Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999)
2 posters
Safír Fenrisson
Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Wto 7 Gru - 22:39
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Poranek był szary i mroźny, zgęstniały mgłą, która nakryła miasto bielą swych przyziemnych obłoków, nieuchwytnych baranków, rozsuwających się opieszale pod intensywnością wzroku, oczu mrużonych lekko, by dostrzec kontury ginących w oparach budynków, ludzkich sylwetek przesuwających się pod murowanymi fasadami, jakby wsparta o ścianę dłoń pozwalała nawigować w ślepocie chłodnego początku grudnia. Krajobraz, otulony pierzyną śniegu i mgły, mógłby wydawać mu się piękny – i na swój sposób rzeczywiście taki był, skrzący się blado zza okiennej szyby, nakrytej srebrną winietą szronu, czysty i spokojny, niczym impresjonistyczny pejzaż, dopełniony łagodnością kontrastowego światłocienia, a jednak noszący w sobie jakieś pęknięcie, zmazę nieuważnego pędzla, dziurę w jutowej fakturze płótna. Nie potrafił przebywać w tym mieszkaniu i nie myśleć tylko o jednym, nie spoglądać ku drzwiom przyciemnionego pokoju, wciąż jeszcze duszonego letargiem, który sprawiał, że okoliczności wszystkiego, co go otaczało, wydawały się jedynie smutną próżnością, dojmującym, ponurym marnotrawstwem, bezowocnymi próbami przeciwdziałania czemuś, co znajdowało się poza jego wpływem, oddziaływaniem i kontrolą.
Nie chciał na nowo postrzegać swojego życia w tamtych zardzewiałych, dziecinnych kategoriach, a jednak nie potrafił w pełni powstrzymać myśli, które nasuwały się do umysłu kliszami wspomnień, ponurą, frasobliwą pamięcią o matce, jej ciasnej, stęchłej sypialni, której brunatna tapeta, uwypuklona arabeskami roślinnych wzorów, ciemniała, jakby piętno degenerującej choroby wnikało nie tylko w jej wnętrze, ale również w ściany, przepełniało wszystko, czego dotykała i niekiedy kładło się cieniem również na nim, dziecku odczuwającym niesłuszną bezużyteczność swej obecności. Długie lata małodusznie sądził, że gdyby tylko obdarowano go charyzmatem magicznych zdolności, mógłby przerzedzić mgłę spowijającą meandry umysłu Margrét, z upływem lat coraz częściej oddalającemu się ku sennym marom, z których budziła się powoli i niechętnie, jakby nie chciała wcale opuszczać świata, ku któremu zwodziła ją menada – niekiedy, kładąc się obok niej w miękkim cieple łoża, zastanawiał się, czy tam, dokąd odchodziła, rzeczywiście było lepiej, czy owa niepoznana, deliryczna rzeczywistość była w jakiś sposób kojąca, piękniejsza, bardziej sprawiedliwa. Nie było go przy niej, kiedy odeszła i być może dlatego był w swoich działaniach tak uparty – trwał w niechybnym przeświadczeniu, że w ferworze orfeuszowego poświęcenia mógłby wyrwać przyjaciela ze szpon zgnębionego wypadkiem marazmu.
Jego obecność – rutynowa, coraz częstsza – posiadała w sobie żywotność zdeterminowanego pragnienia pomocy, niekiedy przybierała formę snutych krzepiącym entuzjazmem opowieści, wieczornych spacerów, na które szli zazwyczaj w milczeniu, bez oporu, ale i bez przekonania, a innym razem, znacznie częściej, ograniczały się tylko do tego – bycia obok, z tym łagodnym, niefrasobliwym uśmiechem i swobodą, z jaką zwykł poruszać się pomiędzy pokojami, przysiadać na szenilowym fotelu z kolanami wspartymi o drewnianą fakturę łóżka, nachylać się nad blatem, skąd rzucał Ivarowi krótkie, pełne uwagi spojrzenia, sprzeczne w emocjach, jakimi go darzył. W tym jednym aspekcie trzymał zresztą słuszny dystans, wprawdzie niepodatny na ściągane w niezadowoleniu brwi starszego Soelberga, lecz, wiedziony instynktem, nieskory by wchodzić mu w drogę – snuł się po mieszkaniu jak pies, który uświadczył krzywd, lecz wciąż był małodusznie nieświadom okoliczności, w jakich mogłyby się one powtórzyć. Niewątpliwie musiał w końcu popełnić jakiś błąd – podejść zbyt blisko, zbyt pochopnie, zbyt nieostrożnie.
Być może rzeczywiście pozwalał sobie na zbyt wiele – łokcie oparte o fakturę kuchennego blatu, na którym pozostawiał okrągłe odciski po rozgrzanych kawą kubkach, dłonie chcące pomagać tam, gdzie ich nie potrzebowano, książki bez pytania zdejmowane z szafek, wyjmowane spomiędzy równych szpalerów domowej biblioteki, niesionych, z przyzwyczajenia, tytułami na zewnątrz, tak, jak zwykł robić to w czasach studenckich, by wszyscy mogli zobaczyć, co czytał. Chociaż zbierał kąśliwe uwagi i nieprzyjemne spojrzenia, nie miał jednak odgórnie narzuconych żadnych zasad, których musiałby przestrzegać – żadnych, poza jedną.
Odkąd pamiętał, drzwi do gabinetu zawsze były szczelnie zamknięte na klucz, a może nawet – tego mógł się jedynie domyślać i robił to z niejaką urazą – chronione zaklęciem, skutecznie powstrzymującym ciekawość już na etapie pierwszych, odruchowo kiełkujących chęci, by zajrzeć do środka. Mimo tej niewyjaśnionej, dziecięcej ciekawości nie robił niczego, by przekraczać kolejny próg, za którym nie chciano go tym silniej i tym bardziej desperacko, a jednak, gdy szedł korytarzem i dostrzegł, że drzwi, które dotąd zawsze były zatrzaśnięte tak nieprzesiąkliwie, iż zaczynał podejrzewać, że są jedynie iluzją, skrupulatnie wystruganą częścią ściany, były lekko uchylone – ledwie wąski przestrzał pomiędzy framugą, a ich drewnianą klapą, tak cienki, że kiedy zbliżył się ostrożnie, musiał zmrużyć oczy, by dostrzec zarys tego, co znajdowało się w środku, poniekąd zawiedziony tym mikrym spłachciem tajemniczej normalności, jak gdyby spodziewał się natknąć na ziejącą paszczę grobowca lub ociemnione schody, prowadzące do ukrytych pod ziemią katakumb. A jednak, wbrew sobie, musiał się zagapić, przeoczyć odgłos ciężkich kroków, narastający echem w pogrążonym w zawoalowanym ciszą korytarzu.
Nie chciał na nowo postrzegać swojego życia w tamtych zardzewiałych, dziecinnych kategoriach, a jednak nie potrafił w pełni powstrzymać myśli, które nasuwały się do umysłu kliszami wspomnień, ponurą, frasobliwą pamięcią o matce, jej ciasnej, stęchłej sypialni, której brunatna tapeta, uwypuklona arabeskami roślinnych wzorów, ciemniała, jakby piętno degenerującej choroby wnikało nie tylko w jej wnętrze, ale również w ściany, przepełniało wszystko, czego dotykała i niekiedy kładło się cieniem również na nim, dziecku odczuwającym niesłuszną bezużyteczność swej obecności. Długie lata małodusznie sądził, że gdyby tylko obdarowano go charyzmatem magicznych zdolności, mógłby przerzedzić mgłę spowijającą meandry umysłu Margrét, z upływem lat coraz częściej oddalającemu się ku sennym marom, z których budziła się powoli i niechętnie, jakby nie chciała wcale opuszczać świata, ku któremu zwodziła ją menada – niekiedy, kładąc się obok niej w miękkim cieple łoża, zastanawiał się, czy tam, dokąd odchodziła, rzeczywiście było lepiej, czy owa niepoznana, deliryczna rzeczywistość była w jakiś sposób kojąca, piękniejsza, bardziej sprawiedliwa. Nie było go przy niej, kiedy odeszła i być może dlatego był w swoich działaniach tak uparty – trwał w niechybnym przeświadczeniu, że w ferworze orfeuszowego poświęcenia mógłby wyrwać przyjaciela ze szpon zgnębionego wypadkiem marazmu.
Jego obecność – rutynowa, coraz częstsza – posiadała w sobie żywotność zdeterminowanego pragnienia pomocy, niekiedy przybierała formę snutych krzepiącym entuzjazmem opowieści, wieczornych spacerów, na które szli zazwyczaj w milczeniu, bez oporu, ale i bez przekonania, a innym razem, znacznie częściej, ograniczały się tylko do tego – bycia obok, z tym łagodnym, niefrasobliwym uśmiechem i swobodą, z jaką zwykł poruszać się pomiędzy pokojami, przysiadać na szenilowym fotelu z kolanami wspartymi o drewnianą fakturę łóżka, nachylać się nad blatem, skąd rzucał Ivarowi krótkie, pełne uwagi spojrzenia, sprzeczne w emocjach, jakimi go darzył. W tym jednym aspekcie trzymał zresztą słuszny dystans, wprawdzie niepodatny na ściągane w niezadowoleniu brwi starszego Soelberga, lecz, wiedziony instynktem, nieskory by wchodzić mu w drogę – snuł się po mieszkaniu jak pies, który uświadczył krzywd, lecz wciąż był małodusznie nieświadom okoliczności, w jakich mogłyby się one powtórzyć. Niewątpliwie musiał w końcu popełnić jakiś błąd – podejść zbyt blisko, zbyt pochopnie, zbyt nieostrożnie.
Być może rzeczywiście pozwalał sobie na zbyt wiele – łokcie oparte o fakturę kuchennego blatu, na którym pozostawiał okrągłe odciski po rozgrzanych kawą kubkach, dłonie chcące pomagać tam, gdzie ich nie potrzebowano, książki bez pytania zdejmowane z szafek, wyjmowane spomiędzy równych szpalerów domowej biblioteki, niesionych, z przyzwyczajenia, tytułami na zewnątrz, tak, jak zwykł robić to w czasach studenckich, by wszyscy mogli zobaczyć, co czytał. Chociaż zbierał kąśliwe uwagi i nieprzyjemne spojrzenia, nie miał jednak odgórnie narzuconych żadnych zasad, których musiałby przestrzegać – żadnych, poza jedną.
Odkąd pamiętał, drzwi do gabinetu zawsze były szczelnie zamknięte na klucz, a może nawet – tego mógł się jedynie domyślać i robił to z niejaką urazą – chronione zaklęciem, skutecznie powstrzymującym ciekawość już na etapie pierwszych, odruchowo kiełkujących chęci, by zajrzeć do środka. Mimo tej niewyjaśnionej, dziecięcej ciekawości nie robił niczego, by przekraczać kolejny próg, za którym nie chciano go tym silniej i tym bardziej desperacko, a jednak, gdy szedł korytarzem i dostrzegł, że drzwi, które dotąd zawsze były zatrzaśnięte tak nieprzesiąkliwie, iż zaczynał podejrzewać, że są jedynie iluzją, skrupulatnie wystruganą częścią ściany, były lekko uchylone – ledwie wąski przestrzał pomiędzy framugą, a ich drewnianą klapą, tak cienki, że kiedy zbliżył się ostrożnie, musiał zmrużyć oczy, by dostrzec zarys tego, co znajdowało się w środku, poniekąd zawiedziony tym mikrym spłachciem tajemniczej normalności, jak gdyby spodziewał się natknąć na ziejącą paszczę grobowca lub ociemnione schody, prowadzące do ukrytych pod ziemią katakumb. A jednak, wbrew sobie, musiał się zagapić, przeoczyć odgłos ciężkich kroków, narastający echem w pogrążonym w zawoalowanym ciszą korytarzu.
Ivar Soelberg
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Czw 9 Gru - 19:34
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Pod krokami oficerskich butów trzeszczał śnieg, szara sylwetka mężczyzny przemykała uliczkami i arteriami miasta wkomponowana w śnieżnobiały krajobraz wszechogarniającej szarzyzny świtu, który powoli nadchodził. Głęboki oddech pozostawiał za sobą smugę gorącego powietrza unoszącą się na północnym wietrzyku, w piersi rytmicznie uderzało serce, lecz wzrok, szarość tęczówek były, jakby nieobecne, płynął trasą tak doskonale znaną, jak niemal większość ulic w mieście, z automatu pokonywał kolejne zakręty i rozwidlenia, byle tylko dostać się do domu, by zatrzasnąć za sobą ciężkie dębowe drzwi i wejść pod prysznic zrzucając z siebie płaszcz i mundur, ten wszak dziwnym zwyczajem niezależnie od zmęczenia, czy stanu noszącego, nie został bezwładnie rzucony na krzesło, zawsze równo poskładany w kostkę i wygładzony, jakby w każdej chwili spodziewał się pobudki i musztry. Żyjąc w ciągłym napięciu sporadycznie, pozwalając sobie na odrobinę wytchnienia, na pozbycie się wyuczonych mechanizmów, które od dziecka kształtowane rosły i dojrzewały wraz z osobą wysłannika. Był narzędziem wytrenowanym i wyszkolonym do zwalczania niebezpieczeństwa, ostrzem w ciemności, lecz był również kimś, kto niesiony ambicją i tradycją pokoleń, miał zakorzenioną w sobie obowiązek i oddanie. Ta dyscyplina mobilizowała go w chwilach, kiedy słodkie ramiona lenistwa wyciągały, ku niemu swe ręce, by odpoczął, chociażby na chwilę.
Drzwi otwierały się z łatwością, a pierwsze kroki skierował ku kuchni, by przygotować kawę, proces ten sumiennie wykonany, niemal machinalnie, acz z taką gracją, jakby zawodowo polewał ów smoliście czarny trunek. Przyjemny aromat wypełnił nozdrza, oraz rozlał się po kuchni i wkrótce obejmie całe mieszkanie. Nim jednak skosztował, przygotowanego gorącego napoju przemknął do łazienki, aby odświeżyć się. Zimny prysznic niezwykle skutecznie pobudzał, musiał oprzytomnieć, chociaż jeszcze na kilka godzin, nim trud minionej nocy nie zostanie spisany i przeanalizowany. Wówczas to dopiero pozwoli, aby sen spłynął nań łaskawie. Przemykał przez mieszkanie niczym cień. W eleganckim grafitowym szlafroku, pod nim kryjąc koszulę nocną, w ciepłych kapciach wypełnionych owczą wełną. Czuł, że tego potrzebował, a zapach kawy dobiegający z kuchni go motywował, by jak najszybciej uporać się z papierami i przejść na spoczynek. Porcelanowy dzbanek ułożył na srebrnej tacy, a obok filiżankę ze złotawym wzorem zdobiącym krawędzie kruchego naczynia. Przełamując chwilowe zawahanie sięgnął do lodówki po ciasto, które dostał od jednej z pań pracujących w dziale administracji, ot pomógł jej synowi w drobnym incydencie i wyjaśnił nieporozumienie, drobiazg, ale podziękowanie w postaci tortowego ciasta, był tego warty. Ukroił dwa kawałki i położył na talerzyku, spora część z tego co została, miała zostać rozdzielona przy popołudniowej kawie, wiedział, że brat ostatnio powoli dochodził do siebie, a takie drobne gesty zdecydowanie poprawiały nastrój. Z tacą w dłoniach wolno stąpał ku jednemu z ulubionych pomieszczeń, zaraz obok biblioteki, gabinet był mu niezwykle drogi i Eitri doskonale zdawał sobie sprawę, jak wielką wagę przywiązywał, do tego, aby drzwi do pomieszczenia były zawsze zamknięte. Zdziwił się, gdy dostrzegł szparę, lecz serce przyspieszyło rytmu, a źrenice zwęziły się, gdy w progu drzwi dostrzegł sylwetkę młodzieńca, którego towarzystwo w ostatnich dniach męczyło starszego z braci, jego osoba tak w swej naturze pozbawiona zahamowań i natrętna raziła prywatność i przestrzeń osobistą wysłannika. Czuł, że mężczyzna nie zdaje sobie sprawy z faktu, jak irytującym, był w oczach Ivara, lecz przez relacje, jaka łączyła go z Ei, przez fakt, iż ten potrzebował w ostatnich tygodniach wsparcia, jakiego sam Ivar nie potrafił mu zapewnić, tolerował intruza.
– Zgubiłeś się? – szorstki, głos przebił ciszę, niczym ostrze przecinające płótno, a szarość tęczówek spadła na Fenrissona. – Ei, jeszcze śpi? – zapytał, już nieco zmienionym, ale w dalszym ciągu dalekim od życzliwego tonem. Podszedł do drzwi gabinetu i uchylił je swobodnie ciałem. Tam też zostawił tacę, uważając, by w przejściu nie zahaczyć gościa, żal zmarnować ciasto i kawę. Gdy ponownie odwrócił się, w stronę stojącego w progu na ustach drgał lekki grymas ni to uśmiechu, ni złości. Był ciekaw odpowiedzi, tego jak ten się zachowa. Jak dziecko przyłapane na podglądaniu, tak i on znalazł się w tej sytuacji, co zrobi, aby uciec spod osądzającego spojrzenia wysłannika?
Drzwi otwierały się z łatwością, a pierwsze kroki skierował ku kuchni, by przygotować kawę, proces ten sumiennie wykonany, niemal machinalnie, acz z taką gracją, jakby zawodowo polewał ów smoliście czarny trunek. Przyjemny aromat wypełnił nozdrza, oraz rozlał się po kuchni i wkrótce obejmie całe mieszkanie. Nim jednak skosztował, przygotowanego gorącego napoju przemknął do łazienki, aby odświeżyć się. Zimny prysznic niezwykle skutecznie pobudzał, musiał oprzytomnieć, chociaż jeszcze na kilka godzin, nim trud minionej nocy nie zostanie spisany i przeanalizowany. Wówczas to dopiero pozwoli, aby sen spłynął nań łaskawie. Przemykał przez mieszkanie niczym cień. W eleganckim grafitowym szlafroku, pod nim kryjąc koszulę nocną, w ciepłych kapciach wypełnionych owczą wełną. Czuł, że tego potrzebował, a zapach kawy dobiegający z kuchni go motywował, by jak najszybciej uporać się z papierami i przejść na spoczynek. Porcelanowy dzbanek ułożył na srebrnej tacy, a obok filiżankę ze złotawym wzorem zdobiącym krawędzie kruchego naczynia. Przełamując chwilowe zawahanie sięgnął do lodówki po ciasto, które dostał od jednej z pań pracujących w dziale administracji, ot pomógł jej synowi w drobnym incydencie i wyjaśnił nieporozumienie, drobiazg, ale podziękowanie w postaci tortowego ciasta, był tego warty. Ukroił dwa kawałki i położył na talerzyku, spora część z tego co została, miała zostać rozdzielona przy popołudniowej kawie, wiedział, że brat ostatnio powoli dochodził do siebie, a takie drobne gesty zdecydowanie poprawiały nastrój. Z tacą w dłoniach wolno stąpał ku jednemu z ulubionych pomieszczeń, zaraz obok biblioteki, gabinet był mu niezwykle drogi i Eitri doskonale zdawał sobie sprawę, jak wielką wagę przywiązywał, do tego, aby drzwi do pomieszczenia były zawsze zamknięte. Zdziwił się, gdy dostrzegł szparę, lecz serce przyspieszyło rytmu, a źrenice zwęziły się, gdy w progu drzwi dostrzegł sylwetkę młodzieńca, którego towarzystwo w ostatnich dniach męczyło starszego z braci, jego osoba tak w swej naturze pozbawiona zahamowań i natrętna raziła prywatność i przestrzeń osobistą wysłannika. Czuł, że mężczyzna nie zdaje sobie sprawy z faktu, jak irytującym, był w oczach Ivara, lecz przez relacje, jaka łączyła go z Ei, przez fakt, iż ten potrzebował w ostatnich tygodniach wsparcia, jakiego sam Ivar nie potrafił mu zapewnić, tolerował intruza.
– Zgubiłeś się? – szorstki, głos przebił ciszę, niczym ostrze przecinające płótno, a szarość tęczówek spadła na Fenrissona. – Ei, jeszcze śpi? – zapytał, już nieco zmienionym, ale w dalszym ciągu dalekim od życzliwego tonem. Podszedł do drzwi gabinetu i uchylił je swobodnie ciałem. Tam też zostawił tacę, uważając, by w przejściu nie zahaczyć gościa, żal zmarnować ciasto i kawę. Gdy ponownie odwrócił się, w stronę stojącego w progu na ustach drgał lekki grymas ni to uśmiechu, ni złości. Był ciekaw odpowiedzi, tego jak ten się zachowa. Jak dziecko przyłapane na podglądaniu, tak i on znalazł się w tej sytuacji, co zrobi, aby uciec spod osądzającego spojrzenia wysłannika?
Safír Fenrisson
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Wto 21 Gru - 0:43
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Drgnął wyraźnie, kiedy znajomy, nieprzyjemny głos przeciął ciszę, zsyłając po lekko zgarbionych plecach kawalkadę spłoszonego dreszczu, raptem przysłoniętego maską wymuszonego uśmiechu, który wprosił się na usta, rozpierając się łokciami w kącikach warg – wyprostował się odruchowo, naciągając kręgosłup jak pociągniętą ku górze strunę i odnajdując wzrokiem twarz Ivara, ponurą, nieprzychylną fizjonomię, która wyłaniała się z zacienionej przestrzeni wąskiego korytarza; jak mógł go nie usłyszeć? Najwyraźniej nawet wilcze zmysły, obleczone mgłą ustawicznego zaniepokojenia, potrafiły go zawodzić, kostnieć i czerstwieć, niczym wyschnięte pieczywo, bezwiednie pozostawione na blacie. Westchnął cicho, odwracając się powoli, taksując mężczyznę uważnym spojrzeniem, jakby próbował dopatrzeć się jego intencji oraz aktualnego nastroju (który, jak zdołał zauważyć, oscylował zazwyczaj w hermetycznym zakresie, gdzieś pomiędzy rozdrażnieniem, a pochmurną niechęcią), odczytując jednak rozczarowująco niewiele, przy czym nie spodziewając się również, że starszy Soelberg – nawet z tacą ciasta i kawy – mógłby kiedykolwiek obdarzyć go życzliwością, zwłaszcza teraz, kiedy węszył tak blisko pomieszczenia, do którego nie powinien był się zbliżać, które tymczasem uwydatniło w nim tę głęboko pogrzebaną, dziecięcą ciekawość, chociaż uparcie próbował się od niej stronić, odkąd przeszło dwa lata temu nie zawiodła go pod wnyki wilczej pułapki.
– Zawsze zamykasz ten pokój na klucz. – zauważył, przyglądając się, jak Ivar przechodzi obok niego, swobodnie uchylając drzwi na oścież i odsłaniając wnętrze pogrążonego w półmroku gabinetu – pomieszczenia, które teraz, w świetle niewypowiedzianego przyzwolenia, utraciło wcześniejszą tajemniczość, stając się jednym wielu pokojów, na które składała się kubatura mieszkania, nie bardziej interesującym, nie mniej pospolitym. – Co się zmieniło? Dlaczego wpuszczasz mnie do środka? – odruchowo uniósł lekko brodę, chociaż byli podobnego wzrostu, prawie przecinali spojrzenia w linii prostej – zderzenie mętnej, przygasłej szarości z przydymioną frasunkiem zielenią. W wielu aspektach byli do siebie z Eitrim bardzo podobni, chociaż dostrzegał te podobieństwa zawsze protestacyjnie, jakby podświadomie pragnął zrzucić je na karb przypadku; oczy nie były jednym z nich, spojrzenie Eitriego było zupełnie inne, odciśnięte wyraźnie na kliszy pamięci – nienachalny, podniebny błękit, do którego zakradała się popielata siność, kiedy się martwił, kolor z zestawu farb, który otrzymał w dzieciństwie, kolor piór nurkującego w strumieniu zimorodka, kolor nakrywający krajobraz na kilka minut przed zachodem słońca, gdy na niebie widać jeszcze resztki dnia. Ivar miał tymczasem oczy grafitowe, lśniące jak stal, lecz nawet w obliczu uśmiechu, który wdarł się ironicznym grymasem na jego wargi, wydawał mu się nieprzyjemny, na swój sposób drażniący, wrogi.
Obserwował srebrną tacę, która z cichym brzękiem zaległa na blacie zabytkowego, inkrustowanego biurka, znad którego unosiła się teraz półprzezroczysta poświata ulatniającej się znad kubka pary, docierającej do wyostrzonych sobaczymi zmysłami śluzówek dymnym, kawowym zapachem. Zmniejszył odległość, jaka ich dzieliła, lecz zatrzymał się w samym progu, opierając niezobowiązująco lewe ramię o szeroką, drewnianą fakturę drzwi, jak gdyby obawiał się, że Ivar mógłby jeszcze zatrzasnąć mu je przed nosem.
– Tak. – odrzekł krótko, a wyraz jego twarzy uległ widocznej zmianie, rozluźniając się lekko, lecz nie w sposób, który mógłby wskazywać na spokój, a raczej na pewną charakterystyczną bezradność, jak gdyby dotknęło go piętno nagłego chłodu, paraliżującego fizjonomię w karcer oszczędnej, nienaturalnej mimiki. – Martwię się o niego. – głos miał opanowany, chociaż w jego głuchą tonację wdarły się pierwsze nuty kiełkującej w piersi determinacji. – Nie powinien przesiadywać tutaj tyle czasu, to daremne. – spojrzał na niego uważnie, jakby prowadzili debatę, chociaż czoło miał zaorane pojedynczą rysą troski, brwi ściągnięte niespiesznie ku pagórkowatej pochyłości nosa. Nigdy nie zrozumiał, co tak naprawdę się wydarzyło, artykulacja pytania nie przechodziła mu jednak przez gardło, klinowała się w okolicy grdyki jak obmierzła gula pecyny, sprawiając, że mdłości podchodziły w górę przełyku nagłą falą, którą musiał tłumić, opierając dłonie na udach i biorąc głębszy oddech, nabierając w płuca chłodnego, świeżego powietrza, nieskażonego jeszcze papierosowym dymem, ten nieodmiennie towarzyszył mu jednak coraz częściej – wypalał kolejne cygaretki, z rozdrażnieniem dekorując doniczkową mogiłę na swoim parapecie, nerwowo rozgniatając je na chodniku podeszwą buta, przyglądając się, jak popiół rozmazuje się na brukowej kostce, a rozpalone płomieniem oczko napełnia się żarem po raz ostatni, po czym gaśnie, utopione w śniegu. – Nie mogę bezczynnie się temu przyglądać.
– Zawsze zamykasz ten pokój na klucz. – zauważył, przyglądając się, jak Ivar przechodzi obok niego, swobodnie uchylając drzwi na oścież i odsłaniając wnętrze pogrążonego w półmroku gabinetu – pomieszczenia, które teraz, w świetle niewypowiedzianego przyzwolenia, utraciło wcześniejszą tajemniczość, stając się jednym wielu pokojów, na które składała się kubatura mieszkania, nie bardziej interesującym, nie mniej pospolitym. – Co się zmieniło? Dlaczego wpuszczasz mnie do środka? – odruchowo uniósł lekko brodę, chociaż byli podobnego wzrostu, prawie przecinali spojrzenia w linii prostej – zderzenie mętnej, przygasłej szarości z przydymioną frasunkiem zielenią. W wielu aspektach byli do siebie z Eitrim bardzo podobni, chociaż dostrzegał te podobieństwa zawsze protestacyjnie, jakby podświadomie pragnął zrzucić je na karb przypadku; oczy nie były jednym z nich, spojrzenie Eitriego było zupełnie inne, odciśnięte wyraźnie na kliszy pamięci – nienachalny, podniebny błękit, do którego zakradała się popielata siność, kiedy się martwił, kolor z zestawu farb, który otrzymał w dzieciństwie, kolor piór nurkującego w strumieniu zimorodka, kolor nakrywający krajobraz na kilka minut przed zachodem słońca, gdy na niebie widać jeszcze resztki dnia. Ivar miał tymczasem oczy grafitowe, lśniące jak stal, lecz nawet w obliczu uśmiechu, który wdarł się ironicznym grymasem na jego wargi, wydawał mu się nieprzyjemny, na swój sposób drażniący, wrogi.
Obserwował srebrną tacę, która z cichym brzękiem zaległa na blacie zabytkowego, inkrustowanego biurka, znad którego unosiła się teraz półprzezroczysta poświata ulatniającej się znad kubka pary, docierającej do wyostrzonych sobaczymi zmysłami śluzówek dymnym, kawowym zapachem. Zmniejszył odległość, jaka ich dzieliła, lecz zatrzymał się w samym progu, opierając niezobowiązująco lewe ramię o szeroką, drewnianą fakturę drzwi, jak gdyby obawiał się, że Ivar mógłby jeszcze zatrzasnąć mu je przed nosem.
– Tak. – odrzekł krótko, a wyraz jego twarzy uległ widocznej zmianie, rozluźniając się lekko, lecz nie w sposób, który mógłby wskazywać na spokój, a raczej na pewną charakterystyczną bezradność, jak gdyby dotknęło go piętno nagłego chłodu, paraliżującego fizjonomię w karcer oszczędnej, nienaturalnej mimiki. – Martwię się o niego. – głos miał opanowany, chociaż w jego głuchą tonację wdarły się pierwsze nuty kiełkującej w piersi determinacji. – Nie powinien przesiadywać tutaj tyle czasu, to daremne. – spojrzał na niego uważnie, jakby prowadzili debatę, chociaż czoło miał zaorane pojedynczą rysą troski, brwi ściągnięte niespiesznie ku pagórkowatej pochyłości nosa. Nigdy nie zrozumiał, co tak naprawdę się wydarzyło, artykulacja pytania nie przechodziła mu jednak przez gardło, klinowała się w okolicy grdyki jak obmierzła gula pecyny, sprawiając, że mdłości podchodziły w górę przełyku nagłą falą, którą musiał tłumić, opierając dłonie na udach i biorąc głębszy oddech, nabierając w płuca chłodnego, świeżego powietrza, nieskażonego jeszcze papierosowym dymem, ten nieodmiennie towarzyszył mu jednak coraz częściej – wypalał kolejne cygaretki, z rozdrażnieniem dekorując doniczkową mogiłę na swoim parapecie, nerwowo rozgniatając je na chodniku podeszwą buta, przyglądając się, jak popiół rozmazuje się na brukowej kostce, a rozpalone płomieniem oczko napełnia się żarem po raz ostatni, po czym gaśnie, utopione w śniegu. – Nie mogę bezczynnie się temu przyglądać.
Ivar Soelberg
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Czw 30 Gru - 11:16
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Pogrążeni w szarości poranka, w półmroku korytarza, dostrzegając tylko to, co było na krańcach stron, jak drgnięcie cienia, gdy gwałtowniejszy ruch spłoszy, jego właściciela, tak i obecność Safira, była w swej istocie zaskakująca, jakby w rozdziały domowego życia wdarła się osoba trzecia, pomimo dystansu i względnego spokoju, cień irytacji, był wskazany, podskórnie, nikt kto wraca z nocki spędzonej na brudnej robocie, nie wita z uśmiechem – wyrazem szczęścia i radości gościa, o którym wiedział tak mało i jaki nosił w myślach Soelberga imiona znacznie odbiegające od faktycznego, ale jakże bardziej pasujące do jego natury. Czasem rozmyślając, trwał w zawieszeniu z papierosem w ustach, nad sensem posiadania pupila domowego, i chociaż kot ze swej funkcji sprawdzał się wzorowo, to bywało, iż potrzebował i absorbował mniej uwagi, niżeli inny częsty, a niekoniecznie zawsze miły gość w mieszkaniu. Czuł dystans, otaczając się bańką bezpiecznej rezerwy, by czasem irytacja, nie wymknęła się, poza bezpieczne granice, by w końcu Ei, nie stracił czegoś, co być może potrzebuje, ufał jego wyborom, acz nie mógł się zawsze z nimi zgadzać.
– Najwidoczniej mój brat zapomniał je zamknąć – odparł, bez specjalnej złośliwości na przytyk, który po chwili dopiero obudził podejrzliwość Soelberga, jakby gość upewniał się, co do tego, czy aby gabinet, był faktycznie zamykany, czy też nie. Zastanawiające i jednocześnie w jakimś stopniu podejrzliwe, bo miast spoglądać, czy drogiemu braciszkowi przypadkiem, nie trzeba wejść w tyłek, ten spoglądał, tak pilnie na drzwi, do tego, a jakże prywatnego pomieszczenia. – Jak wolisz stać w progu, to się nie krępuj, przyznaje tylko, że nie przepadam za konwersacją na odległość – uśmiechnął się zjadliwie. Zieleń oczu odprowadzała go w głąb pomieszczenia, kiedy był odwrócony tyłem, prowokująco do jakiejkolwiek akcji, nic jednak nie nastąpiło, a kiedy mężczyzna usiadł za biurkiem, skinął śmielej dłonią, zachęcając towarzysza niedoli, aby wszedł do środka. – Zamknij drzwi. – Nie wiedział, jaki charakter przyjmie prowadzona rozmowa, czy staną się sobie bliżsi, czy wręcz przeciwnie, dlatego w ramach pewnej zapobiegliwości, wolał, aby bariera względnej poufności, była zamknięta, a ponadto po cóż budzić śpiącego Ei, swymi głosami, narażać na podejrzliwe przysłuchiwanie się i snucie swych katastroficznych wyobrażeń, ten miał, aż nadto problemów psychicznych, jak i fizycznych, aby dodatkowo zwalać nań jeszcze widmo kolejnych nieprzyjemności.
Słowa ulepione w ogniu przyjaźni i zaufania padały, tak ufnie i z takim przekonaniem, iż słuchający był doprawdy zaabsorbowany więzią tej dwójki, jakby mężczyzna, przed nim mówił, nieśmiało, ale jednak to, co mogłoby być najlepsze, najzdrowsze dla swego towarzysza, dla kogoś, kto tak cenny był w ich oczach, wyrażał z pewnością.
Widział, że go gnębią i sen z powiek spijają myśli, o zdrowie Ei, zabawne, że nagle tak wszyscy się o niego troszczą, a kiedy, ten był w największym bagnie, nikt nie wyciągał ręki, coby jednak nie mówić, Safir był w swej trosce najmniej inwazyjny, ot paradoks, a najbardziej, jakimś cudem miły jego bratu, a i on sam, zastanawiał się po wielokroć, czy czasem, taki kontrast osobowości, jaki różnił przyjaciela od brata, pozytywnie wpływał na samopoczucie najmłodszego z nich, czy widział w tym ratunek, dla siebie? Miał cichą nadzieję, że tak. – Zgodzę się z tym, może spacerek po lesie? – Kąciki ust, nawet nie drgnęły, kiedy szarość spojrzenia wpiła się w zieleń, ostrzegawczo. – Było z nim znacznie gorzej, kiedy tkwił w zamknięciu, na starych śmieciach, zupełnie sam. Dlatego go tu, że tak powiem, „przeniosłem”, wolałem mieć pewność, że jest blisko, chyba rozumiesz. – Wbrew sobie, wyrzucił z siebie pokład troski, zwierzając się, ze swej decyzji względem brata. To było nowością, ta możliwość rozmowy z kimś, kto rozumiał. – Nie jesteś bezczynny, wydaje mi się, że wiele mu daje twoja często irytująca, obecność w jego życiu – w naszym życiu, pragnąłby dodać, acz zmilczał kulturalnie, nie chcąc już gościa dobijać. – Ciasta, kawy, czegoś innego? – rzucił, chociaż domyślał się, czego potrzebuje, dostrzegał to w mowie ciała, w fizjonomii i nerwowości ruchów, uśmiechnął się, lekko, sympatycznie, nawet grymas ten, ku zdziwieniu właściciela, nie był wymuszony.
– Najwidoczniej mój brat zapomniał je zamknąć – odparł, bez specjalnej złośliwości na przytyk, który po chwili dopiero obudził podejrzliwość Soelberga, jakby gość upewniał się, co do tego, czy aby gabinet, był faktycznie zamykany, czy też nie. Zastanawiające i jednocześnie w jakimś stopniu podejrzliwe, bo miast spoglądać, czy drogiemu braciszkowi przypadkiem, nie trzeba wejść w tyłek, ten spoglądał, tak pilnie na drzwi, do tego, a jakże prywatnego pomieszczenia. – Jak wolisz stać w progu, to się nie krępuj, przyznaje tylko, że nie przepadam za konwersacją na odległość – uśmiechnął się zjadliwie. Zieleń oczu odprowadzała go w głąb pomieszczenia, kiedy był odwrócony tyłem, prowokująco do jakiejkolwiek akcji, nic jednak nie nastąpiło, a kiedy mężczyzna usiadł za biurkiem, skinął śmielej dłonią, zachęcając towarzysza niedoli, aby wszedł do środka. – Zamknij drzwi. – Nie wiedział, jaki charakter przyjmie prowadzona rozmowa, czy staną się sobie bliżsi, czy wręcz przeciwnie, dlatego w ramach pewnej zapobiegliwości, wolał, aby bariera względnej poufności, była zamknięta, a ponadto po cóż budzić śpiącego Ei, swymi głosami, narażać na podejrzliwe przysłuchiwanie się i snucie swych katastroficznych wyobrażeń, ten miał, aż nadto problemów psychicznych, jak i fizycznych, aby dodatkowo zwalać nań jeszcze widmo kolejnych nieprzyjemności.
Słowa ulepione w ogniu przyjaźni i zaufania padały, tak ufnie i z takim przekonaniem, iż słuchający był doprawdy zaabsorbowany więzią tej dwójki, jakby mężczyzna, przed nim mówił, nieśmiało, ale jednak to, co mogłoby być najlepsze, najzdrowsze dla swego towarzysza, dla kogoś, kto tak cenny był w ich oczach, wyrażał z pewnością.
Widział, że go gnębią i sen z powiek spijają myśli, o zdrowie Ei, zabawne, że nagle tak wszyscy się o niego troszczą, a kiedy, ten był w największym bagnie, nikt nie wyciągał ręki, coby jednak nie mówić, Safir był w swej trosce najmniej inwazyjny, ot paradoks, a najbardziej, jakimś cudem miły jego bratu, a i on sam, zastanawiał się po wielokroć, czy czasem, taki kontrast osobowości, jaki różnił przyjaciela od brata, pozytywnie wpływał na samopoczucie najmłodszego z nich, czy widział w tym ratunek, dla siebie? Miał cichą nadzieję, że tak. – Zgodzę się z tym, może spacerek po lesie? – Kąciki ust, nawet nie drgnęły, kiedy szarość spojrzenia wpiła się w zieleń, ostrzegawczo. – Było z nim znacznie gorzej, kiedy tkwił w zamknięciu, na starych śmieciach, zupełnie sam. Dlatego go tu, że tak powiem, „przeniosłem”, wolałem mieć pewność, że jest blisko, chyba rozumiesz. – Wbrew sobie, wyrzucił z siebie pokład troski, zwierzając się, ze swej decyzji względem brata. To było nowością, ta możliwość rozmowy z kimś, kto rozumiał. – Nie jesteś bezczynny, wydaje mi się, że wiele mu daje twoja często irytująca, obecność w jego życiu – w naszym życiu, pragnąłby dodać, acz zmilczał kulturalnie, nie chcąc już gościa dobijać. – Ciasta, kawy, czegoś innego? – rzucił, chociaż domyślał się, czego potrzebuje, dostrzegał to w mowie ciała, w fizjonomii i nerwowości ruchów, uśmiechnął się, lekko, sympatycznie, nawet grymas ten, ku zdziwieniu właściciela, nie był wymuszony.
Safír Fenrisson
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Nie 9 Sty - 19:18
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Czuł się, jakby rzeczywistość została zakrzywiona lepką pajęczyną snu, obleczona na krawędziach winietą osobliwej miękkości, przybierając kaftan fatamorgany, ulotnej i nieprawdziwej, zaklętej w życzliwie uchylonych drzwiach do gabinetu, postawionej na biurku tacy, znad której unosił się charakterystyczny, przyjemnie cierpki zapach kawy, w spokojnym, pełnym wyczekiwania uśmiechu Ivara oraz jego dłoni, rozchylonej w zapraszającym geście ku wnętrzu pokoju; gdy starszy Soelberg usiadł po przeciwnej stronie starego, intarsjowanego stołu, nie mógł odegnać od siebie zresztą zawstydzającego skojarzenia, że stał przed surowym, nagannym spojrzeniem belfra – znów miał czternaście lat i, prowadzony za ramię, które rezonowało głuchym bólem w miejscu, gdzie nauczyciel zaciskał swoje kościste, zimne palce, szedł cichym, szerokim korytarzem, gdzie na samym końcu witało go ciemne, mahoniowe drewno, za którym mieścił się gabinet dyrektora, ascetyczny i sprawiający, że dziecięcy kark sztywniał, nakrywając się dropiatością gęsiej skórki. Pamiętał, jak czuł się wtedy, zatrzymany w progu pokoju, spoglądający z niepewną skruchą na własne dłonie, brudne od krwi, która skapywała mu z nosa, stygnąc na brodzie brzydką, karminową plamą – tym razem nie pochylał głowy, nie pocierał palcami spąsowiałych knykci, nie odwracał nerwowo wzroku, mimo to w piersi zatliła się iskra wątłego niepokoju, podejrzliwości, która rozlała się po zielonkawej tafli spojrzenia i wstąpiła na jego fizjonomię bladą poświatą.
Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi i przystając po przeciwnej stronie stołu, w gabinecie, który nagle wydał mu się nieprzyjemnie ciasny, klaustrofobicznie ograniczony do ciężkich antyków rozstawionych w środku mebli, ciemnego drewna i okna o poranku wciąż przysłoniętego jeszcze powieką materiałowej zasłony. Poczuł się naiwnie, wykonując jego polecenia, skinieniem głowy akceptując krótką komendę, która brzmiała, jakby wydawał ją psu – był poniekąd pewny, że Ivar również postrzegał ich interakcję w podobny sposób i drgnął widocznie w obliczu jego pytania, choć przysięgał sobie, że nie pozwoli, by drobne przytyki wytrącały go z równowagi, wkradały się w taką łatwością w topografię jego lica, poruszając kącikami ust i ściągając brwi, które sprawiły, że na czoło wkradła się pojedyncza zmarszczka urażonej konsternacji. Wcześniej nie zastanawiał się, czy Ivar wiedział o jego problemie, animalistycznym pierwiastku wpisanym siłą w słabe geny, teraz zdał sobie jednak sprawę, że musiał być świadomy od samego początku – być może nawet pilnował krajobrazu nieba, przyglądał się, jak sierp księżyca pęcznieje, jak uwypukla się w srebrne koło, zawieszone złowrogo na atramentowym firmamencie? Czy śledził nadejście pełni z tą samą determinacją, czy odczuwał triumf, gdy ta nareszcie przepędzała go z miasta? Jeżeli tak, to musiał wiedzieć, spoglądać zeszłej nocy na zawieszoną nad ziemią tarcze, której srebrny brzuch dopełniał ją już prawie do idealnego okręgu.
– To za mało. – odparł w końcu, ignorując ostrzegawczy błysk w spojrzeniu oficera. Mógłby zapytać go o wiele rzeczy – skąd wiedział, czy słyszał o tym, co wydarzyło się tamtej nocy, czy mimo ponurych spojrzeń rzeczywiście doceniał jego obecność; wśród tych wątpliwości pojawiła się również pewna naiwna indagacja, tak infantylna, że odniósł wrażenie, iż na samą myśl jego kark oblał się ciepłem bezmyślnego upokorzenia: co jeśli już nigdy z tego nie wyjdzie? – Nie jestem medykiem. – oznajmił po chwili milczenia, nie tak surowo, lecz wciąż ze spokojem, który starał się nakładać na twarz jak teatralną maskę. – Ty też nie jesteś. Nie wiesz, co dalej robić, nie masz pojęcia, jak to się skończy. – ton nabrał odmiennego brzmienia, lecz było to nie tyle oskarżenie, co wypowiedziana na głos obawa, zastygła w powietrzu, rozmiękła pośród ciepłej, pobielałej pary aromatycznego napoju, którego woń wdzierała się natarczywie w przewrażliwioną śluzówkę zmysłów.
– To zależy. – odrzekł, wyraźnie dużo łagodniej, siadając na krześle po przeciwnej stronie blatu i z trudem odwzajemniając uśmiech Ivara. – Mogę tu zapalić? – wzrok odruchowo przesunął się po eleganckim wnętrzu pomieszczenia, naraz tak obdartego z wcześniejszej tajemniczości, lecz wciąż zgęstniałego czymś, czego nie potrafił nazwać, a co unosiło się w powietrzu, ujmując mu zwyczajowej swobody. – Muszę jechać dzisiaj za miasto, nie będzie mnie… do środy. – próbował ukryć grymas, który mimowolnie wkradł się na jego lico, lecz szmaragd spojrzenia błysnął słabo, wyraźnie ciemniejąc, a lewy kącik ust rozsunął się leniwie, jak gdyby ktoś przeciął nożyczkami nerw, który dotąd go podtrzymywał. – Spróbuj dobrze wykorzystać czas bez mojej irytującej obecności. – nakrył zaraz kąśliwością swoje rozstrojenie, umniejszając wcześniejszy paroksyzm prowokacyjnym uśmiechem.
Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi i przystając po przeciwnej stronie stołu, w gabinecie, który nagle wydał mu się nieprzyjemnie ciasny, klaustrofobicznie ograniczony do ciężkich antyków rozstawionych w środku mebli, ciemnego drewna i okna o poranku wciąż przysłoniętego jeszcze powieką materiałowej zasłony. Poczuł się naiwnie, wykonując jego polecenia, skinieniem głowy akceptując krótką komendę, która brzmiała, jakby wydawał ją psu – był poniekąd pewny, że Ivar również postrzegał ich interakcję w podobny sposób i drgnął widocznie w obliczu jego pytania, choć przysięgał sobie, że nie pozwoli, by drobne przytyki wytrącały go z równowagi, wkradały się w taką łatwością w topografię jego lica, poruszając kącikami ust i ściągając brwi, które sprawiły, że na czoło wkradła się pojedyncza zmarszczka urażonej konsternacji. Wcześniej nie zastanawiał się, czy Ivar wiedział o jego problemie, animalistycznym pierwiastku wpisanym siłą w słabe geny, teraz zdał sobie jednak sprawę, że musiał być świadomy od samego początku – być może nawet pilnował krajobrazu nieba, przyglądał się, jak sierp księżyca pęcznieje, jak uwypukla się w srebrne koło, zawieszone złowrogo na atramentowym firmamencie? Czy śledził nadejście pełni z tą samą determinacją, czy odczuwał triumf, gdy ta nareszcie przepędzała go z miasta? Jeżeli tak, to musiał wiedzieć, spoglądać zeszłej nocy na zawieszoną nad ziemią tarcze, której srebrny brzuch dopełniał ją już prawie do idealnego okręgu.
– To za mało. – odparł w końcu, ignorując ostrzegawczy błysk w spojrzeniu oficera. Mógłby zapytać go o wiele rzeczy – skąd wiedział, czy słyszał o tym, co wydarzyło się tamtej nocy, czy mimo ponurych spojrzeń rzeczywiście doceniał jego obecność; wśród tych wątpliwości pojawiła się również pewna naiwna indagacja, tak infantylna, że odniósł wrażenie, iż na samą myśl jego kark oblał się ciepłem bezmyślnego upokorzenia: co jeśli już nigdy z tego nie wyjdzie? – Nie jestem medykiem. – oznajmił po chwili milczenia, nie tak surowo, lecz wciąż ze spokojem, który starał się nakładać na twarz jak teatralną maskę. – Ty też nie jesteś. Nie wiesz, co dalej robić, nie masz pojęcia, jak to się skończy. – ton nabrał odmiennego brzmienia, lecz było to nie tyle oskarżenie, co wypowiedziana na głos obawa, zastygła w powietrzu, rozmiękła pośród ciepłej, pobielałej pary aromatycznego napoju, którego woń wdzierała się natarczywie w przewrażliwioną śluzówkę zmysłów.
– To zależy. – odrzekł, wyraźnie dużo łagodniej, siadając na krześle po przeciwnej stronie blatu i z trudem odwzajemniając uśmiech Ivara. – Mogę tu zapalić? – wzrok odruchowo przesunął się po eleganckim wnętrzu pomieszczenia, naraz tak obdartego z wcześniejszej tajemniczości, lecz wciąż zgęstniałego czymś, czego nie potrafił nazwać, a co unosiło się w powietrzu, ujmując mu zwyczajowej swobody. – Muszę jechać dzisiaj za miasto, nie będzie mnie… do środy. – próbował ukryć grymas, który mimowolnie wkradł się na jego lico, lecz szmaragd spojrzenia błysnął słabo, wyraźnie ciemniejąc, a lewy kącik ust rozsunął się leniwie, jak gdyby ktoś przeciął nożyczkami nerw, który dotąd go podtrzymywał. – Spróbuj dobrze wykorzystać czas bez mojej irytującej obecności. – nakrył zaraz kąśliwością swoje rozstrojenie, umniejszając wcześniejszy paroksyzm prowokacyjnym uśmiechem.
Ivar Soelberg
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Wto 18 Sty - 20:39
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Śladowe ilości strachu i zwątpienia, jakie dostrzegał w oczach koloru brudnej zieleni, przywodziły, tak mimowolnie na myśl butelkę czerwonego wina, co swe pochodzenie miała w skąpanej słońcem ziemi półwyspu Iberyjskiego, trudno o lepsze porównanie, niżeli postawić na blacie ów trunek i wówczas to ocenić prawdziwość tegoż spostrzeżenia, być może i kiedyś, w przyszłości nadarzy się ku temu okazja, lecz dziś oczy te gotowe, zatracić swą atrakcyjność pod kurtyną niepokoju, niż uwidocznić swój walor w wesołości ducha. Widział wielu ludzi, tuż na skraju załamania, każdy miał swój słaby punkt Soelberg był tego pewien, jednakże sprawy, o jakich zaczęli rozmawiać, schodziły na wyjątkowo drażliwy i czuły temat, który prywatnie go dotykał. Zawodowo potrafił znieść wiele, stając na straży względnego ładu w społeczeństwie, użerał się z najgorszymi mętami, co terroryzowały i zakłócały swym jestestwem, ten porządek rzeczy, mógł przymykać oko na bluzgi i kpiący ton, na jadowitość rzucanych słów, a także groźby, rozumiał strach, wiedział, jak pachnie i z czym się najlepiej łączy. Bo chociaż tortury nie były powszechnie akceptowane, to widmo odsiadki, a wcześnie często napiętnowanie budziło w tych ludziach odruch człowieczeństwa, ta nieskrępowana złem i wszelkimi negatywnymi emocjami reakcja, była zawsze drogowskazem. W tym jednak przypadku nie mógł niczym zagrozić, a nawet jeśli by to uczynił, wydałby się śmieszny. Czuł się zarazem bezradny jak i zdegustowany osobą siedzącego przed nim śniącego, któremu wydaje się, że „rozumie”, kiedy tak naprawdę nikt nie rozumiał, gdyby to było jeszcze takie proste.
Wzrok lustrował przyjaciela brata dość długo, bez większego wyrazu aromat stygnącej czarnej kawy mieszał się ze słodkością wypieków na talerzyku. Nie sięgnął po nie, nawet nie uraczył ich spojrzeniem, odkąd zasiedli do biurka, był skupiony wyłącznie na Fenrissonie. Uśmiech, ten krzywy obraz zwierciadła duszy, wypełzł na oblicze wysłannika, kiedy słowa mężczyzny zadźwięczały w czterech ścianach gabinetu. Doskonale wiedział, o tym niestety wszystko, co robił, każde staranie zamieniało się w proch, stając się niczym w obliczu wyzwania, jakim było doprowadzenie brata do jako takiej kondycji psychicznej, gdyż z ciałem można się uporać i przywrócić dawny blask, to głowa była niestety znacznie trudniejsza, to co się w niej zagnieździło, niemal pożerało go od środka, stanowiąc problem nie tylko dla niego samego, ale i dla najbliższych, w tym rzeczonego miłośnika nocnych spacerów w świetle księżyca po puszczy. Gdyby wiedział, że jest doprawdy niebezpieczny, gdyby istniał cień podejrzenia kalający jego nazwisko, bez mrugnięcia okiem skazałby go na stracenie wiecznie nienasyconym łowcom, którzy z pocałowaniem ręki przyjęliby informacje o kimś takim jak on, lecz czy wówczas mógłby spojrzeć bratu w twarz? Poczucie zmieszania ukuło skute lodem serce. Wiedział, że irytacja to kiepski motor napędowy, jakiegokolwiek działania, a zmęczenie po nieprzespanej nocy sprawiało, iż tym bardziej drażliwy i nieprzewidywalny był w swych osądach. Chcąc jak najlepiej dla brata, musiał pogodzić się z osobami, jakie niekoniecznie rad był widzieć w jego towarzystwie, aczkolwiek nie mógł mu zabronić posiadania innych przyjaznych dusz zwłaszcza takich, które nie chciały go w żadnym aspekcie wykorzystać, nie knuły zawczasu zdrady i nie kierowała nimi tłumiona złość. Byli po prostu pionkami w grze bogów, jakie nieoczekiwanie wpadły na siebie, tak przynajmniej to postrzegał, chcąc mieć nadzieję na szczęście brata, a nie kolejne ciosy wymierzone w jego i tak już wystarczająco poranioną osobę.
– Myślę, że nie musisz mnie w tym aspekcie pouczać. Robię to co uważam za stosowne, a skoro specjaliści zawiedli to samemu, wyciągnę go z tej matni, w jakiej tkwi, choćbym miał porzucić to życie i zamieszkać wraz z nim w krainie jednorożców – uniósł się, niepotrzebnie, acz ton, jakim w stosunku do niego przemawiał, zdradzał, iż mężczyzna nie miał pojęcia ilu specjalistów próbowało pomóc przywrócić światło w zgaszonym ciele młodszego Soelberga. Zawiesił na nim zmęczony wzrok, kiedy pytanie padło, coś w nim drgnęło. – Nie. – Odmówił mu tej przyjemności, zatracenia dla stresu i odprężenia się, powodów było kilka. – Jeśli tego potrzebujesz, wyjdź na balkon – dodał po chwili, czując przypływ jakiegoś wyrzutu za swoje zachowanie. – Niepotrzebnie tak odbierasz moje słowa. Pomimo całej tej otoczki – potarł dłonią skroń, zmęczony wyraźnie. – Cenię twoją skromną osobę i wiem, że nigdy umyślnie nie naraziłbyś go na ból i brzemię, jakie sam dźwigasz, mam nadzieję, że tak właśnie jest, szczerze w to wierzę – kąciki ust drgnęły w bardzo nieprzyjaznym uśmiechu, a chociaż szarość tęczówek nie zmieniła swego oblicza wysłannik dość jasno, wystosował ostrzeżenie. – Zbyt wielu go zdradziło i porzuciło w potrzebie. – dodał, zupełnie zmienionym głosem, czułym i ciepłym, patrząc na ścianę, jaka oddzielała gabinet od sypialni brata. To oczywiste, że nie uchroni go przed każdym zagrożeniem i nie zamierzał trzymać go pod kloszem, lecz wolał przekonać się, jaką naturę, miał przyjaciel jego brata. – Spokojnie, gwarantuje, że zatęskni za tobą, kto wie, może i mi zabraknie twojej osoby? – Która tak często wyjada jedzenie z lodówki, jakby tu niemal mieszkała, czując zdecydowanie, zbyt dużą swobodę i rozluźnienie. Czyżby to ta pierwotna wilcza natura sprawiała? Jeśli takim był wargiem, to wcale nie zdziwiłby się, gdy ten przemieniał się w uroczego kanapowca, a nie krwiożerczą bestię.
Wzrokiem dość smętnym spoglądał na tacę znajdującą się na blacie masywnego biurka, czuł może nie tyle brak świeżego powietrza, co duszność spotęgowaną zmęczeniem, jeszcze kwadrans konwersacji, a zasnąłby w miękkich ramionach głębokiego fotela, pomimo tak emocjonującej konwersacji, był niby dętka. Bez uprzedzenia wstał z miejsca i skinął Safírowi, by uczynił to samo. – Chodź, przewietrzymy się, aura tego miejsca czasem bywa przytłaczająca. – Stwierdził otwarcie, bez cienia krytyki, ot przykra prawda wyniku lat, ba dekad, jakie Harald spędzał w gabinecie, paląc fajkę, a ściany i drewniane meble chłonęły dym oraz woń ciężkich perfum mieszanka ta w chwili obecnej dla Soelberga była nieprzyjemna, a towarzystwo drugiej osoby sprawiało, iż tym bardziej zapach potęgował swe wybrzmienie w nozdrzach. Ponadto kilka łyków kawy na rześkim powietrzu powinno postawić go do pionu, tudzież ostatecznie może zażegnać problem trzeciego lokatora mieszkania w sposób dość brutalny, ale skuteczny. Ustępując miejsca w progu, wyszli na korytarz i przemknęli jak zjawy do salonu, tam słońca promienie nieśmiało zaglądały do środka, znacząc się złotawą poświatą spotęgowaną mglistą zasłoną poranka. – To nie moja sprawa, ale o czym zazwyczaj rozmawiacie? – Jeśli nieśmiałość, miała wypłynąć kiedykolwiek na twarz Soelberga, to tylko i wyłącznie w takich chwilach nieporadności i niejawnego przyznania się do szukania drogi, jaką i on mógłby podążyć w relacji z bratem. Zabił w sobie tę chwilę słabości kilkoma łykami kawy i oparł przedramionami o balustradę balkonu. – Vindlingur – odchrząknął i poczęstował gościa tak papierosem własnego autorstwa, jak i zaklęciem, które pozwoli mu ugasić głód nikotynowy.
Wzrok lustrował przyjaciela brata dość długo, bez większego wyrazu aromat stygnącej czarnej kawy mieszał się ze słodkością wypieków na talerzyku. Nie sięgnął po nie, nawet nie uraczył ich spojrzeniem, odkąd zasiedli do biurka, był skupiony wyłącznie na Fenrissonie. Uśmiech, ten krzywy obraz zwierciadła duszy, wypełzł na oblicze wysłannika, kiedy słowa mężczyzny zadźwięczały w czterech ścianach gabinetu. Doskonale wiedział, o tym niestety wszystko, co robił, każde staranie zamieniało się w proch, stając się niczym w obliczu wyzwania, jakim było doprowadzenie brata do jako takiej kondycji psychicznej, gdyż z ciałem można się uporać i przywrócić dawny blask, to głowa była niestety znacznie trudniejsza, to co się w niej zagnieździło, niemal pożerało go od środka, stanowiąc problem nie tylko dla niego samego, ale i dla najbliższych, w tym rzeczonego miłośnika nocnych spacerów w świetle księżyca po puszczy. Gdyby wiedział, że jest doprawdy niebezpieczny, gdyby istniał cień podejrzenia kalający jego nazwisko, bez mrugnięcia okiem skazałby go na stracenie wiecznie nienasyconym łowcom, którzy z pocałowaniem ręki przyjęliby informacje o kimś takim jak on, lecz czy wówczas mógłby spojrzeć bratu w twarz? Poczucie zmieszania ukuło skute lodem serce. Wiedział, że irytacja to kiepski motor napędowy, jakiegokolwiek działania, a zmęczenie po nieprzespanej nocy sprawiało, iż tym bardziej drażliwy i nieprzewidywalny był w swych osądach. Chcąc jak najlepiej dla brata, musiał pogodzić się z osobami, jakie niekoniecznie rad był widzieć w jego towarzystwie, aczkolwiek nie mógł mu zabronić posiadania innych przyjaznych dusz zwłaszcza takich, które nie chciały go w żadnym aspekcie wykorzystać, nie knuły zawczasu zdrady i nie kierowała nimi tłumiona złość. Byli po prostu pionkami w grze bogów, jakie nieoczekiwanie wpadły na siebie, tak przynajmniej to postrzegał, chcąc mieć nadzieję na szczęście brata, a nie kolejne ciosy wymierzone w jego i tak już wystarczająco poranioną osobę.
– Myślę, że nie musisz mnie w tym aspekcie pouczać. Robię to co uważam za stosowne, a skoro specjaliści zawiedli to samemu, wyciągnę go z tej matni, w jakiej tkwi, choćbym miał porzucić to życie i zamieszkać wraz z nim w krainie jednorożców – uniósł się, niepotrzebnie, acz ton, jakim w stosunku do niego przemawiał, zdradzał, iż mężczyzna nie miał pojęcia ilu specjalistów próbowało pomóc przywrócić światło w zgaszonym ciele młodszego Soelberga. Zawiesił na nim zmęczony wzrok, kiedy pytanie padło, coś w nim drgnęło. – Nie. – Odmówił mu tej przyjemności, zatracenia dla stresu i odprężenia się, powodów było kilka. – Jeśli tego potrzebujesz, wyjdź na balkon – dodał po chwili, czując przypływ jakiegoś wyrzutu za swoje zachowanie. – Niepotrzebnie tak odbierasz moje słowa. Pomimo całej tej otoczki – potarł dłonią skroń, zmęczony wyraźnie. – Cenię twoją skromną osobę i wiem, że nigdy umyślnie nie naraziłbyś go na ból i brzemię, jakie sam dźwigasz, mam nadzieję, że tak właśnie jest, szczerze w to wierzę – kąciki ust drgnęły w bardzo nieprzyjaznym uśmiechu, a chociaż szarość tęczówek nie zmieniła swego oblicza wysłannik dość jasno, wystosował ostrzeżenie. – Zbyt wielu go zdradziło i porzuciło w potrzebie. – dodał, zupełnie zmienionym głosem, czułym i ciepłym, patrząc na ścianę, jaka oddzielała gabinet od sypialni brata. To oczywiste, że nie uchroni go przed każdym zagrożeniem i nie zamierzał trzymać go pod kloszem, lecz wolał przekonać się, jaką naturę, miał przyjaciel jego brata. – Spokojnie, gwarantuje, że zatęskni za tobą, kto wie, może i mi zabraknie twojej osoby? – Która tak często wyjada jedzenie z lodówki, jakby tu niemal mieszkała, czując zdecydowanie, zbyt dużą swobodę i rozluźnienie. Czyżby to ta pierwotna wilcza natura sprawiała? Jeśli takim był wargiem, to wcale nie zdziwiłby się, gdy ten przemieniał się w uroczego kanapowca, a nie krwiożerczą bestię.
Wzrokiem dość smętnym spoglądał na tacę znajdującą się na blacie masywnego biurka, czuł może nie tyle brak świeżego powietrza, co duszność spotęgowaną zmęczeniem, jeszcze kwadrans konwersacji, a zasnąłby w miękkich ramionach głębokiego fotela, pomimo tak emocjonującej konwersacji, był niby dętka. Bez uprzedzenia wstał z miejsca i skinął Safírowi, by uczynił to samo. – Chodź, przewietrzymy się, aura tego miejsca czasem bywa przytłaczająca. – Stwierdził otwarcie, bez cienia krytyki, ot przykra prawda wyniku lat, ba dekad, jakie Harald spędzał w gabinecie, paląc fajkę, a ściany i drewniane meble chłonęły dym oraz woń ciężkich perfum mieszanka ta w chwili obecnej dla Soelberga była nieprzyjemna, a towarzystwo drugiej osoby sprawiało, iż tym bardziej zapach potęgował swe wybrzmienie w nozdrzach. Ponadto kilka łyków kawy na rześkim powietrzu powinno postawić go do pionu, tudzież ostatecznie może zażegnać problem trzeciego lokatora mieszkania w sposób dość brutalny, ale skuteczny. Ustępując miejsca w progu, wyszli na korytarz i przemknęli jak zjawy do salonu, tam słońca promienie nieśmiało zaglądały do środka, znacząc się złotawą poświatą spotęgowaną mglistą zasłoną poranka. – To nie moja sprawa, ale o czym zazwyczaj rozmawiacie? – Jeśli nieśmiałość, miała wypłynąć kiedykolwiek na twarz Soelberga, to tylko i wyłącznie w takich chwilach nieporadności i niejawnego przyznania się do szukania drogi, jaką i on mógłby podążyć w relacji z bratem. Zabił w sobie tę chwilę słabości kilkoma łykami kawy i oparł przedramionami o balustradę balkonu. – Vindlingur – odchrząknął i poczęstował gościa tak papierosem własnego autorstwa, jak i zaklęciem, które pozwoli mu ugasić głód nikotynowy.
Safír Fenrisson
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Czw 3 Lut - 2:01
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Wyczuwał jego frustrację tak, jak rekiny wyczuwają kroplę krwi zatopioną w oceanicznej toni, metaliczność posoki rozpuszczonej pośród bieli wzburzonych fal – zdawało mu się, że wychwytywał drobne spazmy mimiki, które Ivar próbował zachować dla siebie, lecz które wychylały się zza jego fizjonomii sztywną bezczynnością i uniesionym głosem, słowami obleczonymi w miękką bawełnę żartobliwości, lecz nawet wówczas zdolnymi drasnąć go prowokacyjnym ostrzem ustawicznej niechęci. Poruszył się niespokojnie, obserwując jak jego szare, przyćmione w słabym świetle gabinetu oczy pociemniały, kiedy pochylił się do przodu, zwieszając na nim zmęczone spojrzenie – długo pragnął dostrzec w nim sympatię, przebłysk czegoś, co pozwoliłoby mu uzasadnić chłodną awersję, z jaką się do niego odnosił, ignorować spojrzenia, od których wzdłuż karku, fortunnie pod materiałem ubrania, zsuwał się dreszcz niepewnej obawy, strachu, którego wstydził się upokorzeniem dziecka, przez lata pochwyconego w ciasny karcer lęku przed własnym ojcem, któremu nie potrafił postawić się nawet w dorosłości i na którego widok żołądek zaciskał się w ciasny węzeł, niekiedy prawie niemożliwy do rozplątania. Uniósł głowę, nakazując sobie wytrwałość w surowym opanowaniu, choć zielonkawe obręcze jego tęczówek błysnęły już jasnym refleksem, jak gdyby podjudzone odmową, bolesnym uciskiem, napierającym niespodziewanie na trzewia, jego wrażliwe gniazdo nałogu, którego poruszenie wywołało pojedynczą, choć dolegliwą falę paniki. Ciemne, zakurzone wnętrze pomieszczenia wydało mu się nagle ciasne i duszne; przełknął ślinę, ściągając ostrożnie brwi.
– Naraził? – echolalia powtórzonego słowa przedarła się przez ściśnięte gardło tonem szorstkim i nieprzyjemnym, jak gdyby musiał wyszarpnąć z siebie to słowo jak w torsjach, zdjęty grozą i ponurym niedowierzaniem. – Jak możesz myśleć, że kiedykolwiek świadomie ryzykowałbym coś podobnego? – napięte struny krtani zadrżały niepewnie, zanim ton głosu wpadł jednak w rozpadlinę podtrzymywanego dotąd spokoju, chrząknął cicho, zaciskając palce na brzegu drewnianego blatu. – Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób, ze zwykłej, bezpodstawnej złośliwości żonglować wiedzą, której nie powinieneś posiadać. Wszystko, co robię, robię dla jego dobra. Nie życzyłbym nikomu takiego brzemienia. – kącik ust drgnął w nerwowym tiku, zieleń spojrzenia przysłonił tymczasem nalot gniewnej determinacji, patyna rozdrażnienia, wydzierającego się gwałtownie i bez namysłu, wymierzonego, jak ostrze bagnetu, przeciwko siedzącemu przy biurku Soelbergowi, jego smętnej, popielatej twarzy i nieprzyjaznemu uśmiechowi, jego zuchwałości, beztrosce i powątpiewaniu. – Nawet tobie.
Niezabliźniona rana wilczej klątwy, choć zabandażowana rutyną kolejnych nocy, spędzanych pod srebrnym okiem księżyca, spoglądającego beznamiętnie na łuk animalistycznie wykrzywionego kręgosłupa i złowrogi gruchot łamanych kości, wciąż przesączała się jednak ropą przez jego świadomość, mimo szwów nie całkiem zasklepiona, uwierająca jątrzącym się obrzękiem w niespójnym obrazie własnej tożsamości, niezamierzenie nadwątlonej czerwienią wilczych ślepi, które spoglądały na niego w koszmarach, niezmiennie żywe, gdy przyglądał się sobie w lustrze – jeśli patrzył zbyt długo, wydawało mu się, że tafla zwierciadła zniekształcała jego fizjonomię, wykrzywiając ją w złowrogi portret zwierzęcej kufy, a krew zalewała obręcze zielonkawych tęczówek, przeobrażając je w dwa, skrzące się rubiny, inkrustowane boleśnie we włochate płótno twarzy. Kiedy jego jaźń zapadała się w lepką otchłań senności, a litery trzymanej w dłoniach powieści rozmazywały się przed oczami, spoglądał jeszcze niekiedy na lico przyjaciela, nakrywany powiekami błękit spojrzenia, który od czasu wypadku zdawał się spłowieć i wyblaknąć, ofiarując mu ten ostatni ochłap trzeźwości, wciąż jeszcze pełen nadziei, lecz jednocześnie pełen żalu – noc, którą spędzał pośród kolczystej gęstwiny kniei, próbując zrzucić z siebie ciężar wilczej skóry, zawsze wydawała mu się dłuższa, niż wszystkie pozostałe. Zmęczony i udręczony, gdy powracał nad ranem do ludzkiego ciała, obawiał się, że coś mogło wydarzyć się pod jego nieobecność, że gdyby dwa lata temu był ostrożniejszy, mógłby czuwać przy nim codziennie i katastroficzne scenariusze nie nawiedzałyby go z taką uporczywością – nienawidził się za tę słabość, która pozostawiała umysł w bezsilnej inercji, a ciało w pulsującym cicho bólu, jak gdyby przesączała się przez niego cała wartka rzeka popełnionych błędów.
Westchnął cicho, kiedy Ivar zaproponował opuszczenie gabinetu, choć wizja wyjścia na zewnątrz rozluźniła umysł poczuciem nieukrywanej ulgi – salon, znacznie jaśniejszy niż złowroga ciemnia gabinetu, pochłonęła już plwocina żółtych promieni słońca, grudniowej śreżogi przedzierającej się przez opary zawieszonej nad ziemią mgły, która jeszcze kilkadziesiąt minut temu sprawiała, że świat za oknem wydawał się zastały i melancholijny.
– Teraz? – grymas rozdrażnienia, który zastygł na jego twarzy, zbladł, przeobrażając się w smutny uśmiech, kiedy przeniósł wzrok na rozciągającą się w dole scenerię, opierając przedramiona o zimną, metalową balustradę balkonu. – O niewielu rzeczach. Nie jest zbyt rozmowny, w gruncie rzeczy chyba nigdy nie był, ale ostatnio nie bardzo chce ze mną rozmawiać, nie tak jak kiedyś. – złote oczko rozpalonego zaklęciem papierosa błysnęło jasno, gdy napełnił płuca dymem. W pamięci przywoływał dni złudnie podobne do dzisiejszego, choć nienaznaczone jeszcze piętnem wypadku – rześkie powietrze, mglisty poranek, cierpki, papierosowy dym, łachoczący zaczerwienioną śluzówkę gardła; przyglądał mu się ukradkiem, kiedy siedzieli razem na ławce przed komisariatem, nie wiedząc jeszcze, że mógłby kiedykolwiek kochać go w ten sposób, nie wiedząc, że powinien być wdzięczny za te ulotne chwile szczęśliwości. Ale nigdy nie był dość wdzięczny, więc teraz patrzył na świat z balkonu tego pogrążonego chorobą domu, po raz pierwszy bez pomysłu, jak mógłby zakleić pęknięcia przeszłości.
– Ivar. – zwrócił się do niego, choć nie oderwał wzroku od zamglonego krajobrazu poranka, wypuszczając spomiędzy ust kierdel popielatego dymu. – Przeszkadza ci to, kim jestem?
– Naraził? – echolalia powtórzonego słowa przedarła się przez ściśnięte gardło tonem szorstkim i nieprzyjemnym, jak gdyby musiał wyszarpnąć z siebie to słowo jak w torsjach, zdjęty grozą i ponurym niedowierzaniem. – Jak możesz myśleć, że kiedykolwiek świadomie ryzykowałbym coś podobnego? – napięte struny krtani zadrżały niepewnie, zanim ton głosu wpadł jednak w rozpadlinę podtrzymywanego dotąd spokoju, chrząknął cicho, zaciskając palce na brzegu drewnianego blatu. – Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób, ze zwykłej, bezpodstawnej złośliwości żonglować wiedzą, której nie powinieneś posiadać. Wszystko, co robię, robię dla jego dobra. Nie życzyłbym nikomu takiego brzemienia. – kącik ust drgnął w nerwowym tiku, zieleń spojrzenia przysłonił tymczasem nalot gniewnej determinacji, patyna rozdrażnienia, wydzierającego się gwałtownie i bez namysłu, wymierzonego, jak ostrze bagnetu, przeciwko siedzącemu przy biurku Soelbergowi, jego smętnej, popielatej twarzy i nieprzyjaznemu uśmiechowi, jego zuchwałości, beztrosce i powątpiewaniu. – Nawet tobie.
Niezabliźniona rana wilczej klątwy, choć zabandażowana rutyną kolejnych nocy, spędzanych pod srebrnym okiem księżyca, spoglądającego beznamiętnie na łuk animalistycznie wykrzywionego kręgosłupa i złowrogi gruchot łamanych kości, wciąż przesączała się jednak ropą przez jego świadomość, mimo szwów nie całkiem zasklepiona, uwierająca jątrzącym się obrzękiem w niespójnym obrazie własnej tożsamości, niezamierzenie nadwątlonej czerwienią wilczych ślepi, które spoglądały na niego w koszmarach, niezmiennie żywe, gdy przyglądał się sobie w lustrze – jeśli patrzył zbyt długo, wydawało mu się, że tafla zwierciadła zniekształcała jego fizjonomię, wykrzywiając ją w złowrogi portret zwierzęcej kufy, a krew zalewała obręcze zielonkawych tęczówek, przeobrażając je w dwa, skrzące się rubiny, inkrustowane boleśnie we włochate płótno twarzy. Kiedy jego jaźń zapadała się w lepką otchłań senności, a litery trzymanej w dłoniach powieści rozmazywały się przed oczami, spoglądał jeszcze niekiedy na lico przyjaciela, nakrywany powiekami błękit spojrzenia, który od czasu wypadku zdawał się spłowieć i wyblaknąć, ofiarując mu ten ostatni ochłap trzeźwości, wciąż jeszcze pełen nadziei, lecz jednocześnie pełen żalu – noc, którą spędzał pośród kolczystej gęstwiny kniei, próbując zrzucić z siebie ciężar wilczej skóry, zawsze wydawała mu się dłuższa, niż wszystkie pozostałe. Zmęczony i udręczony, gdy powracał nad ranem do ludzkiego ciała, obawiał się, że coś mogło wydarzyć się pod jego nieobecność, że gdyby dwa lata temu był ostrożniejszy, mógłby czuwać przy nim codziennie i katastroficzne scenariusze nie nawiedzałyby go z taką uporczywością – nienawidził się za tę słabość, która pozostawiała umysł w bezsilnej inercji, a ciało w pulsującym cicho bólu, jak gdyby przesączała się przez niego cała wartka rzeka popełnionych błędów.
Westchnął cicho, kiedy Ivar zaproponował opuszczenie gabinetu, choć wizja wyjścia na zewnątrz rozluźniła umysł poczuciem nieukrywanej ulgi – salon, znacznie jaśniejszy niż złowroga ciemnia gabinetu, pochłonęła już plwocina żółtych promieni słońca, grudniowej śreżogi przedzierającej się przez opary zawieszonej nad ziemią mgły, która jeszcze kilkadziesiąt minut temu sprawiała, że świat za oknem wydawał się zastały i melancholijny.
– Teraz? – grymas rozdrażnienia, który zastygł na jego twarzy, zbladł, przeobrażając się w smutny uśmiech, kiedy przeniósł wzrok na rozciągającą się w dole scenerię, opierając przedramiona o zimną, metalową balustradę balkonu. – O niewielu rzeczach. Nie jest zbyt rozmowny, w gruncie rzeczy chyba nigdy nie był, ale ostatnio nie bardzo chce ze mną rozmawiać, nie tak jak kiedyś. – złote oczko rozpalonego zaklęciem papierosa błysnęło jasno, gdy napełnił płuca dymem. W pamięci przywoływał dni złudnie podobne do dzisiejszego, choć nienaznaczone jeszcze piętnem wypadku – rześkie powietrze, mglisty poranek, cierpki, papierosowy dym, łachoczący zaczerwienioną śluzówkę gardła; przyglądał mu się ukradkiem, kiedy siedzieli razem na ławce przed komisariatem, nie wiedząc jeszcze, że mógłby kiedykolwiek kochać go w ten sposób, nie wiedząc, że powinien być wdzięczny za te ulotne chwile szczęśliwości. Ale nigdy nie był dość wdzięczny, więc teraz patrzył na świat z balkonu tego pogrążonego chorobą domu, po raz pierwszy bez pomysłu, jak mógłby zakleić pęknięcia przeszłości.
– Ivar. – zwrócił się do niego, choć nie oderwał wzroku od zamglonego krajobrazu poranka, wypuszczając spomiędzy ust kierdel popielatego dymu. – Przeszkadza ci to, kim jestem?
Ivar Soelberg
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Nie 20 Mar - 20:48
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Mimowolny złośliwy, acz pełen satysfakcji uśmiech wypełzł leniwie na lico mężczyzny odsłonięcie i prowokacja tak jasna do przejrzenia, a jednak okraszona dziesiątkiem słów, które jeno z pozoru wydawały się bez znaczenia i obdzierały poniekąd z aury tajemniczości postać niewzruszonego żadną żywszą emocją wysłannika. Był jak najbardziej ludzki w swym rozumieniu, pojął wszystko, co zostało powiedziane i dążył do pojęcia zawiłości tej dziwnej relacji, by poznać skutek, tych działań i ich przyczynę. Jak los zatańczył na niciach przeznaczenia, łącząc te dwie tak różne od siebie jednostki. Czym byli dla siebie i jak wzrastało to zaufanie, tak kluczowe dla tej pary młodych ludzi dotkniętych trudami i okrucieństwem życia.
Mógł chować żal do mężczyzny przed nim, za odbieranie mu czasu, który mógłby spędzić z bratem, za mącenie mu w umyśle, jaki tak skatowany ostatnimi wydarzeniami był słaby i uległy, za wszystko to, czego jemu było brak, za wspólne milczenie i dzielenie się myślami, a jednak widział w jego natarczywych próbach wepchania się w ich życie ze swymi buciorami, jakąś cząstkę dobroci. Pomoc tak nieoczekiwana, ukazanie prawdziwych intencji i świadomość problemu, przez obcowanie i zrozumienie psychiki młodszego z braci była pomocna i jeśli nawet obecność Fenrissona w ich życiu utraci obecną częstotliwość, to nie należało zapominać, o oparciu jakie dawał choremu.
Charakter Ei, był specyficzny, niezaprzeczalnie niewdzięczny, trudny i drażniący, acz mający swoje zalety. Wiedział o tym najlepiej, stąd też brało się przekonanie, że Safír, chociaż równie dziwaczny w swej naturze, cholernie irytując złapawszy więź z Eitrim zdoła go wydobyć z jamy, w jakiej ten się zamknął. By wspólnymi siłami przywrócić go światu.
Nie odpowiedział na jego wybuch, czując, że wystarczająco argumentów padło z jego strony, aby ten mógł je sobie w dowolnym momencie przypomnieć i przeanalizować. Jego emocjonalność jednakże budziła zastanowienie, a postać młodszego braciszka stawała się towarem, o jaki mieli toczyć bój, to było złe podejście rozdzierające już i tak wystawioną na cierpienie duszę Ei. Nie zamierzał do tego dopuścić, lecz musiał się upewnić co do tego człowieka. Teraz był spokojniejszy, acz minie sporo czasu, nim przestanie spoglądać na niego jak na niechcianego kundla zabranego z ulicy. To urocze określenie w umyśle wysłannika, jakże trafnie i komicznie odzwierciedlało jego osobę i problem, z którym musi się mierzyć, każdego miesiąca. Męczące i kłopotliwe. Do tego stopnia, że niemal poczuł mu współczuć.
– Rozumiem – westchnął i zaciągnął się. Papieros w tych okolicznościach, był wyznacznikiem białej flagi i przejścia do negocjacji pokojowych. Podzielić się Eitrim, a może lepiej, przeciąć go wpół i zakończyć tę bezsensowną waśń? Gdyby nie ta zazdrość i miłość, chorobliwe cechy, jakie uwydatnione przez wychowanie odbijały się piętnem na jego czynach i zachowaniu, względem najbliższych mu ludzi. Niezdradzający się z takimi emocjami, przed nikim innym, był w swej klatce zupełnie sam.
Nagłe pytanie, było tak nieoczekiwane, że mimowolnie odpowiedział na nie: – Nie. – Nawet gdy dotarł do niego sens usłyszanych słów, nie wycofywał się. – Uważaj na siebie – kryło się w tym, coś na kształt stłumionej troski. Trudno rywalizować z emocjami, które wypływają z człowieka, a zmęczenie całonocną pracą i tą sytuacją dodatkowo dziurawą, to sito nieugiętości i zdystansowania.
Mógł chować żal do mężczyzny przed nim, za odbieranie mu czasu, który mógłby spędzić z bratem, za mącenie mu w umyśle, jaki tak skatowany ostatnimi wydarzeniami był słaby i uległy, za wszystko to, czego jemu było brak, za wspólne milczenie i dzielenie się myślami, a jednak widział w jego natarczywych próbach wepchania się w ich życie ze swymi buciorami, jakąś cząstkę dobroci. Pomoc tak nieoczekiwana, ukazanie prawdziwych intencji i świadomość problemu, przez obcowanie i zrozumienie psychiki młodszego z braci była pomocna i jeśli nawet obecność Fenrissona w ich życiu utraci obecną częstotliwość, to nie należało zapominać, o oparciu jakie dawał choremu.
Charakter Ei, był specyficzny, niezaprzeczalnie niewdzięczny, trudny i drażniący, acz mający swoje zalety. Wiedział o tym najlepiej, stąd też brało się przekonanie, że Safír, chociaż równie dziwaczny w swej naturze, cholernie irytując złapawszy więź z Eitrim zdoła go wydobyć z jamy, w jakiej ten się zamknął. By wspólnymi siłami przywrócić go światu.
Nie odpowiedział na jego wybuch, czując, że wystarczająco argumentów padło z jego strony, aby ten mógł je sobie w dowolnym momencie przypomnieć i przeanalizować. Jego emocjonalność jednakże budziła zastanowienie, a postać młodszego braciszka stawała się towarem, o jaki mieli toczyć bój, to było złe podejście rozdzierające już i tak wystawioną na cierpienie duszę Ei. Nie zamierzał do tego dopuścić, lecz musiał się upewnić co do tego człowieka. Teraz był spokojniejszy, acz minie sporo czasu, nim przestanie spoglądać na niego jak na niechcianego kundla zabranego z ulicy. To urocze określenie w umyśle wysłannika, jakże trafnie i komicznie odzwierciedlało jego osobę i problem, z którym musi się mierzyć, każdego miesiąca. Męczące i kłopotliwe. Do tego stopnia, że niemal poczuł mu współczuć.
– Rozumiem – westchnął i zaciągnął się. Papieros w tych okolicznościach, był wyznacznikiem białej flagi i przejścia do negocjacji pokojowych. Podzielić się Eitrim, a może lepiej, przeciąć go wpół i zakończyć tę bezsensowną waśń? Gdyby nie ta zazdrość i miłość, chorobliwe cechy, jakie uwydatnione przez wychowanie odbijały się piętnem na jego czynach i zachowaniu, względem najbliższych mu ludzi. Niezdradzający się z takimi emocjami, przed nikim innym, był w swej klatce zupełnie sam.
Nagłe pytanie, było tak nieoczekiwane, że mimowolnie odpowiedział na nie: – Nie. – Nawet gdy dotarł do niego sens usłyszanych słów, nie wycofywał się. – Uważaj na siebie – kryło się w tym, coś na kształt stłumionej troski. Trudno rywalizować z emocjami, które wypływają z człowieka, a zmęczenie całonocną pracą i tą sytuacją dodatkowo dziurawą, to sito nieugiętości i zdystansowania.
Safír Fenrisson
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Pią 1 Kwi - 16:15
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Nigdy nie wymagał od świata wdzięczności – nie za dłonie zatrzymane łagodnie na policzkach, nie za spokojną, przebaczającą wyrozumiałość, nie za obecność, która u schyłku przekraczanego progu nakrywała umysł mgłą ciążącego na powiekach zmęczenia, chwytała kotwicą za mostek i ściągała ciało w dół, ku odpoczynkowi, na jaki nie potrafił sobie pozwolić; nawet pod powłoką senności uparcie nie był w stanie odpłynąć zupełnie – sen miał równie dziurawy, co pamięć o przeszłości, przetykany drzazgami koszmaru, który zbudzał go gwałtownym odruchem spiętych mięśni, pośpiesznym akordem dudniącego za żebrami serca, strachem rozszerzającym źrenice i skraplajacym się woskiem potu na przetrawionym gorączką czole. Nie potrafił przyznać się, że słowa Ivara zabolały go głębiej ponad te, jakimi się przed nim odgrodził, głębiej ponad pojedynczy spazm gniewu i błysk zroszonej niepokojem urazy, głębiej ponad cokolwiek, co potrafiłby mu wytłumaczyć – krótką konwulsję nieświadomości, która mąciła umysł, gdy kręgosłup łamał się pod ciężarem księżycowego światła, utraconą kliszę pamięci, trwającą ledwie sekundę, lecz pod wpływem jego paniki rozrastającą się do minuty, ciążącej na sumieniu godziny, podczas której oddawał się wilczym zmysłom, atawistycznej potrzebie zaciśnięcia szczęk na rozgrzanym ciele. Śniło mu się, że chwytał ciało Eitriego we wnyki wilczych kłów, a kiedy się budził – skulony na fotelu, z otwartą książką, zsuwającą się wzdłuż kolan na podłogę – zatrzymując wzrok na bladej, rozkurczonej onirycznie twarzy przyjaciela, coś głuchego i przerażającego przetaczało się przez jego ściśniętą pierś. Wiem, że nigdy umyślnie nie naraziłbyś go na ból. Odetchnął cicho; nie, oczywiście, że nie.
Zatrzymał zieleń spojrzenia na surowym, spokojnym licu mężczyzny, poniekąd rozdrażniony jego inercją, poniekąd wdzięczny za jego milczenie – pojedyncza zmarszczka wzburzenia rozprostowała się na rozluźnionym czole, gdy uniósł powoli brwi, pozwalając, by przez ich nieme porozumienie przedarł się jedynie szmer głębszego oddechu, paliatywnego echa spokoju, którym nakrywał własne emocje jak ciężką, wełnianą płachtą. Opuszki palców mrowiły go, gdy wkładał dłoń do kieszeni, obejmując wymięte, tekturowe pudełko papierosów, głęboko w piersi drgało nieuregulowane pragnienie, by usłyszeć znajomy szczęk zapaliczki, przyłożyć bibułkę do lekko rozchylonych ust i zaciągnąć się popielatym kłębem dymu, nikotyny osiadającej jak kurz na odsłoniętych nerwach – spełzała na niego klaustrofobiczna obawa, gdy nie mógł zapalić, znajomy lęk dziecka zamykanego w ciasnocie zatęchłej szafy, ciemnej kabinie chyboczącego się kutra, wyłożonej włosiem budzie, przesiąkniętej jeszcze zapachem psiej obecności. Dzielili z Eitrim to uzależnione porozumienie, cygaretki wymieniane na drewnianej ławce przed komisariatem, która teraz stała pusta; nie potrafił siadać na niej sam.
Kiedy chłód porannego powietrza uderzył go w twarz, wdzierając się pieszczotą pojedynczych płatków śniegu pomiędzy kosmyki rozwichrzonych włosów, z niecierpliwością uniósł więc zatrzymanego między palcami papierosa, zaciągając się głęboko, dopóki rozwarte żarem oczko po przeciwnej stronie nie błysnęło złocistą iskierką; wsparł nadgarstek na brzegu balustrady, pozwalając, by pojedyncze cętki popiołu obsypały się w dół, ginąć w bezbrzeżnej bieli.
– W końcu będzie lepiej. – odparł, siląc się na przekonujący ton, na wiarę, zawekowaną głęboko w środku, że słowa te niosły za sobą jakąś rację, przepowiednię lub obietnicę, marzenie, które musiało się spełnić – niezależnie od wyroku norn. Zimno wdzierało się tymczasem pod materiał ubrania, pozostawiało rumieniec zaczerwienienia na odsłoniętych knykciach, palcach zdrętwiałych na rulonie blanta, z którego sączyła się pojedyncza smuga szarości; świadomość nadchodzącej pełni uwierała go cierniem płytko pod sercem, rozlewając się bólem, o którym wolałby nie myśleć. Nie chciał odchodzić, jeszcze nie teraz, kiedy odwrócił jednak głowę, zatrzymując wzrok na pochmurnym, wyklarowanym spojrzeniu Ivara, zdał sobie sprawę, że mężczyzna miał rację w całym zatroskaniu, obawie i uprzedzeniu, jakie do niego żywił.
– Jestem ostrożny. – pochylił lekko głowę, zaciągając się papierosem. – Nie byłoby mnie tu, gdyby nie on. – oparł śródręcze o zwilgotniałe drewno, pochylając głowę do przodu, głos miał jednak łagodny, jakby informował o czymś, co w gruncie rzeczy było już oczywiste. – Nigdy nie spłacę tego długu. – oczko cygaretki błysnęło, a powietrze wypełniło się szarym obłokiem nikotyny, zanim wydychanego obłoku nie porwał wiatr – wówczas przygasił przykurczoną palcach bibułkę o obrus zalegającego na balustradzie śniegu i uśmiechnął się blado. – Daj mi jeszcze chwilę. – które brzmiało jak pożegnanie, sentyment w widmie przymuszonej nieobecności.
Zatrzymał zieleń spojrzenia na surowym, spokojnym licu mężczyzny, poniekąd rozdrażniony jego inercją, poniekąd wdzięczny za jego milczenie – pojedyncza zmarszczka wzburzenia rozprostowała się na rozluźnionym czole, gdy uniósł powoli brwi, pozwalając, by przez ich nieme porozumienie przedarł się jedynie szmer głębszego oddechu, paliatywnego echa spokoju, którym nakrywał własne emocje jak ciężką, wełnianą płachtą. Opuszki palców mrowiły go, gdy wkładał dłoń do kieszeni, obejmując wymięte, tekturowe pudełko papierosów, głęboko w piersi drgało nieuregulowane pragnienie, by usłyszeć znajomy szczęk zapaliczki, przyłożyć bibułkę do lekko rozchylonych ust i zaciągnąć się popielatym kłębem dymu, nikotyny osiadającej jak kurz na odsłoniętych nerwach – spełzała na niego klaustrofobiczna obawa, gdy nie mógł zapalić, znajomy lęk dziecka zamykanego w ciasnocie zatęchłej szafy, ciemnej kabinie chyboczącego się kutra, wyłożonej włosiem budzie, przesiąkniętej jeszcze zapachem psiej obecności. Dzielili z Eitrim to uzależnione porozumienie, cygaretki wymieniane na drewnianej ławce przed komisariatem, która teraz stała pusta; nie potrafił siadać na niej sam.
Kiedy chłód porannego powietrza uderzył go w twarz, wdzierając się pieszczotą pojedynczych płatków śniegu pomiędzy kosmyki rozwichrzonych włosów, z niecierpliwością uniósł więc zatrzymanego między palcami papierosa, zaciągając się głęboko, dopóki rozwarte żarem oczko po przeciwnej stronie nie błysnęło złocistą iskierką; wsparł nadgarstek na brzegu balustrady, pozwalając, by pojedyncze cętki popiołu obsypały się w dół, ginąć w bezbrzeżnej bieli.
– W końcu będzie lepiej. – odparł, siląc się na przekonujący ton, na wiarę, zawekowaną głęboko w środku, że słowa te niosły za sobą jakąś rację, przepowiednię lub obietnicę, marzenie, które musiało się spełnić – niezależnie od wyroku norn. Zimno wdzierało się tymczasem pod materiał ubrania, pozostawiało rumieniec zaczerwienienia na odsłoniętych knykciach, palcach zdrętwiałych na rulonie blanta, z którego sączyła się pojedyncza smuga szarości; świadomość nadchodzącej pełni uwierała go cierniem płytko pod sercem, rozlewając się bólem, o którym wolałby nie myśleć. Nie chciał odchodzić, jeszcze nie teraz, kiedy odwrócił jednak głowę, zatrzymując wzrok na pochmurnym, wyklarowanym spojrzeniu Ivara, zdał sobie sprawę, że mężczyzna miał rację w całym zatroskaniu, obawie i uprzedzeniu, jakie do niego żywił.
– Jestem ostrożny. – pochylił lekko głowę, zaciągając się papierosem. – Nie byłoby mnie tu, gdyby nie on. – oparł śródręcze o zwilgotniałe drewno, pochylając głowę do przodu, głos miał jednak łagodny, jakby informował o czymś, co w gruncie rzeczy było już oczywiste. – Nigdy nie spłacę tego długu. – oczko cygaretki błysnęło, a powietrze wypełniło się szarym obłokiem nikotyny, zanim wydychanego obłoku nie porwał wiatr – wówczas przygasił przykurczoną palcach bibułkę o obrus zalegającego na balustradzie śniegu i uśmiechnął się blado. – Daj mi jeszcze chwilę. – które brzmiało jak pożegnanie, sentyment w widmie przymuszonej nieobecności.
Ivar Soelberg
Re: Chase me, maybe there is nothing to hide (S. Fenrisson & I. Soelberg, grudzień 1999) Pią 1 Kwi - 17:23
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Utracony spokój powrócił z chwilą, gdy usta musnęły bibuły skręta, lecz nie łudził się, iż tylko to miało na to wpływ, albowiem czynników, było znacznie więcej. Przewrażliwiony na punkcie losu młodszej latorośli Torstena Soelberga, wychodził zdecydowanie za często, jako de facto bufor bezpieczeństwa, przy tym impulsywny i porywczy, kiedy tylko działo się coś, co zagrażało życiu, lub zdrowiu brata starał się go uchronić, a niebezpieczeństwo zwalczyć. Bezsilność pozostawiała swe ślady w postaci wyrzutów sumienia, a wypadki nawet te, na które nie miał żadnego wpływu, wywoływały w nim żal i obawę o życie tak chwiejnej istoty, jaką był Eitri. Płomyk, co niemrawo tańczy na wietrze z góry skazany na porażkę, bez żadnej ochrony, przed natarczywym wichrem musi ponieść klęskę. Umysł szepcący do ucha najtragiczniejsze z wydarzeń, stanowił kłopotliwą przeprawę, pod fundament zaufania wszystko za sprawą niedawnych wydarzeń i świadectwa kruchości, jaką uwidocznił przed światem młodszy z braci. Okrutnie potraktowany zarówno przez ślepców, jak i partnerkę przepadł w odmętach własnego dramatu, gnębiony zjawami i głosami przebijającymi się zza światów stawał się, obcy i nieodgadniony, przez co niezrozumiały i ciężki dla otoczenia. Gdy psychologowie polegli, pracę nad jego odbudową, by na powrót, przywrócić go światu podjęli, bez zawahania on i Safir, arogancko i samolubnie zachowałby się, gdyby odtrącił futrzastego towarzysza brata, w jakim widział tak wielkie wsparcie. A i sam przed sobą musiał przyznać, iż głupotą byłoby takie zachowanie, tak dziecinne i niedorzeczne w swym obrazie, że nawet gorycz w postaci jego osoby zdolny był wysłannik zaakceptować pod swoim dachem, tak często jak to będzie tylko konieczne, byle tylko przychodził i swą osobą poprawiał humor cierpiącemu.
Westchnięcie, któreż to z rzędu, gdy z pozoru beznadziejną sytuację próbuje posklejać do kupy i nakierować na właściwe tory, kiedy dwie sprzeczne i pałające do siebie niczym nieuargumentowana niechęcią persony muszą współpracować dla większego dobra. Przełknąć ten wstręt i pokonać dystans oraz opór, jaki w nich narasta, bowiem tylko w tym tkwi rozwiązanie. Czasem zdawać by się mogło, że to, co robi, to całe poświęcenie i szereg wyrzeczeń jest ponad jego siły, gdy pada z nóg po ciężkim dniu i powoli zapada się w miękkości fotela przed kominkiem ze świadomością, że zza ścianą pogrążony w swym świecie leży gapiąc się bezmyślnie w sufit jego najdroższy brat. Ta żałość, jaka podówczas spada na jego barki, dodatkowo utwierdza w przekonaniu, iż praca, jakiej się podejmują wyniszcza bardziej, niż alkohol czy używki, kiedy jej brzemię padnie na barki słabe lub wręcz przeciwnie, na tyle wrażliwe, iż łamią się pod ciężarem całego tego zepsucia społecznego.
– Dlatego teraz mu pomożesz – i wspólnie wyciągniemy go z tego bagna, rzecz ta jednak nie opuściła ust wysłannika, nie wiadomo, czy ze strachu przed zbytnim spoufalaniem, czy wyraźnie wolał kreować się w oczach mężczyzny gorszego, niż był rzeczywiście, budując tym samym kontrast do Ei.
– Idę spać, padam z nóg. Nie powiem, byś się rozgościł, bo już to zrobiłeś. Bądź tylko cicho. – Uśmiechnął się, blado.
Westchnięcie, któreż to z rzędu, gdy z pozoru beznadziejną sytuację próbuje posklejać do kupy i nakierować na właściwe tory, kiedy dwie sprzeczne i pałające do siebie niczym nieuargumentowana niechęcią persony muszą współpracować dla większego dobra. Przełknąć ten wstręt i pokonać dystans oraz opór, jaki w nich narasta, bowiem tylko w tym tkwi rozwiązanie. Czasem zdawać by się mogło, że to, co robi, to całe poświęcenie i szereg wyrzeczeń jest ponad jego siły, gdy pada z nóg po ciężkim dniu i powoli zapada się w miękkości fotela przed kominkiem ze świadomością, że zza ścianą pogrążony w swym świecie leży gapiąc się bezmyślnie w sufit jego najdroższy brat. Ta żałość, jaka podówczas spada na jego barki, dodatkowo utwierdza w przekonaniu, iż praca, jakiej się podejmują wyniszcza bardziej, niż alkohol czy używki, kiedy jej brzemię padnie na barki słabe lub wręcz przeciwnie, na tyle wrażliwe, iż łamią się pod ciężarem całego tego zepsucia społecznego.
– Dlatego teraz mu pomożesz – i wspólnie wyciągniemy go z tego bagna, rzecz ta jednak nie opuściła ust wysłannika, nie wiadomo, czy ze strachu przed zbytnim spoufalaniem, czy wyraźnie wolał kreować się w oczach mężczyzny gorszego, niż był rzeczywiście, budując tym samym kontrast do Ei.
– Idę spać, padam z nóg. Nie powiem, byś się rozgościł, bo już to zrobiłeś. Bądź tylko cicho. – Uśmiechnął się, blado.
Koniec.