Past the point of no return (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1988)
2 posters
Folke Baantjer
Past the point of no return (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1988) Wto 9 Lut - 20:33
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Późnymi popołudniami kampus spowijała przyjemna aura milczącego spokoju – długie sienie pogrążyły się w niebieskawym świetle rychło nadchodzącego wieczoru, rozległe błonia przyjęły natomiast ciemny, atramentowy odcień zieleni, przypominając teraz wolno falujące morze, po którego wzniesieniach można by unosić się i opadać. Lubił zostawać tu późnymi popołudniami, szczególnie wiosną, kiedy słońce wciąż chowało się jeszcze wcześnie za widnokręgiem, lecz do Midgardu docierały już pierwsze, cieplejsze podmuchy wiatru, będącego skromną, bezpretensjonalną zapowiedzią nadchodzącego lata. Przede wszystkim lubił jednak być tu sam, lubił iść wzdłuż długiego korytarza bez przymusu kontrolowania statyczności swych chwiejnych kroków, bez karku zdrętwiałego w oczekiwaniu na atak kaustycznych złośliwości lub dokuczliwych przepychanek. Niekiedy do późnego wieczoru przebywał w teatralnej sali prób, gdzie siadał na opustoszałej scenie, pozwalając by każda myśl, każde drgnienie wyobraźni, najsubtelniejsze wrażenia – jak w czułym sejsmografie duszy – rozłożone zostały na czynniki pierwsze, przyłapywane przez wyćwiczoną uwagę jego spostrzegawczości już w momencie ich poczęcia, w ledwo odczuwalnym kształcie. Uczucia te przelewały się przez niego, uderzając o brzeg wzburzonych wspomnień jak odpływy i przypływy podjudzonego huraganem oceanu, którego szmaragdowa, przejrzysta mielizna prezentowana na co dzień poczynała przybierać groźne, granatowe odcienie niezbadanych głębin.
Dzisiaj nie był jednak sam. Dzisiaj dany był mu przywilej siedzenia u czyjegoś boku, odczuwania rozwibrowanego ciepła ciała drugiego człowieka, na którego obecność nie zasługiwał, mimo to czepiał jej się z upokarzającą desperacją, próbując zatrzymać chłopaka przy sobie szczerym uśmiechem, tanimi opowieściami i przyjemnym spokojem wieczoru, dzieląc się z nim miejscem, które uważał dotąd za intymną oazę swej prywatności, jaskinię architektonicznych zagłębień, w której mógłby choćby na moment schronić się przed rzeczywistością. Podświadomie, z histeryczną obawą, domyślał się jednak, że Bertram pragnął od niego czegoś więcej – czegoś, co, jeśli chciał spędzać kolejne wieczory w jego towarzystwie, będzie musiał mu podarować, niezależnie od swych lęków i zahamowań, demonicznych biesów niepewności kłapiących groźnie zębami gdzieś w spowitych cieniem fragmentach jego duszy. Miał, zdawałoby się, wybitnie niezdrowe skłonności do wikłania się w pajęczyny stosunków niespełnionych, dalekich, pełnych cierpienia, jak gdyby podświadomie sądził, że były to jedyne formy relacji, na jakie zasługiwał. W głębi posiniaczonego emocjami serca, bał się ludzi, bał się z nimi przebywać, bał się, że powie coś nietaktownego, że powie za dużo, że ich urazi, że go odtrącą, wiedząc jednocześnie, że zdroworozsądkowo powinni tak właśnie zrobić lub, co gorsza, przywołując te podejrzenia do życia determinacją, z jaką ich oczekiwał. Dlaczego nie wyrósł jak inne dzieci?, rodzice zastanawiali się niekiedy, dlaczego nie był pochłonięty radością, dlaczego przyszedł na świat z wrodzonym lękiem, który nieustannie ukazywał mu swoje oblicze?
– Bertram. – odparł, kiedy przyjaciel uchylił drzwi, wchodząc do pomieszczenia, a na jego pobladłe lico spłynęła łuna ciepłego uśmiechu. Siedział na skraju pustej sceny, a kiedy Holstein podszedł do niego, przesunął się nieznacznie, pozwalając mu usiąść obok. Skromna sala teatralna stała się w przeciągu ostatnich kilku tygodni najczęstszym miejscem ich pokryjomych spotkań, w ciągu dnia nieszczególnie popularna wśród uczniów, popołudniami zdawała się umykać nawet ze świadomości belfrów, którzy – czy to z roztargnienia czy ze zwykłego lenistwa – zapominali zamykać ją na klucz. Zaraz, niespodziewanie, Folke podciągnął nogi na scenę i spojrzał bezpośrednio na lico towarzysza, wyciągając przed siebie dłonie uformowane w pokraczną bańkę, jak gdyby próbował skryć w nich coś, co trzymał w środku, za ciepłą fasadą ciasno przylegających do siebie palców. Dostrzegając zdziwienie na twarzy chłopaka, wykrzywił wargi w figlarnym uśmiechu, zadzierając lekko brodę i ukradkowym ruchem głowy próbując odgarnąć z twarzy kosmyk niesfornych włosów, który opadł mu na czoło. – Zgadnij.
Dzisiaj nie był jednak sam. Dzisiaj dany był mu przywilej siedzenia u czyjegoś boku, odczuwania rozwibrowanego ciepła ciała drugiego człowieka, na którego obecność nie zasługiwał, mimo to czepiał jej się z upokarzającą desperacją, próbując zatrzymać chłopaka przy sobie szczerym uśmiechem, tanimi opowieściami i przyjemnym spokojem wieczoru, dzieląc się z nim miejscem, które uważał dotąd za intymną oazę swej prywatności, jaskinię architektonicznych zagłębień, w której mógłby choćby na moment schronić się przed rzeczywistością. Podświadomie, z histeryczną obawą, domyślał się jednak, że Bertram pragnął od niego czegoś więcej – czegoś, co, jeśli chciał spędzać kolejne wieczory w jego towarzystwie, będzie musiał mu podarować, niezależnie od swych lęków i zahamowań, demonicznych biesów niepewności kłapiących groźnie zębami gdzieś w spowitych cieniem fragmentach jego duszy. Miał, zdawałoby się, wybitnie niezdrowe skłonności do wikłania się w pajęczyny stosunków niespełnionych, dalekich, pełnych cierpienia, jak gdyby podświadomie sądził, że były to jedyne formy relacji, na jakie zasługiwał. W głębi posiniaczonego emocjami serca, bał się ludzi, bał się z nimi przebywać, bał się, że powie coś nietaktownego, że powie za dużo, że ich urazi, że go odtrącą, wiedząc jednocześnie, że zdroworozsądkowo powinni tak właśnie zrobić lub, co gorsza, przywołując te podejrzenia do życia determinacją, z jaką ich oczekiwał. Dlaczego nie wyrósł jak inne dzieci?, rodzice zastanawiali się niekiedy, dlaczego nie był pochłonięty radością, dlaczego przyszedł na świat z wrodzonym lękiem, który nieustannie ukazywał mu swoje oblicze?
– Bertram. – odparł, kiedy przyjaciel uchylił drzwi, wchodząc do pomieszczenia, a na jego pobladłe lico spłynęła łuna ciepłego uśmiechu. Siedział na skraju pustej sceny, a kiedy Holstein podszedł do niego, przesunął się nieznacznie, pozwalając mu usiąść obok. Skromna sala teatralna stała się w przeciągu ostatnich kilku tygodni najczęstszym miejscem ich pokryjomych spotkań, w ciągu dnia nieszczególnie popularna wśród uczniów, popołudniami zdawała się umykać nawet ze świadomości belfrów, którzy – czy to z roztargnienia czy ze zwykłego lenistwa – zapominali zamykać ją na klucz. Zaraz, niespodziewanie, Folke podciągnął nogi na scenę i spojrzał bezpośrednio na lico towarzysza, wyciągając przed siebie dłonie uformowane w pokraczną bańkę, jak gdyby próbował skryć w nich coś, co trzymał w środku, za ciepłą fasadą ciasno przylegających do siebie palców. Dostrzegając zdziwienie na twarzy chłopaka, wykrzywił wargi w figlarnym uśmiechu, zadzierając lekko brodę i ukradkowym ruchem głowy próbując odgarnąć z twarzy kosmyk niesfornych włosów, który opadł mu na czoło. – Zgadnij.
Bertram Holstein
Re: Past the point of no return (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1988) Sro 10 Lut - 21:20
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Odwlekał powrót do domu, znowu – nie pierwszy i nie ostatni raz, tak samo z realnej niechęci stanięcia pod ostrzałem krytycznych spojrzeń i dociekliwych pytań rodziny, jak, zdawało mu się, ze zwykłego już przyzwyczajenia, nabytego przypadkiem, w sposób naturalny, w ciągu ostatnich dwóch, burzliwych lat, spędzonych w nieustannym naprężeniu nerwów i mięśni, w zaciśnięciu zębów, od którego wieczorami bolały szczęki, w drżeniu zwiniętych pięści, których nie chciał i wprawdzie nie potrafił już powstrzymywać. Przeciwny front, smagający go przez lata bezlitosną dokuczliwością i bezkarną agresją, jakby na złość wobec jego rozkwitłej potrzeby bezpośredniej konfrontacji, nabrał zdroworozsądkowej powściągliwości; Bertram nie potrafił jednak wciąż, siłą kolejnego przyzwyczajenia, zakorzenionego w płochliwym, rozedrganym sercu, zaufać tym interwałom wywalczonego zawieszenia broni i trywialnego spokoju. Przemierzając korytarze akademii, otoczony niosącym się pod strzeliste łuki żeber sklepienia rejwachem, łapał się, niezmiennie, na bezwarunkowych odruchach wyuczonej, instynktownej baczności – wzdrygał się, słysząc nagłe erupcje śmiechów, zaciskał palce oględnie na pasku torby, gdy ktoś podążał za nim przez rytmiczną sekwencję zbyt wielu kroków i omijał, z powodu wykształconego nawyku niemal wbrew sobie, wszelkie architektoniczne wnęki czy zaułki, wiedząc doskonale, że są one tak samo dobrą kryjówką dla szukających chwilowej choć flauty, jak i dla tych, którzy powzięli zamiar wziąć ją bezwzględnym szturmem nieprzyjaznych intencji. Czasami, w dni wyjątkowo złe, zbaczał z kursu i przechodził obok nich celowo, wyrywając się z rutyny bezpiecznych szlaków, chowając w sobie jątrzącą się nadzieję, że ktoś zagrodzi mu drogę, złapie go za kołnierz i sprowokuje; zawsze było mu później wstyd przed sobą samym, tym mocniej jeszcze, jeśli nikt nie odważył się podnieść rzucanej przezeń rękawicy – dręczyła go później myśl, że staje się podobny tym, przez których drażniło go przypadkowe spojrzenie czy niepoświęcony mu, rozbawiony uśmiech.
Teraz, kiedy przemierzał te same korytarze w dogasającym, burym świetle kwietniowego popołudnia, czuł – nareszcie – jak jego nerwy ulegają powoli kojącemu stanowi uśpienia, w jakim pogrążyła się opustoszała, zawieszona między jednym planem zajęć a drugim, akademia. Balsamiczny chłód paliatywnego rozprężenia osiadał na jego karku i krzepkich barkach, odsłaniając przed nim zarazem spiętrzoną kolubrynę zmęczenia, jakiego dotąd nie był w pełni świadom. Czuł jeszcze na kości lewego policzka pulsujące echo przyjętego nań ciosu, czuł też jak głuchy ból rozlewa się gorącem wzdłuż prawego boku i sięga w głąb trzewi – ani jemu, ani temu drugiemu nie starczyło jednak dziś ani żarliwości, ani odwagi, by doprowadzić do konsekwencji znaczniejszych. Było to, jedno z częstszych, przypadkowe, ale nieuniknione wyładowanie, do jakiego oboje dojrzewali powoli przez ostatnie parę dni, nie wiedząc sami, z kim dane będzie im utknąć w zwarciu eskalującej szybko scysji; wystarczyło jednak nieopatrzne skrzyżowanie obnażonych kling spojrzeń, by doznać jednoczesnej rewelacji, rozwiewającej w tej kwestii wszelkie wątpliwości.
Holstein pchnął skrzydło ozdobnych drzwi, by wsunąć się przez ich szczelinę w cichą enklawę sali teatralnej; tutaj dopiero, jakby dostąpił wreszcie finału postępującej stabilizacji wewnętrznej, zdobył się na niesforny eksces pogodnego entuzjazmu i rozciągnął wargi w szczerym, nieskrępowanym uśmiechu.
– Baantjer – odpowiedział natychmiast rozpogodzony. Odnalazł sylwetkę przyjaciela na skraju sceny i, zamknąwszy za sobą drzwi, podążył w jego kierunku, porzucając torbę na przypadkowe, skrajne w szeregu, krzesło. Ściągnął zaraz z grzbietu również okowy eleganckiego mundurku, który wylądował ostatecznie na scenie obok robiącego mu miejsce Folke. Zanim skorzystał z zaproszenia, zlustrował ukradkiem jego twarz, poszukując na niej śladów wydarzeń minionego dnia; uspokojony, podparł się rękami o krawędź i podźwignął w górę, by usiąść z marudnym stęknięciem. Zaintrygowany, spojrzał zmęczonym orzechem oczu na zamknięte na czymś dłonie, łapiąc przy okazji zaraźliwy rozbłysk uśmiechu, jaki rozbawionym refleksem wniknął w jasne plamki jego własnych tęczówek.
– Talary, które mi wisisz, mam nadzieję – strzelił żartobliwie, zanim jednak Folke zdążyłby potwierdzić czy też odrzucić jego odpowiedź, dodał z ospałą miękkością głosu: – Nie drocz się ze mną.
Obracając tors bardziej w stronę chłopaka, bezpardonowo otulił jego skurczone dłonie swoimi, wsuwając kciuki w szczelinę między nimi, by z roztropną ostrożnością spróbować je rozchylić. Jego ręce były niezgrabne i szorstkie, poznaczone brunatnymi strupami i świeżym zaczerwienieniem na kostkach; gdyby miał do czynienia z kimś innym, poczułby się zapewne zawstydzony ich szurpatą topornością i wyraźną tendencją do zaciskania się w pięści, lecz przy Folke nie potrafił się wprawdzie wstydzić – wiedział, że nie musi obawiać się ani dotkliwej dociekliwości, ani pochopnego sztychu oceny.
Teraz, kiedy przemierzał te same korytarze w dogasającym, burym świetle kwietniowego popołudnia, czuł – nareszcie – jak jego nerwy ulegają powoli kojącemu stanowi uśpienia, w jakim pogrążyła się opustoszała, zawieszona między jednym planem zajęć a drugim, akademia. Balsamiczny chłód paliatywnego rozprężenia osiadał na jego karku i krzepkich barkach, odsłaniając przed nim zarazem spiętrzoną kolubrynę zmęczenia, jakiego dotąd nie był w pełni świadom. Czuł jeszcze na kości lewego policzka pulsujące echo przyjętego nań ciosu, czuł też jak głuchy ból rozlewa się gorącem wzdłuż prawego boku i sięga w głąb trzewi – ani jemu, ani temu drugiemu nie starczyło jednak dziś ani żarliwości, ani odwagi, by doprowadzić do konsekwencji znaczniejszych. Było to, jedno z częstszych, przypadkowe, ale nieuniknione wyładowanie, do jakiego oboje dojrzewali powoli przez ostatnie parę dni, nie wiedząc sami, z kim dane będzie im utknąć w zwarciu eskalującej szybko scysji; wystarczyło jednak nieopatrzne skrzyżowanie obnażonych kling spojrzeń, by doznać jednoczesnej rewelacji, rozwiewającej w tej kwestii wszelkie wątpliwości.
Holstein pchnął skrzydło ozdobnych drzwi, by wsunąć się przez ich szczelinę w cichą enklawę sali teatralnej; tutaj dopiero, jakby dostąpił wreszcie finału postępującej stabilizacji wewnętrznej, zdobył się na niesforny eksces pogodnego entuzjazmu i rozciągnął wargi w szczerym, nieskrępowanym uśmiechu.
– Baantjer – odpowiedział natychmiast rozpogodzony. Odnalazł sylwetkę przyjaciela na skraju sceny i, zamknąwszy za sobą drzwi, podążył w jego kierunku, porzucając torbę na przypadkowe, skrajne w szeregu, krzesło. Ściągnął zaraz z grzbietu również okowy eleganckiego mundurku, który wylądował ostatecznie na scenie obok robiącego mu miejsce Folke. Zanim skorzystał z zaproszenia, zlustrował ukradkiem jego twarz, poszukując na niej śladów wydarzeń minionego dnia; uspokojony, podparł się rękami o krawędź i podźwignął w górę, by usiąść z marudnym stęknięciem. Zaintrygowany, spojrzał zmęczonym orzechem oczu na zamknięte na czymś dłonie, łapiąc przy okazji zaraźliwy rozbłysk uśmiechu, jaki rozbawionym refleksem wniknął w jasne plamki jego własnych tęczówek.
– Talary, które mi wisisz, mam nadzieję – strzelił żartobliwie, zanim jednak Folke zdążyłby potwierdzić czy też odrzucić jego odpowiedź, dodał z ospałą miękkością głosu: – Nie drocz się ze mną.
Obracając tors bardziej w stronę chłopaka, bezpardonowo otulił jego skurczone dłonie swoimi, wsuwając kciuki w szczelinę między nimi, by z roztropną ostrożnością spróbować je rozchylić. Jego ręce były niezgrabne i szorstkie, poznaczone brunatnymi strupami i świeżym zaczerwienieniem na kostkach; gdyby miał do czynienia z kimś innym, poczułby się zapewne zawstydzony ich szurpatą topornością i wyraźną tendencją do zaciskania się w pięści, lecz przy Folke nie potrafił się wprawdzie wstydzić – wiedział, że nie musi obawiać się ani dotkliwej dociekliwości, ani pochopnego sztychu oceny.
Folke Baantjer
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nie lubił wracać do domu – był za niego wdzięczny, a jednak, ilekroć przekraczał próg, w jego sercu rozpalała się obawa, że to, co zostało mu ofiarowane przez lata, rozpadnie się jak domek z kart, nietrwała, papierowa konstrukcja, którą, w egoistycznym wyrazie niewdzięczności, pozwolił sobie nadwyrężyć. Czuł się zawstydzony i upokorzony swymi myślami, które mimowolnie uwłaczały nawet ludziom, którzy nie oferowali mu niczego innego jak miłości, dobroci, troski, które kazały podejrzewać, że za każdym aktem ich czułości, kryła się jakaś nikczemność – żal, niechęć, frustracja, skierowana, niby ostry puginał, bezpośrednio w jego obecność. Miał neurotyczną skłonność do niszczenia relacji i emocji, w które inni ludzie pragnęli go wplątać, pragnął uznania, lecz gdy tylko je otrzymywał, zdawało mu się, że na nie nie zasługuje i robił wszystko, by skazić urok, jakim go obdarzono, jak gdyby dokonywał egzekucji na własnych uczuciach – o ile prosty, fizyczny erotyzm był więc uczciwy i zrozumiały, o tyle miłość duchowa była podejrzana, do niej musiał odnosić się z ostrożnością, rozmysłem, asekuracją. Pozytywne odczucia miłosne istniały w jego głowie niby duchy, krążące nad opustoszałym cmentarzem – zawodzące, lecz nieuchwytne, zatrzymane w przestrzeni pomiędzy dwoma przeciwnymi skrajnościami. Niekiedy zastanawiał się bezgłośnie, czy istniały w nim w ogóle jakieś pragnienia sercowe – czy raczej tylko lęk przed jakimkolwiek uczuciem?
Uśmiechnął się delikatnie, kiedy Bertram usiadł na scenie obok niego, udał, że nie zauważa, jak jego wzrok taksuje wpierw bacznie jego twarz, jak gdyby w poszukiwaniu rys, zadrapań i siniaków, siłą woli powstrzymał się, by nie unieść dłoni w celu zakrycia niewielkiego, ciemnego pieprzyka na lekko zaokrąglonej brodzie. Odkąd przesiadywał w bezpiecznej enklawie sali teatralnej, łatwiej przychodziło mu unikanie konfrontacji z rówieśnikami, którzy zwykli śmiać się z jego rachitycznego, kościstego ciała, włosów nieustannie opadających na czoło i sinych półksiężyców kwitnących na bladej twarzy ilekroć ktoś po raz kolejny podstawiał mu nogę, by uderzył o gładką, twardą fakturę podłogi. Dawniej pokazywano sobie nawzajem jego krzywe zęby, aż wyrobił w sobie nawyk uśmiechania się przy zamkniętych ustach – nawet teraz, kiedy zgryz nabrał symetrii. W obecności Bertrama nauczył się nie odczuwać upokorzenia ograniczeniami, jakie narzucało na niego własne ciało, Holstein zdawał się zresztą rozumieć niechęć, lęk i zawstydzenie, które ogarniało go zawsze, ilekroć doświadczał nieoczekiwanego napadu choroby – kiedy siedzieli razem w milczącym oczekiwaniu na ustąpienie paraliżujących ataków bólu, niczym para rozbitków wyrzuconych morską falą na bezludny brzeg, odczuwał pewien osobliwy rodzaj spokoju, bezpieczeństwa wynikającego z krótkotrwałego choćby znalezienia się w punkcie, który nie wymagał już podjęcia żadnego ryzyka, który pozwalał schronić się przed światem, a przede wszystkim przed samym sobą.
– Niestety. – uniósł kąciki warg, odwzajemniając podarowaną mu żartobliwość. – Obawiam się, że twoja kieszeń jeszcze długi czas będzie musiała świecić pustkami. – odparł, zaraz ustąpił jednak, pozwalając by chłopak otulił jego dłonie swoimi własnymi, by dostrzec to, co Folke dotąd ukrywał w środku. Wpierw spomiędzy rąk prześwitywać zaczęło blade, jasne światło, gdy rozchylił je jednak wystarczająco, by dostrzec to, co skrywało się w wewnątrz, oboje musieli odsunąć głowy do tyłu, wszak niewielki, błędny ognik skorzystał z ofiarowanej mu nareszcie wolności z żywotnym entuzjazmem, odskakując gwałtownie i zawisając w powietrzu ponad nimi, niby fluorescencyjna kula światła. Marteboljuset rozjaśnił chwilowo pomieszczenie, które zdążyło już pogrążyć się w granatowym cieniu wieczoru, unosił się przez chwilę w miejscu, po czym czmychnął raptownie przez uchylone okno w stronę rozległych, zielonych błoni. Folke roześmiał się i przechylił nieznacznie głowę, opierając się barkiem o lewe ramię Bertrama, przez moment obserwując jeszcze iskierkę ognistego odbłysku znikającą w gęstej ciemności nocy.
– Na wyspach łapaliśmy je kiedyś do kolorowych słoików, które potem świeciły się jak szklane lampiony. Trzeba było uważać, bo niekiedy zaciągały chłopaków w głąb lasu i trzeba było ich szukać. Całe szczęście była to krótka faza zainteresowania, z której uratowały mnie wrotki. – odrzekł, uśmiechając się krzywo na myśl o tamtych czasach – poniekąd z rozbawieniem, jakie mimowolnie przychodziło mu na myśl, gdy wspominał zapał z jakim podchodził niegdyś do otaczającej go rzeczywistości, jednocześnie jednak nie bez krzty smutku, który, pomimo uporczywej próby ukrycia go przed Bertramem, błysnął w jego oczach odbitką pochmurnej nostalgii. Było mu żal, że chłopak nie poznał go wcześniej – gdy Folke mógł jeszcze biegać przez zielone pagórki, gdy po stromych, skalistych zboczach schodził w dół na plażę, gdy jeździł na wrotkach, bawił się w berka, godzinami chodził wzdłuż linii brzegu, pozwalając, by chłodne fale wzburzonej wody obmywały jego gołe kostki. Było mu żal, że siłą rzeczy, niezależnie od wszystkiego, Holstein musiał postrzegać go jako kalekę.
– Nie widziałem cię dzisiaj cały dzień. – odrzekł w końcu, przerywając ciszę i przenosząc zielonkawy szmaragd spojrzenia bezpośrednio na twarz przyjaciela. – Co robiłeś? Opowiedz mi. – uśmiechnął się promiennie i nieco zaczepnie, szturchając chłopaka lekko ramieniem, jak gdyby w nieporadnej próbie dodania sobie animuszu.
Uśmiechnął się delikatnie, kiedy Bertram usiadł na scenie obok niego, udał, że nie zauważa, jak jego wzrok taksuje wpierw bacznie jego twarz, jak gdyby w poszukiwaniu rys, zadrapań i siniaków, siłą woli powstrzymał się, by nie unieść dłoni w celu zakrycia niewielkiego, ciemnego pieprzyka na lekko zaokrąglonej brodzie. Odkąd przesiadywał w bezpiecznej enklawie sali teatralnej, łatwiej przychodziło mu unikanie konfrontacji z rówieśnikami, którzy zwykli śmiać się z jego rachitycznego, kościstego ciała, włosów nieustannie opadających na czoło i sinych półksiężyców kwitnących na bladej twarzy ilekroć ktoś po raz kolejny podstawiał mu nogę, by uderzył o gładką, twardą fakturę podłogi. Dawniej pokazywano sobie nawzajem jego krzywe zęby, aż wyrobił w sobie nawyk uśmiechania się przy zamkniętych ustach – nawet teraz, kiedy zgryz nabrał symetrii. W obecności Bertrama nauczył się nie odczuwać upokorzenia ograniczeniami, jakie narzucało na niego własne ciało, Holstein zdawał się zresztą rozumieć niechęć, lęk i zawstydzenie, które ogarniało go zawsze, ilekroć doświadczał nieoczekiwanego napadu choroby – kiedy siedzieli razem w milczącym oczekiwaniu na ustąpienie paraliżujących ataków bólu, niczym para rozbitków wyrzuconych morską falą na bezludny brzeg, odczuwał pewien osobliwy rodzaj spokoju, bezpieczeństwa wynikającego z krótkotrwałego choćby znalezienia się w punkcie, który nie wymagał już podjęcia żadnego ryzyka, który pozwalał schronić się przed światem, a przede wszystkim przed samym sobą.
– Niestety. – uniósł kąciki warg, odwzajemniając podarowaną mu żartobliwość. – Obawiam się, że twoja kieszeń jeszcze długi czas będzie musiała świecić pustkami. – odparł, zaraz ustąpił jednak, pozwalając by chłopak otulił jego dłonie swoimi własnymi, by dostrzec to, co Folke dotąd ukrywał w środku. Wpierw spomiędzy rąk prześwitywać zaczęło blade, jasne światło, gdy rozchylił je jednak wystarczająco, by dostrzec to, co skrywało się w wewnątrz, oboje musieli odsunąć głowy do tyłu, wszak niewielki, błędny ognik skorzystał z ofiarowanej mu nareszcie wolności z żywotnym entuzjazmem, odskakując gwałtownie i zawisając w powietrzu ponad nimi, niby fluorescencyjna kula światła. Marteboljuset rozjaśnił chwilowo pomieszczenie, które zdążyło już pogrążyć się w granatowym cieniu wieczoru, unosił się przez chwilę w miejscu, po czym czmychnął raptownie przez uchylone okno w stronę rozległych, zielonych błoni. Folke roześmiał się i przechylił nieznacznie głowę, opierając się barkiem o lewe ramię Bertrama, przez moment obserwując jeszcze iskierkę ognistego odbłysku znikającą w gęstej ciemności nocy.
– Na wyspach łapaliśmy je kiedyś do kolorowych słoików, które potem świeciły się jak szklane lampiony. Trzeba było uważać, bo niekiedy zaciągały chłopaków w głąb lasu i trzeba było ich szukać. Całe szczęście była to krótka faza zainteresowania, z której uratowały mnie wrotki. – odrzekł, uśmiechając się krzywo na myśl o tamtych czasach – poniekąd z rozbawieniem, jakie mimowolnie przychodziło mu na myśl, gdy wspominał zapał z jakim podchodził niegdyś do otaczającej go rzeczywistości, jednocześnie jednak nie bez krzty smutku, który, pomimo uporczywej próby ukrycia go przed Bertramem, błysnął w jego oczach odbitką pochmurnej nostalgii. Było mu żal, że chłopak nie poznał go wcześniej – gdy Folke mógł jeszcze biegać przez zielone pagórki, gdy po stromych, skalistych zboczach schodził w dół na plażę, gdy jeździł na wrotkach, bawił się w berka, godzinami chodził wzdłuż linii brzegu, pozwalając, by chłodne fale wzburzonej wody obmywały jego gołe kostki. Było mu żal, że siłą rzeczy, niezależnie od wszystkiego, Holstein musiał postrzegać go jako kalekę.
– Nie widziałem cię dzisiaj cały dzień. – odrzekł w końcu, przerywając ciszę i przenosząc zielonkawy szmaragd spojrzenia bezpośrednio na twarz przyjaciela. – Co robiłeś? Opowiedz mi. – uśmiechnął się promiennie i nieco zaczepnie, szturchając chłopaka lekko ramieniem, jak gdyby w nieporadnej próbie dodania sobie animuszu.
Bertram Holstein
Re: Past the point of no return (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1988) Pią 19 Lut - 22:30
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W tych rzadkich chwilach zupełnego rozprężenia w obecności drugiego, tak mu wprawdzie różnego pod wieloma względami, usposobienia z niezmiennie przyjemnym zaskoczeniem zauważał alochtoniczny obszarom jego charakteru brak potrzeby pilnowania rysujących się jawnie oddźwięków doświadczanych emocji i wrażeń, brak odruchu powściągania ich i chowania w bezpieczeństwie niewyrażenia. Przez szczelinę między dłońmi poczęło przezierać doń światło, z początku spokojne i nieruchome, póki perspektywa wolności nie rzuciła się w świadomość stworzenia i nie wprawiła go w rozjuszone podrygi, wprawiające blask w niespokojne migotanie. Bertram, nie kryjąc w żadnym stopniu własnego entuzjazmu, subtelnym naciskiem palców rozchylił ręce przyjaciela bardziej, by umożliwić ognikowi wyskoczenie z okowów chwilowego więzienia; jego hipnotyzująca łuna odbijała się w zapatrzonych w niego źrenicach, rozsypując na ich rozszerzonych tarczach okruchy niewinnego, młodzieńczego zachwytu, z natury tak jeszcze niewymagającego. Holstein zupełnie bezwiednie nie puszczał dłoni przyjaciela; ze szczerym uśmiechem, zwyczajnie i aż radosnym, obserwował jak marteboljuset roztacza wokół swoją jasność, rzuca na skancerowany parkiet sceny drżący blask, na ścianach wykrawa ostre kontury cieni oświetlonych przedmiotów, wyłania z półmroku wieczoru niepokojącą bladość twarzy Folke, siny odcień cienkiej skóry pod zielonymi oczami i złoty refleks opadających na czoło kosmyków.
– To jest lepsze – zauważył, zanim ognik nie podskoczył niespokojnie ostatni raz i nie pognał w stronę otwartego okna, by wniknąć w płótno gasnącego dnia, niepocieszony zapewne brakiem zwiedzionych przezeń ofiar. Dopiero teraz Holstein cofnął swoje dłonie, patrząc jeszcze w prostokąt tkwiącego w drewnianej ramie szkła, sięgając zarazem do guzika pod szyją, by rozpiąć go zręcznym ruchem niezgrabnych palców. Było mu dobrze nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy nie mówili nic – potrafili dzielić ze sobą milczenie w sposób, jaki sprawiał przyjemność, darował mu ulgę w dotkliwej dążności do wyciszającej samotności, nie dręcząc zarazem przykrą świadomością faktycznego wyobcowania. Folke umiał, jak nikt inny, być obok i nie forsować swojej obecności, co, jak się Bertramowi zdawało, większość ludzi czyniło prostodusznym odruchem bądź mimowiednością, dyktowaną niedyskretnym charakterem lub wymuszoną uprzejmością. Nawet kiedy mówili, nie czuł nigdy ciężaru ich rozmów, nie ważył na języku słów własnych ani w skroniach nie przytrzymywał uważnie jego; wiedział zarazem, że gdyby nie potrafił rozmawiać w ogóle, jak mu się czasami zdarzało w silniejszych epizodach emocjonalnego wycofania, Folke nie miałby mu tego za złe. Potrafił czekać, nie dając mu odczuć presji zniecierpliwienia czy oczekiwania; potrafił, jakimś sposobem, nie wzbudzać w Bertramie potrzeby ucieczki lub odrzucenia drugiej osoby, w wyuczonej strategii obrony przed rozczarowaniem, dyskomfortem czy przed sobą samym.
Czując nacisk ramienia chłopaka, oparł się też o niego, słuchając jego słów z posmakiem pewnej goryczy, połączonej jednak w znośny sposób ze słodyczą rysowanych mu obrazów. Przez chwilę próbował znaleźć w sobie podobną prostą tęsknotę za czasem minionym, ale natykał się tylko na żałosną jałowość, miał bowiem dobre wspomnienia, nanizane jak koraliki na żyłkę nostalgii, zdawało mu się jednak, że nie umie odwzorować pogodnego sentymentu, jaki słyszał w głosie Baantjera. Dostrzegał tylko widmo goryczy i rozżalenia, reminiscencji powleczonej przede wszystkim smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości, których nie chciał wywlekać na wierzch, niezdolny obnażać aż tak swoich uczuć, nawet przy Folke. Uśmiechnął się zamiast tego pod nosem do wspomnień przyjaciela, potrafiąc docenić ich wartość bez zawistnej zazdrości. Szturchnięty najpierw pytaniem, potem barkiem, wzniósł ze zrezygnowaniem oczy ku wysokiemu sufitowi, odchylając się do tyłu, po czym z marudnym stęknięciem opadł plecami na zmatowiałe deski, kładąc odruchem dłoń na boku, w którym odezwało się echo bólu.
– Zachwycałem nauczycieli moim geniuszem, obstawiałem z chłopakami wyniki sobotniego meczu hokejowego i oganiałem się od natrętnych dziewczyn. Jak zawsze – powiedział z żartobliwym przekąsem, unosząc dłoń, by wsunąć palce w rozsypaną w nieład nad czołem, umbrową czuprynę i zamykając oczy. Milczał później przez krótką chwilę, poddając się balastowi dzisiejszych wydarzeń przesuwających się pod powiekami; jego kołnierz był wciąż wygnieciony, poznaczony odciskami brudnych, zaciśniętych rąk. – Dostałem znowu w pysk – zauważył jakby mimochodem, tonem wskazującym jednak, że nie chciał się na tym skupiać; kontynuował zaraz zresztą, uderzając w zupełnie inną nutę: – Nie myślisz czasem, żeby uciec, Folke? Od tego wszystkiego. Może nawet i na wyspy, czemu nie, znowu łapać błędne ogniki w słoiki – mógłbyś mi pokazać jak to się robi. A może gdzieś dalej, jak najdalej. Moglibyśmy spać pod namiotem albo nie spać w ogóle, wynająć domek nad jeziorem w głuchej puszczy albo wylosować na ślepo miejsce na mapie – jego głos stopniowo nabierał feerycznej predylekcji, siły narastającego zdecydowania, by przedzierzgnąć myśl w działanie. Uśmiechnął się z rozbawieniem pod garbatym, posypanym piegami nosem. – Jak tylko przyjdą wakacje, inaczej matka by mnie już na pewno zabiła, ku radości reszty rodziny.
– To jest lepsze – zauważył, zanim ognik nie podskoczył niespokojnie ostatni raz i nie pognał w stronę otwartego okna, by wniknąć w płótno gasnącego dnia, niepocieszony zapewne brakiem zwiedzionych przezeń ofiar. Dopiero teraz Holstein cofnął swoje dłonie, patrząc jeszcze w prostokąt tkwiącego w drewnianej ramie szkła, sięgając zarazem do guzika pod szyją, by rozpiąć go zręcznym ruchem niezgrabnych palców. Było mu dobrze nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy nie mówili nic – potrafili dzielić ze sobą milczenie w sposób, jaki sprawiał przyjemność, darował mu ulgę w dotkliwej dążności do wyciszającej samotności, nie dręcząc zarazem przykrą świadomością faktycznego wyobcowania. Folke umiał, jak nikt inny, być obok i nie forsować swojej obecności, co, jak się Bertramowi zdawało, większość ludzi czyniło prostodusznym odruchem bądź mimowiednością, dyktowaną niedyskretnym charakterem lub wymuszoną uprzejmością. Nawet kiedy mówili, nie czuł nigdy ciężaru ich rozmów, nie ważył na języku słów własnych ani w skroniach nie przytrzymywał uważnie jego; wiedział zarazem, że gdyby nie potrafił rozmawiać w ogóle, jak mu się czasami zdarzało w silniejszych epizodach emocjonalnego wycofania, Folke nie miałby mu tego za złe. Potrafił czekać, nie dając mu odczuć presji zniecierpliwienia czy oczekiwania; potrafił, jakimś sposobem, nie wzbudzać w Bertramie potrzeby ucieczki lub odrzucenia drugiej osoby, w wyuczonej strategii obrony przed rozczarowaniem, dyskomfortem czy przed sobą samym.
Czując nacisk ramienia chłopaka, oparł się też o niego, słuchając jego słów z posmakiem pewnej goryczy, połączonej jednak w znośny sposób ze słodyczą rysowanych mu obrazów. Przez chwilę próbował znaleźć w sobie podobną prostą tęsknotę za czasem minionym, ale natykał się tylko na żałosną jałowość, miał bowiem dobre wspomnienia, nanizane jak koraliki na żyłkę nostalgii, zdawało mu się jednak, że nie umie odwzorować pogodnego sentymentu, jaki słyszał w głosie Baantjera. Dostrzegał tylko widmo goryczy i rozżalenia, reminiscencji powleczonej przede wszystkim smutkiem i poczuciem niesprawiedliwości, których nie chciał wywlekać na wierzch, niezdolny obnażać aż tak swoich uczuć, nawet przy Folke. Uśmiechnął się zamiast tego pod nosem do wspomnień przyjaciela, potrafiąc docenić ich wartość bez zawistnej zazdrości. Szturchnięty najpierw pytaniem, potem barkiem, wzniósł ze zrezygnowaniem oczy ku wysokiemu sufitowi, odchylając się do tyłu, po czym z marudnym stęknięciem opadł plecami na zmatowiałe deski, kładąc odruchem dłoń na boku, w którym odezwało się echo bólu.
– Zachwycałem nauczycieli moim geniuszem, obstawiałem z chłopakami wyniki sobotniego meczu hokejowego i oganiałem się od natrętnych dziewczyn. Jak zawsze – powiedział z żartobliwym przekąsem, unosząc dłoń, by wsunąć palce w rozsypaną w nieład nad czołem, umbrową czuprynę i zamykając oczy. Milczał później przez krótką chwilę, poddając się balastowi dzisiejszych wydarzeń przesuwających się pod powiekami; jego kołnierz był wciąż wygnieciony, poznaczony odciskami brudnych, zaciśniętych rąk. – Dostałem znowu w pysk – zauważył jakby mimochodem, tonem wskazującym jednak, że nie chciał się na tym skupiać; kontynuował zaraz zresztą, uderzając w zupełnie inną nutę: – Nie myślisz czasem, żeby uciec, Folke? Od tego wszystkiego. Może nawet i na wyspy, czemu nie, znowu łapać błędne ogniki w słoiki – mógłbyś mi pokazać jak to się robi. A może gdzieś dalej, jak najdalej. Moglibyśmy spać pod namiotem albo nie spać w ogóle, wynająć domek nad jeziorem w głuchej puszczy albo wylosować na ślepo miejsce na mapie – jego głos stopniowo nabierał feerycznej predylekcji, siły narastającego zdecydowania, by przedzierzgnąć myśl w działanie. Uśmiechnął się z rozbawieniem pod garbatym, posypanym piegami nosem. – Jak tylko przyjdą wakacje, inaczej matka by mnie już na pewno zabiła, ku radości reszty rodziny.
Folke Baantjer
Re: Past the point of no return (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1988) Pią 26 Lut - 18:58
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Myślał, że mógłby spędzić całą nieskończoność u jego boku. W dni, w które nie widzieli się wcale, tych właśnie scen z życia brakowało mu najbardziej, tych pozornie łatwych do zapomnienia momentów pomiędzy, w których niby nic się nie działo, ale których obecność była nie do wypełnienia – podobne refleksje, nawleczone jak koraliki na cienką nitkę młodzieńczego rozmarzenia, uderzały potem boleśnie we wrażliwą fakturę jego sumienia, beształy i uwłaczały podobnej naiwności, żałosnej, czczej nadziei, że byłby dla Bertrama wystarczający, że mógłby kroczyć przez życie słuchając jego problemów i doświadczeń, rzadko i z lakoniczną niechęcią opowiadając natomiast o swoich własnych. Uparcie przełamywał barierę swej skrytej natury, uczył się wspominać mimochodem o własnym życiu, próbował, niekiedy desperacko, odnaleźć w sobie powody, dla których Holstein wciąż pojawiał się w sali teatralnej, lecz odruchowo, nauczony doświadczeniem minionych lat, zawsze był poniekąd przygotowany, że tym razem drzwi się nie uchylą, że klamka nie zaskrzypi cicho pod naciskiem znajomej dłoni, jak gdyby wszystko to, do czego tak pragnął się przyzwyczaić, było z góry nieuchronnie skazane na porażkę. Niezdolny rozpamiętywać w sercu kolejnej straty, utrzymywał myśli w ciasnym gorsecie ciągłej gotowości, w nieustannym przewidywaniu rozczarowania, mimo że w głębi serca, tam, gdzie sam nie śmiał zaglądać, gorąco pragnął otrzymać od świata dowód, że się mylił. Chciał mu ufać – dogłębnie, szczerze, bezbrzeżnie, a mimo to w jego głowie wciąż pojawiały się ciemne scenariusze, bure chmury zasłaniające gładki, idylliczny błękit nieba. Siadając na progu drewnianej sceny, przygotowywał się, zupełnie bez powodu, że tym razem Bertram się nie pojawi – odczuwał wstyd i zawód swoją postawą, lecz ponieważ nie potrafił jej zmienić, w myślach pytał się tylko niekiedy, czy miał prawo w ogóle mówić w kontekście jakiejkolwiek swojej relacji o przyjaźni, miłości i braterstwie, jeżeli jakaś część jego osoby nieustannie spodziewała się zdrady.
– Typowy dzień, zawstydzanie belfrów, miłosne podboje i hokej. – zażartował, uśmiechając się szerzej i odchylając plecy do tyłu, by spojrzeć na leżącego na drewnianych deskach sceny chłopaka. Nienachalnie, choć z uwagą, przyglądał się nierówno ciosanym rysom jego twarzy, dostrzegał delikatne drżenie powiek, pod których cienką fakturą poruszał się brąz ciepłego spojrzenia, zdawało mu się, że na pamięć zna drobne pieprzyki i nierówności jego fizjonomii, że potrafi przewidzieć lineaturę delikatnych zmarszczek, które formowały się u zwężania oczu, gdy się uśmiechał. Pragnął być dla niego lepszy, pragnął móc zaoferować mu więcej, w drobnych, subtelnych gestach doszukiwał się zachęty ku tym emocjom, których mieć nie chciał, które wypełzały jednak na wierzch, jak pierścieniste, różowe dżdżownice po nocnej ulewie. Myślał, że jeżeli pokaże mu, że zdolny jest do okazywania swych afektów, będzie miał go przy sobie na dłużej, zasłuży na przedłużenie szczęścia, jakie odnajdywali w tych ulotnych, przyjemnych chwilach, gdy siedzieli obok siebie, ramię przy ramieniu, wpatrzeni w ten sam, niebieskawy krajobraz kończącego się wieczoru.
Na wspomnienie konfrontacji, jego lico pobladło nieznacznie, a ciemna otchłań źrenic zdawała się rozszerzyć pod wpływem nagłych emocji – mimo to, Folke nic nie powiedział, pozwolił, by informacja ta przemknęła mimochodem przez ich rozmowę, jak nieistotna wzmianka o kolorze ścian lub natężeniu światła, prędko zapomniana i jałowa w skutkach. Dopiero kolejna wypowiedź, choć podszyta znacznie bardziej sympatycznym tonem, sprawiła, że trzewia przecięła brzytwa ostrego, acz niedostrzegalnego z zewnątrz spazmu – z miną, która nie zdradzała ukłucia wspomnień przeszłości, jakie rozpaliło się w jego sercu, przysłuchiwał się Bertramowi, wpierw spięty, zaraz jednak, kiedy chłopak uśmiechnął się szeroko, spoglądając na niego z wyczekiwaniem, podzielając jego radość, odwzajemniając ten uśmiech i pozwalając, by, w rytm myśli przyjaciela, jego wyobrażenia również popłynęły ku feerycznym spekulacjom nurtem wartkim i żywotnym, nieskażonym pestycydami żalu i wyrzutów sumienia.
– To wszystko brzmi niesamowicie. – odparł, przechylając lekko głowę, przez chwilę przyglądając się wątłemu zarysowi krzywych wybrzuszeń zielonkawych błoni za uchylonym oknem, po czym przenosząc wzrok z powrotem na rozświetlone emocjami lico Holsteina. – Ale nie, nie myślałem o tym nigdy. Ja... wystarczająco już uciekałem. – wzruszył ramionami, ton utrzymując wciąż na granicy żartobliwej beztroski, choć w głębi piersi czuł, jak jego wewnętrzne zwierzę wychyla ostrożnie głowę, świadome zagrożenia, lecz niezdolne się przed nim uchronić. Nigdy nie opowiadał nikomu o tym, jak trafił do Midgardu, nie opowiadał o żarłocznych jęzorach pożaru, o kieracie morskiej podróży i żarłocznych falach, które uderzały gwałtownie o burty, zalewając pokład i dudniąc w uszach przeraźliwą siłą żywiołu, nie opowiadał o dniach, podczas których włóczył się bez celu ani o strachu, który trawił go wówczas siłą obezwładniającej gorączki – z upokarzającą małodusznością wciąż wierzył, że jeżeli nie będzie o tym mówił, sam nareszcie również o tym zapomni.
– Lubię miejsce, w którym jestem teraz. – tutaj, blisko, przy tobie. Uśmiechnął się do niego delikatnie, odchylając się do tyłu, by również lec na drewnianych deskach sceny, która zaskrzypiała cicho pod ciężarem jego ciała. Nie był pewien, czy przełamanie tego dystansu sprawiło mu ulgę – bo co jeśli Bertram chciał go mieć na dystans? Potrząsnął w myślach głową na boki – niemożliwe, był mu przecież winny tę bliskość, to ciepło, te uczucia dotąd niewypowiedziane. Odetchnął cicho, czując, jak serce kołacze mu w piersi – obawiał się, że gdyby pozwolił sobie na kolejną chwilę wątpliwości, powstrzymałby się i stchórzył, nachylił się zatem niespodziewanie do przodu i, oparłszy drżące lekko dłonie o naznaczoną widmem pierwszego zarostu twarz Bertrama, sięgnął ustami do jego zaróżowionych warg.
– Typowy dzień, zawstydzanie belfrów, miłosne podboje i hokej. – zażartował, uśmiechając się szerzej i odchylając plecy do tyłu, by spojrzeć na leżącego na drewnianych deskach sceny chłopaka. Nienachalnie, choć z uwagą, przyglądał się nierówno ciosanym rysom jego twarzy, dostrzegał delikatne drżenie powiek, pod których cienką fakturą poruszał się brąz ciepłego spojrzenia, zdawało mu się, że na pamięć zna drobne pieprzyki i nierówności jego fizjonomii, że potrafi przewidzieć lineaturę delikatnych zmarszczek, które formowały się u zwężania oczu, gdy się uśmiechał. Pragnął być dla niego lepszy, pragnął móc zaoferować mu więcej, w drobnych, subtelnych gestach doszukiwał się zachęty ku tym emocjom, których mieć nie chciał, które wypełzały jednak na wierzch, jak pierścieniste, różowe dżdżownice po nocnej ulewie. Myślał, że jeżeli pokaże mu, że zdolny jest do okazywania swych afektów, będzie miał go przy sobie na dłużej, zasłuży na przedłużenie szczęścia, jakie odnajdywali w tych ulotnych, przyjemnych chwilach, gdy siedzieli obok siebie, ramię przy ramieniu, wpatrzeni w ten sam, niebieskawy krajobraz kończącego się wieczoru.
Na wspomnienie konfrontacji, jego lico pobladło nieznacznie, a ciemna otchłań źrenic zdawała się rozszerzyć pod wpływem nagłych emocji – mimo to, Folke nic nie powiedział, pozwolił, by informacja ta przemknęła mimochodem przez ich rozmowę, jak nieistotna wzmianka o kolorze ścian lub natężeniu światła, prędko zapomniana i jałowa w skutkach. Dopiero kolejna wypowiedź, choć podszyta znacznie bardziej sympatycznym tonem, sprawiła, że trzewia przecięła brzytwa ostrego, acz niedostrzegalnego z zewnątrz spazmu – z miną, która nie zdradzała ukłucia wspomnień przeszłości, jakie rozpaliło się w jego sercu, przysłuchiwał się Bertramowi, wpierw spięty, zaraz jednak, kiedy chłopak uśmiechnął się szeroko, spoglądając na niego z wyczekiwaniem, podzielając jego radość, odwzajemniając ten uśmiech i pozwalając, by, w rytm myśli przyjaciela, jego wyobrażenia również popłynęły ku feerycznym spekulacjom nurtem wartkim i żywotnym, nieskażonym pestycydami żalu i wyrzutów sumienia.
– To wszystko brzmi niesamowicie. – odparł, przechylając lekko głowę, przez chwilę przyglądając się wątłemu zarysowi krzywych wybrzuszeń zielonkawych błoni za uchylonym oknem, po czym przenosząc wzrok z powrotem na rozświetlone emocjami lico Holsteina. – Ale nie, nie myślałem o tym nigdy. Ja... wystarczająco już uciekałem. – wzruszył ramionami, ton utrzymując wciąż na granicy żartobliwej beztroski, choć w głębi piersi czuł, jak jego wewnętrzne zwierzę wychyla ostrożnie głowę, świadome zagrożenia, lecz niezdolne się przed nim uchronić. Nigdy nie opowiadał nikomu o tym, jak trafił do Midgardu, nie opowiadał o żarłocznych jęzorach pożaru, o kieracie morskiej podróży i żarłocznych falach, które uderzały gwałtownie o burty, zalewając pokład i dudniąc w uszach przeraźliwą siłą żywiołu, nie opowiadał o dniach, podczas których włóczył się bez celu ani o strachu, który trawił go wówczas siłą obezwładniającej gorączki – z upokarzającą małodusznością wciąż wierzył, że jeżeli nie będzie o tym mówił, sam nareszcie również o tym zapomni.
– Lubię miejsce, w którym jestem teraz. – tutaj, blisko, przy tobie. Uśmiechnął się do niego delikatnie, odchylając się do tyłu, by również lec na drewnianych deskach sceny, która zaskrzypiała cicho pod ciężarem jego ciała. Nie był pewien, czy przełamanie tego dystansu sprawiło mu ulgę – bo co jeśli Bertram chciał go mieć na dystans? Potrząsnął w myślach głową na boki – niemożliwe, był mu przecież winny tę bliskość, to ciepło, te uczucia dotąd niewypowiedziane. Odetchnął cicho, czując, jak serce kołacze mu w piersi – obawiał się, że gdyby pozwolił sobie na kolejną chwilę wątpliwości, powstrzymałby się i stchórzył, nachylił się zatem niespodziewanie do przodu i, oparłszy drżące lekko dłonie o naznaczoną widmem pierwszego zarostu twarz Bertrama, sięgnął ustami do jego zaróżowionych warg.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pulsujące barwami echo światła marteboljuseta chwiało się na zamkniętych powiekach, chaotycznymi rozbłyskami koloru broczyło ciemne płótno, na którego rozciągniętej, miękkiej materii rozpościerał rozpłomienione entuzjazmem wizje wspólnych wojaży, pejzaże, w którym mieli razem się zagubić, w których mieli utonąć, świadomie dając się porwać neurotycznym pływom niezaplanowanych okoliczności; pogrążyć się w tej młodzieńczej, impulsywnej chimerze zupełnie, choć na parę błogich tygodni znikając z powleczonych bielmem skostniałej formalistyki oczu pozostawionego za plecami świata. Choć gotów był zadeklarować brak konkretnej preferencji dla komfortu przyjaciela, jego myśli uciekały jak najdalej od zgrzybiałej cywilizacji, ku spokojnym taflom jezior odbijających miriady rozrzuconych na granacie gwiazd i wątłe błyski rozedrganych świetlików, poszukiwał pod zwiewną tkanką pragnień kojącego szumu morza, zalewającego ospale biały piasek plaży, nurzał coraz śmielej myśli w mlecznej pianie skłębionej między skałami u podnóża klifów i zawieszał je, z ulgą, w przejmująco zimnej toni, wygłuszającej drażniący jazgot powinności, zdejmujący z niego ciężar własnego ciała, topornego i niezdarnego, beznadziejnie poddanego rozjątrzonym napadom nieokiełznanej gorączki, karmionej frustracją, niezrozumieniem, niezdolnością zmierzenia się z głęboko zakorzenionym poczuciem bezwartościowości. Naiwnie zdawało mu się, że potrafiłby zostawić bagaż świadomości własnych dotkliwych niedostatków w Midgardzie, że zdołałby upchnąć je wraz ze szkolnymi podręcznikami na półkach drewnianej szafki, gdzie kurzyłyby się, bezczynne, unieszkodliwione rozkosznym zapomnieniem, niezdolne kąsać go lapidarnie przebłyskami niespokojnej, agresywnej maligny i apatycznego kwietyzmu. W zamian wziąłby ze sobą niewiele, najpotrzebniejsze tylko przedmioty, absolutnie konieczne, pozbawione jakiejkolwiek patyny wiążącego sentymentu, przypominającego mu o fatalnym efemeryzmie zawłaszczonej sobie swobody. Łudził się, że jej nieuchronny koniec nigdy by nie nadszedł.
Mogliby zagubić się w nieprzewidzianych zapętleniach przygody, rozsmakować się w beztroskiej, wspólnej wolności, daleko poza zasięgiem zapamiętałych harpunów obowiązku i presji hołubionych przez społeczeństwo imperatywów. Egoistycznie wpisywał obecność Folke w scenariusz swoich marzeń, zakładając z naiwną ufnością, że ten nie tylko zostałby przy nim, ale że byłoby to dla niego wystarczające; zachłyśnięty fantazmatami podjudzonej potrzebą ucieczki wyobraźni nie sądził nawet, że mogło być inaczej. Sylwetka Baantjera niezmiennie integralnie majaczyła na skraju snutych przezeń perspektyw i przyjemna świadomość jego towarzystwa przesiąkała te imaginacje, służąc im za filar, za konieczny rudyment, tak samo oczywisty, jak i dla wszystkiego newralgiczny. Bertram czuł, że sam nie mógłby tego zrobić – podejmując się takiej dezercji samotnie wpadłby tylko beznadziejną inercją własnych słabości w kolejny potrzask, być może pierwotnie smakujący złudną ulgą, ostatecznie może nawet gorszy od dotychczasowego. Nie było to dla niego tak przejrzyste, gmatwał się wprawdzie w kłębie swoich uczuć nieudolnie i na oślep, jego podświadomość zakleszczyła się jednak na tej jednej klarownej pewności – potrzebował Folke.
Z tego powodu właśnie odpowiedź przyjaciela, mimo że zachowująca ton wesołej beztroski, powlekła jego myśli goryczką zadrażnienia. Zabolał go brak entuzjazmu równego jego zapałowi, słowa niewspółgrające z pisanym przezeń scenariuszem zamiarów rozdrapywały w nim zastygły strup minionej nerwacji. Zsuwając dłoń przez czoło na oczy, pozwolił, by nieprzenikniona czerń pochłonęła rozkwitłe pod powiekami urojenia. Nie chciał się na niego złościć, nie chciał obracać jego szczerości przeciwko niemu, nie chciał przede wszystkim go rozczarowywać wadliwością swojego słabego, drażliwego charakteru. Zamknął skronie w uścisku palców na chwilę, zanim kojąca lekkość dalszego wyznania nie przywróciła uśmiechu na jego twarz, łagodnego i zupełnie bezwiednego, sprowokowanego poufałym, ciepłym tonem głosu. Nie dostrzegł w nim niczego ponad to, co było dlań pokrzepiające i komfortowe; nie dostrzegał, teraz tak samo jak zawsze, tego, co rozgrywało się obok, za powierzchnią zielonego spojrzenia, kordialnością ich przyjaźni, za incydentami bliskości, jaka przychodziła mu naturalnie i bez przytomniejszej intencji, niepodjudzana niczym ponad ludzką potrzebą kontaktu. Nie dostrzegał w końcu tego, co rosło między nimi, okryte bezpieczną powłoką przyjacielskich uczuć, porozumienia harmonizujących, wbrew różnicom, natur.
Deski skrzypnęły, Bertram odwiódł tymczasem dłoń od twarzy, wyciągając ramię w bok, oczekując ciężaru głowy Folke, którą mógłby wciągnąć w żartobliwe sidła uścisku, by potargać przekornie jego czuprynę. Zamiast tego poczuł ciepły ciężar palców na policzkach, delikatny i drżący, dotkliwie jednak dla niego wyraźny; zamarł, po raz pierwszy spostrzegając dziwną, niedostępną mu dotąd, intymność znajomego dotyku, w niezrozumiały mu sposób przyjemną, przede wszystkim jednak osaczającą przez jej obcość i nagłość. Czując jak u podstaw jego przytomności wzbiera rozjuszony popłoch, nie poruszył się, boleśnie świadomy narastającego między nimi napięcia, zaciskanego w malejącej przestrzeni. Prężyło się w nim niezborne oczekiwanie, które odkrywał z ogłuszającym zdumieniem, jakby natknął się w meandrach swojej jaźni na nowy, niepoznany dotąd nurt – utknął przed nim, znieruchomiały w niepewności, bojąc się mu zaufać i poddać, nie potrafiąc zarazem wstrzymać go kategoryczną niechęcią.
Ciepły oddech musnął jego wargi i poczuł jak miękkość ust osiada na nich nieśmiało; było to ledwo muśnięcie, subtelne i ulotne, zanim jego palce nie zacisnęły się w nagłym skurczu na koszuli pod kołnierzem Folke, z siłą, od której zbielały mu otarte kłykcie. Odepchnął go od siebie gwałtownie, niezupełnie świadomy odruchów własnego ciała, kierowany tchórzliwą wściekłością, popłochem przedzierzganym w doskonale sobie znajomy gniew, pulsujący w skroniach i zaciśniętych dłoniach, dający mu złudne poczucie kontroli, w istocie zawłaszczającym sobie pełną władzę. Zerwał się, w oszołomieniu nie zwracając już uwagi na ból w boku, niezdolny do żałowania swojej gwałtowności, widząc nawet rachityczną sylwetkę przyjaciela, rzuconą z okrutną porywczością na zmatowiałe deski.
– C-co ty... – wykrztusił z siebie, ale głos ugrzązł mu w gardle; rozjuszony otarł usta wierzchem dłoni niespokojnie, nerwowo, rozpaczliwie. – Kurwa – wypluł, oczyszczając krtań siarczystością przekleństwa. – To chore.
Mogliby zagubić się w nieprzewidzianych zapętleniach przygody, rozsmakować się w beztroskiej, wspólnej wolności, daleko poza zasięgiem zapamiętałych harpunów obowiązku i presji hołubionych przez społeczeństwo imperatywów. Egoistycznie wpisywał obecność Folke w scenariusz swoich marzeń, zakładając z naiwną ufnością, że ten nie tylko zostałby przy nim, ale że byłoby to dla niego wystarczające; zachłyśnięty fantazmatami podjudzonej potrzebą ucieczki wyobraźni nie sądził nawet, że mogło być inaczej. Sylwetka Baantjera niezmiennie integralnie majaczyła na skraju snutych przezeń perspektyw i przyjemna świadomość jego towarzystwa przesiąkała te imaginacje, służąc im za filar, za konieczny rudyment, tak samo oczywisty, jak i dla wszystkiego newralgiczny. Bertram czuł, że sam nie mógłby tego zrobić – podejmując się takiej dezercji samotnie wpadłby tylko beznadziejną inercją własnych słabości w kolejny potrzask, być może pierwotnie smakujący złudną ulgą, ostatecznie może nawet gorszy od dotychczasowego. Nie było to dla niego tak przejrzyste, gmatwał się wprawdzie w kłębie swoich uczuć nieudolnie i na oślep, jego podświadomość zakleszczyła się jednak na tej jednej klarownej pewności – potrzebował Folke.
Z tego powodu właśnie odpowiedź przyjaciela, mimo że zachowująca ton wesołej beztroski, powlekła jego myśli goryczką zadrażnienia. Zabolał go brak entuzjazmu równego jego zapałowi, słowa niewspółgrające z pisanym przezeń scenariuszem zamiarów rozdrapywały w nim zastygły strup minionej nerwacji. Zsuwając dłoń przez czoło na oczy, pozwolił, by nieprzenikniona czerń pochłonęła rozkwitłe pod powiekami urojenia. Nie chciał się na niego złościć, nie chciał obracać jego szczerości przeciwko niemu, nie chciał przede wszystkim go rozczarowywać wadliwością swojego słabego, drażliwego charakteru. Zamknął skronie w uścisku palców na chwilę, zanim kojąca lekkość dalszego wyznania nie przywróciła uśmiechu na jego twarz, łagodnego i zupełnie bezwiednego, sprowokowanego poufałym, ciepłym tonem głosu. Nie dostrzegł w nim niczego ponad to, co było dlań pokrzepiające i komfortowe; nie dostrzegał, teraz tak samo jak zawsze, tego, co rozgrywało się obok, za powierzchnią zielonego spojrzenia, kordialnością ich przyjaźni, za incydentami bliskości, jaka przychodziła mu naturalnie i bez przytomniejszej intencji, niepodjudzana niczym ponad ludzką potrzebą kontaktu. Nie dostrzegał w końcu tego, co rosło między nimi, okryte bezpieczną powłoką przyjacielskich uczuć, porozumienia harmonizujących, wbrew różnicom, natur.
Deski skrzypnęły, Bertram odwiódł tymczasem dłoń od twarzy, wyciągając ramię w bok, oczekując ciężaru głowy Folke, którą mógłby wciągnąć w żartobliwe sidła uścisku, by potargać przekornie jego czuprynę. Zamiast tego poczuł ciepły ciężar palców na policzkach, delikatny i drżący, dotkliwie jednak dla niego wyraźny; zamarł, po raz pierwszy spostrzegając dziwną, niedostępną mu dotąd, intymność znajomego dotyku, w niezrozumiały mu sposób przyjemną, przede wszystkim jednak osaczającą przez jej obcość i nagłość. Czując jak u podstaw jego przytomności wzbiera rozjuszony popłoch, nie poruszył się, boleśnie świadomy narastającego między nimi napięcia, zaciskanego w malejącej przestrzeni. Prężyło się w nim niezborne oczekiwanie, które odkrywał z ogłuszającym zdumieniem, jakby natknął się w meandrach swojej jaźni na nowy, niepoznany dotąd nurt – utknął przed nim, znieruchomiały w niepewności, bojąc się mu zaufać i poddać, nie potrafiąc zarazem wstrzymać go kategoryczną niechęcią.
Ciepły oddech musnął jego wargi i poczuł jak miękkość ust osiada na nich nieśmiało; było to ledwo muśnięcie, subtelne i ulotne, zanim jego palce nie zacisnęły się w nagłym skurczu na koszuli pod kołnierzem Folke, z siłą, od której zbielały mu otarte kłykcie. Odepchnął go od siebie gwałtownie, niezupełnie świadomy odruchów własnego ciała, kierowany tchórzliwą wściekłością, popłochem przedzierzganym w doskonale sobie znajomy gniew, pulsujący w skroniach i zaciśniętych dłoniach, dający mu złudne poczucie kontroli, w istocie zawłaszczającym sobie pełną władzę. Zerwał się, w oszołomieniu nie zwracając już uwagi na ból w boku, niezdolny do żałowania swojej gwałtowności, widząc nawet rachityczną sylwetkę przyjaciela, rzuconą z okrutną porywczością na zmatowiałe deski.
– C-co ty... – wykrztusił z siebie, ale głos ugrzązł mu w gardle; rozjuszony otarł usta wierzchem dłoni niespokojnie, nerwowo, rozpaczliwie. – Kurwa – wypluł, oczyszczając krtań siarczystością przekleństwa. – To chore.
Folke Baantjer
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Być może gdyby był lepszy, odważniejszy, szczęśliwszy wszystko potoczyłoby się inaczej. Być może potrafiłby pokiwać tylko głową z entuzjazmem, wyczytać spomiędzy spojrzeń, uśmiechów i gestów jego potrzeby, być może nie pozwoliłby frywolnie przemknąć rzeczom, których instynkt kazał nie lekceważyć – od samego początku wiedział, że część ich przyjaźni polegała na utrzymywaniu dystansu, przyjmowaniu na dobrą monetę tego, co mówiła druga osoba, na odwracaniu się i odchodzeniu, gdy drzwi zostawały zamykane przed nosem, mimo to małodusznie sądził, że mógł, a nawet powinien, zaoferować Bertramowi coś więcej. Rozedrgane uczucie, którego rozkwit desperacko pośpieszał, stawało się wobec bliskości przyjaciela jedynym, o czym potrafił myśleć, pchana emocjami powinność zaczęła przypominać tygrysa, którego człowiek adoptuje, gdy ten jest kocięciem, przytulnym i łatwym do opanowania, by potem patrzeć z konsternacją i podziwem, kiedy rzuca się na niego jako dorosły.
Wystarczyła chwila, by zrozumiał, jak wielki błąd popełnił, jak istotną granicę przekroczył, pozwalając sobie na gest tej czułej intymności – gdyby nie surowa, wykrzywiona w gniewnym grymasie twarz chłopaka, być może roześmiałby się na głos ze swojej głupoty, ułudnego, iluzorycznego przeświadczenia, że Bertram mógłby kiedykolwiek go pokochać, tymczasem, odrzucony gwałtowną siłą na skrzypiące deski sceny, trwał tylko w głuchym przerażeniu, bólu silniejszym niż ten, który zwykł niespodziewanie rozogniać się w trzewiach, wypełzającym, niby groźne, kosmate zwierzę, z wnętrza jego ściśniętej piersi. Na początku nie rozumiał, co się wydarzyło, zaskoczenie pochwyciło go w paraliżujący karcer niedowierzania, które dopiero pod wpływem wzburzonego spojrzenia Holesteina przemieniło się w gorszące poczucie wstydu i upokorzenia. Siłą odruchu odsunął się do tyłu, czując jak kark sztywnieje w oczekiwaniu na cios – było mu głupio, że pozwolił sobie pomyśleć, że spośród wszystkich szkolnych znajomych, to właśnie Bertram mógłby zrobić mu krzywdę, pulsujące piętno dłoni, która zacisnęła się na jego kołnierzu i ręki, która ze wstrętem odepchnęła go do tyłu, by legł na twardych, skrzypiących z wysiłku deskach sceny, napawało go jednak strachem, poddańczym, zwierzęcym przerażeniem, które rozbłysło w zielonkawej tafli rozjaśnionych światłem tęczówek.
Wyrazy, które wydobyły się z ust Holesteina zabrzmiały jak najgorsze z przekleństw, wbijając się krzywdzącym puginałem w jego pierś. Chore, obrzydliwe, paskudne, głupie, naiwne, zboczone – akceptował te słowa, akceptował je wszystkie, chociaż naiwnie pozwalał sobie hołubić w sercu nadzieję, że Bertram wcale nie postrzegał go w ten sposób. Uczucia skłębiły się w jego wnętrzu jak ujadające kundle, wspomnienia kłapiące zębami, szarpiące go na boki, hieny śmiejące się gromko i jadowicie z jego bezczelnej naiwności. Naturą uwolnionego z karceru dłoni marteboljuseta miał ochotę rozpłynąć się w ciemności wieczoru, zniknąć zupełnie, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie chwilowego światła i ledwo zauważalne drżenie – czuł, jak powietrze w jego piersi zwija się w ciasny kłębek i odbiera mu dech, gotowe zupełnie wychynąć z płuc, ku komuś, kto bardziej na nie zasługuje, mimo to nie potrafił poruszyć się z miejsca, trwał w bezruchu, jak gdyby jego kończyny wrosły korzeniami pomiędzy drewnianą fakturę podłoża. Czuł, jak dłonie drżą mu mimowolnie i choć próbował zaciskać je na miękkiej fakturze swetra, w głębi serca pragnął tylko, żeby Bertram zamknął go w ciasnym uścisku, jakby nadal był tylko Folke, zwykłym Folke, nie tym przegranym, siedzącym na ziemi z oczami przysłoniętymi gładką taflą łez, nie tym chorym, żałosnym i spsiałym, ale tym, którym był wcześniej, gdy siedział u jego boku, ukrywając pomiędzy palcami błyszczące światło błędnego ognika, uśmiechając się ciepło, przyjacielsko, z oddaniem. Miał ochotę znowu chwycić go za rękę, by dać ten jasny, czytelny znak – nie chcę, żebyś odchodził, nie zostawiaj mnie, ale nie zrobił tego, bał się. Bał się, bo myśl o tym wszystkim była nie do zniesienia, a on, pod ostrzałem przeraźliwego spojrzenia Holsteina, nie wiedział już, którym Folke był akurat teraz w jego oczach.
– P-przepraszam. – zaczął, potykając się o własne myśli, ostrożnie, powoli podnosząc się do pozycji stojącej, ignorując ból, tępo pulsujący w lędźwiach. – Betram. – w ton jego głosu wdarła się błagalna nuta. Przestąpił krok do przodu, unosząc nieznacznie prawą dłoń, zaraz zatrzymał się jednak, wzrok utrzymując gdzieś na wysokości jego piersi, skompromitowany własnym zachowaniem, niezdolny spojrzeć mu w oczy, jak gdyby w obawie, że zobaczy w nich jedynie wstręt i odrazę. Czuł się, po raz kolejny, pochwycony w pułapkę, żelazne kajdany, którym jeszcze przed chwilą sam okazał nadgarstki – miał ochotę płakać żałośnie, lecz ponad wszystko pragnął zniknąć, położyć się i nigdy więcej nie wstać, pozbyć się tego ciała, które przez lata było niczym więcej, jak tylko powodem jego problemów, źródłem bólu, kompleksów i cierpienia. Dlaczego, chciał zapytać, lecz nie miał sposobności, śmiałości, odwagi, w myślach zdołał utworzyć setki scenariuszy potencjalnych odpowiedzi, miriady powodów, dla których nie był dla Bertrama wystarczający – być może zawiniła słabość charakteru, której nie potrafił się wyzbyć, być może przekleństwo naznaczone piętnem dożywotniego kalectwa, być może te blizny na ramionach, które mógł wyczuć dłońmi pod materiałem koszulki, być może nadmiar skóry, który chciałoby się odciąć tępymi nożyczkami tak, jak odcina się metki od zakupionych ubrań. Nie wiedział, nie chciał wiedzieć, bezwiednie musiał zdawać sobie sprawę, że prawda mogłaby okazać się bardziej krzywdząca niż jakikolwiek ułudne, najpiękniejsze nawet kłamstwo.
Wystarczyła chwila, by zrozumiał, jak wielki błąd popełnił, jak istotną granicę przekroczył, pozwalając sobie na gest tej czułej intymności – gdyby nie surowa, wykrzywiona w gniewnym grymasie twarz chłopaka, być może roześmiałby się na głos ze swojej głupoty, ułudnego, iluzorycznego przeświadczenia, że Bertram mógłby kiedykolwiek go pokochać, tymczasem, odrzucony gwałtowną siłą na skrzypiące deski sceny, trwał tylko w głuchym przerażeniu, bólu silniejszym niż ten, który zwykł niespodziewanie rozogniać się w trzewiach, wypełzającym, niby groźne, kosmate zwierzę, z wnętrza jego ściśniętej piersi. Na początku nie rozumiał, co się wydarzyło, zaskoczenie pochwyciło go w paraliżujący karcer niedowierzania, które dopiero pod wpływem wzburzonego spojrzenia Holesteina przemieniło się w gorszące poczucie wstydu i upokorzenia. Siłą odruchu odsunął się do tyłu, czując jak kark sztywnieje w oczekiwaniu na cios – było mu głupio, że pozwolił sobie pomyśleć, że spośród wszystkich szkolnych znajomych, to właśnie Bertram mógłby zrobić mu krzywdę, pulsujące piętno dłoni, która zacisnęła się na jego kołnierzu i ręki, która ze wstrętem odepchnęła go do tyłu, by legł na twardych, skrzypiących z wysiłku deskach sceny, napawało go jednak strachem, poddańczym, zwierzęcym przerażeniem, które rozbłysło w zielonkawej tafli rozjaśnionych światłem tęczówek.
Wyrazy, które wydobyły się z ust Holesteina zabrzmiały jak najgorsze z przekleństw, wbijając się krzywdzącym puginałem w jego pierś. Chore, obrzydliwe, paskudne, głupie, naiwne, zboczone – akceptował te słowa, akceptował je wszystkie, chociaż naiwnie pozwalał sobie hołubić w sercu nadzieję, że Bertram wcale nie postrzegał go w ten sposób. Uczucia skłębiły się w jego wnętrzu jak ujadające kundle, wspomnienia kłapiące zębami, szarpiące go na boki, hieny śmiejące się gromko i jadowicie z jego bezczelnej naiwności. Naturą uwolnionego z karceru dłoni marteboljuseta miał ochotę rozpłynąć się w ciemności wieczoru, zniknąć zupełnie, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie chwilowego światła i ledwo zauważalne drżenie – czuł, jak powietrze w jego piersi zwija się w ciasny kłębek i odbiera mu dech, gotowe zupełnie wychynąć z płuc, ku komuś, kto bardziej na nie zasługuje, mimo to nie potrafił poruszyć się z miejsca, trwał w bezruchu, jak gdyby jego kończyny wrosły korzeniami pomiędzy drewnianą fakturę podłoża. Czuł, jak dłonie drżą mu mimowolnie i choć próbował zaciskać je na miękkiej fakturze swetra, w głębi serca pragnął tylko, żeby Bertram zamknął go w ciasnym uścisku, jakby nadal był tylko Folke, zwykłym Folke, nie tym przegranym, siedzącym na ziemi z oczami przysłoniętymi gładką taflą łez, nie tym chorym, żałosnym i spsiałym, ale tym, którym był wcześniej, gdy siedział u jego boku, ukrywając pomiędzy palcami błyszczące światło błędnego ognika, uśmiechając się ciepło, przyjacielsko, z oddaniem. Miał ochotę znowu chwycić go za rękę, by dać ten jasny, czytelny znak – nie chcę, żebyś odchodził, nie zostawiaj mnie, ale nie zrobił tego, bał się. Bał się, bo myśl o tym wszystkim była nie do zniesienia, a on, pod ostrzałem przeraźliwego spojrzenia Holsteina, nie wiedział już, którym Folke był akurat teraz w jego oczach.
– P-przepraszam. – zaczął, potykając się o własne myśli, ostrożnie, powoli podnosząc się do pozycji stojącej, ignorując ból, tępo pulsujący w lędźwiach. – Betram. – w ton jego głosu wdarła się błagalna nuta. Przestąpił krok do przodu, unosząc nieznacznie prawą dłoń, zaraz zatrzymał się jednak, wzrok utrzymując gdzieś na wysokości jego piersi, skompromitowany własnym zachowaniem, niezdolny spojrzeć mu w oczy, jak gdyby w obawie, że zobaczy w nich jedynie wstręt i odrazę. Czuł się, po raz kolejny, pochwycony w pułapkę, żelazne kajdany, którym jeszcze przed chwilą sam okazał nadgarstki – miał ochotę płakać żałośnie, lecz ponad wszystko pragnął zniknąć, położyć się i nigdy więcej nie wstać, pozbyć się tego ciała, które przez lata było niczym więcej, jak tylko powodem jego problemów, źródłem bólu, kompleksów i cierpienia. Dlaczego, chciał zapytać, lecz nie miał sposobności, śmiałości, odwagi, w myślach zdołał utworzyć setki scenariuszy potencjalnych odpowiedzi, miriady powodów, dla których nie był dla Bertrama wystarczający – być może zawiniła słabość charakteru, której nie potrafił się wyzbyć, być może przekleństwo naznaczone piętnem dożywotniego kalectwa, być może te blizny na ramionach, które mógł wyczuć dłońmi pod materiałem koszulki, być może nadmiar skóry, który chciałoby się odciąć tępymi nożyczkami tak, jak odcina się metki od zakupionych ubrań. Nie wiedział, nie chciał wiedzieć, bezwiednie musiał zdawać sobie sprawę, że prawda mogłaby okazać się bardziej krzywdząca niż jakikolwiek ułudne, najpiękniejsze nawet kłamstwo.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Huczało mu w skroniach – od skowytu tchórzliwej wściekłości, która darła desperacko delikatną mozaikę poufałości, jaką powlekli swoją przyjaźń, wyszarpując z niej w oślepłym amoku subtelne żyłkowanie wyrozumiałości i regularne włókna ofiarnej konfidencji; od świszczącego szmeru stentorowego lęku przed odkrytą prawdą, z jaką nie był gotowy się zmierzyć, a która oślepiła go wyrazistą jaskrawością uczuć; wreszcie od żałosnego skamlenia zaufania, złożonego wprawdzie w dłonie przyjaciela z naiwną pewnością, przełamanego teraz wpół, zszarganego nagłością niespodziewanego karesu, wiarołomnego wobec ich relacji. Zdawało mu się, że łatwiej byłoby mu pogodzić się ze zdradą, gdyby dokonano jej innym sposobem, klingą zwyczajnej obłudy lub perfidnego draństwa, o tyle lepszego, że pozwalało wymierzyć oskarżycielski palec w kierunku jedynego winnego, że pozostawiało go poza wszelkim podejrzeniem nieświadomego współdziałania, przede wszystkim dlatego, że pozostawiłoby mu chociaż nieskażone piołunem niejasności wspomnienia. Potrafiłby być może skonfrontować się wtedy z sytuacją lepiej, z trzeźwiejszą myślą, wmawiał sobie, że wiedziałby, co zrobić z kotłującą się w piersi złością i drzazgą rozczarowania, drążącą głębiej i głębiej, im bardziej rozwlekała się między nimi ta koszmarna zapaść wszystkiego – wszystkiego co znali, co ze sobą dzielili i czym się do siebie entuzjastycznie uwiązali, z prostą szczerością juwenilnych serc. Plany, jeszcze przed chwilą snute z niecierpliwym zapałem, dla których ich przyjaźń była newralgicznym fundamentem, waliły się w tę wyrwę w nieznośnej ciszy, bez ryku pękających filarów czy zgrzytu kruszącej się materii imaginacji, bezdźwięcznie jak kamień rzucony w bezdenną przepaść, nieodwracalną decyzją wiedzionej tragicznym impulsem ręki. Holstein stał, naprężony i wewnętrznie rozchybotany, łudząc się jeszcze, że usłyszy łoskot, który przełamie fatalność zaistniałej sytuacji lub, lepiej jeszcze, że Folke podniesie się i wyciągnie z kieszeni perturbacyjny okruch skały, nigdy nie wypuszczony z uścisku chudych palców. Żaden z nich nie mógł jednak cofnąć go w bezpieczeństwo niedokonania, tymczasem tkliwa tkanka ich szczególnego porozumienia odłaziła łuszczącymi się płatami od chyboczącego się szkieletu znajomości, marszczyła się w kurczu zmartwiałości i ginęła w tym świdrującym milczeniu, w wymianie równie zbolałych spojrzeń, pozostawiając nagą kość, chłodną i surową, robaczywą od żalu.
Nawet ból, w gruncie rzeczy symetryczny, znosili odmiennie – Bertram chwytał go w niespokojne jarzmo porywczego gniewu, udawał przed sobą, przekonująco, że świadomie przekształca jego obmierzłą masę w skuteczny brzeszczot śmiałej konfrontacyjności, będącej żałosnym eufemizmem odruchowej agresji; Folke zdawał się skurczyć pod jego ciężarem, ulegać mu z beznadziejną pokornością, bez cienia buntu czy odwagi, by się mu sprzeciwić. Strach zakołysał się w geście uniesionej defensywnie ręki, wsiąknął ohydną zjadliwością w szklistą zieleń tęczówek, zdeptał spokojną toń źrenic bezwzględnością dotkliwego lęku. Wyrastał zatrutym cierniem z przestraszonego spojrzenia, z obnażonej przejrzystości znajomych oczu, w których Holstein nie spodziewał się nigdy nań natknąć, bo były dotąd tylko i aż komfortowym azylem, powiernikiem, przed jakim odsłaniał ufnie najwrażliwsze myśli, prostodusznie wierząc, że nigdy tego nie pożałuje. Teraz jednak z paraliżującym zdumieniem odkrywał, że nie potrafi się przed nimi ukryć, że pomimo rozpaczliwej potrzeby ucieczki nie potrafi się nawet odwrócić. Myśl, że niezdolny jest się przed nim zasłonić, zamknąć raz rozszczelnioną fasadę, wzmagała jeszcze łomoczący w głowie szwargot; obawiał się tego, co Folke mógłby w nim odnaleźć i obawiał się, że nie potrafiłby go oszukiwać tak, jak zwodził siebie.
Ze skłębionego w piersi wężowiska wychylała się, coraz śmielej, okrutna, bezwzględna nienawiść. Podświadomie rozpoznawał jej obrzydliwą nikczemność i okrutną niesprawiedliwość, nie znajdował w sobie jednak siły ani ochoty, by ją zwalczyć – była prostą odpowiedzią na wszystko, ciężką płachtą, jaką mógł narzucić na niejednoznaczny ferwor emocji, by zadusić je i wreszcie uciszyć, wraz z podrażnionym sumieniem, któremu czyniła zręczne wymówki. Była, przede wszystkim, oszałamiająco łatwa.
Drgnął, zauważając wyciągniętą w jego kierunku dłoń, z opóźnieniem wyławiając z pamięci wybrzmiałe przeprosiny. Patrzył na niego z katońskim nieprzejednaniem, parszywą odrazą, wykalkulowaną na to, by odtrącić go możliwie boleśnie – w odwecie za pieszczotę czułego dotyku, za zaskakującą przyjemność, jaką mu sprawiła, niewygodną i poniżającą. Rozprostował drżące palce, z trudem przemagając napiętą sztywność mięśni.
– Nie – odpowiedział na niewypowiedzianą prośbę, głosem chrapliwym od wymuszonej szorstkości tonu. Mimo stanowczości tej odmowy, nie zdołał się poruszyć, spętany okowami cholernej zieleni, żałośnie załzawionej, przebrzydle błagalnej, wciąż wystraszonej. Nienawidził tego spojrzenia, mówił sobie, nienawidził zaklętego w nim lęku i tragicznej rozpaczliwości; nienawidził go i nie potrafił, nadal, od niego odejść. Ten fatalny impas rozjuszył go, burząc pozór chwiejnej równowagi, puszczając gwałtowny impuls potrzeby działania wrażliwością naprężonych nerwów.
Nie potrafiąc się wycofać, porwał się naprzód, chwytając znów wygnieciony materiał koszuli w palce, szarpiąc rachityczną sylwetką Baantjera do siebie, podciągając go za ubranie do góry.
– Nie jestem pedałem – warknął, wypluwając z siebie ostatnie słowo z siarczystym obrzydzeniem; w jego głosie pobrzmiewała jednocześnie desperacka potrzeba wyjaśnienia, usprawiedliwienia się, upewnienia, że oboje to rozumieli. – Nie jestem – powtórzył, szarpiąc materiał spazmatycznie, drążąc wejrzeniem szeroko rozwarte źrenice Folke, trzymanego znów w bliskości, tym razem dyktowanej jednak ostrzegawczą agresją. – Nie wiem, czemu ubzdurałeś sobie, że mógłbym, że mógłbym chcieć ciebie, chcieć od ciebie czegoś takiego, tego – motał się, w uniesieniu gubiąc słowa, gubiąc myśli, czując rosnące w gardle zdławienie.
– Zniszczyłeś wszystko.
Nawet ból, w gruncie rzeczy symetryczny, znosili odmiennie – Bertram chwytał go w niespokojne jarzmo porywczego gniewu, udawał przed sobą, przekonująco, że świadomie przekształca jego obmierzłą masę w skuteczny brzeszczot śmiałej konfrontacyjności, będącej żałosnym eufemizmem odruchowej agresji; Folke zdawał się skurczyć pod jego ciężarem, ulegać mu z beznadziejną pokornością, bez cienia buntu czy odwagi, by się mu sprzeciwić. Strach zakołysał się w geście uniesionej defensywnie ręki, wsiąknął ohydną zjadliwością w szklistą zieleń tęczówek, zdeptał spokojną toń źrenic bezwzględnością dotkliwego lęku. Wyrastał zatrutym cierniem z przestraszonego spojrzenia, z obnażonej przejrzystości znajomych oczu, w których Holstein nie spodziewał się nigdy nań natknąć, bo były dotąd tylko i aż komfortowym azylem, powiernikiem, przed jakim odsłaniał ufnie najwrażliwsze myśli, prostodusznie wierząc, że nigdy tego nie pożałuje. Teraz jednak z paraliżującym zdumieniem odkrywał, że nie potrafi się przed nimi ukryć, że pomimo rozpaczliwej potrzeby ucieczki nie potrafi się nawet odwrócić. Myśl, że niezdolny jest się przed nim zasłonić, zamknąć raz rozszczelnioną fasadę, wzmagała jeszcze łomoczący w głowie szwargot; obawiał się tego, co Folke mógłby w nim odnaleźć i obawiał się, że nie potrafiłby go oszukiwać tak, jak zwodził siebie.
Ze skłębionego w piersi wężowiska wychylała się, coraz śmielej, okrutna, bezwzględna nienawiść. Podświadomie rozpoznawał jej obrzydliwą nikczemność i okrutną niesprawiedliwość, nie znajdował w sobie jednak siły ani ochoty, by ją zwalczyć – była prostą odpowiedzią na wszystko, ciężką płachtą, jaką mógł narzucić na niejednoznaczny ferwor emocji, by zadusić je i wreszcie uciszyć, wraz z podrażnionym sumieniem, któremu czyniła zręczne wymówki. Była, przede wszystkim, oszałamiająco łatwa.
Drgnął, zauważając wyciągniętą w jego kierunku dłoń, z opóźnieniem wyławiając z pamięci wybrzmiałe przeprosiny. Patrzył na niego z katońskim nieprzejednaniem, parszywą odrazą, wykalkulowaną na to, by odtrącić go możliwie boleśnie – w odwecie za pieszczotę czułego dotyku, za zaskakującą przyjemność, jaką mu sprawiła, niewygodną i poniżającą. Rozprostował drżące palce, z trudem przemagając napiętą sztywność mięśni.
– Nie – odpowiedział na niewypowiedzianą prośbę, głosem chrapliwym od wymuszonej szorstkości tonu. Mimo stanowczości tej odmowy, nie zdołał się poruszyć, spętany okowami cholernej zieleni, żałośnie załzawionej, przebrzydle błagalnej, wciąż wystraszonej. Nienawidził tego spojrzenia, mówił sobie, nienawidził zaklętego w nim lęku i tragicznej rozpaczliwości; nienawidził go i nie potrafił, nadal, od niego odejść. Ten fatalny impas rozjuszył go, burząc pozór chwiejnej równowagi, puszczając gwałtowny impuls potrzeby działania wrażliwością naprężonych nerwów.
Nie potrafiąc się wycofać, porwał się naprzód, chwytając znów wygnieciony materiał koszuli w palce, szarpiąc rachityczną sylwetką Baantjera do siebie, podciągając go za ubranie do góry.
– Nie jestem pedałem – warknął, wypluwając z siebie ostatnie słowo z siarczystym obrzydzeniem; w jego głosie pobrzmiewała jednocześnie desperacka potrzeba wyjaśnienia, usprawiedliwienia się, upewnienia, że oboje to rozumieli. – Nie jestem – powtórzył, szarpiąc materiał spazmatycznie, drążąc wejrzeniem szeroko rozwarte źrenice Folke, trzymanego znów w bliskości, tym razem dyktowanej jednak ostrzegawczą agresją. – Nie wiem, czemu ubzdurałeś sobie, że mógłbym, że mógłbym chcieć ciebie, chcieć od ciebie czegoś takiego, tego – motał się, w uniesieniu gubiąc słowa, gubiąc myśli, czując rosnące w gardle zdławienie.
– Zniszczyłeś wszystko.
Folke Baantjer
Re: Past the point of no return (F. Baantjer & B. Holstein, kwiecień 1988) Wto 16 Mar - 21:43
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Świat burzył się w ciszy – bez wielkich wybuchów, bez eksplozji, bez erupcji wulkanów i destrukcji budynków, których fasady załamałyby się pod ciężarem garbatych pięter kamienic, bez jęzorów ognia, pochłaniających wszystko, co tętniło jeszcze barwą szczerej emocjonalności, pozostawiając stertę popiołu, prochu i żużlu w miejscu, gdzie niegdyś kwitło życie. Świat burzył się w ciszy – w spojrzeniu uniesionym ostrożnie na ściągnięte gniewem lico przyjaciela, w sercu płochliwie kołaczącym w piersi, w zielonkawych tęczówkach, które, wbrew wszelkim próbom zachowania spokoju, przysłoniła tafla łez, wciąż uparcie utrzymywanych pomiędzy powiekami, zawieszonych, jak krople deszczu, na długich, ciemnych rzęsach.
Patrząc na Bertrama, zdał sobie nagle sprawę z ulotności własnych złudzeń, jak gdyby jego słowa – to surowe, ostro wypowiedziane zaprzeczenie – rozmyły iluzoryczną fatamorganę sprzed jego oczu, ujawniając suchą, jałową pustynię, która od samego początku kryła się za wizją pięknych krajobrazów. Był człowiekiem chorym, spsiałym, niepociągającym – wiedział o tym, mimo że tak długo się tego wypierał, cofając się przed równie żałosną wizją samego siebie w obawie, że słowa te przylgną do niego, jak pijawki, przesiąkając każde pragnienie, każdą potrzebę, każdą rozdzierającą duszę wątpliwość, nakazującą przerzucać w głowie zaostrzone na kamieniu pytania: czy aby na pewno był wystarczająco dobry, roztropny, wyrozumiały? Tkwiła w nim zakrzewiona głęboko świadomość, że choćby pokroił się na drobne kawałki i oddał na tacy ku uciesze tłumu i tak nigdy nie byłby w stanie uwierzyć, że to wszystko, co mógł zrobić, że to w jakiś sposób mogło wyrównać bądź odpłacić się za wszystkie te problemy, kłopoty i cierpienie, jakie przywodził swoją obecnością na drugiego człowieka. Urojenia, których zarzewie tkwiło głęboko w jego umyśle, błyszczącym ostrzem pochopnej interpretacji przecięły nić pojednania, która splatała ich dotychczas – na dezercję było już za późno, a on nigdy wcześniej nie marzył równie silnie, co w dniu dzisiejszym, aby rozgrywające się przed jego oczami wydarzenia okazały się jedynie częścią spektaklu, misternym przedstawieniem, sztuką skrojoną na miarę, gdzie ktoś wyłoni się niebawem zza ciemnych zasłon i klaśnie w dłonie, zarządzając antrakt. Nic takiego nie miało oczywiście prawa się wydarzyć – czyn, którego się dopuścił, zakotwiczył się w przestrzeni, wymierzony herezją afrontu ku dumie i tożsamości Bertrama. Bertrama, który był zdrowy, rozsądny, nieprzesiąknięty grzeszną juchą jego wybujałych pragnień i domysłów.
Odruchowo zacisnął powieki, gdy palce chłopaka ponownie zacisnęły się na wygniecionym materiale jego koszuli, aby unieść bezwładne ciało ku górze, szarpnąć ku sobie, bez krzty oporu, wszak nogi, dotknięte paraliżem nagłej niemocy, powłóczyły żałośnie po gładkiej powierzchni teatralnej sceny. Dopiero na kolejne słowa Holsteina Folke nareszcie uchylił oczy, unosząc ciemne koła rozszerzonych obawą źrenic ku jego twarzy, niespodziewanie zmuszony do tej siłą narzuconej bliskości, naznaczonej nie troskliwym uczuciem, lecz afektowanym dowodem wściekłości, gniewu, który, wraz z pojedynczymi kroplami śliny, zdawał się wsiąknąć w fakturę jego twarzy. Dystans, jaki zachowywali zazwyczaj, był rodzajem niepisanej umowy, porozumienia, które zawarli na mocy wyrozumiałego uśmiechu i krótkiego skinięcia głową, a jego nagłe zerwanie przeobraziło szarpiący dotąd ciałem dyskomfort w rzeczywiste, dogłębne poczucie strachu – tym razem nie w wyniku zaskoczenia, jakie rozbłysło w jego piersi, gdy chłopak odepchnął go gwałtownie, ale świadomości, że był w obliczu agresji Bertrama zupełnie bezsilny, że ktoś, kogo tak długo uważał za swojego przyjaciela, mógł go zranić, a nawet, co gorsza, zapewne nie zawahałby się przed wymierzeniem mu ciosu, uderzenia przyczajonego w ramieniu, prężącego się od barku poprzez łokieć aż do zaciśniętej pięści tak, jak postępował już na szkolnych korytarzach po tylekroć wcześniej.
– Nie mów tak, Bertram, proszę. – wydobył w końcu z odmętów ściśniętego gardła, przełykając wpierw ślinę, aby upewnić się, że jego głos zabrzmi normalnie, gula, która utknęła gdzieś w krtani, skutecznie uniemożliwiła mu jednak zachowanie resztki roztrzaskanego rezonu. – Nie rób mi tego, przepraszam. – tym razem w ton głosu wdarło się już nerwowe drżenie, a po karku zsunęło się przytłaczające poczucie zażenowania – jak mógł wmawiać sobie, że wolno mu było sięgać ku wyimaginowanym wyżynom własnych spekulacji? Oddech mu świszczał, dłonie dygotały wzdłuż tułowia, uporczywie zaciskane na zmiętym materiale koszuli, myśli krążyły wokół słów Bertrama, a umysł, najwyraźniej niegotowy, by sprowadzano go na ziemię z tak silną dobitnością, wpadł w stan nagłego oszołomienia i wewnętrznego rozbicia, zmuszając usta do wypowiadania słów co najmniej desperackich, jeżeli nie zwyczajnie, po ludzku, przykrych w swej smętnej, wiedzionej sentymentalnością żałości. – Zmienię się, przepraszam... – nic innego nie potrafił już wyartykułować – tylko to nieszczęsne przepraszam, przepraszam, przepraszam powtarzane w kółko jak na zaciętej płycie. Spróbował cofnąć się o krok do tyłu, wyswobodzić zmięty kołnierz koszuli z zaciśniętych na nim palców Bertrama, powoli, z ostrożnością, jak gdyby próbował wycofać się przed dzikim zwierzęciem, wilkiem o sierści zmierzwionej na karku, kłach błyskających spod uniesionych ku górze warg. Chciał powiedzieć – zaczekaj, porozmawiajmy, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, stanęły kulą obmierzłej pecyny, która poczęła przyprawiać go o mdłości. Chciał zatrzymać Bertrama przy sobie, cofnąć czas, rozwiązać supeł, który sam zacisnął z determinacją na ich dotychczasowej relacji, lecz nie potrafił – wbrew zdrowemu rozsądkowi, jedyne czego pragnął, to zdyskredytować własne uczucia, tak burzliwie rozpalone w sercu, położyć się na ziemi i płakać, dopóki słońce na ponów nie wzniesie się nad horyzontem.
Patrząc na Bertrama, zdał sobie nagle sprawę z ulotności własnych złudzeń, jak gdyby jego słowa – to surowe, ostro wypowiedziane zaprzeczenie – rozmyły iluzoryczną fatamorganę sprzed jego oczu, ujawniając suchą, jałową pustynię, która od samego początku kryła się za wizją pięknych krajobrazów. Był człowiekiem chorym, spsiałym, niepociągającym – wiedział o tym, mimo że tak długo się tego wypierał, cofając się przed równie żałosną wizją samego siebie w obawie, że słowa te przylgną do niego, jak pijawki, przesiąkając każde pragnienie, każdą potrzebę, każdą rozdzierającą duszę wątpliwość, nakazującą przerzucać w głowie zaostrzone na kamieniu pytania: czy aby na pewno był wystarczająco dobry, roztropny, wyrozumiały? Tkwiła w nim zakrzewiona głęboko świadomość, że choćby pokroił się na drobne kawałki i oddał na tacy ku uciesze tłumu i tak nigdy nie byłby w stanie uwierzyć, że to wszystko, co mógł zrobić, że to w jakiś sposób mogło wyrównać bądź odpłacić się za wszystkie te problemy, kłopoty i cierpienie, jakie przywodził swoją obecnością na drugiego człowieka. Urojenia, których zarzewie tkwiło głęboko w jego umyśle, błyszczącym ostrzem pochopnej interpretacji przecięły nić pojednania, która splatała ich dotychczas – na dezercję było już za późno, a on nigdy wcześniej nie marzył równie silnie, co w dniu dzisiejszym, aby rozgrywające się przed jego oczami wydarzenia okazały się jedynie częścią spektaklu, misternym przedstawieniem, sztuką skrojoną na miarę, gdzie ktoś wyłoni się niebawem zza ciemnych zasłon i klaśnie w dłonie, zarządzając antrakt. Nic takiego nie miało oczywiście prawa się wydarzyć – czyn, którego się dopuścił, zakotwiczył się w przestrzeni, wymierzony herezją afrontu ku dumie i tożsamości Bertrama. Bertrama, który był zdrowy, rozsądny, nieprzesiąknięty grzeszną juchą jego wybujałych pragnień i domysłów.
Odruchowo zacisnął powieki, gdy palce chłopaka ponownie zacisnęły się na wygniecionym materiale jego koszuli, aby unieść bezwładne ciało ku górze, szarpnąć ku sobie, bez krzty oporu, wszak nogi, dotknięte paraliżem nagłej niemocy, powłóczyły żałośnie po gładkiej powierzchni teatralnej sceny. Dopiero na kolejne słowa Holsteina Folke nareszcie uchylił oczy, unosząc ciemne koła rozszerzonych obawą źrenic ku jego twarzy, niespodziewanie zmuszony do tej siłą narzuconej bliskości, naznaczonej nie troskliwym uczuciem, lecz afektowanym dowodem wściekłości, gniewu, który, wraz z pojedynczymi kroplami śliny, zdawał się wsiąknąć w fakturę jego twarzy. Dystans, jaki zachowywali zazwyczaj, był rodzajem niepisanej umowy, porozumienia, które zawarli na mocy wyrozumiałego uśmiechu i krótkiego skinięcia głową, a jego nagłe zerwanie przeobraziło szarpiący dotąd ciałem dyskomfort w rzeczywiste, dogłębne poczucie strachu – tym razem nie w wyniku zaskoczenia, jakie rozbłysło w jego piersi, gdy chłopak odepchnął go gwałtownie, ale świadomości, że był w obliczu agresji Bertrama zupełnie bezsilny, że ktoś, kogo tak długo uważał za swojego przyjaciela, mógł go zranić, a nawet, co gorsza, zapewne nie zawahałby się przed wymierzeniem mu ciosu, uderzenia przyczajonego w ramieniu, prężącego się od barku poprzez łokieć aż do zaciśniętej pięści tak, jak postępował już na szkolnych korytarzach po tylekroć wcześniej.
– Nie mów tak, Bertram, proszę. – wydobył w końcu z odmętów ściśniętego gardła, przełykając wpierw ślinę, aby upewnić się, że jego głos zabrzmi normalnie, gula, która utknęła gdzieś w krtani, skutecznie uniemożliwiła mu jednak zachowanie resztki roztrzaskanego rezonu. – Nie rób mi tego, przepraszam. – tym razem w ton głosu wdarło się już nerwowe drżenie, a po karku zsunęło się przytłaczające poczucie zażenowania – jak mógł wmawiać sobie, że wolno mu było sięgać ku wyimaginowanym wyżynom własnych spekulacji? Oddech mu świszczał, dłonie dygotały wzdłuż tułowia, uporczywie zaciskane na zmiętym materiale koszuli, myśli krążyły wokół słów Bertrama, a umysł, najwyraźniej niegotowy, by sprowadzano go na ziemię z tak silną dobitnością, wpadł w stan nagłego oszołomienia i wewnętrznego rozbicia, zmuszając usta do wypowiadania słów co najmniej desperackich, jeżeli nie zwyczajnie, po ludzku, przykrych w swej smętnej, wiedzionej sentymentalnością żałości. – Zmienię się, przepraszam... – nic innego nie potrafił już wyartykułować – tylko to nieszczęsne przepraszam, przepraszam, przepraszam powtarzane w kółko jak na zaciętej płycie. Spróbował cofnąć się o krok do tyłu, wyswobodzić zmięty kołnierz koszuli z zaciśniętych na nim palców Bertrama, powoli, z ostrożnością, jak gdyby próbował wycofać się przed dzikim zwierzęciem, wilkiem o sierści zmierzwionej na karku, kłach błyskających spod uniesionych ku górze warg. Chciał powiedzieć – zaczekaj, porozmawiajmy, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, stanęły kulą obmierzłej pecyny, która poczęła przyprawiać go o mdłości. Chciał zatrzymać Bertrama przy sobie, cofnąć czas, rozwiązać supeł, który sam zacisnął z determinacją na ich dotychczasowej relacji, lecz nie potrafił – wbrew zdrowemu rozsądkowi, jedyne czego pragnął, to zdyskredytować własne uczucia, tak burzliwie rozpalone w sercu, położyć się na ziemi i płakać, dopóki słońce na ponów nie wzniesie się nad horyzontem.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Gorzki posmak furiackich słów wrzał jeszcze na podniebieniu, jątrzył w ściśniętym coraz silniej gardle bolesne rozdarcie, którego poszarpane krawędzie zalewał wciąż bulgoczący piołun dalszych spienionych napaści, niewypowiedzianych w dławiącej bezsilności, jaka obciążała jego ciało coraz dotkliwiej, wieszając się u nadgarstków ołowiem, kładąc się na rozgrzanym karku, odbierając czucie w zwiniętych w rozpaczliwym kurczu palcach. Ciemiężyła go ta beznadziejna bezradność, w jaką zapędził się wprawdzie sam swoją pochopną reakcją, porywczością, do jakiej nigdy nie potrafił się przyznać, jakiej usilnie się wypierał, ilekroć stawiano go pod jej zarzutem, a wobec której w ferworze emocji niezmiennie pozostawał żałośnie bezwolny – świadomość własnej winy zawsze przychodziła za późno; skłębiała się gęsto pod rozpasaną objętością wściekłego ferworu i czekała dogodnego momentu, pęczniejąc powoli, napierając kolczystym cielskiem na skorupę zapomnienia, zanim drące szpony wyrzutów nie natrafiły na miękką powłokę słabizny. Kąsająca skrucha wsączała się dopiero wtedy przez szczeliny zadrapań w wyczerpane emocjonalnym afektem ciało jaźni; dopiero wtedy, kiedy nie potrafił się już przed nią obronić, wycieńczony i zadręczony spazmami własnego frenetycznego gniewu.
Nie wiedział, czego od niego oczekuje; ściśnięte słowa wykrztuszone błagalnie w ciasną przestrzeń między nimi docierały do niego wprawdzie, nie potrafił jednak wyzuć z nich żadnej upragnionej treści, nie potrafił zatrzymać ich w myśli i przyznać im jakiegokolwiek znaczenia. Pusty szum liter, wtłaczanych w zgęstniałe powietrze, nie dawał mu nic – drażniły go tylko, drżąc w atmosferze, bucząc w zdławionym ścisku, dogorywając w niecierpliwym milczeniu, jakim je ze wzgardą deptał. Przeszukując źrenice Folke wiedziony potrzebą odnalezienia jakiegoś oparcia, potykał się o własne odbicie, kontur własnej sylwetki czerniącej złowrogo na tle dogłębnego przestrachu i to zaprowadzało go głębiej w ślepy zaułek, w nienawistne wężowisko swojej rozbestwionej emocjonalności. Nienawidził go za tę zdradę i siebie – za to, że go krzywdziła, że nie potrafił przejść nad tym zwyczajnie, jak nad każdym wcześniejszym uściskiem, każdym zetknięciem dłoni, każdym incydentem bliskości. Nieświadomie, snując się po omacku we mgle rozjuszenia, poszukiwał pomocy tam, gdzie dotąd zawsze ją odnajdywał – jednak znajoma zieleń nagle stała mu się wroga, zamykała się przed nim chłodem obawy, szczuła go lękiem, który osaczał go zewsząd, szarpał i gryzł szczególnie zajadle w okowach jego własnej przytomności.
– Zamknij się – warknął ostro, nie mogąc znieść nieudolności przeprosin, powtarzanych desperacko, jakby mogło to nadać im siły sprawczej. Spiętrzały się i tężały w rozpadlinie trzymającego ich impasu, odbierając coraz więcej przestrzeni, zagrabiając coraz więcej świata, który wspólnie dla siebie stworzyli, a jaki skurczył się teraz do tego duszącego przesmyku między nimi, który dojmował Bertrama, ale którego nie pozwolił rozluźnić, stanowczo przytrzymując Folke blisko siebie, nachylając się nad nim, jakby chciał sobie udowodnić, że nie ma w tym nic zdrożnie intymnego, nic przyjemnego, jakby chciał odjąć bliskości wszystko to, co nadał jej Baantjer. Zdawało mu się, że drży cały, że poddaje się narastającemu wyczerpaniu i zrezygnowaniu, a jednak wciąż nie mógł oswobodzić palców z agresywnej konwulsji ani się wycofać. Twarz Folke rozmyła mu się przed oczami, co raniłoby go może upokorzeniem, gdyby tylko stać go było na wstyd, tymczasem nie było już w nim miejsca na nic więcej – tylko ten hukliwy szwargot, zupełnie niespójny, podnoszący się coraz agresywniej przeciw niemu samemu.
– Zamknij się – wykrztusił słabo, chociaż w uszach dźwięczała mu tylko dotkliwa cisza.
Głowa ciążyła mu i pękała od natłoku chaotycznego rankoru, z którego nie potrafił wyłowić już nic zrozumiałego; opuścił ją, poddając się temu ciężarowi nagle, opierając rozgorączkowane czoło o kościste ramię przyjaciela, przytulając skroń do boku jego szyi z rezygnacją. Materiał kołnierza wysunął mu się z osłabłych palców, dłonie wsparł jednak tuż pod nim, pulsujące wciąż napięciem i bólem, krwią tętniącą wciąż opętańczo w nadgarstkach i naprężonych przedramionach. Zdawało mu się przez chwilę, że się rozpłacze, ale nie potrafił sobie na to pozwolić, nie umiał zrobić już nic, nie odnajdował też żadnych słów ani energii, by nadać im brzmienie. Zgarbiony, stał tak opieszałą przewlekłość sekund czy minut, nie był pewien – być może tylko krótkie mgnienie oka, podświadomie obawiając się oddać Folke większy interwał własnej bezsilności, obawiając się, że wykorzysta to znowu, że zrobi coś, co poniży go i złamie jeszcze bardziej. Mgnienie oka więc, jeden drżący od wyczerpania oddech, w którym zapamiętał tyle, ile zdołał – ciepło skóry pod ciężarem skroni, w której tętnił zmęczony ból, szorstkość tkaniny pod pękającym czołem, ociężałym od napuchniętych myśli, zszargany ochłap komfortu, wydarty resztką sił z ruin tego, kim dla siebie byli.
Kiedy zmusił się wreszcie, by się odsunąć, nie patrzył na Folke wcale, unikał jego spojrzenia, unikał paraliżujących pęt znajomych oczu, bo nie ufał ani jemu, ani sobie samemu. Odwrócił się i, nie oglądając się, nie pozwalając sobie na choćby cień zawahania, odszedł, podnosząc po drodze z krzesła porzuconą wcześniej torbę, na scenie pozostawiając natomiast zapomniany kołtun mundurka, po jaki nie miał odwagi się zawrócić, razem z nim pozostawiając za sobą Folke, ruinę ich wspólnych marzeń i zniekształconą rozwalinę przyjaźni.
Folke i Bertram z tematu
Nie wiedział, czego od niego oczekuje; ściśnięte słowa wykrztuszone błagalnie w ciasną przestrzeń między nimi docierały do niego wprawdzie, nie potrafił jednak wyzuć z nich żadnej upragnionej treści, nie potrafił zatrzymać ich w myśli i przyznać im jakiegokolwiek znaczenia. Pusty szum liter, wtłaczanych w zgęstniałe powietrze, nie dawał mu nic – drażniły go tylko, drżąc w atmosferze, bucząc w zdławionym ścisku, dogorywając w niecierpliwym milczeniu, jakim je ze wzgardą deptał. Przeszukując źrenice Folke wiedziony potrzebą odnalezienia jakiegoś oparcia, potykał się o własne odbicie, kontur własnej sylwetki czerniącej złowrogo na tle dogłębnego przestrachu i to zaprowadzało go głębiej w ślepy zaułek, w nienawistne wężowisko swojej rozbestwionej emocjonalności. Nienawidził go za tę zdradę i siebie – za to, że go krzywdziła, że nie potrafił przejść nad tym zwyczajnie, jak nad każdym wcześniejszym uściskiem, każdym zetknięciem dłoni, każdym incydentem bliskości. Nieświadomie, snując się po omacku we mgle rozjuszenia, poszukiwał pomocy tam, gdzie dotąd zawsze ją odnajdywał – jednak znajoma zieleń nagle stała mu się wroga, zamykała się przed nim chłodem obawy, szczuła go lękiem, który osaczał go zewsząd, szarpał i gryzł szczególnie zajadle w okowach jego własnej przytomności.
– Zamknij się – warknął ostro, nie mogąc znieść nieudolności przeprosin, powtarzanych desperacko, jakby mogło to nadać im siły sprawczej. Spiętrzały się i tężały w rozpadlinie trzymającego ich impasu, odbierając coraz więcej przestrzeni, zagrabiając coraz więcej świata, który wspólnie dla siebie stworzyli, a jaki skurczył się teraz do tego duszącego przesmyku między nimi, który dojmował Bertrama, ale którego nie pozwolił rozluźnić, stanowczo przytrzymując Folke blisko siebie, nachylając się nad nim, jakby chciał sobie udowodnić, że nie ma w tym nic zdrożnie intymnego, nic przyjemnego, jakby chciał odjąć bliskości wszystko to, co nadał jej Baantjer. Zdawało mu się, że drży cały, że poddaje się narastającemu wyczerpaniu i zrezygnowaniu, a jednak wciąż nie mógł oswobodzić palców z agresywnej konwulsji ani się wycofać. Twarz Folke rozmyła mu się przed oczami, co raniłoby go może upokorzeniem, gdyby tylko stać go było na wstyd, tymczasem nie było już w nim miejsca na nic więcej – tylko ten hukliwy szwargot, zupełnie niespójny, podnoszący się coraz agresywniej przeciw niemu samemu.
– Zamknij się – wykrztusił słabo, chociaż w uszach dźwięczała mu tylko dotkliwa cisza.
Głowa ciążyła mu i pękała od natłoku chaotycznego rankoru, z którego nie potrafił wyłowić już nic zrozumiałego; opuścił ją, poddając się temu ciężarowi nagle, opierając rozgorączkowane czoło o kościste ramię przyjaciela, przytulając skroń do boku jego szyi z rezygnacją. Materiał kołnierza wysunął mu się z osłabłych palców, dłonie wsparł jednak tuż pod nim, pulsujące wciąż napięciem i bólem, krwią tętniącą wciąż opętańczo w nadgarstkach i naprężonych przedramionach. Zdawało mu się przez chwilę, że się rozpłacze, ale nie potrafił sobie na to pozwolić, nie umiał zrobić już nic, nie odnajdował też żadnych słów ani energii, by nadać im brzmienie. Zgarbiony, stał tak opieszałą przewlekłość sekund czy minut, nie był pewien – być może tylko krótkie mgnienie oka, podświadomie obawiając się oddać Folke większy interwał własnej bezsilności, obawiając się, że wykorzysta to znowu, że zrobi coś, co poniży go i złamie jeszcze bardziej. Mgnienie oka więc, jeden drżący od wyczerpania oddech, w którym zapamiętał tyle, ile zdołał – ciepło skóry pod ciężarem skroni, w której tętnił zmęczony ból, szorstkość tkaniny pod pękającym czołem, ociężałym od napuchniętych myśli, zszargany ochłap komfortu, wydarty resztką sił z ruin tego, kim dla siebie byli.
Kiedy zmusił się wreszcie, by się odsunąć, nie patrzył na Folke wcale, unikał jego spojrzenia, unikał paraliżujących pęt znajomych oczu, bo nie ufał ani jemu, ani sobie samemu. Odwrócił się i, nie oglądając się, nie pozwalając sobie na choćby cień zawahania, odszedł, podnosząc po drodze z krzesła porzuconą wcześniej torbę, na scenie pozostawiając natomiast zapomniany kołtun mundurka, po jaki nie miał odwagi się zawrócić, razem z nim pozostawiając za sobą Folke, ruinę ich wspólnych marzeń i zniekształconą rozwalinę przyjaźni.
Folke i Bertram z tematu