Otulony nienachalnym milczeniem kroczył przed siebie.
Osnuwające męską sylwetkę bezdźwięczne niedomówienia wydawały się wkomponowane zarówno w czerń nieprzeniknionego, zimnego spojrzenia sunącego po martwym i wychudłym krajobrazie mizernych drzew, jak i nieruchomość ust niewyrażających ani jednej emocji, które pogrążone w marazmie zaległy pod sklepieniem umysłu. Jedynie papieros tkwiący w stalowym uścisku palców wydawał się podejrzanie żywy, chociaż mężczyzna wciąż nie omieszkał go podpalić; nie był nawet pewien, czy planuje przytknąć go do warg.
Papieros
— zimny i milczący,
dokładnie taki jak właściciel.
Przeciwieństwo chłopca (bowiem dla ślepca On już zawsze pozostanie pyskatym smarkaczem) kroczącego kilka kroków za nim, zalewającego błogosławieństwo ciszy własnym bełkotem rzadko zamykających się ust, które Norweg zapragnął uciszyć potężnym ciosem własnej pięści, jednak siłą nadwyrężonej woli powstrzymał się od jakże drastycznego kroku. Zresztą czynił tak nie pierwszy i zapewne nieostatni raz, i poniekąd napełniało go uczucie przyzwyczajenia do stanu pokrętnej rzeczywistości, która w przeszłości skrzyżowała ścieżkę dawnego łowcy z upadłym artystą. Wszystko zaczęło się na Przesmyku (a jakżeby inaczej!), jednak ku ogólnemu zaskoczeniu dalej trwało w dziwacznej spirali zdarzeń, słów oraz wyjątkowej więzi narodzonej pomiędzy dwójką skrajnie odległych od siebie charakterów nierzadko zmierzających kolizyjnym kursem ku sobie, acz zawsze mijających własne wszechświaty o milimetry. Dziwaczna, pokraczna relacja, do której przywyknął.
Do ratowania gówniarzowi życia — średnio pięć razy na dobę — również przywyknął.
Halle, co musiał mu oddać, posiadał niebywałą przypadłość pakowania się w sytuacje beznadziejne i Magnusowi przyszło kiedyś do głowy, iż objawiana przez niego predylekcja do kłopotów podchodzi niespiesznie pod wyjątkowo nieśmieszny żart ze strony Norn. Skazany na wszystko, co najgorsze, jak myślał o chłopaku niekiedy.
Jednocześnie nawet bystry i od biedy zaradny, ale (co najważniejsze) obdarzony genetyką.
Na samym początku przynajmniej z tego powodu postanowił trzymać go blisko, wymownym milczeniem traktując mielenie ozorem przez większość czasu, który wspólnie spędzali od tamtego pamiętnego wieczoru, kiedy przegonił szczury krążące ciemnymi zaułkami Przesmyku w poszukiwaniu ofiar i bezwzględnie wyperswadował zaklęciami oraz pięścią każdemu wycofanie się do bardziej bezpiecznych rewirów, do których Eggen nigdy nie przynależał. I tak przewrotny los postanowił obdarować kundlem—niespodzianką niczym przebiegła wiedźma zatrutym jabłkiem o ładnym wyglądzie, niestety nadgnitym wnętrzu przyprawiającym o nieskończone bóle głowy oraz wymioty przy krótkim spojrzeniu.
— Pospiesz się, Skov — warknął rozdrażniony, pozornie nie przykuwając nawet większej uwagi do słów, jakie Halle wyrzucał przez usta irytująco wesołym głosem. — Nie mamy wieczności. — Ani mej cierpliwości, dodał w myślach. Ta zawsze wydawała się na granicy wyczerpania, za to wkurwiająca natura zaślepionego dziecka dodatkowo pochłaniała witalne siły Norwega i prowadziła do wielogodzinnego picia w jednym ze znanych pubów, w których zaszywał się raz na jakiś czas, pokonany przez niechciane towarzystwo.
Nie zmieniało to faktu, że dalej troszczył się o huldrekalla każdym sposobem, byle utrzymywał się na cienkiej niteczce żywota, wychylał głowę ponad powierzchnię potencjalnych niebezpieczeństw i egzystował pośród midgardzkich ulic, najprawdopodobniej równie zmęczonych obecnością chłopaka, co sam Magnus. Okolicę niespodziewanie przeszył świst, więc zaraz zacisnął boleśnie szczękę, a dłonie podświadomie podążyły śladem napiętego, muskularnego ciała skrywanego wraz z tatuażami pod materiałem kurtki, formując się idealnie w pięści gotowe połamać kości.
Zareagował instynktownie niczym drapieżca odpowiadający atakiem na atak i przestrzeń przecięło jedno słowo nasycone bezlitosnym wydźwiękiem przetaczającym się echem przez obumarłe krajobrazy nawiedzonego parku wypełnionego mglistymi, mlecznobiałymi obłokami. — Feigr-dýr— rzucił przed siebie, nie poddając własnej akcji w wątpliwość. Spojrzenie objęło bielmo, żyły naprężyły się czernią posoki. Sekundę później rachityczne ciałko nietoperza upadło na chłodną, rozmiękłą ziemię z głuchym odgłosem.
Nieruchome.
Martwe.
Wyzute ze wszelkich oznak niedawnego życia.
Westchnął niemalże dramatycznie, obdarzając chłopaka niezdefiniowanym spojrzeniem. — Może gdybyś mniej gadał, byłbyś w stanie samemu go dostrzec. — Podbródkiem wskazał na stworzenie nocy, by zaraz ruszyć przed siebie i cichym gwizdem nakazać Halle uczynienie tego samego. Zbliżyli się właśnie do zardzewiałej bramy okalanej przeklętymi gałęziami rozłożystych, drzewiastych koron będących milczącym strażnikiem tego miejsca, które Eggen odwiedzał wielokrotnie na przestrzeni minionych lat, czyniąc park areną treningową czy przestrzenią spektakularnych (we własnej ocenie) pojedynków magicznych wykorzystujących każde zaklęcie, jakie zdołał opanować. Acz co było najważniejsze, jedynie ślepców cechowało szaleństwo wystarczająco namacalne, by odważali się przekraczać granicę przeklętego pejzażu nasiąkniętego zakazaną magią, która zdawała się pulsować tu niebezpiecznie i zdradziecko przy każdym kroku.
— Chodź — mruknął jeszcze cicho do Halle, z precyzją łowcy obserwując gałęzie pochylające się niespiesznie ku podłożu celem zabarykadowania przejścia przed intruzami, którymi według filozofii Magnusa wcale nie byli. — Villi-eldr — inkantacja posłana niczemu niewinnym drzewom była potrzebna dla bezpiecznego przedostania się przez starawe wrota podgryzane rdzą. Jaskrawy strumień płynnego ognia wystrzelił z dłoni wraz z jaskrawością snopu i precyzyjnie dosięgnął celu, jak setki razy wcześniej; nie chwaląc się, zdążył opanować tę technikę do niejakiej perfekcji, ze spokojem obserwując gałązki połykane płomieniami, które rozświetliły okolicę niczym pochodnie.
Wiedziony przyzwyczajeniem sięgnął palcami do smukłego nadgarstka, który zaraz niemalże mechanicznie oplótł uściskiem wystarczająco silnym, by Skov nie zatrzymał się celem podziwiania ognistych języków nasycających głód, a został wręcz szarpnięty do przodu i wślizgnął się na teren ponurego cmentarzyska niemych alejek zaraz za wyjątkowym przewodnikiem o charakterze bardziej przerażającym od miejsca, w którym się znaleźli.
Ułamek sekundy później uwolnił chłopaka spod ołowianych kajdan własnej dłoni, oglądając się na niego ponad ramieniem, by wymamrotać pod nosem niezwykle ciche. — Svipa. — Za którym podążyło nieludzko subtelne, jak na tego człowieka, muśnięcie powietrza palcem wskazującym; odgłos charakterystycznego zderzenia inkantacji ze skórą policzka podążył za gestem. — Dokładnie tak, jak lubisz, gówniarzu — rzucił głosem nabiegłym pierwszym wydźwiękiem szczerego rozbawienia, pozwalając kącikom ust wygiąć się delikatnie ku górze. Nie byłby sobą, nie wymierzając Halle przynajmniej jednego siarczystego policzka.
Nie ze złości czy dla zamknięcia jego ust — na to istniały inne sposoby — ani nie z poczucia dziwnej potrzeby rozluźnienia atmosfery zaległej dookoła niepokojącym marazmem osiadającym zwodniczym stoicyzmem na załamaniu rzęs.
Po prostu to zrobił.
Dla kaprysu? Możliwe.
Dla zirytowania go? Prawdopodobnie.
Dla umownej satysfakcji? Zapewne.
Hołdem dla pokracznej przyjaźni
'k100' : 99
— Cmentarzysko — mruknął niechętnie, rozglądając się po otaczającym ich obrazie śmierci i uśpienia. Skrzywił się ze zdegustowaniem, marszcząc przy tym nos niczym obrzydzone dziecko. —- Nie rozumiem, dlaczego musimy ćwiczyć akurat tutaj. Nie lepiej wyjechać za miasto, skoro zależy nam na dyskrecji? Wszystko w tym pieprzonym parku cuchnie rozkładem — jęczał dalej, przyciskając ręce do ciała, gdy ciemne, powyginane gałęzie stały się dłuższe i sięgnęły ku niemu niespodziewanie. Przestrzeń zdawała się zwężać, tworząc koszmarny, sękowaty korytarz. — Następnym razem po prostu palnij mnie w łeb.
Magnus szedł przed nim, podczas gdy Halle nadal mówił, ciągnąć wymyśloną na poczekaniu historię o tutejszych duchach, o których mówiła mu chyba matka, dziadek lub kuzynka, lub jakiś idiotyczny artykuł w gazecie. Opowiadając, obserwował bacznie tył głowy swojego towarzysza, kark i szerokie barki ukryte pod materiałem kurtki. Nauczył się już rozpoznawać jego irytację nawet wtedy, gdy nie dostrzegał jego twarzy. Mięśnie napinały mu się lekko, na szyi uwidaczniała się pojedyncza, błękitna żyła. Uśmiechnął się na myśl o tym uczuciu — wbrew rozsądkowi lubił patrzeć na te drobne skurcze gniewu odbijające się w oczach Magnusa, na zaciskające się pięści i to, jak wargi zgniatały okrutnie filtr papierosa. To było jak uciekanie przed ogniem, który sam wzniecił lub przed wilkiem, którego sam pociągnął za ogon — lecz Magnus nigdy nie gryzł do krwi. Z jakiegoś powodu miał do niego słabość, a Halle z trudem przełykał myśl, że słabość ta nie miała związku z jego aurą, kolorem jego oczu czy wszystkimi tymi umizgami, które uskuteczniał po pijaku. Nie podobała mu się idea, jakoby Magnus mógł żywić do niego jakąkolwiek szczerą sympatię (lub coś na jej kształt), niesfałszowaną i nieseksualną — nie przywykł do tego rodzaju uwagi i nie potrafił się z nią obchodzić, zupełnie jakby ta była małym zwierzątkiem, które stale wymykało mu się z rąk. Nawet teraz, gdy mężczyzna szedł przed nim, w surowym milczeniu prowadząc go we mgłę, Halle miał ochotę wyciągnąć ku niemu dłoń i ze złością pociągnąć go za włosy. Powiedz mi coś prawdziwego — chciał rozkazać — przyznaj, że cię nie obchodzę.
Ale Magnus zawsze stawiał na swoim.
Nietoperz upadł przed nimi. Ciało miało małe, zeszklone i równie martwe co każdy fragment tego piekielnego parku. Inkantacja przez kilka sekund unosiła się jeszcze w powietrzu — dymny, metaliczny smród zakazanej magii stróżkami docierał do jego nozdrzy. Nie patrzył nawet na mężczyznę, gdy ten fuknął, zerkał w jego stronę parą nieco znudzonych oczu. Halle wpatrywał się w ciało zwierzęcia, cicho przełykając ślinę. Kiedy był dzieckiem, do jego pokoju często wpadały nietoperze, a Jana często je ogłuszała, po czym litościwie wypuszczała je na zewnątrz. Za dużo śmierci — mówiła ochryple, a on wiedział, że chodziło o jego matkę.
— To twoja wina — odparł jednak, siłąc się na wesołość. Posłał mu krótki uśmiech i zadarł podbródek, spoglądając mu w oczy. — Przywykłem do tego, że ty widzisz je pierwszy. — Przeszło mu przez myśl, że to źle. Cudza opieka go rozleniwiała.
Brama stała przed nimi, groźna jak zębata paszcza. Halle wpatrywał się w nią z lękiem, lecz ciężki zapach skażonej ziemi nadal gryzł go w gardło. Zakaszlał kilka razy. Cholera. Chciał zapalić, mocna dłoń Magnusa chwyciła go jednak za nadgarstek, a on zaskakująco posłusznie pozwolił mu pociągnąć się dalej. Nie zdążył zareagować ani rozpalić w sobie żadnego buntu. Nie lubił tego, że często stawał się przy nim taki miałki. Poddawał się mu jak marionetka, tak jak zwykł robić to większość swojego cholernego życia. Uległ — nie tylko szedł za nim grzecznie, nie odzywał się już i nie rozglądał. Wbrew własnej irytacji, zrobił dokładnie to, co kazał.
Gdy go puścił, Halle przez kilka sekund przyglądał się ze zdziwieniem własnemu nadgarstkowi, badając jasny kawałek piegowatej skóry wystający z przetartego rękawa skórzanej pilotki. Przegub zdobiło kilka poplątanych łańcuszków, srebrnych i złotych paciorków, każdy z nich kradziony i całkowicie cudzy. Rozkojarzony, nie zauważył nawet ruchu palca Magnusa. Nie zdążył się obronić. Uderzenie było mocne, dosięgnęło jego policzka, zostawiając na nim brzydki, czerwony ślad — podłużny i zaogniony. Halle zatoczył się do tyłu i przeklął sycząco w języku swojej matki. Przyłożył dłoń do ciepłego miejsca, a skóra zapłonęła pod jego palcami. Dokładnie tak, jak lubisz, gówniarzu. Zacisnął z rozdrażnieniem zęby, jego młoda, gładka do niedawna twarz wygięła się w wyrazie szczerej złości. W każdej innej sytuacji mógłby jego uwagę przerobić na własny żart, teraz jednak miał ochotę powalić go na ziemię i wbijać w niego paznokcie tak długo, aż spomiędzy zdobiących pierś tatuaży uleciałaby ciemna krew.
Gówniarzu.
W pierwszych chwilach nie był w stanie pojąć własnych emocji. Szarpnęły nim nagle, jakby hak zaczepił się o jego wnętrzności i poderwał go na równe nogi. Nie powinien był tracić go z oczu, nie powinien również dawać wytrącać się z równowagi, lecz ślad uderzenia nadal piekł żywym ogniem, a echo słów wywoływało migrenę. Dokładnie tak jak lubił. Kiedy kochankowie jego matki zaciskali dłonie na jego policzkach, kiedy jego mecenas łapał go za kark jak psa, kiedy mężczyźni z lepkich łazienek głośnych barów łapali go za włosy, zupełnie jakby nigdy niczego nie znaczył. Wiedział doskonale, że Magnus nie był jego wrogiem, że wystarczyłoby być może wykręcić mu rękę lub trzasnąć podobnym batem — uratował go przecież. A jednak, jak miały to we krwi wszelkie inne demony, Halle pozwolił złości wygryźć dziurę w świadomości. Niesiony tym szaleństwem, wyciągnął przed siebie dłoń, przyglądając się uważnie swoim długim, smukłym palcom groźnie wibrującym w powietrzu.
— Vaskur — inkantacja wysunęła się z niego lekkim, nieprzyjemnym szeptem. Bulgot tortury wypełnił powietrze, a smoła rozlała się wzdłuż cienkich żył. Wykwitający na jego twarzy uśmiech był zbyt słodki, przypominał ulepek na tle jasnej twarzy zdobionej dwoma kryształami zabielonych oczu. — Dokładnie tak jak lubisz, skarbie — syknął, rozczapierzając zdobione obrączkami palce. Mysie włosy wypadły z luźno plecionego warkocza i otoczyły miękko jego twarz. — Po powrocie powiemy wszystkim w Przesmyku, że wielkiego Magnusa pokonał gówniarz z ogonem...
'k100' : 78
W y c h o w y w a ł
go w trudny do zdefiniowania sposób, chociaż może bardziej — czego nie wypowiedziałby na głos, bowiem na przestrzeni przemijających lat nauczył się, jaką potęgą dysponują słowa wyswabadzane z gardzieli — otaczał opieką, dość pokrętnie i niekoniecznie właściwie, jednak bez ukrytych motywów. Pragnął z niezrozumiałych dla innych pobudek jedynie chronić zbłąkanego szczeniaka, który wtargnął niespodziewanie do burzliwej egzystencji człowieka dalece odbiegającego od wzoru do naśladowania, i dziwną koleją rzeczy przyzwyczaił się do obecności chłopca podążającego właśnie krok w krok za cieniem mężczyzny, jakim rzadko widywali go pozostali. Powiedzieć, że posiadał w sercu niezdrową miękkość dla Halle, wcale nie byłoby przesadą, wręcz pokrywałoby się z prawdziwym obrazem absurdalnego przywiązania okazywanego przez Magnusa tak rzadko, iż zakrawało o coś legendarnego, o czym jedynie szeptano gdzieś pokątnie w spelunach na Przesmyku czy ciemnych zaułkach, dokąd nikt o zdrowych zmysłach się nie zapuszczał. Pozwalał mu więc mówić, marudzić, dąsać się z rozgoryczeniem kilkuletniego dziecka, wielokrotnie akceptując wyraźne przekraczanie iluzorycznej granicy, za którą każdego innego czekałaby jedynie czarnomagiczna inkantacja bądź bolesne uderzenie pięścią w kruchą strukturę nosa, czego chłopak niewątpliwie był świadomy i dzisiaj nagminnie wykorzystywał władzę, jaka została mu dobrodusznie ofiarowana; tylko raz usiłował zapłacić za fatygę, zaraz na wstępie, krótko po znalezieniu w brudzie ulicy, gdzie spojrzenie Eggena osiadło na umęczonym egzystencją ciele, które postanowił ocalić i chociaż rzadko wracali rozmową do tamtego wieczoru, pytania pozostawały niezmienne. Nie rozumiejąc dlaczego został odtrącony za samą propozycję odwdzięczenia się mu jedynym, co wówczas posiadał, kąsał powtarzalnością wyrzucanych treści, jakby pragnął usłyszeć własną prawdę podpowiadaną przez skrzywdzony umysł, jakby tylko jego prawda była autentyczna.
Początki były najtrudniejsze, oscylujące pomiędzy niepewnością a nieporozumieniami, okraszone emocjonalnymi wybuchami skłóconych wewnętrznie odczuć odbiegających od wszystkiego, co znał, dziwnie podobne do oswajania zdziczałego stworzenia syczącego gniewnie i ze strachem na każdy przejaw najdrobniejszego zainteresowania, za którym nie podążały czysto ludzkie pożądania. Nawet teraz jego sylwetka wydawała się dźwigać ciężar wątpliwości, jakich Magnus nie zdołałby rozwiać ani słowami, ani czynami, dlatego nauczył się to akceptować.
Bo niby co innego mu pozostało?
Mimowolnie poświęcił się wypracowywaniu nawyków bądź rytuałów, do których należało odwiedzanie opustoszałych cmentarzysk nasiąkłych zakazaną magią, a wszystko po to, by w drastycznie odmiennym otoczeniu Halle przynajmniej częściowo potrafił się obronić przed złem czającym się dookoła, a tego było na pęczki. Przybierało najróżniejsze formy, skrywało się niezauważenie za konturem ludzkiego serca bijącego zdrowym rytmem, zagnieżdżało z pasożytniczą zachłannością w kruchych ściankach umysłów spaczonych dziwnymi pragnieniami, przebiegało wzdłuż kręgosłupa w odłamie szaleństwa szarpiącego za wodze powściągliwości, którą łatwo przychodziło pogrzebać każdemu, kto na krótki ułamek czasu wyrywał się własnym schematom i podążał w ciemność spuszczoną ze smyczy w świecie, do jakiego ta dwójka należała od tak dawna. Magnus praktycznie nie znał innego życia, dlatego brutalnie utorował sobie pośród krwiożerczych cieni własną ścieżkę skropioną obficie krwią, dlatego bywał przyrównywany do diabelskiego nasienia, dlatego mówił otwarcie i bezpośrednio — niczego nie udawał, wyzbyty jakiegokolwiek strachu przed ludźmi, których mordowanie zakrawało o prostotę.
Wciągając za sobą chłopaka wprost w napęczniałe bezgłośnymi groźbami ostępy dawno martwego parku zasiedlonego jedynie przez niespokojne dusze oraz wygłodniałe demony pogrzebanych tutaj zaklęć, w głowie rozrysowywał jedną myśl, by sprowokować każdy milimetr młodzieńczego ciała do ataku bądź obrony, do odpowiedzenia agresją na wszystko, co zaplanował na teraz, aby mogli podążyć dalej, znacznie głębiej w praktykowanych naukach wychylających kielich wypełniony po brzegi ambrozją zakazanych arkanów. Norwegowi wydawało się, iż słyszy jeszcze odgłos uderzenia chłopięcego policzka, chociaż zaklęcie dawno rozkruszyło się w drobinkach niewidzialnego eteru, który wkrótce wybrzmiał szeptem nasiąkłym balastem emocji i niezauważalnie poruszył kąciki ust ku górze, dostrzegając oczywistą zmianę.
G n i e w.
Ludzki, namacalny gniew zarysowany pod sformułowaną inkantacją niemalże wyplutą w jego kierunku z jadowitością wściekłego węża trąconego niechcący podeszwą buta, pomknął w przestrzeń nienaturalnie szybko i Magnus z zadowoleniem zauważył, iż odpowiedział mu szybciej niż poprzednio, do tego
z d e c y d o w a n i e
oraz
b e z w z g l ę d n i e.
— Vaskur.
Mknęło przed siebie nieustraszenie, torowało sobie drogę wprost do odkrytego, pobladłego gardła podatnego na nadchodzący atak niemalże sięgający perfekcji, jeśli miałby oceniać wykonanie — mógłby wyczarować zza pleców czarną tablicę, na której narysowałby koślawą dziesiątkę oddającą niejako egoistyczne zadowolenie, bowiem gdzieś pod powierzchnią otchłannego spojrzenia zalegała duma podparta wcześniejszą prowokacją i chociaż Magnus niczego nie powiedział, przekrzywił delikatnie głowę, co przeważnie czynił w rozleniwionym zadowoleniu. Mógłby pozwolić mu wygrać, napełnić krótkotrwale ulotnym posmakiem zwycięstwa, jednak życie bywało brutalnie niesprawiedliwe w odbieraniu ludziom powodów do szczęścia, dlatego wychodząc Halle naprzeciw pstryknął palcami i miękko wyszeptał inkantację.
— Sænkva.
Smolista posoka przepływająca żyłami zaskrzyła złowrogo pod materiałem skóry naciągniętej z boską starannością na boleśnie naprężone mięśnie przygotowane do walki, bo chociaż powinny jej doświadczyć czysto umownie oraz bez przechowywania w sercu jakiegokolwiek żalu, pierwotne instynkty okazały się zbyt głęboko zakorzenione pod sklepieniem czaszki, w której pragnienie przetrwania otrzepało ociężale cielsko i szarpnęło łańcuchem samokontroli. Coś drgnęło nieznacznie, poruszyło się niczym przerdzewiały klucz wetknięty w kłódkę stojącą na straży opanowania uwięzionego za stalowym żywopłotem odgradzającym od pospolicie ludzkich odruchów, zanim ślepiec odzyskał pełnię stoickości wtłoczonej surową dyscypliną ostatnich dwóch dekad.
Rozproszenie rzuconego przez Halle zaklęcia nastąpiło gwałtownie, roztrzaskało się bezgłośnie o niewidzialną barierę o nierównych krawędziach wyrosłą przed Magnusem we właściwym momencie, kiedy słowa szczeniaka wciąż tańczyły w powietrzu w zdziczałym walcu przeplatającym rozgoryczenie z czymś ukształtowanym na furię, do której naturalnie miał prawo, do której niedługo mężczyzna nakaże mu powrócić, czym — zapewne — podjudzi narastającą irytację. Zbyt dobrze wiedział, jak bardzo gówniarz nienawidził rozkazów.
— Byś mógł się przechwalać, powinieneś pierw sięgnąć celu. Nie sądzisz? — odpowiedział mu z pogłosem rozbawienia zahaczającym o ostatnia sylaby, postępując jeden krok do przodu z gracją drapieżnika stającego naprzeciw ofiary natchnionej adrenaliną pulsującą w ciele, które było gotowe walczyć. Na wysokości klatki piersiowej unoszonej spokojnymi oddechami ułożył dwa palce, rzucając chłopakowi ewidentne wyzwanie kuszące nagrodą. — Dwa trafienia. — Wciąż się zbliżał, nawet na sekundę nie spuszczając ciemnego spojrzenia z twarzy Halle uosabiającego na ulotność chwili centrum wszechświata zawężonego do kurczącej się odległości pomiędzy ich ciałami; nafaszerowanymi obezwładniającym pragnieniem zwycięstwa, aczkolwiek tlącymi się skrajnie odmiennymi powodami, dla których owa wygrana byłaby satysfakcjonująca.
Wreszcie zatrzymał się centymetry od niego, niebezpiecznie blisko, na wyciągnięcie smukłych palców ozdobionych pierścionkami, jednak sam Magnus nie dotknął go ani nawet nie szturchnął własnym ciałem górującym nad szczeniakiem co najmniej o głowę, jedynie wpatrywał się w szare zwierciadła nabiegłe skrajnościami i powstrzymał naprędce zarysowany myślami komentarz o tym, by gówniarz nauczył się minimalnego tłumienia uczuć wymalowanych konstelacjami na twarzy. Na tę naukę jeszcze przyjdzie czas.
— Sięgniesz mnie inkantacjami dwukrotnie, a wówczas przyznam na głos, że… — głęboka barwa wybrzmiała szeptem składanej obietnicy. — Po raz pierwszy zdołałeś mnie pokonać. Pozwolę nawet, byś pochwalił się tym Asterin — dorzucił jeszcze na koniec, pozwalając wargom ułożyć się w delikatny uśmiech.
Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź wyminął go ze zwinnością wypracowaną niegdyś na polowaniach Gleipniru, zaczynając zataczać ewidentne koło wyznaczające niewielką arenę treningową, na której zaraz rozbrzmiewać będą odgłosy realnego pojedynku, jakiego wcześniej nie stoczyli, ograniczając każde spotkanie do czystej nauki.
Za to dzisiaj uchylał wrota do zupełnie nowego świata.
— Dwa trafienia — powtórzył nieco głośniej. — I zgodzę się, byś wreszcie towarzyszył mi w nadchodzącym zleceniu.
Dorzucił do puli przepustkę do codzienności u własnego boku; do codzienności, o której Halle wcześniej mógł jedynie pomarzyć.
'k100' : 54
Myśl ta drgnęła delikatnie, kiedy Magnus wyrzucał przed siebie poczerniałą dłoń — krótki spazm lęku poruszający się pod piegowatą skórą jak insekt. Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, sygnał, który sprawił, że wzrok wyostrzył mu się jeszcze, a mięśnie napięły jak u zwierzęcia, które przygotowuje się do ataku. Jego przeciwnik był silniejszy, to nie ulegało wątpliwościom, a Halle nie podobała się wizja bycia dłużnikiem kogoś, kto mógłby poderżnąć mu gardło ruchem małego palca. Zaklęcie rozproszyło się i roztrzaskane niczym szkło opadło drobinkami na umierającej ziemi starego parku. Słyszał, jak uwięziony w klatce piersiowej odgłos jego przyspieszającego serca powtarza obronną inkantację w kółko i w kółko, wybijając jej rytm jak mantrę. Był zły nie dlatego, że nie trafił, a dlatego, że Magnus mówił, nadal mówił, pysznił się i stroszył jak cholerny ptak, podczas gdy Halle czuł tylko gniew i gorąco w czubkach palców potęgowane nieustającym wspomnieniem bólu, który przeszywał nadal czerwony policzek.
— Za dużo gadasz — parsknął ochryple, po czym splunął na ziemię, zaskoczony, iż nie dostrzega krwi. — Dlatego wybrałem duszenie. — Nie potrafił być elegancki w swojej agresji, nie był w stanie niszczyć i atakować z gracją. Przypominał tykającą bombę lub zwykłe, zdziczałe stworzenie, które wbija zęby we wszystko, co znajdzie się zbyt blisko. Madame Borges powtarzała, że żadna ilość talarów i sławy nie sprawią, że przestanie być tym małym, zawszonym kundlem — bezdomnym szczeniakiem warczącym na psy o wiele większe od niego. Nie było w nim niczego pięknego lub słodkiego, kiedy wracał do tej formy. Stawał się demonem o szerokim uśmiechu i rozbieganych oczach, zagrożeniem podobnym do tego, które nocami zeskakuje z drzew i wyrywa ci serce. Gniew siedział w nim jak choroba i sprawiał, iż wszystko wokół gniło i obrastało pleśnią. Czarne i cuchnące — zakazana magia i głupia, bezmyślna agresja.
Nie myślał, kiedy wyrzucał z siebie kolejną inkantację. Czuł jedynie ten sam, palący płomień pod skórą i poruszające się w ciele owady. Nie słyszał już słów Magnusa, bo te sprawiały, iż wszystko w nim gotowało się jeszcze bardziej. Idiotyczne przechwałki, pierdolenie bez sensu — dwa trafienia, dwa trafienia jakby to miała być gra, jakby bawili się w Kruczych i ślepców tak jak to miały w zwyczaju dzieciaki mieszkające w cieniach Ymira Starszego. Zaklęcie wybuchło przedwcześnie, jeszcze w jego dłoniach, a palce zapiekły go nagle i ostro, niczym kara za jego beznadziejną bezmyślność. Przeklął głośno i cofnął się odruchowo o kilka kroków, gotowy chronić się przed odparciem. Magia wróciła do niego dopiero z kolejnym oddechem, nadal jednak dzika i postrzępiona, przypominająca raczej rozjarzony, niekontrolowany płomień.
— Ógagn — wyrzucił z siebie, ciszej niż poprzednio i skupił się na tym, by zmusić Magnusa do podniesienia rąk i objęcia własnego gardła. — Powiedz ‘przepraszam’…
Magnus i Halle z tematu
#1 'k100' : 6
--------------------------------
#2 'k100' : 85