający jej się w kącikach oczu. Nie wyobrażała sobie nigdy kochać w ten sposób mężczyzny, nawet dla niego, choć przyznawała to z goryczą – gdyby mógł postrzegać ją w sposób, w jaki ojciec spoglądał na matkę lub zatrudnioną służbę, albo w jaki przypadkowi mężczyźni wodzili wzrokiem za młodymi dziewczętami w klubach czy na ulicy w biały dzień, pogwizdując pod nosem zaczepnie, nie potrafiłaby mu nigdy ufać ani kochać go, jak kochała go teraz. Nienawidziłaby go za samą świadomość, że mógłby myśleć o niej w ten sposób; nie miało znaczenia, czy czyniłby to z szacunkiem i czułością – był mężczyzną, nienawidziła męskiej miłości, nienawidziła, w jaki sposób miłość przepoczwarzała się w ich źrenicach i rękach w coś śliskiego, lepiącego się do skóry i podobnego żądaniu. Jego źrenice i ręce były tymczasem bezpieczne; kochała ich dotyk, kochała ich ciepło, komfortową, niewymagającą nieszkodliwość.
– Chodź do mnie – mruknęła, wyciągając ku niemu dłonie, tym razem pozwalając mu wsunąć się w nie samemu; objęła go, opierając brodę o jego ramię, przesuwając opuszkami po włosach zlepionych wystygłym potem nad jego karkiem. – Kochasz mnie. I ja kocham ciebie, właśnie takiego, dokładnie takiego. Nie potrzebujemy nikogo. Nie potrzebujesz tych wszystkich mężczyzn, żeby wmawiali ci, że jesteś warty tylko paru minut, nie jesteś – zwinęła palce na zmierzwionych kosmykach, pociągając cicho nosem; było zimno, noc szkliła jej się w oczach. – Pieprzyć ich wszystkich, pieprzyć ten zasrany świat, Safír, z nim jest coś nie tak, z nimi wszystkimi jest coś nie tak, nie z tobą.
Nie miała, dokąd wrócić i to sprawiało, że nagły przewrót dokonywany z gwałtowną desperacją na własnym życiu stawał się dla niej paradoksalnie łatwiejszy – nie znała tęsknoty, która nie pozwalała Safirowi zasnąć do wczesnych barw nadchodzącego świtu (jeśli nie spała, to przez jątrzącą się jeszcze w żywej ranie serca nienawiść lub zawistną mściwość nakazującą z tym większą pasją oddawać się swojej chromej miłości), nie miała na co się oglądać przez wyprostowane ramię, nie posiadała niczego, czego mogłaby żałować, przystając myślą nad kurhanem swoich wspomnień i do czego mogłaby chcieć wrócić; matka nigdy nie głaskała jej włosów, ojciec nie kochał jej od dawna, a dom, w którym się wychowywała, pełen był drzazg wbijających się podstępnie pod naskórek sunącej po poręczy dłoni i skrzypiących desek, pełen przenikającego zastałe powietrze przypomnienia, że nie jest dzieckiem, jakiego pragnęli i za tą prostą przewinę musi właściwie zapłacić kornym posłuszeństwem i milczącym przyzwoleniem, kiedy męskie dłonie dobrze urodzonego mężczyzny będą skradać się po niej w poszukiwaniu powodów, by przeoczyć ostentacyjną upadłość jej rodziny i użyczyć im estymy własnego nazwiska. W Sztokholmie strach przed tymi dłońmi, wyceniającymi jej wartość jak rzeźnicka ręka sztukująca zwierzęcy korpus na kawałki lepsze i gorsze, umierał – w Sztokholmie nie było dłoni, których nie mogłaby od siebie odtrącić, jak odkrywała z chełpliwą satysfakcją, nie było uśmiechów, o które musiałaby się starać, nie było oczu, przed którymi musiałaby cofać własne spojrzenie; w Sztokholmie rozpalała pożogę rozkiełznanego temperamentu na drzazgach połamanej ramy, w jakiej dotąd ją zamykano. Straciła wszystko, straciła jakąś cząstkę siebie wyciągniętą z niej przez krwawe rozcięcie na brzuchu i straciła swoje sumienie – po raz pierwszy śmiała się tak głośno i bezwstydnie; po raz pierwszy kochała tak prawdziwie i swobodnie, odgarniając mu włosy z czoła i trzymając go kurczowo za rękę, kiedy jego przeszłość próbowała jej go odebrać – obawiała się jedynie tego, że Fenrisson postanowi wrócić gdzieś, gdzie nie będzie mogła pójść za nim, trawiony tęsknotą, której nie potrafiła zrozumieć i która przez to tym bardziej ją przerażała: jak mogła rozewrzeć zaciśnięte na nim szpony czegoś, czego nie widziała? Jak mogła mierzyć się z czymś, co skrzywdziło go tak silnie? Krzywda urastała w jej źrenicach na miarę miłości, której nie sposób było zwalczyć – ból stawał się synonimem czułości, przekleństwa, jakie wżęły się w niego pogardliwymi głosami, stawały się pieszczotami, za którymi obracał głowę, chowając ją w poduszce razem z cichymi pocałunkami łez – czasami, kiedy własne słowa i dłonie wydawały jej się tragiczne bezsilne przeciw niezrozumiałej dlań chorobie, jaka go toczyła, chciała go skrzywdzić, wejść mu pod skórę tak samo, werżnąć się w niego głębiej jak palący szrapnel, przeklinać go w słowach szeptanych w złapane w uchwyt palców włosy; zdawało jej się jedynym wyjściem odwracać uwagę od bólu innym, dotkliwszym bólem – zdawało jej się, że wtedy pamiętałby o jej obecności wyraźniej i że ten sam ból nie pozwoliłby mu o niej zapomnieć tak samo, jak nie mógł zapomnieć o rękach, które wymierzały mu pogardliwe razy. Mieli wyłącznie siebie – chciała to w nim wygryźć, zaszczepić w nim toksynę podobnej myśli, chciała złapać go za ramiona i nim potrząsnąć, wpić się paznokciami w jego skórę, złapać go za szyję, więc przeczesywała mu włosy, więc milczała, więc udawała, że nie słyszy i nie widzi, kiedy odwracał twarz, chowając przed nią wyschłe łzy i zamykał za sobą drzwi bez słowa, żeby ukryć przed nią bladość głosu. Czasami miała ochotę zmusić go, żeby na nią spojrzał i wpuścił ją wreszcie do środka, rozchylić siłą czarne zaślepki źrenic i wmusić mu się między żebra; nie miała cierpliwości dla cichych łez i tęsknoty za czymś, co minęło; nie miała cierpliwości dla własnej obawy, że Fenrisson wróci do miejsca, z którego tak długo pragnął uciec – nie umiałaby mu wybaczyć, że ją zostawił i nie umiałaby mu wybaczyć, że porzucił siebie. Nie potrzebujemy nikogo.
Więc zmuszała go, żeby na nią spojrzał i zmuszała go, żeby wpuścił ją między żebra, i przez chwilę wydawało jej się, że jest gotowa go skrzywdzić, byleby jej na to pozwolił – łzy skropiły mu wreszcie zaczerwienione policzki, spływając między jej palce, zbierając się słoną wilgocią na jej skórze, zanim nie odciągnął jej dłoni od swojej twarzy, z niechęcią ją odwracając, sprawiając, że gniewna nieustępliwość jej spojrzenia zaostrzyła się, choć nie próbowała się z nim więcej siłować. Przez chwilę chciała go skrzywdzić, docisnąć mocniej, domagać się więcej, ale złość wyślizgiwała jej się z dłoni, kiedy pijane słowa wsuwały się między myśli świadomością, że był już wystarczająco skrzywdzony – i że w tym wszystkim potrzebował dłoni, które mógłby odepchnąć i o których mógłby zapomnieć.
– Wyglądam ci na zadowoloną? – odparła szorstko, tonem niezdecydowanym między nieustępliwym rozdrażnieniem i zatroskaniem. – Myślisz, że bawi mnie oglądanie ciebie w tym stanie? – przechyliła głowę lustrzanym odruchem, by zajrzeć mu w uciekające źrenice, kiedy oparł skroń o chłodne szkło. – Że podoba mi się, jak za każdym razem ciągle powtarzasz, że nic się nie stało, jakbyś naprawdę sądził, że jestem tak głupia albo tak ślepa, albo tak obojętna? Że podoba mi się, jak dławisz wszystko w ten sposób? To nie jest nic, Safír, do jasnej kurwy, czy możesz sobie pozwolić, chociaż raz, na przyznanie, że to wszystko nie jest nic? – Nocne światła rozpływały się świetliście po zaszklonych taflach jego oczu; chciała złapać go za kurtkę i potrząsnąć, chciała zmusić go, żeby zaczął krzyczeć, chociaż raz z właściwego powodu. Było jej niedobrze, kiedy myślała o dłoniach rozpinających mu koszulę i chwytających niecierpliwie za sprzączkę paska, było jej niedobrze, kiedy spoglądała w jego upojone oczy i widziała jego niezdarne, zemdlone nietrzeźwością dłonie próbujące odwieść od siebie cudzą napastliwość, daremnie, bo jego sprzeciw spadał głucho na ziemię, nieuważnie zadeptywany niecierpliwym krokiem próbującym wpędzić go pod najbliższą ścianę.
– Złamałabym ci serce – złagodniała znowu, gubiąc cichszy głos między przytłumioną muzyką; uśmiechnęła się słabo do jego szlochu, czując zmartwiony żal zbierający jej się w kącikach oczu. Nie wyobrażała sobie nigdy kochać w ten sposób mężczyzny, nawet dla niego, choć przyznawała to z goryczą – gdyby mógł postrzegać ją w sposób, w jaki ojciec spoglądał na matkę lub zatrudnioną służbę, albo w jaki przypadkowi mężczyźni wodzili wzrokiem za młodymi dziewczętami w klubach czy na ulicy w biały dzień, pogwizdując pod nosem zaczepnie, nie potrafiłaby mu nigdy ufać ani kochać go, jak kochała go teraz. Nienawidziłaby go za samą świadomość, że mógłby myśleć o niej w ten sposób; nie miało znaczenia, czy czyniłby to z szacunkiem i czułością – był mężczyzną, nienawidziła męskiej miłości, nienawidziła, w jaki sposób miłość przepoczwarzała się w ich źrenicach i rękach w coś śliskiego, lepiącego się do skóry i podobnego żądaniu. Jego źrenice i ręce były tymczasem bezpieczne; kochała ich dotyk, kochała ich ciepło, komfortową, niewymagającą nieszkodliwość.
– Chodź do mnie – mruknęła, wyciągając ku niemu dłonie, tym razem pozwalając mu wsunąć się w nie samemu; objęła go, opierając brodę o jego ramię, przesuwając opuszkami po włosach zlepionych wystygłym potem nad jego karkiem. – Kochasz mnie. I ja kocham ciebie, właśnie takiego, dokładnie takiego. Nie potrzebujemy nikogo. Nie potrzebujesz tych wszystkich mężczyzn, żeby wmawiali ci, że jesteś warty tylko paru minut, nie jesteś – zwinęła palce na zmierzwionych kosmykach, pociągając cicho nosem; było zimno, noc szkliła jej się w oczach. – Pieprzyć ich wszystkich, pieprzyć ten zasrany świat, Safír, z nim jest coś nie tak, z nimi wszystkimi jest coś nie tak, nie z tobą.
Safír Fenrisson
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Czw 11 Sie - 20:50
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Rodzinne miasto jątrzyło się w jego świadomości jak otwarta rana; jak wszystkie zadrapania, które zdzierały blady naskórek do lśniącej, różowej tkanki; jak kolana naznaczone dropiatością ciemnego żwiru; jak dłonie przepalone jutową liną i purpurowy siniak prześwitujący spomiędzy zagiętych krat żeber, po czym rozlewający się nierównym śladem wzdłuż prawego boku. W tych miejscach, mawiała matka, dotykając opuszkami bolesnego pasma czerwieni nad rozbitą brwią, prześwituje ludzka dusza, a on przyglądał się w sobie w lustrze, przekonany, że jego dusza nie ukrywała się pod miąższem skóry ani nie broczyła spod pęknięć w jego kruchym, błahym istnieniu – chciał myśleć, że był czymś więcej niż tylko krwią, wysączającą się powoli z uciśniętych trzewi, kolejnym siniakiem rysującym się fioletowym zakolem pod kościstym uwypukleniem miednicy, zranionym spojrzeniem, które zawsze odwracał na bok, jakby obawiał się, że ktoś sięgnie dłonią w głąb jego źrenic i wyciągnie to bezsilne, dygocące zwierzę, które kuliło się na samym dnie. Nie rozumiał tęsknoty, która odzywała się w jego piersi głuchym żalem, nie zauważał kotwicy, która zahaczyła się o rękojeść jego mostka i ciągnęła go z powrotem do miejsca, z którego zawsze pragnął uciec – wydawało mu się, że był zbyt mały na to miasto, ginął w jego wysokich kamienicach, podniosłym gwarze i labiryncie ulic, spośród których każda prowadziła do innego miejsca, a on nie znał żadnego z nich; nie czuł się jak dorosły, ale jak oswojone dziecko, siłą wepchnięte w kaftan zbyt dużej skóry, osuwającej się na wąskich biodrach i przydeptywanej podczas chodzenia. Za duże były na niego również własne pragnienia, własne nadzieje, własne życie – uciekł, lecz wokół szyi wciąż czuł fantomowy ciężar metalowej obroży, bez której apodyktycznego rygoru wydawał się sobie samotny i obnażony, nagle niepewien, jak mógłby kiedykolwiek poradzić sobie z własną wolnością.
Byli pod tym względem do siebie podobni – oboje uciekali, choć Sohvi nie przystawała na skrzyżowaniach, by obejrzeć się przez ramię, oboje uciekali, choć on porzucał za sobą okruchy chleba, upewniając się, że odnajdzie drogę z powrotem, oboje uciekali, choć nigdy w pełni nie uwierzyli, że mogliby dotrzeć pod próg wymarzonego horyzontu; czuł się winny, że zostawił matkę w tamtym pustym i groźnym domu, w uchwycie szczęk menady, w towarzystwie Fenrisa, który zaciskał swe ogromne, szorstkie dłonie wokół jej delikatnych nadgarstków, pozostawiając na nich kajdany burych sińców, zobowiązujących równie mocno co małżeńska obrączka. Miał pięć lat, kiedy po raz pierwszy ocierał jej łzy ze spąsowiałych płaczem policzków i czternaście, gdy odważył się stanąć na trajektorii ojcowskiej pięści, odnajdującej w dziecięcym ciele miejsce, które mogłoby pęknąć pod siłą jego gniewu – był tylko i aż synem swoich rodziców, tym, którego żadne z nich nie chciało, lecz Margrét nigdy nie ośmieliła się powiedzieć tego na głos; nazywała go Pieskiem, choć wszystkie psy, jakie mieszkały w Húsavíku, trzymano na krótkim łańcuchu i pozwalano im umierać z zimna lub z wycieńczenia, przytul się do mnie, Piesku, mówiła, gdy mróz wkradał się do sypialni, a smutek do lewej komory serca, obiecaj mi, Piesku, powtarzała, dopóki nie pokiwał głową, wypowiadając kłamstwo w sposób tak stosowny, że przez chwilę sam w nie wierzył, obiecaj, że nigdy już tego nie zrobisz – obiecywał, choć potem wielokrotnie przykładał jeszcze wargi do ust, które należały do innego chłopca, pozwalał, by cudze dłonie wkradały się pod materiał jego ubrań i sam wsuwał swoje głęboko za skórzaną obręcz paska, za każdym razem czując się trochę, jakby znowu ją zdradzał.
Cofnął się o krok, przylegając plecami do szklanej wiaty przystanku i odchylając głowę do tyłu – wziął głęboki wdech, pozwalając, by listopadowe powietrze rozbiło się chłodem o wieżę tchawicy i złagodziło mdłości, które skraplały się śliną na języku, desperacko przełykane z powrotem w dół przełyku; czuł, jak nerwowa panika zaczęła skradać się z powrotem w górę kręgosłupa, przeskakując kolejne szpulki wystających kręgów, więc sięgnął dłonią do kieszeni, próbując wyłowić zmiętą paczkę papierosów, lecz natrafiając jedynie na bolesną pustkę, cienki materiał spodni gnący się pod uciskiem palców. Dolna warga wciąż mu drżała, gdy wypuścił z płuc mętny obłok powietrza, a łzy, dłużej niezdolne szklić się za tarczą spojrzenia, spłynęły mu po policzkach, zatrzymując się wstydliwie w kącikach ust, po czym skapując po brodzie na ciemną, ośnieżoną powierzchnię chodnika – ton Sohvi wgryzł się w płótno jego świadomości, chwycił za nie zębami i szarpnął mocno, sprawiając, że znów zrobiło mu się niedobrze; przetrawiona gorycz alkoholu podsunęła się prowokacyjne pod zaczerwienioną nierówność podniebienia, zmuszając, by docisnął skroń mocniej do chłodnej, szklanej powierzchni, jakby w ten sposób zamierzał przymusić swoje zmysły do upragnionej trzeźwości lub przynajmniej nałożyć zimny kompres na otwartą ranę własnego sumienia. Przez chwilę uparcie trzymał wzrok z dala od natarczywych źrenic przyjaciółki, świadomość z dala od jej uporczywych pytań, język z dala od słów, które pęczniały w przełyku i sprawiały, że oddech miał płytki i nierówny, drżący od łez, wciąż zbierających się bolesnym uciskiem za grdyką, wciąż niezdolnych płynąć przez niego swobodnie i gładko – milczenie zastygło pomiędzy nimi jak gęsta melasa, jakby cały Sztokholm wziął nagle głęboki wdech i przetrzymał rzeczywistość w rozdętych powietrzem płucach. Gdy w końcu zwrócił wzrok w jej stronę, ten wydawał się smutny i wyraźnie spoważniały, choć wciąż mętny od alkoholu, z trudem ogniskujący się na jej źrenicach – zawsze uważał, że wyglądał brzydko, kiedy płakał, bo białka oczu nabiegały żyłkami czerwieni, a na twarzy pojawiały się cętki rdzawych wybroczyn.
– Żaden z tych mężczyzn nigdy mnie nie kochał – odparł w końcu, jakby to jedno zdanie odpowiadało na każde z jej pytań oraz setki tych, których jeszcze nie wypowiedziała, których on sam nigdy wypowiedzieć nie zdołał. – Dlaczego nie mogą pokochać? Dlaczego zawsze muszę… – przerwał, bo głos mu się załamał, pękając jak cienka, sucha gałąź i nawracając szarpnięciem omdlałych nudności. – Nadal czuję na sobie jego dłonie. Tam, gdzie mnie dotykał. – prawdziwa miłość była wprawdzie czymś, na co – zgodnie z ciążącym na nim fatum matczynego przykazania – nigdy nie zapracował; na spokojnie wieczory spędzone w ciszy wzajemnej obecności, na kolację w drogiej restauracji, na spojrzenia, które postrzegałyby go jako człowieka, a nie tylko oberwane ze świadomości ciało, potrzebne, dopóki potrafiło sprawiać przyjemność. Tego typu miłość – czysta, łagodna i zdrowa – była zbyt piękna, by kiedykolwiek ułożyć się w jego życiu, zbyt cnotliwa, by miał odwagę o niej marzyć, zbyt odległa, by sądził, że przy wyciągnięciu dłoni nie okazałaby się jedynie pustynnym mirażem, fatamorganą, w którą uwierzył w dzieciństwie i która przez wszystkie te lata zwodziła go ku żałobie nieuchronnego rozczarowania; przestraszył się zaborczych rąk nieznajomego, bo miał czelność myśleć, że zasługiwał na coś lepszego.
– Nie – zaprzeczył, choć głos miał słaby i zdławiony; pomyślał, że mógłby nachylić się bliżej i ją pocałować, sięgnąć ustami ku odsłoniętej szyi, wsunąć dłoń pod ubranie i zatrzymać palce na ciepłej, wciętej nad biodrem kibici, zmusić się, by pokochać ją w ten sposób, lecz wizja ta wydała mu się nagle tak przygnębiająca, że kiedy uchylił usta, by powiedzieć coś więcej, z gardła dobył się tylko głuchy szloch – głęboki i przejmujący, taki, którego wstydziłby się przed ludźmi, ale nie potrafił go zdławić, bo powstrzymywanie łez wymagało zużycia energii, której już nie posiadał. Nie mógłby tego zrobić; własne ciało wydało mu się nagle obmierzłe i zużyte, brudne w miejscach, gdzie dotykały go cudze pragnienia i brudne w miejscach, gdzie dotykał się sam – pochylił się w rozchylone ramiona Sohvi, choć nie czuł własnych nóg, przesuwających się z ociężałą chwiejnością po mokrym betonie, a w obliczu kojącego ciepła, które nie docierało już z jego wnętrza, znów poczuł się jak dziecko, przerażone i słabe, wyżęte ze wszystkich dotychczasowych marzeń, pozbawione kwitnących w sercu ambicji. Dygotał spazmatycznymi szarpnięciami płaczu, opierając rozgrzane czoło o debrę jej szyi i chociaż pragnął jej wierzyć – nie potrzebujemy nikogo – wiedział, że to nigdy nie było dla niego wystarczające.
– Zepsułem ci randkę – odparł w końcu, głosem wciąż drżącym od łez, a kiedy rozciągnął usta w próbie weselszego grymasu, jego śmiech zabrzmiał bardziej jak szloch lub też może przez szloch przebrzmiała jedynie perlistość nieśmiałego, zawstydzonego rozbawienia, do którego nie potrafił jeszcze w pełni się zmusić.
Byli pod tym względem do siebie podobni – oboje uciekali, choć Sohvi nie przystawała na skrzyżowaniach, by obejrzeć się przez ramię, oboje uciekali, choć on porzucał za sobą okruchy chleba, upewniając się, że odnajdzie drogę z powrotem, oboje uciekali, choć nigdy w pełni nie uwierzyli, że mogliby dotrzeć pod próg wymarzonego horyzontu; czuł się winny, że zostawił matkę w tamtym pustym i groźnym domu, w uchwycie szczęk menady, w towarzystwie Fenrisa, który zaciskał swe ogromne, szorstkie dłonie wokół jej delikatnych nadgarstków, pozostawiając na nich kajdany burych sińców, zobowiązujących równie mocno co małżeńska obrączka. Miał pięć lat, kiedy po raz pierwszy ocierał jej łzy ze spąsowiałych płaczem policzków i czternaście, gdy odważył się stanąć na trajektorii ojcowskiej pięści, odnajdującej w dziecięcym ciele miejsce, które mogłoby pęknąć pod siłą jego gniewu – był tylko i aż synem swoich rodziców, tym, którego żadne z nich nie chciało, lecz Margrét nigdy nie ośmieliła się powiedzieć tego na głos; nazywała go Pieskiem, choć wszystkie psy, jakie mieszkały w Húsavíku, trzymano na krótkim łańcuchu i pozwalano im umierać z zimna lub z wycieńczenia, przytul się do mnie, Piesku, mówiła, gdy mróz wkradał się do sypialni, a smutek do lewej komory serca, obiecaj mi, Piesku, powtarzała, dopóki nie pokiwał głową, wypowiadając kłamstwo w sposób tak stosowny, że przez chwilę sam w nie wierzył, obiecaj, że nigdy już tego nie zrobisz – obiecywał, choć potem wielokrotnie przykładał jeszcze wargi do ust, które należały do innego chłopca, pozwalał, by cudze dłonie wkradały się pod materiał jego ubrań i sam wsuwał swoje głęboko za skórzaną obręcz paska, za każdym razem czując się trochę, jakby znowu ją zdradzał.
Cofnął się o krok, przylegając plecami do szklanej wiaty przystanku i odchylając głowę do tyłu – wziął głęboki wdech, pozwalając, by listopadowe powietrze rozbiło się chłodem o wieżę tchawicy i złagodziło mdłości, które skraplały się śliną na języku, desperacko przełykane z powrotem w dół przełyku; czuł, jak nerwowa panika zaczęła skradać się z powrotem w górę kręgosłupa, przeskakując kolejne szpulki wystających kręgów, więc sięgnął dłonią do kieszeni, próbując wyłowić zmiętą paczkę papierosów, lecz natrafiając jedynie na bolesną pustkę, cienki materiał spodni gnący się pod uciskiem palców. Dolna warga wciąż mu drżała, gdy wypuścił z płuc mętny obłok powietrza, a łzy, dłużej niezdolne szklić się za tarczą spojrzenia, spłynęły mu po policzkach, zatrzymując się wstydliwie w kącikach ust, po czym skapując po brodzie na ciemną, ośnieżoną powierzchnię chodnika – ton Sohvi wgryzł się w płótno jego świadomości, chwycił za nie zębami i szarpnął mocno, sprawiając, że znów zrobiło mu się niedobrze; przetrawiona gorycz alkoholu podsunęła się prowokacyjne pod zaczerwienioną nierówność podniebienia, zmuszając, by docisnął skroń mocniej do chłodnej, szklanej powierzchni, jakby w ten sposób zamierzał przymusić swoje zmysły do upragnionej trzeźwości lub przynajmniej nałożyć zimny kompres na otwartą ranę własnego sumienia. Przez chwilę uparcie trzymał wzrok z dala od natarczywych źrenic przyjaciółki, świadomość z dala od jej uporczywych pytań, język z dala od słów, które pęczniały w przełyku i sprawiały, że oddech miał płytki i nierówny, drżący od łez, wciąż zbierających się bolesnym uciskiem za grdyką, wciąż niezdolnych płynąć przez niego swobodnie i gładko – milczenie zastygło pomiędzy nimi jak gęsta melasa, jakby cały Sztokholm wziął nagle głęboki wdech i przetrzymał rzeczywistość w rozdętych powietrzem płucach. Gdy w końcu zwrócił wzrok w jej stronę, ten wydawał się smutny i wyraźnie spoważniały, choć wciąż mętny od alkoholu, z trudem ogniskujący się na jej źrenicach – zawsze uważał, że wyglądał brzydko, kiedy płakał, bo białka oczu nabiegały żyłkami czerwieni, a na twarzy pojawiały się cętki rdzawych wybroczyn.
– Żaden z tych mężczyzn nigdy mnie nie kochał – odparł w końcu, jakby to jedno zdanie odpowiadało na każde z jej pytań oraz setki tych, których jeszcze nie wypowiedziała, których on sam nigdy wypowiedzieć nie zdołał. – Dlaczego nie mogą pokochać? Dlaczego zawsze muszę… – przerwał, bo głos mu się załamał, pękając jak cienka, sucha gałąź i nawracając szarpnięciem omdlałych nudności. – Nadal czuję na sobie jego dłonie. Tam, gdzie mnie dotykał. – prawdziwa miłość była wprawdzie czymś, na co – zgodnie z ciążącym na nim fatum matczynego przykazania – nigdy nie zapracował; na spokojnie wieczory spędzone w ciszy wzajemnej obecności, na kolację w drogiej restauracji, na spojrzenia, które postrzegałyby go jako człowieka, a nie tylko oberwane ze świadomości ciało, potrzebne, dopóki potrafiło sprawiać przyjemność. Tego typu miłość – czysta, łagodna i zdrowa – była zbyt piękna, by kiedykolwiek ułożyć się w jego życiu, zbyt cnotliwa, by miał odwagę o niej marzyć, zbyt odległa, by sądził, że przy wyciągnięciu dłoni nie okazałaby się jedynie pustynnym mirażem, fatamorganą, w którą uwierzył w dzieciństwie i która przez wszystkie te lata zwodziła go ku żałobie nieuchronnego rozczarowania; przestraszył się zaborczych rąk nieznajomego, bo miał czelność myśleć, że zasługiwał na coś lepszego.
– Nie – zaprzeczył, choć głos miał słaby i zdławiony; pomyślał, że mógłby nachylić się bliżej i ją pocałować, sięgnąć ustami ku odsłoniętej szyi, wsunąć dłoń pod ubranie i zatrzymać palce na ciepłej, wciętej nad biodrem kibici, zmusić się, by pokochać ją w ten sposób, lecz wizja ta wydała mu się nagle tak przygnębiająca, że kiedy uchylił usta, by powiedzieć coś więcej, z gardła dobył się tylko głuchy szloch – głęboki i przejmujący, taki, którego wstydziłby się przed ludźmi, ale nie potrafił go zdławić, bo powstrzymywanie łez wymagało zużycia energii, której już nie posiadał. Nie mógłby tego zrobić; własne ciało wydało mu się nagle obmierzłe i zużyte, brudne w miejscach, gdzie dotykały go cudze pragnienia i brudne w miejscach, gdzie dotykał się sam – pochylił się w rozchylone ramiona Sohvi, choć nie czuł własnych nóg, przesuwających się z ociężałą chwiejnością po mokrym betonie, a w obliczu kojącego ciepła, które nie docierało już z jego wnętrza, znów poczuł się jak dziecko, przerażone i słabe, wyżęte ze wszystkich dotychczasowych marzeń, pozbawione kwitnących w sercu ambicji. Dygotał spazmatycznymi szarpnięciami płaczu, opierając rozgrzane czoło o debrę jej szyi i chociaż pragnął jej wierzyć – nie potrzebujemy nikogo – wiedział, że to nigdy nie było dla niego wystarczające.
– Zepsułem ci randkę – odparł w końcu, głosem wciąż drżącym od łez, a kiedy rozciągnął usta w próbie weselszego grymasu, jego śmiech zabrzmiał bardziej jak szloch lub też może przez szloch przebrzmiała jedynie perlistość nieśmiałego, zawstydzonego rozbawienia, do którego nie potrafił jeszcze w pełni się zmusić.
Sohvi Vänskä
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Nie 21 Sie - 19:31
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Z trudem pozwalała mu na milczenie – przełykała jeżące się na języku zmartwienie, obserwując nietrzeźwą głowę poddającą się własnemu ciężarowi, opadającą do tyłu, by wesprzeć się o szklaną ścianę w anemicznej bezsilności, wiodła ciemnym spojrzeniu po szyi odsłoniętej z abulicznym zrezygnowaniem, czuła pod palcami łaskoczącą szorstkość wschodzącego na szczęce zarostu, drapiącego skronie i policzki, szemrzącego przyjemnie pod opuszkami, kiedy pozwalał mu zakłócić łagodną miękkość rysów. Uwypuklenie grdyki poruszyło się, dławiąc słowa, jak sobie wyobrażała, których nie chciał wypowiadać pochopnie albo których nie potrafił wypowiedzieć, bo nikt nigdy go tego nie nauczył – czasami, kiedy podnosił na nią głos, miała wrażenie, że sam nie poznawał jego brzmienia pod wpływem emocji, których na co dzień tak uporczywie pilnował, jakby im nie ufał, jakby musiał trzymać je ciasno za obrożę w towarzystwie ludzi, niepewny ich temperamentu, jakby były zaledwie oddane mu pod tymczasową opiekę, nie próbował więc ich oswajać, przyuczać do posłuchu ani zasad w obchodzeniu się z ludźmi w jego życiu, nie wypowiadał nigdy ich imion, jakby nie chciał przysposabiać ich do brzmienia swojego głosu, więc kiedy w końcu o nich mówił, wydawał się tak samo zagubiony, nieprzyzwyczajony do nich; gniew i przygnębienie wyglądały na nim obco. Nikt tymczasem nie zamierzał po nie wrócić; więc tkwiły mu pod sklepieniem żeber jak zwierzę schowane pod cieniem krzesła, niechętne, przysłaniane nogami przed cudzym wzrokiem, przed dłońmi wyciąganymi ku łyskającym białkom, byle nie sięgnęły zębami cudzych kostek – zatrzymane w ten sposób sięgały więc w spłoszeniu wyłącznie jego samego, przegryzały się przez płótno skóry, wżerały pod naskórek, przełykały dławione słowa spływające z głuchej krtani w trzewia, żywe spłachcie uczuć odrywanych od własnego serca. Przełykał je nawet wobec niej, chociaż zdawało jej się, że nie mieli dłużej powodów chować przed sobą niczego; z trudem znosząc jednostronność tych uczuć. Pamiętała jeszcze dotyk jego palców, kiedy nakładał łagodzącą maść na zaczerwieniony jeszcze ślad zszytego na podbrzuszu rozcięcia; pamiętała jak w pierwszych dniach chwytała się jego ręki, wchodząc ostrożnie do ciepłej wody, pozwalając łzom spływać po policzkach, kiedy spoglądała w dół na swoje zanurzane w kąpieli ciało, na wszystkie pozostawione na nim ślady, paskudne sine pasy pęknięć rozciągające się na biodrach i udach, sięgające brzucha, którego naciągnięta skóra wciąż jeszcze była miękka i wiotka pod pępkiem; zaciskała palce na jego dłoni, kiedy woda sięgała miejsca, na które obawiała się spoglądać, przerażona tym, jak się zmieniło – pozwoliła się dotknąć mężczyźnie, ten jeden, pierwszy raz i miała już zawsze nosić na sobie ślad jego rąk. Powinna była poczekać aż najdotkliwszy z nich się zagoi i zblednie, ale była zbyt niecierpliwa, miała dość, nie potrafiła leżeć spokojnie i czekać na ciąg dalszy swojej powolnej, konsekwentnej tresury w doskonałą córkę i doskonałą matkę. Miała dość czekania – ubierając się pospiesznie w wyciągnięte spod łóżka ubrania wstrzymywała płacz, sfrustrowana bolesną niezdarnością własnego wyczerpanego jeszcze ciała, przełykała szloch, obawiając się, że matka usłyszy szmer jej oddechu i wejdzie do pokoju, przedzierała się przez przedporanny tłum na dworcu, z małą walizką i zawiniątkiem w objęciu, i myślała, że jeśli upadnie tutaj, między ludźmi, skrwawi deptany bruk, będzie to wciąż lepsze; nie mogła jednak zemdleć, póki nie opuściła miasta. Z łzami zatrzymanymi na szkłach źrenic prosiła, by przechowano jej walizę w punkcie informacyjnym, bo nie mogła jej nieść; była gotowa zostawić wszystko, gdyby nie zgodzili się na tę przysługę, była gotowa zostawić płaczące dziecko na siedzeniach w poczekalni, wejść do pierwszego pociągu sama, nie wyglądać przez okno. Nie miała przed Fenrissonem nic do ukrycia poza miejscem, w którym porzuciła syna – wiedziała, że spróbowałby go znaleźć, że któregoś dnia usiadłby przy niej w kuchni i powiedział, że wszystko u niego w porządku, jest zdrowy, ma twoje oczy, nie chciała tego słyszeć, nie chciała o tym pamiętać; niczego nie obawiała się bardziej niż tego, że usłyszy kiedyś słowa przypominające jej o tym, że była matką.
Wilgotne smugi lśniły mu na zaczerwienionych policzkach; broda drżała, kiedy rozchylił wreszcie usta, wykrztuszając z siebie kruchy fragment swoich uczuć, jakby mógł odpowiedzieć na każde z pytań, które tkwiły jej ością w gardle – dzisiaj czy kiedykolwiek. Jakby w tych słowach, wypowiadanych w przygnębionym przemęczeniu, kondensował wszystko, co kiedykolwiek go bolało; jakby w tych słowach tkwiło każde nacięcie skóry, każde stłuczenie kolan, każdy raz zadany skórzanym pasem, każdy cios wciśnięty pod żebra, każda rozpalona smuga pozostawiona na płótnie skóry przez łapczywe pożądanie; każda konwulsja płaczu i każdy podniesiony ton głosu. Skondensowany do mlecznego obłoku oddechu, rozpływał się w chłodnym powietrzu, razem z końcem prostej myśli: żaden z nich nigdy mnie nie kochał; nie istniał poza nią, był jedynie omdlałym ciałem wspartym o przystanek, zmęczonymi łzami, dopóki żaden z nich go nie kochał. Ja cię kocham, ale to nic. To nie miało znaczenia; to nic. Rozumiała przecież miłość – rozumiała, że nie mogła się z nią mierzyć. Przełknęła swoje milczenie, kiedy głos załamał mu się przed kolejnymi słowami. Wszystko, co mogłaby mu teraz powiedzieć, smakowało na języku jak bezsilny banał.
– Nie potrafiliby kochać cię właściwie, nie potrafiliby... – kochać cię jak ja; męskie serca zdawały się jej żylaste i zwłókniałe, męska miłość krwista i strzelająca pod zębami chrząstkami, jak frustrujące, jak męczące musiało być łapać w usta jedną po drugiej i wciąż czuć na podniebieniu tę samą, rozwodnioną do beztreściwości, krew? Mdłości podchodziły jej do przełyku, było jej ciężko na żołądku, oddech ścisnął się w płucach, słyszała dźwięczenie sprzączki zapinanego mu paska, dopiero teraz czując wyraźnie jej ciężar w swoich palcach. Gdzie? To nie było nic, dlaczego nie krzyczał? Dlaczego tak bardzo wzbraniał się przed gniewem?
– Safír... – zdołała zaledwie szepnąć, zdjęta zimnym dreszczem, świadomością, że nie mogła mu pomóc, nie mogła ściągnąć z niego tych dłoni, nie mogła rozszarpać twarzy nachylającej się do jego szyi. Czuła ciepły, szarpany płaczem, oddech w debrze swojej szyi i ciepło własnych łez zebranych w kącikach oczu i na rzęsach, kiedy wczepiała palce w jego kurtkę, trzymając go mocno, prawie ze złością. – To nie jest nic. Nie miał prawa. Nie miał prawa cię dotykać – szeptała, bezwiednie powtarzając echem zdrętwiałość myśli, ściętą świadomością tego, co się wydarzyło; gdzie? Jak głęboko pod skórę zdążył mu się wmusić, zanim uciekł, zanim przyjechała? Słyszała jeszcze jego słabe zaprzeczenie, wypowiedziane tak pewnie, zanim wsunął jej się w objęcia: może miał rację, może nie potrafiłaby złamać mu serca. Uśmiechnęła się słabo na jego słowa, otarcie bladego, spokojniejszego oddechu o jej szyję; wypuściła powietrze przez nos, rozbawiona.
– Powiedziałam jej, że jesteś moim mężem – mruknęła lekko, przechylając głowę, wspierając policzek o ciepło jego skóry, rozluźniając wreszcie ciasne objęcie. – Zostawiłam ją w twoim łóżku, jest wspaniała, powinieneś ją poznać. Prawie tak dobra jak ty, pewnie i tak by nam nie wyszło – dodała jeszcze, odchylając się niespiesznie, cofając dłonie, by ująć jego twarz, zetrzeć łzy z jego policzków, odnajdując jego spojrzenie, ciemne rzęsy zlepione rosą łez, nakrywane opuszkami palców, kiedy przymknął powieki. Odsunęła się wreszcie, zsuwając dłoń do jego ręki, pociągając go w stronę mruczącego samochodu, otwierając przed nim drzwi, rozcinając twarz jaśniejszym, ożywionym uśmiechem, zakrywającym przygnębienie. Zrzuciła niedbale wszystkie zalegające na fotelu rzeczy, pozwalając im zsypać się na wycieraczkę.
– Wsiadaj. Zmyjemy go z ciebie. Zmyjemy z siebie wszystko – oznajmiła, pozostawiając na jego rozgorączkowanym czole pieczątkę swoich ust, zanim zamknęła za nim drzwi, by usiąść za kierownicą. Muzyka sączyła się spokojnie z głośników, powietrze szumiało przez uchylone szyby, gdy wyjechali na ulicę, a jej dłoń, ściągnięta ze skrzyni biegów, zaległa mu na kolanie, oczekując jego ręki. – Może jutro zabije nas zapalenie płuc w boskim akcie miłosierdzia. Byłeś ochrzczony?
Wilgotne smugi lśniły mu na zaczerwienionych policzkach; broda drżała, kiedy rozchylił wreszcie usta, wykrztuszając z siebie kruchy fragment swoich uczuć, jakby mógł odpowiedzieć na każde z pytań, które tkwiły jej ością w gardle – dzisiaj czy kiedykolwiek. Jakby w tych słowach, wypowiadanych w przygnębionym przemęczeniu, kondensował wszystko, co kiedykolwiek go bolało; jakby w tych słowach tkwiło każde nacięcie skóry, każde stłuczenie kolan, każdy raz zadany skórzanym pasem, każdy cios wciśnięty pod żebra, każda rozpalona smuga pozostawiona na płótnie skóry przez łapczywe pożądanie; każda konwulsja płaczu i każdy podniesiony ton głosu. Skondensowany do mlecznego obłoku oddechu, rozpływał się w chłodnym powietrzu, razem z końcem prostej myśli: żaden z nich nigdy mnie nie kochał; nie istniał poza nią, był jedynie omdlałym ciałem wspartym o przystanek, zmęczonymi łzami, dopóki żaden z nich go nie kochał. Ja cię kocham, ale to nic. To nie miało znaczenia; to nic. Rozumiała przecież miłość – rozumiała, że nie mogła się z nią mierzyć. Przełknęła swoje milczenie, kiedy głos załamał mu się przed kolejnymi słowami. Wszystko, co mogłaby mu teraz powiedzieć, smakowało na języku jak bezsilny banał.
– Nie potrafiliby kochać cię właściwie, nie potrafiliby... – kochać cię jak ja; męskie serca zdawały się jej żylaste i zwłókniałe, męska miłość krwista i strzelająca pod zębami chrząstkami, jak frustrujące, jak męczące musiało być łapać w usta jedną po drugiej i wciąż czuć na podniebieniu tę samą, rozwodnioną do beztreściwości, krew? Mdłości podchodziły jej do przełyku, było jej ciężko na żołądku, oddech ścisnął się w płucach, słyszała dźwięczenie sprzączki zapinanego mu paska, dopiero teraz czując wyraźnie jej ciężar w swoich palcach. Gdzie? To nie było nic, dlaczego nie krzyczał? Dlaczego tak bardzo wzbraniał się przed gniewem?
– Safír... – zdołała zaledwie szepnąć, zdjęta zimnym dreszczem, świadomością, że nie mogła mu pomóc, nie mogła ściągnąć z niego tych dłoni, nie mogła rozszarpać twarzy nachylającej się do jego szyi. Czuła ciepły, szarpany płaczem, oddech w debrze swojej szyi i ciepło własnych łez zebranych w kącikach oczu i na rzęsach, kiedy wczepiała palce w jego kurtkę, trzymając go mocno, prawie ze złością. – To nie jest nic. Nie miał prawa. Nie miał prawa cię dotykać – szeptała, bezwiednie powtarzając echem zdrętwiałość myśli, ściętą świadomością tego, co się wydarzyło; gdzie? Jak głęboko pod skórę zdążył mu się wmusić, zanim uciekł, zanim przyjechała? Słyszała jeszcze jego słabe zaprzeczenie, wypowiedziane tak pewnie, zanim wsunął jej się w objęcia: może miał rację, może nie potrafiłaby złamać mu serca. Uśmiechnęła się słabo na jego słowa, otarcie bladego, spokojniejszego oddechu o jej szyję; wypuściła powietrze przez nos, rozbawiona.
– Powiedziałam jej, że jesteś moim mężem – mruknęła lekko, przechylając głowę, wspierając policzek o ciepło jego skóry, rozluźniając wreszcie ciasne objęcie. – Zostawiłam ją w twoim łóżku, jest wspaniała, powinieneś ją poznać. Prawie tak dobra jak ty, pewnie i tak by nam nie wyszło – dodała jeszcze, odchylając się niespiesznie, cofając dłonie, by ująć jego twarz, zetrzeć łzy z jego policzków, odnajdując jego spojrzenie, ciemne rzęsy zlepione rosą łez, nakrywane opuszkami palców, kiedy przymknął powieki. Odsunęła się wreszcie, zsuwając dłoń do jego ręki, pociągając go w stronę mruczącego samochodu, otwierając przed nim drzwi, rozcinając twarz jaśniejszym, ożywionym uśmiechem, zakrywającym przygnębienie. Zrzuciła niedbale wszystkie zalegające na fotelu rzeczy, pozwalając im zsypać się na wycieraczkę.
– Wsiadaj. Zmyjemy go z ciebie. Zmyjemy z siebie wszystko – oznajmiła, pozostawiając na jego rozgorączkowanym czole pieczątkę swoich ust, zanim zamknęła za nim drzwi, by usiąść za kierownicą. Muzyka sączyła się spokojnie z głośników, powietrze szumiało przez uchylone szyby, gdy wyjechali na ulicę, a jej dłoń, ściągnięta ze skrzyni biegów, zaległa mu na kolanie, oczekując jego ręki. – Może jutro zabije nas zapalenie płuc w boskim akcie miłosierdzia. Byłeś ochrzczony?
Safír Fenrisson
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Nie 4 Wrz - 18:50
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Obawiał się własnych emocji, jakby były czymś większym niż on sam, jakby mogły go obezwładnić i zwyciężyć, przedrzeć się na zewnątrz i pozostawić wstydliwe, brzydko zrośnięte blizny w miejscach, gdzie puścił je wolno, ufając, że, najedzone do syta jego ciałem, nie odważą się skosztować niczego innego – nie pamiętał, jak brzmiał jego własny szloch, bo ojciec wyrwał mu go siłą z krtani i teraz, kiedy znów poczuł go na języku, dźwięk wydał mu się obcy, wypływający z niego jak krew z otwartej rany, czerwona wstęga pulsu osuwająca się z ust na dygocącą brodę. Nie pozwalał własnym dłoniom zaciskać się w pięści, zębom zgrzytać o siebie w preludium podchodzącej do gardła zgrozy, strunom głosowym artykułować krzyku, który ginął gdzieś w przełyku, a kiedy z rzadka wyłaniał się na mieliznę warg, jego brzmienie przerażało go bardziej niż powód, dla którego się pojawił – największym lękiem, jaki w sobie nosił, była wizja wrośnięcia w sylwetkę Fenrisa, odnajdowanie nowych śladów jego podobieństwa we własnych rysach, nieświadome powtarzanie gestów, które wykonywał i naśladowanie życia, jakie wiódł. Ulegał pieszczotom cudzych ust i ciepłu napełniającego żołądek trunku, aby zrobić mu na złość, bo alkohol nigdy rzeczywiście mu nie smakował – przeciskał się przez skronie zawrotami głowy i sprawiał, że stawał się w swej swobodzie bardziej uległy, jakby jego własna, przemoczona świadomość odlepiała się od ciała, pozostawiając go w półprzytomnym transie, z którego budził się dopiero nad ranem, żłobiąc paznokciami czerwone szramy na własnej skórze, uwierającej go od środka cudzą obecnością; martwił się, że już nigdy nie będzie miękki, bo każdy kolejny mężczyzna okaże się mieć kły i pazury, oczy ostrzegające, by nie kłaść mu dłoni na języku, a on będzie robił to mimo wszystko, dopóki nie straci wszystkich palców, dopóki ktoś wreszcie nie odgryzie mu serca. Ostatnim razem, kiedy ciężar cudzego ciała wgniótł jego lędźwie w miękkie poduszki kanapy, strącił lewą stopą oprawioną w ramkę fotografię ze stolika do kawy, a przez twarz mężczyzny, który obejmował smukłą kibić swojej żony w dniu ślubu, prześlizgnęła się pojedyncza rysa pękniętego szkła – chciał czuć się winny, ale nie czuł niczego w ogóle.
Żaden z mężczyzn, którzy zlizywali mu pocałunki z ust, jakby siłą próbowali okraść go z czegoś, co już dawno wypuścił z uścisku palców, nigdy nie potrafił przykładać mu dłoni w debrze obojczyka tak czule, jak robiła to Sohvi, żaden nigdy nie patrzył mu w oczy głębiej niż powierzchowna bladość zieleni, owinięta ciasno wokół źrenic, a on czuł się, jakby wszechświat po raz kolejny śmiał mu się w twarz tym samym, schrypłym rechotem, który przylegał do ust Fenrisa, nawet w kpinie niezdolnych obdarzyć go uśmiechem, wiecznie wykrzywionych grymasem pogardliwego rozczarowania. Matka nigdy nie powiedziała mu o chłopcu, z którym znalazła go pod kołdrą – zawsze uważał, że zrobiła to z wyrozumiałości i po raz pierwszy w życiu był jej wdzięczny za milczenie, kiedy ojciec nakrył go z perłowym naszyjnikiem, przymierzanym przed sypialnianym lustrem, a Margrét odwróciła wzrok, gdy gwałtownym szarpnięciem zerwał mu go z szyi, rozsypując lśniące koraliki po linoleum, zrozumiał jednak, że nie była to dobroć, lecz wstyd; peszyło ją to, kim był i kim nie był, lecz przede wszystkim to, kim pragnął się stać. Przyglądał się smukłym dłoniom kobiet, które przysiadały Sohvi na kolanach, a ich ramiona, owinięte czule wokół smukłej szyi, przypominały giętkie pędy roślin bardziej niż węże, które jego samego podduszały pod samą grdyką, obserwował piękno wyłaniające się powoli z jej rzeźb, przystających w ich salonie w spokojnym kontrapoście, a kiedy nie patrzyła, przesuwał dłońmi po delikatności ich rysów, zatrzymywał ostrożnie palce na smukłych nadgarstkach, jakby pod warstwą gliny zamierzał wyczuć puls i zrytmizować go ze swoim własnym. Gdyby był kobietą, wiedziałby, jak kochać ją w sposób, w jaki na to zasługiwała. Gdyby był kobietą, pozwoliłby jej kochać się w sposób, w jaki na to nie zasługiwał.
– Przestań – wszedł jej w słowo, lecz jego głos, choć zdeterminowany, wybrzmiał błagalną nutą, kiedy pokręcił głową na boki, spuszczając wzrok na mętny labirynt betonowej kostki, która plątała mu się pod nogami. – Coś jest ze mną nie tak, coś musi być… – głos ugrzązł mu w gardle zafałszowaną nutą, przytłumiony przez nagłe szarpnięcie mdłości, podsuwających się prowokacyjnie pod brzeg podniebienia. – Coś jest nie tak i oni to wiedzą. – przetarł lewy policzek wnętrzem śródręcza, przełykając łzy i pozwalając, by Sohvi przyciągnęła go bliżej do siebie, nakryła dłońmi napięte pod płaszczem plecy, drżące od płaczu, który w cieple jej szyi przesiąkł przez niego kolejnym, gwałtownym spazmem, konwulsją wstrzymywanej w sercu rozpaczy, którą wypuścił z kurczowo zaciśniętego osierdzia. – Nie powiedziałem mu, żeby przestał – odetchnął w końcu – z żalem, z pretensją do samego siebie, do głosu, który uwiązł mu a gardle, gdy próbował odsunąć szyję od cudzych ust, wyrwać talię z zaborczego objęcia, wstrzymać palce przed wkradaniem się głębiej pod materiał spodni, chwyceniem za jego bieliznę i wysuwaniem spod paznokci tych samych słów, które wysuwały się jednocześnie spod języka; jesteś mi to winny – za tamtego drinka, za tamten pocałunek, za czelność do zmiany zdania, kiedy głód uciskał już bólem na dno nienasyconego żołądka. Dreszcz cichej skruchy przesunął się nerwowo w płytkiej kresie łopatek, jakby spodziewał się, że wyznanie to mogłoby wszystko zmienić, usprawiedliwiać piekącą zmierzłość w miejscach, gdzie nadgryzła go żarłoczność cudzych dłoni, odwrócić nóż z powrotem ostrzem w kierunku jego piersi, ale Sohvi wciąż trzymała go w ramionach, ciasno jakby znów był dzieckiem, jakby miał rozkruszyć się bez podpory jej obecności. Było mu słabo – przez alkohol i przez zmęczenie, które zaciskało supły na jutowych włóknach jego mięśni, przez łzy, które zastygły mu na policzkach czerwonymi wybroczynami żalu, przez obrzydzenie uciskające na trzewia rozpaczliwym pragnieniem zdarcia z siebie tej skóry, która nosiła odciski cudzych palców; mimo to pozwolił sobie w końcu na cień rozłamanego płaczem uśmiechu, paliatywny przebłysk pocieszenia wyłaniający się spod mulistej zieleni tęczówek, zdławione prychnięcie, odbijające się przygnębiającą ironią o obolałe gardło. Zamierzał jej powiedzieć, że wcale nie był dobrym człowiekiem, że na to nie zasługiwał, że wsunięte w opuszki miał pazury swego ojca, a wsuniętą w serce bezsilność swojej matki, ale zamiast tego parsknął tylko cicho, wypuszczając spomiędzy drżących ust obłok zbielałego chłodem powietrza.
– Chciałbym ją poznać – szepnął, niezdolny odwzajemnić jej słów błyskotliwością przyjacielskiego żartu, choć ten zastygł mu na tyłach języka celnością alternatywnej odpowiedzi. Sohvi odsunęła się nieśpiesznie, a on jej na to pozwolił, choć przez chwilę poczuł się, jakby nogi miały ugiąć się pod nim i uderzyć kolanami o twardą fakturę chodnika – alkohol, który wcześniej przyjemnie tłumił jego myśli, wydawał się teraz mącić je przy samym dnie i sprawiać, że ciało poruszało się z opieszałą niepewnością, jakby wyciągnięta ku niemu dłoń przyjaciółki prowadziła go przez mgłę; wypełnił płuca pojedynczym, głębokim wdechem, czując potrzebę wyrzucenia z siebie zatruwającej żołądek toksyny wraz ze wspomnieniami dzisiejszej nocy, zamiast tego posłusznie pochylił jednak głowę, wsiadając do samochodu, którego fotel mruczał od pracy silnika jak kot, a zaczepiona o lusterko zawieszka kołysała się uspokajająco, wyznaczając miarowy rytm jego serca. Osunął się lekko w fotelu, kiedy pojazd ruszył do przodu, po czym wsparł głowę o brzeg rozchylonego okna, pozwalając, by zimne powietrze dmuchało mu w twarz, odganiając z czoła lepkie od potu wiechcie splątanych włosów – próbował się uspokoić, teraz, kiedy mógł przymknąć oczy, owinąć myśli wokół sączącej się z radia muzyki i skupić się na wspierającym ciężarze troskliwej, kobiecej dłoni na jego lekko dygocącym kolanie, gdzie sięgnął w końcu również własnymi palcami, czerwonymi i sztywnymi od zimna, lecz zatrzymanymi ostrożnie na grzbiecie jej nadgarstka.
– Teraz nawet chrzest niewiele by zaradził – zaśmiał się krótko i nieprzekonująco, choć kiedy odchylił lekko głowę, by spojrzeć na profil Sohvi, kącik jego ust zmarszczył się wyraźnie, nie tyle w rozbawieniu, co w rozczulonej wdzięczności. Samochód sunął pustą, winietowaną mrokiem ulicą z cichym, usypiającym świstem, a on przez chwilę poczuł się tak, jakby miał już nigdy z niego nie wysiąść. – Myślisz, że jestem zbyt naiwny? – spytał w końcu, rozrywając cienką błonę milczenia, lecz spoglądając za okno zamiast na jej twarz. – Ciągle wydaje mi się, że tym razem będzie inaczej.
Żaden z mężczyzn, którzy zlizywali mu pocałunki z ust, jakby siłą próbowali okraść go z czegoś, co już dawno wypuścił z uścisku palców, nigdy nie potrafił przykładać mu dłoni w debrze obojczyka tak czule, jak robiła to Sohvi, żaden nigdy nie patrzył mu w oczy głębiej niż powierzchowna bladość zieleni, owinięta ciasno wokół źrenic, a on czuł się, jakby wszechświat po raz kolejny śmiał mu się w twarz tym samym, schrypłym rechotem, który przylegał do ust Fenrisa, nawet w kpinie niezdolnych obdarzyć go uśmiechem, wiecznie wykrzywionych grymasem pogardliwego rozczarowania. Matka nigdy nie powiedziała mu o chłopcu, z którym znalazła go pod kołdrą – zawsze uważał, że zrobiła to z wyrozumiałości i po raz pierwszy w życiu był jej wdzięczny za milczenie, kiedy ojciec nakrył go z perłowym naszyjnikiem, przymierzanym przed sypialnianym lustrem, a Margrét odwróciła wzrok, gdy gwałtownym szarpnięciem zerwał mu go z szyi, rozsypując lśniące koraliki po linoleum, zrozumiał jednak, że nie była to dobroć, lecz wstyd; peszyło ją to, kim był i kim nie był, lecz przede wszystkim to, kim pragnął się stać. Przyglądał się smukłym dłoniom kobiet, które przysiadały Sohvi na kolanach, a ich ramiona, owinięte czule wokół smukłej szyi, przypominały giętkie pędy roślin bardziej niż węże, które jego samego podduszały pod samą grdyką, obserwował piękno wyłaniające się powoli z jej rzeźb, przystających w ich salonie w spokojnym kontrapoście, a kiedy nie patrzyła, przesuwał dłońmi po delikatności ich rysów, zatrzymywał ostrożnie palce na smukłych nadgarstkach, jakby pod warstwą gliny zamierzał wyczuć puls i zrytmizować go ze swoim własnym. Gdyby był kobietą, wiedziałby, jak kochać ją w sposób, w jaki na to zasługiwała. Gdyby był kobietą, pozwoliłby jej kochać się w sposób, w jaki na to nie zasługiwał.
– Przestań – wszedł jej w słowo, lecz jego głos, choć zdeterminowany, wybrzmiał błagalną nutą, kiedy pokręcił głową na boki, spuszczając wzrok na mętny labirynt betonowej kostki, która plątała mu się pod nogami. – Coś jest ze mną nie tak, coś musi być… – głos ugrzązł mu w gardle zafałszowaną nutą, przytłumiony przez nagłe szarpnięcie mdłości, podsuwających się prowokacyjnie pod brzeg podniebienia. – Coś jest nie tak i oni to wiedzą. – przetarł lewy policzek wnętrzem śródręcza, przełykając łzy i pozwalając, by Sohvi przyciągnęła go bliżej do siebie, nakryła dłońmi napięte pod płaszczem plecy, drżące od płaczu, który w cieple jej szyi przesiąkł przez niego kolejnym, gwałtownym spazmem, konwulsją wstrzymywanej w sercu rozpaczy, którą wypuścił z kurczowo zaciśniętego osierdzia. – Nie powiedziałem mu, żeby przestał – odetchnął w końcu – z żalem, z pretensją do samego siebie, do głosu, który uwiązł mu a gardle, gdy próbował odsunąć szyję od cudzych ust, wyrwać talię z zaborczego objęcia, wstrzymać palce przed wkradaniem się głębiej pod materiał spodni, chwyceniem za jego bieliznę i wysuwaniem spod paznokci tych samych słów, które wysuwały się jednocześnie spod języka; jesteś mi to winny – za tamtego drinka, za tamten pocałunek, za czelność do zmiany zdania, kiedy głód uciskał już bólem na dno nienasyconego żołądka. Dreszcz cichej skruchy przesunął się nerwowo w płytkiej kresie łopatek, jakby spodziewał się, że wyznanie to mogłoby wszystko zmienić, usprawiedliwiać piekącą zmierzłość w miejscach, gdzie nadgryzła go żarłoczność cudzych dłoni, odwrócić nóż z powrotem ostrzem w kierunku jego piersi, ale Sohvi wciąż trzymała go w ramionach, ciasno jakby znów był dzieckiem, jakby miał rozkruszyć się bez podpory jej obecności. Było mu słabo – przez alkohol i przez zmęczenie, które zaciskało supły na jutowych włóknach jego mięśni, przez łzy, które zastygły mu na policzkach czerwonymi wybroczynami żalu, przez obrzydzenie uciskające na trzewia rozpaczliwym pragnieniem zdarcia z siebie tej skóry, która nosiła odciski cudzych palców; mimo to pozwolił sobie w końcu na cień rozłamanego płaczem uśmiechu, paliatywny przebłysk pocieszenia wyłaniający się spod mulistej zieleni tęczówek, zdławione prychnięcie, odbijające się przygnębiającą ironią o obolałe gardło. Zamierzał jej powiedzieć, że wcale nie był dobrym człowiekiem, że na to nie zasługiwał, że wsunięte w opuszki miał pazury swego ojca, a wsuniętą w serce bezsilność swojej matki, ale zamiast tego parsknął tylko cicho, wypuszczając spomiędzy drżących ust obłok zbielałego chłodem powietrza.
– Chciałbym ją poznać – szepnął, niezdolny odwzajemnić jej słów błyskotliwością przyjacielskiego żartu, choć ten zastygł mu na tyłach języka celnością alternatywnej odpowiedzi. Sohvi odsunęła się nieśpiesznie, a on jej na to pozwolił, choć przez chwilę poczuł się, jakby nogi miały ugiąć się pod nim i uderzyć kolanami o twardą fakturę chodnika – alkohol, który wcześniej przyjemnie tłumił jego myśli, wydawał się teraz mącić je przy samym dnie i sprawiać, że ciało poruszało się z opieszałą niepewnością, jakby wyciągnięta ku niemu dłoń przyjaciółki prowadziła go przez mgłę; wypełnił płuca pojedynczym, głębokim wdechem, czując potrzebę wyrzucenia z siebie zatruwającej żołądek toksyny wraz ze wspomnieniami dzisiejszej nocy, zamiast tego posłusznie pochylił jednak głowę, wsiadając do samochodu, którego fotel mruczał od pracy silnika jak kot, a zaczepiona o lusterko zawieszka kołysała się uspokajająco, wyznaczając miarowy rytm jego serca. Osunął się lekko w fotelu, kiedy pojazd ruszył do przodu, po czym wsparł głowę o brzeg rozchylonego okna, pozwalając, by zimne powietrze dmuchało mu w twarz, odganiając z czoła lepkie od potu wiechcie splątanych włosów – próbował się uspokoić, teraz, kiedy mógł przymknąć oczy, owinąć myśli wokół sączącej się z radia muzyki i skupić się na wspierającym ciężarze troskliwej, kobiecej dłoni na jego lekko dygocącym kolanie, gdzie sięgnął w końcu również własnymi palcami, czerwonymi i sztywnymi od zimna, lecz zatrzymanymi ostrożnie na grzbiecie jej nadgarstka.
– Teraz nawet chrzest niewiele by zaradził – zaśmiał się krótko i nieprzekonująco, choć kiedy odchylił lekko głowę, by spojrzeć na profil Sohvi, kącik jego ust zmarszczył się wyraźnie, nie tyle w rozbawieniu, co w rozczulonej wdzięczności. Samochód sunął pustą, winietowaną mrokiem ulicą z cichym, usypiającym świstem, a on przez chwilę poczuł się tak, jakby miał już nigdy z niego nie wysiąść. – Myślisz, że jestem zbyt naiwny? – spytał w końcu, rozrywając cienką błonę milczenia, lecz spoglądając za okno zamiast na jej twarz. – Ciągle wydaje mi się, że tym razem będzie inaczej.
Sohvi Vänskä
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Wto 20 Wrz - 19:40
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
– Nie – miękki ton głosu urywał się odruchową stanowczością, odpowiadając prośbie z impulsywnym nieprzejednaniem, choć czuła zarazem, że nie powinna wypowiadać tego głośno; że nie powinna mu teraz odmawiać i nie powinna odbierać mu możliwości stawiania cichych, zmęczonych żądań, nawet jeśli nie zamierzała ich istotnie wysłuchiwać. Wydawało jej się jednak nieznośnym dopuszczać do dyskusji niesprawiedliwe – ponadto podjudzane nietrzeźwością – przeświadczenie, że był winny, jakby wina mieszkała w jego ciele, jakby spoglądała mu z oczu, zwodząc obcych mężczyzn bezgłośną zachętą, jakby trzymał ją pod policzkiem, między zębami jak doraźne panaceum, i podawał ją cudzym ustom w przypadkowym pocałunku rozcieńczonym alkoholem, jakby zasługiwał na tę ogłuszoną łapczywość zaciskającą się mu na biodrach naglącym ultimatum niedopuszczającym odmowy (przyjemnie dla nas obu lub przyjemnie dla mnie), bo sam ją do siebie przywiódł, bo serce przecinała mu skaza, przez którą przesączał się słodki, odurzający ferment trzymanych pod żołądkiem pragnień, skaleczenie, do którego niewłaściwi mężczyźni przykładali szorstkie języki i w które wczepiali niełaskawe palce, próbując przedrzeć się głębiej, rozchylając siłą niezasklepione rozdarcie. Miękkość schowana pod zroszoną rozkoszą skorupą okazywała się tymczasem zbyt mdła dla podniebień żądnych rzeczy wyłącznie pieprznych i łatwych do spłukania z dłoni, nim wrócą do swoich codzienności, do rodzin i żon, do pracy na szanowanym stanowisku, do garnituru skrojonego na miarę chowanych pod nim grzeszków i zdeptanych trupów, do głośno wypowiadanej nienawiści dla podobnych jemu, zaburzonych w naturze, dewiantów. Ich miłość była przecież strawna jedynie za zaciśniętymi ustami, jedynie bez patrzenia sobie w oczy, z lędźwiami wspartymi o tylne siedzenie samochodu zatrzymanego pośrodku ślepej i niemej źrenicy pustkowia, z sylwetką nachyloną nad poduszkami, na których wciąż trwał osiadły zapach skóry nieobecnej przyzwoitości; tak jak jej miłość była wyłącznie zabawą ulegle rozpuszczającą się w cudzych ustach jednorazowo, pocałunkiem ścierającym z warg czereśniowy zapach drogiej szminki przed jej ponownym nałożeniem, pieszczotą słów, których nie potrafił wypowiadać w łóżku nużący mąż, bo interesowało go jedynie własne zadowolenie, obiektem przygodnej ciekawości lub eksperymentem, pikantnym akcesorium do czyjegoś wspólnego łóżka (zgodziła się raz i wyszła szybko, pozostawiając na męskim policzku zaczerwienioną odbitkę zniesmaczonego gniewu, bo najprostszy warunek stawiający klarowną granicę nadwyrężał jego zdolność subordynacji nieskompilowanym wymogom szacunku).
Denerwowało ją, kiedy mówił w ten sposób – kiedy pijanym głosem, nerwowym i zdeterminowanym w swojej winnej rozpaczy, doszukiwał się w sobie przyczyny cudzej egocentrycznej podłości; spuszczał spojrzenie, grzęznąc nim pośród pęknięć koski brukowej i potrząsał głową, a ona miała ochotę pocałować go w czoło, nałożyć mu dłoń na usta, zanim wątpliwość przeistoczy się w przekonanie, miała ochotę złapać go za ręce i spróbować przekonać, siebie i jego, że miłość niewinna i czuła, miłość nieprzeznaczona krzywdzie, nie była jedynie młodzieńczą mrzonką opowiadaną sobie do snu, nie musiała boleć, nie musiała odchodzić, nie musiała leżeć na skórze jak paznokcie wpijane półksiężycami pod żebra. Powiedział, że wciąż czuł na sobie jego dłonie i nie mogła wyłuskać tego ze swoich skroni; obcy człowiek wciąż zalegał pod jego ubraniem, wciąż podsuwał dłoń pod gardło, przyduszając w nim wykrztuszane z trudem słowa, pod którymi brwi ściągały jej się w protestacyjnym zmartwieniu, surowa opozycja spojrzenia przełamywała się przygnębionym żalem. Jak wiele rozczarowanych nocy nosił na sobie jak niewidoczne blizny, pozostawione pod naskórkiem zgrubienia wyczuwalne tylko jemu? Jak wiele razy obserwowała jak sunął palcami po ramionach, po odsłoniętym torsie, pozostawiając zaróżowione smugi na naskórku, jakby szukał w sobie zadry, zgubionego początku trzymających za aorty marzeń, za który mógłby szarpnąć, zdzierając z siebie ich dławiący ucisk; jakby szukał przecięcia powłok, za które mógłby pociągnąć, zdejmując z siebie odciski cudzych palców, zużytą warstwę przetartego zębami ciała. Przełknęła westchnienie, czując jak przystaje jej w dołku obojczyka uciskiem bezsilnej złości, przez chwilę pozostawiając jego wyznanie – wymierzany sobie wyrok, stuknięcie sumienia o struny głosu, głuche międzysłowne winny – bez odpowiedzi, przeczekując rwanie złości, zbierającej się na języku zbyt ostrą cierpkością.
– Tacy mężczyźni – odezwała się w końcu, przesuwając dłonią po jego plecach, wypowiadając te słowo jak zmierzłą obelgę wypluwaną z krtani z ulgą – na każdym kroku próbują przekonać cię o swojej nieomylności, dopóki inkoherencja nie jest im zwyczajnie wygodna – stępiała rozgoryczoną wściekłość o wyrachowaną przemyślność zdania, układaną cierpliwie w myślach, nim przepaliła nią ciszę, przesączaną przez zęby zjadliwością. Zamknęła oczy, wspierając policzek o jego skórę; była zmęczona, do reszty zmęczona światem udającym, że wszystko z nim w porządku, zmęczona piedestałem mężczyzny, jego wytresowaną doskonale roszczeniowością. Mówili, że jest rozpuszczona i zepsuta, mówili, że jest niesprawiedliwa, że się pogubiła i nie rozumie życia, jakby nigdy nie trzymali w dłoniach dziewczyny, która nie miała odwagi się sprzeciwić. – Dostrzegą twoje zawahanie jak zaślinione sępy ostatni dech zwierzyny w promieniu kilometrów, znajdą najmniejszą szczelinę, w którą muszą wepchnąć swoje brudne palce, ale nie są w stanie dostrzec tego, co nieporęcznie, bo wymagałoby to od nich ukrócenia swoich parszywych kaprysów, rozpuszczonych przez matczyne pobłażanie społeczeństwa. To nie jest twoja wina – powtórzyła, przysuwając do niego zmęczony, miękki szept, w którym chrobotała powściągana pasja wściekłych poglądów. Choć myśl, że ta opinia mogłaby zostać nazwana kontrowersyjną podchodziła jej do ust mdłościami: bliskość nie powinna wymagać kategorycznych słów, by być bezpieczną. – Dobrze, że tu jesteś – ułożyła usta do tych słów, ale właściwie ich nie słyszała, cichych i ukradkowych, przysuwanych mu do ucha, dobrze, że zadzwoniłeś, dobrze, że uciekłeś, zrobiłeś wszystko, co mogłeś zrobić, znalazłeś mnie, żebym mogła znaleźć ciebie, jestem tu z tobą, choć bałam się, że nie zdążę.
– Wolałabym nie – odparła na jego słowa, z ponurym rozbawieniem, wypuszczając go ze swoich objęć, na krótki moment jedynie wracając do wspomnienia Jean wychylającej się z drzwi ich mieszkania, by odprowadzić ją zatroskanym spojrzeniem. – Dałoby mi to tylko głupie wrażenie, że zostanie na dłużej.
Wiatr wpadający przez uchylone okna łaskotał jej zarumienione policzki zwiewanymi kosmykami prostych włosów, droga zdawała się tym razem uległa i spokojna, zaskakująco pusta; kącik ust uniósł jej się łagodnie, kiedy poczuła w końcu dotyk jego palców na swoim nadgarstku, z niewypowiadaną na głos ulgą. Nie lubiła, kiedy odsuwał się od niej – nie lubiła, kiedy próbował ukrywać się przed nią, razem ze swoją skórą, z pozostawionymi na niej śladami. Ukradkiem spojrzała na niego kątem oka, na głowę wspartą o odsuniętą szybę, mierzwione nocą włosy, światła przesuwające się po szklistych taflach oczu, pozorne przynajmniej uspokojenie. Miała nadzieję, że rześkie powietrze otrzeźwi go choć trochę, strąci z niego duszące poczucie winy, choć martwiła się, mimowolnie, że wytrzeźwiały schowa je jedynie głębiej, odgrywając przed nią przekonujący pozór beztroski. Parsknęła z cichą wesołością na jego słowa, odwracając dłoń, by wziąć w palce jego ostrożną rękę, bez przezornej nieśmiałości, pozwalając muzyce wypełnić przestrzeń, spokojny odcinek, w którym tłoczne miasto (głośny męski śmiech zawrzał w którymś momencie na zewnątrz pod mijanym barem; ścisnęła łagodnie jego palce) ustąpiło swobodniejszym, ładniejszym obrzeżom, dopóki Safír nie przerwał ciszy, nie odwracając twarzy od uchylonej przestrzeliny okna.
– Mam czasami wrażenie – odezwała się po chwili milczącego namysłu, jakby nie była pewna, jak powinna mu odpowiedzieć: szczerze czy tak, jak byłoby łatwiej – że jest w tym jakaś masochistyczna determinacja, bardziej niż naiwność. Prosiłam cię wiele razy... – nie dokończyła zdania, nie chcąc wracać do ich kłótni, tych nielicznych zadrażnień, jakie przeskakiwały między nimi lapidarnymi spięciami, krótkimi, ale zgęstniałymi od złości, trzasku i zgrzytu zębów zaciskanych na impulsywnych słowach, czasem daremnie; powstrzymała się, by nie określić tej determinacji pokutniczą. Rozplotła ich palce, cofając dłoń na skrzynię biegów, zjeżdżając z głównej ulicy w słabo oświetloną, cichą drogę. – Czasami nie jestem pewna, czy szukasz rzeczywiście miłości, która byłaby dla ciebie dobra.
Denerwowało ją, kiedy mówił w ten sposób – kiedy pijanym głosem, nerwowym i zdeterminowanym w swojej winnej rozpaczy, doszukiwał się w sobie przyczyny cudzej egocentrycznej podłości; spuszczał spojrzenie, grzęznąc nim pośród pęknięć koski brukowej i potrząsał głową, a ona miała ochotę pocałować go w czoło, nałożyć mu dłoń na usta, zanim wątpliwość przeistoczy się w przekonanie, miała ochotę złapać go za ręce i spróbować przekonać, siebie i jego, że miłość niewinna i czuła, miłość nieprzeznaczona krzywdzie, nie była jedynie młodzieńczą mrzonką opowiadaną sobie do snu, nie musiała boleć, nie musiała odchodzić, nie musiała leżeć na skórze jak paznokcie wpijane półksiężycami pod żebra. Powiedział, że wciąż czuł na sobie jego dłonie i nie mogła wyłuskać tego ze swoich skroni; obcy człowiek wciąż zalegał pod jego ubraniem, wciąż podsuwał dłoń pod gardło, przyduszając w nim wykrztuszane z trudem słowa, pod którymi brwi ściągały jej się w protestacyjnym zmartwieniu, surowa opozycja spojrzenia przełamywała się przygnębionym żalem. Jak wiele rozczarowanych nocy nosił na sobie jak niewidoczne blizny, pozostawione pod naskórkiem zgrubienia wyczuwalne tylko jemu? Jak wiele razy obserwowała jak sunął palcami po ramionach, po odsłoniętym torsie, pozostawiając zaróżowione smugi na naskórku, jakby szukał w sobie zadry, zgubionego początku trzymających za aorty marzeń, za który mógłby szarpnąć, zdzierając z siebie ich dławiący ucisk; jakby szukał przecięcia powłok, za które mógłby pociągnąć, zdejmując z siebie odciski cudzych palców, zużytą warstwę przetartego zębami ciała. Przełknęła westchnienie, czując jak przystaje jej w dołku obojczyka uciskiem bezsilnej złości, przez chwilę pozostawiając jego wyznanie – wymierzany sobie wyrok, stuknięcie sumienia o struny głosu, głuche międzysłowne winny – bez odpowiedzi, przeczekując rwanie złości, zbierającej się na języku zbyt ostrą cierpkością.
– Tacy mężczyźni – odezwała się w końcu, przesuwając dłonią po jego plecach, wypowiadając te słowo jak zmierzłą obelgę wypluwaną z krtani z ulgą – na każdym kroku próbują przekonać cię o swojej nieomylności, dopóki inkoherencja nie jest im zwyczajnie wygodna – stępiała rozgoryczoną wściekłość o wyrachowaną przemyślność zdania, układaną cierpliwie w myślach, nim przepaliła nią ciszę, przesączaną przez zęby zjadliwością. Zamknęła oczy, wspierając policzek o jego skórę; była zmęczona, do reszty zmęczona światem udającym, że wszystko z nim w porządku, zmęczona piedestałem mężczyzny, jego wytresowaną doskonale roszczeniowością. Mówili, że jest rozpuszczona i zepsuta, mówili, że jest niesprawiedliwa, że się pogubiła i nie rozumie życia, jakby nigdy nie trzymali w dłoniach dziewczyny, która nie miała odwagi się sprzeciwić. – Dostrzegą twoje zawahanie jak zaślinione sępy ostatni dech zwierzyny w promieniu kilometrów, znajdą najmniejszą szczelinę, w którą muszą wepchnąć swoje brudne palce, ale nie są w stanie dostrzec tego, co nieporęcznie, bo wymagałoby to od nich ukrócenia swoich parszywych kaprysów, rozpuszczonych przez matczyne pobłażanie społeczeństwa. To nie jest twoja wina – powtórzyła, przysuwając do niego zmęczony, miękki szept, w którym chrobotała powściągana pasja wściekłych poglądów. Choć myśl, że ta opinia mogłaby zostać nazwana kontrowersyjną podchodziła jej do ust mdłościami: bliskość nie powinna wymagać kategorycznych słów, by być bezpieczną. – Dobrze, że tu jesteś – ułożyła usta do tych słów, ale właściwie ich nie słyszała, cichych i ukradkowych, przysuwanych mu do ucha, dobrze, że zadzwoniłeś, dobrze, że uciekłeś, zrobiłeś wszystko, co mogłeś zrobić, znalazłeś mnie, żebym mogła znaleźć ciebie, jestem tu z tobą, choć bałam się, że nie zdążę.
– Wolałabym nie – odparła na jego słowa, z ponurym rozbawieniem, wypuszczając go ze swoich objęć, na krótki moment jedynie wracając do wspomnienia Jean wychylającej się z drzwi ich mieszkania, by odprowadzić ją zatroskanym spojrzeniem. – Dałoby mi to tylko głupie wrażenie, że zostanie na dłużej.
Wiatr wpadający przez uchylone okna łaskotał jej zarumienione policzki zwiewanymi kosmykami prostych włosów, droga zdawała się tym razem uległa i spokojna, zaskakująco pusta; kącik ust uniósł jej się łagodnie, kiedy poczuła w końcu dotyk jego palców na swoim nadgarstku, z niewypowiadaną na głos ulgą. Nie lubiła, kiedy odsuwał się od niej – nie lubiła, kiedy próbował ukrywać się przed nią, razem ze swoją skórą, z pozostawionymi na niej śladami. Ukradkiem spojrzała na niego kątem oka, na głowę wspartą o odsuniętą szybę, mierzwione nocą włosy, światła przesuwające się po szklistych taflach oczu, pozorne przynajmniej uspokojenie. Miała nadzieję, że rześkie powietrze otrzeźwi go choć trochę, strąci z niego duszące poczucie winy, choć martwiła się, mimowolnie, że wytrzeźwiały schowa je jedynie głębiej, odgrywając przed nią przekonujący pozór beztroski. Parsknęła z cichą wesołością na jego słowa, odwracając dłoń, by wziąć w palce jego ostrożną rękę, bez przezornej nieśmiałości, pozwalając muzyce wypełnić przestrzeń, spokojny odcinek, w którym tłoczne miasto (głośny męski śmiech zawrzał w którymś momencie na zewnątrz pod mijanym barem; ścisnęła łagodnie jego palce) ustąpiło swobodniejszym, ładniejszym obrzeżom, dopóki Safír nie przerwał ciszy, nie odwracając twarzy od uchylonej przestrzeliny okna.
– Mam czasami wrażenie – odezwała się po chwili milczącego namysłu, jakby nie była pewna, jak powinna mu odpowiedzieć: szczerze czy tak, jak byłoby łatwiej – że jest w tym jakaś masochistyczna determinacja, bardziej niż naiwność. Prosiłam cię wiele razy... – nie dokończyła zdania, nie chcąc wracać do ich kłótni, tych nielicznych zadrażnień, jakie przeskakiwały między nimi lapidarnymi spięciami, krótkimi, ale zgęstniałymi od złości, trzasku i zgrzytu zębów zaciskanych na impulsywnych słowach, czasem daremnie; powstrzymała się, by nie określić tej determinacji pokutniczą. Rozplotła ich palce, cofając dłoń na skrzynię biegów, zjeżdżając z głównej ulicy w słabo oświetloną, cichą drogę. – Czasami nie jestem pewna, czy szukasz rzeczywiście miłości, która byłaby dla ciebie dobra.
Safír Fenrisson
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Pią 7 Paź - 0:06
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Unikał tego słowa, jego ostrych krawędzi, które potrafiły rozcinać cienką powłokę naskórka, jego stanowczego brzmienia, zbyt łatwo przeobrażającego się w krtani w ojcowski baryton, jego ostateczności, bo po nie zazwyczaj nie istniało już nic więcej poza rozczarowaniem – cudzym, gdy ktoś wypuszczał zza zębów ciężki oddech urazy lub jego własnym, gdy sprzeciw okazywał się zbyt słaby, by zaspokoić rozgrymaszony apetyt. Trzy proste litery z trudem przechodziły mu przez gardło, jeśli nie były owinięte bawełną stosowanego usprawiedliwienia, jeśli sztucznie nie zmieniał ich tembru i nie piłował pazurów, upewniając się, że nawet wydobyte spod języka z nerwowym pośpiechem nie mogły już nikogo zranić – wydawało mu się, że stawianie sobie podobnych granic było nieuchronnym preludium do gniewu, którego obawiał się bardziej niż bólu, bardziej niż zdrady, bardziej niż samotności; gniew kojarzył mu się z płaczem matki, która kładła wieczorami głowę na jego poduszce, a jej łzy wsiąkały wilgotną plamą w jasny materiał pościeli, z cudzymi palcami rysującymi się sinym odciskiem na pergaminie skóry i z własną bezsilnością, bo naprzeciw Fenrisa zawsze pozostawał tylko chłopcem, niezdolnym zaradzić własnemu nieszczęściu. Był ofiarą dłużej, niż był sobą; nie potrafił wyrugować ze świadomości wszystkich wspomnień, które wgniotły się w nią obuchem zaciśniętej pięści, a za żebrami ciążyło mu szyderstwo urażonej młodości, zdolnej we wszystkim odnaleźć sposób, by uczynić na złość swemu ojcu, bo ten wciąż przyglądał mu się zza ciemnych otworów źrenic w tafli lustrzanego odbicia – przekonywał się, że alkoholem mógłby wyjałowić swe wnętrze z jego obecności, odsłużyć się za wieczór, który spędził, trzeźwiejąc na opustoszałej werandzie, dopóki matka nad ranem nie wpuściła go do środka, ocierając mdłości z dygocącej wargi i skrywając zesztywniałe mrozem dłonie w swoich własnych, tak ciepłych, że wydawały się parzyć, kiedy uścisnęła go mocniej, lata później żołądek wciąż palił go jednak od trunku, a głowa ciążyła ku ziemi, gdy odginał szyję, przypominając, że wciąż był tym samym dzieckiem, które nie potrafiło przynależeć do nikogo, nawet do samego siebie.
W ustach Sohvi przeczenie brzmiało inaczej – stanowczo i pewnie, z ciężarem, który kładł się na barkach, lecz nie uginał kręgów; wiele razy upatrywał w niej tej władczej determinacji, do jakiej sam nie potrafił się przymusić, bo ta brzmiała w jego krtani zbyt twardo i męsko, ocierając się boleśnie o przełyk. Przekonywał się, że powinien zrównoważyć w sobie wszystko, co ugrzęzło w nim atawizmem niechcianego pokrewieństwa, będąc serdecznym i ugodowym – wyobrażał sobie, że jeśli okaże się w swej czułości wystarczająco posłuszny, łatwiej będzie go pokochać; pozostawał taki również przy niej, uparty przy dystansowaniu się od własnego bólu i milczący w sprawach, które podchodziły mu do gardła ciernistym uciskiem łez. Był pewien, że miłość zniknie, gdy tylko odwróci wzrok, że była ulotna i tymczasowa, że należało podtrzymywać ją jak narażoną na wiatr zapałkę, pełgającą ostrzeżeniem nagłego zgaśnięcia – wyobrażał ją sobie jako cienki, filigranowy materiał, który rwał się w jego dłoniach, odsłaniając miejsca, gdzie prześwitywała zadrażniona skóra, brzydka i spąsowiała, lecz ukazująca, kim był w rzeczywistości; pozwalał, by cudze dłonie pozostawiały ślady na jego ciele, bo wydawało mu się, że mógłby stać się dzięki temu kimś nowym, nieświadomy, że mimo uporu z jakim rozpaczliwie pragnął pozbyć się miana ofiary, wchodził w jej rolę tylko głębiej, wyciągał ramiona i kornie zgadzał by się, by przeżuwano jego kości pomiędzy zębami, obrywając z nich skrawki mięsa, by zaspokoić swój głód. Nie opowiadał na głos o mężczyznach, którzy pragnęli wykroić z niego więcej, niż potrafił im dać, wypatroszyć spod skóry szponder uległego oddania, wygryźć dla siebie antrykot niezasłużonej czułości, łamiąc przy tym pręty zakrzywionych nad sercem żeber – nie mówił nigdy o rozstaniach, a potem rozmasowywał w łazience skręcony nadgarstek i stawiał kołnierz koszuli, chowając purpurowe ślady, które cudza dłoń pozostawiła na jego gardle; zwykł zakrywać własny wstyd milczeniem, na jaki krtań nie chciała mu dzisiaj pozwolić. Dobrze, że tu jesteś, jak miękki kompres ułożony na wciąż krwawiącej ranie.
– To dla mnie za dużo. – szept wciąż nasiąkał jeszcze łzami, a on nachylił się z pijaną niezdarnością, zatrzymując brodę w debrze kobiecego ramienia – wilgoć stygła mu na policzkach, lecz tak jak mięśnie napięte przez zbyt długi czas bolały na długo po tym, jak nareszcie się rozluźniały, szloch, który uciekł z jego piersi, przypominał ćmę, która od lat uderzała o szybę nakrywającego ją słoja. Poczuł się w jej ramionach jak dziecko – wydawało mu się, że po raz pierwszy od lat stanął w miejscu, pozwalając, by dogonił go własny strach, dwadzieścia jeden lat lęku, który wsączył się nagle pod błonę osierdzia, sprawiając, że skóra pod dotykiem cudzej dłoni nakryła się dropiatą warstwą sprzeciwu, mdłości podeszły nerwowo pod gardło, a wymuszone pocałunki wydawały się odbierać mu ostatki przeciskającego się przez tchawicę powietrza; chciał pozostać sam z własnym ciałem, choć potrafił myśleć tylko o martwym jagnięciu, które ojciec skórował za domem, by następnie obwiązać kaftan zdjętej wełny wokół wątłego ciała tego, który przeżył noc. Wydawało mu się, że również posiadał drugą skórę, brzydką i martwą, przewiązaną nierówną fastrygą na miękkim podbrzuszu; mieścił w sobie zbyt wiele cudzej obecności, dotyku, który nagle wydał mu się zmierzły i piekący jak świeża infekcja, jak złamana obietnica, jak przebłysk odrazy w matczynym spojrzeniu, gdy znalazła go pod kołdrą z wargami dociśniętymi do ust drugiego chłopca – chcę tylko, kościste palce zaciskające się na jego ramieniu tak mocno, że pozostała po nich sina plama, żebyś był szczęśliwy. Nie chcesz być szczęśliwy, Piesku?
Wiatr studził czerwień wypieków na jego twarzy, odgarniając włosy z czoła i zastygając niewygodną suchością na podniebieniu, choć na język wciąż napływała mu ślina, lepka i mdląca; wydawało mu się, że nie miał siły mówić, lecz nie miał tym bardziej siły milczeć, więc sprzeczność zacisnęła się supłem na jego krtani, wprawiając struny w drżenie wypowiedzianego szeptem pytania. Samochód wciąż sunął po pustej ulicy, a szum powietrza układał się w warstwach topniejącej pomiędzy nimi ciszy – wprawdzie nie był pewien, czy rzeczywiście pragnął poznać odpowiedź; pragnął zdrapać z siebie skórę, która paliła go pod ubraniem, pragnął zanurzyć się w wannie, dopóki płuca nie rozbolałyby go od wstrzymywania powietrza, pragnął zamknąć oczy i stać się jedną z usztywnionych w glinie rzeźb, którą wciąż można było rozmoczyć i przerobić na coś innego. Prawda bywała tymczasem kanciasta i nieszczęśliwa.
– Jaka miłość byłaby dla mnie dobra? – spytał słabym głosem, choć w jego tonie przebrzmiewała nie tyle ciekawość, co bezsilna gorycz, jakby rzucał jej to pytanie pod nogi, wątpiąc, by potrafiła udzielić mu odpowiedzi. Podświadomie wiedział jednak, że miała rację – poszukiwał miłości, która cierpła mu na języku, którą mógłby się krztusić i dławić, dopóki nie wyplułby jej na bruk, marząc jednocześnie o tym, by ktoś zwyczajnie chwycił go za rękę i nie unikał przy tym jego spojrzenia, przespał noc w wymiętej pościeli i został na śniadanie, pocałował go czule pomiędzy łopatkami i nie oczekiwał tej nocy niczego więcej; nie był pewien, czy taka miłość istniała w przeznaczonym mu krajobrazie. Samochód skręcił tymczasem na boczną drogę, przystając w końcu w zaułku opustoszałej ulicy, gdzie znad chodnika wznosiła się ich kamienica; szum pojazdu wydawał mu się uspokajający, a kiedy umilkł, uczuł na nowo ciężar grzęznącego w skroniach niepokoju. Sięgnął dłonią do klamki, uchylając drzwi i osuwając stopy na żwirową nawierzchnię – mroźne powietrze znów uderzyło go w twarz, rozcierając po niej czerwień wypieków, które paliły go w policzki, choć dygotał z zimna na całym ciele.
– Nie czuję się… najlepiej. – wsparł się dłonią o maskę, wypełniając płuca głębokim oddechem, mdłości wciąż głaskały go jednak po przełyku, podsuwając się niebezpiecznie w górę podniebienia. – Nawet nie lubię rumu. – uśmiechnął się krzywo, unosząc wzrok na twarz Sohvi, po czym ciężko przełykając ślinę, zaraz znów poczuł się jednak słabo i pochylił ciało do przodu, czując jak pulsowanie w skroniach zagłusza mu bicie własnego serca. Chciał jej powiedzieć, że ojciec nienawidził, kiedy był pijany, że doprowadzał się do tego stanu poniekąd, żeby zrobić mu na złość, bo czasem wciąż bywał przekonany, że Fenris spoglądał na niego zza lustra – być może wydawało mu się nawet, że powiedział to wszystko, jednak usta przepuściły na zewnątrz tylko – Nie mów mu – chciał wrócić do samochodu, do rozmowy, do chwilowego spokoju, w jaki wprawił go szum pustej ulicy, ale oczy zeszkliły się już wyraźnie, a ręka, którą wsparł się o samochód, drżała, jakby z trudem podtrzymywała ciężar jego ciała; był bezpiecznie przed domem, dlaczego serce biło mu tak mocno? – Nie mów mu, że jestem pijany, on mnie zabije. – tyle razy przecież powtarzał; zakopie pod stodołą i nikt się nie dowie, nikt nie będzie szukał. Zgiął się wpół nagłym szarpnięciem torsji, wyrzucając z żołądka alkohol wraz z cierpkim posmakiem minionego wieczoru.
W ustach Sohvi przeczenie brzmiało inaczej – stanowczo i pewnie, z ciężarem, który kładł się na barkach, lecz nie uginał kręgów; wiele razy upatrywał w niej tej władczej determinacji, do jakiej sam nie potrafił się przymusić, bo ta brzmiała w jego krtani zbyt twardo i męsko, ocierając się boleśnie o przełyk. Przekonywał się, że powinien zrównoważyć w sobie wszystko, co ugrzęzło w nim atawizmem niechcianego pokrewieństwa, będąc serdecznym i ugodowym – wyobrażał sobie, że jeśli okaże się w swej czułości wystarczająco posłuszny, łatwiej będzie go pokochać; pozostawał taki również przy niej, uparty przy dystansowaniu się od własnego bólu i milczący w sprawach, które podchodziły mu do gardła ciernistym uciskiem łez. Był pewien, że miłość zniknie, gdy tylko odwróci wzrok, że była ulotna i tymczasowa, że należało podtrzymywać ją jak narażoną na wiatr zapałkę, pełgającą ostrzeżeniem nagłego zgaśnięcia – wyobrażał ją sobie jako cienki, filigranowy materiał, który rwał się w jego dłoniach, odsłaniając miejsca, gdzie prześwitywała zadrażniona skóra, brzydka i spąsowiała, lecz ukazująca, kim był w rzeczywistości; pozwalał, by cudze dłonie pozostawiały ślady na jego ciele, bo wydawało mu się, że mógłby stać się dzięki temu kimś nowym, nieświadomy, że mimo uporu z jakim rozpaczliwie pragnął pozbyć się miana ofiary, wchodził w jej rolę tylko głębiej, wyciągał ramiona i kornie zgadzał by się, by przeżuwano jego kości pomiędzy zębami, obrywając z nich skrawki mięsa, by zaspokoić swój głód. Nie opowiadał na głos o mężczyznach, którzy pragnęli wykroić z niego więcej, niż potrafił im dać, wypatroszyć spod skóry szponder uległego oddania, wygryźć dla siebie antrykot niezasłużonej czułości, łamiąc przy tym pręty zakrzywionych nad sercem żeber – nie mówił nigdy o rozstaniach, a potem rozmasowywał w łazience skręcony nadgarstek i stawiał kołnierz koszuli, chowając purpurowe ślady, które cudza dłoń pozostawiła na jego gardle; zwykł zakrywać własny wstyd milczeniem, na jaki krtań nie chciała mu dzisiaj pozwolić. Dobrze, że tu jesteś, jak miękki kompres ułożony na wciąż krwawiącej ranie.
– To dla mnie za dużo. – szept wciąż nasiąkał jeszcze łzami, a on nachylił się z pijaną niezdarnością, zatrzymując brodę w debrze kobiecego ramienia – wilgoć stygła mu na policzkach, lecz tak jak mięśnie napięte przez zbyt długi czas bolały na długo po tym, jak nareszcie się rozluźniały, szloch, który uciekł z jego piersi, przypominał ćmę, która od lat uderzała o szybę nakrywającego ją słoja. Poczuł się w jej ramionach jak dziecko – wydawało mu się, że po raz pierwszy od lat stanął w miejscu, pozwalając, by dogonił go własny strach, dwadzieścia jeden lat lęku, który wsączył się nagle pod błonę osierdzia, sprawiając, że skóra pod dotykiem cudzej dłoni nakryła się dropiatą warstwą sprzeciwu, mdłości podeszły nerwowo pod gardło, a wymuszone pocałunki wydawały się odbierać mu ostatki przeciskającego się przez tchawicę powietrza; chciał pozostać sam z własnym ciałem, choć potrafił myśleć tylko o martwym jagnięciu, które ojciec skórował za domem, by następnie obwiązać kaftan zdjętej wełny wokół wątłego ciała tego, który przeżył noc. Wydawało mu się, że również posiadał drugą skórę, brzydką i martwą, przewiązaną nierówną fastrygą na miękkim podbrzuszu; mieścił w sobie zbyt wiele cudzej obecności, dotyku, który nagle wydał mu się zmierzły i piekący jak świeża infekcja, jak złamana obietnica, jak przebłysk odrazy w matczynym spojrzeniu, gdy znalazła go pod kołdrą z wargami dociśniętymi do ust drugiego chłopca – chcę tylko, kościste palce zaciskające się na jego ramieniu tak mocno, że pozostała po nich sina plama, żebyś był szczęśliwy. Nie chcesz być szczęśliwy, Piesku?
Wiatr studził czerwień wypieków na jego twarzy, odgarniając włosy z czoła i zastygając niewygodną suchością na podniebieniu, choć na język wciąż napływała mu ślina, lepka i mdląca; wydawało mu się, że nie miał siły mówić, lecz nie miał tym bardziej siły milczeć, więc sprzeczność zacisnęła się supłem na jego krtani, wprawiając struny w drżenie wypowiedzianego szeptem pytania. Samochód wciąż sunął po pustej ulicy, a szum powietrza układał się w warstwach topniejącej pomiędzy nimi ciszy – wprawdzie nie był pewien, czy rzeczywiście pragnął poznać odpowiedź; pragnął zdrapać z siebie skórę, która paliła go pod ubraniem, pragnął zanurzyć się w wannie, dopóki płuca nie rozbolałyby go od wstrzymywania powietrza, pragnął zamknąć oczy i stać się jedną z usztywnionych w glinie rzeźb, którą wciąż można było rozmoczyć i przerobić na coś innego. Prawda bywała tymczasem kanciasta i nieszczęśliwa.
– Jaka miłość byłaby dla mnie dobra? – spytał słabym głosem, choć w jego tonie przebrzmiewała nie tyle ciekawość, co bezsilna gorycz, jakby rzucał jej to pytanie pod nogi, wątpiąc, by potrafiła udzielić mu odpowiedzi. Podświadomie wiedział jednak, że miała rację – poszukiwał miłości, która cierpła mu na języku, którą mógłby się krztusić i dławić, dopóki nie wyplułby jej na bruk, marząc jednocześnie o tym, by ktoś zwyczajnie chwycił go za rękę i nie unikał przy tym jego spojrzenia, przespał noc w wymiętej pościeli i został na śniadanie, pocałował go czule pomiędzy łopatkami i nie oczekiwał tej nocy niczego więcej; nie był pewien, czy taka miłość istniała w przeznaczonym mu krajobrazie. Samochód skręcił tymczasem na boczną drogę, przystając w końcu w zaułku opustoszałej ulicy, gdzie znad chodnika wznosiła się ich kamienica; szum pojazdu wydawał mu się uspokajający, a kiedy umilkł, uczuł na nowo ciężar grzęznącego w skroniach niepokoju. Sięgnął dłonią do klamki, uchylając drzwi i osuwając stopy na żwirową nawierzchnię – mroźne powietrze znów uderzyło go w twarz, rozcierając po niej czerwień wypieków, które paliły go w policzki, choć dygotał z zimna na całym ciele.
– Nie czuję się… najlepiej. – wsparł się dłonią o maskę, wypełniając płuca głębokim oddechem, mdłości wciąż głaskały go jednak po przełyku, podsuwając się niebezpiecznie w górę podniebienia. – Nawet nie lubię rumu. – uśmiechnął się krzywo, unosząc wzrok na twarz Sohvi, po czym ciężko przełykając ślinę, zaraz znów poczuł się jednak słabo i pochylił ciało do przodu, czując jak pulsowanie w skroniach zagłusza mu bicie własnego serca. Chciał jej powiedzieć, że ojciec nienawidził, kiedy był pijany, że doprowadzał się do tego stanu poniekąd, żeby zrobić mu na złość, bo czasem wciąż bywał przekonany, że Fenris spoglądał na niego zza lustra – być może wydawało mu się nawet, że powiedział to wszystko, jednak usta przepuściły na zewnątrz tylko – Nie mów mu – chciał wrócić do samochodu, do rozmowy, do chwilowego spokoju, w jaki wprawił go szum pustej ulicy, ale oczy zeszkliły się już wyraźnie, a ręka, którą wsparł się o samochód, drżała, jakby z trudem podtrzymywała ciężar jego ciała; był bezpiecznie przed domem, dlaczego serce biło mu tak mocno? – Nie mów mu, że jestem pijany, on mnie zabije. – tyle razy przecież powtarzał; zakopie pod stodołą i nikt się nie dowie, nikt nie będzie szukał. Zgiął się wpół nagłym szarpnięciem torsji, wyrzucając z żołądka alkohol wraz z cierpkim posmakiem minionego wieczoru.
Sohvi Vänskä
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Sob 29 Paź - 0:47
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Kruszył się jej w rękach; wspierając nadwyrężoną oś zmęczonego ciała, poddającego się wreszcie pod niewidocznym naciskiem wszystkiego, o czym uporczywie milczał, dopóki nietrzeźwość nie szarpnęła wreszcie za swobodny koniec zaciśniętego na krtani węzła, wytrącając mu z dłoni tę szkodliwą determinację, z jaką pilnował swoich najbardziej bolesnych myśli, przytrzymując je w ciszy, za zamkniętymi drzwiami łazienki i pod szumem puszczonej wody, poza zasięgiem jej wzroku, jak gdyby mógł ukryć przed nią łagodne zaczerwienienie spojówek i drżenie palców, kiedy przechodził pospiesznie przez hol mieszkania, sięgając niespokojnie prywatności swojego pokoju, bez odwzajemniania jej spojrzenia. Nosił przygnębienie jak przewinę; jak coś, co nie powinno było nigdy znaleźć się w jego kieszeni, przypadkiem popełnioną kradzież, której nie miał odwagi zadośćuczynić szczerością; jak nawracający stygmat na dłoni, zbyt obmierzły, żeby go odsłaniać, więc chował rękę głęboko pod klapą płaszcza, za plecami, pod chłodną poduszką odosobnienia, na której odwróconej stronie stygła jeszcze surowica przesiąkająca przez blefujące spojrzenie jak przez nieudolnie nałożony zaciskowy bandaż. Niejednokrotnie pragnęła złapać go za nadgarstek i szarpnąć stanowczo, z rzeczowym nieprzejednaniem jak Jeremias wżęty jej w krew jednym gniewem, przymusić go w ten sposób do szczerości – cierpliwość przychodziła jej z trudem, kiedy czuła się zwodzona i zbywana, umniejszana tą ciszą, za jaką próbował upchać rzeczy niewygodne, siarczyste przekleństwa niepasujące do słodkiego wykroju jego ust, bezsilne nachylenie ramion nad umywalką, siebie – zawsze musiał tak usilnie udowadniać, sobie i innym, że nie był wyłącznie brzemieniem, winny za swoją obecność, winny za niewystarczającą łagodność głosu i winny za to, że nie potrafił być taki, jakim chciał go świat, w którego posadach wibrował wciąż tembr Fenrisa, wyczuwalny przez cienką zelówkę niespokojnie chwytanej wolności. Czasami pragnęła szarpnąć go za nadgarstek, jak nieporadne dziecko, wziąć jego dłonie w swoje, robisz to źle, tej wolności nie należy szarpać, nie należy ściskać tak mocno, tej wolności nie należy się obawiać. Trzymał ją tymczasem jak nóż przykładany sobie do skóry, jakby mógł w ten sposób upuścić z siebie krew zepsutą duszącą ciasnotą przeszłości; kaleczył sobie nią palce i nacinał zgrubienia tych samych blizn, i chował dłonie za plecami, przystając w progu z radosnym uśmiechem i zaczepnym żartem, brocząc dyskretnie na podłogę, jakby wciąż był dzieckiem zakrywającym rozbite kolano pod poplamioną nogawką, byle uniknąć grymasu ściągniętych brwi i rozdrażnionego westchnienia, brzmiącego jak nie mam na to siły, nie widzisz, że jestem zmęczona?
– Nie dla mnie – odpowiadała, myśląc o tym odruchowo, kiedy kruszył się wreszcie w jej rękach, niezdolny dłużej chować skaleczeń za plecami, przymuszony nietrzeźwością do rozsupłania ciasnego gorsetu pozorów przytrzymującego jego pion. Miała nadzieję, że jeśli zapamięta z tej nocy cokolwiek, będą to te słowa, zatrzymujące się na granicy łagodnej cierpliwości i surowej stanowczości; nie był ciężarem znoszonym z przymusu, a ona nie trawiła nieszczerości i umniejszania jej przez pomysł, że mogłaby z czymś sobie nie poradzić – podtrzymywała go własnym ramieniem od czasów akademii, a on wciąż zdawał się czasem nie ufać jej objęciom; lub sobie. – Nie jest ciebie nigdy za dużo – nie wtedy, kiedy trzaskał drzwiami i podnosił głos, nie wtedy, kiedy zapominał po raz kolejny o wspólnych planach, bo spotkał kogoś przy barze, i próbował się wytłumaczyć, nie wtedy, kiedy nie mógł dłużej udawać, że wszystko jest w porządku, nie wtedy, kiedy wracał późną nocą do mieszkania i kładł się na łóżku obok niej, z policzkami zaczerwienionym od płaczu, którego jej nie wyjaśniał; zastanawiała się czasem, czy w takich chwilach żałował, tak samo, że miłość okazywała się tak przewrotna, niejednoznaczna i niejednorodna; rozwarstwiała się w sercach, wrzucona weń jak w kalejdoskop rozdzierający ją na tysiące sposobów, rezonując w pulsie zachwycającą polisemią – czy żałował, tak samo, że nie mogła dać mu tego, czego nie potrafił nigdzie znaleźć.
Zamykał jej usta swoim pytaniem, wyrzucanym jej pod nogi z gorzką rezygnacją, jakby nie oczekiwał wcale odpowiedzi; szukał jej przecież wszędzie. Powściągnęła ochotę, by spojrzeć na niego znowu, zaciskając w niespokojnym skurczu palce na przetartym obiciu kierownicy, mając wrażenie, że wieczór rozpościerający się przed nimi prostym pasem ulicy, zwęża się, przełyka ich powoli w dół ciemnego pasażu, na dno żołądka Ymira; miała ochotę zapalić. Otwierał w niej coś, o czym nie lubiła pamiętać – to paskudne uczucie pozbawione początku i końca, przeczucie, że żadne z pragnień nie posiadało wystarczającej odpowiedzi, że pożądanie żyjące w ludzkich sercach przerosło wszystko, przeznaczone jedynie nieuniknionemu rozczarowaniu.
– Nie potrafisz jej porzucić – zauważyła łagodnie, nie chcąc wszczynać dyskusji, ale nie potrafiąc pozostawić go bez odpowiedzi; nie wierzył w nią, ale wciąż jej szukał, w najgorszych miejscach, w najpodlejszych dłoniach, w najbardziej niewłaściwych ustach, bo przyciskały się do jego ust wystarczająco przekonująco. Brzmiała, jakby była to rzecz uwłaczająca; i brzmiała zarazem, jakby była to rzecz tragicznie zachwycająca. Nigdy nie rozumiała wprawdzie serc, które potrafiły miłość porzucić – nie rozumiała swojego ojca ani swojej matki, szczególnie swojej matki, która nigdy nie próbowała wydostać się z kłamstwa, w jakim utknęło jej życie, nigdy nie próbowała odnaleźć dla siebie pociechy w ramionach wdzięczniejszych za jej obecność niż chłodne, wymagające objęcie Jeremiasa. Nie rozumiała przyjaciółki, która porzucała śmiałe wyobrażenia wspólnej przyszłości, by wyjść za mąż za nużącego człowieka i wychowywać dzieci, których nigdy nie chciała.
Machinalnym odruchem pamięci zatrzymywała samochód pod kamienicą, otrzeźwiona dopiero szczękiem przekręcanego kluczyka, nagłą ciszą, kiedy radio zamilkło. Większość okien pogrążona była we śnie; nachylając się lekko, dostrzegła słabe światło w ich kuchennym oknie. Jean musiała zostać, czekała na nią jeszcze, może przygotowała dla nich herbatę – była dobrą dziewczyną, za dobrą, nie mogła tego ciągnąć, dobre kobiety zawsze łamały jej serce najciężej. Wysiadła z samochodu za Safírem, pobrzękując kluczami przerzucanymi w palcach nerwowo, spoglądając jeszcze w górę, kiedy zatrzaskiwała drzwi, zanim przyjaciel nie wzburzył ciszy niepokojąco słabym głosem, łapczywym wdechem, kiedy wspierał się o odpryśnięty lakier i pochylał delikatnie naprzód. Obeszła maskę, niespiesznie, spoglądając na niego z zatroskaniem, ale bez natarczywości, nie podchodząc zupełnie blisko, bo zdawało jej się, że zaraz zwymiotuje, zatrzymała się więc jedynie wystarczająco blisko, by móc go w razie potrzeby złapać i podtrzymać. Zamiast żółci jednak, z jego ust wypełznął strach, obślizgły i nieprzyjemnie szorstki w jego ustach, czerw przeszłości przegryzający się przez krtań na zewnątrz, wywołujący jego ojca nie z imienia, ale z trwałej obecności w jego pamięci. Serce uciskało jej nieprzyjemnie na żebra, jakby wyczuwała jego niepokój, przesączający się przez pory. Skrzywiła się, kiedy nieprzytomne słowa urwały się nagle, a jego ciałem szarpnęły torsje, dopiero teraz przełamując ostatni krok dystansu, by położyć mu chłodną dłoń na rozgrzanym, nachylonym karu, gładząc spoconą skórę, drugą chwytając go na wszelki wypadek za ramię.
– Tylko jeśli przegryzie się przeze mnie – mruknęła, żartobliwość naciekła w głos wydawała się jednak skwaśniała i niewesoła. Przesunęła palce na bok jego szyi, sięgając odległego poszumu pulsu pod żuchwą, nachylając się nad nim, z czułością ściskającą ją niespodziewanie w dołku, szarpnięciem tak nagłym, że miała wrażenie, że ma ochotę rozpłakać się nad nim, z miłości, z odruchowej, pieszczotliwej troski, z jaką potrafiła nachylać się wyłącznie nad nim, nad tym zagubionym chłopcem, którego ciężar dłoni znała lepiej niż jakąkolwiek inną miarę oddania. Ostry zapach żółci podrażnił zmysły, kwaśna mieszanka potu, alkoholu i wymiocin; skóra na jego karku była słona i pokryta dreszczem febry, zmierzwione włosy połaskotały ją w policzek, kiedy przyłożyła do niej lekki pocałunek. – Powiedz mu sam. Powiedz mu sam, jak gdyby tutaj był. Wszystko, co chcesz – szepnęła tuż nad jego uchem łagodnie, czując się prawie, jakby dopuszczała się rzeczy co najmniej nieetycznej: wykorzystywała wprawdzie, w jakiś sposób, jego nietrzeźwość, żeby przyciągnąć go bliżej. – Nie zabije cię przy mnie, a będę zawsze.
– Nie dla mnie – odpowiadała, myśląc o tym odruchowo, kiedy kruszył się wreszcie w jej rękach, niezdolny dłużej chować skaleczeń za plecami, przymuszony nietrzeźwością do rozsupłania ciasnego gorsetu pozorów przytrzymującego jego pion. Miała nadzieję, że jeśli zapamięta z tej nocy cokolwiek, będą to te słowa, zatrzymujące się na granicy łagodnej cierpliwości i surowej stanowczości; nie był ciężarem znoszonym z przymusu, a ona nie trawiła nieszczerości i umniejszania jej przez pomysł, że mogłaby z czymś sobie nie poradzić – podtrzymywała go własnym ramieniem od czasów akademii, a on wciąż zdawał się czasem nie ufać jej objęciom; lub sobie. – Nie jest ciebie nigdy za dużo – nie wtedy, kiedy trzaskał drzwiami i podnosił głos, nie wtedy, kiedy zapominał po raz kolejny o wspólnych planach, bo spotkał kogoś przy barze, i próbował się wytłumaczyć, nie wtedy, kiedy nie mógł dłużej udawać, że wszystko jest w porządku, nie wtedy, kiedy wracał późną nocą do mieszkania i kładł się na łóżku obok niej, z policzkami zaczerwienionym od płaczu, którego jej nie wyjaśniał; zastanawiała się czasem, czy w takich chwilach żałował, tak samo, że miłość okazywała się tak przewrotna, niejednoznaczna i niejednorodna; rozwarstwiała się w sercach, wrzucona weń jak w kalejdoskop rozdzierający ją na tysiące sposobów, rezonując w pulsie zachwycającą polisemią – czy żałował, tak samo, że nie mogła dać mu tego, czego nie potrafił nigdzie znaleźć.
Zamykał jej usta swoim pytaniem, wyrzucanym jej pod nogi z gorzką rezygnacją, jakby nie oczekiwał wcale odpowiedzi; szukał jej przecież wszędzie. Powściągnęła ochotę, by spojrzeć na niego znowu, zaciskając w niespokojnym skurczu palce na przetartym obiciu kierownicy, mając wrażenie, że wieczór rozpościerający się przed nimi prostym pasem ulicy, zwęża się, przełyka ich powoli w dół ciemnego pasażu, na dno żołądka Ymira; miała ochotę zapalić. Otwierał w niej coś, o czym nie lubiła pamiętać – to paskudne uczucie pozbawione początku i końca, przeczucie, że żadne z pragnień nie posiadało wystarczającej odpowiedzi, że pożądanie żyjące w ludzkich sercach przerosło wszystko, przeznaczone jedynie nieuniknionemu rozczarowaniu.
– Nie potrafisz jej porzucić – zauważyła łagodnie, nie chcąc wszczynać dyskusji, ale nie potrafiąc pozostawić go bez odpowiedzi; nie wierzył w nią, ale wciąż jej szukał, w najgorszych miejscach, w najpodlejszych dłoniach, w najbardziej niewłaściwych ustach, bo przyciskały się do jego ust wystarczająco przekonująco. Brzmiała, jakby była to rzecz uwłaczająca; i brzmiała zarazem, jakby była to rzecz tragicznie zachwycająca. Nigdy nie rozumiała wprawdzie serc, które potrafiły miłość porzucić – nie rozumiała swojego ojca ani swojej matki, szczególnie swojej matki, która nigdy nie próbowała wydostać się z kłamstwa, w jakim utknęło jej życie, nigdy nie próbowała odnaleźć dla siebie pociechy w ramionach wdzięczniejszych za jej obecność niż chłodne, wymagające objęcie Jeremiasa. Nie rozumiała przyjaciółki, która porzucała śmiałe wyobrażenia wspólnej przyszłości, by wyjść za mąż za nużącego człowieka i wychowywać dzieci, których nigdy nie chciała.
Machinalnym odruchem pamięci zatrzymywała samochód pod kamienicą, otrzeźwiona dopiero szczękiem przekręcanego kluczyka, nagłą ciszą, kiedy radio zamilkło. Większość okien pogrążona była we śnie; nachylając się lekko, dostrzegła słabe światło w ich kuchennym oknie. Jean musiała zostać, czekała na nią jeszcze, może przygotowała dla nich herbatę – była dobrą dziewczyną, za dobrą, nie mogła tego ciągnąć, dobre kobiety zawsze łamały jej serce najciężej. Wysiadła z samochodu za Safírem, pobrzękując kluczami przerzucanymi w palcach nerwowo, spoglądając jeszcze w górę, kiedy zatrzaskiwała drzwi, zanim przyjaciel nie wzburzył ciszy niepokojąco słabym głosem, łapczywym wdechem, kiedy wspierał się o odpryśnięty lakier i pochylał delikatnie naprzód. Obeszła maskę, niespiesznie, spoglądając na niego z zatroskaniem, ale bez natarczywości, nie podchodząc zupełnie blisko, bo zdawało jej się, że zaraz zwymiotuje, zatrzymała się więc jedynie wystarczająco blisko, by móc go w razie potrzeby złapać i podtrzymać. Zamiast żółci jednak, z jego ust wypełznął strach, obślizgły i nieprzyjemnie szorstki w jego ustach, czerw przeszłości przegryzający się przez krtań na zewnątrz, wywołujący jego ojca nie z imienia, ale z trwałej obecności w jego pamięci. Serce uciskało jej nieprzyjemnie na żebra, jakby wyczuwała jego niepokój, przesączający się przez pory. Skrzywiła się, kiedy nieprzytomne słowa urwały się nagle, a jego ciałem szarpnęły torsje, dopiero teraz przełamując ostatni krok dystansu, by położyć mu chłodną dłoń na rozgrzanym, nachylonym karu, gładząc spoconą skórę, drugą chwytając go na wszelki wypadek za ramię.
– Tylko jeśli przegryzie się przeze mnie – mruknęła, żartobliwość naciekła w głos wydawała się jednak skwaśniała i niewesoła. Przesunęła palce na bok jego szyi, sięgając odległego poszumu pulsu pod żuchwą, nachylając się nad nim, z czułością ściskającą ją niespodziewanie w dołku, szarpnięciem tak nagłym, że miała wrażenie, że ma ochotę rozpłakać się nad nim, z miłości, z odruchowej, pieszczotliwej troski, z jaką potrafiła nachylać się wyłącznie nad nim, nad tym zagubionym chłopcem, którego ciężar dłoni znała lepiej niż jakąkolwiek inną miarę oddania. Ostry zapach żółci podrażnił zmysły, kwaśna mieszanka potu, alkoholu i wymiocin; skóra na jego karku była słona i pokryta dreszczem febry, zmierzwione włosy połaskotały ją w policzek, kiedy przyłożyła do niej lekki pocałunek. – Powiedz mu sam. Powiedz mu sam, jak gdyby tutaj był. Wszystko, co chcesz – szepnęła tuż nad jego uchem łagodnie, czując się prawie, jakby dopuszczała się rzeczy co najmniej nieetycznej: wykorzystywała wprawdzie, w jakiś sposób, jego nietrzeźwość, żeby przyciągnąć go bliżej. – Nie zabije cię przy mnie, a będę zawsze.
Safír Fenrisson
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Sob 19 Lis - 20:57
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Przemoc była zwierzęciem o sześciu ostrych kłach, które wyrastały spod zaróżowionej tkanki dziąseł – otwierał szeroko usta, jakby oczekiwał, że odnajdzie je przyczajone na własnym języku, z parą ślepi łyskających złowrogo z ciemnej otchłani gardła; wiedział, że żyło gdzieś w jego wnętrzu, bo za każdym razem, kiedy gniew zrywał się z uprzęży krwiobiegu, czuł w sercu tarcie cudzej obecności, bolesne rany w miejscach, gdzie pazury rozpłatały miękkie osierdzie. Łatwiej było mu myśleć, że uczucie to do niego nie należało, że było rozdzielne z jego osobowością, uwięzione wśród tkanek jak fragment szkła, który uwierał przy zbyt gwałtownych ruchach, rozkrwawiając zabliźnione wspomnienia – wyobrażał je sobie jako ogniwo rodzinnego pokrewieństwa, echo obecności ojca, które nieustannie próbował zagłuszyć i stłumić, uciskając je w zaułek prawego przedsionka jak w kąt zakurzonej szuflady; pragnął wyrzeźbić od nowa własne istnienie, pod palcami kleiła mu się jednak wciąż ta sama glina, z której ulepione zostało jego dzieciństwo, nosiła pamięć wygojonych pod skórą siniaków, papilarne odciski cudzych dłoni i dropiatość zabrudzeń w miejscach, gdzie obchodził się ze sobą zbyt nieuważnie, oddając wrażliwe części ciała, by stały się ceramiką w czyjejś gablocie. Wielokrotnie przyglądał się postaciom narodzonym spod czułych dłoni Sohvi, a potem mimowiednie powtarzał jej gesty przed lustrem, przesuwając palcami po własnej twarzy, jakby mógł w ten sposób wygładzić kanciaste linie swej fizjonomii, zmienić sposób, w jaki jego brwi ściągały się ku sobie, tworząc na czole łuk pojedynczej zmarszczki, rozciągnąć usta i rozmazać na policzkach cechy, które upodabniały go do ojca, podobnie jak przyjaciółka ściągała ze swych rzeźb jego proporcje, w ostatniej chwili poszerzając haczykowaty nos, spłaszczając brodę lub wypełniając lekko rozchylone usta – czasem wydawało mu się, że musiała dostrzegać w nim to zwierzę, które tak usilnie próbował ukryć i obawiała się ciosać obrys jego twarzy, prewencyjnie uchylając się przed groźbą ostrych kłów. Za pierwszym razem, kiedy podniósł na nią głos, trzaskając szafką tak mocno, że drewniane drzwiczki wypadły z zawiasów, a stojące za nimi naczynia osunęły się na podłogę, oczy zaszły mu wilgocią, bo dostrzegł w sobie ten sam gniew, który sprawiał, że Fenris zaciskał dłonie w pięści i wyłamywał knykcie pomiędzy jego żebrami; wstydził się emocji, które rozszywały fastrygę jego lica i przez jakiś czas nie potrafił zmusić krtani do żadnego dźwięku, przerażony, że ten znów mógłby wybrzmieć ciężkim barytonem, więc płakał bezgłośnie, nie zauważając, kiedy Sohvi objęła go czule wokół piersi.
Milczenie było kocem, którym nakrywał własne emocje – odwracał wzrok, gdy dostrzegał w cudzym spojrzeniu wątpliwość niewyartykułowanej wątpliwości, wysuwał nadgarstek z opiekuńczej prośby, by spędził ten wieczór we własnym mieszkaniu, zamykał za sobą drzwi, niezdolny się wytłumaczyć ani usprawiedliwić, bo życie ciążyło mu na sumieniu do niewygodnej granicy pęknięcia. Nie potrafił udźwignąć poczucia winy za własną przyjemność, bo ilekroć wracał nad ranem do domu, przypominał sobie obietnicę ulegle składaną matce – supeł przewiązany na własnym szczęściu, wspomnienie dnia, w którym siłą wyszarpnęła go z objęć drugiego chłopca, nakazując Fenrisowi, by nauczył go dyscypliny, a potem nachylając się nad nim troskliwie, kiedy dygotał w kącie łazienki. Widzisz, czym to się kończy?, pytała łagodnie, biorąc go w ramiona i przykładając miękki opatrunek do rozbitej brwi, obiecaj, że nie będziesz więcej narażał się na takie niebezpieczeństwo, a on kiwał głową, choć czuł, jak jego serce pokrywa się krakelurą cienkich rys, aż w końcu wysunęło się z miękkiej kołyski żeber, roztrzaskując się na podłodze, z której Margrét ścierała potem jego krew. Trzymał Sohvi za ręce, hołubiąc w sobie naiwne przekonanie, że mógłby pogrzebać przeszłość w ich wspólnym śmiechu, w rytmie muzyki, która wybrzmiewała z rozchylonej krtani gramofonu, kiedy tańczyli na deskach skrzypiącej podłogi, w stukocie kieliszków wypełnionych tanim winem, które szumiało w skroniach i rozlewało się na dnie żołądka, w tajemnicach ujawnianych w konfesjonale ciasnego mieszkania, gdzie szron zakradał się zimą przez nieszczelne okna, w marzeniach napływających zza horyzontu, pchanych przez układający się w żaglach wiatr, nawet w jej obecności nie potrafił jednak rozciąć nici obwiązanej ciasno wokół nadgarstka, zaczerwienionej żyły skruchy, jaka łączyła go z domem. Zawsze pragnął miłości, która byłaby łagodna i delikatna, układała się w dłoniach jak spragniony pieszczoty kocur, pachniała świeżą pościelą i konwaliami, ku niemu zbliżały się jednak wyłącznie uczucia o mocnych szczękach, łakomie wyrywające mięso spomiędzy kości – pozostawiały na skórze pąsowe ślady, przez które nigdy nie czuł się kochany, lecz brudny, coraz częściej cudzy niż swój własny.
Dygotał z zimna, choć był dopiero wrzesień, wciąż odziany jeszcze w pamięć minionego lata i ostatnie prawdziwe promienie słońca, zanim stolica zwiędnie ponurym kolorytem jesieni – wydawało mu się, że drgawki nie poruszały się jedynie pod jego naskórkiem, ale rozchodziły się po trzewiach, chybocząc cienkimi kapilarami i zaburzając rytm przepływającego przez ciała tętna, które przyśpieszyło nerwowo, skraplając się potem na wybladłym mdłościami czole. Przez chwilę wydawało mu się, że żwir poruszał się spiralą pod jego nogami, więc wsparł się dłonią o maskę, spłoszony efemeryzmem własnej przytomności, w tej samej chwili żołądek zaprotestował jednak gwałtownym szarpnięciem, a on zgiął się w pół, wymiotując na ziemię, po czym kaszląc, bo cierpki smak alkoholu piekł go w podrażnione gardło – poczuł na karku chłodną dłoń Sohvi, która głaskała go ostrożnie po odsłoniętej szyi i łzy znów przesiąkły mu na powierzchnię spojówek, zbierając się wstydliwą wilgocią w kącikach oczu. Wciąż było mu niedobrze i oddychał ciężko, zwracając niechętnie wzrok w jej stronę, pozwalając, by zatrzymała ciepło krótkiego pocałunku na cętkowanym wybroczynami policzku – przez chwilę wydawało mu się, że rzeczywiście czuł na sobie surowy wzrok Fenrisa, fantomową dolegliwość w miejscach, które siniaczył swoim rygorem, więc pokręcił głową na boki, jakby uważał, że mógłby usłyszeć go nawet tutaj, siłą wepchnąć go z powrotem w rachityczne ciało chłopca, który chował się przed nim w schowku na narzędzia i sztywniał za każdym razem, gdy pozostawali sami w pomieszczeniu.
– Nie chcę z nim rozmawiać – miał dwadzieścia jeden lat i bał się ojca tak samo, co gdy był jeszcze dzieckiem; wiedział, jak bardzo brzydziłby się nim teraz, jak demiurgiczne rozmiary przyjąłby jego gniew i nie potrafił dłużej czuć z tego powodu satysfakcji, jedynie upokorzenie, ciężkie i głębokie, takie, które wwierca się w serce jak czerw. – Chcę wrócić do domu. – słowa opuściły jego usta mimowiednie i rozsunęły się po skórze kolejną falą dreszczy. – Z-zostawiłem matkę samą… z nim. Zostawiłem ją tam. – pochylił się z powrotem w jej ramiona, ocierając twarz brzegiem rękawa, próbując przełknąć nudności na dno uciśniętego nerwami żołądka – czuł, że był jej winny swoją obecność, choć Margrét nigdy nie potrafiła ochronić go przed krzywdą. – Ojciec zawsze się uśmiechał – odparł w końcu, a jego głos zabrzmiał głucho i niewyraźnie, jakby próbował przełknąć własne słowa, jeszcze zanim opuściły rozchylone wargi. – Kiedy mnie bił. Sprawiało mu to przyjemność. – nie wiedział, dlaczego jej to mówił; krztusił się własnymi łzami. Nie wspomniał, że matka patrzyła na niego tak, jakby imponował jej swoją brutalnością – w ten sposób łatwiej było myśleć, że wciąż go kochała.
Milczenie było kocem, którym nakrywał własne emocje – odwracał wzrok, gdy dostrzegał w cudzym spojrzeniu wątpliwość niewyartykułowanej wątpliwości, wysuwał nadgarstek z opiekuńczej prośby, by spędził ten wieczór we własnym mieszkaniu, zamykał za sobą drzwi, niezdolny się wytłumaczyć ani usprawiedliwić, bo życie ciążyło mu na sumieniu do niewygodnej granicy pęknięcia. Nie potrafił udźwignąć poczucia winy za własną przyjemność, bo ilekroć wracał nad ranem do domu, przypominał sobie obietnicę ulegle składaną matce – supeł przewiązany na własnym szczęściu, wspomnienie dnia, w którym siłą wyszarpnęła go z objęć drugiego chłopca, nakazując Fenrisowi, by nauczył go dyscypliny, a potem nachylając się nad nim troskliwie, kiedy dygotał w kącie łazienki. Widzisz, czym to się kończy?, pytała łagodnie, biorąc go w ramiona i przykładając miękki opatrunek do rozbitej brwi, obiecaj, że nie będziesz więcej narażał się na takie niebezpieczeństwo, a on kiwał głową, choć czuł, jak jego serce pokrywa się krakelurą cienkich rys, aż w końcu wysunęło się z miękkiej kołyski żeber, roztrzaskując się na podłodze, z której Margrét ścierała potem jego krew. Trzymał Sohvi za ręce, hołubiąc w sobie naiwne przekonanie, że mógłby pogrzebać przeszłość w ich wspólnym śmiechu, w rytmie muzyki, która wybrzmiewała z rozchylonej krtani gramofonu, kiedy tańczyli na deskach skrzypiącej podłogi, w stukocie kieliszków wypełnionych tanim winem, które szumiało w skroniach i rozlewało się na dnie żołądka, w tajemnicach ujawnianych w konfesjonale ciasnego mieszkania, gdzie szron zakradał się zimą przez nieszczelne okna, w marzeniach napływających zza horyzontu, pchanych przez układający się w żaglach wiatr, nawet w jej obecności nie potrafił jednak rozciąć nici obwiązanej ciasno wokół nadgarstka, zaczerwienionej żyły skruchy, jaka łączyła go z domem. Zawsze pragnął miłości, która byłaby łagodna i delikatna, układała się w dłoniach jak spragniony pieszczoty kocur, pachniała świeżą pościelą i konwaliami, ku niemu zbliżały się jednak wyłącznie uczucia o mocnych szczękach, łakomie wyrywające mięso spomiędzy kości – pozostawiały na skórze pąsowe ślady, przez które nigdy nie czuł się kochany, lecz brudny, coraz częściej cudzy niż swój własny.
Dygotał z zimna, choć był dopiero wrzesień, wciąż odziany jeszcze w pamięć minionego lata i ostatnie prawdziwe promienie słońca, zanim stolica zwiędnie ponurym kolorytem jesieni – wydawało mu się, że drgawki nie poruszały się jedynie pod jego naskórkiem, ale rozchodziły się po trzewiach, chybocząc cienkimi kapilarami i zaburzając rytm przepływającego przez ciała tętna, które przyśpieszyło nerwowo, skraplając się potem na wybladłym mdłościami czole. Przez chwilę wydawało mu się, że żwir poruszał się spiralą pod jego nogami, więc wsparł się dłonią o maskę, spłoszony efemeryzmem własnej przytomności, w tej samej chwili żołądek zaprotestował jednak gwałtownym szarpnięciem, a on zgiął się w pół, wymiotując na ziemię, po czym kaszląc, bo cierpki smak alkoholu piekł go w podrażnione gardło – poczuł na karku chłodną dłoń Sohvi, która głaskała go ostrożnie po odsłoniętej szyi i łzy znów przesiąkły mu na powierzchnię spojówek, zbierając się wstydliwą wilgocią w kącikach oczu. Wciąż było mu niedobrze i oddychał ciężko, zwracając niechętnie wzrok w jej stronę, pozwalając, by zatrzymała ciepło krótkiego pocałunku na cętkowanym wybroczynami policzku – przez chwilę wydawało mu się, że rzeczywiście czuł na sobie surowy wzrok Fenrisa, fantomową dolegliwość w miejscach, które siniaczył swoim rygorem, więc pokręcił głową na boki, jakby uważał, że mógłby usłyszeć go nawet tutaj, siłą wepchnąć go z powrotem w rachityczne ciało chłopca, który chował się przed nim w schowku na narzędzia i sztywniał za każdym razem, gdy pozostawali sami w pomieszczeniu.
– Nie chcę z nim rozmawiać – miał dwadzieścia jeden lat i bał się ojca tak samo, co gdy był jeszcze dzieckiem; wiedział, jak bardzo brzydziłby się nim teraz, jak demiurgiczne rozmiary przyjąłby jego gniew i nie potrafił dłużej czuć z tego powodu satysfakcji, jedynie upokorzenie, ciężkie i głębokie, takie, które wwierca się w serce jak czerw. – Chcę wrócić do domu. – słowa opuściły jego usta mimowiednie i rozsunęły się po skórze kolejną falą dreszczy. – Z-zostawiłem matkę samą… z nim. Zostawiłem ją tam. – pochylił się z powrotem w jej ramiona, ocierając twarz brzegiem rękawa, próbując przełknąć nudności na dno uciśniętego nerwami żołądka – czuł, że był jej winny swoją obecność, choć Margrét nigdy nie potrafiła ochronić go przed krzywdą. – Ojciec zawsze się uśmiechał – odparł w końcu, a jego głos zabrzmiał głucho i niewyraźnie, jakby próbował przełknąć własne słowa, jeszcze zanim opuściły rozchylone wargi. – Kiedy mnie bił. Sprawiało mu to przyjemność. – nie wiedział, dlaczego jej to mówił; krztusił się własnymi łzami. Nie wspomniał, że matka patrzyła na niego tak, jakby imponował jej swoją brutalnością – w ten sposób łatwiej było myśleć, że wciąż go kochała.
Sohvi Vänskä
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Nie 22 Sty - 17:04
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie bała się tych zębów nigdy – choć huk zawiasów pękających pod impetem rozzłoszczonego uderzenia wżynał się w świadomość szrapnelem poruszonego dreszczu sięgającego głęboko w miękkość uczuć, nie obawiała się nigdy tych zębów, które chował skrzętnie pod szwem łagodnej owczej skóry i które rozkrwawiały mu dziąsła każdej pełni, nie obawiała się nastroszonego cienia przesuwającego się na peryferii jego rozszerzonych gniewem źrenic, echa jego własnej duszonej wściekłości lub echa wściekłości jego ojca, którą naśladował bezwolnie i bezradnie, bo wciąż huczała mu pod ciemieniem (potrafiła to zrozumieć; potrafiła zrozumieć, że szczebiot metalowej klamry skórzanego paska zdolny był ściągnąć świadomość w głąb przeszłości, w cztery ściany dziecięcej sypialni i dławiące poczucie niesprawiedliwości, nim po następnym mrugnięciu rzeczywistość nie układała się na spojówce właściwie, a usta wyginały się w zadowolonej zachęcie, choć coś w duszy krwawiło podstępnym błaganiem o uderzenie kładące się otrzeźwiająco w tym samym miejscu, w którym utknął świerzbiący pogłos przeszłości). Choć ciałem szarpnęło wzdrygnięcie, kiedy naczynia runęły na podłogę, roztrzaskując się wokół jej nagich stóp, nie obawiała się siły tej ręki, która wyłamała drewniane drzwiczki ani jego krzyku, ciężkiego i szorstkiego, bo gardło miał do niego nieprzyzwyczajone; ten krzyk kaleczył go silniej niż kaleczył ją, ten wybuch, którego stała się zaledwie świadkiem – winnym prowodyrem, bo skłamałaby, mówiąc, że nigdy nie szarpała za odstające nitki owczej skóry intencjonalnie i z okrutną determinacją, bo chciała – potrzebowała – żeby w końcu pozwolił jej spojrzeć w jego oczy, w zeszkloną zieleń zgubioną w sobaczych rysach, które nakrywał wciąż tą łagodną wełną i uporczywie spuszczał wzrok, jakby w obawie, że prawda wychyli się spod białej korności, ciemna sierść i czerwień oka, spłacheć nakrapianego czernią języka i łagodne łuki kłów; spinał się ciasno gorsetem lekkostrawnej osobowości i udawał, że może wykrawać z siebie wszystko, co brzydkie i wszystko, co zepsute, postrzępione na brzegach i ciężkie. Gdyby mógł, dałby jej cęgi, prosząc, by wyrwała mu te zęby – więc włożyłaby mu dłoń na język rozwartych szczęk i poprosiła, by zdruzgotał jej kości; by rozkruszył jej nadgarstek i drobne kosteczki dłoni w pył, roztarł paliczki między trzonowcami, pozbawiając ją tym samym możności ekspresji tych uczuć, których nie umiała wyrazić inaczej niż przez głośne milczenie tworzonych rzeźb, musiałyby więc wreszcie podejść jej do gardła, musiałaby się wreszcie nimi zadławić; więc położyłaby mu dłoń na języku i poprosiła, żeby ją połowicznie zabił, bo wierzyła, że o to prosiłby ją w zamian, wkładając jej w palce rzeźnickie cęgi. Przewrotnie kochała się od zawsze w gniewie; w złości sprawiedliwej i właściwej, w instrumencie krzywdy uświadomionej, w krzyku, który wreszcie zbierał się w gardle tak silny, że struny pękały pod jego gwałtownością i następowała cisza tak gęsta, że dało się jej dotknąć. Przewrotnie kochała się cicho w jego złości, szczególnie w złości serca tak łagodnego, bo było w tym coś pięknego, w nagłym szarpnięciu, które rozsadzało szwy ciasnej owczej skóry i odsłaniało przed nią stworzenie skrzywdzone, podgryzające swoje własne kości dla uspokojenia, przeżuwające własne żebra, by stępić na nich zęby, byleby tylko nigdy – nigdy nie skrzywdzić drugiego człowieka.
Nie bała się go nigdy; bała się wyłącznie o niego – bała się, że wszystko, co próbował wstydliwie chować w sobie przed spojrzeniem świata, w końcu podejdzie mu tak samo do gardła i zatrzyma mu oddech w piersi. Nie wierzyła, że dało się w ten sposób żyć. Nigdy nie podnieść głosu i nigdy nie zacisnąć pięści, nigdy nie dać ponieść się afektowi, jakim był gniew, szczególnie ten wsparty na posadach przegryzionych strachem i dręczącym wspomnieniem. Nie chciała jego białej, wykrochmalonej na sztywno wełny, drażniła jej palce i niepokoiła ją bardziej niż jego własne rysy, niż płaczliwy grymas jego ust i świadomość, że mógłby z łatwością wyrządzić jej krzywdę, był postawny, miał silne ręce i szorstkość przyrodzonej mu płci odciśniętą w konturze fizjonomii, ale nie miał do tego serca, nigdy nie miał do tego serca. Płakał, przestraszony własnym krzykiem, a ona ścierała gęsią skórkę ze swoich ramion i obejmowała jego drżącą pierś, wreszcie czując, że może spojrzeć mu w oczy – nie w mielizny lekkostrawnej przyjemnostki, jaką starał się być na cudzych językach i w obcych rękach, dopóki nie znajdowała go w podobnym stanie, w jakim znalazła go dzisiaj, bo ludzie, których przyciągał, sięgali po jego uległość nie przypadkiem: wiedzieli dobrze, czego chcieli i wiedzieli, że nie miał serca ani żołądka, by odgryźć im rozbiegane dłonie. Płakał, bo podniósł na nią głos; co by ze sobą zrobił, gdyby uczynił więcej?
Ostry zapach żółci sprawiał, że usta wyginały jej się w mimowolny, nieprzyjemny grymas, ale patrzyła na niego z niezmiennym ciepłem, zupełnie trzeźwa i zdeterminowana. Ile nitek mogła pociągać bezkarnie, zanim rozpadłby się w jej rękach? Jak długo mogła szarpać za te szwy, zanim złapałby ją za nadgarstki wściekle, prosząc, żeby dała mu spokój, żeby nie zdejmowała z niego tej bezpiecznej skóry? Może w końcu by ją ugryzł; i może w końcu potrafiłaby się go obawiać, i może byłaby w tym słuszność, której nigdy nie chciała i nie zamierzała przyznawać. I może byłaby zła, ale rozumiałaby, że posunęła się za daleko, że jej dłonie stały się dłońmi ojca wyciągającego go za ubranie z odkrytej kryjówki za domem. Całowała go w policzek, obawiając się, że nie będzie nigdy zdolna być dla niego tak łagodna i cierpliwa, jak tego potrzebował; nie umiała znaleźć innego sposobu, żeby mu pomóc i martwiła się, że kiedyś ją za to znienawidzi, za to, że nachylała się do jego ucha i mówiła mu, powiedz mu, jakby tutaj był, chociaż trząsł się i płakał ze strachu przed jego fantomową obecnością. Wielokrotnie wyobrażała sobie, że staje pod drzwiami Fenrisa i czeka aż jej otworzy, ściskając w dłoni wszystkie krzywdy, jakie wyrządził Safírowi; wszystkie, po których musiała trzymać go w ramionach, dopóki się nie uspokoił i szczególnie te, o których nie dowiedziała się nigdy; jak wiele siły musiałaby użyć, żeby przewrócić rosłego mężczyznę? Jak wiele siły, której nie posiadała? Ile własnych śmierci pod jego pięściami, zanim zdołałaby wydrapać mu oczy?
Odmawiał jej, a ona nie była pewna, czy mogła próbować jeszcze: może dotarła już do granicy, za którą musiałby ją ugryźć, gdyby spróbowała szarpnąć znowu. Lepkie, cierpkie rozczarowanie rozlewało jej się na podniebieniu z ciepłą czułością. Wymagała od niego za dużo i kiedyś być może powie jej, że krzywdziła go tym również, a on jej pozwalał, jak pozwalał na wszystko, wsuwając się w jej ramiona, chociaż była dla niego tak okrutna. Co, jeśli nie różniła się bardzo od tych miłości, które go krzywdziły? Co, jeśli właśnie dlatego wsuwał się wciąż w jej ręce? Jeśli była kolejną, chroniczną karą, jej surowe napomnienia i krzyk odbijający się od ścian z powrotem ku niemu? Spojrzenie zaszkliło jej się znów na myśl o tym, kiedy obejmowała go w pasie, sięgając jego pleców; oparła się o bok maski samochodu, biorąc na ramiona wątły ciężar jego niestatecznego ciała i poczucia winy, jakie drgało w niespokojnym szepcie.
– Jesteś w domu – mruknęła miękko, zbyt pospiesznie, bo nie o tym mówił; myślał o swojej matce, myślał o tym, że nie powinien jej zostawiać, myślał o tym, że nie powinien jej zostawiać, chociaż ona porzucała go tyle razy wcześniej na pastwę ojca. Odetchnęła głębiej, podnosząc spojrzenie wysoko ku niebu ponad jego ramieniem, próbując osuszyć zbierające się na źrenicach łzy, ale daremnie, nie czuła się ani trochę spokojniejsza, kiedy nabrała kolejny oddech, czuła ciężar jego ciała i ciężar wszystkiego, czego nie umiała w nim uspokoić, nie mogła więc być spokojna sama, nie mogła być nigdy spokojna. Zabrakło jej słów, więc pocałowała go w zgrzaną szyję, pocałowała go przy uchu i w policzek, pocałowała go w spoconą skroń, w rozpaczliwych pocałunkach, zaborczych muśnięciach, świadoma, że nie miało to znaczenia, nie mogła tym zastąpić mu tej miłości, której skąpiono mu w dzieciństwie. Oddech zarwał jej się w ustach bezsilnie, kiedy zaciskała palce na kołnierzu na jego karku, przyciskając go do siebie, jakby mogła być dla tego straconego chłopca bezpiecznym cieniem stołu, wnęką za małą szafką, kryjówką, której jego ojciec nigdy nie znalazł.
– Nie zasługiwał na ciebie. Żadne z nich na ciebie nie zasługiwało. Dałeś swojej matce tyle, ile mogłeś dać, dałeś jej więcej, niż powinno cię to kosztować, zawsze tak było. Wybrała inaczej. Nie możesz pomóc komuś na siłę – starała się brzmieć jeszcze pewnie, ale mówiła do niego znowu szeptem. W oknie na ich piętrze paliło się światło, poruszyła się pożółkła firanka; żałowała, że nie powiedziała Jean, by poszła do domu. Nie chciała rozdrabniać swojej czułości ani dzielić noc między niego i kogoś jeszcze. – Jesteś w domu. Przechowam cię, dopóki nie odejdzie. Nie odważy się przy mnie zrobić tego znowu. Przechowam cię, ale musisz mi na to pozwolić, nie mogę ci pomóc na siłę, znienawidzisz mnie, już mnie czasem nienawidzisz.
Nie bała się go nigdy; bała się wyłącznie o niego – bała się, że wszystko, co próbował wstydliwie chować w sobie przed spojrzeniem świata, w końcu podejdzie mu tak samo do gardła i zatrzyma mu oddech w piersi. Nie wierzyła, że dało się w ten sposób żyć. Nigdy nie podnieść głosu i nigdy nie zacisnąć pięści, nigdy nie dać ponieść się afektowi, jakim był gniew, szczególnie ten wsparty na posadach przegryzionych strachem i dręczącym wspomnieniem. Nie chciała jego białej, wykrochmalonej na sztywno wełny, drażniła jej palce i niepokoiła ją bardziej niż jego własne rysy, niż płaczliwy grymas jego ust i świadomość, że mógłby z łatwością wyrządzić jej krzywdę, był postawny, miał silne ręce i szorstkość przyrodzonej mu płci odciśniętą w konturze fizjonomii, ale nie miał do tego serca, nigdy nie miał do tego serca. Płakał, przestraszony własnym krzykiem, a ona ścierała gęsią skórkę ze swoich ramion i obejmowała jego drżącą pierś, wreszcie czując, że może spojrzeć mu w oczy – nie w mielizny lekkostrawnej przyjemnostki, jaką starał się być na cudzych językach i w obcych rękach, dopóki nie znajdowała go w podobnym stanie, w jakim znalazła go dzisiaj, bo ludzie, których przyciągał, sięgali po jego uległość nie przypadkiem: wiedzieli dobrze, czego chcieli i wiedzieli, że nie miał serca ani żołądka, by odgryźć im rozbiegane dłonie. Płakał, bo podniósł na nią głos; co by ze sobą zrobił, gdyby uczynił więcej?
Ostry zapach żółci sprawiał, że usta wyginały jej się w mimowolny, nieprzyjemny grymas, ale patrzyła na niego z niezmiennym ciepłem, zupełnie trzeźwa i zdeterminowana. Ile nitek mogła pociągać bezkarnie, zanim rozpadłby się w jej rękach? Jak długo mogła szarpać za te szwy, zanim złapałby ją za nadgarstki wściekle, prosząc, żeby dała mu spokój, żeby nie zdejmowała z niego tej bezpiecznej skóry? Może w końcu by ją ugryzł; i może w końcu potrafiłaby się go obawiać, i może byłaby w tym słuszność, której nigdy nie chciała i nie zamierzała przyznawać. I może byłaby zła, ale rozumiałaby, że posunęła się za daleko, że jej dłonie stały się dłońmi ojca wyciągającego go za ubranie z odkrytej kryjówki za domem. Całowała go w policzek, obawiając się, że nie będzie nigdy zdolna być dla niego tak łagodna i cierpliwa, jak tego potrzebował; nie umiała znaleźć innego sposobu, żeby mu pomóc i martwiła się, że kiedyś ją za to znienawidzi, za to, że nachylała się do jego ucha i mówiła mu, powiedz mu, jakby tutaj był, chociaż trząsł się i płakał ze strachu przed jego fantomową obecnością. Wielokrotnie wyobrażała sobie, że staje pod drzwiami Fenrisa i czeka aż jej otworzy, ściskając w dłoni wszystkie krzywdy, jakie wyrządził Safírowi; wszystkie, po których musiała trzymać go w ramionach, dopóki się nie uspokoił i szczególnie te, o których nie dowiedziała się nigdy; jak wiele siły musiałaby użyć, żeby przewrócić rosłego mężczyznę? Jak wiele siły, której nie posiadała? Ile własnych śmierci pod jego pięściami, zanim zdołałaby wydrapać mu oczy?
Odmawiał jej, a ona nie była pewna, czy mogła próbować jeszcze: może dotarła już do granicy, za którą musiałby ją ugryźć, gdyby spróbowała szarpnąć znowu. Lepkie, cierpkie rozczarowanie rozlewało jej się na podniebieniu z ciepłą czułością. Wymagała od niego za dużo i kiedyś być może powie jej, że krzywdziła go tym również, a on jej pozwalał, jak pozwalał na wszystko, wsuwając się w jej ramiona, chociaż była dla niego tak okrutna. Co, jeśli nie różniła się bardzo od tych miłości, które go krzywdziły? Co, jeśli właśnie dlatego wsuwał się wciąż w jej ręce? Jeśli była kolejną, chroniczną karą, jej surowe napomnienia i krzyk odbijający się od ścian z powrotem ku niemu? Spojrzenie zaszkliło jej się znów na myśl o tym, kiedy obejmowała go w pasie, sięgając jego pleców; oparła się o bok maski samochodu, biorąc na ramiona wątły ciężar jego niestatecznego ciała i poczucia winy, jakie drgało w niespokojnym szepcie.
– Jesteś w domu – mruknęła miękko, zbyt pospiesznie, bo nie o tym mówił; myślał o swojej matce, myślał o tym, że nie powinien jej zostawiać, myślał o tym, że nie powinien jej zostawiać, chociaż ona porzucała go tyle razy wcześniej na pastwę ojca. Odetchnęła głębiej, podnosząc spojrzenie wysoko ku niebu ponad jego ramieniem, próbując osuszyć zbierające się na źrenicach łzy, ale daremnie, nie czuła się ani trochę spokojniejsza, kiedy nabrała kolejny oddech, czuła ciężar jego ciała i ciężar wszystkiego, czego nie umiała w nim uspokoić, nie mogła więc być spokojna sama, nie mogła być nigdy spokojna. Zabrakło jej słów, więc pocałowała go w zgrzaną szyję, pocałowała go przy uchu i w policzek, pocałowała go w spoconą skroń, w rozpaczliwych pocałunkach, zaborczych muśnięciach, świadoma, że nie miało to znaczenia, nie mogła tym zastąpić mu tej miłości, której skąpiono mu w dzieciństwie. Oddech zarwał jej się w ustach bezsilnie, kiedy zaciskała palce na kołnierzu na jego karku, przyciskając go do siebie, jakby mogła być dla tego straconego chłopca bezpiecznym cieniem stołu, wnęką za małą szafką, kryjówką, której jego ojciec nigdy nie znalazł.
– Nie zasługiwał na ciebie. Żadne z nich na ciebie nie zasługiwało. Dałeś swojej matce tyle, ile mogłeś dać, dałeś jej więcej, niż powinno cię to kosztować, zawsze tak było. Wybrała inaczej. Nie możesz pomóc komuś na siłę – starała się brzmieć jeszcze pewnie, ale mówiła do niego znowu szeptem. W oknie na ich piętrze paliło się światło, poruszyła się pożółkła firanka; żałowała, że nie powiedziała Jean, by poszła do domu. Nie chciała rozdrabniać swojej czułości ani dzielić noc między niego i kogoś jeszcze. – Jesteś w domu. Przechowam cię, dopóki nie odejdzie. Nie odważy się przy mnie zrobić tego znowu. Przechowam cię, ale musisz mi na to pozwolić, nie mogę ci pomóc na siłę, znienawidzisz mnie, już mnie czasem nienawidzisz.
Safír Fenrisson
Re: Sometimes I think I am free until I find I'm back in line again (S. Fenrisson & S. Vanhanen, wrzesień 1987) Sob 11 Lut - 23:11
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Ukrywał swoje serce głęboko pomiędzy żebrami, lecz nigdy nie potrafił sprawić, by zniknęło w miękkiej wnęce osierdzia, zbyt płytkiej, by nakryć nabrzmiały emocjami mięsień, którego puls rezonował w ciele głuchym dudnieniem – chował swoją miłość w ciele przypominającym mieliznę, trzymał ją w dłoniach jak znaleziony wśród piachu bursztyn, wciąż hołubiąc w sobie naiwną wiarę, że nikt nie zmusi go do rozkurczenia palców, by wcisnąć drobny, złocisty błysk do własnej kieszeni; brał więc do ręki piach i pozwalał, by miłość supłała gruzły na jego sercu, zbyt ciasne, by nie kaleczył sobie palców, usiłując je rozwiązać. Kilka tygodni temu leżał obok Enara na twardym materacu i opowiadał mu o tym, że mógłby zacząć pisać wiersze, dopóki słowa nie zmęczą się byciem anagramami jego imienia, a on zaśmiał się tylko pod nosem i wypuścił spomiędzy ust obłok burego dymu, wzruszając obojętnie ramionami; nie chciał z nim rozmawiać, nie chciał nawet na niego patrzeć, tymczasem on wciąż opowiadał Sohvi, że go kochał, bo kiedy szli przez plac Sergela, złapał go za rękę, nie patrząc nawet na ich splecione dłonie, z brodą nieugięcie wzniesioną ku górze – cztery dni później zostawił go dla kobiety, którą chwycił prowokacyjnie za udo, patrząc mu przy tym prosto w oczy, jakby od samego początku odkrywał tylko spektakl, który w końcu musiał sięgnąć puenty. Tym razem również wydawało mu się, że nie był w swym zauroczeniu samotny, ciepły dotyk cudzych palców, który wciąż czuł na skórze, sięgał jednak pod gardło mdlącą falą wstydu – patrzył w dół na pasek zaciśnięty na spodniach, które mimo to opadły na wąskie biodra i myślał, że nie było to wcale takie trudne, bo sam mógłby osunąć rękę wzdłuż podbrzusza i wcisnąć palce pod bieliznę, głęboko na zaczerwienione uda. Odetchnął ciężko, bo broda wciąż drżała mu od płaczu, pierś falowała, jakby zakrztusił się własnym szlochem – krtań zapomniała podobnych dźwięków i teraz jej cienkie struny uginały się boleśnie pod targnięciami usilnie tłumionego żalu, którego nie potrafił przełknąć z powrotem w dół gardła.
Nigdy nie zasługiwał na jej czułość, bo kiedy go obejmowała, czuł się, jakby jej ramiona nie oplatały się tylko wokół jego piersi, ale także wokół jego serca – wyobrażał sobie, że brała je na ręce jak zwierzę i składała pieszczotę pocałunku na tętniącym przedsionku, głaskała smukłą szyję aorty i przykładała narząd do własnej piersi, pozwalając mu czerpać z melodii szumiącej płytko za rękojeścią mostka; uczucie, które mógł odwzajemnić, było tymczasem wyszczerbione i nie mieściło się pod togą osierdzia, wracało do mieszkania po północy i gubiło się wśród krętych ulic miasta, dziecinnie pijane, rozkołysane na wzniesieniu krawężnika, drwiąco nieświadome niebezpieczeństwa, w jakim się znajdowało. Chciał kochać ją tak, jak na to zasługiwała i ocierał spod powiek łzy, które napływały mu do oczu późnymi wieczorami, zeszklone na krótkich rzęsach – wyobrażał sobie, że był jedną z kobiet, jakie rzeźbiła w glinie, miał smukłe, delikatne dłonie i kibić wciętą nad szerokimi biodrami, nosił w sercu tę samą dobroć, którą nosiła jego matka i mógł całować Sohvi w usta, nie czując się przy tym, jakby próbował się oszukać. Przyjaciółka trzymała go jednak w ramionach, a on kurczył się do swego dziecięcego ciała, przysiadał w cieniu przeszłości jak pod rozłożystymi gałęziami świerku i trząsł się w obawie, że ojcowskie dłonie dosięgną go nawet tutaj, setki kilometrów na wschód, gdzie powietrze było łagodne, a ludzie potrafili rozciągać wargi w życzliwym uśmiechu – Fenris karał go za ślady łez na opuchniętych policzkach i ślady miłości na opuchniętym sercu, a on czuł, jak ojcowski cień podąża za nim w dorosłość, przykładając zimną stal do odsłoniętej szyi; nie mógł pozbyć się ciężaru jego obecności i dropiatej naleciałości strachu, która sunęła wzdłuż kręgosłupa, drętwiejąc w płytkiej debrze lędźwi. Był w domu – powtarzał jej zapewnienie w myślach, choć dom, o którym myślał, nie posiadał ścian i odsłaniał mu nad głową burzowe niebo, w domu, o którym myślał, nie było pokoi zamykanych na klucz, a podłoga skrzypiała przy każdym kroku, zdradzając ciężar cudzej obecności; ukrył twarz w cieple kobiecych ramion – był w domu, w którym mieli tylko siebie nawzajem.
Czułość jej ust zastygła warem otuchy na odsłoniętej skórze, po czym sięgnęła rozpaczą na spoconą skroń, zbierając z niej gorączkowe ciepło przestrachu – nigdy nie rozmawiali o tym na głos, lecz znali się dość długo, by relacja z Fenrisem przybierała charakterystyczne odcienie na jego skórze, skrywała się za źrenicami infantylną trwogą i sprawiała, że nie potrafił zacisnąć dłoni w pieści, bo te natychmiast zaczynały drżeć bezsilnym podenerwowaniem; szept spolegliwego pocieszenia wsunął mu się pod skronie, zastygając w nich otępiałym sprzeciwem – uciekł z domu z ogonem zawiniętym między nogami i skamleniem zleżałym na języku, a teraz bał się spoglądać przez ramię na przeszłość, którą zostawił za plecami, podupadające domostwo z zapadniętą już werandą i zaniedbany ogród, gdzie kwitły jedynie chwasty i dzikie bodiaki. Bał się tego, co mógłby ujrzeć po powrocie – bał się, że nie dałby rady uciec po raz kolejny.
– Nie, nie... – nie był pewien, czemu zaprzeczał, kiedy wznosił wzrok na jej twarz i odnajdywał ciepły brąz wilgotnego spojrzenia – było mu słabo i z trudem stał na nogach, wyobrażając sobie własną skórę rozgrzaną wrzątkiem w prysznicowej kabinie, paznokcie zdrapujące wszystkie miejsca, w których dotykały go cudze palce, świeżą, zaróżowioną tkankę, która ukrywała się pod spodem; jak wiele razy mógł jeszcze zrzucać z siebie egzuwium przeszłości? – Zawsze będę cię kochał – szeptał, a łzy spływały mu po policzkach, zatrzymując się w kącikach ust, drżąc przy każdym, rwanym wydechu. – Zawsze – oparł rozgorączkowane czoło o jej ramię, zbierając palcami materiał płaszcza, który zmarszczył się na lekko przygarbionych plecach; nie miał siły rozmawiać i kiedy wchodzili po schodach na pierwsze piętro kamienicy, słyszał tylko świst własnego oddechu i ciche szemranie obietnic, które owlekało się miękkim okładem wokół jego serca, ściągało opuchliznę przewlekłego lęku, tamowało hemoragię żalu w uciśniętej piersi. Chciał uśmiechnąć się do Jean, ale nie był pewien, czy to zrobił, bo od jasnych świateł wewnątrz mieszkania znów zrobiło mu się niedobrze – dygotał z plecami wspartymi o zimne płytki łazienki, podczas gdy głos Sohvi rozmywał się na korytarzu, odległy i niesłyszalny; wydawało mu się, że skórę miał nakrytą warstwą brudu, lecz kiedy sięgnął pustym wzrokiem w okrąg przewieszonego nam umywalką lustra, dostrzegł tylko bladą twarz dziecka, przerażoną i spuchniętą od łez. Nie pamiętał, kim był chłopiec, który nosił ten sam, zielony odcień tęczówek, wiedział jedynie, że był już bezpieczny.
koniec
Nigdy nie zasługiwał na jej czułość, bo kiedy go obejmowała, czuł się, jakby jej ramiona nie oplatały się tylko wokół jego piersi, ale także wokół jego serca – wyobrażał sobie, że brała je na ręce jak zwierzę i składała pieszczotę pocałunku na tętniącym przedsionku, głaskała smukłą szyję aorty i przykładała narząd do własnej piersi, pozwalając mu czerpać z melodii szumiącej płytko za rękojeścią mostka; uczucie, które mógł odwzajemnić, było tymczasem wyszczerbione i nie mieściło się pod togą osierdzia, wracało do mieszkania po północy i gubiło się wśród krętych ulic miasta, dziecinnie pijane, rozkołysane na wzniesieniu krawężnika, drwiąco nieświadome niebezpieczeństwa, w jakim się znajdowało. Chciał kochać ją tak, jak na to zasługiwała i ocierał spod powiek łzy, które napływały mu do oczu późnymi wieczorami, zeszklone na krótkich rzęsach – wyobrażał sobie, że był jedną z kobiet, jakie rzeźbiła w glinie, miał smukłe, delikatne dłonie i kibić wciętą nad szerokimi biodrami, nosił w sercu tę samą dobroć, którą nosiła jego matka i mógł całować Sohvi w usta, nie czując się przy tym, jakby próbował się oszukać. Przyjaciółka trzymała go jednak w ramionach, a on kurczył się do swego dziecięcego ciała, przysiadał w cieniu przeszłości jak pod rozłożystymi gałęziami świerku i trząsł się w obawie, że ojcowskie dłonie dosięgną go nawet tutaj, setki kilometrów na wschód, gdzie powietrze było łagodne, a ludzie potrafili rozciągać wargi w życzliwym uśmiechu – Fenris karał go za ślady łez na opuchniętych policzkach i ślady miłości na opuchniętym sercu, a on czuł, jak ojcowski cień podąża za nim w dorosłość, przykładając zimną stal do odsłoniętej szyi; nie mógł pozbyć się ciężaru jego obecności i dropiatej naleciałości strachu, która sunęła wzdłuż kręgosłupa, drętwiejąc w płytkiej debrze lędźwi. Był w domu – powtarzał jej zapewnienie w myślach, choć dom, o którym myślał, nie posiadał ścian i odsłaniał mu nad głową burzowe niebo, w domu, o którym myślał, nie było pokoi zamykanych na klucz, a podłoga skrzypiała przy każdym kroku, zdradzając ciężar cudzej obecności; ukrył twarz w cieple kobiecych ramion – był w domu, w którym mieli tylko siebie nawzajem.
Czułość jej ust zastygła warem otuchy na odsłoniętej skórze, po czym sięgnęła rozpaczą na spoconą skroń, zbierając z niej gorączkowe ciepło przestrachu – nigdy nie rozmawiali o tym na głos, lecz znali się dość długo, by relacja z Fenrisem przybierała charakterystyczne odcienie na jego skórze, skrywała się za źrenicami infantylną trwogą i sprawiała, że nie potrafił zacisnąć dłoni w pieści, bo te natychmiast zaczynały drżeć bezsilnym podenerwowaniem; szept spolegliwego pocieszenia wsunął mu się pod skronie, zastygając w nich otępiałym sprzeciwem – uciekł z domu z ogonem zawiniętym między nogami i skamleniem zleżałym na języku, a teraz bał się spoglądać przez ramię na przeszłość, którą zostawił za plecami, podupadające domostwo z zapadniętą już werandą i zaniedbany ogród, gdzie kwitły jedynie chwasty i dzikie bodiaki. Bał się tego, co mógłby ujrzeć po powrocie – bał się, że nie dałby rady uciec po raz kolejny.
– Nie, nie... – nie był pewien, czemu zaprzeczał, kiedy wznosił wzrok na jej twarz i odnajdywał ciepły brąz wilgotnego spojrzenia – było mu słabo i z trudem stał na nogach, wyobrażając sobie własną skórę rozgrzaną wrzątkiem w prysznicowej kabinie, paznokcie zdrapujące wszystkie miejsca, w których dotykały go cudze palce, świeżą, zaróżowioną tkankę, która ukrywała się pod spodem; jak wiele razy mógł jeszcze zrzucać z siebie egzuwium przeszłości? – Zawsze będę cię kochał – szeptał, a łzy spływały mu po policzkach, zatrzymując się w kącikach ust, drżąc przy każdym, rwanym wydechu. – Zawsze – oparł rozgorączkowane czoło o jej ramię, zbierając palcami materiał płaszcza, który zmarszczył się na lekko przygarbionych plecach; nie miał siły rozmawiać i kiedy wchodzili po schodach na pierwsze piętro kamienicy, słyszał tylko świst własnego oddechu i ciche szemranie obietnic, które owlekało się miękkim okładem wokół jego serca, ściągało opuchliznę przewlekłego lęku, tamowało hemoragię żalu w uciśniętej piersi. Chciał uśmiechnąć się do Jean, ale nie był pewien, czy to zrobił, bo od jasnych świateł wewnątrz mieszkania znów zrobiło mu się niedobrze – dygotał z plecami wspartymi o zimne płytki łazienki, podczas gdy głos Sohvi rozmywał się na korytarzu, odległy i niesłyszalny; wydawało mu się, że skórę miał nakrytą warstwą brudu, lecz kiedy sięgnął pustym wzrokiem w okrąg przewieszonego nam umywalką lustra, dostrzegł tylko bladą twarz dziecka, przerażoną i spuchniętą od łez. Nie pamiętał, kim był chłopiec, który nosił ten sam, zielony odcień tęczówek, wiedział jedynie, że był już bezpieczny.
koniec