A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999)
2 posters
Bertram Holstein
A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Nie 15 Sie - 14:24
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Psów nie obsługujemy. Proszę wyjść.
Dotknięta korozją czasu twarz sprzedawcy stężała na jego widok, kiedy tylko przekroczył próg sklepu, naiwnie sądził jednak, że był to tylko objaw typowej niezręczności, jaką ludzie zdawali się ostatnio wszędzie odczuwać w jego towarzystwie – czytali w końcu artykuły w gazetach, słyszeli o jego procesie, nie wiedzieli jak się przy nim zachować, miał wrażenie, że wszędzie śledzą go ukradkowe spojrzenia, krytyczne, współczujące, obrzydliwie ciekawskie; to ten nieślubny syn córki Forsberga – zachowała się wobec niego okrutnie – dziwisz się jej? – myślisz, że to prawda? – spójrz na niego. Podobne rozmowy szumiały w uszach nieustannie, ilekroć czuł na sobie zogniskowane na nim szkiełko czyjejś badawczej uwagi, grzmiały przytłaczająco wyraźnie szeptane konspiracyjnymi głosami, mimowiednie wychwytywane zaostrzonym zmysłem albo dyktowane jego wyobraźni palącym poczuciem wstydu, które zatrzaskiwało kolejne zasuwy zamykanych za sobą drzwi paliatywnego odosobnienia. Wychodził rzadko, późnymi wieczorami. Listy skąpane w atramencie czarnym od sztucznego zatroskania, wspaniałomyślnej litości i woalowanej wścibskości piętrzyły się na kuchennym blacie nietknięte, poza pojedynczymi kopertami noszącymi inicjały zbyt bliskie, by je zignorować, które wysuwał jednak spomiędzy pozostałych i składał na parapecie, również nieotwarte.
– Słucham? – spytał, czując jak zapada się w sobie, do gardła podchodzi mu przedsmak piekącej przełyk wściekłości. Oziębłość natarczywego spojrzenia sprzedawcy okazywała się nie mieć nic wspólnego z zakłopotaniem, za jakie ją wziął; okazywała się teraz zwyczajnie wroga, wgryzająca się w niego z nienawistną pogardą. Na ladzie między nimi leżały stwardniałe bułki i karton mleka, pozór normalności wyłożony obok alkoholu, za którym drżały mu niespokojnie ręce. Obok wszystkiego odliczone talary w na szybko złapanym foliowym woreczku, bo nie mógł znaleźć rękawiczek.
– Proszę wziąć swoje przeklęte pieniądze – wysuszona ręka mężczyzny szarpnęła za krawędź folii i srebrne krążki wysypały się na blat z brzękiem – i wyjść.
Spojrzenia obecnych w sklepie ludzi wżerały mu się w kark; zaciskał niespokojnie pięść zwieszoną u swojego boku, wyobrażał sobie, jak chwyta mężczyznę za kołnierz i przeciąga przez ladę, mleko rozlewa się na podłodze i miesza z odpryskami szkła i żarem alkoholu, jednocześnie powściągało go silne poczucie zwyczajnego skołowania. Mieszkał za rogiem od paru lat, przychodził tutaj regularnie, czasami wyciągał sprzedawcę przed drzwi na szybkiego papierosa, czasami, kiedy nie było ruchu, przystawał z boku i pili razem kawę przyniesioną z zaplecza, parzoną, mocną, bez cukru, Mourits – też Duńczyk – nigdy nie słodził. Srebrne talary, które zawsze sam wyliczał z podsuniętego mu portfela bez cienia podejrzenia, mieniły się teraz między nimi jak strzępy dawnej życzliwości zaszłe paskudną śniedzią niespodziewanego okrucieństwa.
– Mourits – spróbował ochryple, siląc się na układne opanowanie; mężczyzna wzdrygnął się i poczerwieniał, wykrzywiając twarz w grymasie wstrętu.
– Psów – powtórzył jadowicie – nie obsługujemy.
Folia nerwowo poderwana z blatu rozdarła się, upuszczając resztę płaskich krążków z drażniącym słuch brzękiem; srebrny poblask odbił się w zimnych oczach sprzedawcy nieprzyjemną poświatą okrutnej złośliwości. Chłodny metal palił mu skórę, kiedy Bertram próbował zebrać monety zesztywniałymi z napięcia palcami – ręce mu drżały, toporne i niezgrabne, poruszające się ociężale, jakby brodził w gęstej materii własnego ogłuszającego upokorzenia. Zacisnął w końcu garść na nędznej części, jaką udało mu się wyzbierać w sekundach rozciągających się w nieskończoność; świdrujące spojrzenia, prześmiewcze szepty, drżenie nabrzmiewającej od nerwów atmosfery, żółć podchodząca mu do gardła ze ściśniętego wściekłością i wstydem żołądka – i ból, wgryzający się we wnętrze dłoni okrutny ból, jakby monety rozgrzewały się pod jego dotykiem do czerwoności, roztapiały się pod wpływem klątwy w jego pięści, przepalały się przez jego ciało z cichym sykiem.
Zostawił resztę talarów, wolną ręką chciał zamiast tego sięgnąć do szyjki butelki, wziąć ją ze sobą bez słowa, zostawiając zapłatę w pojednawczej nadwyżce, ale ręka sprzedawcy wyprzedziła go, cofając alkohol sprzed jego dłoni. Nie dostrzegł sam, kiedy wątła nitka cierpliwości, którą oplatał powściągliwie własną wściekłość, naprężyła się nagle i pękła; jego ręka zacisnęła się na kraciastej koszuli, szarpnął gwałtownie mężczyzną w swoją stronę, zmuszając jego sylwetkę do nachylenia się nad ladą pokracznie – był od niego niższy, pociągnięty nagle do góry wypuścił z uścisku butelkę i niezdarnym wierzganiem ręki szukającej podparcia strącił ją na ziemię. Huk szkła rozprysł się w powietrzu jak odłamkowy wystrzał; gdzieś za nim wstrzymany oddech, czyjś zduszony okrzyk, oburzony szmer komentarzy, ktoś złapał go za ramię, każąc mu się uspokoić, ale oczy mroczyło mu bielmo wściekłości rozbłysłej na płótnie ogłuszenia pająkiem czerwonej fajerwerki, jej odnogi skwierczały jeszcze w powietrzu.
Musiał w końcu go wypuścić, musiał wyjść; otrząsnął się dopiero na zewnątrz, stojąc na rogu ulicy, ocucony styczniowym mrozem studzącym rozgorączkowane złością czoło. W ręce nadal przelewał mu się gryzący brzęk srebrnych talarów, wrzucił je więc w końcu do kieszeni, krzywiąc usta z dyskomfortu. Z płytkiego parapetu zgaszonej witryny jakiejś kwiaciarni zgarnął na oparzoną skórę lodowaty puch śniegu, ściskając go w zbitą grudkę, pozwalając, by spływał mu spomiędzy palców, kiedy drugą ręką sięgał po papierosy.
Dotknięta korozją czasu twarz sprzedawcy stężała na jego widok, kiedy tylko przekroczył próg sklepu, naiwnie sądził jednak, że był to tylko objaw typowej niezręczności, jaką ludzie zdawali się ostatnio wszędzie odczuwać w jego towarzystwie – czytali w końcu artykuły w gazetach, słyszeli o jego procesie, nie wiedzieli jak się przy nim zachować, miał wrażenie, że wszędzie śledzą go ukradkowe spojrzenia, krytyczne, współczujące, obrzydliwie ciekawskie; to ten nieślubny syn córki Forsberga – zachowała się wobec niego okrutnie – dziwisz się jej? – myślisz, że to prawda? – spójrz na niego. Podobne rozmowy szumiały w uszach nieustannie, ilekroć czuł na sobie zogniskowane na nim szkiełko czyjejś badawczej uwagi, grzmiały przytłaczająco wyraźnie szeptane konspiracyjnymi głosami, mimowiednie wychwytywane zaostrzonym zmysłem albo dyktowane jego wyobraźni palącym poczuciem wstydu, które zatrzaskiwało kolejne zasuwy zamykanych za sobą drzwi paliatywnego odosobnienia. Wychodził rzadko, późnymi wieczorami. Listy skąpane w atramencie czarnym od sztucznego zatroskania, wspaniałomyślnej litości i woalowanej wścibskości piętrzyły się na kuchennym blacie nietknięte, poza pojedynczymi kopertami noszącymi inicjały zbyt bliskie, by je zignorować, które wysuwał jednak spomiędzy pozostałych i składał na parapecie, również nieotwarte.
– Słucham? – spytał, czując jak zapada się w sobie, do gardła podchodzi mu przedsmak piekącej przełyk wściekłości. Oziębłość natarczywego spojrzenia sprzedawcy okazywała się nie mieć nic wspólnego z zakłopotaniem, za jakie ją wziął; okazywała się teraz zwyczajnie wroga, wgryzająca się w niego z nienawistną pogardą. Na ladzie między nimi leżały stwardniałe bułki i karton mleka, pozór normalności wyłożony obok alkoholu, za którym drżały mu niespokojnie ręce. Obok wszystkiego odliczone talary w na szybko złapanym foliowym woreczku, bo nie mógł znaleźć rękawiczek.
– Proszę wziąć swoje przeklęte pieniądze – wysuszona ręka mężczyzny szarpnęła za krawędź folii i srebrne krążki wysypały się na blat z brzękiem – i wyjść.
Spojrzenia obecnych w sklepie ludzi wżerały mu się w kark; zaciskał niespokojnie pięść zwieszoną u swojego boku, wyobrażał sobie, jak chwyta mężczyznę za kołnierz i przeciąga przez ladę, mleko rozlewa się na podłodze i miesza z odpryskami szkła i żarem alkoholu, jednocześnie powściągało go silne poczucie zwyczajnego skołowania. Mieszkał za rogiem od paru lat, przychodził tutaj regularnie, czasami wyciągał sprzedawcę przed drzwi na szybkiego papierosa, czasami, kiedy nie było ruchu, przystawał z boku i pili razem kawę przyniesioną z zaplecza, parzoną, mocną, bez cukru, Mourits – też Duńczyk – nigdy nie słodził. Srebrne talary, które zawsze sam wyliczał z podsuniętego mu portfela bez cienia podejrzenia, mieniły się teraz między nimi jak strzępy dawnej życzliwości zaszłe paskudną śniedzią niespodziewanego okrucieństwa.
– Mourits – spróbował ochryple, siląc się na układne opanowanie; mężczyzna wzdrygnął się i poczerwieniał, wykrzywiając twarz w grymasie wstrętu.
– Psów – powtórzył jadowicie – nie obsługujemy.
Folia nerwowo poderwana z blatu rozdarła się, upuszczając resztę płaskich krążków z drażniącym słuch brzękiem; srebrny poblask odbił się w zimnych oczach sprzedawcy nieprzyjemną poświatą okrutnej złośliwości. Chłodny metal palił mu skórę, kiedy Bertram próbował zebrać monety zesztywniałymi z napięcia palcami – ręce mu drżały, toporne i niezgrabne, poruszające się ociężale, jakby brodził w gęstej materii własnego ogłuszającego upokorzenia. Zacisnął w końcu garść na nędznej części, jaką udało mu się wyzbierać w sekundach rozciągających się w nieskończoność; świdrujące spojrzenia, prześmiewcze szepty, drżenie nabrzmiewającej od nerwów atmosfery, żółć podchodząca mu do gardła ze ściśniętego wściekłością i wstydem żołądka – i ból, wgryzający się we wnętrze dłoni okrutny ból, jakby monety rozgrzewały się pod jego dotykiem do czerwoności, roztapiały się pod wpływem klątwy w jego pięści, przepalały się przez jego ciało z cichym sykiem.
Zostawił resztę talarów, wolną ręką chciał zamiast tego sięgnąć do szyjki butelki, wziąć ją ze sobą bez słowa, zostawiając zapłatę w pojednawczej nadwyżce, ale ręka sprzedawcy wyprzedziła go, cofając alkohol sprzed jego dłoni. Nie dostrzegł sam, kiedy wątła nitka cierpliwości, którą oplatał powściągliwie własną wściekłość, naprężyła się nagle i pękła; jego ręka zacisnęła się na kraciastej koszuli, szarpnął gwałtownie mężczyzną w swoją stronę, zmuszając jego sylwetkę do nachylenia się nad ladą pokracznie – był od niego niższy, pociągnięty nagle do góry wypuścił z uścisku butelkę i niezdarnym wierzganiem ręki szukającej podparcia strącił ją na ziemię. Huk szkła rozprysł się w powietrzu jak odłamkowy wystrzał; gdzieś za nim wstrzymany oddech, czyjś zduszony okrzyk, oburzony szmer komentarzy, ktoś złapał go za ramię, każąc mu się uspokoić, ale oczy mroczyło mu bielmo wściekłości rozbłysłej na płótnie ogłuszenia pająkiem czerwonej fajerwerki, jej odnogi skwierczały jeszcze w powietrzu.
Musiał w końcu go wypuścić, musiał wyjść; otrząsnął się dopiero na zewnątrz, stojąc na rogu ulicy, ocucony styczniowym mrozem studzącym rozgorączkowane złością czoło. W ręce nadal przelewał mu się gryzący brzęk srebrnych talarów, wrzucił je więc w końcu do kieszeni, krzywiąc usta z dyskomfortu. Z płytkiego parapetu zgaszonej witryny jakiejś kwiaciarni zgarnął na oparzoną skórę lodowaty puch śniegu, ściskając go w zbitą grudkę, pozwalając, by spływał mu spomiędzy palców, kiedy drugą ręką sięgał po papierosy.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Amalia Stjernen
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Nie 15 Sie - 16:13
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Psów nie obsługujemy. Proszę wyjść.
Te słowa usłyszała Amalia, będąc w sklepie, w którym właśnie się zatrzymała na drobne zakupy. Poznała twarz człowieka, który to usłyszał. Mimo to nie była taka jak inni, którzy patrzyli na niego z pogardą. Współczuła mu raczej, bo wiedziała, że ludzie potrafili być podli. Słyszała szepty, które pojawiały się z każdej strony. Ktoś powiedział nawet coś do niej, ale Amalia nie przyłączyła się do chóru oskarżycielskich i wszechwiedzących głosów.
Przypatrywała się scenie, jaka rozgrywała się tuż obok niej, ale ze złości zaciskała pięści. Tak łatwo było być tym, kto wydaje sąd. A gdzie tu sprawiedliwość?
Stjernen zgromiła wzrokiem kobietę, która nie zwracając uwagi na nikogo, zaśmiała się, kiedy znów odmówiono mu zakupów.
Amalia sama miała ochotę się wycofać i wyjść ze sklepu. Miała dość tego wszystkiego. Media były niebezpieczne, wiedziała o tym doskonale, a jednak zetknięcie się z takimi reakcjami, były bardzo bolesne. Cieszyła się w duchu, że nie musiała powtarzać plotek i przekazywała sprawdzone wiadomości, ale mimo wszystko była z radia, ze środowiska osób, które przekazywały informacje, jakie tylko się pojawią.
Bycie świadkiem nieprzyjemnej sytuacji zawsze ją krępowało. A doszło do przejawu agresji. Nie mogła się temu dziwić, to było wszystko tak niesprawiedliwe…
Kiedy Bertram wyszedł, sklepikarz udawał, że nic się nie stało. Ogarnięto bałagan, a otem obsługiwano tych, którzy zostali w środku. Amalia postanowiła zrobić coś dla niesłusznie obrażonego człowieka i wzięła dokładnie to, co chciał kupić. Zapłaciła, podziękowała, ale bez uśmiechu, bo nadal była wstrząśnięta sytuacją, po czym wyszła pośpiesznie ze sklepu.
Zaczęła szukać mężczyzny, chociaż wątpiła, by jej gest został przyjęty z wdzięcznością. Nie chodziło jej o wdzięczność, ona po prostu zrobiła coś, na co nie stać było nikogo innego, na sprawiedliwość względem tego człowieka.
Przełożyła zakupy do drugiej torby, po czym podeszła do swojego celu, który stał na rogu ulicy. Wyglądał na wściekłego, miała więc nadzieję, że nie zezłości go to tylko bardziej.
Nieśmiało podeszła bliżej i odezwała się cicho:
- Przepraszam pana – zbliżyła się jeszcze bardziej, aż w końcu przystanęła. Wyciągnęła w jego kierunku torbę.
- Pana zakupy, proszę – nie bawiła się w zbędne przemowy. Miała zamiar zaraz odejść. Nie chciała kłopotów, a ten człowiek wyglądał na groźnego. Sytuacja ze sklepu pokazywała, że ma rację. Nieśmiało spojrzała mu w oczy. Chciała przekazać coś, co okazałoby się wsparciem, zapewnić, że nie ma złych intencji. Powiedziała jeszcze tylko:
- To było niesprawiedliwe wobec pana – mówiła poważnie, naprawdę tak uważając.
- Ludzie potrafią być naprawdę podli – miała nadzieję, że nie kojarzył jej głosu z radia. Nie chciała wyjść na hipokrytkę. Dziennikarze nie mieli lekko, szczególnie gdy podawali to, co zdobyli z różnych źródeł. Sama nie brała udziału w tym wszystkim, a jednak mogła zostać błędnie odebrana.
Czasem nie była dumna z tego, gdzie pracowała. Jej program był czysto rozrywkowy, ale ogół rozgłośni źle się kojarzył tym, o których mówiono, a już szczególnie o niezbyt dobrych rzeczach.
Było jej przykro, że musiała być świadkiem takiej sytuacji. I głupio, że nikt nic nie zrobił. Mogła odpowiedzieć tylko takim gestem jak teraz.
Nie domagałaby się nawet pieniędzy, nie zależało jej. Ludzka godność ucierpiała i to ją zabolało.
Amalia zawsze widziała w innych ludziach dobro. Tak łatwo było oskarżać, tak trudno przyznać się do błędu. Gdyby inni byli lepsi, świat byłby o wiele piękniejszy. Niestety nie było tak w życiu, na każdym kroku czekała jakaś niespodzianka, niekoniecznie przyjemna.
Te słowa usłyszała Amalia, będąc w sklepie, w którym właśnie się zatrzymała na drobne zakupy. Poznała twarz człowieka, który to usłyszał. Mimo to nie była taka jak inni, którzy patrzyli na niego z pogardą. Współczuła mu raczej, bo wiedziała, że ludzie potrafili być podli. Słyszała szepty, które pojawiały się z każdej strony. Ktoś powiedział nawet coś do niej, ale Amalia nie przyłączyła się do chóru oskarżycielskich i wszechwiedzących głosów.
Przypatrywała się scenie, jaka rozgrywała się tuż obok niej, ale ze złości zaciskała pięści. Tak łatwo było być tym, kto wydaje sąd. A gdzie tu sprawiedliwość?
Stjernen zgromiła wzrokiem kobietę, która nie zwracając uwagi na nikogo, zaśmiała się, kiedy znów odmówiono mu zakupów.
Amalia sama miała ochotę się wycofać i wyjść ze sklepu. Miała dość tego wszystkiego. Media były niebezpieczne, wiedziała o tym doskonale, a jednak zetknięcie się z takimi reakcjami, były bardzo bolesne. Cieszyła się w duchu, że nie musiała powtarzać plotek i przekazywała sprawdzone wiadomości, ale mimo wszystko była z radia, ze środowiska osób, które przekazywały informacje, jakie tylko się pojawią.
Bycie świadkiem nieprzyjemnej sytuacji zawsze ją krępowało. A doszło do przejawu agresji. Nie mogła się temu dziwić, to było wszystko tak niesprawiedliwe…
Kiedy Bertram wyszedł, sklepikarz udawał, że nic się nie stało. Ogarnięto bałagan, a otem obsługiwano tych, którzy zostali w środku. Amalia postanowiła zrobić coś dla niesłusznie obrażonego człowieka i wzięła dokładnie to, co chciał kupić. Zapłaciła, podziękowała, ale bez uśmiechu, bo nadal była wstrząśnięta sytuacją, po czym wyszła pośpiesznie ze sklepu.
Zaczęła szukać mężczyzny, chociaż wątpiła, by jej gest został przyjęty z wdzięcznością. Nie chodziło jej o wdzięczność, ona po prostu zrobiła coś, na co nie stać było nikogo innego, na sprawiedliwość względem tego człowieka.
Przełożyła zakupy do drugiej torby, po czym podeszła do swojego celu, który stał na rogu ulicy. Wyglądał na wściekłego, miała więc nadzieję, że nie zezłości go to tylko bardziej.
Nieśmiało podeszła bliżej i odezwała się cicho:
- Przepraszam pana – zbliżyła się jeszcze bardziej, aż w końcu przystanęła. Wyciągnęła w jego kierunku torbę.
- Pana zakupy, proszę – nie bawiła się w zbędne przemowy. Miała zamiar zaraz odejść. Nie chciała kłopotów, a ten człowiek wyglądał na groźnego. Sytuacja ze sklepu pokazywała, że ma rację. Nieśmiało spojrzała mu w oczy. Chciała przekazać coś, co okazałoby się wsparciem, zapewnić, że nie ma złych intencji. Powiedziała jeszcze tylko:
- To było niesprawiedliwe wobec pana – mówiła poważnie, naprawdę tak uważając.
- Ludzie potrafią być naprawdę podli – miała nadzieję, że nie kojarzył jej głosu z radia. Nie chciała wyjść na hipokrytkę. Dziennikarze nie mieli lekko, szczególnie gdy podawali to, co zdobyli z różnych źródeł. Sama nie brała udziału w tym wszystkim, a jednak mogła zostać błędnie odebrana.
Czasem nie była dumna z tego, gdzie pracowała. Jej program był czysto rozrywkowy, ale ogół rozgłośni źle się kojarzył tym, o których mówiono, a już szczególnie o niezbyt dobrych rzeczach.
Było jej przykro, że musiała być świadkiem takiej sytuacji. I głupio, że nikt nic nie zrobił. Mogła odpowiedzieć tylko takim gestem jak teraz.
Nie domagałaby się nawet pieniędzy, nie zależało jej. Ludzka godność ucierpiała i to ją zabolało.
Amalia zawsze widziała w innych ludziach dobro. Tak łatwo było oskarżać, tak trudno przyznać się do błędu. Gdyby inni byli lepsi, świat byłby o wiele piękniejszy. Niestety nie było tak w życiu, na każdym kroku czekała jakaś niespodzianka, niekoniecznie przyjemna.
Bertram Holstein
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Sob 21 Sie - 1:58
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Chłód roztopionego śniegu przeciekał mu między palcami, narastał na przygiętych kostkach w ociężałe krople, skraplał się w końcu na chodnik, drobiąc cętki w cienkiej warstwie świeżo spadłego, delikatnego puchu. Drobne kłaczki bieli ospale opadały mu na nierówną linię ramion i niedbale odgarnięte z czoła włosy; wieczór był bezwietrzny, spokojny, nieomal przyjemny, mógłby być w innych okolicznościach, w innym czasie – miesiąc temu, kiedy w podobną noc odprowadzał ją do domu, jeszcze nie narzeczoną, choć w dyskrecji własnych myśli nie nazywał jej już inaczej, miała zarumienione od mrozu policzki, płatki śniegu przysiadały na złotych kosmykach włosów okalających jej twarz jak okruchy kryształu; zanim chwyciła go za rękę, zsunęła z dłoni elegancką rękawiczkę, ukradkiem przesuwał opuszką po delikatnych wypukłościach jej palców, niecierpliwił się, denerwował, że pierścionek nie przyjdzie na czas. W ostatnich dniach obsesyjnie przypominał sobie wszystkie jej słowa, wszystkie gesty, każde spotkanie, wertował wspólne wspomnienia w poszukiwaniu najdrobniejszych niedociągnięć w odgrywanej przez nią miłości, których decydował się w tamtej chwili nie zauważać, a które teraz gromadziły się w świadomości w wysokie kurhany ich nigdy nieosiągniętej przyszłości. Pożegnała go tamtego wieczora pośpiesznie, wymawiała się zmęczeniem, zdawała się poirytowana, jakby nie mogła się doczekać jego odejścia, a w nim samym instynktownie jeżyły się zazdrosne podejrzenia, których nie potrafił się wyzbyć, odkąd kolejne kilka tygodni wstecz zaszedł do niej bez zapowiedzi, by zostać przywitanym i pożegnanym z pretensją w progu, nie mam teraz czasu, czemu mnie nie uprzedziłeś?; w prostokącie okna, w który mimowiednie zajrzał z ulicy, mignęła mu obca sylwetka.
Kobiecy, dziwnie znajomy głos wytrącił go raptownie z zamyślenia – wyciągał właśnie papierosa, wstrzymał się jednak wpół ruchu, zwracając zaskoczone, chmurne spojrzenie ku drobnej sylwetce, wciąż z wyraźnym gniewnym wzburzeniem odciśniętym na zmęczonej twarzy. Zwracała się do niego nieśmiało, niemal przepraszająco, czuł się więc źle ze swoim poirytowaniem, z nieprzyjemnym pomruknięciem, jakie wydał z siebie podrażniony zaczepką, lustrując ją w pierwszej chwili pochopnie nieprzyjemnym wejrzeniem, spoglądając na nią jak zjeżony, nieufny pies, do którego chwilę wcześniej go przyrównano. Na torbę spuścił spojrzenie z pewnym opóźnieniem, ściągając brwi z konsternacją; przez chwilę wyglądał, jakby istotnie zastanawiał się, czy po nią sięgnąć.
– Może mają rację – zauważył wyblakłym tonem, podbitym wciąż rozdrażnieniem, podnosząc spojrzenie z powrotem ku jej delikatnym, dziewczęcym rysom. Był wyraźnie wyczerpany; przez bezsenne noce, picie, nieustanne napięcie i niepokój, roztrząsanie tego, co się wydarzyło, swoich najdrobniejszych błędów, przez świadomość, jak szybko całe jego szczęście runęło, upuszczone przez dłoń Felicii, roztrzaskujące się na podłodze jego mieszkania wraz z fiolką wykradniętego eliksiru. – Może to zupełnie sprawiedliwe. Może sobie na to zasłużyłem – głos powlekł mu się chrypką rozgoryczenia, umilkł więc, próbując przełknąć gromadzące się w krtani emocje.
Wyciągnął w końcu rękę po podsuwaną mu torbę z zakupami, po te nieszczęsne bułki i mleko; zrobił to niespokojnie, ruchem wyraźnie nerwowym chwytając papier w wilgotną, poczerwieniałą od dotyku srebra i śniegu dłoń.
– Dziękuję – wychrypiał, unikając jej spojrzenia, niespokojnie kotwicząc je na puszku śniegu osiadłym na łagodnej fali brązowych włosów obok jej policzka. – Nie mam... zostały mi same grosze, nie chciałbym nadużywać w ten sposób... w ten sposób pani uprzejmości – starał się odzyskać rezon, mówić do niej spokojnie i wdzięcznie, przez siloną uprzejmość przezierała jednak wciąż sfrustrowana nerwowość, echo złości podjudzanej upokorzeniem. – Jak pani na imię? – zawiesił się znowu, zakłopotany wyjaśnił zaraz pośpiesznie: – Żebym mógł odesłać pieniądze. – Niespokojna pauza wypełniła mu płuca mroźnym powietrzem, oddech zamienił się w nerwowy kłąb pary, skrzyżował wreszcie spojrzenia, czując dyskomfort kumulujący się napięciem w karku. – Palisz?
Kobiecy, dziwnie znajomy głos wytrącił go raptownie z zamyślenia – wyciągał właśnie papierosa, wstrzymał się jednak wpół ruchu, zwracając zaskoczone, chmurne spojrzenie ku drobnej sylwetce, wciąż z wyraźnym gniewnym wzburzeniem odciśniętym na zmęczonej twarzy. Zwracała się do niego nieśmiało, niemal przepraszająco, czuł się więc źle ze swoim poirytowaniem, z nieprzyjemnym pomruknięciem, jakie wydał z siebie podrażniony zaczepką, lustrując ją w pierwszej chwili pochopnie nieprzyjemnym wejrzeniem, spoglądając na nią jak zjeżony, nieufny pies, do którego chwilę wcześniej go przyrównano. Na torbę spuścił spojrzenie z pewnym opóźnieniem, ściągając brwi z konsternacją; przez chwilę wyglądał, jakby istotnie zastanawiał się, czy po nią sięgnąć.
– Może mają rację – zauważył wyblakłym tonem, podbitym wciąż rozdrażnieniem, podnosząc spojrzenie z powrotem ku jej delikatnym, dziewczęcym rysom. Był wyraźnie wyczerpany; przez bezsenne noce, picie, nieustanne napięcie i niepokój, roztrząsanie tego, co się wydarzyło, swoich najdrobniejszych błędów, przez świadomość, jak szybko całe jego szczęście runęło, upuszczone przez dłoń Felicii, roztrzaskujące się na podłodze jego mieszkania wraz z fiolką wykradniętego eliksiru. – Może to zupełnie sprawiedliwe. Może sobie na to zasłużyłem – głos powlekł mu się chrypką rozgoryczenia, umilkł więc, próbując przełknąć gromadzące się w krtani emocje.
Wyciągnął w końcu rękę po podsuwaną mu torbę z zakupami, po te nieszczęsne bułki i mleko; zrobił to niespokojnie, ruchem wyraźnie nerwowym chwytając papier w wilgotną, poczerwieniałą od dotyku srebra i śniegu dłoń.
– Dziękuję – wychrypiał, unikając jej spojrzenia, niespokojnie kotwicząc je na puszku śniegu osiadłym na łagodnej fali brązowych włosów obok jej policzka. – Nie mam... zostały mi same grosze, nie chciałbym nadużywać w ten sposób... w ten sposób pani uprzejmości – starał się odzyskać rezon, mówić do niej spokojnie i wdzięcznie, przez siloną uprzejmość przezierała jednak wciąż sfrustrowana nerwowość, echo złości podjudzanej upokorzeniem. – Jak pani na imię? – zawiesił się znowu, zakłopotany wyjaśnił zaraz pośpiesznie: – Żebym mógł odesłać pieniądze. – Niespokojna pauza wypełniła mu płuca mroźnym powietrzem, oddech zamienił się w nerwowy kłąb pary, skrzyżował wreszcie spojrzenia, czując dyskomfort kumulujący się napięciem w karku. – Palisz?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Amalia Stjernen
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Sro 8 Wrz - 15:54
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia czuła, że robi dobrze i to inni są niesprawiedliwi. Starała się nie okazywać niepewności przy tym człowieku, bo wyglądał trochę groźnie, ale mimo to nigdy nie oceniała książki po okładce, tak samo jak ludzi. Jeśli okaże się gburem, po prostu ucieknie.
- Łatwo jest oceniać innych, tak naprawdę niewiele o nich wiedząc – znała jego historię, bo nie był anonimowym człowiekiem. Wiedziała, że spotkało go wiele przykrości. Nie życzyła nikomu tego wszystkiego, bo to było złe.
- Kiedyś ludzie będą żałować swoich słów. Ja w to wierzę – może była młoda, ale nie głupia. Jej fach wiele ją nauczył, jednak zawsze postępowała zgodnie z kodeksem moralnym. W tym całym świecie podłych żmij, Amalia była po prostu niewinna i ufała w dobro. I to, że ono zawsze wraca.
- Nic nie usprawiedliwia zachowania sprzedawcy. Przecież powinien obsłużyć klienta, nie zaważając na nic. Mówić jest łatwo, a to, że można krzywdzić innych swoimi słowami jest po prostu okropne – dlatego uważała, że sprawdzać informacje i nie podawać plotek. Słowa miały ogromną moc i nie chodziło tylko o magię. O zachowanie i to, co można było zrobić. Pogłoski, plotki, niesprawdzone informacje – to wszystko mogło zranić głębiej niż nóż.
Słysząc o zapłacie, uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- To nie jest konieczne, ale jeśli pan nalega, nie będę się kłócić – powiedziała rzeczowo. Nie miała to być przecież jałmużna, tylko po prostu szery, ludzki gest od serca.
Młoda kobieta zawahała się jednak. Dopiero po kilku sekundach się przedstawiła. Nie chciała być kojarzona z zawodem, nie w tej chwili, ale jeśli dotąd nie rozpoznał jej głosu, istniała szansa, że nie połapie się w tym, z kim ma do czynienia.
- Amalia Stjernen – powiedziała cicho, ale wyraźnie. A później pokręciła głową.
- Nie palę – to by źle działało na jej struny głosowe. Ale tego nie mówiła głośno.
- Mam nadzieję, że uniknie pan kolejnych takich sytuacji, naprawdę – szczerość aż wyzierała z jej spojrzenia. Amalia nie kłamała, nie lubiła i ponoć była w tym kiepska. No chyba, że chodziło o nią samą – wtedy szło jej koncertowo.
Każdy miał swoje problemy, jedni większe, inni mniejsze, ale tak naprawdę wiele osób cierpiało z powodu innych. Ona była za to w kawałkach i totalnej rozsypce, a jednak pozwalała sobie na uśmiech i żyła dalej. Dla innych.
Chociaż ich problemy były inne, ba, zupełnie różne – to czuła jakąś nić porozumienia. Znała, co to cierpienie, gdy wielu nie wierzy w to wszystko, co jest prawdą. Przez chwilę patrzyła na mężczyznę, a potem zaczęła się wycofywać.
- Nie chcę przeszkadzać – wytłumaczyła się. Poza tym mógł skojarzyć w każdej chwili, że coś mu mówi nazwisko, albo ten głos nie był całkiem nieznany. Trochę się go obawiała, bo była tylko niegroźną istotą, łagodną i słabą, mimo znajomości wielu zaklęć. Chociaż odważyła się zrobić to, co inni mogli uznawać za głupie, nie żałowała swojego gestu. Zrobiłaby to samo po raz drugi.
- Łatwo jest oceniać innych, tak naprawdę niewiele o nich wiedząc – znała jego historię, bo nie był anonimowym człowiekiem. Wiedziała, że spotkało go wiele przykrości. Nie życzyła nikomu tego wszystkiego, bo to było złe.
- Kiedyś ludzie będą żałować swoich słów. Ja w to wierzę – może była młoda, ale nie głupia. Jej fach wiele ją nauczył, jednak zawsze postępowała zgodnie z kodeksem moralnym. W tym całym świecie podłych żmij, Amalia była po prostu niewinna i ufała w dobro. I to, że ono zawsze wraca.
- Nic nie usprawiedliwia zachowania sprzedawcy. Przecież powinien obsłużyć klienta, nie zaważając na nic. Mówić jest łatwo, a to, że można krzywdzić innych swoimi słowami jest po prostu okropne – dlatego uważała, że sprawdzać informacje i nie podawać plotek. Słowa miały ogromną moc i nie chodziło tylko o magię. O zachowanie i to, co można było zrobić. Pogłoski, plotki, niesprawdzone informacje – to wszystko mogło zranić głębiej niż nóż.
Słysząc o zapłacie, uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- To nie jest konieczne, ale jeśli pan nalega, nie będę się kłócić – powiedziała rzeczowo. Nie miała to być przecież jałmużna, tylko po prostu szery, ludzki gest od serca.
Młoda kobieta zawahała się jednak. Dopiero po kilku sekundach się przedstawiła. Nie chciała być kojarzona z zawodem, nie w tej chwili, ale jeśli dotąd nie rozpoznał jej głosu, istniała szansa, że nie połapie się w tym, z kim ma do czynienia.
- Amalia Stjernen – powiedziała cicho, ale wyraźnie. A później pokręciła głową.
- Nie palę – to by źle działało na jej struny głosowe. Ale tego nie mówiła głośno.
- Mam nadzieję, że uniknie pan kolejnych takich sytuacji, naprawdę – szczerość aż wyzierała z jej spojrzenia. Amalia nie kłamała, nie lubiła i ponoć była w tym kiepska. No chyba, że chodziło o nią samą – wtedy szło jej koncertowo.
Każdy miał swoje problemy, jedni większe, inni mniejsze, ale tak naprawdę wiele osób cierpiało z powodu innych. Ona była za to w kawałkach i totalnej rozsypce, a jednak pozwalała sobie na uśmiech i żyła dalej. Dla innych.
Chociaż ich problemy były inne, ba, zupełnie różne – to czuła jakąś nić porozumienia. Znała, co to cierpienie, gdy wielu nie wierzy w to wszystko, co jest prawdą. Przez chwilę patrzyła na mężczyznę, a potem zaczęła się wycofywać.
- Nie chcę przeszkadzać – wytłumaczyła się. Poza tym mógł skojarzyć w każdej chwili, że coś mu mówi nazwisko, albo ten głos nie był całkiem nieznany. Trochę się go obawiała, bo była tylko niegroźną istotą, łagodną i słabą, mimo znajomości wielu zaklęć. Chociaż odważyła się zrobić to, co inni mogli uznawać za głupie, nie żałowała swojego gestu. Zrobiłaby to samo po raz drugi.
Bertram Holstein
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Nie 19 Wrz - 20:35
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Rozumiał, że słowa dziewczyny miały być zapewne próbą pokrzepienia jego nadszarpniętego samopoczucia, ale w obecnej sytuacji nie potrafił wykrzesać z siebie wdzięczności – czuł się z tym tylko jeszcze bardziej podle, bo miał ochotę spławić oferowane mu pocieszenie szorstką irytacją, zniechęcić ją do siebie i do dalszej rozmowy, przede wszystkim do dalszego drążenia tego tematu. Odwracając wzrok, ponosząc go wzdłuż ulicy, starał się przynajmniej nie sprawiać wrażenia tak rozgniewanego i podrażnionego, jak w istocie był; zdawała się mieć wprawdzie szczerze życzliwe intencje, a tych w ostatnim czasie nie doświadczał zbyt często, nie, kiedy dotyczący go incydent pozostawał wciąż świeży w pamięci zainteresowanych ludzi, nie, kiedy własnym nieufnym, nerwowym zachowaniem odstraszał od siebie nawet tych, którzy podobnymi rzeczami w ogóle się nie interesowali.
– Zdaje się, że wiedzą wystarczająco – odpowiedział bez przekonania, głosem wyraźnie silącym się na uprzejmy, suchy spokój, krzywiąc się w grymasie, który miał być prawdopodobnie nieudolną próbą cierpkiego uśmiechu. Tkwiło w całej tej sytuacji ziarno komizmu, przewrotnego jak rozgryzane ziarno gorczycy, którego miąższ wylewa się na język nieprzyjemną spiekotą; ludzie zwracali ku niemu nienawistne spojrzenia, nosząc na ustach pogardliwe obelgi wytykające mu płynącą w żyłach klątwę wargów, zapominając, że nie toczyła go gorączką od wczoraj – był psem już pełną dekadę, a ludzie, którzy przez cały ten czas traktowali go nierzadko z serdeczną sympatią, nagle mieli dla niego tylko nienawistną pogardę, choć w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic: był nadal tym samym człowiekiem, któremu wczoraj ściskali ochoczo rękę, tym samym, z którym wymieniali uśmiechy i uprzejmości, któremu gratulowali zaręczyn, bezwstydnie wyrażając sugestywną pewność, że uzyskają zaproszenie na huczne wesele.
– Znamy się, odkąd tutaj mieszkam, już parę ładnych lat, teraz mi w oczy nawet nie spojrzy, sk... – zawiesił głos, urywając raptownie, zaciskając wargi w ciasną linię, za którą roztropnie zatrzymał siarczystą wulgarność cisnącą mu się na język; kciukiem niespokojnie podważał i zamykał wieczko paczki papierosów, wyraźnie wygniecionej w nerwach. W drugiej ręce ściskał rączki reklamówki, przez chwilę tak silnie, że folia zaszeleściła w odpowiedzi na drżenie trzymających ją palców. Szczęka stężała mu na moment, dyskretnie odetchnął rześkim, zimnym powietrzem, w nerwowym tiku przekrzywiając głowę, naciągając szyję.
Przedstawione mu nazwisko nie od razu poderwało w nim właściwe skojarzenie; zastanawiająco ciche Stjernen przez chwilę dźwięczało mu w myślach, podrażniając jak słowo zawieszone na granicy przypomnienia, dokuczliwe znajome, ale nie chcące wypłynąć z pamięci w pełnym brzmieniu. Kiedy próbował dojść do tego, skąd je znał – skąd rozpoznawał przede wszystkim jej głos przez cały ten czas potrącający w nim delikatnie struny czujności – kobieta zdawała się nagle chętna jak najszybciej oddalić, powstrzymywana jednak własną uprzejmością, wyraźnie głęboko w niej zakorzenioną, w tym momencie poniekąd zgubną, bo dającą mu wystarczająco czasu, by doznać wreszcie okrutnej rewelacji. Zalał go nieprzyjemny, zimny dreszcz, kiedy dotarło do niego, z kim ma do czynienia i przestał natychmiast maskować wciąż trzymający go silnie za kark gniew. Spojrzał na nią ze zgnębieniem, źrenicami pociemniałymi z nieukrywanej już rozczarowanej złości.
– Stjernen? Ta Stjernen? Na Odyna, musisz myśleć, że jestem kurewsko naiwny – wyrzucił szorstkim, zgrzytliwym tonem, miarkując ją wzrokiem jakby na nowo, z zimnym dystansem. Jego cierpki grymas nabrał na sile, rozciągając się w nieprzyjemny, znękany półuśmiech. – Będziesz miała o czym opowiadać ludziom do śniadania, pożałowania godny pies niepotrafiący nawet pozbierać swoich drobnych. Złapał sprzedawcę za fraki, omal nie rozbił mu głowy o sklepową ladę, straszył ludzi, tłukąc szkło. Chwytliwe, co? – mówił, zsuwając uchwyt reklamówki na nadgarstek, by móc delikatnie drżącymi dłońmi wysunąć wreszcie papierosa, wsunąć go między wargi, odpaliwszy krótkim, ostro wypowiedzianym zaklęciem. – Chcesz może do tego jakiś upokarzający wywiad? Chcesz posłuchać, jak okładałem swoją narzeczoną? Jaki byłem dla niej zły? – papieros chwiał mu się krótko w ustach, nim nie wyciągnął go, wypuszczając z siebie potok podenerwowanej, pełnej żalu lawiny wyrzutu. – Jesteś dziennikarką, musiało obić ci się o uszy co nieco. Nie boisz się, że mają rację? – pytanie nieprzyjemnie chwiało się między sfrustrowanym przygnębieniem a nieporadną, nieprzekonującą groźbą, tym gorszą, że w pobliżu obecny były tylko cisza i bezruch.
– Zdaje się, że wiedzą wystarczająco – odpowiedział bez przekonania, głosem wyraźnie silącym się na uprzejmy, suchy spokój, krzywiąc się w grymasie, który miał być prawdopodobnie nieudolną próbą cierpkiego uśmiechu. Tkwiło w całej tej sytuacji ziarno komizmu, przewrotnego jak rozgryzane ziarno gorczycy, którego miąższ wylewa się na język nieprzyjemną spiekotą; ludzie zwracali ku niemu nienawistne spojrzenia, nosząc na ustach pogardliwe obelgi wytykające mu płynącą w żyłach klątwę wargów, zapominając, że nie toczyła go gorączką od wczoraj – był psem już pełną dekadę, a ludzie, którzy przez cały ten czas traktowali go nierzadko z serdeczną sympatią, nagle mieli dla niego tylko nienawistną pogardę, choć w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic: był nadal tym samym człowiekiem, któremu wczoraj ściskali ochoczo rękę, tym samym, z którym wymieniali uśmiechy i uprzejmości, któremu gratulowali zaręczyn, bezwstydnie wyrażając sugestywną pewność, że uzyskają zaproszenie na huczne wesele.
– Znamy się, odkąd tutaj mieszkam, już parę ładnych lat, teraz mi w oczy nawet nie spojrzy, sk... – zawiesił głos, urywając raptownie, zaciskając wargi w ciasną linię, za którą roztropnie zatrzymał siarczystą wulgarność cisnącą mu się na język; kciukiem niespokojnie podważał i zamykał wieczko paczki papierosów, wyraźnie wygniecionej w nerwach. W drugiej ręce ściskał rączki reklamówki, przez chwilę tak silnie, że folia zaszeleściła w odpowiedzi na drżenie trzymających ją palców. Szczęka stężała mu na moment, dyskretnie odetchnął rześkim, zimnym powietrzem, w nerwowym tiku przekrzywiając głowę, naciągając szyję.
Przedstawione mu nazwisko nie od razu poderwało w nim właściwe skojarzenie; zastanawiająco ciche Stjernen przez chwilę dźwięczało mu w myślach, podrażniając jak słowo zawieszone na granicy przypomnienia, dokuczliwe znajome, ale nie chcące wypłynąć z pamięci w pełnym brzmieniu. Kiedy próbował dojść do tego, skąd je znał – skąd rozpoznawał przede wszystkim jej głos przez cały ten czas potrącający w nim delikatnie struny czujności – kobieta zdawała się nagle chętna jak najszybciej oddalić, powstrzymywana jednak własną uprzejmością, wyraźnie głęboko w niej zakorzenioną, w tym momencie poniekąd zgubną, bo dającą mu wystarczająco czasu, by doznać wreszcie okrutnej rewelacji. Zalał go nieprzyjemny, zimny dreszcz, kiedy dotarło do niego, z kim ma do czynienia i przestał natychmiast maskować wciąż trzymający go silnie za kark gniew. Spojrzał na nią ze zgnębieniem, źrenicami pociemniałymi z nieukrywanej już rozczarowanej złości.
– Stjernen? Ta Stjernen? Na Odyna, musisz myśleć, że jestem kurewsko naiwny – wyrzucił szorstkim, zgrzytliwym tonem, miarkując ją wzrokiem jakby na nowo, z zimnym dystansem. Jego cierpki grymas nabrał na sile, rozciągając się w nieprzyjemny, znękany półuśmiech. – Będziesz miała o czym opowiadać ludziom do śniadania, pożałowania godny pies niepotrafiący nawet pozbierać swoich drobnych. Złapał sprzedawcę za fraki, omal nie rozbił mu głowy o sklepową ladę, straszył ludzi, tłukąc szkło. Chwytliwe, co? – mówił, zsuwając uchwyt reklamówki na nadgarstek, by móc delikatnie drżącymi dłońmi wysunąć wreszcie papierosa, wsunąć go między wargi, odpaliwszy krótkim, ostro wypowiedzianym zaklęciem. – Chcesz może do tego jakiś upokarzający wywiad? Chcesz posłuchać, jak okładałem swoją narzeczoną? Jaki byłem dla niej zły? – papieros chwiał mu się krótko w ustach, nim nie wyciągnął go, wypuszczając z siebie potok podenerwowanej, pełnej żalu lawiny wyrzutu. – Jesteś dziennikarką, musiało obić ci się o uszy co nieco. Nie boisz się, że mają rację? – pytanie nieprzyjemnie chwiało się między sfrustrowanym przygnębieniem a nieporadną, nieprzekonującą groźbą, tym gorszą, że w pobliżu obecny były tylko cisza i bezruch.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Amalia Stjernen
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Pon 20 Wrz - 13:02
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
I stało się to, czego się obawiała. Została rozpoznana. Mimo iż złość mężczyzny przestraszyła ją, co spowodowało, że cofnęła się o kilka kroków, nie chciała odejść. Poczuła się urażona, bo oskarżano ją o coś bezpodstawnie. Jak śmiał się tak odzywać, nie znając jej? Ona NIGDY nie posunęłaby się do takich czynów. Przenigdy!
- Tak łatwo być przez kogoś oczernianym, myślałam, że pan to wie najlepiej – powiedziała wojowniczo. - To, że jestem dziennikarką nie oznacza, że wszędzie szukam sensacji. Łatwo jest oceniać książkę po okładce, prawda? - patrzyła mu prosto w oczy. A w jej własnych zaczęły błyskać łzy. Czuła się niesłusznie oskarżona o coś, co nawet jej przez myśl nie przeszło.
- Nie zna mnie pan, nie wie, że nie serwuję innym plotek, czy nie gonię za sensacją. Nie mogłabym kpić z człowieka, szczególnie jeśli jest niewinny. Tak, wierzę panu od początku. Ale chyba ma pan to gdzieś, prawda? - spojrzała na niego wymownie, a jedna z łez popłynęła po jej policzku.
- Niesamowite, kiedy chcesz coś bezinteresownie zrobić dla drugiego człowieka, spotyka cię coś takiego. Przykre, bardzo – było chyba widać, że dotknęło ją to do żywego. Nawet strach przed złością mężczyzny gdzieś uleciała. Poczuła po prostu rozczarowanie.
- Ale wie pan co? Nie żałuję tego, że zrobiłam panu te zakupy – powiedziała to ostro, ale była jak najbardziej szczera. Mimo iż poczuła się bardzo źle i cała się trzęsła, nie czuła wyrzutów sumienia. Zrobiła dobrze.
- Wiem, stracił pan wiarę w drugiego człowieka, ale proszę nie wrzucać wszystkich do jednego worka. Nie każdy jest głodny sensacji. Ja nie łączę życia prywatnego z zawodowym. I naprawdę nie chcę żadnego wywiadu. Człowiek jest dla mnie człowiekiem, a nie materiałem do newsa. Proszę sobie zapamiętać to wszystko – otarła kolejną łzę, pociągnęła nosem, po czym miała zamiar się odwrócić i odejść, ale jeszcze jedno chciała mu powiedzieć na odchodnym.
- Przykro mi, że trafia pan na podłych ludzi, ale na tym świecie istnieje jeszcze sprawiedliwość i życzliwość. Trudno ją czasem dostrzec, albo zostaje ona błędnie odebrana, ale naprawdę jest, trzeba tylko chcieć ją zauważyć – teraz już naprawdę powiedziała wszystko i chciała odejść, bo stanie tu i słuchanie takich przykrych rzeczy, było naprawdę przykre, szczególnie jeśli się było tak wrażliwą osobą jak Amalia.
- Życzę panu wszystkiego dobrego – odwróciła się i wzięła głęboki oddech. Potem ruszyła wolno przed siebie, nie chcąc słuchać już żadnego słowa tego człowieka. Po co miała zostać? By wysłuchiwać kolejnych zarzutów, które nie miały nawet żadnej podstawy? Ona sama przedstawiła sprawę jasno i tak, jak to było naprawdę. Nie miała zamiaru powiedzieć o tym zdarzeniu nikomu, ale co to kogo interesuje? Amalia wybrała ten zawód po to, by robić coś dla innych, wywoływać na twarzach uśmiech, a nie mieszać z błotem każdego, komu coś się przytrafiło. Bolało ją bardzo to, że została odebrana w taki sposób jak inni dziennikarze. Znała takich, którzy wykorzystaliby sytuację, ale nie ona. Nie dokładała innym, tym, którzy i bez tego mieli trudne życie.
Widać nie nadajesz się do tego zawodu, Amalio. Musiałabyś być wredną suką, a nią nie jesteś. Chciałaś dobrze, a wyszło jak zawsze. Jesteś głupia, tyle w temacie.
- Tak łatwo być przez kogoś oczernianym, myślałam, że pan to wie najlepiej – powiedziała wojowniczo. - To, że jestem dziennikarką nie oznacza, że wszędzie szukam sensacji. Łatwo jest oceniać książkę po okładce, prawda? - patrzyła mu prosto w oczy. A w jej własnych zaczęły błyskać łzy. Czuła się niesłusznie oskarżona o coś, co nawet jej przez myśl nie przeszło.
- Nie zna mnie pan, nie wie, że nie serwuję innym plotek, czy nie gonię za sensacją. Nie mogłabym kpić z człowieka, szczególnie jeśli jest niewinny. Tak, wierzę panu od początku. Ale chyba ma pan to gdzieś, prawda? - spojrzała na niego wymownie, a jedna z łez popłynęła po jej policzku.
- Niesamowite, kiedy chcesz coś bezinteresownie zrobić dla drugiego człowieka, spotyka cię coś takiego. Przykre, bardzo – było chyba widać, że dotknęło ją to do żywego. Nawet strach przed złością mężczyzny gdzieś uleciała. Poczuła po prostu rozczarowanie.
- Ale wie pan co? Nie żałuję tego, że zrobiłam panu te zakupy – powiedziała to ostro, ale była jak najbardziej szczera. Mimo iż poczuła się bardzo źle i cała się trzęsła, nie czuła wyrzutów sumienia. Zrobiła dobrze.
- Wiem, stracił pan wiarę w drugiego człowieka, ale proszę nie wrzucać wszystkich do jednego worka. Nie każdy jest głodny sensacji. Ja nie łączę życia prywatnego z zawodowym. I naprawdę nie chcę żadnego wywiadu. Człowiek jest dla mnie człowiekiem, a nie materiałem do newsa. Proszę sobie zapamiętać to wszystko – otarła kolejną łzę, pociągnęła nosem, po czym miała zamiar się odwrócić i odejść, ale jeszcze jedno chciała mu powiedzieć na odchodnym.
- Przykro mi, że trafia pan na podłych ludzi, ale na tym świecie istnieje jeszcze sprawiedliwość i życzliwość. Trudno ją czasem dostrzec, albo zostaje ona błędnie odebrana, ale naprawdę jest, trzeba tylko chcieć ją zauważyć – teraz już naprawdę powiedziała wszystko i chciała odejść, bo stanie tu i słuchanie takich przykrych rzeczy, było naprawdę przykre, szczególnie jeśli się było tak wrażliwą osobą jak Amalia.
- Życzę panu wszystkiego dobrego – odwróciła się i wzięła głęboki oddech. Potem ruszyła wolno przed siebie, nie chcąc słuchać już żadnego słowa tego człowieka. Po co miała zostać? By wysłuchiwać kolejnych zarzutów, które nie miały nawet żadnej podstawy? Ona sama przedstawiła sprawę jasno i tak, jak to było naprawdę. Nie miała zamiaru powiedzieć o tym zdarzeniu nikomu, ale co to kogo interesuje? Amalia wybrała ten zawód po to, by robić coś dla innych, wywoływać na twarzach uśmiech, a nie mieszać z błotem każdego, komu coś się przytrafiło. Bolało ją bardzo to, że została odebrana w taki sposób jak inni dziennikarze. Znała takich, którzy wykorzystaliby sytuację, ale nie ona. Nie dokładała innym, tym, którzy i bez tego mieli trudne życie.
Widać nie nadajesz się do tego zawodu, Amalio. Musiałabyś być wredną suką, a nią nie jesteś. Chciałaś dobrze, a wyszło jak zawsze. Jesteś głupia, tyle w temacie.
Bertram Holstein
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Sob 25 Wrz - 22:53
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Chwycił gryzący kłąb dymu w płuca, przytrzymał jego żar w piersi, mając wrażenie – nadzieję – że przegryzie mu się przez żebra, wespnie drabiną tchawicy do gardła, zaciśnie na nim bolesną duchotą, odwracającą uwagę od dokuczliwego drżenia złości w sercu, od frustracji drążącej mu nerwy, sumienia gryzącego go przez własną niesprawiedliwą reakcję, której nie potrafił powstrzymać; ale czy mógł zareagować inaczej? Dziennikarze dręczyli go w ostatnim czasie jak sępy krążące nad dogorywającą zwierzyną, a póki nie mogły dobrać się do niego bezpośrednio, chwytały każdy rzucony im ochłap, podając go dalej wzburzonej publice na srebrnym talerzu rozpowszechnianych newsów czytanych do śniadania, w doskonałych jadalniach, w doskonałych domach, w towarzystwie doskonałych rodzin, pozbawionych najmniejszej skazy, czujących się na miejscu, żeby wszystkiemu bezkrytycznie wierzyć i przeklinać go znad kubka przesłodzonej kawy. Podany im na widelcu, bez możliwości obrony; kto by mu zresztą uwierzył? Czy mógł tego w ogóle oczekiwać, kiedy nie mógł wszystkiemu w istocie zaprzeczyć?
Był zawszonym wargiem; był niewygodnym dla nazwiska Frosbergów bękartem i kłopotliwym synem, elementem od zawsze odstającym od doskonałej reszty (zawsze był jakiś dziwny, niedopasowany, niepokojący); bywał w przeszłości niejednokrotnie podły, okrucieństwo przychodziło mu przecież tak instynktownie, agresja nieznająca pohamowania, czasem niesprawiedliwa, nie mógłby nigdy temu zaprzeczyć, zmyć dawnych win z własnych rąk, obiecać, że nigdy więcej nie popełni kolejnych. Nigdy jej nie skrzywdził, nie mógłby jej skrzywdzić, ale czy to miało znaczenie? Krzywdził innych, Sahlinowie mieli rację – był agresywny (choć nie wobec niej), ludzie mieli rację – był nieprzystosowany, winny, na wszystko sobie zasłużył.
Utkwione w nim spojrzenie, bojownicze i wyraźnie zranione, zaszło szklistością łez i musiał odwrócić od niej wzrok, uciec nim w ciemność przeciwnej strony ulicy, wściekły, na nią i na siebie, bardziej na siebie, szczególnie na siebie, na swoją porywczość, której nie umiał nigdy powstrzymać. Dym papierosowy przesłonił mu wizję mleczną zasłoną przy nerwowym wydechu, jej pełne zrewoltowanego zawodu słowa sypały się na niego potokiem, wzburzającym go jeszcze silniej, sprawiającym, że miał ochotę sięgnąć znów w kieszeń, zacisnąć dłoń na palącym skórę srebrze, wrócić do sklepu, złapać znowu kołnierz sprzedawcy, czemu nie? Niech wezwą kruczą straż, wyprowadzą go siłą, wszyscy mieli przecież rację, więc czemu nie? Mieliby o czym mówić przy śniadaniu; Stjernen miałaby o czym im opowiadać.
Milczał, nie ośmielając się spojrzeć jej znowu w oczy, tym bardziej kiedy dostrzegł lśnienie łzy na spąsowiałym od wzburzenia i mrozu policzku. Wolałby mieć rację, wolałby mieć przed sobą sępa, wolałby dać mu dobry materiał do kolejnego artykułu; z tym nie potrafił sobie poradzić, nie ze szczerością, niesprawiedliwie oskarżoną przez niego o obłudę, teraz wylewającą się rozczarowaniem i smutkiem z podniesionego kobiecego głosu i orzechowych kręgów obserwujących go oczu. Wiedział, że miał w tym wszystkim pewną rację, że miał prawo zareagować tak, a nie inaczej, czuł się teraz jednak ogłupiały, wściekły na siebie i ogłupiały, słuchając jej słów z wciąż wyraźnym zdenerwowaniem, coraz bardziej zdezorientowanym, coraz mniej gniewnym. I choć czuł się z tym źle, nie mógł powstrzymać krzywego, cynicznego grymasu, niespokojnie ponosząc spojrzenie ponad jej ramieniem, kiedy wspomniała o sprawiedliwości i życzliwości, nie ze złośliwości, ale przez zdumienie, że ktoś jeszcze potrafił mówić o tym jak o czymś rzeczywistym, istniejącym, możliwym dla niego.
Szczera zapalczywość jej pożegnalnych słów kąsała silniej niż jakakolwiek obelga, z którą mogłaby go zostawić; wsączyła mu się w sumienie, przejmując go poczuciem winy, kierując jego spojrzenie na jej odwróconą, oddalającą się powoli sylwetkę. Obserwował ją krótką chwilę, w końcu przeklął pod nosem siarczyście wraz ze zrezygnowanym westchnieniem. Upuścił niedopałek na chodnik, by pośpiesznie przygnieść go butem.
– Proszę... – urwał, bo głos zachrzęścił mu nieprzyjemnie przytłoczony nerwami; ruszył za nią nieśpiesznie, powtarzając tym razem głośniej: – Proszę poczekać. – Trzymał się parę kroków za nią, zatrzymał się w tym samym momencie, spoglądając na nią niespokojnie z tego bezpiecznego dystansu, starając się nie odwrócić znowu wzroku, gdyby miała na niego znowu spojrzeć. – Nie jestem... – zatrzymał się, odchrząknął. Czuł się wobec jej łez niewygodnie zobowiązany, do szczerości, pocieszenia, właściwych słów, których nie umiał nigdy znaleźć. – W ostatnim czasie, przez to wszystko, nie umiem... trudno mi w nią jeszcze wierzyć, w tę życzliwość, o której pani mówi, wydaje się niezasłużona, ja... Ludzie mają rację, nie jestem dobrym człowiekiem, starałem się, kochałem ją, nigdy jej nie skrzywdziłem, ale nie byłem dobry, nie wystarczająco, nigdy nie byłem, musiała rozumieć to od początku, ja... – wieczór i przestrzeń między nimi dawały mu złudne poczucie, że może być szczery bez konsekwencji; ale nagły wstyd zmusił go do pauzy, do spuszczenia spojrzenia, ten wstyd wobec własnych uczuć, których nigdy nie powinien wypowiadać. – Zareagowałem pochopnie, przepraszam – powiedział mocniej, nerwowo, mając nadzieję, że poprzednie słowa rozpłyną się pod brzmieniem tego jednego.
Był zawszonym wargiem; był niewygodnym dla nazwiska Frosbergów bękartem i kłopotliwym synem, elementem od zawsze odstającym od doskonałej reszty (zawsze był jakiś dziwny, niedopasowany, niepokojący); bywał w przeszłości niejednokrotnie podły, okrucieństwo przychodziło mu przecież tak instynktownie, agresja nieznająca pohamowania, czasem niesprawiedliwa, nie mógłby nigdy temu zaprzeczyć, zmyć dawnych win z własnych rąk, obiecać, że nigdy więcej nie popełni kolejnych. Nigdy jej nie skrzywdził, nie mógłby jej skrzywdzić, ale czy to miało znaczenie? Krzywdził innych, Sahlinowie mieli rację – był agresywny (choć nie wobec niej), ludzie mieli rację – był nieprzystosowany, winny, na wszystko sobie zasłużył.
Utkwione w nim spojrzenie, bojownicze i wyraźnie zranione, zaszło szklistością łez i musiał odwrócić od niej wzrok, uciec nim w ciemność przeciwnej strony ulicy, wściekły, na nią i na siebie, bardziej na siebie, szczególnie na siebie, na swoją porywczość, której nie umiał nigdy powstrzymać. Dym papierosowy przesłonił mu wizję mleczną zasłoną przy nerwowym wydechu, jej pełne zrewoltowanego zawodu słowa sypały się na niego potokiem, wzburzającym go jeszcze silniej, sprawiającym, że miał ochotę sięgnąć znów w kieszeń, zacisnąć dłoń na palącym skórę srebrze, wrócić do sklepu, złapać znowu kołnierz sprzedawcy, czemu nie? Niech wezwą kruczą straż, wyprowadzą go siłą, wszyscy mieli przecież rację, więc czemu nie? Mieliby o czym mówić przy śniadaniu; Stjernen miałaby o czym im opowiadać.
Milczał, nie ośmielając się spojrzeć jej znowu w oczy, tym bardziej kiedy dostrzegł lśnienie łzy na spąsowiałym od wzburzenia i mrozu policzku. Wolałby mieć rację, wolałby mieć przed sobą sępa, wolałby dać mu dobry materiał do kolejnego artykułu; z tym nie potrafił sobie poradzić, nie ze szczerością, niesprawiedliwie oskarżoną przez niego o obłudę, teraz wylewającą się rozczarowaniem i smutkiem z podniesionego kobiecego głosu i orzechowych kręgów obserwujących go oczu. Wiedział, że miał w tym wszystkim pewną rację, że miał prawo zareagować tak, a nie inaczej, czuł się teraz jednak ogłupiały, wściekły na siebie i ogłupiały, słuchając jej słów z wciąż wyraźnym zdenerwowaniem, coraz bardziej zdezorientowanym, coraz mniej gniewnym. I choć czuł się z tym źle, nie mógł powstrzymać krzywego, cynicznego grymasu, niespokojnie ponosząc spojrzenie ponad jej ramieniem, kiedy wspomniała o sprawiedliwości i życzliwości, nie ze złośliwości, ale przez zdumienie, że ktoś jeszcze potrafił mówić o tym jak o czymś rzeczywistym, istniejącym, możliwym dla niego.
Szczera zapalczywość jej pożegnalnych słów kąsała silniej niż jakakolwiek obelga, z którą mogłaby go zostawić; wsączyła mu się w sumienie, przejmując go poczuciem winy, kierując jego spojrzenie na jej odwróconą, oddalającą się powoli sylwetkę. Obserwował ją krótką chwilę, w końcu przeklął pod nosem siarczyście wraz ze zrezygnowanym westchnieniem. Upuścił niedopałek na chodnik, by pośpiesznie przygnieść go butem.
– Proszę... – urwał, bo głos zachrzęścił mu nieprzyjemnie przytłoczony nerwami; ruszył za nią nieśpiesznie, powtarzając tym razem głośniej: – Proszę poczekać. – Trzymał się parę kroków za nią, zatrzymał się w tym samym momencie, spoglądając na nią niespokojnie z tego bezpiecznego dystansu, starając się nie odwrócić znowu wzroku, gdyby miała na niego znowu spojrzeć. – Nie jestem... – zatrzymał się, odchrząknął. Czuł się wobec jej łez niewygodnie zobowiązany, do szczerości, pocieszenia, właściwych słów, których nie umiał nigdy znaleźć. – W ostatnim czasie, przez to wszystko, nie umiem... trudno mi w nią jeszcze wierzyć, w tę życzliwość, o której pani mówi, wydaje się niezasłużona, ja... Ludzie mają rację, nie jestem dobrym człowiekiem, starałem się, kochałem ją, nigdy jej nie skrzywdziłem, ale nie byłem dobry, nie wystarczająco, nigdy nie byłem, musiała rozumieć to od początku, ja... – wieczór i przestrzeń między nimi dawały mu złudne poczucie, że może być szczery bez konsekwencji; ale nagły wstyd zmusił go do pauzy, do spuszczenia spojrzenia, ten wstyd wobec własnych uczuć, których nigdy nie powinien wypowiadać. – Zareagowałem pochopnie, przepraszam – powiedział mocniej, nerwowo, mając nadzieję, że poprzednie słowa rozpłyną się pod brzmieniem tego jednego.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Amalia Stjernen
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Wto 28 Wrz - 16:23
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
Amalia była zła, albo raczej zawiedziona postawą Bertrama. Bardzo ją dotknęło to wszystko, bo nie chciała źle, nie miała żadnych ukrytych motywów. Sama uważała się za osobę, która nie pasowała do dziennikarstwa, bo nie była typową hieną, która szukała materiału do swojej pracy. Istnieli bezinteresowni ludzie, ale widocznie ten człowiek nie spotykał ich zbyt często. Trudno. Poszła w swoją stronę, a chociaż nie była w stanie tak łatwo się uspokoić, postanowiła zapomnieć o przykrościach tak szybko, jak to tylko możliwe.
Słyszała jego głos, ale nie zatrzymała się od razu. Dopiero kiedy się zbliżył, odetchnęła głęboko i przystanęła. Czyżby jej słowa trafiły do niego? Amalia nie była tego pewna, ale była gotowa go wysłuchać, jeśli tylko ma dla niej coś lepszego od gorzkich słów.
Odwróciła się powoli i spojrzała na niego swoim łagodnym wzrokiem. Nigdy nie mierzyła innych ze złością, czy wyższością. Była tylko człowiekiem i nie jej oceniać innych. Mogła tylko odczuwać pewne emocje, jak teraz.
Słuchała mężczyzny ze skupieniem, a gdy skończył, zrobiła jeszcze dwa kroki w jego stronę.
- Jesteśmy tylko ludźmi i często popełniamy błędy, które ciągną się za nami przez lata – powiedziała cicho. - Ja wierzę w pańską szczerość. Nie chodzi o to, jaki pan jest, ale czy pan zrobił to, o co pana oskarżają. Nie chodzi o to, czy jest się dobrym czy złym, to jest pojęcie szerokie. Czasem można samego siebie widzieć w lepszym czy gorszym świetle. A jacy jesteśmy naprawdę? My czujemy jak czujemy, inni mogą widzieć zupełnie inaczej. Nieważne, nie do tego zmierzam – przeszła więc do sedna. - Chodzi mi o to, że pozory mylą częściej niż się wydaje – Amalia sama uważała się za kogoś, kto nie jest czysty i dobry. Według niej, to ona była winna śmierci brata. Miała wyrzuty sumienia, które męczyły ją przez całe życie.
- Ja nie zajmuję się plotkami i sensacjami. Sprawdzam wiadomości kilka razy, by nikomu nie zaszkodzić. A po pracy jestem zwykłą mieszkanką, która nie wtrąca się w sprawy innych ludzi. Jak mówiłam, ja wierzę w pańską niewinność. To mi wystarcza. A nawet jeżeli są osoby, które tego nie akceptują, powinny być chociaż sprawiedliwe. Zachowanie sprzedawcy było niegrzeczne i nie powinno mieć miejsca. Może mieć swoje zdanie jak każdy, ale nie powinien był postąpić w taki sposób – była oburzona tym wszystkim, a do tego jej własne emocje nadal w niej buzowały.
- Wie pan, moim marzeniem było pomaganie innym. Nie miałam jednak odpowiednich predyspozycji do leczenia, więc zostałam dziennikarką. Nie po to, by komuś szkodzić, tylko po to, by podarować uśmiech i co najważniejsze, prawdę. Lubię do niej docierać, nawet jeśli bywa trudna. Życie już takie jest, że doświadczamy w nim wielu uczuć, od rozczarowania i bólu, po dobroć i uprzejmość. Ja wierzę, że pozytywy wracają do człowieka. Dzisiaj to pan został niesprawiedliwie potraktowany, a jutro może to ja będę potrzebować pomocy, kto wie? - nie sposób było tego przewidzieć bez daru od bogów.
- Dobro wraca w najmniej oczekiwanym momencie. I wierzę, że w tym przypadku sprawiedliwość wygra. Nie będzie łatwo, ale pewnego dnia będzie lżej – chociaż tyle mogła powiedzieć.
Amalia naprawdę życzyła mu jak najlepiej. I przede wszystkim spokoju, na jaki zasługiwał.
- Oby pan trafiał na swojej drodze na lepszych ludzi niż ci, którzy dotychczas się pojawiali. I uwierzył w to, że w każdej ciemności można dostrzec światło – dodała.
- Przeprosiny zaś przyjmuję – powiedziała zgodnie z prawdą.
Słyszała jego głos, ale nie zatrzymała się od razu. Dopiero kiedy się zbliżył, odetchnęła głęboko i przystanęła. Czyżby jej słowa trafiły do niego? Amalia nie była tego pewna, ale była gotowa go wysłuchać, jeśli tylko ma dla niej coś lepszego od gorzkich słów.
Odwróciła się powoli i spojrzała na niego swoim łagodnym wzrokiem. Nigdy nie mierzyła innych ze złością, czy wyższością. Była tylko człowiekiem i nie jej oceniać innych. Mogła tylko odczuwać pewne emocje, jak teraz.
Słuchała mężczyzny ze skupieniem, a gdy skończył, zrobiła jeszcze dwa kroki w jego stronę.
- Jesteśmy tylko ludźmi i często popełniamy błędy, które ciągną się za nami przez lata – powiedziała cicho. - Ja wierzę w pańską szczerość. Nie chodzi o to, jaki pan jest, ale czy pan zrobił to, o co pana oskarżają. Nie chodzi o to, czy jest się dobrym czy złym, to jest pojęcie szerokie. Czasem można samego siebie widzieć w lepszym czy gorszym świetle. A jacy jesteśmy naprawdę? My czujemy jak czujemy, inni mogą widzieć zupełnie inaczej. Nieważne, nie do tego zmierzam – przeszła więc do sedna. - Chodzi mi o to, że pozory mylą częściej niż się wydaje – Amalia sama uważała się za kogoś, kto nie jest czysty i dobry. Według niej, to ona była winna śmierci brata. Miała wyrzuty sumienia, które męczyły ją przez całe życie.
- Ja nie zajmuję się plotkami i sensacjami. Sprawdzam wiadomości kilka razy, by nikomu nie zaszkodzić. A po pracy jestem zwykłą mieszkanką, która nie wtrąca się w sprawy innych ludzi. Jak mówiłam, ja wierzę w pańską niewinność. To mi wystarcza. A nawet jeżeli są osoby, które tego nie akceptują, powinny być chociaż sprawiedliwe. Zachowanie sprzedawcy było niegrzeczne i nie powinno mieć miejsca. Może mieć swoje zdanie jak każdy, ale nie powinien był postąpić w taki sposób – była oburzona tym wszystkim, a do tego jej własne emocje nadal w niej buzowały.
- Wie pan, moim marzeniem było pomaganie innym. Nie miałam jednak odpowiednich predyspozycji do leczenia, więc zostałam dziennikarką. Nie po to, by komuś szkodzić, tylko po to, by podarować uśmiech i co najważniejsze, prawdę. Lubię do niej docierać, nawet jeśli bywa trudna. Życie już takie jest, że doświadczamy w nim wielu uczuć, od rozczarowania i bólu, po dobroć i uprzejmość. Ja wierzę, że pozytywy wracają do człowieka. Dzisiaj to pan został niesprawiedliwie potraktowany, a jutro może to ja będę potrzebować pomocy, kto wie? - nie sposób było tego przewidzieć bez daru od bogów.
- Dobro wraca w najmniej oczekiwanym momencie. I wierzę, że w tym przypadku sprawiedliwość wygra. Nie będzie łatwo, ale pewnego dnia będzie lżej – chociaż tyle mogła powiedzieć.
Amalia naprawdę życzyła mu jak najlepiej. I przede wszystkim spokoju, na jaki zasługiwał.
- Oby pan trafiał na swojej drodze na lepszych ludzi niż ci, którzy dotychczas się pojawiali. I uwierzył w to, że w każdej ciemności można dostrzec światło – dodała.
- Przeprosiny zaś przyjmuję – powiedziała zgodnie z prawdą.
Bertram Holstein
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Wto 5 Paź - 14:56
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Przez chwilę miał wrażenie, że robi z siebie tylko większego pożałowania godnego błazna, kobieta jednak zatrzymała się w pewnym momencie i odwróciła ku niemu nieśpiesznie, odsłaniając zaskakującą, nieoczekiwaną łagodność spojrzenia. Choć chciał mu ulec, wybaczyć sobie samemu potknięcie i rozlanie pochopnej szczerości, poddać się wyrozumiałości kładącej się miękko na dziewczęcym licu, nie potrafił sobie na to pozwolić – na ulgę, na pocieszenie, na rozluźnienie spazmatycznego uścisku nadgorliwej prywatności, którym spinał uporczywie uczucia, a z którego nieuważnie upuścił parę słów za dużo (i z którego w ostatnim czasie napastliwie próbowano wyrywać mu coraz więcej lub wciskać mu w palce zmyślne kwiaty oszczerstw zwiększających sprzedawane nakłady gazet). Amalia wydawała się mieć najlepsze intencje, ale dotyk jej ciepłego, łagodnego usposobienia, mimo że przez chwilę lśniący zachętą, by wsunąć pod niego udręczony kark wdzięcznie, sprawiał, że na szyi zaciskał mu się sztywny dyskomfort, odruchowa chęć ponownego odsunięcia się, uchylenia przed możliwym, przyjaznym porozumieniem, być może trwalszym niż dzisiejszy incydent spotkania. Mógł pozwolić jej po prostu odejść, tak byłoby najlepiej; mógłby pozwolić jej odejść z jej życzliwością i słusznym rozczarowaniem, a własnemu sumieniu nakarmić się resztkami spokoju, jakie jeszcze walały się po opustoszałych komorach jego serca – choć może były to już zaczątki desperackiej apatii, która pozwalała odsunąć się od tragedii szargającej mu życie.
Nie śmiał jej jednak przerywać, wycofywać się, kiedy sama znajdowała właściwie słowa z taką łatwością, nawet jeśli niezupełnie odnajdywał się w tej sytuacji dobrze; czuł się zobowiązany również jej wysłuchać, pozwolić jej wyjaśnić, choć jej niehamowana otwartość, prostoduszność, z jaką odsłaniała mu kolejne cząstki siebie i szczerość, jaka wyzierała z tonu jej głosu, poniekąd go płoszyły. Subtelna reprymenda, wciąż przebrzmiewająca przez tę łagodność, zdawała mu się najsłuszniejsza, najłatwiejsza do przełknięcia, prostsza niż zaskakujące wstawianie się za nim, tego w gruncie rzeczy nie oczekiwał nigdy od nikogo i nie potrafił poręcznie tego przyjmować.
– Dobrze wiedzieć, że są pośród was jeszcze jakieś wyjątki, nieścigające sensacji czyimś kosztem – mruknął w pewnym momencie, między jej słowami, niezobowiązująco, niezłośliwie, choć zdał sobie sprawę, że mogło to poniekąd tak zabrzmieć. Widział, że wciąż była wzburzona; widział to wyraźnie, kiedy wracała do nieszczęśliwej wymiany niegrzeczności w sklepie. W nim samym gniew będący pokłosiem tej sytuacji wygasał, zastępowany przykrą, zrezygnowaną refleksją, że był to ledwie początek, okrutny wstęp w nowy rozdział, gdzie jego przekleństwo – kalectwo – było jawne, odsłonięte przed spojrzeniami, tymi rozumiejącymi i tymi, które najchętniej oglądałyby go na srebrnym łańcuchu.
– Dla nich, dla ludzi podobnych Mouritsowi, sprawiedliwość wygląda właśnie tak, rozumieją ją inaczej niż pani czy ja. Mają swoją rację, której nie będę mógł dłużej się wymykać, nie teraz, kiedy wszystko się wydało, dosięgła mnie dzisiaj nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz. Wyobrażam sobie, że łowcy Gleipniru też ostrzą sobie teraz zęby, choć przed nimi chroni mnie przynajmniej prawo, póki jeszcze istotnie nie narobiłem kłopotów. Ale, jak być może oboje wiemy, nie zawsze się nim kłopoczą – głos miał suchy, wyzuty z energii, którą mógłby ukształtować w złość czy rozgoryczenie; mierzył się z faktami, teraz dopiero dostrzeganymi, z rezygnacją, cichym przyzwoleniem na to, co miało się rozgrywać w kolejnych dniach, tygodniach, miesiącach.
– Potrafię zrozumieć, dlaczego pani audycje są tak powszechnie lubiane – zauważył, odrobinę nieporęcznie starając się wyrazić wdzięczność, mimo wszystko, mimo że był daleki od nastroju, w którym potrafiłby faktycznie docenić jej słowa i niepowściągane wsparcie. – Wydaje mi się jednak, że podobny optymizm, nawet tak szczery, nie zawsze wystarcza i nie zawsze służy; czasami wydaje się niepotrzebnie ryzykowny czy nawet szkodliwy – stwierdził takim tonem, jakby się wahał, czy powinien wyrażać swoją rażąco kontrastującą, przygnębiającą opinię.
– Mam niemniej nadzieję, że ta niesprawiedliwość, o której mówimy, panią ominie. Lub przynajmniej, że będzie pani miała szczęście, jak ja, spotkać wtedy kogoś równie dobrego – przemawiała przez niego pewna uprzejma sztywność, nieporadnie rozpychająca się w głosie i spojrzeniu, sztywnej postawie, nieruchomej, nie niechętnej, ale też nie zachęcającej, niezdolny się wycofać i niezdolny egoistycznie zatrzymywać jej dłużej.
– Pieniądze zwrócę jak najszybciej – dodał, jakby na pożegnanie, choć nie ruszył się jeszcze z miejsca.
Nie śmiał jej jednak przerywać, wycofywać się, kiedy sama znajdowała właściwie słowa z taką łatwością, nawet jeśli niezupełnie odnajdywał się w tej sytuacji dobrze; czuł się zobowiązany również jej wysłuchać, pozwolić jej wyjaśnić, choć jej niehamowana otwartość, prostoduszność, z jaką odsłaniała mu kolejne cząstki siebie i szczerość, jaka wyzierała z tonu jej głosu, poniekąd go płoszyły. Subtelna reprymenda, wciąż przebrzmiewająca przez tę łagodność, zdawała mu się najsłuszniejsza, najłatwiejsza do przełknięcia, prostsza niż zaskakujące wstawianie się za nim, tego w gruncie rzeczy nie oczekiwał nigdy od nikogo i nie potrafił poręcznie tego przyjmować.
– Dobrze wiedzieć, że są pośród was jeszcze jakieś wyjątki, nieścigające sensacji czyimś kosztem – mruknął w pewnym momencie, między jej słowami, niezobowiązująco, niezłośliwie, choć zdał sobie sprawę, że mogło to poniekąd tak zabrzmieć. Widział, że wciąż była wzburzona; widział to wyraźnie, kiedy wracała do nieszczęśliwej wymiany niegrzeczności w sklepie. W nim samym gniew będący pokłosiem tej sytuacji wygasał, zastępowany przykrą, zrezygnowaną refleksją, że był to ledwie początek, okrutny wstęp w nowy rozdział, gdzie jego przekleństwo – kalectwo – było jawne, odsłonięte przed spojrzeniami, tymi rozumiejącymi i tymi, które najchętniej oglądałyby go na srebrnym łańcuchu.
– Dla nich, dla ludzi podobnych Mouritsowi, sprawiedliwość wygląda właśnie tak, rozumieją ją inaczej niż pani czy ja. Mają swoją rację, której nie będę mógł dłużej się wymykać, nie teraz, kiedy wszystko się wydało, dosięgła mnie dzisiaj nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz. Wyobrażam sobie, że łowcy Gleipniru też ostrzą sobie teraz zęby, choć przed nimi chroni mnie przynajmniej prawo, póki jeszcze istotnie nie narobiłem kłopotów. Ale, jak być może oboje wiemy, nie zawsze się nim kłopoczą – głos miał suchy, wyzuty z energii, którą mógłby ukształtować w złość czy rozgoryczenie; mierzył się z faktami, teraz dopiero dostrzeganymi, z rezygnacją, cichym przyzwoleniem na to, co miało się rozgrywać w kolejnych dniach, tygodniach, miesiącach.
– Potrafię zrozumieć, dlaczego pani audycje są tak powszechnie lubiane – zauważył, odrobinę nieporęcznie starając się wyrazić wdzięczność, mimo wszystko, mimo że był daleki od nastroju, w którym potrafiłby faktycznie docenić jej słowa i niepowściągane wsparcie. – Wydaje mi się jednak, że podobny optymizm, nawet tak szczery, nie zawsze wystarcza i nie zawsze służy; czasami wydaje się niepotrzebnie ryzykowny czy nawet szkodliwy – stwierdził takim tonem, jakby się wahał, czy powinien wyrażać swoją rażąco kontrastującą, przygnębiającą opinię.
– Mam niemniej nadzieję, że ta niesprawiedliwość, o której mówimy, panią ominie. Lub przynajmniej, że będzie pani miała szczęście, jak ja, spotkać wtedy kogoś równie dobrego – przemawiała przez niego pewna uprzejma sztywność, nieporadnie rozpychająca się w głosie i spojrzeniu, sztywnej postawie, nieruchomej, nie niechętnej, ale też nie zachęcającej, niezdolny się wycofać i niezdolny egoistycznie zatrzymywać jej dłużej.
– Pieniądze zwrócę jak najszybciej – dodał, jakby na pożegnanie, choć nie ruszył się jeszcze z miejsca.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Amalia Stjernen
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Sro 6 Paź - 13:15
Amalia StjernenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : zamożny
Zawód : prezenterka radiowa/cukiernik amator (po godzinach)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : łabędź
Atuty : krytyk (I), złotousty (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 10
- Nie wszyscy są tacy źli, naprawdę – powiedziała poważnie. - Wiem, że trudno panu osiągnąć spokój, w dużej mierze dzięki dziennikarzom, którzy szukają sensacji. Ale naprawdę, są wyjątki. Mam nadzieję, że będzie pan miał więcej szczęścia do ludzi niż dotychczas – pamiętała jak to jest gonić za nowościami, jak źle się czuła, kiedy musiała wydobyć z innych coś, co jej się nie podobało. Nie nadawała się do tej pracy, jeśli mowa o pogoni za sensacją. Była zbyt uczciwa i za bardzo przejmowała się losem drugiego człowieka.
Wysłuchała ze spokojem odpowiedzi rozmówcy, po czym pokiwała głową.
- Ludzie wierzą mediom, a te potrafią przedstawić człowieka w złym świetle. Mam nadzieję, że naprawdę uniknie pan dalszych kłopotów. Pewne sprawy ciągną się za człowiekiem przez dłuższy czas, niestety. Niektóre przez całe życie – tak już było, nic na to nie poradzą. Amalia także miała własne problemy, które nie pozwalały jej normalnie żyć i cieszyć się każdą chwilą.
- Życie jest trudne, ale nie możemy się poddawać. Póki istnieje sprawiedliwość, póty mamy nadzieję, że jakoś się wszystko ułoży – powiedziała z namysłem.
- Wie pan, dotąd wiara w innych mnie nie zawiodła. Owszem, znam ludzi, którzy wbiliby nóż w plecy każdemu, kto się zbliży, nawet własnej rodzinie. A jednak są tacy, którzy postępują według moralnego kodeksu i będą szukać prawdy. Mam podobno szczęście do ludzi, chociaż zawiodłam się nawet na kilku bliskich mi osobach. I życzę panu tego, by na swej drodze spotykał pan dobrych ludzi – Amalia po prostu nie życzyła nikomu niczego złego, nie potrafiła chyba nienawidzić. Nie lubiła wielu osób, ale nie mogła powiedzieć, że czuje coś bardziej negatywnego. Znała takich, którzy zagubili się w życiu, ale nie potrafiła ich nienawidzić. Każdy miał swoje powody i nie jej oceniać poszczególne jednostki.
- Nigdy nie żałowałam własnego optymizmu. Po prostu spotykam na swej drodze ludzi i sytuacje, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że coś w tym jest. I tego szczerze życzę panu. Mam też nadzieję, że następnym razem spotkamy się w lepszych okolicznościach – jakoś czuła, że to nie będzie koniec ich znajomości.
Na kolejne usłyszane słowa, zareagowała lekkim uśmiechem.
- Dziękuję – odpowiedziała. - Wierzę w to, co mówiłam. Dobro wraca, więc mam nadzieję, że i tym razem coś dobrego stanie się w moim życiu. Może za jakiś czas… - Amalia była załamana od lat i tylko wiara i nadzieja pomagały jej w życiu. Jakoś mijał dzień za dniem, a mrok który dopadał jej myśli i serce, mijał kiedy mogła doświadczyć kontaktu z drugim człowiekiem. Rozmowa, drobne gesty – wszystko to składało się na chwilę normalności dla tej osoby.
- Pieniądze nie są najważniejsze, to drobiazg – powiedziała zgodnie z prawdą. - Ufam, że ludzie się opamiętają i nie będzie już takich sytuacji. Ponoć nic dwa razy się nie zdarza tak samo. Niech to będzie pewnym pocieszeniem. Trzeba go przecież szukać, bo bez tego jest ciężko. Ale będzie, co ma być – każdemu było coś pisane, trzeba znieść wszystko z pokorą.
Amalia wciągnęła zimne powietrze w płuca i odetchnęła głęboko. Myślała nad tym, co ostatnio się działo w jej życiu i zastanawiała się, czy jej optymizm naprawdę był właściwy. Ale z drugiej strony co jej zostało? Chyba by zwariowała z tego wszystkiego. O ile już nie była szalona…
Wysłuchała ze spokojem odpowiedzi rozmówcy, po czym pokiwała głową.
- Ludzie wierzą mediom, a te potrafią przedstawić człowieka w złym świetle. Mam nadzieję, że naprawdę uniknie pan dalszych kłopotów. Pewne sprawy ciągną się za człowiekiem przez dłuższy czas, niestety. Niektóre przez całe życie – tak już było, nic na to nie poradzą. Amalia także miała własne problemy, które nie pozwalały jej normalnie żyć i cieszyć się każdą chwilą.
- Życie jest trudne, ale nie możemy się poddawać. Póki istnieje sprawiedliwość, póty mamy nadzieję, że jakoś się wszystko ułoży – powiedziała z namysłem.
- Wie pan, dotąd wiara w innych mnie nie zawiodła. Owszem, znam ludzi, którzy wbiliby nóż w plecy każdemu, kto się zbliży, nawet własnej rodzinie. A jednak są tacy, którzy postępują według moralnego kodeksu i będą szukać prawdy. Mam podobno szczęście do ludzi, chociaż zawiodłam się nawet na kilku bliskich mi osobach. I życzę panu tego, by na swej drodze spotykał pan dobrych ludzi – Amalia po prostu nie życzyła nikomu niczego złego, nie potrafiła chyba nienawidzić. Nie lubiła wielu osób, ale nie mogła powiedzieć, że czuje coś bardziej negatywnego. Znała takich, którzy zagubili się w życiu, ale nie potrafiła ich nienawidzić. Każdy miał swoje powody i nie jej oceniać poszczególne jednostki.
- Nigdy nie żałowałam własnego optymizmu. Po prostu spotykam na swej drodze ludzi i sytuacje, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że coś w tym jest. I tego szczerze życzę panu. Mam też nadzieję, że następnym razem spotkamy się w lepszych okolicznościach – jakoś czuła, że to nie będzie koniec ich znajomości.
Na kolejne usłyszane słowa, zareagowała lekkim uśmiechem.
- Dziękuję – odpowiedziała. - Wierzę w to, co mówiłam. Dobro wraca, więc mam nadzieję, że i tym razem coś dobrego stanie się w moim życiu. Może za jakiś czas… - Amalia była załamana od lat i tylko wiara i nadzieja pomagały jej w życiu. Jakoś mijał dzień za dniem, a mrok który dopadał jej myśli i serce, mijał kiedy mogła doświadczyć kontaktu z drugim człowiekiem. Rozmowa, drobne gesty – wszystko to składało się na chwilę normalności dla tej osoby.
- Pieniądze nie są najważniejsze, to drobiazg – powiedziała zgodnie z prawdą. - Ufam, że ludzie się opamiętają i nie będzie już takich sytuacji. Ponoć nic dwa razy się nie zdarza tak samo. Niech to będzie pewnym pocieszeniem. Trzeba go przecież szukać, bo bez tego jest ciężko. Ale będzie, co ma być – każdemu było coś pisane, trzeba znieść wszystko z pokorą.
Amalia wciągnęła zimne powietrze w płuca i odetchnęła głęboko. Myślała nad tym, co ostatnio się działo w jej życiu i zastanawiała się, czy jej optymizm naprawdę był właściwy. Ale z drugiej strony co jej zostało? Chyba by zwariowała z tego wszystkiego. O ile już nie była szalona…
Bertram Holstein
Re: A shred of kindness (A. Stjernen & B. Holstein, styczeń 1999) Sro 20 Paź - 18:43
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Tak optymistyczne usposobienie kobiety – diametralnie różne od jego ponurych tendencji – było na pewien sposób otrzeźwiające jak przyjemny powiew chłodnego powietrza wpuszczanego do zamkniętego azylu mieszkania przy otwieraniu okna, by zapalić szybkiego, uśmierzającego frustrację, papierosa; przez moment pozwalał otrząsnąć się z letargu i spojrzeć na wszystko z innej, zdystansowanej perspektywy, w której ramach tym silniej rysował się kontrast ich poglądów. Chciał być jej za to wdzięczny – za tę jasną pręgę ciepłej jasności jej życzliwości sięgającą ku niemu przez szczelinę dzisiejszego spotkania, ale w jej świetle wydawał się sobie nagle tylko jeszcze gorszy; nie potrafił wprawdzie wykrzesać z siebie grama podobnej nadziei czy choć cienia tak spokojnej pokory, zamiast tego mając uporczywą, coraz silniejszą ochotę zatrzasnąć na ponów drzwi, jak najszybciej zejść jej z oczu, ze swoim przygnębieniem, melancholią, rozdrażnieniem jątrzącym się ustawicznie pod łukami żeber. Chciał być jej wdzięczny, tymczasem wprawiało go to przede wszystkim w przygnębioną frustrację, trzymaną za zębami kornej uprzejmości: jej słowa, wypowiadane w najlepszych intencjach, jak sobie przypominał w duchu, okazywały się niedogodne jak drobne drzazgi drążące świadomość wciąż przeżywającą poniżające wydarzenia ostatnich dni.
Jego narzeczona – osoba, której powierzał z ufnością całego siebie, której pozwalał kreślić kształt swojej przyszłości, której podporządkowywał swoje szczęście – nigdy go nie kochała, okłamywała go i zdradzała, wykorzystała darowany jej dostęp do najwrażliwszej części jego życia, by go upokorzyć, porzucić, obnażyć przed światem jako parszywego potwora; dotychczasowy skrzętnie budowany pozór szczęścia runął na jego oczach, przetrącony dłonią, której nie odmówiłby niczego, zwalił mu się na barki ciężarem, spod którego nie wyobrażał sobie kiedykolwiek się podnieść. Wszelkie składane mu tak chętnie i choćby najbardziej szczere życzenia pomyślności i wiary w ludzi czy lepsze jutro, brzmiało w obliczu tego jak niewyszukany, podszywany złośliwością żart. Musiał przypominać sobie, że wcale nim nie jest, wymuszać na sobie opanowanie, kiedy słuchał jej słów, czując zarazem, że ich absurdalna pozytywność przygniata go coraz silniej.
Jak mógł wierzyć jeszcze komukolwiek? Wierzyć, że wszystko się ułoży?
Przyznawała w tym wszystkim, że też doświadczyła jakiejś krzywdy; nie miał jednak już odwagi zapytać jej, jak sobie z tym poradziła. Czuł, że już powiedział zbyt dużo – czuł, że jeśli pozwoli sobie na dalszą rozmowę, nieuchronnie wybuchnie znowu, gniewem lub uwłaczającą rozpaczą, w jakiej nie chciał być widziany przez kogokolwiek. Bolesna narośl zatrzymała mu się w gardle, musiał odchrząknąć, strząsnąć z siebie zimny dreszcz chwytającej go słabości. Nie możemy się poddawać igrało mu w myślach jeszcze przez chwilę, spinając go sztywnym napięciem, podrywając w nim udręczony bunt: czemu nie? Jeśli nie pozostawało człowiekowi nic, czemu nie? Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był prawdziwie szczęśliwy – uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że nie był nawet wtedy, kiedy jeszcze wierzył, że Felicia go kocha, zanim jeszcze misterny miraż życiowego, szczególnie uczuciowego, spełnienia rozsypał się jak domek budowany z kart. Samo to, że szczerze sądził wtedy, że mógłby coś podobnego osiągnąć, wydawało mu się teraz tragicznie głupie; zawsze był przecież fatalnie niezdarny, zawsze ostatecznie niszczył wszystko, na czym mu zależało.
Jak mógł wierzyć, że ktokolwiek mógłby istotnie go kochać? Tę niezdarność, napady niezrozumiałej melancholii, bezmyślną pochopność, klątwę zatruwającą światło żył, ślady dokonanych podłości odciśnięte w szorstkości rąk, miłość zaborczą, zazdrosną, duszącą; jego, drążonego od zawsze czerwiami słabości, które z biegiem czasu, zamiast ustępować, pustoszyły go coraz bardziej.
– Z pewnością – powiedział blado, kiedy przyznawała się do nadziei, że czeka ją jeszcze coś dobrego, wiary, że pomimo doznanych krzywd dobro do niej w jakiś sposób powróci. Nie rozumiał, skąd znajdowała w sobie podkłady tak prostodusznej, zdumiewającej ufności w przyszłość. – Jeśli Norny istotnie nad nami czuwają, sprawiedliwie wyplatając nam dolę, zdaje się, że musi panią czekać jeszcze wiele dobrego, dla uczciwego rozrachunku – słowa, skrzętnie dobierane w wyrachowanej uprzejmości, zdawały się w jego ustach martwe i bezbarwne, zupełnie matowe, mimo że próbował ożywić je cieniem wdzięczności.
– Być może ma pani rację; dziękuję – dodał w odpowiedzi na jej ostatnie słowa, wiedząc doskonale, że nawet gdyby zechciał, nie potrafiłby według nich postąpić, bo jedyna osoba, której pocieszeniom potrafił pokornie ulegać, której pozwalał uładzać skołatane nerwy, której kojącej obecności chronicznie pragnął, zamiast czuć odruchową potrzebę ucieczki przed nią, pozostawała nieosiągalna, oddalona od niego przepaścią minionych lat i nigdy niewyjaśnionego konfliktu.
– Nie będę pani dłużej zatrzymywać, przepraszam – powiedział niespokojnie, pośpiesznie, jakby próbował wyprzedzić wzbierające w nim emocje, nim przełamią znów zapory usilnego spokoju. – Dobrej nocy, pani Stjernen.
Pożegnawszy się, przytrzymał jeszcze chwilę jej spojrzenie, siląc się na blady uśmiech, nim nie odwrócił się, znikając zaraz za rogiem, w cieniu kamienic zrzucając z siebie fasadę spokojnej uprzejmości, wciskając dłoń do kieszeni, by ścisnąć w niej palące bólem, toksyczne srebro podzwaniających talarów.
Bertram i Amalia z tematu
Jego narzeczona – osoba, której powierzał z ufnością całego siebie, której pozwalał kreślić kształt swojej przyszłości, której podporządkowywał swoje szczęście – nigdy go nie kochała, okłamywała go i zdradzała, wykorzystała darowany jej dostęp do najwrażliwszej części jego życia, by go upokorzyć, porzucić, obnażyć przed światem jako parszywego potwora; dotychczasowy skrzętnie budowany pozór szczęścia runął na jego oczach, przetrącony dłonią, której nie odmówiłby niczego, zwalił mu się na barki ciężarem, spod którego nie wyobrażał sobie kiedykolwiek się podnieść. Wszelkie składane mu tak chętnie i choćby najbardziej szczere życzenia pomyślności i wiary w ludzi czy lepsze jutro, brzmiało w obliczu tego jak niewyszukany, podszywany złośliwością żart. Musiał przypominać sobie, że wcale nim nie jest, wymuszać na sobie opanowanie, kiedy słuchał jej słów, czując zarazem, że ich absurdalna pozytywność przygniata go coraz silniej.
Jak mógł wierzyć jeszcze komukolwiek? Wierzyć, że wszystko się ułoży?
Przyznawała w tym wszystkim, że też doświadczyła jakiejś krzywdy; nie miał jednak już odwagi zapytać jej, jak sobie z tym poradziła. Czuł, że już powiedział zbyt dużo – czuł, że jeśli pozwoli sobie na dalszą rozmowę, nieuchronnie wybuchnie znowu, gniewem lub uwłaczającą rozpaczą, w jakiej nie chciał być widziany przez kogokolwiek. Bolesna narośl zatrzymała mu się w gardle, musiał odchrząknąć, strząsnąć z siebie zimny dreszcz chwytającej go słabości. Nie możemy się poddawać igrało mu w myślach jeszcze przez chwilę, spinając go sztywnym napięciem, podrywając w nim udręczony bunt: czemu nie? Jeśli nie pozostawało człowiekowi nic, czemu nie? Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był prawdziwie szczęśliwy – uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że nie był nawet wtedy, kiedy jeszcze wierzył, że Felicia go kocha, zanim jeszcze misterny miraż życiowego, szczególnie uczuciowego, spełnienia rozsypał się jak domek budowany z kart. Samo to, że szczerze sądził wtedy, że mógłby coś podobnego osiągnąć, wydawało mu się teraz tragicznie głupie; zawsze był przecież fatalnie niezdarny, zawsze ostatecznie niszczył wszystko, na czym mu zależało.
Jak mógł wierzyć, że ktokolwiek mógłby istotnie go kochać? Tę niezdarność, napady niezrozumiałej melancholii, bezmyślną pochopność, klątwę zatruwającą światło żył, ślady dokonanych podłości odciśnięte w szorstkości rąk, miłość zaborczą, zazdrosną, duszącą; jego, drążonego od zawsze czerwiami słabości, które z biegiem czasu, zamiast ustępować, pustoszyły go coraz bardziej.
– Z pewnością – powiedział blado, kiedy przyznawała się do nadziei, że czeka ją jeszcze coś dobrego, wiary, że pomimo doznanych krzywd dobro do niej w jakiś sposób powróci. Nie rozumiał, skąd znajdowała w sobie podkłady tak prostodusznej, zdumiewającej ufności w przyszłość. – Jeśli Norny istotnie nad nami czuwają, sprawiedliwie wyplatając nam dolę, zdaje się, że musi panią czekać jeszcze wiele dobrego, dla uczciwego rozrachunku – słowa, skrzętnie dobierane w wyrachowanej uprzejmości, zdawały się w jego ustach martwe i bezbarwne, zupełnie matowe, mimo że próbował ożywić je cieniem wdzięczności.
– Być może ma pani rację; dziękuję – dodał w odpowiedzi na jej ostatnie słowa, wiedząc doskonale, że nawet gdyby zechciał, nie potrafiłby według nich postąpić, bo jedyna osoba, której pocieszeniom potrafił pokornie ulegać, której pozwalał uładzać skołatane nerwy, której kojącej obecności chronicznie pragnął, zamiast czuć odruchową potrzebę ucieczki przed nią, pozostawała nieosiągalna, oddalona od niego przepaścią minionych lat i nigdy niewyjaśnionego konfliktu.
– Nie będę pani dłużej zatrzymywać, przepraszam – powiedział niespokojnie, pośpiesznie, jakby próbował wyprzedzić wzbierające w nim emocje, nim przełamią znów zapory usilnego spokoju. – Dobrej nocy, pani Stjernen.
Pożegnawszy się, przytrzymał jeszcze chwilę jej spojrzenie, siląc się na blady uśmiech, nim nie odwrócił się, znikając zaraz za rogiem, w cieniu kamienic zrzucając z siebie fasadę spokojnej uprzejmości, wciskając dłoń do kieszeni, by ścisnąć w niej palące bólem, toksyczne srebro podzwaniających talarów.
Bertram i Amalia z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat