:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
06.03.2001 – Zielony Dziedziniec – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen
3 posters
Sohvi Vänskä
06.03.2001 – Zielony Dziedziniec – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:47
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
06.03.2001
Zaczynała przyzwyczajać się do jej towarzystwa – do humoru przegryzionego złośliwością, bystrej riposty i poczucia niepewności, które potrafiła wzbudzić w niej słowem dobieranym, jak wierzyła, zupełnie nieprzypadkiem. Zaczynała przyzwyczajać się do pokusy, by wysłać jej podyktowany kaprysem list lub ponowne zaproszenie na niezobowiązujące spotkanie, wciąż wbrew tym subtelnym przestrogom rozsądku powracając na grząski grunt prowadzonych rozmów, kiedy znajdowały na to ochotę i czas; zaczynała przyzwyczajać się przede wszystkim do tej zuchwałej ambicji, by wykrawać sobie ów czas z jej kalendarza, przez prostą przyjemność grzęźnięcia w nieokreślonym gruncie ożywczej znajomości. Nie miała zuchwałości nazywać jej swoją przyjaciółką, choć sekrety podzielone ze sobą przy pierwszej rozmowie czynił między nimi jakiś rodzaj konfidencji, ale lubiła tak o tych nieczęstych spotkaniach myśleć – jak o prostych aktach kobiecej przyjaźni, choćby ostatecznie nieodwzajemnionej, lub przynajmniej nieszkodliwych przypomnieniach, że podobnej przyjaźni by jej, mimo wszystko, nie odmówiła. W tej niesubtelnej wytrwałości, z jaką o sobie przypominała, nie znajdowała ujmy dla własnej dumy; przeciwnie – znajdowała w tym raczej dumne zadowolenie właśnie, wprawdzie nieskromnie uważała, że w jakiś ponury sposób dorównywały sobie trudnym charakterem, a to zdawało się przypadkiem wystarczająco niepospolitym, by usprawiedliwiać wszelką uporczywość w zajmowaniu jej uwagi. Podobnie wydumanych powodów znalazłaby zapewne wiele, byle wprost nie mówić zwyczajnie, że Evę po prostu, wbrew wszelkim powodom, by być rozsądniejszą, lubiła, choć zasięgana o niej opinia raczej rzadko przedstawiała ją w świetle pozytywnym. Raczej jednomyślnie sprowadzano ją do miary kłopotów, na własne nieszczęście do tych zawsze jednak ją ciągnęło – jeśli już musiały uprzykrzać jej życie, równie dobrze mogły mieć ładne oczy i zajmujący sposób bycia.
– Zamierzam kupić rewolwer – oznajmiła po krótkiej, swobodnej przerwie w rozmowie; sunąc chodnikiem z rosłym owczarkiem u boku, ze smyczą swobodnie zawieszoną na białym nadgarstku i gronem pakowanego w papier ciemnego winogrona w drugiej dłoni. Kupiła je przy jednym ze stoisk otwieranych tłocznie wraz z nadejściem wiosny, prosząc Evę, by oczyściła je dla nim zaklęciem; wsunęła słodki owoc w pomalowane ciemno usta, w kąciku ust jedynie pozostawiając cień przekornego uśmiechu, jakby tego wyznania wcale nie traktowała poważnie, choć intencja zupełnie poważna była. Nie była jednak naiwna, wciąż rozumiała wprawdzie, że broń nie dawała jej szczególnej przewagi nad zaklęciem, gdyby tylko ktoś zechciał stanowić dla niej zagrożenie, wydawało jej się to jednak, mimo wszystko, dobrą inwestycją. Z pewnością byłoby łatwiej zrobić z niej użytek niż z noszonego ze sobą rzeźbiarskiego noża, którego umiała wprawdzie używać przy drewnie, nie była jednak pewna, jak właściwie należało ciosać miękką tkankę ludzkiego ciała albo przypadkiem natrafioną kość. Skrzyżowała z nią spojrzenie, spodziewając się u niej podobnego rozbawienia, za które nie potrafiłaby się złościć, rozumiała w końcu komizm tego przedsięwzięcia.
– Mówiłaś, że bywałaś na polowaniach – pociągnęła, zbaczając z głównego traktu chodnika we wnękę znajomej bramy, prowadzącej do przesłoniętego dziecińca, w którym kiedyś zwykła spotykać się z młodszymi przyjaciółkami; zazwyczaj znajdowały tutaj ochłap prywatności, w której mogły mówić ze sobą swobodnie. Od tamtego czasu nie minęło właściwie tak wiele czasu, tymczasem miała wrażenie, że musiało to wydarzyć się w którymś z poprzednich żywotów, dawno już pożegnanych. W jednym z nich była córką, w innym matką. Była sierotą, była jałowym, kukułczym łonem; była później kochanką, a potem żoną. To absurdalne jak wiele żyć dało się przeżyć w jednym, przeżywanym być może po prostu źle. – Przypuszczam, że nie odmówiłabyś sobie tej przyjemności, nie pytam więc, czy potrafisz się z bronią obchodzić, jedynie, czy znalazłabyś czas, by mnie przyuczyć. Nie każ mi prosić o to jakiegoś imbecyla obeznanego w temacie, obawiam się, że nie oparłabym się pokusie, by spróbować broni na nim – wykrzywiła usta w złośliwym grymasie, powściągając prychnięcie. Kiedyś wykradła wprawdzie myśliwską strzelbę ojca, nie udało jej się jednak trafić nieszczęsnej puszki, nim jej nie znalazł z cenną zgubą w rękach; nie był, oczywiście, tym odkryciem zadowolony, to w końcu nie zabawka dla dziewcząt.
Bezimienny
Pierwsze powiwewy wiosennego wiatru otulały moje policzki, zwiewając cienkie włosy z czoła i pozwalając na zatopienie się w tym, co natura dała nam najlepszego - światło po całym okresie smutku i szarugi. Długą porę zimową, w której włosy traciłam garściami, a nerwy wypłakiwałam bądź rozbijałam wraz z rzucanymi w gniewie wobec samej siebie kieliskami po winie, które często polewałam, jednak którego zwykle nie wypijałam. Odcięcie od świata, brak chęci wychodzenia na powierzchnie spod swojego miłego i ciepłego kamienia i naturalne obrzydzenie codziennym światem sprawiało, że niekiedy miałam ochotę bić głową w ścianę.
Gdy przychodziła jednak wiosna, potrafiłam docenić ten zgniły i obrzydliwy w dotyku świat. Zapach słońca maskował bowiem woń trupa.
Czasami lubiłam w dni takie przemieniać się w ptaka i stać na granicy miejskiego akwenu. Lubiłam omijać korki blokujkące ulice Kopenhagi i przy pomocy odpowiedniego zaklęcia przenosić się w miejsca bardziej odosobnione. Lubiłam też spędzać czas w czterech ścianach swojego domu, otwierając okna na oścież i w ciszy wysłuchiwać śpiewu ptaków i syku kota, próbującego za wszelką cenę dopaść gołębia siadającego mi na parapecie.
Wiosna była jednak czasem, w którym najboleśniej czułam swoją odmienność. Jako potomkini wodnych, przeklętych istot pragnęłam bliskości z naturą. Przejeżdżałam palcami po tafli obrazu prezentującego zieleń odbijającą się w powierzhcni leśnego jeziora, by wyobrażać sobie, że dłoń moja zaraz zatopi się w niej, by pociągnąć za sobą całe ciało, tak spięte od rozkołysanych miejską codziennością nerwów.
Nie wymieniałabym miasta na wieś, nie wymieniłabym też Kopenhagi na nędzny Midgard - miałam jednak w sobie pewną słabość do tego co przyziemne i pierwotne. Czułam się dobrze, gdy wiatr poruszał czarnym bzem, który zapachem wypełniał pomieszczenia kamienicy. I teraz, kiedy razem z Sohvi spacerowałam po ogrodach, czułam to samo, co czuć mogłam w dzicieństwie, kiedy razem z dwiema siostrami mojej babki spacerowałyśmy po ogrodach Glücksburgów. Zapach forsycji, lekko wilgotnego gruntu i kobiecych perfum. Śmiech innych dziewcząt i uczucie, że nawet w tamtym czasie wszystkie spojrzenia skierowane były na mnie.
Teraz było podobnie. Czując silne emocje, pewną ekscytację, ale i pewien stres wynikający ze spotkania z rzeźbiarką, nie mogłam uciec wrażeniu, że aura mooja wyraźnie się zagęszcza. Nie mogłam panować nad nią w tym stanie, gdy zastanawiałam się czy z całą pewnością moja szminka się nie rozmazała i czy zaklęciem skutecznie zakryłam moje blond odrosty, które dzis rano z niesmakiem oglądać musiałam w lustrze.
Ktoś widząc moją iście pokerową twarz, pewnie zaśmiałby się pytając, o jakie silne emocje mi chodzi - drodzy państwo jednak, miałam lata dosiadczenia w chowaniu wszystkiego co czuję. Miałam jednak nadzieję, że sympatia, posró wszystkich tych wstydliwych kwestii, pozostaje w moim przypadku dość klarowna. Gdyby takowiej nie było, nigdy nie marnowałabym czasu na śniącą kobietę.
- Opętało cię - oznajmiłam na wyznanie na temat rewolwera. I o ile nie wątpiłam, iż sama rzeźbiarka musiała posiadać pewną parę w łapach, nie chciałam jakoś wierzyć w możliwość, by broń ta leżała jej w rękach. Sama nigdy nie czułam pociągu do broni, zwykle twierdząc jedynie, iż mężczyźni korzystają z niej w warunkach polowań, byle tylko wynagrodzić sobie niewielki sprzęt chowany gdzieś w majteczkach. Widząc cień rozbawiania w spojrzeniu Sohvi, tylko pokręciłam głową. - I co z nim zrobisz? Strzelisz sobie w łeb? - mówiłam, odrywając winogrono od kiścia, by potem wypełnić nim policzek. Jedzenie umiarkowanie pasowało mi teraz do nastroju - gardło zaciskało się, a dłonie pozostawały niezwykle chłodne. Nerwy, te cholerne nerwy, kiedyś mnie jeszcze wykończą. - Czy może będziesz straszyła tym gołębie z parapetu? - teraz uśmiechnęłam się już bardziej złośliwie. Sama propozycja nauki była wobec moich wspomnień wyjątkowo absurdalna.
Na ścianie mojego salonu wisiały trzy trzelby na kaczki. Jedna z nich należała do Ove, podpisana była jego inicjałami. Kiedy byliśmy dziećmi, ojciec pokazywał mojemu bratu jak korzystać z wiatrówki. Mi samej nie dane było sięgnąć po nią jeszcze wtedy, jednak kilka lat później (ja miałam już ładne szesnaście lat, byłam wręcz panną na wydaniu - przynajmniej tak patrzyło się na mnie w gronie pseuoarystokratów - pseudo, bo większość z nich nie miało w sobie już za grosz klasy), kiedy razem z rodzicami odwiedzaliśmy wydarzenie Oldenburgów, jeden z chłopców pozwolił mi zabawić się jego jednostrzałowcem. Zawsze byłam wysoka - nawet w obliczu mężczyzn. W tamtym czasie byłam też wyjątkowo silna i pamiętam do dziś, jak łatwo było operować bronią skierowaną do rąk dorosłych. Popisałam się, zabawiłam, a potem dostałam po łapach od mojej babki, wychowanej w innych czasach, w których to kobietom nie wypadało jeszcze tarzać się w prochu. Dopiero matka wykazała się swoistą postępowością, broniąc mnie wtedy.
Ale po broń drugi raz nie sięgnęłam, pomijając już fakt, że magiczne uzbrojenie znacznie różniło się w obsłudze od broni klasycznej, o której mówić musiała śniąca Sohvi.
- Możemy spróbować postrzelać do nich razem - zaproponowałam. Nieszczerze, bowiem wcale nie chciałam w tym wypadku testować limitów wytrzymałości ogranizmów biednych nauczycieli, jednak część mnie właściwie chciałaby spróbować po latach tego, co zakorzeniono w mojej głowie jako nieobyczajne. Wiele elementów mojego życia było nieobycajne - romans z magią zakazaną, całowanie kobiet w publicznych miejscach i robienie nagich zdjęć przez okna cudzych mieszkań. Powciskanie spustu kilka razy z rzędu nie było chyba niczym najgorszym. Szczególnie, iż populacja midgardzkich kaczek wydawała się wręcz nieprzyzwoicie liczna... - Mogłabyś mnie odwiedzić. Zaczęłybyśmy od strzelby na kaczki i rzeźb jakichś pseudorzymianek z urwanym, kamiennym cyckiem. A gdybyś odnalazła w sobie pokłady energii z naszego pierwszego zderzenia, przynajmniej umrę na ojcowiźnie...
Gdy przychodziła jednak wiosna, potrafiłam docenić ten zgniły i obrzydliwy w dotyku świat. Zapach słońca maskował bowiem woń trupa.
Czasami lubiłam w dni takie przemieniać się w ptaka i stać na granicy miejskiego akwenu. Lubiłam omijać korki blokujkące ulice Kopenhagi i przy pomocy odpowiedniego zaklęcia przenosić się w miejsca bardziej odosobnione. Lubiłam też spędzać czas w czterech ścianach swojego domu, otwierając okna na oścież i w ciszy wysłuchiwać śpiewu ptaków i syku kota, próbującego za wszelką cenę dopaść gołębia siadającego mi na parapecie.
Wiosna była jednak czasem, w którym najboleśniej czułam swoją odmienność. Jako potomkini wodnych, przeklętych istot pragnęłam bliskości z naturą. Przejeżdżałam palcami po tafli obrazu prezentującego zieleń odbijającą się w powierzhcni leśnego jeziora, by wyobrażać sobie, że dłoń moja zaraz zatopi się w niej, by pociągnąć za sobą całe ciało, tak spięte od rozkołysanych miejską codziennością nerwów.
Nie wymieniałabym miasta na wieś, nie wymieniłabym też Kopenhagi na nędzny Midgard - miałam jednak w sobie pewną słabość do tego co przyziemne i pierwotne. Czułam się dobrze, gdy wiatr poruszał czarnym bzem, który zapachem wypełniał pomieszczenia kamienicy. I teraz, kiedy razem z Sohvi spacerowałam po ogrodach, czułam to samo, co czuć mogłam w dzicieństwie, kiedy razem z dwiema siostrami mojej babki spacerowałyśmy po ogrodach Glücksburgów. Zapach forsycji, lekko wilgotnego gruntu i kobiecych perfum. Śmiech innych dziewcząt i uczucie, że nawet w tamtym czasie wszystkie spojrzenia skierowane były na mnie.
Teraz było podobnie. Czując silne emocje, pewną ekscytację, ale i pewien stres wynikający ze spotkania z rzeźbiarką, nie mogłam uciec wrażeniu, że aura mooja wyraźnie się zagęszcza. Nie mogłam panować nad nią w tym stanie, gdy zastanawiałam się czy z całą pewnością moja szminka się nie rozmazała i czy zaklęciem skutecznie zakryłam moje blond odrosty, które dzis rano z niesmakiem oglądać musiałam w lustrze.
Ktoś widząc moją iście pokerową twarz, pewnie zaśmiałby się pytając, o jakie silne emocje mi chodzi - drodzy państwo jednak, miałam lata dosiadczenia w chowaniu wszystkiego co czuję. Miałam jednak nadzieję, że sympatia, posró wszystkich tych wstydliwych kwestii, pozostaje w moim przypadku dość klarowna. Gdyby takowiej nie było, nigdy nie marnowałabym czasu na śniącą kobietę.
- Opętało cię - oznajmiłam na wyznanie na temat rewolwera. I o ile nie wątpiłam, iż sama rzeźbiarka musiała posiadać pewną parę w łapach, nie chciałam jakoś wierzyć w możliwość, by broń ta leżała jej w rękach. Sama nigdy nie czułam pociągu do broni, zwykle twierdząc jedynie, iż mężczyźni korzystają z niej w warunkach polowań, byle tylko wynagrodzić sobie niewielki sprzęt chowany gdzieś w majteczkach. Widząc cień rozbawiania w spojrzeniu Sohvi, tylko pokręciłam głową. - I co z nim zrobisz? Strzelisz sobie w łeb? - mówiłam, odrywając winogrono od kiścia, by potem wypełnić nim policzek. Jedzenie umiarkowanie pasowało mi teraz do nastroju - gardło zaciskało się, a dłonie pozostawały niezwykle chłodne. Nerwy, te cholerne nerwy, kiedyś mnie jeszcze wykończą. - Czy może będziesz straszyła tym gołębie z parapetu? - teraz uśmiechnęłam się już bardziej złośliwie. Sama propozycja nauki była wobec moich wspomnień wyjątkowo absurdalna.
Na ścianie mojego salonu wisiały trzy trzelby na kaczki. Jedna z nich należała do Ove, podpisana była jego inicjałami. Kiedy byliśmy dziećmi, ojciec pokazywał mojemu bratu jak korzystać z wiatrówki. Mi samej nie dane było sięgnąć po nią jeszcze wtedy, jednak kilka lat później (ja miałam już ładne szesnaście lat, byłam wręcz panną na wydaniu - przynajmniej tak patrzyło się na mnie w gronie pseuoarystokratów - pseudo, bo większość z nich nie miało w sobie już za grosz klasy), kiedy razem z rodzicami odwiedzaliśmy wydarzenie Oldenburgów, jeden z chłopców pozwolił mi zabawić się jego jednostrzałowcem. Zawsze byłam wysoka - nawet w obliczu mężczyzn. W tamtym czasie byłam też wyjątkowo silna i pamiętam do dziś, jak łatwo było operować bronią skierowaną do rąk dorosłych. Popisałam się, zabawiłam, a potem dostałam po łapach od mojej babki, wychowanej w innych czasach, w których to kobietom nie wypadało jeszcze tarzać się w prochu. Dopiero matka wykazała się swoistą postępowością, broniąc mnie wtedy.
Ale po broń drugi raz nie sięgnęłam, pomijając już fakt, że magiczne uzbrojenie znacznie różniło się w obsłudze od broni klasycznej, o której mówić musiała śniąca Sohvi.
- Możemy spróbować postrzelać do nich razem - zaproponowałam. Nieszczerze, bowiem wcale nie chciałam w tym wypadku testować limitów wytrzymałości ogranizmów biednych nauczycieli, jednak część mnie właściwie chciałaby spróbować po latach tego, co zakorzeniono w mojej głowie jako nieobyczajne. Wiele elementów mojego życia było nieobycajne - romans z magią zakazaną, całowanie kobiet w publicznych miejscach i robienie nagich zdjęć przez okna cudzych mieszkań. Powciskanie spustu kilka razy z rzędu nie było chyba niczym najgorszym. Szczególnie, iż populacja midgardzkich kaczek wydawała się wręcz nieprzyzwoicie liczna... - Mogłabyś mnie odwiedzić. Zaczęłybyśmy od strzelby na kaczki i rzeźb jakichś pseudorzymianek z urwanym, kamiennym cyckiem. A gdybyś odnalazła w sobie pokłady energii z naszego pierwszego zderzenia, przynajmniej umrę na ojcowiźnie...
Mistrz Gry
The member 'Eva Christophersen' has done the following action : kości
'Ostara – Midgard' :
Zauważacie osoby ze stowarzyszenia „OdNowa”, rekrutujące chętnych do kolejnych, planowanych przez fundację renowacji. Jeśli przystaniecie na ich propozycję, otrzymacie niedługo później list zawierający szczegóły prac, na jakie macie zgłosić. Zgłoście się wówczas do Proroka po wiadomości na wasze skrzynki pocztowe i następnie jednopostową, rozpoczynającą kolejną rozgrywkę ingerencję z rozpisanym scenariuszem konserwatorskich czynności, pozwalającym po wypełnieniu na podwyższenie reputacji i rozpoznawalności.
'Ostara – Midgard' :
Zauważacie osoby ze stowarzyszenia „OdNowa”, rekrutujące chętnych do kolejnych, planowanych przez fundację renowacji. Jeśli przystaniecie na ich propozycję, otrzymacie niedługo później list zawierający szczegóły prac, na jakie macie zgłosić. Zgłoście się wówczas do Proroka po wiadomości na wasze skrzynki pocztowe i następnie jednopostową, rozpoczynającą kolejną rozgrywkę ingerencję z rozpisanym scenariuszem konserwatorskich czynności, pozwalającym po wypełnieniu na podwyższenie reputacji i rozpoznawalności.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie umiała być ślepa na podążające za nimi spojrzenia; wszystkie te męskie głowy obracające się jednym instynktem na spoinie atlasu, ilekroć znajdowali się na swoje nieszczęście w pobliżu – bezwarunkowy odruch motoryczny ciała obnażający prosty mechanizm ich biologii. Spojrzenia zaskoczone, jakby w źrenice wraził im się odłamek asgardzkiego złota; spojrzenia ukradkowe i te zupełnie bezczelne, które czasami odwzajemniała dla czystej uciechy obserwowania cudzego pomieszania; spojrzenia nawet iście sępie, absolutnie komiczne. Wydawało jej się, że potrafiła odczytać z nich wszystkie te parszywe myśli i czasem, zamiast rozbawienia, odczuwała łagodne rozdrażnienie. Swego czasu za punkt honoru brała przeciwstawianie się krzywdzącej tradycji wystawiania młodych, dobrze urodzonych dziewcząt na rynek matrymonialny jak zaledwie bezwolny żywiec (właściwie nigdy nie przestała), tymczasem miała wrażenie, jakby obserwowała skondensowanie tego zwyczaju do absurdalnego stężenia – w przeciwieństwie do tych biednych, skazanych na jarzmo małżeńskie panien, Eva nie potrzebowała jednak pomocy, nie próbowała zwracać ku niej płochych źrenic w prośbie, by interweniować, kiedy przez salon wypełniony fularem, morą i taftą, zmierzał ku nim człowiek raczej nieprzystojny, któremu należało zniechęcić dalsze próby rozmowy odpowiednią tonacją i subtelną złośliwością. Co więcej, Eva wydawała się zawsze zupełnie opanowana i tego wszystkiego niepomna; błękit jej spojrzenia rzadko odwzajemniał cudzą uwagę. Jeszcze rzadziej odbarwiał się zdradliwym odcieniem prostolinijnej emocji, tymczasem znała przecież treść jej chowanych myśli – kobieta, z którą rozmawiała w swoim salonie przy leniwym papierosie, nie była kobietą spokojną. Wydawała się wprawdzie spokoju szczególnie nie zaznawać. Jedną z tych, przez których Francuzi powtarzali jeszcze cherchez la femme, załamując ręce nad nieszczęściem. Jedną z tych, których nie mogła porwać zaledwie wydumaną opowieścią o tym, jak w przeszłości pozwolono jej trzymać żyjące jeszcze serce – ośrodek uczuć rozczarowująco nieczuły; człowiek, któremu je wyjęto, nawet nie drgnął. Była to bujda; miała ich wiele, by zabawiać towarzystwo, w większości wyrwane z książek, których nikt nie czytał. Wierzyły jej, bo była starsza i pewna siebie; i wydawała się mówić tak, jakby o wszystkim wiedziała najlepiej. Przy Christophersen żadne słowo nie wydawało się pewne. Brzmiało w jej ustach pewnie, ale jeszcze przed puszczeniem z krtani musiała otrząsać je ze zdradliwej chęci, by się przypodobać.
Parsknęła przyjemnie, rozbawiona jej dosadnym komentarzem, zupełnie wprawdzie zasłużonym. Może faktycznie z nudów i potrzeby odzyskania własnej pełnej suwerenności popadała w jakiś rodzaj szaleństwa; pomysł wydawał się naiwny i pochopny, ale wprawiał ją też w entuzjazm, którego nie czuła od dawna – podobała jej się myśl o rewolwerze noszonym w niepozornej torebce i ustępującym pod palcem spuście. O jakieś, choćby zupełnie zmyślonej, sprawczości w swoich rękach.
– Nie mogę – odparła prosto na złośliwość pytania, przewracając w palcach winogrono. – Ucieszyłoby to mojego ojca. Obiecałam mu, że będę żyła mu na złość i wykończę go najpierw – sprostowała bez głębszego wyjaśnienia, uśmiechając się przekornie kątami ust. Choć w ostatnich latach nieszczególnie się o tą ambicję troszczyła; może mogłaby do niej wreszcie wrócić. Napisać ojcu list, by przypadkiem o niej nie zapomniał. Zrobić coś absurdalnie niewłaściwego, żeby pochrząkiwano przy nim znacząco w Jyväskylä. Mogłaby go odwiedzić, z rewolwerem w torebce, nie użyć go nawet, ale zabawić się myślą. – Zwiększa to moje szanse z żadnych do znikomych, to całkiem przyzwoity awans. I przy okazji te przeklęte gołębie... – była w zaskakująco dobrym nastroju; niestosownie dobrym być może, biorąc pod uwagę ostatnie wypadki. Nic w jej życiu nie było obecnie w porządku, nie miała wielu powodów, by tak przekonująco dzisiaj żartować, a jednak przychodziło to zaskakująco łatwo; może przekroczyła już ten próg, po którym pozostawał już tylko śmiech.
Nie wiedziałaby zresztą, jak opowiedzieć jej o tym wszystkim: o krwi na podłodze, o śladach psich pazurów na lakierze zatrzaśniętych drzwi łazienki, o wannie wypełnionej najżywszą czerwienią, jaką widziała. O dobach spędzonych w szpitalu, sterylnym zapachu we włosach, strachu przed stratą fragmentu siebie; o nieprzespanych nocach, w których przewracała się z boku na bok i nie miał dłużej nikogo, kto mógłby potrzymać ją za rękę. W desperacji wzięłaby nawet męża z powrotem. W desperacji zastanawiała się, czy mogłaby do niej napisać; w środku nocy.
Rozgryzła cierpką pestkę, struwając słodycz miąższu. Chciała zaprosić ją do siebie wieczorem, rozmawiać znowu podobnie. Chciała wiedzieć, jak Eva mogła być przy tym tak spokojna. Mówiąc o śmierci, niewzruszona. Rozważając ją, tak zwyczajnie. Chciała zobaczyć, jak pęka; przełknąć jej słodycz, rozgryźć cierpki rdzeń. To, co dawały sobie dotąd, było przyjemne i było zaledwie ułamkiem. Nie odstręczały się, więc co je hamowało? Duma?
– Kuszące – przyznała, łyskając ku niej onyksem spojrzenia, poszukując na jej twarzy objawu faktycznej zgody. Skubała lekko skórkę jednego z winogron, odciągając ją powoli od napęczniałego sokiem miąższu, przestając jedynie na chwilę, by pozwolić jej zerwać jeden z owoców. Kątem oka spostrzegała kolejną męską głowę odwracającą się za nimi jakby siłą bezwładu. Strzelba na kaczki brzmiała w sam raz; brzmiała nawet doskonale. Podejrzewała ich o niewiększy rozum, tylko czaszki trochę twardsze. Mogłabyś mnie odwiedzić. To więcej niż zgoda; zaskoczyła ją przyjemna nerwowość mrowiąca pod osierdziem. Na litość boską. – To dopiero element sposobności – mruknęła, nawiązując do ich wieczornej rozmowy. Raz, nie była zdolna stawać naprzeciw zaklęciu: rozwiązane. Dwa... – Jesteś jeszcze bezpieczna, przynajmniej póki nie znajdę skutecznej metody na zatarcie śladów. Może dwa kamienne cycki w kieszeniach, jeśli macie tam wystarczająco głębokie jezioro – głos nie zadrżał jej nawet w wesołości; rozbawienie miała grobowe, jedynie spojrzenie jakby jaśniejsze. – Zamierzasz dać mi powód?
Parsknęła przyjemnie, rozbawiona jej dosadnym komentarzem, zupełnie wprawdzie zasłużonym. Może faktycznie z nudów i potrzeby odzyskania własnej pełnej suwerenności popadała w jakiś rodzaj szaleństwa; pomysł wydawał się naiwny i pochopny, ale wprawiał ją też w entuzjazm, którego nie czuła od dawna – podobała jej się myśl o rewolwerze noszonym w niepozornej torebce i ustępującym pod palcem spuście. O jakieś, choćby zupełnie zmyślonej, sprawczości w swoich rękach.
– Nie mogę – odparła prosto na złośliwość pytania, przewracając w palcach winogrono. – Ucieszyłoby to mojego ojca. Obiecałam mu, że będę żyła mu na złość i wykończę go najpierw – sprostowała bez głębszego wyjaśnienia, uśmiechając się przekornie kątami ust. Choć w ostatnich latach nieszczególnie się o tą ambicję troszczyła; może mogłaby do niej wreszcie wrócić. Napisać ojcu list, by przypadkiem o niej nie zapomniał. Zrobić coś absurdalnie niewłaściwego, żeby pochrząkiwano przy nim znacząco w Jyväskylä. Mogłaby go odwiedzić, z rewolwerem w torebce, nie użyć go nawet, ale zabawić się myślą. – Zwiększa to moje szanse z żadnych do znikomych, to całkiem przyzwoity awans. I przy okazji te przeklęte gołębie... – była w zaskakująco dobrym nastroju; niestosownie dobrym być może, biorąc pod uwagę ostatnie wypadki. Nic w jej życiu nie było obecnie w porządku, nie miała wielu powodów, by tak przekonująco dzisiaj żartować, a jednak przychodziło to zaskakująco łatwo; może przekroczyła już ten próg, po którym pozostawał już tylko śmiech.
Nie wiedziałaby zresztą, jak opowiedzieć jej o tym wszystkim: o krwi na podłodze, o śladach psich pazurów na lakierze zatrzaśniętych drzwi łazienki, o wannie wypełnionej najżywszą czerwienią, jaką widziała. O dobach spędzonych w szpitalu, sterylnym zapachu we włosach, strachu przed stratą fragmentu siebie; o nieprzespanych nocach, w których przewracała się z boku na bok i nie miał dłużej nikogo, kto mógłby potrzymać ją za rękę. W desperacji wzięłaby nawet męża z powrotem. W desperacji zastanawiała się, czy mogłaby do niej napisać; w środku nocy.
Rozgryzła cierpką pestkę, struwając słodycz miąższu. Chciała zaprosić ją do siebie wieczorem, rozmawiać znowu podobnie. Chciała wiedzieć, jak Eva mogła być przy tym tak spokojna. Mówiąc o śmierci, niewzruszona. Rozważając ją, tak zwyczajnie. Chciała zobaczyć, jak pęka; przełknąć jej słodycz, rozgryźć cierpki rdzeń. To, co dawały sobie dotąd, było przyjemne i było zaledwie ułamkiem. Nie odstręczały się, więc co je hamowało? Duma?
– Kuszące – przyznała, łyskając ku niej onyksem spojrzenia, poszukując na jej twarzy objawu faktycznej zgody. Skubała lekko skórkę jednego z winogron, odciągając ją powoli od napęczniałego sokiem miąższu, przestając jedynie na chwilę, by pozwolić jej zerwać jeden z owoców. Kątem oka spostrzegała kolejną męską głowę odwracającą się za nimi jakby siłą bezwładu. Strzelba na kaczki brzmiała w sam raz; brzmiała nawet doskonale. Podejrzewała ich o niewiększy rozum, tylko czaszki trochę twardsze. Mogłabyś mnie odwiedzić. To więcej niż zgoda; zaskoczyła ją przyjemna nerwowość mrowiąca pod osierdziem. Na litość boską. – To dopiero element sposobności – mruknęła, nawiązując do ich wieczornej rozmowy. Raz, nie była zdolna stawać naprzeciw zaklęciu: rozwiązane. Dwa... – Jesteś jeszcze bezpieczna, przynajmniej póki nie znajdę skutecznej metody na zatarcie śladów. Może dwa kamienne cycki w kieszeniach, jeśli macie tam wystarczająco głębokie jezioro – głos nie zadrżał jej nawet w wesołości; rozbawienie miała grobowe, jedynie spojrzenie jakby jaśniejsze. – Zamierzasz dać mi powód?
Bezimienny
Uśmiech nie schodził mi z ust, kiedy Vanhanen droczyła się ze mną na temat swojego potencjalnego zamachu na życie. Wydarzenie to, w połączeniu z burzliwą ostatnio (sama mi to powiedziała, to nawet nie plotka) relacją z mężem, mogłoby wyglądać dobrze na stronicach gazet, jednak nie wyglądało korzystnie w mojej głowie. Gdyby Sohvi postanowiła odmeldować się z życia, czułabym pewnie jakiś niedosyt. Nasza rozmowa w jej domu, później w salonie jubilerskim, a również drobne igiełki przytyków wbijane sobie wzajemnie w dniu dzisiejszym dawały i powody by wierzyć, że stworzyć możemy relację. Obiecałyśmy sobie, że nie będziemy wzajemnie grzebać w życiorysach, tak długo jak same nie zdecydujemy się o przyznaniu do pewnych faktów osobiście – było to niezwykłe z punktu widzenia mojego dotychczasowego podejścia, które zmuszało mnie do ubezpieczania się informacjami na wypadek skandalu i konieczności stosowania szantażu.
Może za bardzo się odkrywałam, może nie powinnam odpuszczać gardy, ale w spędzaniu czasu z osobą niezdolną do wystosowania zaklęcia i jednocześnie w pewien sposób przekonującą, że nie zamierza wykorzystać moich słów i akcji przeciw mnie było coś… Odprężającego i stresującego za razem. Gdyby moje życie potoczyło się inaczej i gdybym nie urodziła się niksą, może mogłabym odnaleźć szczęście w takim podejściu dużo wcześniej, chociażby przed czterdziestką?
Za dużo myślałam o sytuacjach abstrakcyjnych, ale i o tym, jaką kobietą musiała być Sohvi nim jeszcze zeszła się z moim terapeutą. Przecież było dla mnie pewnym, że nie zrobiła tego tylko z miłości – mówiła o pracy w obskurnym barze z kuchnią amerykańską w Szwecji, a teraz mieszkała w dużym domu na przedmieściach. Jeżeli chodziło o uczucia, potrafiłam być romantyczką – widziałam jednak, że w sytuacjach takich jak ta jej mogło nie chodzić tylko o afekt.
- Nie musisz się krępować, to prawdziwe zaproszenie – wyczułam w jej uważnym spojrzeniu niepewność. Nie musiałam być psychologiem by dochodzić czyichś emocji – w końcu w tym wypadku znałyśmy się na tyle krótko, by nie musieć rozumieć swoich intencji bez dodatkowych objaśnień.
Bycie szczerym w poznawaniu się i spodziewanie się szczerości było wręcz dziwaczne, swędzące, niewygodne – a ja sama nienawykła. Może byłam za stara by czuć się dobrze w nauce nowych rzeczy? A może za głęboko brodziłam w kłamstwach przez wszystkie lata swojego życia, by teraz poczuć chociaż pozór swobody w czymś, co dla większości byłoby tylko wyzwoleniem.
- Cała Kopenhaga to miasto kanałów i portów. Myślę, że jeżeli u da ci się zaciągnąć moje resztki za nogę do brzegu, bez problemu uda ci się je zgubić. Mało tego – może nawet nikt nie zauważy przez grube tygodnie, oczywiście poza Ratatosk. Będą domagali się informacji, choćby mieli wzywać do tego celu medium – uśmiechnęłam się, chociaż temat był iście grobowy. Przemyciłam informację o swojej samotności, jakbym chciała wybadać grunt. Nie miałam nikogo, toteż w domu moim spotykać mogłyśmy się przecież bez problemu – nikt nie podsłuchiwał, a służba którą zatrudniałam była ze mną od lat i pozostawała w najszczerszym moim zaufaniu. Gdyby było inaczej – łatwo byłoby pozbyć się śniącej w podeszłym wieku. Nikt nie kwestionowałby zawału serca. - Nie wiem jak dużo trzeba, byś uznała coś za powód – zaśmiałam się nawet, a kiedy kolejny mężczyzna obejrzał się za moją rozwianą, czarną czupryną, wreszcie obróciłam się ku niemu. Widziałam, że tym razem do czynienia mam z kimś, kto nie zadowoli się patrzeniem – mężczyzna w wełnianej czapce i o rudych brwiach pochylił się w uprzejmym skłonieniu głowy. Wodził wzrokiem po mnie i mojej towarzyszce, uciekając też co jakiś czas ku zwierzęciu nam towarzyszącemu.
Wydusił z siebie słowa, próbując nie gapić się na mnie zbyt nachalnie – nieskutecznie. Mimo woli w momencie tym poczułam zagęszczenie aury.
- Drogie panie, jestem przedstawicielem stowarzyszenia „OdNowa”, możemy chwilę porozmawiać? – spytał uprzejmym głosem, na tyle łagodnie, bym nie chciała odgryźć mu głowy za przeszkadzanie w późnozimowym spacerze.
- Tylko szybko, jesteśmy zajęte rozmową – odpowiedziałam jakby ponaglająco, jednak właściwie ciekawa byłam kwestii „OdNowy” – kto mógł wiedzieć czy za zasłonką pożytecznej społeczne organizacji nie kryje się coś brudnego, godnego mojego zainteresowania? Tak, zgadza się, czasami zawodowa ciekawość brała górę, ale przecież musiałam wynagrodzić sobie mniejszą dociekliwość wobec Sohvi.
- Nie muszę przeszkadzać, proszę, to ulotka… Prowadzimy renowacje z ramienia naszej organizacji i szukamy chętnych do pomocy przy kolejnych działaniach – gapił się tylko ku mnie. Powoli zaczynałam mieć tego dosyć. Wręczył ulotki jednak naszej dwójce, po czym poczynił dwa kroki w tył. – Zapraszamy do kontaktu, dziękuję za pań cenny czas… – pozostawał tak uprzejmy, jak tylko mógł, było to wyraźnie widoczne.
Może za bardzo się odkrywałam, może nie powinnam odpuszczać gardy, ale w spędzaniu czasu z osobą niezdolną do wystosowania zaklęcia i jednocześnie w pewien sposób przekonującą, że nie zamierza wykorzystać moich słów i akcji przeciw mnie było coś… Odprężającego i stresującego za razem. Gdyby moje życie potoczyło się inaczej i gdybym nie urodziła się niksą, może mogłabym odnaleźć szczęście w takim podejściu dużo wcześniej, chociażby przed czterdziestką?
Za dużo myślałam o sytuacjach abstrakcyjnych, ale i o tym, jaką kobietą musiała być Sohvi nim jeszcze zeszła się z moim terapeutą. Przecież było dla mnie pewnym, że nie zrobiła tego tylko z miłości – mówiła o pracy w obskurnym barze z kuchnią amerykańską w Szwecji, a teraz mieszkała w dużym domu na przedmieściach. Jeżeli chodziło o uczucia, potrafiłam być romantyczką – widziałam jednak, że w sytuacjach takich jak ta jej mogło nie chodzić tylko o afekt.
- Nie musisz się krępować, to prawdziwe zaproszenie – wyczułam w jej uważnym spojrzeniu niepewność. Nie musiałam być psychologiem by dochodzić czyichś emocji – w końcu w tym wypadku znałyśmy się na tyle krótko, by nie musieć rozumieć swoich intencji bez dodatkowych objaśnień.
Bycie szczerym w poznawaniu się i spodziewanie się szczerości było wręcz dziwaczne, swędzące, niewygodne – a ja sama nienawykła. Może byłam za stara by czuć się dobrze w nauce nowych rzeczy? A może za głęboko brodziłam w kłamstwach przez wszystkie lata swojego życia, by teraz poczuć chociaż pozór swobody w czymś, co dla większości byłoby tylko wyzwoleniem.
- Cała Kopenhaga to miasto kanałów i portów. Myślę, że jeżeli u da ci się zaciągnąć moje resztki za nogę do brzegu, bez problemu uda ci się je zgubić. Mało tego – może nawet nikt nie zauważy przez grube tygodnie, oczywiście poza Ratatosk. Będą domagali się informacji, choćby mieli wzywać do tego celu medium – uśmiechnęłam się, chociaż temat był iście grobowy. Przemyciłam informację o swojej samotności, jakbym chciała wybadać grunt. Nie miałam nikogo, toteż w domu moim spotykać mogłyśmy się przecież bez problemu – nikt nie podsłuchiwał, a służba którą zatrudniałam była ze mną od lat i pozostawała w najszczerszym moim zaufaniu. Gdyby było inaczej – łatwo byłoby pozbyć się śniącej w podeszłym wieku. Nikt nie kwestionowałby zawału serca. - Nie wiem jak dużo trzeba, byś uznała coś za powód – zaśmiałam się nawet, a kiedy kolejny mężczyzna obejrzał się za moją rozwianą, czarną czupryną, wreszcie obróciłam się ku niemu. Widziałam, że tym razem do czynienia mam z kimś, kto nie zadowoli się patrzeniem – mężczyzna w wełnianej czapce i o rudych brwiach pochylił się w uprzejmym skłonieniu głowy. Wodził wzrokiem po mnie i mojej towarzyszce, uciekając też co jakiś czas ku zwierzęciu nam towarzyszącemu.
Wydusił z siebie słowa, próbując nie gapić się na mnie zbyt nachalnie – nieskutecznie. Mimo woli w momencie tym poczułam zagęszczenie aury.
- Drogie panie, jestem przedstawicielem stowarzyszenia „OdNowa”, możemy chwilę porozmawiać? – spytał uprzejmym głosem, na tyle łagodnie, bym nie chciała odgryźć mu głowy za przeszkadzanie w późnozimowym spacerze.
- Tylko szybko, jesteśmy zajęte rozmową – odpowiedziałam jakby ponaglająco, jednak właściwie ciekawa byłam kwestii „OdNowy” – kto mógł wiedzieć czy za zasłonką pożytecznej społeczne organizacji nie kryje się coś brudnego, godnego mojego zainteresowania? Tak, zgadza się, czasami zawodowa ciekawość brała górę, ale przecież musiałam wynagrodzić sobie mniejszą dociekliwość wobec Sohvi.
- Nie muszę przeszkadzać, proszę, to ulotka… Prowadzimy renowacje z ramienia naszej organizacji i szukamy chętnych do pomocy przy kolejnych działaniach – gapił się tylko ku mnie. Powoli zaczynałam mieć tego dosyć. Wręczył ulotki jednak naszej dwójce, po czym poczynił dwa kroki w tył. – Zapraszamy do kontaktu, dziękuję za pań cenny czas… – pozostawał tak uprzejmy, jak tylko mógł, było to wyraźnie widoczne.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie zamierzała się krępować – chciała ją odwiedzić, chciała poznać jej życie prywatne od najbardziej intymnej pustki pokojów, znaleźć spojrzeniem uszczerbek w podłodze w miejscu, gdzie rozbiła się szklanka, przebiec palcami po sukniach w jej garderobie, wetrzeć w grzbiet dłoni balsam pachnący jej ciałem; chciała usiąść przy jej biurku, przesunąć opuszkami po chorągwi pióra, którym pisała osobiste listy, sprawdzić w dłoni ciężkość zasłon zawieszonych w oknach wychodzących na ogród. Cieszyć się spokojną swobodą w miejscu, w którym nikt nie próbowałby jej znaleźć; zniknęłaby na parę wieczór z swojego życia, nie pozostawiając nikomu wiadomości i tylko ona wiedziałaby, gdzie się przed wszystkim chowa: w objęciu jej spojrzenia, w lekkim materiale szlafroku i nieswojej pościeli. Nie potrafiła upilnować swoich myśli (bardzo często nie potrafiła tego przy niej zrobić, może dlatego tak drażniły ją spojrzenia mężczyzn; nie lubiła dzielić z nimi pragnień) – w końcu nie próbowała ich nawet pilnować, a cień uśmiechu kwitnący jej na ustach zdawał się skrywać pod sobą cichą, rozbawioną tajemnicę słodkiego zadowolenia. Nawet gdyby miała wsunąć jedynie palce między kartki lektury pozostawionej przez nią na stoliku lub zajrzeć ukradkiem pod dywan, jeśliby miała dotknąć jedynie idei jej osoby, nic więcej. Mogłyby spać do południa, wychodzić później ze strzelbą, przed snem wypijać razem wino, mogłaby brać w ręce jej rzeczy i czuć się w jej domu bezkarnie; cieszyło ją to jakby była młodym dziewczęciem, znudzonym już swoją niewinnością i rozbłyskiwało w ciemnych oczach przekorną wesołością.
– Bardzo dobrze – mruknęła, odrywając słodką główkę owocu od trzymanej kiści. Obróciła ją bezmyślnie w palcach, odwzajemniając jej spostrzegawcze spojrzenie, mając nadzieję, że równie dobrze potrafiła odczytywać z niej wszystko inne. – Nie mam w zwyczaju się krępować, ale z tej okazji postaram się nie robić tego szczególnie – zaczepne rozbawienie zakołysało się jej na ustach krótko, nim nie rozsunęła ich przed słodkim owocem. Zamierzała być, przeciwnie, całkowicie wścibska, chociaż obiecywała, że nie będzie dowiadywać się o niej niczego inaczej niż od niej samej; jak mogłaby nie skorzystać jednak z podobnej okazji? Nie chciała wykradać jej sekretów, poza tym jednym – którym po prostu była, w zaciszu swojego domu.
– Więc zgadzasz się nauczyć mnie strzelać, pożyczysz mi swoją strzelbę i ugościsz mnie w miejscu, gdzie z łatwością mogłabym ukryć zbrodnię – podsumowała za nią lekkim tonem, mając rozkoszne wrażenie, że definicja zbrodni, jaką mogłyby popełnić, rozmywa się na języku i rozlewa wraz ze słodyczą przełykanego soku. Miały być w jej domu same i nie było nikogo, na kogo musiałaby się oglądać; nikogo, kto miałby zauważyć ślady tej zbrodni i za nią tęsknić. Zrobiło jej się ciepło, pod mostkiem i pod żołądkiem. – Ja też chyba nie wiem. Zapewne nie dowiemy się, dopóki się to nie wydarzy. Więc, w zamian za to wszystko, pozwalam ci sprawdzić moje granice – mówiła, zabawiając się rozkosznie z drugim dnem słów, nie woalując subtelnej nuty prowokacji. – Może rzeczywiście do reszty stracę głowę i moralność – jej spojrzenie śmiało się prawie, czuła się z tym trochę nieswojo, odwykła wprawdzie od tak przejrzystej wesołości i ożywienia, w jakie wprawiała ją ta mała gra; śmiech Evy przyprawił ją o lekkie parsknięcie.
Potem jej błękitne spojrzenie jednak uciekło, zwracając się ku postaci, której do tej pory nie dostrzegała, choć widać było po nim, że musiał przyglądać im się od dłuższej chwili, szukając odwagi, by przeszkodzić im w rozmowie. Nie umknęło jej uwadze, w jaki sposób jego wodniste oczy wodziły po nich, ostatecznie powracając do Evy z tym parszywym błyskiem w źrenicy, pomimo onieśmielenia; uśmiech prędko wyblakł na jej twarzy, kąciki ust trwały wciąż uniesione jedynie jakby w bezuczuciowym skurczu. Nie odpowiedziała w żaden sposób na jego grzeczności, kątem oka obserwując przyjaciółkę – ponaglający ton jej głosu sprawił jej winną, satysfakcjonującą przyjemność. Przyglądała się im w milczeniu, chociaż milczenie nie leżało w jej skłonnościach; trudno było nie zauważyć tej dziwacznej służalczości, jaką w nim wzbudzała Christophersen. Nie odrywał od niej maślanych, przestraszonych oczu, wyciągając ku niej ulotki trzymane w lekko drżącej ręce. Rozbawienie, które teraz czuła, nie było dłużej słodkie. Smakowało raczej jak te rozgryzione pestki.
– Proszę się nie ociągać, drażni pan psa – odezwała się w końcu raczej nieprzyjemnie, kiedy mężczyzna cofnął się dwa kroki i znieruchomiał, jakby liczył na coś jeszcze. – Źle trawi mężczyzn, ale apetyt ma zawsze. Chce pan później szukać palców na trawniku? – uniosła brwi napominająco, kiedy wreszcie ku niej spojrzał, a kiedy w końcu (z wahaniem zerkając na Evę) posłuchał, sama nie poruszyła się z miejsca, pociemniałe spojrzenie kotwicząc na jasnej twarzy dziennikarki, jakby rozdrażnione i wyczekujące.
– Obawiam się, że rzeczywiście wzbudzasz we mnie mordercze tendencje. Nie zostałaś przypadkiem przeklęta przez jakąś starą wiedźmę?
Sohvi i Eva z tematu
– Bardzo dobrze – mruknęła, odrywając słodką główkę owocu od trzymanej kiści. Obróciła ją bezmyślnie w palcach, odwzajemniając jej spostrzegawcze spojrzenie, mając nadzieję, że równie dobrze potrafiła odczytywać z niej wszystko inne. – Nie mam w zwyczaju się krępować, ale z tej okazji postaram się nie robić tego szczególnie – zaczepne rozbawienie zakołysało się jej na ustach krótko, nim nie rozsunęła ich przed słodkim owocem. Zamierzała być, przeciwnie, całkowicie wścibska, chociaż obiecywała, że nie będzie dowiadywać się o niej niczego inaczej niż od niej samej; jak mogłaby nie skorzystać jednak z podobnej okazji? Nie chciała wykradać jej sekretów, poza tym jednym – którym po prostu była, w zaciszu swojego domu.
– Więc zgadzasz się nauczyć mnie strzelać, pożyczysz mi swoją strzelbę i ugościsz mnie w miejscu, gdzie z łatwością mogłabym ukryć zbrodnię – podsumowała za nią lekkim tonem, mając rozkoszne wrażenie, że definicja zbrodni, jaką mogłyby popełnić, rozmywa się na języku i rozlewa wraz ze słodyczą przełykanego soku. Miały być w jej domu same i nie było nikogo, na kogo musiałaby się oglądać; nikogo, kto miałby zauważyć ślady tej zbrodni i za nią tęsknić. Zrobiło jej się ciepło, pod mostkiem i pod żołądkiem. – Ja też chyba nie wiem. Zapewne nie dowiemy się, dopóki się to nie wydarzy. Więc, w zamian za to wszystko, pozwalam ci sprawdzić moje granice – mówiła, zabawiając się rozkosznie z drugim dnem słów, nie woalując subtelnej nuty prowokacji. – Może rzeczywiście do reszty stracę głowę i moralność – jej spojrzenie śmiało się prawie, czuła się z tym trochę nieswojo, odwykła wprawdzie od tak przejrzystej wesołości i ożywienia, w jakie wprawiała ją ta mała gra; śmiech Evy przyprawił ją o lekkie parsknięcie.
Potem jej błękitne spojrzenie jednak uciekło, zwracając się ku postaci, której do tej pory nie dostrzegała, choć widać było po nim, że musiał przyglądać im się od dłuższej chwili, szukając odwagi, by przeszkodzić im w rozmowie. Nie umknęło jej uwadze, w jaki sposób jego wodniste oczy wodziły po nich, ostatecznie powracając do Evy z tym parszywym błyskiem w źrenicy, pomimo onieśmielenia; uśmiech prędko wyblakł na jej twarzy, kąciki ust trwały wciąż uniesione jedynie jakby w bezuczuciowym skurczu. Nie odpowiedziała w żaden sposób na jego grzeczności, kątem oka obserwując przyjaciółkę – ponaglający ton jej głosu sprawił jej winną, satysfakcjonującą przyjemność. Przyglądała się im w milczeniu, chociaż milczenie nie leżało w jej skłonnościach; trudno było nie zauważyć tej dziwacznej służalczości, jaką w nim wzbudzała Christophersen. Nie odrywał od niej maślanych, przestraszonych oczu, wyciągając ku niej ulotki trzymane w lekko drżącej ręce. Rozbawienie, które teraz czuła, nie było dłużej słodkie. Smakowało raczej jak te rozgryzione pestki.
– Proszę się nie ociągać, drażni pan psa – odezwała się w końcu raczej nieprzyjemnie, kiedy mężczyzna cofnął się dwa kroki i znieruchomiał, jakby liczył na coś jeszcze. – Źle trawi mężczyzn, ale apetyt ma zawsze. Chce pan później szukać palców na trawniku? – uniosła brwi napominająco, kiedy wreszcie ku niej spojrzał, a kiedy w końcu (z wahaniem zerkając na Evę) posłuchał, sama nie poruszyła się z miejsca, pociemniałe spojrzenie kotwicząc na jasnej twarzy dziennikarki, jakby rozdrażnione i wyczekujące.
– Obawiam się, że rzeczywiście wzbudzasz we mnie mordercze tendencje. Nie zostałaś przypadkiem przeklęta przez jakąś starą wiedźmę?
Sohvi i Eva z tematu