:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen
2 posters
Bezimienny
04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:42
04.02.2001
Zawsze wychodziłam z założenia, że męskiego terapeutę łatwiej będzie kontrolować, że wymazanie pojedynczego wspomnienia z jego głowy będzie łatwiejsze, kiedy ten zamiast sznurów wokół ciała czy mrocznego zaklęcia otulającego mózg, będzie mógł zwyczajnie ulec rokowi aury. Nikolai Vanhanen był wciąż jeszcze młodym człowiekiem, młodszym ode mnie. Posiadał za to wystarczające doświadczenie i wyjątkowo dużo dyskrecji, bym mogła zwrócić się do niego już kilka lat temu, kiedy problemy, z którymi pozostawiał mnie mój godny pożałowania brat, dawały mi się we znaki najbardziej. Nieprzespane noce, kołatanie serca, ataki lęku panicznego… Mam wymieniać dalej? Wolałabym nie, a przynajmniej nie bez Nikolaia. Dopiero ten w końcu pozwolił mi dotrzeć do sedna problemu, nazwał go po imieniu i pozwolił upewnić się w przekonaniu, że winą za wszystkie moje dziwactwa obarczyć można babkę i matkę.
Nigdy jeszcze nie zostałam zmuszona do ostateczności w rozmowie z moim terapeutą, w końcu nie chciałam by ten działał nieobiektywnie i by został skrzywdzony – nie byłam psychopatką, a po działania nieobyczajne sięgałam tylko w zawodowych kwestiach. I chociaż warunki na które umawialiśmy się na samym początku naszej przygody były dość jasne, zawierając tym samym w sobie informację o niepozostawaniu obojętnym w obliczu mojej chęci wyrządzenia potencjalnej krzywdy innej osobie… Nie sądziłam przecież, że słowa które wieczora tamtego obiły się o uszy mojego terapeuty, wywołają tak gwałtowną reakcję. Pozycie się Ove chodziło mi po głowie od dawna, a samo objawienie myśli tej nie było przecież niczym złym. Nie wiedziałam jeszcze jak powinnam to zrobić i czy w ogóle powinnam to zrobić. Chciałam znać opinię Nikolaia jako psychologa, a nie słyszeć od niego stwierdzenia, jakobym to stwarzała zagrożenie dla środowiska i siebie samej. Być może wściekłam się za bardzo, słysząc jego oskarżającą reakcję, być może zebrałam w sobie zbyt wiele negatywnych emocji, być może wystrzeliłam mu aurą w twarz, na dobre kilka dni zamykając go w uściskach upiornej myśli o mnie samej. Sprawy takie jak ta nie powinny pozostawać niewyjaśnione, szczególnie, że samo zgłoszenie sprawy do Kruczej Straży mogłoby być dla mnie bolesne. Moja rodzina ma za sobą sporą historię w dziedzinie magii zakazanej, a chociaż ja sama nie nadużywałam jej wprawdzie, Ove pozostawał wariatem na jej punkcie.
Odwiedziłam więc dom Nikolaia i jego żony późnym wieczorem, licząc na to, że ofiara mojego dawnego gniewu wróciła już do domu, ale i również do pełni zmysłów. Być może przybywając bezpośrednio do jego domostwa, wykładałam się jak na tacy. Być może też byłam świadoma, że raz działająca aura, mogła zadziałać na niego kolejny raz, a jeżeli będzie trzeba – może i kolejny, kolejny, aż zapomni właściwie jak to jest funkcjonować bez jej wpływu. Bzdurna myśl, w końcu umiałam raczej załatwić sprawy w inny, bardziej ugodowy sposób…
Ale nie było przecież sensu rozważać scenariuszy, które nigdy nie miały się wydarzyć, skoro w momencie, w którym zapukałam do drzwi, zastałam jedynie ciszę. Wejrzałam przez okno do domu, do gabinetu, w którym Nikolai przyjmował mnie raz na dwa tygodnie. Zasłonięte okna zasugerowały mi, że być może w środku znajduje się inna osoba poszukująca pomocy u terapeuty. Dopowiadałam sobie zbyt dużo od zawsze, w końcu szkolili mnie na idealnego adwokata.
Naciśnięcie klamki i pociągnięcie drzwi zasugerowało, że być może mam rację – te były otwarte. Mogłam dostać się do środka, zrzucając z kosmyków farbowanych włosów pojedyncze, zagubione płatki śniegu. Starałam się obetrzeć buty o wycieraczkę wewnętrzną. Być może w tym momencie ktoś posłyszał mnie lepiej, być może spodziewano się kogoś innego ode mnie (zresztą słusznie, być może nie powinnam się tu pojawiać), bo w pokoju znajdującym się na końcu korytarza usłyszałam pewne poruszenie. Ignorując na ten moment gabinet Nikolaia, przeszłam ostrożnie kilka kroków ku salonowi. Nie widząc jeszcze czy do czynienia mam z żoną terapeuty, czy zwyczajnie z gospodynią tego domu, wydobyłam z siebie jedynie:
- Zastałam Nikolaia? – głosem, który Sohvi mogła przecież znać. Chociaż nigdy nie miałyśmy okazji porozmawiać, a ja sama wolałam teleportować się z gabinetu, zamiast wychodzić frontowym drzwiami, moje słowa odbijały się od ścian budynku.
Sohvi Vänskä
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:42
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Wciąż nie usłyszała od niego słowa, nie wypowiadanego wobec niej – przysyłał jedynie krótkie, rzeczowe listy mówiące niewiele: przebywam w Sztokholmie. Przypadkiem udało mi się odnaleźć jedno z Twoich pierwszych dzieł w gablocie w Instytucie Sztuki. Nie pokazałaś mi go nigdy, przenikłe cichą pretensją, deptał po jej śladach; poprzedniego dnia otrzymałem dołączone zaproszenie, powinniśmy się zastanowić, jak długo mieli udawać jeszcze szczęśliwie małżeństwo?; poślij mi, proszę, papiery schowane w zamkniętej szufladzie, klucz, jak sądzę, nie będzie ci potrzebny, przesłała mu więc wybrakowany pakiet kartek nadgryzionych płomieniem świecy, do którego wkładali ich krawędzie z przyjacielem podczas Jul; W. James, obita w zieloną skórę, na jutro (miał siostrę, której dzienniki – podejrzewam – spodobałyby ci się). Ponad równym, eleganckim pismem zaznaczał chłodno i złośliwie żono, jakby nie chciał, by zapomniała o tym niefortunnym powiązaniu wciąż skuwającym im obojgu nadgarstki, ale nie chciał też podnosić jego problemu bardziej otwartą wzmianką. W nielicznych tylko, zapewne w przypływie śmiałości o smaku paskudnej whiskey, dodawał stanowcze moja, ale nigdy nie droga i nigdy nie szanowna; tylko obmierzłe, ostentacyjne Moja żono.
Miał rację, Alicja James podobała jej się – trzymała wierną kopię jej dzienników w dłoni tego wieczoru, nie patrząc od dłuższego czasu jednak w sam tekst, ale przed siebie, myśląc o niej: o kobiecie wyprzedzającej intelektem i uczuciem swoje czasy, myślała o niej i o jej przyjaciółce upijających się absyntem w młodości i kochających się w jej sypialni, o niej i o kobiecie, która kochała ją poprzez chorobę i którą prosiła o ostatnią dawkę morfiny, bo nie chciała brać śmierci z żadnych innych dłoni. Popiół zebrany na końcu jej papierosa zdążył opaść na welurowe obicie kanapy, nie zwróciła na to uwagi – nie miała głowy do uważności i porządku, tym silniej cieszyła ją obecność Lotty, utrzymującej otoczenie we względnym ładzie przy pomocy praktycznych zaklęć. Brakowało jej Josefiny i brakowało jej psa zostawionego Safírowi, ale była tego wieczoru zaskakująco kontenta: tliło się w niej przyjemne, może odrobinę nietrzeźwe, przekonanie, że wszystko skończy się dla niej właściwie – posiadała już sposób na Nikolaia, schowaną w pudełeczko obrączkę obarczoną klątwą fałszywego wspomnienia, spod którego nie mógłby wydostać już swojego sumienia; wystarczyło ponaglić jedynie kulminację, a potem – potem cała reszta życia, absynt i kobiece usta.
Szczęknięcie drzwi wejściowych w głębi korytarza przywiodło jej wreszcie znów do rzeczywistości; zamarła na moment, papieros zadrżał jej w dłoni, uciszyła własny oddech, przez chwilę niespokojna, że Nikolai wreszcie postanowił wrócić, nie uprzedzić jej wcześniej, przez chwilę czując na sobie jego pijany oddech, dreszcz spływający wzdłuż kręgosłupa. To nie mógł być jednak on: z pewnością nie wycierałby butów o wycieraczkę tak uprzejmie i cicho, zrzuciłby je natychmiast, pozostawiając obok jej niechlujnie porzuconych szpilek lub zabłociłby cały korytarz, strzepując z siebie śnieg po drodze do salonu. Odprężyła się więc, unosząc papierosa do ust pospiesznie, uspokajając serce dusznością papierosowego kłębu, nim nie wcisnęła niedopałka, poznaczonego szminką, do szklanej popielniczki, odkładając książkę na stół. Wtedy odezwał się kobiecy głos – zupełnie niespodziewany, zupełnie dla niej miły. Pamiętała przecież panią Christophersen, choć nie miały okazji nigdy porozmawiać: pamiętała spojrzenie wymieniane z rzadka, pamiętała jej bezinteresowne wstawiennictwo na łamach gazety, kiedy plotki na jej temat rozniosły się między ludźmi, godząc w reputację. Ciemne spojrzenie, dotąd roztargnione, ożywiło się błyskiem zadowolenia; podniosła się z kanapy, wychodząc jej naprzeciw, przystając w przejściu, by oprzeć się ramieniem o framugę, bosa i całkowicie domowa w sięgającym kolan szlafroku.
– Niestety, tylko mnie – odpowiedziała, chętnie miarkując ją śmiałym spojrzeniem, jej krótkie czarne włosy i malowane wyraziście usta. – Była pani umówiona? – pytała, zerkając w kierunku drzwi do gabinetu czujnym odruchem; były szczęśliwie zamknięte, ukrywając godny pożałowania stan, w jakim pozostawiła jego zawartość. – Proszę wybaczyć, jeśli Nikolai nie uprzedził pani o swojej nieobecności, jest w ostatnim czasie trochę… trudny – mruknęła, uszczypliwie przeciągając pauzę, uśmiechając się do niej jednak łagodnie i zachęcająco. Pozwoliła sobie na przestanek przyjemnej ciszy, w której zatrzymywała ją jeszcze wzrokiem, wyraźnie zamierzając odezwać się znów, zaraz po krótkiej myśli, że nosiła ładny kolor szminki i imię o wspaniałych konotacjach. – Proszę zostać; szkoda, żeby okazało się, że wychodziła pani na ten mróz daremnie. Nieskromnie zapewniam, że jestem towarzystwem dalece lepszym od mojego męża. Nie czytałam może żadnej z jego naukowych podręczników, ale to zmienia wyłącznie tyle, że nazywam rzeczy po imieniu, zamiast definiować je wymyślnym bełkotem – żart uniósł złagodzony winem ton jej głosu do jaśniejszych, weselszych tonów. Oparła skroń o framugę, w geście swobodnie przekornym. – Proszę mnie sprawdzić. Powie mi pani, czy mogę kraść mu klientów. Naleję nam wina. Chyba że kategorycznie preferuje pani męskich powierników?
Miał rację, Alicja James podobała jej się – trzymała wierną kopię jej dzienników w dłoni tego wieczoru, nie patrząc od dłuższego czasu jednak w sam tekst, ale przed siebie, myśląc o niej: o kobiecie wyprzedzającej intelektem i uczuciem swoje czasy, myślała o niej i o jej przyjaciółce upijających się absyntem w młodości i kochających się w jej sypialni, o niej i o kobiecie, która kochała ją poprzez chorobę i którą prosiła o ostatnią dawkę morfiny, bo nie chciała brać śmierci z żadnych innych dłoni. Popiół zebrany na końcu jej papierosa zdążył opaść na welurowe obicie kanapy, nie zwróciła na to uwagi – nie miała głowy do uważności i porządku, tym silniej cieszyła ją obecność Lotty, utrzymującej otoczenie we względnym ładzie przy pomocy praktycznych zaklęć. Brakowało jej Josefiny i brakowało jej psa zostawionego Safírowi, ale była tego wieczoru zaskakująco kontenta: tliło się w niej przyjemne, może odrobinę nietrzeźwe, przekonanie, że wszystko skończy się dla niej właściwie – posiadała już sposób na Nikolaia, schowaną w pudełeczko obrączkę obarczoną klątwą fałszywego wspomnienia, spod którego nie mógłby wydostać już swojego sumienia; wystarczyło ponaglić jedynie kulminację, a potem – potem cała reszta życia, absynt i kobiece usta.
Szczęknięcie drzwi wejściowych w głębi korytarza przywiodło jej wreszcie znów do rzeczywistości; zamarła na moment, papieros zadrżał jej w dłoni, uciszyła własny oddech, przez chwilę niespokojna, że Nikolai wreszcie postanowił wrócić, nie uprzedzić jej wcześniej, przez chwilę czując na sobie jego pijany oddech, dreszcz spływający wzdłuż kręgosłupa. To nie mógł być jednak on: z pewnością nie wycierałby butów o wycieraczkę tak uprzejmie i cicho, zrzuciłby je natychmiast, pozostawiając obok jej niechlujnie porzuconych szpilek lub zabłociłby cały korytarz, strzepując z siebie śnieg po drodze do salonu. Odprężyła się więc, unosząc papierosa do ust pospiesznie, uspokajając serce dusznością papierosowego kłębu, nim nie wcisnęła niedopałka, poznaczonego szminką, do szklanej popielniczki, odkładając książkę na stół. Wtedy odezwał się kobiecy głos – zupełnie niespodziewany, zupełnie dla niej miły. Pamiętała przecież panią Christophersen, choć nie miały okazji nigdy porozmawiać: pamiętała spojrzenie wymieniane z rzadka, pamiętała jej bezinteresowne wstawiennictwo na łamach gazety, kiedy plotki na jej temat rozniosły się między ludźmi, godząc w reputację. Ciemne spojrzenie, dotąd roztargnione, ożywiło się błyskiem zadowolenia; podniosła się z kanapy, wychodząc jej naprzeciw, przystając w przejściu, by oprzeć się ramieniem o framugę, bosa i całkowicie domowa w sięgającym kolan szlafroku.
– Niestety, tylko mnie – odpowiedziała, chętnie miarkując ją śmiałym spojrzeniem, jej krótkie czarne włosy i malowane wyraziście usta. – Była pani umówiona? – pytała, zerkając w kierunku drzwi do gabinetu czujnym odruchem; były szczęśliwie zamknięte, ukrywając godny pożałowania stan, w jakim pozostawiła jego zawartość. – Proszę wybaczyć, jeśli Nikolai nie uprzedził pani o swojej nieobecności, jest w ostatnim czasie trochę… trudny – mruknęła, uszczypliwie przeciągając pauzę, uśmiechając się do niej jednak łagodnie i zachęcająco. Pozwoliła sobie na przestanek przyjemnej ciszy, w której zatrzymywała ją jeszcze wzrokiem, wyraźnie zamierzając odezwać się znów, zaraz po krótkiej myśli, że nosiła ładny kolor szminki i imię o wspaniałych konotacjach. – Proszę zostać; szkoda, żeby okazało się, że wychodziła pani na ten mróz daremnie. Nieskromnie zapewniam, że jestem towarzystwem dalece lepszym od mojego męża. Nie czytałam może żadnej z jego naukowych podręczników, ale to zmienia wyłącznie tyle, że nazywam rzeczy po imieniu, zamiast definiować je wymyślnym bełkotem – żart uniósł złagodzony winem ton jej głosu do jaśniejszych, weselszych tonów. Oparła skroń o framugę, w geście swobodnie przekornym. – Proszę mnie sprawdzić. Powie mi pani, czy mogę kraść mu klientów. Naleję nam wina. Chyba że kategorycznie preferuje pani męskich powierników?
Bezimienny
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:42
Nigdy nie miałam okazji obserwować ścian wewnętrznych tego domu tak wnikliwie jak teraz. Idąc powoli w kierunku salonu, kontemplowałam listwy przypodłogowe, śledziłam pojedyncze pęknięcia tynków czy drobne ozdobniki poumieszczane w przestrzeni. Nie mogłam uciec wrażeniu, że ostatnimi czasy zaniedbałam własną przestrzeń – za dużo czasu spędzałam w Midgardzie, a za mało czasu w ogóle znajduję na przejmowanie się z tym. Nikt nie odwiedza mnie, nikogo też zresztą nie zapraszam. Ostatnimi czasy czuję się coraz bardziej samotna, a brak możliwości omówienia tego z Nikolaiem trochę mnie drażni. Oczywiście – nie chciałabym być zależna od żadnej obcej przecież osoby, jaką zresztą był ten cholerny mężczyzna… Jednak sama wpędziłam się w taki stan. Wybrałam go, a teraz czułam gdzieś w głębi duszy, że nie mam siły rozwijać tak daleko idącej relacji terapeuta-klient z nikim innym. Przecież gdybym chciała ją skreślić, nie przyszłabym tu teraz i nie martwiła się o jego potencjalne reakcje po przeminięciu aury. Chciałam wierzyć, że chodzi mi tylko o możliwość ratowania sytuacji, a nie własnego tyłka, gdyby ten chciał donieść o mnie Kruczej Straży. Do autorefleksji nie dojdę jednak, w końcu nie ma tu nikogo, kto pomoże zajrzeć mi do głowy.
Nie chce mi się wierzyć, że Sohvi mówi poważnie.
Przemykam spojrzeniem po sylwetce żony mojego psychologa. Co sprawiło, że znajdowała się w takim stanie o tej godzinie? Być może alkohol musiał już rozgrzać ją, w końcu chodziła boso po domu… Zimą. Przypuszczałam, doszukiwałam się skandalu, ale być może niepotrzebnie. Poczułam drobne zakłopotanie - uczucie jakbym wdarła się do przestrzeni prywatnej z brudnymi butami (chociaż te wytarłam!). Potem jednak uzmysłowiłam sobie, że ta sama przecież wypełzła do mnie i zajrzała na korytarz.
Co powinno się robić w takich momentach?
Dobrze wiedziałam. Wejść, wypić, porozmawiać i skorzystać z możliwości – w końcu do tego doszliśmy z Nikolaiem, kiedy wciąż mierzyłam się z moim problemem trudności w budowaniu relacji z nowopoznanymi osobami. Tylko, że ja nie czułam bym w ogóle nie znała pani Vanhanen – plotki jakie w końcu rozchodziły się na jej temat były sugestywne. Pozwalały na… Solidarność.
- Nie byłam, ale spodziewałam się, że będzie w domu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Kiedy Sohvi wspomniała już o trudnościach jakie sprawiać może niedawno jej mąż, zastanowiłam się po prostu – czy moje problemy z nim były uwarunkowane jego gorszym czasem, czy może sam był trudny dla swojej żony ze względu na zgubne działanie mojej aury. Dla bezpieczeństwa – założyłam to drugie. W końcu lubiłam czarno widzieć. Gdy rzeźbiarka zaprosiła mnie do salonu, choć nie czułam się w swoim żywiole, podążyłam za nią mówiąc: – Mogę być… Powodem frustracji pani męża. Proszę mi wybaczyć, jeżeli przeze mnie był dla pani nieżyczliwy.
Na propozycję wypicia wina – uśmiechnęłam się, chociaż niepewnie. Bałam się pic alkohol w miejscach innych niż dom, bałam się utraty kontroli. Z drugiej jednak strony, wiedziałam dobrze, że tylko to zapewni mi przyjemne rozluźnienie i pozwoli na kontynuowanie rozmowy bardziej płynnej, mniej zdawkowej, mniej typowej dla mnie samej…
- Powinnam zdjąć buty? – zapytałam. Czułam, że mijając bosą kobietę jestem aż nazbyt wysoka. Moje obcasy, mój wzrost… Wolałabym być drobniejsza, może mniej osób zwracałoby na mnie uwagę. – I tak nie przyszłam jednak na sesję. Chciałam go przeprosić, ale skoro i panie sprawia problemy i zmusza panią do picia wina w samotności… Może niesłusznie – teraz przez uśmiech mój przemawia już iskra złośliwości. Nie będę kłamać przecież, że traktuję Nikolaia aż tak bardzo odmiennie od innych mężczyzn. Zresztą – razem z nim samym uznaliśmy już w trakcie rozmów, że zmiana nastawienia do wszystkich przypominających mi Ove i do wszystkich, których matki i babki kazały nam wykorzystywać… To jeszcze pieśń przyszłości.
Zaproszona do środka, zajęłam miejsce. Widać było po mnie, że z pewnością jestem chociaż odrobinę speszona. W tym momencie liczyłam jednak, że być może jeszcze doczekam się objawienia Nikolaia w tych progach. Dopiero po czasie dowiem się pewnie, że ten nie wróci tu raczej dzisiaj…
- Wolę, kategorycznie wolę – zdradziłam bez bicia. - Ale sprawdzić… Dobrze, przecież mogę – powiedziała, kiedy jej kieliszek wypełnił się winem. W końcu gdy jej aura nie działała, wciąż posiadała w arsenale inne sztuczki z dziedziny manipulacji rozmówcą. Gdyby rozmowa z Sohvi poszła nie tak, mogłaby na przykład pomieszać jej w głowie zaklęciem… - Ja… Zacznę od pytania. To sprawiło, że z Nikolaiem nie mogliśmy już dalej współdziałać. Myślisz, że da się… Rozgrzeszyć morderstwo? Albo inaczej… Jest coś co sprawiłoby, że mogłabyś zabić innego człowieka? – nie zadawałam takich pytań w wywiadach, zresztą – nie bez powodu. Byłam naczelną plotkarą, a nie kimś, kto rozmawiał z – dajmy na to – skazanymi za przestępstwa. Czy chciałam wprawić Sohvi w zakłopotanie? Być może. Ta była jednak wyraźnie podpita – kto wie, być może odpowie szczerze, na ten moment nie zwracając uwagi na kłopotliwość pytania i samą nierozważność jej wcześniejszej propozycji rozmowy.
Nie chce mi się wierzyć, że Sohvi mówi poważnie.
Przemykam spojrzeniem po sylwetce żony mojego psychologa. Co sprawiło, że znajdowała się w takim stanie o tej godzinie? Być może alkohol musiał już rozgrzać ją, w końcu chodziła boso po domu… Zimą. Przypuszczałam, doszukiwałam się skandalu, ale być może niepotrzebnie. Poczułam drobne zakłopotanie - uczucie jakbym wdarła się do przestrzeni prywatnej z brudnymi butami (chociaż te wytarłam!). Potem jednak uzmysłowiłam sobie, że ta sama przecież wypełzła do mnie i zajrzała na korytarz.
Co powinno się robić w takich momentach?
Dobrze wiedziałam. Wejść, wypić, porozmawiać i skorzystać z możliwości – w końcu do tego doszliśmy z Nikolaiem, kiedy wciąż mierzyłam się z moim problemem trudności w budowaniu relacji z nowopoznanymi osobami. Tylko, że ja nie czułam bym w ogóle nie znała pani Vanhanen – plotki jakie w końcu rozchodziły się na jej temat były sugestywne. Pozwalały na… Solidarność.
- Nie byłam, ale spodziewałam się, że będzie w domu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Kiedy Sohvi wspomniała już o trudnościach jakie sprawiać może niedawno jej mąż, zastanowiłam się po prostu – czy moje problemy z nim były uwarunkowane jego gorszym czasem, czy może sam był trudny dla swojej żony ze względu na zgubne działanie mojej aury. Dla bezpieczeństwa – założyłam to drugie. W końcu lubiłam czarno widzieć. Gdy rzeźbiarka zaprosiła mnie do salonu, choć nie czułam się w swoim żywiole, podążyłam za nią mówiąc: – Mogę być… Powodem frustracji pani męża. Proszę mi wybaczyć, jeżeli przeze mnie był dla pani nieżyczliwy.
Na propozycję wypicia wina – uśmiechnęłam się, chociaż niepewnie. Bałam się pic alkohol w miejscach innych niż dom, bałam się utraty kontroli. Z drugiej jednak strony, wiedziałam dobrze, że tylko to zapewni mi przyjemne rozluźnienie i pozwoli na kontynuowanie rozmowy bardziej płynnej, mniej zdawkowej, mniej typowej dla mnie samej…
- Powinnam zdjąć buty? – zapytałam. Czułam, że mijając bosą kobietę jestem aż nazbyt wysoka. Moje obcasy, mój wzrost… Wolałabym być drobniejsza, może mniej osób zwracałoby na mnie uwagę. – I tak nie przyszłam jednak na sesję. Chciałam go przeprosić, ale skoro i panie sprawia problemy i zmusza panią do picia wina w samotności… Może niesłusznie – teraz przez uśmiech mój przemawia już iskra złośliwości. Nie będę kłamać przecież, że traktuję Nikolaia aż tak bardzo odmiennie od innych mężczyzn. Zresztą – razem z nim samym uznaliśmy już w trakcie rozmów, że zmiana nastawienia do wszystkich przypominających mi Ove i do wszystkich, których matki i babki kazały nam wykorzystywać… To jeszcze pieśń przyszłości.
Zaproszona do środka, zajęłam miejsce. Widać było po mnie, że z pewnością jestem chociaż odrobinę speszona. W tym momencie liczyłam jednak, że być może jeszcze doczekam się objawienia Nikolaia w tych progach. Dopiero po czasie dowiem się pewnie, że ten nie wróci tu raczej dzisiaj…
- Wolę, kategorycznie wolę – zdradziłam bez bicia. - Ale sprawdzić… Dobrze, przecież mogę – powiedziała, kiedy jej kieliszek wypełnił się winem. W końcu gdy jej aura nie działała, wciąż posiadała w arsenale inne sztuczki z dziedziny manipulacji rozmówcą. Gdyby rozmowa z Sohvi poszła nie tak, mogłaby na przykład pomieszać jej w głowie zaklęciem… - Ja… Zacznę od pytania. To sprawiło, że z Nikolaiem nie mogliśmy już dalej współdziałać. Myślisz, że da się… Rozgrzeszyć morderstwo? Albo inaczej… Jest coś co sprawiłoby, że mogłabyś zabić innego człowieka? – nie zadawałam takich pytań w wywiadach, zresztą – nie bez powodu. Byłam naczelną plotkarą, a nie kimś, kto rozmawiał z – dajmy na to – skazanymi za przestępstwa. Czy chciałam wprawić Sohvi w zakłopotanie? Być może. Ta była jednak wyraźnie podpita – kto wie, być może odpowie szczerze, na ten moment nie zwracając uwagi na kłopotliwość pytania i samą nierozważność jej wcześniejszej propozycji rozmowy.
Sohvi Vänskä
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:43
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Kobieta stojąca na drugim końcu nieoświetlonego korytarza wydawała się przez pierwszy moment nieprzekonana i może nawet speszona – czuła na sobie uważność spojrzenia zbierającego miarę ze stanu, w jakim ją zastawano, pozostawała jednak wobec niego wciąż swobodna i zadowolona; wino zdążyło istotnie rozprężyć jej maniery, rozzuchwalić myśli i czerń spojrzenia, pozbawić wstydu, którego wprawdzie nigdy nie posiadała w nadmiarze, ale przynajmniej potrafiła, zazwyczaj, dobrze udawać, w imię dbania o swój – i tak nadwątlony – wizerunek. Przypominała sobie siebie sprzed małżeństwa, przypominała sobie, jak nosiła się prawie po męsku, jak skrajała męskość do swoich kaprysów (zwężane marynarki i rozpięte figlarnie kołnierze koszul ze spinkami w mankietach, subtelny łańcuszek uwieszony u rogów stójki dobrany do kolczyków), w większości anonimowa jeszcze pośród galdrów, jak wieczorem zachodziła do Roztańczonej Huldry z przyjacielem, zanim jeszcze zaczęto rozpoznawać jej twarz wśród szanownej socjety, pamiętała jeszcze, jak oczarowane były młode dziewczęta z dobrych domów, kiedy zdobywała sobie ich poufałą przyjaźń opowieściami o podobnych, rozkiełznanych młodą lekkomyślnością, wybrykach. Wydawało jej się teraz, że od tamtego czasu minęły całe eony, a czas wyrugował z niej większość tej nierozważności; ale, choć nauczona z konieczności rozsądku i ostrożności, wciąż nie znała właściwie wstydu. Zastając pannę Christophersen w holu swojego domu, rozumiała, że powinna zachować pewien umiar – grząskość gruntu w obecnym nastroju wydawała jej się tymczasem trudną do odparcia pokusą.
Eva ostatecznie przystała na jej propozycję, przechodząc wedle zaproszenia do salonu. Sohvi poczekała, aż dziennikarka podejdzie bliżej, minie ją w przejściu i rozgości się w jego ciepłym wnętrzu, nienatarczywie przyglądając się wciąż jej eleganckiej fizjonomii – nie miała ku temu chyba jeszcze tak bezpośredniej okazji. Musiała unieść lekko spojrzenie, gdy tuż za progiem wskazywała jej kanapę i fotele przy stoliku, uśmiechając się łagodnie; w kominku leniwie płonęło drewno. Jej słowa, nieoczekiwanie przygarniające winę za zachowanie Nikolaia, otrzeźwiały ją nieco krótkim, ukrywanym zdumieniem – faktycznie wydawał się dość roztargniony w ostatnich tygodniach, nie podejrzewałaby jednak, że mogła do tego doprowadzić rozmowa z pacjentką, tym bardziej nie potrafiła domyślać się, o czym mogliby ze sobą rozmawiać, by Eva miała poczuwać się tak odpowiedzialna za jego nastrój. Starała się nie zdradzać jednak nadmiernego zaciekawienia, unosząc kąciki ust jedynie bardziej, w łaskawym prawie, uspokajającym uśmiechu.
– Nie mam czego wybaczać. Po takim czasie powinien lepiej znosić turbulencje zawodowe, to jego odpowiedzialność – zauważyła, odejmując jej tę przewinę z sumienia bez zawahania ani cienia miejsca na dyskusje. Podążyła za nią ku skupionym przed kominkiem meblom, sięgając po przerzucony przez oparcie lekki koc, by narzucić go sobie na ramiona, w fałszywym przejawie skromności. – Zresztą, na tę nieżyczliwość zasłużyłam sobie sama. Jesteśmy w ostatnim czasie straszliwie niezgodni, powinnam może nawet podziękować, że psujesz mu krew, ze zwykłej złośliwości. Zasłużył sobie na to również, proszę go nie oszczędzać – mówiąc to, zachęcona zgodnym uśmiechem kobiety znalazła na półce stojącej pod ścianą szafki czysty kieliszek odwrócony stopką ku górze; zdmuchnęła z niej kurz, nim nie odwróciła go we właściwą pozycję.
– Jeśli masz ochotę – mruknęła, wracając do niej, z przyjemnym błyskiem w oku stawiając kieliszek na stole przy niej; Eva usiadła, mogła więc teraz, dla odmiany, spojrzeć na nią z góry, z ciepłym zainteresowaniem, nim nie odwróciła wzroku na przechylaną nad szkłem butelkę i wino napełniające pękatą czaszę. – Nie krępuj się z czymkolwiek, jesteśmy same, nikt nas nie przyłapie na swobodniejszym oddechu – spoglądała wciąż na trunek dopełniający jej odstawiony kieliszek, noszący ślad szminki, choć miała ochotę spojrzeć na nią; pozwoliła sobie dopiero, kiedy odstawiła butelkę, pytając mimochodem: – Palisz? – nim odsunęła się niespiesznie, powracając na swoje miejsce na kanapie. Założyła nogę na nogę, opierając nóżkę swojego kieliszka o odsłonięte kolano.
Nie ukrywała zaintrygowanej, kiedy Eva mówiła dalej – w spojrzeniu, mimowolnie, przebłyskiwało jej pytanie o to, o co chciała go przeprosić, ciekawość nabierająca wyraźniejszego rysu w grymasie ust. Wydawało jej się to co najmniej niecodzienne, ale nie wiedziała, czy powinna pytać wprost, czy zagłębianie paznokcia w rzeczy tak prywatnej, by podważyć krawędź tajemnicy, byłoby nieprzyjemnym sposobem na zagajenie rozmowy. Próbowała wybadać z niej nastrój, zachętę lub przeciwnie, wskazując spojrzeniem kartonik papierosów leżący obok popielniczki, w której stygł jej niedopałek, zapach dymu wciąż wisiał ciężko w powietrzu.
– Zupełnie niesłusznie – zapewniała z życzliwym rozbawieniem, chcąc rozluźnić jeszcze atmosferę; kobieta wciąż wydawała się niepewna, czy dobrze robiła, przystając na tę rozmowę i Sohvi zastanawiała się mimowolnie, czy była to jedynie kwestia Nikolaia i ich nadszarpniętych czymś stosunków, czy niepewność ta mogła mieć coś wspólnego z jej towarzystwem. Eva wiedziała przecież o plotkach; pisała o tym artykuł, w jej obronie wprawdzie, minęło jednak trochę czasu, a ludzie i ich spojrzenia zmieniały się ciągle, może dowiedziała się czegoś więcej, może nie była dłużej przekonana o jej niewinności i nie chciała wcale tutaj z nią siedzieć. Odpowiedź na przekorne pytanie o jej preferencje (co prawda wyłączne terapeutyczne) nie przynosiła w tej myśli uśmierzenia.
– Dlaczego? – odezwała się, nim zdołałaby ugryźć się w rozluźniony winem język. Nie rozumiała wprawdzie, dlaczego mężczyzna mógłby się wydawać lepszym lekarzem dla kobiety; zrozumiałaby, gdyby argumentem były kompetencje Nikolaia, ale przecież nie o to ją pytała – jedynie o płeć, co do której miała zdecydowaną preferencję. Sama nigdy nie czuła żadnych inklinacji, by siadać na kozetce i rozkładać swoje problemy na części przed psychologiem, za bardzo przywiązana była do myśli, że radzi sobie z nimi doskonale, nawet kiedy rzeczywistość dotkliwie temu przeczyła; jednak gdyby miała wybierać, byłaby to, z pewnością, kobieta.
Ucichła, kiedy Christophersen podjęła rozmowę – i unoszony do ust kieliszek zawisnął na ułamek chwili tuż przy jej ustach, kiedy tak odważne pytanie zaległo między nimi, niepróbujące nawet brzmieć bardziej przyzwoicie, choć może zwyczajnie nie dało się go zadać w przyzwoity sposób w ogóle. Przez chwilę nie wiedziała, czy jest bardziej zaskoczona, zaintrygowana czy oczarowana tą ufną śmiałością – bo musiała zakładać, że podobna refleksja wykładana przez własnym terapeutą nie była jedynie prostym pytaniem. Była co najmniej rozważaniem. Zalążkiem zamiaru. (Lub wyrzutem sumienia?) Spiła łyk, pozwalając jej i sobie siedzieć przez ten moment z obecnością tej nowej, odkrytej przed nią, tak intymnej myśli.
– Chcesz mnie wpędzić w kłopoty – mruknęła w nieadekwatnie lekkiej zaczepności, kiedy kieliszek spoczął znów na jej kolanie; dopiero teraz poczuła chłodny dreszcz, dropiący na ramionach gęsią skórkę. Eva Christophersen była dziennikarką, a dziennikarze byli kapryśni; może istotnie podkładała właśnie szyję pod jej pióro. A może Eva była, w istocie, zupełnie szczera. – Uważam, że można je usprawiedliwić, tak. Wierzę, że mogłabym zabić człowieka, z właściwych powodów – myślałam o tym, nie raz; nie wahała się przy tej odpowiedzi, choć jej głos stał się trochę głębszy i pilniejszy. Potarła opuszką palca smukłą szklaną szyjkę. – Jakie byłyby twoje? – zapytała, nie kłopocząc się nawet odbijaniem najpierw pytania, zakładając, że odpowiedź Evy brzmiałaby podobnie; udając, że jest to wyłącznie nieszkodliwa teoria. – Przyniosłoby ci to pocieszenie?
Eva ostatecznie przystała na jej propozycję, przechodząc wedle zaproszenia do salonu. Sohvi poczekała, aż dziennikarka podejdzie bliżej, minie ją w przejściu i rozgości się w jego ciepłym wnętrzu, nienatarczywie przyglądając się wciąż jej eleganckiej fizjonomii – nie miała ku temu chyba jeszcze tak bezpośredniej okazji. Musiała unieść lekko spojrzenie, gdy tuż za progiem wskazywała jej kanapę i fotele przy stoliku, uśmiechając się łagodnie; w kominku leniwie płonęło drewno. Jej słowa, nieoczekiwanie przygarniające winę za zachowanie Nikolaia, otrzeźwiały ją nieco krótkim, ukrywanym zdumieniem – faktycznie wydawał się dość roztargniony w ostatnich tygodniach, nie podejrzewałaby jednak, że mogła do tego doprowadzić rozmowa z pacjentką, tym bardziej nie potrafiła domyślać się, o czym mogliby ze sobą rozmawiać, by Eva miała poczuwać się tak odpowiedzialna za jego nastrój. Starała się nie zdradzać jednak nadmiernego zaciekawienia, unosząc kąciki ust jedynie bardziej, w łaskawym prawie, uspokajającym uśmiechu.
– Nie mam czego wybaczać. Po takim czasie powinien lepiej znosić turbulencje zawodowe, to jego odpowiedzialność – zauważyła, odejmując jej tę przewinę z sumienia bez zawahania ani cienia miejsca na dyskusje. Podążyła za nią ku skupionym przed kominkiem meblom, sięgając po przerzucony przez oparcie lekki koc, by narzucić go sobie na ramiona, w fałszywym przejawie skromności. – Zresztą, na tę nieżyczliwość zasłużyłam sobie sama. Jesteśmy w ostatnim czasie straszliwie niezgodni, powinnam może nawet podziękować, że psujesz mu krew, ze zwykłej złośliwości. Zasłużył sobie na to również, proszę go nie oszczędzać – mówiąc to, zachęcona zgodnym uśmiechem kobiety znalazła na półce stojącej pod ścianą szafki czysty kieliszek odwrócony stopką ku górze; zdmuchnęła z niej kurz, nim nie odwróciła go we właściwą pozycję.
– Jeśli masz ochotę – mruknęła, wracając do niej, z przyjemnym błyskiem w oku stawiając kieliszek na stole przy niej; Eva usiadła, mogła więc teraz, dla odmiany, spojrzeć na nią z góry, z ciepłym zainteresowaniem, nim nie odwróciła wzroku na przechylaną nad szkłem butelkę i wino napełniające pękatą czaszę. – Nie krępuj się z czymkolwiek, jesteśmy same, nikt nas nie przyłapie na swobodniejszym oddechu – spoglądała wciąż na trunek dopełniający jej odstawiony kieliszek, noszący ślad szminki, choć miała ochotę spojrzeć na nią; pozwoliła sobie dopiero, kiedy odstawiła butelkę, pytając mimochodem: – Palisz? – nim odsunęła się niespiesznie, powracając na swoje miejsce na kanapie. Założyła nogę na nogę, opierając nóżkę swojego kieliszka o odsłonięte kolano.
Nie ukrywała zaintrygowanej, kiedy Eva mówiła dalej – w spojrzeniu, mimowolnie, przebłyskiwało jej pytanie o to, o co chciała go przeprosić, ciekawość nabierająca wyraźniejszego rysu w grymasie ust. Wydawało jej się to co najmniej niecodzienne, ale nie wiedziała, czy powinna pytać wprost, czy zagłębianie paznokcia w rzeczy tak prywatnej, by podważyć krawędź tajemnicy, byłoby nieprzyjemnym sposobem na zagajenie rozmowy. Próbowała wybadać z niej nastrój, zachętę lub przeciwnie, wskazując spojrzeniem kartonik papierosów leżący obok popielniczki, w której stygł jej niedopałek, zapach dymu wciąż wisiał ciężko w powietrzu.
– Zupełnie niesłusznie – zapewniała z życzliwym rozbawieniem, chcąc rozluźnić jeszcze atmosferę; kobieta wciąż wydawała się niepewna, czy dobrze robiła, przystając na tę rozmowę i Sohvi zastanawiała się mimowolnie, czy była to jedynie kwestia Nikolaia i ich nadszarpniętych czymś stosunków, czy niepewność ta mogła mieć coś wspólnego z jej towarzystwem. Eva wiedziała przecież o plotkach; pisała o tym artykuł, w jej obronie wprawdzie, minęło jednak trochę czasu, a ludzie i ich spojrzenia zmieniały się ciągle, może dowiedziała się czegoś więcej, może nie była dłużej przekonana o jej niewinności i nie chciała wcale tutaj z nią siedzieć. Odpowiedź na przekorne pytanie o jej preferencje (co prawda wyłączne terapeutyczne) nie przynosiła w tej myśli uśmierzenia.
– Dlaczego? – odezwała się, nim zdołałaby ugryźć się w rozluźniony winem język. Nie rozumiała wprawdzie, dlaczego mężczyzna mógłby się wydawać lepszym lekarzem dla kobiety; zrozumiałaby, gdyby argumentem były kompetencje Nikolaia, ale przecież nie o to ją pytała – jedynie o płeć, co do której miała zdecydowaną preferencję. Sama nigdy nie czuła żadnych inklinacji, by siadać na kozetce i rozkładać swoje problemy na części przed psychologiem, za bardzo przywiązana była do myśli, że radzi sobie z nimi doskonale, nawet kiedy rzeczywistość dotkliwie temu przeczyła; jednak gdyby miała wybierać, byłaby to, z pewnością, kobieta.
Ucichła, kiedy Christophersen podjęła rozmowę – i unoszony do ust kieliszek zawisnął na ułamek chwili tuż przy jej ustach, kiedy tak odważne pytanie zaległo między nimi, niepróbujące nawet brzmieć bardziej przyzwoicie, choć może zwyczajnie nie dało się go zadać w przyzwoity sposób w ogóle. Przez chwilę nie wiedziała, czy jest bardziej zaskoczona, zaintrygowana czy oczarowana tą ufną śmiałością – bo musiała zakładać, że podobna refleksja wykładana przez własnym terapeutą nie była jedynie prostym pytaniem. Była co najmniej rozważaniem. Zalążkiem zamiaru. (Lub wyrzutem sumienia?) Spiła łyk, pozwalając jej i sobie siedzieć przez ten moment z obecnością tej nowej, odkrytej przed nią, tak intymnej myśli.
– Chcesz mnie wpędzić w kłopoty – mruknęła w nieadekwatnie lekkiej zaczepności, kiedy kieliszek spoczął znów na jej kolanie; dopiero teraz poczuła chłodny dreszcz, dropiący na ramionach gęsią skórkę. Eva Christophersen była dziennikarką, a dziennikarze byli kapryśni; może istotnie podkładała właśnie szyję pod jej pióro. A może Eva była, w istocie, zupełnie szczera. – Uważam, że można je usprawiedliwić, tak. Wierzę, że mogłabym zabić człowieka, z właściwych powodów – myślałam o tym, nie raz; nie wahała się przy tej odpowiedzi, choć jej głos stał się trochę głębszy i pilniejszy. Potarła opuszką palca smukłą szklaną szyjkę. – Jakie byłyby twoje? – zapytała, nie kłopocząc się nawet odbijaniem najpierw pytania, zakładając, że odpowiedź Evy brzmiałaby podobnie; udając, że jest to wyłącznie nieszkodliwa teoria. – Przyniosłoby ci to pocieszenie?
Bezimienny
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:43
Jestem przecież świadoma, że Sohvi może nie mieć dzielonego pojęcia, jak bardzo namieszałam w głowie jej mężowi. Ciężko mówić mi o tym, jest w końcu jego ukochaną… Jednak gdy wpuszczam którąś z ofiar pod działanie mojej aury, robię to zwykle dość zmyślnie, próbując uzyskać jak najdłuższy i jak najskuteczniejszy efekt. Można powiedzieć, że jestem Niksą z krwi i kości – umiem manipulować i zawsze przykładam sporą wagę do skutków swoich działań.
Wtedy, kiedy z Nikolaiem zgodni byliśmy w pięćdziesięciu procentach (klasycznie – on chciał, ja nie chciałam), a on sam pędził już niemal, by donieść na mnie do organów ścigania, chciałam przecież tylko osiągnąć swój cel. Być może zamieszałam mu w głowie, być może sprawiłam, że myślał o mnie zbyt często przez ostatnie kilka dni… Być może za dużo energii magicznej włożyłam w działanie to, być może wszystko to było nieadekwatne do jego reakcji – przecież wszystko to mogliśmy jeszcze omówić, wyjaśnić… To jednak natura zadecydowała o tym, że otoczony aurą wykonywał każde moje polecenie i był wciąż gotowy je wykonywać. Jestem pewna, że sam nie zauważył, jak bardzo dziwaczne były jego zachowania. Byłam tutaj, by wszystkie je wyjaśnić.
Im dłużej jednak rozmawiałam z Sohvi, tym bardziej myśleć miałam, że pomiędzy nim, a nią i tak nie układało się odpowiednio, całe szczęście – zapewne nie przeze mnie. Zabawnym wydawało się, że ktoś kto pomagał mi samej poukładać życie, nie radził sobie wyraźnie najlepiej w rozmowie z żoną. Prychnęłam aż pod nosem, może zbyt głośno, gdy Vanhanen wspomniała o tym, że terapeuta mój sobie „zasłużył”. Chciałabym wiedzieć czym, ale powstrzymałam dziennikarską ciekawość w początkowym stadium.
Za wino podziękowałam i powąchawszy je, stwierdziłam tylko, że zapewne mi posmakuje. Nie byłam zbyt wybredna, jeżeli o to chodzi, zupełnie wbrew wychowaniu i majątkowi, który mnie kształtował. Mogłabym pić wino z kartonu. Gdy Sohvi spytała mnie o papierosy, przed oczami ujrzałam wspomnienia związane z równie niegodziwymi w jakości skrętami. Tanie cudzesy ściskane między wargami w trudnych sytuacjach – te rzucane na chodnik po rozmowie o przyszłości z Maartenem, te zbierane w popielniczce w gabinecie matki, te rzucane do kratki kanalizacyjnej przed budynkiem Kolegium jeszcze w najmłodszych jej latach. Ganiłam kiedyś swoją partnerkę za palenie papierosów w moim domu. Firanki mi nasiąkną – mówiłam, chociaż była to tylko kalka słów mojej pokojówki.
- Palę, poproszę. Ale tylko, jeżeli zapalimy razem – powiedziałam. Byłam przyzwyczajona, że ktoś poda mi zapalniczkę i papierosa, lub chociaż samego papierosa. Czekałam więc na jej działania. Nie byłam świadoma tego, że Sohvi nie potrafi władać magią i pewnie gdybym wiedziała – sama zaproponowałabym jej odpalenie. Zamiast tego czekałam jednak, myśląc o tym, jak sprawnie rzeźbiarka podeszła do przejścia na ty z kimś, kogo znać mogła tylko ze słyszenia. Teraz już odważniej przyjrzałam się postaci, która tkwiła przede mną. Wizualnie byłyśmy pewnie rówieśniczkami, co zabawne – dość podobnymi do siebie, chociaż raczej w stylu bycia, nie w wyglądzie. Przeczuwam, że plotki przed którymi broniłam ją lata temu, pewnie nie były plotkami, jednak nie sprawia to wcale, że żałuję swoich przeszłych działań. Nie oceniam jednak tego jaką drogę życia postanowiła sobie wybrać – niekiedy jesteśmy bowiem zmuszone do porzucenia swojej natury, na rzecz wygodniejszego życia.
No dobrze, może oceniam – ale nie tak brutalnie, jak oceniać bym mogła.
- Dlaczego wolę? – zaśmiałam się. Wydaje się taka nieświadoma. Musi doskonale udawać, skoro mnie samą przekonała do konieczności wyjaśnienia wszystkiego od początku do końca. Wciąż jednak czuję drobną nić zawahania, która splątuje mi język. Nie powiem jej tego bezpośrednio, przecież nie od razu. – Z tego samego powodu, dla którego osiemnastoletnie aktorki wychodzą za siedemdziesięcioletnich milionerów i już w bardziej ludzkiej skali - z tego samego powodu, dla którego kobiety rzadziej otrzymują mandaty za złe parkowanie w świecie śniących… – zarzucam nogę na nogę. Czuję, że rozmowa może przybrać ciekawy obrót, nim jeszcze na dobre się rozkręciła. Uważam się za osobę zdolną do prowadzenia wciągającej konwersacji, przecież przez lata ćwiczyłam to na mniej czy bardziej chętnych do tego osobnikach. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo kiedy przystawiam do ust kieliszek i opróżniłam jeden łyk, kontynuowałam wyjaśnienia. – Twój mąż zawsze powtarza, że wszystkie nasze spotkania istnieją tylko po to, by pomóc mi. Są dla mnie. Gdy rozmawiam z nim, chcę mieć pewność, że wszystko co dzieje się w gabinecie, pozostanie w gabinecie – powiedziałam, tym razem wskazując na Sohvi rozpalonym papierosem. Kiedy zaciągnęłam się dymem i wypuściłam go nosem, pochyliłam się ku popielniczce, byle tylko nie splamić tapicerki mebli popiołem. – Współpracując z mężczyzną mam stuprocentową pewność, że w razie niedogodności, które w rzeczywistości się wydarzyły, ten nie postanowi zadziałać mi wbrew – przyznałam się wreszcie. Nie nazwałam swoich działań po imieniu, dałam jej jednak wyraźnie znać, że być może urok Niksy był czymś, co pomagało mi w radzeniu sobie z mężczyznami. Po raz kolejny przyjrzałam się Sohvi, próbując ocenić jej reakcję. W końcu wszystko to dotyczyło jej męża – powodu, dla którego właściwie się dziś spotkały. Nie każda kobieta dobrze zniosłaby świadomość, że inna kobieta, nawet zadeklarowana homoseksualistka, z pełna premedytacją miesza w głowie oblubieńca. Było to przecież w zupełności nie w porządku. Byłam jednak dziennikarką o mizernej reputacji – jeszcze więcej skandalu nie mogło mi już bardziej zaszkodzić.
- Sohvi, tak? – upewniłam się z czystej kurtuazji. Dobrze wiedziałam jak nazywała się żona mojego terapeuty, w końcu kiedyś w reakcji prosić musiałam, by odwrócono wzrok od niej i skupiono się na tematach bardziej naglących. Wiedziałam, kogo broniłam przed nikczemnościami plotkarskiego pismaka. – Nie każ mi wierzyć, że jesteś taka sama jak swój mąż. Dobrze wiem, że jesteś od niego mądrzejsza – łechcę jej poczucie własnej wartości. Przymilam się. Wiem jednak, że tylko tak zmuszę ją do szczerej odpowiedzi, na którą długo czekać nie muszę. Wydaje mi się, że wszystko co wypuszcza ze swoich ust teraz, jest poparte chociaż gramem szczerości. – Słyszysz? Byłabyś. Ale nie oznacza to wcale, że zrobisz to dziś, jutro, za rok czy dwa. Byłabyś, ale umiesz się przed tym powstrzymać. Nikolai, być może znając moje inne opinie i doświadczenia, uznał, że samo dojście do tego wniosku może zagrażać moim bliskim – przyznała się. Właściwie – w naturze terapeuty było chyba reagowania na obwieszczenia takie jak „myślę, że zabicie mojego brata byłoby najlepszym rozwiązaniem” czy „myślę czasami o morderstwie Ove”. To wystarczająco niepokojące sygnały. Ale w naturze mojej – dawnej adwokat, było przecież bronić się tak, jak tylko mogę.
Kolejne pytanie trochę zwiodło mnie z tropu. Musiała myśleć o tym już kiedyś, zupełnie potencjalnie, skoro zdawała się żywo zainteresowana moją opinią. A może po prostu ciekawiło ją to, co faktycznie w głowie miała Eva Christophersen, która latami oszukiwała Kolegium Sprawiedliwości co do swojej tożsamości, a mimo to wciąż żyła. Całkiem dobrze, chciałoby się dodać.
- W niektórych krajach wciąż praktykuje się kary śmierci – odpowiadam, omijając ponownie sedno sprawy. – Uważam, że sprawa o której wtedy wspominałam i krzywda którą w tamtym czasie komuś wyrządzono, we wszystkich systemach o których uczyć mi się przyszło lata temu, jeszcze na studiach… To by nie przeszło. Ludzie karani są za działania takie z ogromna surowością – powiedziałam, patrząc w oczy Sohvi. Nie spytała mnie o to, co właściwie jej powiedziałam. Czyżbym próbowała wytłumaczyć się bardziej przed sobą, a nie przed nią? – Gdyby ktoś zagrażał mojemu bezpieczeństwu, gdybym miała jasne dowody na to, że jest w stanie uczynić mi krzywdę, gdybym znała doświadczenia… tej osoby – siliłam się, byle nie wypowiedzieć imienia, które owiało mój świat strachem. Siliłam się, byle nie użyć nawet formy bardziej osobowej. Rodzajnika męskiego. – Gdybym chciała po prostu uwolnić się od jarzma, jakie na mnie nakłada, chyba mogłabym siebie usprawiedliwić. Właśnie dlatego, że przyniosłoby mi to pocieszenie.
Wtedy, kiedy z Nikolaiem zgodni byliśmy w pięćdziesięciu procentach (klasycznie – on chciał, ja nie chciałam), a on sam pędził już niemal, by donieść na mnie do organów ścigania, chciałam przecież tylko osiągnąć swój cel. Być może zamieszałam mu w głowie, być może sprawiłam, że myślał o mnie zbyt często przez ostatnie kilka dni… Być może za dużo energii magicznej włożyłam w działanie to, być może wszystko to było nieadekwatne do jego reakcji – przecież wszystko to mogliśmy jeszcze omówić, wyjaśnić… To jednak natura zadecydowała o tym, że otoczony aurą wykonywał każde moje polecenie i był wciąż gotowy je wykonywać. Jestem pewna, że sam nie zauważył, jak bardzo dziwaczne były jego zachowania. Byłam tutaj, by wszystkie je wyjaśnić.
Im dłużej jednak rozmawiałam z Sohvi, tym bardziej myśleć miałam, że pomiędzy nim, a nią i tak nie układało się odpowiednio, całe szczęście – zapewne nie przeze mnie. Zabawnym wydawało się, że ktoś kto pomagał mi samej poukładać życie, nie radził sobie wyraźnie najlepiej w rozmowie z żoną. Prychnęłam aż pod nosem, może zbyt głośno, gdy Vanhanen wspomniała o tym, że terapeuta mój sobie „zasłużył”. Chciałabym wiedzieć czym, ale powstrzymałam dziennikarską ciekawość w początkowym stadium.
Za wino podziękowałam i powąchawszy je, stwierdziłam tylko, że zapewne mi posmakuje. Nie byłam zbyt wybredna, jeżeli o to chodzi, zupełnie wbrew wychowaniu i majątkowi, który mnie kształtował. Mogłabym pić wino z kartonu. Gdy Sohvi spytała mnie o papierosy, przed oczami ujrzałam wspomnienia związane z równie niegodziwymi w jakości skrętami. Tanie cudzesy ściskane między wargami w trudnych sytuacjach – te rzucane na chodnik po rozmowie o przyszłości z Maartenem, te zbierane w popielniczce w gabinecie matki, te rzucane do kratki kanalizacyjnej przed budynkiem Kolegium jeszcze w najmłodszych jej latach. Ganiłam kiedyś swoją partnerkę za palenie papierosów w moim domu. Firanki mi nasiąkną – mówiłam, chociaż była to tylko kalka słów mojej pokojówki.
- Palę, poproszę. Ale tylko, jeżeli zapalimy razem – powiedziałam. Byłam przyzwyczajona, że ktoś poda mi zapalniczkę i papierosa, lub chociaż samego papierosa. Czekałam więc na jej działania. Nie byłam świadoma tego, że Sohvi nie potrafi władać magią i pewnie gdybym wiedziała – sama zaproponowałabym jej odpalenie. Zamiast tego czekałam jednak, myśląc o tym, jak sprawnie rzeźbiarka podeszła do przejścia na ty z kimś, kogo znać mogła tylko ze słyszenia. Teraz już odważniej przyjrzałam się postaci, która tkwiła przede mną. Wizualnie byłyśmy pewnie rówieśniczkami, co zabawne – dość podobnymi do siebie, chociaż raczej w stylu bycia, nie w wyglądzie. Przeczuwam, że plotki przed którymi broniłam ją lata temu, pewnie nie były plotkami, jednak nie sprawia to wcale, że żałuję swoich przeszłych działań. Nie oceniam jednak tego jaką drogę życia postanowiła sobie wybrać – niekiedy jesteśmy bowiem zmuszone do porzucenia swojej natury, na rzecz wygodniejszego życia.
No dobrze, może oceniam – ale nie tak brutalnie, jak oceniać bym mogła.
- Dlaczego wolę? – zaśmiałam się. Wydaje się taka nieświadoma. Musi doskonale udawać, skoro mnie samą przekonała do konieczności wyjaśnienia wszystkiego od początku do końca. Wciąż jednak czuję drobną nić zawahania, która splątuje mi język. Nie powiem jej tego bezpośrednio, przecież nie od razu. – Z tego samego powodu, dla którego osiemnastoletnie aktorki wychodzą za siedemdziesięcioletnich milionerów i już w bardziej ludzkiej skali - z tego samego powodu, dla którego kobiety rzadziej otrzymują mandaty za złe parkowanie w świecie śniących… – zarzucam nogę na nogę. Czuję, że rozmowa może przybrać ciekawy obrót, nim jeszcze na dobre się rozkręciła. Uważam się za osobę zdolną do prowadzenia wciągającej konwersacji, przecież przez lata ćwiczyłam to na mniej czy bardziej chętnych do tego osobnikach. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo kiedy przystawiam do ust kieliszek i opróżniłam jeden łyk, kontynuowałam wyjaśnienia. – Twój mąż zawsze powtarza, że wszystkie nasze spotkania istnieją tylko po to, by pomóc mi. Są dla mnie. Gdy rozmawiam z nim, chcę mieć pewność, że wszystko co dzieje się w gabinecie, pozostanie w gabinecie – powiedziałam, tym razem wskazując na Sohvi rozpalonym papierosem. Kiedy zaciągnęłam się dymem i wypuściłam go nosem, pochyliłam się ku popielniczce, byle tylko nie splamić tapicerki mebli popiołem. – Współpracując z mężczyzną mam stuprocentową pewność, że w razie niedogodności, które w rzeczywistości się wydarzyły, ten nie postanowi zadziałać mi wbrew – przyznałam się wreszcie. Nie nazwałam swoich działań po imieniu, dałam jej jednak wyraźnie znać, że być może urok Niksy był czymś, co pomagało mi w radzeniu sobie z mężczyznami. Po raz kolejny przyjrzałam się Sohvi, próbując ocenić jej reakcję. W końcu wszystko to dotyczyło jej męża – powodu, dla którego właściwie się dziś spotkały. Nie każda kobieta dobrze zniosłaby świadomość, że inna kobieta, nawet zadeklarowana homoseksualistka, z pełna premedytacją miesza w głowie oblubieńca. Było to przecież w zupełności nie w porządku. Byłam jednak dziennikarką o mizernej reputacji – jeszcze więcej skandalu nie mogło mi już bardziej zaszkodzić.
- Sohvi, tak? – upewniłam się z czystej kurtuazji. Dobrze wiedziałam jak nazywała się żona mojego terapeuty, w końcu kiedyś w reakcji prosić musiałam, by odwrócono wzrok od niej i skupiono się na tematach bardziej naglących. Wiedziałam, kogo broniłam przed nikczemnościami plotkarskiego pismaka. – Nie każ mi wierzyć, że jesteś taka sama jak swój mąż. Dobrze wiem, że jesteś od niego mądrzejsza – łechcę jej poczucie własnej wartości. Przymilam się. Wiem jednak, że tylko tak zmuszę ją do szczerej odpowiedzi, na którą długo czekać nie muszę. Wydaje mi się, że wszystko co wypuszcza ze swoich ust teraz, jest poparte chociaż gramem szczerości. – Słyszysz? Byłabyś. Ale nie oznacza to wcale, że zrobisz to dziś, jutro, za rok czy dwa. Byłabyś, ale umiesz się przed tym powstrzymać. Nikolai, być może znając moje inne opinie i doświadczenia, uznał, że samo dojście do tego wniosku może zagrażać moim bliskim – przyznała się. Właściwie – w naturze terapeuty było chyba reagowania na obwieszczenia takie jak „myślę, że zabicie mojego brata byłoby najlepszym rozwiązaniem” czy „myślę czasami o morderstwie Ove”. To wystarczająco niepokojące sygnały. Ale w naturze mojej – dawnej adwokat, było przecież bronić się tak, jak tylko mogę.
Kolejne pytanie trochę zwiodło mnie z tropu. Musiała myśleć o tym już kiedyś, zupełnie potencjalnie, skoro zdawała się żywo zainteresowana moją opinią. A może po prostu ciekawiło ją to, co faktycznie w głowie miała Eva Christophersen, która latami oszukiwała Kolegium Sprawiedliwości co do swojej tożsamości, a mimo to wciąż żyła. Całkiem dobrze, chciałoby się dodać.
- W niektórych krajach wciąż praktykuje się kary śmierci – odpowiadam, omijając ponownie sedno sprawy. – Uważam, że sprawa o której wtedy wspominałam i krzywda którą w tamtym czasie komuś wyrządzono, we wszystkich systemach o których uczyć mi się przyszło lata temu, jeszcze na studiach… To by nie przeszło. Ludzie karani są za działania takie z ogromna surowością – powiedziałam, patrząc w oczy Sohvi. Nie spytała mnie o to, co właściwie jej powiedziałam. Czyżbym próbowała wytłumaczyć się bardziej przed sobą, a nie przed nią? – Gdyby ktoś zagrażał mojemu bezpieczeństwu, gdybym miała jasne dowody na to, że jest w stanie uczynić mi krzywdę, gdybym znała doświadczenia… tej osoby – siliłam się, byle nie wypowiedzieć imienia, które owiało mój świat strachem. Siliłam się, byle nie użyć nawet formy bardziej osobowej. Rodzajnika męskiego. – Gdybym chciała po prostu uwolnić się od jarzma, jakie na mnie nakłada, chyba mogłabym siebie usprawiedliwić. Właśnie dlatego, że przyniosłoby mi to pocieszenie.
Sohvi Vänskä
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:43
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Próbowała sobie wyobrazić ich dwójkę naprzeciwko siebie w gabinecie Nikolaia; wszystkie rozmowy, które dźwięczały pod sufitami tego domu, na które była zupełnie głucha i dotąd obojętna. Kojarzyła twarze odwiedzających go pacjentów, czasami lubiła zabawiać się zgadywaniem, z czym mogliby do niego przychodzić, nie próbowała jednak nadwyrężać granic przemilczenia, jakim mąż kategorycznie obwarowywał wszystko, co działo się za zamkniętymi drzwiami tego przygnębiającego pokoju, ulokowanego najbliżej wejścia dla komfortu wizytujących, teraz pozostawionego w zupełnym bałaganie, z ich prywatnymi sprawami rozsypanymi po podłodze i spopielonymi w kominku. Przyszło jej na myśl, że mogłaby ją tam zaprowadzić, usadzić w tym samym fotelu, ostentacyjnie ignorując szufladę z wyłamanym zamkiem leżącą na biurku, wszystkie te wytrzewione sekrety, ale zamiast tego uśmiechnęła się jedynie z łagodnym, oczarowanym rozbarwieniem, gdy Eva przystała na papierosa – i wymownie pozostała nieruchoma; wydało jej się to całkiem urocze. Sięgnęła więc do paczki, by wyciągnąć sztukę dla siebie i, podniósłszy się znów, zaoferować jej drugą z pudełka, choć miała też ochotę odpalić oba we własnych ustach: powinna może zastanowić się, czy poufna rozmowa w obecnym nastroju była rzeczą rozsądną, ale było już za późno, a ona była znużona samotnym tkwieniem w kalkowanych od siebie, powolnych wieczorach i cierpliwym oczekiwaniem na odpowiedni moment lub ruch Nikolaia – musiał w końcu przecież wrócić; kiedy przetrawi swoje emocje i podejmie decyzję, że jest gotowy z nią rozmawiać, zawsze był w tym nieznośny. Zapalniczka trzasnęła cicho i przysunęła płomień do papierosa w ustach Evy, ogień zaiskrzył w jej niebieskim spojrzeniu. Nie była właściwie pewna, jak dużo kobieta o niej wiedziała; czy to – jej magiczna bezradność – ją zaskakiwało? Rozczarowywało? Tytoń zajął się szybko i, pozostając z nią solidarna w nałogu, odpaliła również swojego papierosa, powracając na swoje miejsce niespiesznie; zapalniczka zabrzęczała o blat stołu niedbale, dno popielniczki zaszemrało o lakier, kiedy przysuwała ją na dyplomatyczny środek, przysłuchując się jej odpowiedzi z nieukrywanym zainteresowaniem.
Nie powstrzymywała dalej rozbawienia – poniekąd figlarnego, w miarę słów kobiety, zaskakująco z nią szczerej, brawurowo wręcz pozbawionej skrupułów, jak gdyby nie mówiły o jej, mimo wszystko, wciąż małżonku. Podobała jej się ta swobodna lekkość, wzbudzała tym ufność, choć może było to zupełnie celowe – wszystko zdawała się rozbierać teraz w kategorii nieoczywistych dlań intencji, przyglądając jej się z iskrą lustrzanego płomienia łyskającego w czarnych oczach. Było w tym wszystkim coś jednak zwyczajnie ujmującego, kobieca poufałość, za którą tęskniła: papierosy plamione szminką, smak wina na języku i śmiałe konfesje, choć rozmawiały ze sobą właściwie po raz pierwszy. Podobał jej się brak filtrów i wrażenie, że nigdy o tym wieczorze nikomu nie powiedzą, może nie wspomną o nim między sobą więcej, ale będą o nim pamiętać, może żałować, rozliczać się z nierozważnie poczynionych słów, choć żywiła nadzieję, że do tego nie dojdzie; miarkując z lekkim uśmiechem jej słowa, pomyślała, że to niedorzeczne, że nigdy wcześniej tego nie próbowały, rozmowy ważącej ich podobne natury.
– Więc kokietujesz mojego męża – odpowiedziała, nie sprawiając wrażenia tym urażonej, choć przechyliła lekko głowę, przyglądając się jej bystro przez wypuszczony z ust dym; była w tych słowach nieszkodliwie kąśliwa. Dziwnie było o tym myśleć; dotąd miała Nikolaia za mężczyznę beznadziejnie wiernego, jednego z tych nielicznych, poukładanych i oddanych, jednego z tych, których życzyłaby swoim przyjaciółkom, ale nie sobie. Czy to możliwe, że klątwa rzucona na obrączkę nie była wcale potrzebna? Że Nikolai mógłby mieć na sumieniu już wystarczająco, dobrowolnie? Lub mniej dobrowolnie, jak zdawało się łagodnie sugerować dalsze odważne wyznanie, wypowiadane tak zaskakująco lekko. Patrzyła jej w oczy, w jej salonie, z jej papierosem, mówiąc jej o tym, że wodziła za nos jej męża; że był łatwy, dlatego wybrała go na swojego terapeutę. Tę część przynajmniej rozumiała, dostrzegała w tym słuszny rozsądek, choć intrygowało ją, dlaczego potrzebowała mieć tak kategoryczną kontrolę nad biegiem jej terapii. – I nie możesz sobie pozwolić na utratę kontroli. Powinnam się obawiać? Tych rzeczy, które chowasz w szafie? Co zrobisz, jeśli wywnioskuję za dużo? – dodawała zgryźliwie, nie udając, że to przełomowe odkrycie; jedynie łagodna szpilka faktu wypowiedzianego głośno. Była huldrą? Niksą? Kobietą zwyczajnie wystarczająco śmiałą, by polegać na swoich atutach tak pewnie? – Z powodzeniem? – spytała lekko, nie spuszczając z niej spojrzenia, wracając ponownie do Nikolaia, strącając popiół z papierosa do popielniczki, nachylona łagodnie ku niej; jak daleko się posunęła, w tym cichym gabinecie? Czy Nikolai byłby w stanie rzeczywiście ukrywać przed nią podobną rzecz, ten człowiek, z sumieniem równie wrażliwym, co jego żołądek?
– Tak – potwierdziła, choć wydawało się to zbędne; uśmiechała się wciąż, wyraźnie czerpiąc przyjemność z tej niecodziennej konwersacji. Nie czuła się urażona tym pytaniem, bawiło ją również, wydawało się poniekąd przekorne, wyłuszczające tym bardziej fakt tego, jak łatwo sama przeszła do formy ty. Lekkie brwi drgnęły jej zdradliwie wobec kolejnych słów, zwracających się ku niej z tak bezpośrednią, litościwą pochlebnością, sprawiającą, że przez chwilę nie myślała już o niczym innym, czujna wyłącznie wobec użytego przeciwko niej tonu, przyłapana dreszczem ukradkowej przyjemności. Dawno nie mówiono do niej w ten sposób: zdała sobie sprawę, że dawno nie rozmawiała z nikim, kto mógłby się na to poważyć. Rozumiała jednak obawy Nikolaia; musiała rozumieć jego podejrzliwość – Eva rozdzielała ich różnicą bardzo wymowną, sugerującą zupełną zdolność czynu, zupełną do niego gotowość, a przecież musiał usłyszeć znacznie więcej. Wystarczająco, by kobieta czuła się zagrożona; by dał jej powód myśleć, że mógłby przekazać komuś za dużo, wedle obowiązujących go zasad. Być może pospieszyła się z pytaniem o rzeczy w jej szafie i o to czy powinna się obawiać. Być może chciała być jednak, rzeczywiście, mądrzejsza niż Nikolai.
– Myślałam o tym wielokrotnie – odezwała się więc znowu, nie próbując jej więc piętnować, oddawać jedynie równomierną szczerość. – Natura poskąpiła mi jednak sposobności, może to złośliwy sposób, by trzymać mnie w ryzach – mruknęła żartobliwie, rozładowując miękką swobodą powstałe napięcie, zaledwie na ułamek uśmiechu, to powracało natychmiast, kiedy napotykała znów jej spojrzenie. – Nie obroniłabym się, gdybym popełniła przypadkiem błąd, nie potrafiłabym zatrzeć śladów tak dobrze. Powstrzymuje mnie potrzeba rozważenia każdej podobnej myśli pod względem podobnego ryzyka. Noszę ze sobą nóż, do obrony, choć to właściwie śmieszne. Myślisz, że daje mi jakąkolwiek szansę, na tych ulicach? Przeciwko zaklęciu? – nie było w tych słowach żalu, nie były wcale ciężkie, choć tkwiła w nich zwyczajna deklaracja bezbronności, bezwstydnie śmiała przeciwko komuś, kto mówił o krzywdzie. – Nie dziwię ci się; temu, że o tym myślisz. Są powody, dla których bym to zrobiła. Wierzę, że istnieją powody odpowiedniej wagi, by o tym myśleć – mruknęła, potrącając opuszką kciuka filtr papierosa, obserwując ją uważnie, nim nie podniosła go do ust, zawieszając go przy nich jeszcze na moment. – Odważę się nawet powiedzieć, że również, mimo wszystko, być może się powstrzymujesz. Przynajmniej w tym wypadku.
Słuchała jej dalej z uwagę, tym razem jednak odrobinę spoważniała; nie zwykła traktować cudzych zwierzeń z rozbawionym uśmiechem. Choć nigdy nie musiała się mierzyć chyba z konfesją tak poważną; a jednak wcale nie czuła się z tym ciężko, z tym tematem zawleczonym przed jej kominek, do jej spokojnego wieczoru. Czuła się, przeciwnie, ożywiona i zaintrygowana. Przyjemnie podjudzona przemyślnością słów, które Eva dobierała, by wyraźniejszy rys sprawy pozostawał trudny do określenia i nazwania. Rozumiała, że chciała kogoś skrzywdzić. Że miała powody. Że był to ktoś jej bliski, jak przyznała. Że nie jest to kwestia rozważań, ale decyzji. Że ten człowiek na to zasłużył.
– Gdyby było tak, jak mówisz, powiedziałabym, że śnieg wciąż codziennie pada, a nekrologów wydaje się zbyt dużo, by każdemu przyglądać się dokładnie – nie powinna mówić o tym w ten sposób; nie powinna dawać się wodzić tak łatwo i mówić o tym tak lekko. Spojrzenie zeszkliło jej się lekko od dymu, puls zdawał się ciążyć na mostku. – Ale, oczywiście, tak nie jest. Rozmawiałyśmy o wspaniałym sylwestrze w majątku Tordenskioldów i o upadającym biznesie Sørensenów. Nigdy nie zapytałam też o to, jak byś to zrobiła.
Nie powstrzymywała dalej rozbawienia – poniekąd figlarnego, w miarę słów kobiety, zaskakująco z nią szczerej, brawurowo wręcz pozbawionej skrupułów, jak gdyby nie mówiły o jej, mimo wszystko, wciąż małżonku. Podobała jej się ta swobodna lekkość, wzbudzała tym ufność, choć może było to zupełnie celowe – wszystko zdawała się rozbierać teraz w kategorii nieoczywistych dlań intencji, przyglądając jej się z iskrą lustrzanego płomienia łyskającego w czarnych oczach. Było w tym wszystkim coś jednak zwyczajnie ujmującego, kobieca poufałość, za którą tęskniła: papierosy plamione szminką, smak wina na języku i śmiałe konfesje, choć rozmawiały ze sobą właściwie po raz pierwszy. Podobał jej się brak filtrów i wrażenie, że nigdy o tym wieczorze nikomu nie powiedzą, może nie wspomną o nim między sobą więcej, ale będą o nim pamiętać, może żałować, rozliczać się z nierozważnie poczynionych słów, choć żywiła nadzieję, że do tego nie dojdzie; miarkując z lekkim uśmiechem jej słowa, pomyślała, że to niedorzeczne, że nigdy wcześniej tego nie próbowały, rozmowy ważącej ich podobne natury.
– Więc kokietujesz mojego męża – odpowiedziała, nie sprawiając wrażenia tym urażonej, choć przechyliła lekko głowę, przyglądając się jej bystro przez wypuszczony z ust dym; była w tych słowach nieszkodliwie kąśliwa. Dziwnie było o tym myśleć; dotąd miała Nikolaia za mężczyznę beznadziejnie wiernego, jednego z tych nielicznych, poukładanych i oddanych, jednego z tych, których życzyłaby swoim przyjaciółkom, ale nie sobie. Czy to możliwe, że klątwa rzucona na obrączkę nie była wcale potrzebna? Że Nikolai mógłby mieć na sumieniu już wystarczająco, dobrowolnie? Lub mniej dobrowolnie, jak zdawało się łagodnie sugerować dalsze odważne wyznanie, wypowiadane tak zaskakująco lekko. Patrzyła jej w oczy, w jej salonie, z jej papierosem, mówiąc jej o tym, że wodziła za nos jej męża; że był łatwy, dlatego wybrała go na swojego terapeutę. Tę część przynajmniej rozumiała, dostrzegała w tym słuszny rozsądek, choć intrygowało ją, dlaczego potrzebowała mieć tak kategoryczną kontrolę nad biegiem jej terapii. – I nie możesz sobie pozwolić na utratę kontroli. Powinnam się obawiać? Tych rzeczy, które chowasz w szafie? Co zrobisz, jeśli wywnioskuję za dużo? – dodawała zgryźliwie, nie udając, że to przełomowe odkrycie; jedynie łagodna szpilka faktu wypowiedzianego głośno. Była huldrą? Niksą? Kobietą zwyczajnie wystarczająco śmiałą, by polegać na swoich atutach tak pewnie? – Z powodzeniem? – spytała lekko, nie spuszczając z niej spojrzenia, wracając ponownie do Nikolaia, strącając popiół z papierosa do popielniczki, nachylona łagodnie ku niej; jak daleko się posunęła, w tym cichym gabinecie? Czy Nikolai byłby w stanie rzeczywiście ukrywać przed nią podobną rzecz, ten człowiek, z sumieniem równie wrażliwym, co jego żołądek?
– Tak – potwierdziła, choć wydawało się to zbędne; uśmiechała się wciąż, wyraźnie czerpiąc przyjemność z tej niecodziennej konwersacji. Nie czuła się urażona tym pytaniem, bawiło ją również, wydawało się poniekąd przekorne, wyłuszczające tym bardziej fakt tego, jak łatwo sama przeszła do formy ty. Lekkie brwi drgnęły jej zdradliwie wobec kolejnych słów, zwracających się ku niej z tak bezpośrednią, litościwą pochlebnością, sprawiającą, że przez chwilę nie myślała już o niczym innym, czujna wyłącznie wobec użytego przeciwko niej tonu, przyłapana dreszczem ukradkowej przyjemności. Dawno nie mówiono do niej w ten sposób: zdała sobie sprawę, że dawno nie rozmawiała z nikim, kto mógłby się na to poważyć. Rozumiała jednak obawy Nikolaia; musiała rozumieć jego podejrzliwość – Eva rozdzielała ich różnicą bardzo wymowną, sugerującą zupełną zdolność czynu, zupełną do niego gotowość, a przecież musiał usłyszeć znacznie więcej. Wystarczająco, by kobieta czuła się zagrożona; by dał jej powód myśleć, że mógłby przekazać komuś za dużo, wedle obowiązujących go zasad. Być może pospieszyła się z pytaniem o rzeczy w jej szafie i o to czy powinna się obawiać. Być może chciała być jednak, rzeczywiście, mądrzejsza niż Nikolai.
– Myślałam o tym wielokrotnie – odezwała się więc znowu, nie próbując jej więc piętnować, oddawać jedynie równomierną szczerość. – Natura poskąpiła mi jednak sposobności, może to złośliwy sposób, by trzymać mnie w ryzach – mruknęła żartobliwie, rozładowując miękką swobodą powstałe napięcie, zaledwie na ułamek uśmiechu, to powracało natychmiast, kiedy napotykała znów jej spojrzenie. – Nie obroniłabym się, gdybym popełniła przypadkiem błąd, nie potrafiłabym zatrzeć śladów tak dobrze. Powstrzymuje mnie potrzeba rozważenia każdej podobnej myśli pod względem podobnego ryzyka. Noszę ze sobą nóż, do obrony, choć to właściwie śmieszne. Myślisz, że daje mi jakąkolwiek szansę, na tych ulicach? Przeciwko zaklęciu? – nie było w tych słowach żalu, nie były wcale ciężkie, choć tkwiła w nich zwyczajna deklaracja bezbronności, bezwstydnie śmiała przeciwko komuś, kto mówił o krzywdzie. – Nie dziwię ci się; temu, że o tym myślisz. Są powody, dla których bym to zrobiła. Wierzę, że istnieją powody odpowiedniej wagi, by o tym myśleć – mruknęła, potrącając opuszką kciuka filtr papierosa, obserwując ją uważnie, nim nie podniosła go do ust, zawieszając go przy nich jeszcze na moment. – Odważę się nawet powiedzieć, że również, mimo wszystko, być może się powstrzymujesz. Przynajmniej w tym wypadku.
Słuchała jej dalej z uwagę, tym razem jednak odrobinę spoważniała; nie zwykła traktować cudzych zwierzeń z rozbawionym uśmiechem. Choć nigdy nie musiała się mierzyć chyba z konfesją tak poważną; a jednak wcale nie czuła się z tym ciężko, z tym tematem zawleczonym przed jej kominek, do jej spokojnego wieczoru. Czuła się, przeciwnie, ożywiona i zaintrygowana. Przyjemnie podjudzona przemyślnością słów, które Eva dobierała, by wyraźniejszy rys sprawy pozostawał trudny do określenia i nazwania. Rozumiała, że chciała kogoś skrzywdzić. Że miała powody. Że był to ktoś jej bliski, jak przyznała. Że nie jest to kwestia rozważań, ale decyzji. Że ten człowiek na to zasłużył.
– Gdyby było tak, jak mówisz, powiedziałabym, że śnieg wciąż codziennie pada, a nekrologów wydaje się zbyt dużo, by każdemu przyglądać się dokładnie – nie powinna mówić o tym w ten sposób; nie powinna dawać się wodzić tak łatwo i mówić o tym tak lekko. Spojrzenie zeszkliło jej się lekko od dymu, puls zdawał się ciążyć na mostku. – Ale, oczywiście, tak nie jest. Rozmawiałyśmy o wspaniałym sylwestrze w majątku Tordenskioldów i o upadającym biznesie Sørensenów. Nigdy nie zapytałam też o to, jak byś to zrobiła.
Bezimienny
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:43
Patrząc prawdzie prosto w oczy – zdecydowanie wolałam rozmawiać z żoną Nikolaia. Wydawało mi się nawet, że okazuje mi faktyczne zainteresowanie, co przecież mogło zarówno zachwycać jak i zawstydzać. W przypadku terapeuty musiałam wpierw przekonać samą siebie, że temu zależy na moim losie, doskonale świadoma, że część jego podobnych wykonuje ten zawód głównie dla zarobku. Na wszystkie demony – ja też byłam kiedyś adwokatem, ktoś kiedyś też musiał przecież wierzyć, że działam dla jego dobra z żywej, nieskażonej złą intencją chęci. Nie musieli wiedzieć, że dławiłam się za każdym razem, kiedy dobrze świadoma czyjejś winy, próbowałam wywalczyć dlań najniższy wymiar kary. I nie żebym miała trudności z wykonywaniem zadań niemoralnych – nie zrozumcie mnie źle, moja moralność nie cierpiała, jednak często i gęsto wszystko to, za co karano w Kolegium, napotykałam w rodzinnym domu. Zupełnie na porządku dziennym.
Chciałabym powiedzieć to Vanhanenowi, jednak w kwestii mojej własnej magii zakazanej nie mogłam ufać nawet jemu, a może nawet szczególnie jemu, kiedy ten w pierwszym możliwym momencie pozwolił sobie na wystawienie mojej cierpliwości na próbę. Sohvi nie ufałam jeszcze bardziej, ale rozmowa z nią wydawała się wręcz niepoważna. Niepoważna jak ich małżeństwo.
Nie od samego początku rozmowy spodziewałam się takiego wniosku – myślałam może nawet, żeby być wobec niej ostrożną. Oszczędzać sobie krytycznych stwierdzeń na temat mojego, pożalcie się wszystkie demony, powiernika. Teraz wiedziałam jednak, że wszystkie moje obawy były nic nie wartą ułudą. Powiewem instynktu samozachowawczego, ale i pozbawioną fizycznego sensu umysłową igraszką, bowiem Vanhanen wyraźnie żywić miała niechęć do swojego męża. I nie czułam, by niechęć ta była chwilowa. Nawet słowa o kokietowaniu jego zniosła z żartobliwością, ale nie niechęcią.
- Chciałabyś żebym kokietowała twojego męża? – zapytałam jej, starając się by słowa były najbardziej parzące, a za razem wypowiedziane najchłodniejszym tonem, sugerującym prawdziwą irracjonalność zadanego pytania. Na kolejne pytanie przystawiłam tylko papierosa do ust, byle nie pozwolić im rozchylić się w szerokim uśmiechu. Z każdą chwilą czułam, że Sohvi otwiera się, tym samym dając mi przecież szansę na dobranie się jej do skóry. Stawiała niewygodne pytania, jakby nie będąc świadomą tego kim faktycznie byłam, co mogłam zrobić z wydobytymi informacjami i jak bardzo lubiłam przejmować inicjatywę w relacji, w której dawano mi ku temu narzędzia. – Wywołała skandal? Napsuła opinię twojego męża, którego pociągnę za sobą w dół, w kierunku obyczajowego dna? – uśmiechnęłam się, spoglądając bystrym spojrzeniem pełnych satysfakcji oczu w kierunku Sohvi. – Nie musisz się martwić o to, że w mojej szafie spotkasz swojego męża, Sohvi. Uważaj tylko żeby nie potknąć się o brzydkie artykuły o samej sobie – próbowałam sprawić, by poczuła gdzie jej miejsce. By zrozumiała, że w rozmowie tej to ja wiem więcej. W rzeczy samej właściwie tak było, nawet jeżeli wszystko to co pisać chcieli o niej było tylko łgarstwem i fantazjami, ja łgarstwa te znałam. Łącznie z tymi, których de facto nie opublikowano. – Naprawdę brzydkie. I z pewnością pełne samych kłamstw. Naprawdę umiem powstrzymać kogoś od mówienia. Nikolai nie jest wyjątkiem.
Nie odpowiedziałam na jej pytania bezpośrednio – przecież nie byłam aż tak nieostrożna. Pozwoliłam, by papieros tlił się pomiędzy moimi wargami, a sam ogień niepewności zawisł pomiędzy nami – niech bowiem wierzy w co chce i niech interpretuje moje słowa wedle własnej woli. Nie dało się jednak ukryć, że jeżeli ktoś z tu zebranych miał faktyczny korzystny wpływ na kształt plotek o urzędniczce, to byłam to ja. Vanhanen w tamtym czasie karmiła raczej wątpliwości co do swojej osoby.
- Magia jest prawdziwie niebezpiecznym narzędziem – przyznałam. Wiedziałam, że żona mojego terapeuty była śniącą – wielokrotnie bowiem omawialiśmy ich temat i powody przywiązania mojej rodziny do technologii, która pozwalała nie zdradzać przynależności do ślepców. Chociaż sama nigdy nie sięgnęłam tak głęboko po magię zakazaną, widziałam jak matka obchodziła się z kominkiem, jak odpalała świece przy pomocy zapałek, jak układała włosy grzebieniem, nie zaklęciem. – Nie masz przeciwko niemu szans – stwierdziłam z zupełną szczerością. Sytuacja na ulicach nie napawała optymizmem, co sprawiało, że coraz częściej prosiłam los o to, żeby zabrał Ove nawet przypadkiem. Wiedziałam jednak, że ten sam prędzej będzie tym, którego posądzić przyjdzie o zabieranie matkom dzieci, a żonom mężów.
Świat byłby lepszy, gdyby mój brat zniknął.
- Myślałam o tym – powiedziałam, przytakując jej właściwie. – Nie o sylwestrze, tak naprawdę głęboko gdzieś mam tych zadufanych bogaczy. Chodziło mi o to, że znikający galdrowie powoli zaczynają robić się anonimowi – jest ich zbyt wielu, by spamiętać każdego. To moment najlepszy na myśli tego typu – być może słowa te były głupie, być może w przypadku wypowiedzenia ich ku Nikolaiowi ponownie musiałabym starać się o utrzymanie odpowiednio silnej aury… Czułam jednak, że jeżeli nie sympatią, to odpowiednio dobranymi, zawoalowanymi groźbami mogłabym powstrzymać ją od otwartości wobec władz. Może byłam tak samo zadufanym kretynem jak wszystkie te wypierdki Rady. I tak samo bogata, no przecież. – Nie umiałabym w tym przypadku zdobyć się na kunszt czy ostrożność – przyznałam. – Właśnie dlatego się powstrzymuję. I pewnie będę powstrzymywać jeszcze długi czas. Moja matka wiele przebywała w świecie śniących, mówiła że człowiek posiada lub nie posiada zdolności do pozbawienia drugiej osoby życia – tłumaczyłam, spoglądając ku Sohvi, przy okazji pochylając się ku popielnicy, byle położyć na niej niedopalonego i nieprzygaszonego papierosa. Wciąż lekko pochylona ku niej, ściszyłam głos, byle podkreślić prywatność tego wyznania. – Że to zapisane jest w jego naturze, genach, fundamencie biologicznym. Tyczy się to jednak krzywdy zadawanej z zamiłowaniem. Czasami zadajemy ją jednak w samoobronie, z braku innego wyjścia, z chęci zmienienia swojego obciążonego życia na lepsze. Również prawo nie jest w tej kwestii czarno-białe. Czy karałabyś tak samo nastolatkę więzioną latami przez swojego ojca-napastnika i taką, która pod wpływem Zewu Boga zamordowała kogoś, byle tylko zdobyć pieniądze na większą ilość narkotyku? – zapytałam, chociaż znałam odpowiedź. – To jak… Dobrze było na sylwestrze u Tordenskioldów? – dodałam jeszcze tylko, byle uśmiechnąwszy się posłać jej przeciągłe spojrzenie.
Chciałabym powiedzieć to Vanhanenowi, jednak w kwestii mojej własnej magii zakazanej nie mogłam ufać nawet jemu, a może nawet szczególnie jemu, kiedy ten w pierwszym możliwym momencie pozwolił sobie na wystawienie mojej cierpliwości na próbę. Sohvi nie ufałam jeszcze bardziej, ale rozmowa z nią wydawała się wręcz niepoważna. Niepoważna jak ich małżeństwo.
Nie od samego początku rozmowy spodziewałam się takiego wniosku – myślałam może nawet, żeby być wobec niej ostrożną. Oszczędzać sobie krytycznych stwierdzeń na temat mojego, pożalcie się wszystkie demony, powiernika. Teraz wiedziałam jednak, że wszystkie moje obawy były nic nie wartą ułudą. Powiewem instynktu samozachowawczego, ale i pozbawioną fizycznego sensu umysłową igraszką, bowiem Vanhanen wyraźnie żywić miała niechęć do swojego męża. I nie czułam, by niechęć ta była chwilowa. Nawet słowa o kokietowaniu jego zniosła z żartobliwością, ale nie niechęcią.
- Chciałabyś żebym kokietowała twojego męża? – zapytałam jej, starając się by słowa były najbardziej parzące, a za razem wypowiedziane najchłodniejszym tonem, sugerującym prawdziwą irracjonalność zadanego pytania. Na kolejne pytanie przystawiłam tylko papierosa do ust, byle nie pozwolić im rozchylić się w szerokim uśmiechu. Z każdą chwilą czułam, że Sohvi otwiera się, tym samym dając mi przecież szansę na dobranie się jej do skóry. Stawiała niewygodne pytania, jakby nie będąc świadomą tego kim faktycznie byłam, co mogłam zrobić z wydobytymi informacjami i jak bardzo lubiłam przejmować inicjatywę w relacji, w której dawano mi ku temu narzędzia. – Wywołała skandal? Napsuła opinię twojego męża, którego pociągnę za sobą w dół, w kierunku obyczajowego dna? – uśmiechnęłam się, spoglądając bystrym spojrzeniem pełnych satysfakcji oczu w kierunku Sohvi. – Nie musisz się martwić o to, że w mojej szafie spotkasz swojego męża, Sohvi. Uważaj tylko żeby nie potknąć się o brzydkie artykuły o samej sobie – próbowałam sprawić, by poczuła gdzie jej miejsce. By zrozumiała, że w rozmowie tej to ja wiem więcej. W rzeczy samej właściwie tak było, nawet jeżeli wszystko to co pisać chcieli o niej było tylko łgarstwem i fantazjami, ja łgarstwa te znałam. Łącznie z tymi, których de facto nie opublikowano. – Naprawdę brzydkie. I z pewnością pełne samych kłamstw. Naprawdę umiem powstrzymać kogoś od mówienia. Nikolai nie jest wyjątkiem.
Nie odpowiedziałam na jej pytania bezpośrednio – przecież nie byłam aż tak nieostrożna. Pozwoliłam, by papieros tlił się pomiędzy moimi wargami, a sam ogień niepewności zawisł pomiędzy nami – niech bowiem wierzy w co chce i niech interpretuje moje słowa wedle własnej woli. Nie dało się jednak ukryć, że jeżeli ktoś z tu zebranych miał faktyczny korzystny wpływ na kształt plotek o urzędniczce, to byłam to ja. Vanhanen w tamtym czasie karmiła raczej wątpliwości co do swojej osoby.
- Magia jest prawdziwie niebezpiecznym narzędziem – przyznałam. Wiedziałam, że żona mojego terapeuty była śniącą – wielokrotnie bowiem omawialiśmy ich temat i powody przywiązania mojej rodziny do technologii, która pozwalała nie zdradzać przynależności do ślepców. Chociaż sama nigdy nie sięgnęłam tak głęboko po magię zakazaną, widziałam jak matka obchodziła się z kominkiem, jak odpalała świece przy pomocy zapałek, jak układała włosy grzebieniem, nie zaklęciem. – Nie masz przeciwko niemu szans – stwierdziłam z zupełną szczerością. Sytuacja na ulicach nie napawała optymizmem, co sprawiało, że coraz częściej prosiłam los o to, żeby zabrał Ove nawet przypadkiem. Wiedziałam jednak, że ten sam prędzej będzie tym, którego posądzić przyjdzie o zabieranie matkom dzieci, a żonom mężów.
Świat byłby lepszy, gdyby mój brat zniknął.
- Myślałam o tym – powiedziałam, przytakując jej właściwie. – Nie o sylwestrze, tak naprawdę głęboko gdzieś mam tych zadufanych bogaczy. Chodziło mi o to, że znikający galdrowie powoli zaczynają robić się anonimowi – jest ich zbyt wielu, by spamiętać każdego. To moment najlepszy na myśli tego typu – być może słowa te były głupie, być może w przypadku wypowiedzenia ich ku Nikolaiowi ponownie musiałabym starać się o utrzymanie odpowiednio silnej aury… Czułam jednak, że jeżeli nie sympatią, to odpowiednio dobranymi, zawoalowanymi groźbami mogłabym powstrzymać ją od otwartości wobec władz. Może byłam tak samo zadufanym kretynem jak wszystkie te wypierdki Rady. I tak samo bogata, no przecież. – Nie umiałabym w tym przypadku zdobyć się na kunszt czy ostrożność – przyznałam. – Właśnie dlatego się powstrzymuję. I pewnie będę powstrzymywać jeszcze długi czas. Moja matka wiele przebywała w świecie śniących, mówiła że człowiek posiada lub nie posiada zdolności do pozbawienia drugiej osoby życia – tłumaczyłam, spoglądając ku Sohvi, przy okazji pochylając się ku popielnicy, byle położyć na niej niedopalonego i nieprzygaszonego papierosa. Wciąż lekko pochylona ku niej, ściszyłam głos, byle podkreślić prywatność tego wyznania. – Że to zapisane jest w jego naturze, genach, fundamencie biologicznym. Tyczy się to jednak krzywdy zadawanej z zamiłowaniem. Czasami zadajemy ją jednak w samoobronie, z braku innego wyjścia, z chęci zmienienia swojego obciążonego życia na lepsze. Również prawo nie jest w tej kwestii czarno-białe. Czy karałabyś tak samo nastolatkę więzioną latami przez swojego ojca-napastnika i taką, która pod wpływem Zewu Boga zamordowała kogoś, byle tylko zdobyć pieniądze na większą ilość narkotyku? – zapytałam, chociaż znałam odpowiedź. – To jak… Dobrze było na sylwestrze u Tordenskioldów? – dodałam jeszcze tylko, byle uśmiechnąwszy się posłać jej przeciągłe spojrzenie.
Sohvi Vänskä
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:44
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Znowu cień umiarkowanego rozbawienia, gdzieś na krawędziach ust – uśmiech osoby przyłapanej, ale nie czującej skruchy chowany za wypuszczaną strategicznie mgiełką drapiącego dymu; z równym brakiem pokory mogła uśmiechać się w latach nastoletnich, kiedy ojciec rozgniewanym tonem próbował moralizować ją na temat palenia papierosów i wracania do domu o zbyt późnej potrze. Obie te rzeczy były, oczywiście, problematyczne jedynie przez to, że miała dwa bliźniacze chromosomy w miejsce dwóch różnych i kobiecą powinność prowadzenia purystycznego życia miast naturalnych, zrozumiałych mu męskich potrzeb, z którymi nie należało się spierać. Chłopcy musieli się przecież wyszumieć; dziewczęta powinny sznurować usta, spuszczać spojrzenie i wracać o rozsądnej porze. Była jednak dorosła, wino szumiało jej w głowie, a ona nie musiała ukrywać niczego – niewłaściwego rozbawienia rzucającego cień na jej małżeństwo, poglądów zakrawających o niemoralność, zmęczonej zuchwałości wobec własnego pogrążonego w pikującej dysharmonii życia. Pytanie rozważała jednak zupełnie poważnie: z pewnością nie potrafiłaby czuć zazdrości – gdyby podobna zdrada ją urażała, to jedynie w kategorii złamanej wzajemnej obietnicy, którą sama łamała przecież w przeszłości wielokrotnie, również bez skruchy; byłoby to wręcz sprawiedliwe, gdyby sobie również poużywał. I byłoby też zupełnie korzystne, argument włożony jej w dłoń w tak udanym momencie. Wolałaby wprawdzie, żeby zrobił to z własnej nieprzymuszonej demonicznym urokiem woli, tego jednak nie mogła się po nim raczej spodziewać.
– Przypuszczam, że ułatwiłoby to nam dojście do zadowalającego porozumienia – odpowiedziała więc wreszcie dyplomatycznie, nie precyzując już, że zadowolenie byłoby, rzecz jasna, raczej jednostronne i że porozumienie to niedokładny eufemizm wyegzekwowania sobie satysfakcjonującej części przy podziale majątku. Była bardziej niż niecierpliwa oddać mu nazwisko i matrymonialną wolność, nie spieszyło jej się jednak rozstawać z dotychczasową wygodą.
Eva przystawiała papierosa do ust, by powściągnąć podobnym odruchem uśmiech, jednak wesołość iskrzyła jej w oczach z lustrzaną niepokornością, przez co czuła się, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, jedynie bardziej pokuszona do zuchwałości, szczególnie kiedy wymownie przypominała jej, że nie powinna. Nonszalanckie groźby ubrane w ostrzegawcze sugestie kąsały ukradkiem i czuła jak wypite wino rozgrzewa się na jej policzkach lekkim rumieńcem, nie zawstydzonym, ale ożywionym tonem igrającym z jej reputacją. Choć pociągnięcie Vanhanena na dno zdawało się w obecnej sytuacji raczej obietnicą, podsuwającą myśli łatwostrawną podpałkę nowej intencji. A może rumieniła się przez spojrzenie przytrzymujące ją w miejscu jak igiełką przeszywająca złapanego owada; nie przez nieśmiałość, przeciwnie. Sięgnęła po kieliszek, niezrażona uśmiechając się wciąż w ten sam sposób. Nie powinna pić dzisiaj więcej. Musiała przecież rozumieć, że Christophersen nie rzucała słów na wiatr. Nie było powodu, dla którego miałaby ją oszczędzać, nawet jeśli okazała jej litość w przeszłości i nawet gdyby to, co mówiono również o niej było prawdą, nawet gdyby miały okazać się ulepione z podobnej gliny na różne sposoby; skrupułów nie musiały mieć podobnych. Ale to wszystko wyłącznie, jeśli Eva poczuje się ze swoimi tajemnicami zagrożona, a ona przecież nie zamierzała jej zagrażać. To, ostatecznie, nie była jej sprawa, a kobiety miały więcej niż wystarczająco powodów, by popełniać czasem złe rzeczy. W obecnym świecie działy się gorsze, godniejsze potępienia rzeczy niż to.
– Jeśli masz na myśli te przeszłe bzdury, które o mnie mówiono – mruknęła, podejmując więc tę trudną rozmowę, ze świadomością własnej przegranej pozycji, ale niezdolna zachowywać się podług tego faktu, jak zawsze, jak wobec swojego ojca, wobec bogów, wobec zagrożenia pleniącego się w ulicach, wobec własnego przeklętego losu. Nie lubiła przyznawać się do swojej słabości inaczej niż w prowokacji; nie potrafiła giąć karku, kiedy wytykano jej je palcem. – Muszę się nie zgodzić. Nie było w nich nic brzydkiego. Są oczywiście niekorzystne w świetle opinii publicznej, wolałabym więc nie doprowadzać cię do takiej ostateczności, ale – między nami – nie widzę w tym nic brzydkiego – oznajmiła, choć dziennikarka wcale o to nie pytała, choć nie było to tematem w ogóle, nie musiała tego mówić, ale chciała i przysuwając kieliszek do ust spoglądała na nią wciąż tak, jakby chciała mieć pewność, że Eva rozumiała to również. – Co, gdyby było mi to, teoretycznie tylko, na rękę? Uciszenie Nikolaia. Lub inaczej: co myślisz o łamaniu etyki nie tyle przeciw komuś, co dla kogoś? – spytała, sprostowując dopiero po krótkiej pauzie, przełknąwszy kolejny łyk, choć powinna już przestać, inaczej zostanie wybebeszona na własnej kanapie, we własnym salonie i nawet nie zauważy, dopóki nie znajdzie wszystkich treści swoich trzewi na łamach jutrzejszej gazety. Choć byłoby to z pewnością w końcu coś ciekawego między całym tym nużącym hałasem o jednym i tym samym, o tym niebezpieczeństwie, które zaszczuwało ludzi do domów i przypominało im o tym, by wymienić w końcu zepsute zamki.
Spuściła spojrzenie na trzymanego papierosa, popiół zbierający się niespiesznie przy jego końcu, jakby nie zauważała, że opadnie niedługo na podłogę. Uśmiech zbladł na jej ustach zauważalnie; ciężko było uśmiechać się do własnej potwierdzonej bezbronności. Byłoby zapewne najbezpieczniej opuścić to miasto i zaszyć się pośród śniących, pasowała do ich świata zresztą znacznie lepiej, ale nie miała na to ochoty – nawet teraz nie chciała przyznawać swojej przegranej, kulić ogona między nogi jak przepędzony pies i godzić się na to wygnanie, choć wiara, że uda jej się jeszcze przebudzić własną magię, musiała dawno wygasnąć. Próbowała daremnie wielu sposobów, niektórych zupełnie absurdalnych, niektórych zwyczajnie niebezpiecznych, w końcu pozostawało już tylko czekać, z coraz mocniejszym, cierpkim przeczuciem, że czeka na nic – ale wciąż, mimo wszystko, czekała, w tych popiołach swojej nadziei.
Nachyliła się, by strącić popiół do szklanek popielniczki i nie wyprostowała się znów ku oparciu kanapy, wspierając zamiast tego swobodnie łokcie o założone kolano. Spoglądała znów na nią, spełniając znów sumiennie rolę improwizowanego psychologa, pozbawionego jednak wiążącego go kodeksu, pozbawionego zresztą też stosownego poczucia rzeczy właściwych i przeciwnie. Myślała o tym wcześniej, choć nigdy nie stawała równie bezpośrednio naprzeciw własnej przetrąconej moralności; podejmowała, rzecz jasna, wiele wątpliwych moralnie decyzji w przeszłości, ale nie było to nigdy nic podobnego ciężaru. Była zaintrygowana: zarówno konfesją Evy i tym, czy rzeczywiście przedzierzgnie zamiar w czyn, jak i własną obojętnością wobec tej śmierci. Nie łudziła się nigdy, że jest człowiekiem dobrym, to było jednak o krok dalej niż po prostu niebycie człowiekiem dobrym, tak jej się zdawało. Co pomyślałby o niej Safír? Nawet jeśli życzyła wcześniej śmierci jego ojcu; nawet jeśli mówiła, że sama by go zabiła, tak jak własnego. Co pomyślałaby Freja? Nawet jeśli dla niej znalazłaby sposób na Bergmana. Wszystkie jej dziewczęta? Czy była jedna z tych osób, o których mówiła matka Evy? Czy jedynie osobą wierzącą w sprawiedliwe prawo do samoobrony?
Nachylały się więc ku sobie łagodnie, papieros dopalał się powoli w swobodnym uścisku jej palców, a ona nie odwracała od niej spojrzenia, spijała pijaną źrenicą uśmiech z jej ust, wieńczący wszystkie te słowa, które powinny brzmieć dla niej okropnie, brzmiały jednak przede wszystkim zajmująco, w sposób, w jaki zajmujące były rzeczy, o których nie powinno się mówić wcale. A jednak mówiły o tym ze sobą teraz i Eva mówiła o tym ze swoją matką, i może więcej kobiet mówiło o tym samym w świecie urządzanym przez mężczyzn, i było w tym coś butnie wyzwalającego.
– Sądzisz, że można sprzeciwić się tej dziedzicznej naturze? Dopóki nie doświadczy się jeszcze tego zamiłowania i później? – pociągnęła, zaledwie drgnięciem kącików ust zbijając pytanie o sylwestra, to mogło przecież jeszcze poczekać; bo może chciała ją jednak, zwyczajnie, zrozumieć. Porozmawiać w ten sposób jeszcze, póki trwał ten absurdalny wieczór, o którym nikomu nie powiedzą. – Byłby pierwszy? – spytała więc, bez dalszych ogródek, ryzykując, że będzie to moment, w którym Eva odmówi dalszej rozmowy; to nie byłaby już rozmowa o nieszkodliwej jeszcze pokusie i trupie, który wciąż żył. – Myślisz, że byłby ostatni?
– Przypuszczam, że ułatwiłoby to nam dojście do zadowalającego porozumienia – odpowiedziała więc wreszcie dyplomatycznie, nie precyzując już, że zadowolenie byłoby, rzecz jasna, raczej jednostronne i że porozumienie to niedokładny eufemizm wyegzekwowania sobie satysfakcjonującej części przy podziale majątku. Była bardziej niż niecierpliwa oddać mu nazwisko i matrymonialną wolność, nie spieszyło jej się jednak rozstawać z dotychczasową wygodą.
Eva przystawiała papierosa do ust, by powściągnąć podobnym odruchem uśmiech, jednak wesołość iskrzyła jej w oczach z lustrzaną niepokornością, przez co czuła się, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, jedynie bardziej pokuszona do zuchwałości, szczególnie kiedy wymownie przypominała jej, że nie powinna. Nonszalanckie groźby ubrane w ostrzegawcze sugestie kąsały ukradkiem i czuła jak wypite wino rozgrzewa się na jej policzkach lekkim rumieńcem, nie zawstydzonym, ale ożywionym tonem igrającym z jej reputacją. Choć pociągnięcie Vanhanena na dno zdawało się w obecnej sytuacji raczej obietnicą, podsuwającą myśli łatwostrawną podpałkę nowej intencji. A może rumieniła się przez spojrzenie przytrzymujące ją w miejscu jak igiełką przeszywająca złapanego owada; nie przez nieśmiałość, przeciwnie. Sięgnęła po kieliszek, niezrażona uśmiechając się wciąż w ten sam sposób. Nie powinna pić dzisiaj więcej. Musiała przecież rozumieć, że Christophersen nie rzucała słów na wiatr. Nie było powodu, dla którego miałaby ją oszczędzać, nawet jeśli okazała jej litość w przeszłości i nawet gdyby to, co mówiono również o niej było prawdą, nawet gdyby miały okazać się ulepione z podobnej gliny na różne sposoby; skrupułów nie musiały mieć podobnych. Ale to wszystko wyłącznie, jeśli Eva poczuje się ze swoimi tajemnicami zagrożona, a ona przecież nie zamierzała jej zagrażać. To, ostatecznie, nie była jej sprawa, a kobiety miały więcej niż wystarczająco powodów, by popełniać czasem złe rzeczy. W obecnym świecie działy się gorsze, godniejsze potępienia rzeczy niż to.
– Jeśli masz na myśli te przeszłe bzdury, które o mnie mówiono – mruknęła, podejmując więc tę trudną rozmowę, ze świadomością własnej przegranej pozycji, ale niezdolna zachowywać się podług tego faktu, jak zawsze, jak wobec swojego ojca, wobec bogów, wobec zagrożenia pleniącego się w ulicach, wobec własnego przeklętego losu. Nie lubiła przyznawać się do swojej słabości inaczej niż w prowokacji; nie potrafiła giąć karku, kiedy wytykano jej je palcem. – Muszę się nie zgodzić. Nie było w nich nic brzydkiego. Są oczywiście niekorzystne w świetle opinii publicznej, wolałabym więc nie doprowadzać cię do takiej ostateczności, ale – między nami – nie widzę w tym nic brzydkiego – oznajmiła, choć dziennikarka wcale o to nie pytała, choć nie było to tematem w ogóle, nie musiała tego mówić, ale chciała i przysuwając kieliszek do ust spoglądała na nią wciąż tak, jakby chciała mieć pewność, że Eva rozumiała to również. – Co, gdyby było mi to, teoretycznie tylko, na rękę? Uciszenie Nikolaia. Lub inaczej: co myślisz o łamaniu etyki nie tyle przeciw komuś, co dla kogoś? – spytała, sprostowując dopiero po krótkiej pauzie, przełknąwszy kolejny łyk, choć powinna już przestać, inaczej zostanie wybebeszona na własnej kanapie, we własnym salonie i nawet nie zauważy, dopóki nie znajdzie wszystkich treści swoich trzewi na łamach jutrzejszej gazety. Choć byłoby to z pewnością w końcu coś ciekawego między całym tym nużącym hałasem o jednym i tym samym, o tym niebezpieczeństwie, które zaszczuwało ludzi do domów i przypominało im o tym, by wymienić w końcu zepsute zamki.
Spuściła spojrzenie na trzymanego papierosa, popiół zbierający się niespiesznie przy jego końcu, jakby nie zauważała, że opadnie niedługo na podłogę. Uśmiech zbladł na jej ustach zauważalnie; ciężko było uśmiechać się do własnej potwierdzonej bezbronności. Byłoby zapewne najbezpieczniej opuścić to miasto i zaszyć się pośród śniących, pasowała do ich świata zresztą znacznie lepiej, ale nie miała na to ochoty – nawet teraz nie chciała przyznawać swojej przegranej, kulić ogona między nogi jak przepędzony pies i godzić się na to wygnanie, choć wiara, że uda jej się jeszcze przebudzić własną magię, musiała dawno wygasnąć. Próbowała daremnie wielu sposobów, niektórych zupełnie absurdalnych, niektórych zwyczajnie niebezpiecznych, w końcu pozostawało już tylko czekać, z coraz mocniejszym, cierpkim przeczuciem, że czeka na nic – ale wciąż, mimo wszystko, czekała, w tych popiołach swojej nadziei.
Nachyliła się, by strącić popiół do szklanek popielniczki i nie wyprostowała się znów ku oparciu kanapy, wspierając zamiast tego swobodnie łokcie o założone kolano. Spoglądała znów na nią, spełniając znów sumiennie rolę improwizowanego psychologa, pozbawionego jednak wiążącego go kodeksu, pozbawionego zresztą też stosownego poczucia rzeczy właściwych i przeciwnie. Myślała o tym wcześniej, choć nigdy nie stawała równie bezpośrednio naprzeciw własnej przetrąconej moralności; podejmowała, rzecz jasna, wiele wątpliwych moralnie decyzji w przeszłości, ale nie było to nigdy nic podobnego ciężaru. Była zaintrygowana: zarówno konfesją Evy i tym, czy rzeczywiście przedzierzgnie zamiar w czyn, jak i własną obojętnością wobec tej śmierci. Nie łudziła się nigdy, że jest człowiekiem dobrym, to było jednak o krok dalej niż po prostu niebycie człowiekiem dobrym, tak jej się zdawało. Co pomyślałby o niej Safír? Nawet jeśli życzyła wcześniej śmierci jego ojcu; nawet jeśli mówiła, że sama by go zabiła, tak jak własnego. Co pomyślałaby Freja? Nawet jeśli dla niej znalazłaby sposób na Bergmana. Wszystkie jej dziewczęta? Czy była jedna z tych osób, o których mówiła matka Evy? Czy jedynie osobą wierzącą w sprawiedliwe prawo do samoobrony?
Nachylały się więc ku sobie łagodnie, papieros dopalał się powoli w swobodnym uścisku jej palców, a ona nie odwracała od niej spojrzenia, spijała pijaną źrenicą uśmiech z jej ust, wieńczący wszystkie te słowa, które powinny brzmieć dla niej okropnie, brzmiały jednak przede wszystkim zajmująco, w sposób, w jaki zajmujące były rzeczy, o których nie powinno się mówić wcale. A jednak mówiły o tym ze sobą teraz i Eva mówiła o tym ze swoją matką, i może więcej kobiet mówiło o tym samym w świecie urządzanym przez mężczyzn, i było w tym coś butnie wyzwalającego.
– Sądzisz, że można sprzeciwić się tej dziedzicznej naturze? Dopóki nie doświadczy się jeszcze tego zamiłowania i później? – pociągnęła, zaledwie drgnięciem kącików ust zbijając pytanie o sylwestra, to mogło przecież jeszcze poczekać; bo może chciała ją jednak, zwyczajnie, zrozumieć. Porozmawiać w ten sposób jeszcze, póki trwał ten absurdalny wieczór, o którym nikomu nie powiedzą. – Byłby pierwszy? – spytała więc, bez dalszych ogródek, ryzykując, że będzie to moment, w którym Eva odmówi dalszej rozmowy; to nie byłaby już rozmowa o nieszkodliwej jeszcze pokusie i trupie, który wciąż żył. – Myślisz, że byłby ostatni?
Bezimienny
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:44
Przez myśl przeszło mi, że być może nie powinnam myśleć o Sohvi jako o tej naiwniejszej z naszej dwójki. Gdzieś pośród krzywizn mózgu zakołysała mi się myśl, że to mnie powinno oskarżać się o nieostrożność, w końcu nie miałam żadnych argumentów za swoją otwartością, poza faktem, że ta odpowiednio upojona mogła zapomnieć wszystko co dziś usłyszy. Vanhanen wydawała się emocjonalnie rozstrojona, w ewidentnej rozterce i skłonna do zawierzenia komukolwiek, przynajmniej w tym stanie. Znajduję w pamięci momenty, kiedy sama byłam temu bliska - kiedy ciężar tajemnic i własnej, ludzkiej przecież, ułomnej natury wydawał się nie do zniesienia. Kiedy rozmowa z obcą sylwetą byłaby milsza, niżeli odbijanie się po raz kolejny od tej samej nierozumnej ściany w postaci matki czy babki. Nie winię Vanhanen za chęć rozmowy na trudne tematy - winię ją raczej za nieostrożność w doborze towarzystwa do tego. A może gdyby nie ja, myśli te kłębiące się w niej nie wypłynęłyby na wierzch niczym nieobciążone, napuchłe zwłoki?
Dlaczego tak często myślimy o śmierci? Dlaczego tak często rozważamy ostateczne rozwiązanie? Kwestii swojej, ale i innych.
- Nie przeszkadzałoby ci, gdybym uwodziła twojego męża, nie uważasz tych artykułów za brzydkie... Jeszcze chwila i ktoś mógłby pomyśleć, że nie było w nich tak wiele kłamstw, jak widzieć w nich powinna opinia publiczna - powiedziałam złośliwie. Przetrawiłam informację o tym, jak bardzo na rękę byłby jej skandal. Przetrawiłam i wyplułam wnioski, dopowiadając sobie być może więcej niż powinnam - taki był jednak los dziennikarza w branży takiej jak moja. Nie mogłam winić Sohvi za możliwie "próbowanie różnych rzeczy", jak to nazywała początkowo moja matka. Lata temu też mogłam jeszcze łudzić się, że wszystkie te odrzucone, chłopięce serca to tylko faza - mówiło się, że przecież każda dziewczynka przechodzić musiała fazę obrzydzenia chłopcami. Zrozumienie przyszło dopiero wtedy, kiedy zamiast zerwania z niechęcią tą, nadeszło jedynie jej pogłębienie. Nie zmieniało to jednak faktu, że wiele dziewcząt które znałam, traktowały mnie jako próbę. Doszukiwałam się w plotce o Sohvi jedynie ziarenka prawdy. Zakładałam, że przyłapana na odkrywaniu siebie, miała bardzo niewiele szczęścia. Być może dlatego wtedy pozwoliłam sobie na chronienie jej - myśląc nie o losie samej Vanhanen, która przecież nie była dla mnie nikim, a o wszystkich które po zebraniu myśli odeszły już od przekonania, że tak bardzo oddaliły od założonego wzorca kobiecego.
- Jestem dziennikarką, nie wiem co to zachowanie etyczne - zabiłam ćwieka. - Ale chętnie dowiem się co masz na myśli. Bezpośrednio. Nie umiem czytać w myślach, a dopowiadam sobie zwykle na czyjąś niekorzyść - ostrzegam ją, wstając nagle z fotela. Strącam popiół do szklanej popielnicy, na chwilę odwracając wzrok od rozmówczyni. Potem pochylam się nad stolikiem kawowym i przesunąwszy popielnicę, kieliszki jak i paczkę fajek, pozwalam sobie na to, by zająć miejsce bezpośrednio na blacie. Skrócenie dzielącej nas odległości było niezwykle ważne, szczególnie w momencie gdy ona sama coraz chętniej nachylała się ku mnie, tworząc między nami intymną strefę zwierzeń. Mowa ciała i to, że znajdować się będziemy de facto twarzą w twarz, mogło przecież pomoc w budowaniu zaufania. A wiedzieć musiałam, że twierdzenia przeze mnie wysnute, nigdy nie uciekną poza nasze grono. W takich momentach mimo woli otaczałam się aurą, próbując uzyskać jak najskuteczniejszy efekt perswazji, nawet jeśli Sohvi nie mogła poczuć nawet drgnienia zmiany.
Dopiero gdy niemal stykałyśmy się kolanami, mogłyśmy mówić o prywatności.
- Można, ale nie jest to przecież proste - powiedziałam. Studiując prawniczy bełkot, wiele razy rozważałam to czy człowiek chory i do przebywania w społeczeństwie właściwie niezdolny, może nauczyć się w nim funkcjonować. Wiedziałam, że psychologia i psychiatria miały niebagatelne znaczenie. Wiedziałam, że reakcji odbieranych jako naturalne dla człowieka zdrowego, można było się wyuczyć. Nie bez trudu, ale można było. Jej słowa odbieram jednak jako szansę - ona ryzykuje pytaniami, ja nie mogę być więc gorsza. - Podejdź do tego bardziej osobiście. Kiedy po raz pierwszy próbujesz całować kobiece usta, traktujesz to jako próbę - nie wiesz jeszcze czy umysł nie płata ci figli. To przecież tak nienaturalne, tak niemile widziane. Jeżeli jednak gdzieś w tobie zapisane jest spaczenie to, nie będziesz mogła zrezygnować z kontynowania. Nie bez wyrzeczeń. Gdybyś nie spróbowała, nie wiedziałabyś nigdy jak mało trudności sprawia ci łamanie zasad - mówię to tym łatwo, w końcu mogę poczuć się tak, jakbym mówiła o sobie. - A jak dużo trudności sprawia powrót do stanu sprzed próby. Jest ogromna szansa, że morderca zamorduje ponownie. Nie wiemy jednak jak wielu morderców nigdy jeszcze nie spróbowało - odpowiadam tak, jakby iść mi przyszło okrężną drogą. Czuję jednak, że trzeźwy rozum człowieka wykształconego wyłapałby jasną odpowiedź, a raczej jej brak. Nie wiem, póki nie spróbuję.
Wolę nie próbować. Może to już czyni mnie kimś genetycznie do morderstwa niezdolnym?
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - ponaglam.
Dlaczego tak często myślimy o śmierci? Dlaczego tak często rozważamy ostateczne rozwiązanie? Kwestii swojej, ale i innych.
- Nie przeszkadzałoby ci, gdybym uwodziła twojego męża, nie uważasz tych artykułów za brzydkie... Jeszcze chwila i ktoś mógłby pomyśleć, że nie było w nich tak wiele kłamstw, jak widzieć w nich powinna opinia publiczna - powiedziałam złośliwie. Przetrawiłam informację o tym, jak bardzo na rękę byłby jej skandal. Przetrawiłam i wyplułam wnioski, dopowiadając sobie być może więcej niż powinnam - taki był jednak los dziennikarza w branży takiej jak moja. Nie mogłam winić Sohvi za możliwie "próbowanie różnych rzeczy", jak to nazywała początkowo moja matka. Lata temu też mogłam jeszcze łudzić się, że wszystkie te odrzucone, chłopięce serca to tylko faza - mówiło się, że przecież każda dziewczynka przechodzić musiała fazę obrzydzenia chłopcami. Zrozumienie przyszło dopiero wtedy, kiedy zamiast zerwania z niechęcią tą, nadeszło jedynie jej pogłębienie. Nie zmieniało to jednak faktu, że wiele dziewcząt które znałam, traktowały mnie jako próbę. Doszukiwałam się w plotce o Sohvi jedynie ziarenka prawdy. Zakładałam, że przyłapana na odkrywaniu siebie, miała bardzo niewiele szczęścia. Być może dlatego wtedy pozwoliłam sobie na chronienie jej - myśląc nie o losie samej Vanhanen, która przecież nie była dla mnie nikim, a o wszystkich które po zebraniu myśli odeszły już od przekonania, że tak bardzo oddaliły od założonego wzorca kobiecego.
- Jestem dziennikarką, nie wiem co to zachowanie etyczne - zabiłam ćwieka. - Ale chętnie dowiem się co masz na myśli. Bezpośrednio. Nie umiem czytać w myślach, a dopowiadam sobie zwykle na czyjąś niekorzyść - ostrzegam ją, wstając nagle z fotela. Strącam popiół do szklanej popielnicy, na chwilę odwracając wzrok od rozmówczyni. Potem pochylam się nad stolikiem kawowym i przesunąwszy popielnicę, kieliszki jak i paczkę fajek, pozwalam sobie na to, by zająć miejsce bezpośrednio na blacie. Skrócenie dzielącej nas odległości było niezwykle ważne, szczególnie w momencie gdy ona sama coraz chętniej nachylała się ku mnie, tworząc między nami intymną strefę zwierzeń. Mowa ciała i to, że znajdować się będziemy de facto twarzą w twarz, mogło przecież pomoc w budowaniu zaufania. A wiedzieć musiałam, że twierdzenia przeze mnie wysnute, nigdy nie uciekną poza nasze grono. W takich momentach mimo woli otaczałam się aurą, próbując uzyskać jak najskuteczniejszy efekt perswazji, nawet jeśli Sohvi nie mogła poczuć nawet drgnienia zmiany.
Dopiero gdy niemal stykałyśmy się kolanami, mogłyśmy mówić o prywatności.
- Można, ale nie jest to przecież proste - powiedziałam. Studiując prawniczy bełkot, wiele razy rozważałam to czy człowiek chory i do przebywania w społeczeństwie właściwie niezdolny, może nauczyć się w nim funkcjonować. Wiedziałam, że psychologia i psychiatria miały niebagatelne znaczenie. Wiedziałam, że reakcji odbieranych jako naturalne dla człowieka zdrowego, można było się wyuczyć. Nie bez trudu, ale można było. Jej słowa odbieram jednak jako szansę - ona ryzykuje pytaniami, ja nie mogę być więc gorsza. - Podejdź do tego bardziej osobiście. Kiedy po raz pierwszy próbujesz całować kobiece usta, traktujesz to jako próbę - nie wiesz jeszcze czy umysł nie płata ci figli. To przecież tak nienaturalne, tak niemile widziane. Jeżeli jednak gdzieś w tobie zapisane jest spaczenie to, nie będziesz mogła zrezygnować z kontynowania. Nie bez wyrzeczeń. Gdybyś nie spróbowała, nie wiedziałabyś nigdy jak mało trudności sprawia ci łamanie zasad - mówię to tym łatwo, w końcu mogę poczuć się tak, jakbym mówiła o sobie. - A jak dużo trudności sprawia powrót do stanu sprzed próby. Jest ogromna szansa, że morderca zamorduje ponownie. Nie wiemy jednak jak wielu morderców nigdy jeszcze nie spróbowało - odpowiadam tak, jakby iść mi przyszło okrężną drogą. Czuję jednak, że trzeźwy rozum człowieka wykształconego wyłapałby jasną odpowiedź, a raczej jej brak. Nie wiem, póki nie spróbuję.
Wolę nie próbować. Może to już czyni mnie kimś genetycznie do morderstwa niezdolnym?
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - ponaglam.
Sohvi Vänskä
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:46
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Wyprowadzane przez dziennikarkę wnioski nie obruszały jej, choć należało przyznać, że niewiele osób odważało się wymawiać je przy niej na głos – podążały za nią głównie szepty, ukradkowe spojrzenia, złośliwe uśmiechy lub grymasy dezaprobaty i czasem, pośród nich, pojedyncze okazy nienacechowanej odrazą ciekawości. Choć dzisiaj nie była już dłużej podburzającą nowinką: w końcu sumiennie odgrywała rolę żony, starała się uprawiać wierność małżeńską i unikać kontaktów mogących rzucić na nią czy jej towarzystwo cień wątpliwości. Nawet w ten banalny sposób była zwyczajnie przestarzała; jeśli zwracano na nią nieprzychylną uwagę, to przede wszystkim przez usposobienie nazywane półgłosem trudnym czy ryzykownym, pretensjonalnym, czasem kontrowersyjnym przez wygłaszane śmiało – szczególnie po winie – poglądy. Powtarzane pogłoski na temat jej nieprzyzwoitych preferencji wymawiano już bez dawniejszego przejęcia: była skandalem minionego czasu, znanym jeszcze, ale pozbawionym znaczenia, przyzwyczajonym, unieszkodliwionym przez interwencję mężczyzny, w końcu sprowadził ją na właściwą drogę. Czy tak o niej myśleli? Czy chciała, żeby tak o niej myśleli?
Z półsłodkim smakiem wina na podniebieniu dochodziła do wniosku, że podobało jej się bardziej, jak brzmiała w złośliwych słowach Evy; wydawała się w nich, przynajmniej, ciekawsza. Bliższa prawdy, w każdym razie – bliższa siebie, bo przecież miała rację.
– Tego nie przyznałam. Spodziewam się, że odnotujesz do drobniejszą czcionką, gdzieś na końcu, do którego część nie dotrze – odparła, odwzajemniając drobną złośliwość w ciepłym, swobodnym tonie. Może ostatecznie nie byłaby taka zła, gdyby wszystko to wyszło w kolejnym numerze gazety, ale przecież obie mówiły w tej rozmowie więcej niż mówić powinny, a to sprawiało, że czuła się bezpieczniej. Słowo versus słowo. Nie przyznawała się do swoich grzechów, choć o nich mówiła, podobnie jak Eva mówiła o swoich, nie przyznając się do nich. Zataczały ryzykowne kręgi jak miarkujące się hieny. – Ostatecznie każdy posiada swój rozsądek i zdolność wyciągania własnych wniosków. Przed tym nikogo nie zatrzymam – dodała z cieniem zuchwałej nonszalancji. Wiedziała, że to, co jej dała do tej pory, było wystarczające. Słowa mogła wyciąć z jej ust dowolnie, pełne ich brzmienie miało pozostać między nimi lub w tym drobnym druczku, schowanym w najciemniejszym miejscu, gdyby miała taką ochotę. Może był to pokrętny, ryzykowny sposób weryfikacji raz okazanej jej solidarności; nie chciała się dzisiaj cofać przed granicą, którą nadwyrężała już tyle razy wcześniej, dlaczego akurat dzisiaj? Nie tak dawno napominała młodego Nørgaarda, że powinien być ostrożny, a teraz sama czyniła wbrew swoim słowom. Więc może nie była też kimś, kogo należało słuchać, skoro sama nie słuchała własnych rad.
Biorąc łyk dymu, zatrzymała się chwilę przy tych słowach, obserwując jak kobieta podnosi się i robi sobie miejsce na blacie stołu przed nią, by na nim przysiąść, jakby zaciskała subtelnie pętlę tej konfidencjonalnej rozmowy. Nie miała dokąd uciec przed jej spojrzeniem, przed mleczną mgłą nikotyny okraszającej jej słowa, wąskim przesmykiem przestrzeni, w której ciężej byłoby ukryć popełniane potknięcia. Przetrawiała jeszcze sugestię bezpośredniości, odwzajemniając jej bliskie spojrzenie i w przydymionym świetle lustrując zdecydowane rysy jej twarzy. Właściwie nie była wcześniej z kobietą równą sobie w sposób, w jaki równa jej była Christophersen. Mirjam dościgała ją intelektem i temperamentem, błyskotliwością i ostrością mowy, ale była młodsza i dziewczęca w urodzie, jak większość jej kochanek, niebezpieczna w inny sposób niż Eva, przez swoją młodzieńczą frywolność, tak ożywczą i rześką, podniecającą. Siedząc tak blisko dziennikarki, przypominała sobie wyraźnie, że nic o niej nie wiedziała. Tylko tyle, że gdyby zsunęła się z poduszki sofy, jej usta znalazłyby się na wysokości zgrabnych kolan.
– Spędziliśmy ze sobą prawie dekadę, znamy się jeszcze dłużej – powiedziała w końcu, choć z wyraźnym namysłem w tonie, jakby rozważała jeszcze, wciąż, czy robiła właściwie; próbowała dobrać najbezpieczniejszy szyk słów. – Wie o mnie więcej niż bym chciała, siłą rzeczy, a ja w ostatnim czasie straciłam pewność, czy mogę mu jeszcze ufać. Jak sama zauważyłaś, zachowuje się inaczej. Stał się mniej przewidywalny. Może to również zdradza moją potrzebę kontroli, ale gdybym wiedziała, że w razie potrzeby mogę powściągnąć go niewinną przestrogą, niewinną sugestią, że jego nazwisku mogłoby się przydarzyć coś niepożądanego, czułabym się spokojniej. W najlepszym wypadku nigdy nie musiałabym nawet rzeczywiście prosić cię o nic więcej niż tę pewność podobnej możliwości, ale – jak mówiłam – nie wiem obecnie właściwie, czego się po nim spodziewać – wyłożyła swoje karty na jej prośbę z ostrożną przejrzystością, przez cały ten czas nie prostując nachylonych ramion; wciąż znajdowała się więc w tej nakłaniającej do poufałości bliskości, tak drażniącej.
Nie potrafiła stwierdzić, czy była to otwarta, bezwstydna manipulacja, czy właściwie prowokacja; nie rozważała, przezornie, zachęty, choć ulegnięcie jej było nad wyraz w obecnej sytuacji proste. Wystarczyłoby wysunąć dłoń odrobinę, dotknąć kolana i wnętrza uda. Trudno było powstrzymać tę myśl tym bardziej, kiedy Christophersen obrała tak śmiałą ofensywę; obserwowała jej spojrzenie, obserwowała wykrój jej ust, zastanawiała się, co by się wydarzyło, gdyby ku nim sięgnęła. Była pijana. Eva musiała to widzieć. Gdyby to zrobiła, nie byłoby więcej niedopowiedzeń, jedynie prosta droga do sensacji i upokorzenia. Co mogłaby zrobić, gdyby ją odepchnęła? Porównanie wynaturzonej miłości do morderstw wydawało jej się osobliwie drażniące, jeszcze bardziej nawet, niż ta bliskość. Nie wiem, póki nie spróbuję. Czy próbowała kobiecych ust? Czy ktoś, kto nie próbował, mógłby mówić o nich w ten sposób?
– Bardzo dobrze, choć przyszło mi skorzystać z zaproszenia bez towarzystwa. Bogactwo raziło w oczy, wino i muzyka były znakomite, przegrałam pieniądze męża w pokerze, zabawiając się feministyczną agitacją, doprawdy udany wieczór. Chyba rozzłościłam tym gospodynię, ale nawet w złości było jej przepięknie, jak należałoby się po pani Tordenskiold spodziewać. Moja babka byłaby dumna, gdyby zobaczyła Anne-Marie Ahlström, reprezentowała Chiny lepiej niż jej rodzona wnuczka, to zaskakująco przeurocza kobieta. Planuje zagraniczne koncerty i mam nadzieję, że uda mi się jeden zobaczyć. Czy to cię zadowala? – spytała na koniec niedbałego, choć sumiennego podsumowania, przyglądając jej się spod krótkich rzęs, przez dym wypuszczony między słowami z ust. Chyba znalazła się trochę bliżej, nie była pewna. Może jedynie chciała znaleźć się bliżej, dlatego jej pytanie brzmiało tak dwuznacznie.
Z półsłodkim smakiem wina na podniebieniu dochodziła do wniosku, że podobało jej się bardziej, jak brzmiała w złośliwych słowach Evy; wydawała się w nich, przynajmniej, ciekawsza. Bliższa prawdy, w każdym razie – bliższa siebie, bo przecież miała rację.
– Tego nie przyznałam. Spodziewam się, że odnotujesz do drobniejszą czcionką, gdzieś na końcu, do którego część nie dotrze – odparła, odwzajemniając drobną złośliwość w ciepłym, swobodnym tonie. Może ostatecznie nie byłaby taka zła, gdyby wszystko to wyszło w kolejnym numerze gazety, ale przecież obie mówiły w tej rozmowie więcej niż mówić powinny, a to sprawiało, że czuła się bezpieczniej. Słowo versus słowo. Nie przyznawała się do swoich grzechów, choć o nich mówiła, podobnie jak Eva mówiła o swoich, nie przyznając się do nich. Zataczały ryzykowne kręgi jak miarkujące się hieny. – Ostatecznie każdy posiada swój rozsądek i zdolność wyciągania własnych wniosków. Przed tym nikogo nie zatrzymam – dodała z cieniem zuchwałej nonszalancji. Wiedziała, że to, co jej dała do tej pory, było wystarczające. Słowa mogła wyciąć z jej ust dowolnie, pełne ich brzmienie miało pozostać między nimi lub w tym drobnym druczku, schowanym w najciemniejszym miejscu, gdyby miała taką ochotę. Może był to pokrętny, ryzykowny sposób weryfikacji raz okazanej jej solidarności; nie chciała się dzisiaj cofać przed granicą, którą nadwyrężała już tyle razy wcześniej, dlaczego akurat dzisiaj? Nie tak dawno napominała młodego Nørgaarda, że powinien być ostrożny, a teraz sama czyniła wbrew swoim słowom. Więc może nie była też kimś, kogo należało słuchać, skoro sama nie słuchała własnych rad.
Biorąc łyk dymu, zatrzymała się chwilę przy tych słowach, obserwując jak kobieta podnosi się i robi sobie miejsce na blacie stołu przed nią, by na nim przysiąść, jakby zaciskała subtelnie pętlę tej konfidencjonalnej rozmowy. Nie miała dokąd uciec przed jej spojrzeniem, przed mleczną mgłą nikotyny okraszającej jej słowa, wąskim przesmykiem przestrzeni, w której ciężej byłoby ukryć popełniane potknięcia. Przetrawiała jeszcze sugestię bezpośredniości, odwzajemniając jej bliskie spojrzenie i w przydymionym świetle lustrując zdecydowane rysy jej twarzy. Właściwie nie była wcześniej z kobietą równą sobie w sposób, w jaki równa jej była Christophersen. Mirjam dościgała ją intelektem i temperamentem, błyskotliwością i ostrością mowy, ale była młodsza i dziewczęca w urodzie, jak większość jej kochanek, niebezpieczna w inny sposób niż Eva, przez swoją młodzieńczą frywolność, tak ożywczą i rześką, podniecającą. Siedząc tak blisko dziennikarki, przypominała sobie wyraźnie, że nic o niej nie wiedziała. Tylko tyle, że gdyby zsunęła się z poduszki sofy, jej usta znalazłyby się na wysokości zgrabnych kolan.
– Spędziliśmy ze sobą prawie dekadę, znamy się jeszcze dłużej – powiedziała w końcu, choć z wyraźnym namysłem w tonie, jakby rozważała jeszcze, wciąż, czy robiła właściwie; próbowała dobrać najbezpieczniejszy szyk słów. – Wie o mnie więcej niż bym chciała, siłą rzeczy, a ja w ostatnim czasie straciłam pewność, czy mogę mu jeszcze ufać. Jak sama zauważyłaś, zachowuje się inaczej. Stał się mniej przewidywalny. Może to również zdradza moją potrzebę kontroli, ale gdybym wiedziała, że w razie potrzeby mogę powściągnąć go niewinną przestrogą, niewinną sugestią, że jego nazwisku mogłoby się przydarzyć coś niepożądanego, czułabym się spokojniej. W najlepszym wypadku nigdy nie musiałabym nawet rzeczywiście prosić cię o nic więcej niż tę pewność podobnej możliwości, ale – jak mówiłam – nie wiem obecnie właściwie, czego się po nim spodziewać – wyłożyła swoje karty na jej prośbę z ostrożną przejrzystością, przez cały ten czas nie prostując nachylonych ramion; wciąż znajdowała się więc w tej nakłaniającej do poufałości bliskości, tak drażniącej.
Nie potrafiła stwierdzić, czy była to otwarta, bezwstydna manipulacja, czy właściwie prowokacja; nie rozważała, przezornie, zachęty, choć ulegnięcie jej było nad wyraz w obecnej sytuacji proste. Wystarczyłoby wysunąć dłoń odrobinę, dotknąć kolana i wnętrza uda. Trudno było powstrzymać tę myśl tym bardziej, kiedy Christophersen obrała tak śmiałą ofensywę; obserwowała jej spojrzenie, obserwowała wykrój jej ust, zastanawiała się, co by się wydarzyło, gdyby ku nim sięgnęła. Była pijana. Eva musiała to widzieć. Gdyby to zrobiła, nie byłoby więcej niedopowiedzeń, jedynie prosta droga do sensacji i upokorzenia. Co mogłaby zrobić, gdyby ją odepchnęła? Porównanie wynaturzonej miłości do morderstw wydawało jej się osobliwie drażniące, jeszcze bardziej nawet, niż ta bliskość. Nie wiem, póki nie spróbuję. Czy próbowała kobiecych ust? Czy ktoś, kto nie próbował, mógłby mówić o nich w ten sposób?
– Bardzo dobrze, choć przyszło mi skorzystać z zaproszenia bez towarzystwa. Bogactwo raziło w oczy, wino i muzyka były znakomite, przegrałam pieniądze męża w pokerze, zabawiając się feministyczną agitacją, doprawdy udany wieczór. Chyba rozzłościłam tym gospodynię, ale nawet w złości było jej przepięknie, jak należałoby się po pani Tordenskiold spodziewać. Moja babka byłaby dumna, gdyby zobaczyła Anne-Marie Ahlström, reprezentowała Chiny lepiej niż jej rodzona wnuczka, to zaskakująco przeurocza kobieta. Planuje zagraniczne koncerty i mam nadzieję, że uda mi się jeden zobaczyć. Czy to cię zadowala? – spytała na koniec niedbałego, choć sumiennego podsumowania, przyglądając jej się spod krótkich rzęs, przez dym wypuszczony między słowami z ust. Chyba znalazła się trochę bliżej, nie była pewna. Może jedynie chciała znaleźć się bliżej, dlatego jej pytanie brzmiało tak dwuznacznie.
Bezimienny
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:46
Myśl o tym, że Nikolai mógł zachowywać się wobec Sohvi inaczej, jeszcze nim zdecydowałam się użyć wobec niego zgubnej aury, nie przyszła do mnie sama. Dopiero teraz, gdy ośmielona winkiem Vanhanen pochyliła się ku mnie ze swoim wyznaniem, zaczęłam myśleć o tym nieco inaczej.
Co jeżeli same jego słowa, jakby pełne irytacji (nie ostrożności, jakby robił mi to wszystko na złość) o chęci zgłoszenia mnie Kruczej Straży (co przecież rozumiałam; czasy były ciężkie, a ja posiadałam nieodkryte przed nim... Zapędy), nie były wcale tym za co je brałam? Może faktycznie psycholog mój, osoba przed którą otwierałam trochę zbyt wiele zwojów umysłu, sam posiadał zbyt wiele do ukrycia?
Choć nie czułam, że powinnam brać Sohvi za pierwszą, najczujniejszą obserwatorkę Nikolaia (w końcu to właśnie najbliższym umykało najwięcej zła), tak nie mogłam wykluczyć, że zauważyć mogła zmiany, niezależnie od tego czy nazwać potrafiła ich charakter. Na chwilę zadumałam się i z pewnością widać było to na mojej twarzy, gdy spojrzenie oparłam na kosmyku włosów, który kołysał się na policzku rzeźbiarki, kiedy ta wypowiadała tak nieobyczajne przecież słowa.
Ale cała kultura plotkarska była przecież nieobyczajna. Pokazywała rzeczywistość, tak - prawdziwą, najprawdziwszą - pozostawiała jednak wiele miejsca na przypuszczenia. Stawiała pytania pozornie retoryczne, faktycznie jednak stronnicze.
Etyka zawodowa polegała na braku bezpośrednich klamstw.
Nigdy bezpośrednio nie napisałam o niechlubnej zdradzę męża na żonie. Wstawiłam tylko zdjęcia, które prowadzić miały do myśli takowej. Nigdy bezpośrednio nie napisałam o tym, że potomek dumnego klanu skończył pod stołem na sylwestrze Tordenskioldów kilka lat temu - pokazywałam tylko zdjęcie jak z zarzyganymi spodniami wchodził do magicznego automobilu jego żony.
Właściwie mogłam obiecać, że w razie potrzeby artykuł o mężu Sohvi będzie... Sugestywny. W tym wypadku grałyśmy do tej samej bramki. Jak dobrze to nazwałam, no proszę.
- Padlinożercy oczekują mięsa, nie zadowolą się kośćmi - powiedziałam tylko. Nie mogłam od razu wyrazić wielkiego zadowolenia. Nie byłoby w moim stylu skakać z radości w momencie, gdy Vanhanen gotowa była podać mi na tacy wręcz kiszki swojego małżonka. Cieszyłam się, tak - zdradzał to cień mojego spojrzenia, które zwężyło się w napięciu podniecenia. Rzadko nie musiałam bowiem walczyć o informacje z tak bliskiego środowiska. Rzadko żony chciały szkodzić swoim mężom. - A ja nie zadowolę się tak zwanym „najlepszym wypadkiem”. Życie to hokej, a my gramy do jednej bramki Sohvi.
Nie umiałam powstrzymywać się od manipulacji - może kiedyś mnie to zgubi. Byłam jednak tak przyzwyczajona do uzyskiwania informacji w sposób przebiegły, by niekiedy nie myśleć nawet o uprzejmości i przygotowaniu się na równie uprzejmą odmowę. W tym wypadku odmowa nie wchodziła już w grę – oczy zaświeciły mi się na możliwość wszczęcia kolejnego skandalu.
Miałam zamiar kuć żelazo póki było gorące. Rozgrzane ciało Vanhanen sugerowało większą otwartość, więc może dlatego moja dłoń powędrowała ku jej nadgarstkowi, by potem palcami przesunąć po górnej części jej śródręcza. Złapanie za dłoń, gest solidarności, wsparcia.
Miałam nadzieję, że Vanhanen nie miała na niego uczulenia. Chociaż w tym stanie... Miałam wrażenie że najchętniej przelałaby mi się przez palce.
- Też chciałabym go nastraszyć. Informacje płynęłyby od ciebie, ale cały gniew Nikolaia spłynąłby na moje konto. Podpisałabym się pod każdym artykułem własnym nazwiskiem. Chyba, że życzyłabyś sobie inaczej... - obiecuję. Właściwie - nie wiem czy mogłabym posunąć się do wyraźniejszych sugestii. Chcę jasnych informacji, chcę prawdziwie krwistego nieporozumienia, chcę żeby czytelnicy spijali ze stron Ratatoskr coś, co poruszy ich, najlepiej w kierunku obrzydzenia. Wiem, że gdy spotkam się z Sohvi bez alkoholu w tle, nie będę mogła eksploatować jej tak skutecznie. Myśl o tym, jak wieloma szczegółami swoich wątpliwości podzieliłam się z nią po prostu, już mnie opuściła. Nie było miejsca na zdedna ostrożność.
Teraz głodnymi oczami świdruję jej spojrzenie.
Puszczam też jej dłoń, kiedy ta przeszła do tematu, o który zapytałam chyba tylko z kurtuazji.
- Nie zadowala. Zupełnie nieinteresujące - odnoszę się do opisu wydarzeń z ostatniej nocy poprzedniego roku, na - ostatnią nocą poprzedniego wieku.
W wiek XXI Sohvi weszła z myślą feministyczną. Przypominałam sobie lata, kiedy i ja zapraszana byłam na noc tą, towarzysząc mojej matce i babce. Wiele było w tym faktycznego, czystego feminizmu - w końcu zarówno dziadek jak i ojciec, prawie nigdy nie myśleli samodzielnie. Tego gospodarze nie byli jednak świadomi do momentu, aż prawda o siostrach Christophersen nie wyszła na jaw.
- Kiedy mnie jeszcze zapraszano na takie przyjęcia, chyba kilkanaście lat temu albo nawet dwadzieścia lat temu, pod sam koniec Sylwestra... Panowie urządzili sobie prawdziwie samcze zabawy. Broń na polowania, zawody w strzelaniu do marmurowej rzeźby którejś z babek Tordenskioldów... Na wszystkie demony, pamiętam, że jeden ze starszych kawalerów chciał mi zaimponować. Trzy kolejki czystej, fińskiej wódki Kosenkorvy, a potem trzy strzały w rodowe szkło umieszczone na czubku głowy tego pomnika. Żaden z nich celny. Chyba w zamroczeniu głośnymi strzałami wydawało mu się, że mu się udało i przesunął się ku mnie, próbując złapać mnie w pasie... - wspomnienia z czasów, kiedy kryłam tak wiele tajemnic, już jako nastolatka, drażnią mi głowę i język. - Popchnęłam go ku zaśnieżonym krzakom, mając już dość zapitych gąb, a ten zataczając się, próbował złapać za cokół. Nie wiedzieć czemu, figura na nim była jakoś poluzowana... Zakołysała się, a szkło spadło, rozbijając się na przemarzniętych bruku. A potem on upadł, wpadając w poślizg, rozbijając sobie skroń. - uśmiechnęłam się do wspomnienia. Pamiętam Halvarda Tordenskiolda z tamtych czasów, pomimo, że nigdy nie mieliśmy okazji poznawać się bliżej. Był zawsze przystojnym, poważnym mężczyzną, szkolonym do swojej roli. Pewnie gdyby dano nam więcej przestrzeni do budowania jakiejkolwiek relacji, czerpałabym sporo przyjemności z wchodzenia mu do głowy. - Halvard Tordenskiold to mój rówieśnik, ale jego żona wtedy nie była nawet zapraszana na te przyjęcia. Miala kilka lat, a teraz gra rolę tradycyjnej żony. Powinnam porozmawiać z nią na łamach gazety... Kobiety kochają czytać o innych kobietach. I kochają porównywać się do klasy wyższej. Z nią będą mogły poczuć wyjątkowe połączenie - wiesz, te wszystkie dzieci, mężowskie garniturki... Wy złamaliście schematy i nie macie dzieci, prawda? - wyjątkowo długo składałam się ku temu pytaniu. Musiało jednak w końcu paść. Przecież nie mogłabym prowadzić dysputy o zupełnie nieznaczącym wydarzeniu sprzed kilkunastu lat, byle tylko skończyć je niezręczna ciszą.
Co jeżeli same jego słowa, jakby pełne irytacji (nie ostrożności, jakby robił mi to wszystko na złość) o chęci zgłoszenia mnie Kruczej Straży (co przecież rozumiałam; czasy były ciężkie, a ja posiadałam nieodkryte przed nim... Zapędy), nie były wcale tym za co je brałam? Może faktycznie psycholog mój, osoba przed którą otwierałam trochę zbyt wiele zwojów umysłu, sam posiadał zbyt wiele do ukrycia?
Choć nie czułam, że powinnam brać Sohvi za pierwszą, najczujniejszą obserwatorkę Nikolaia (w końcu to właśnie najbliższym umykało najwięcej zła), tak nie mogłam wykluczyć, że zauważyć mogła zmiany, niezależnie od tego czy nazwać potrafiła ich charakter. Na chwilę zadumałam się i z pewnością widać było to na mojej twarzy, gdy spojrzenie oparłam na kosmyku włosów, który kołysał się na policzku rzeźbiarki, kiedy ta wypowiadała tak nieobyczajne przecież słowa.
Ale cała kultura plotkarska była przecież nieobyczajna. Pokazywała rzeczywistość, tak - prawdziwą, najprawdziwszą - pozostawiała jednak wiele miejsca na przypuszczenia. Stawiała pytania pozornie retoryczne, faktycznie jednak stronnicze.
Etyka zawodowa polegała na braku bezpośrednich klamstw.
Nigdy bezpośrednio nie napisałam o niechlubnej zdradzę męża na żonie. Wstawiłam tylko zdjęcia, które prowadzić miały do myśli takowej. Nigdy bezpośrednio nie napisałam o tym, że potomek dumnego klanu skończył pod stołem na sylwestrze Tordenskioldów kilka lat temu - pokazywałam tylko zdjęcie jak z zarzyganymi spodniami wchodził do magicznego automobilu jego żony.
Właściwie mogłam obiecać, że w razie potrzeby artykuł o mężu Sohvi będzie... Sugestywny. W tym wypadku grałyśmy do tej samej bramki. Jak dobrze to nazwałam, no proszę.
- Padlinożercy oczekują mięsa, nie zadowolą się kośćmi - powiedziałam tylko. Nie mogłam od razu wyrazić wielkiego zadowolenia. Nie byłoby w moim stylu skakać z radości w momencie, gdy Vanhanen gotowa była podać mi na tacy wręcz kiszki swojego małżonka. Cieszyłam się, tak - zdradzał to cień mojego spojrzenia, które zwężyło się w napięciu podniecenia. Rzadko nie musiałam bowiem walczyć o informacje z tak bliskiego środowiska. Rzadko żony chciały szkodzić swoim mężom. - A ja nie zadowolę się tak zwanym „najlepszym wypadkiem”. Życie to hokej, a my gramy do jednej bramki Sohvi.
Nie umiałam powstrzymywać się od manipulacji - może kiedyś mnie to zgubi. Byłam jednak tak przyzwyczajona do uzyskiwania informacji w sposób przebiegły, by niekiedy nie myśleć nawet o uprzejmości i przygotowaniu się na równie uprzejmą odmowę. W tym wypadku odmowa nie wchodziła już w grę – oczy zaświeciły mi się na możliwość wszczęcia kolejnego skandalu.
Miałam zamiar kuć żelazo póki było gorące. Rozgrzane ciało Vanhanen sugerowało większą otwartość, więc może dlatego moja dłoń powędrowała ku jej nadgarstkowi, by potem palcami przesunąć po górnej części jej śródręcza. Złapanie za dłoń, gest solidarności, wsparcia.
Miałam nadzieję, że Vanhanen nie miała na niego uczulenia. Chociaż w tym stanie... Miałam wrażenie że najchętniej przelałaby mi się przez palce.
- Też chciałabym go nastraszyć. Informacje płynęłyby od ciebie, ale cały gniew Nikolaia spłynąłby na moje konto. Podpisałabym się pod każdym artykułem własnym nazwiskiem. Chyba, że życzyłabyś sobie inaczej... - obiecuję. Właściwie - nie wiem czy mogłabym posunąć się do wyraźniejszych sugestii. Chcę jasnych informacji, chcę prawdziwie krwistego nieporozumienia, chcę żeby czytelnicy spijali ze stron Ratatoskr coś, co poruszy ich, najlepiej w kierunku obrzydzenia. Wiem, że gdy spotkam się z Sohvi bez alkoholu w tle, nie będę mogła eksploatować jej tak skutecznie. Myśl o tym, jak wieloma szczegółami swoich wątpliwości podzieliłam się z nią po prostu, już mnie opuściła. Nie było miejsca na zdedna ostrożność.
Teraz głodnymi oczami świdruję jej spojrzenie.
Puszczam też jej dłoń, kiedy ta przeszła do tematu, o który zapytałam chyba tylko z kurtuazji.
- Nie zadowala. Zupełnie nieinteresujące - odnoszę się do opisu wydarzeń z ostatniej nocy poprzedniego roku, na - ostatnią nocą poprzedniego wieku.
W wiek XXI Sohvi weszła z myślą feministyczną. Przypominałam sobie lata, kiedy i ja zapraszana byłam na noc tą, towarzysząc mojej matce i babce. Wiele było w tym faktycznego, czystego feminizmu - w końcu zarówno dziadek jak i ojciec, prawie nigdy nie myśleli samodzielnie. Tego gospodarze nie byli jednak świadomi do momentu, aż prawda o siostrach Christophersen nie wyszła na jaw.
- Kiedy mnie jeszcze zapraszano na takie przyjęcia, chyba kilkanaście lat temu albo nawet dwadzieścia lat temu, pod sam koniec Sylwestra... Panowie urządzili sobie prawdziwie samcze zabawy. Broń na polowania, zawody w strzelaniu do marmurowej rzeźby którejś z babek Tordenskioldów... Na wszystkie demony, pamiętam, że jeden ze starszych kawalerów chciał mi zaimponować. Trzy kolejki czystej, fińskiej wódki Kosenkorvy, a potem trzy strzały w rodowe szkło umieszczone na czubku głowy tego pomnika. Żaden z nich celny. Chyba w zamroczeniu głośnymi strzałami wydawało mu się, że mu się udało i przesunął się ku mnie, próbując złapać mnie w pasie... - wspomnienia z czasów, kiedy kryłam tak wiele tajemnic, już jako nastolatka, drażnią mi głowę i język. - Popchnęłam go ku zaśnieżonym krzakom, mając już dość zapitych gąb, a ten zataczając się, próbował złapać za cokół. Nie wiedzieć czemu, figura na nim była jakoś poluzowana... Zakołysała się, a szkło spadło, rozbijając się na przemarzniętych bruku. A potem on upadł, wpadając w poślizg, rozbijając sobie skroń. - uśmiechnęłam się do wspomnienia. Pamiętam Halvarda Tordenskiolda z tamtych czasów, pomimo, że nigdy nie mieliśmy okazji poznawać się bliżej. Był zawsze przystojnym, poważnym mężczyzną, szkolonym do swojej roli. Pewnie gdyby dano nam więcej przestrzeni do budowania jakiejkolwiek relacji, czerpałabym sporo przyjemności z wchodzenia mu do głowy. - Halvard Tordenskiold to mój rówieśnik, ale jego żona wtedy nie była nawet zapraszana na te przyjęcia. Miala kilka lat, a teraz gra rolę tradycyjnej żony. Powinnam porozmawiać z nią na łamach gazety... Kobiety kochają czytać o innych kobietach. I kochają porównywać się do klasy wyższej. Z nią będą mogły poczuć wyjątkowe połączenie - wiesz, te wszystkie dzieci, mężowskie garniturki... Wy złamaliście schematy i nie macie dzieci, prawda? - wyjątkowo długo składałam się ku temu pytaniu. Musiało jednak w końcu paść. Przecież nie mogłabym prowadzić dysputy o zupełnie nieznaczącym wydarzeniu sprzed kilkunastu lat, byle tylko skończyć je niezręczna ciszą.
Sohvi Vänskä
Re: 04.02.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 21:46
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Jaką skalą należało odmierzać podłość względem człowieka, którego wciąż się kocha, w każdym razie w jakimś stopniu i w każdym razie w jakiś sposób? Czym można ją usprawiedliwić? Krzywda, którą próbowała mu zarzucić, wynikała z krzywd wyrządzonych najpierw jemu: przede wszystkim z kłamstw, nieuchronnie przedzierających się ku powierzchni. Może była naiwna, myśląc, że będzie potrafiła w ten sposób żyć i nigdy nie poczuć pętli, w którą wsunęła dobrowolnie szyję. Może ufała sobie, że będzie potrafiła się z niej w porę wydostać – była młoda, szukała jedynie sposobu, by zakosztować życia takim, jakie jej się należało, nie myślała o tym, co będzie później; nie myślała o tym, jak trudno będzie przekonywać jego i siebie, że pragnie jego niedelikatnych pocałunków. Rozumiała, że nie była w tej sytuacji ofiarą, choć tak najbezpieczniej było rozegrać tę sztukę – może powinna rozpłakać się przed nią, dla efektu, następnym razem; opowiedzieć jej to samo kłamstwo, którym zamierzała omamić jego umysł przez klątwę, dla własnego bezpieczeństwa. Mogłaby zrujnować jego reputację, tak łatwo, gdyby tylko nie trzymał za kark jej własnego życia, jak ledwie skvadera na łasce myśliwskiego noża; mógłby ją oskórować już dawno, gdyby tylko zechciał i może z tej świadomości rodziła się w niej tak silna potrzeba wyprzedzenia go o krok lub o dziesięć. Wgryzienia się mu w skórę, zanim zastanowiłby się w końcu, co zrobić z nią.
Padlinożercy oczekują mięsa, ale nie mogła jej go po prostu oddać – nie mogła ryzykować tak bezpośrednią, otwartą napaścią, inaczej odwdzięczyłby się tym samym. Jeśli miała popłynąć krew, nie mogła rwać się do niej pierwsza: chciała jedynie, by wiedział, że posiada zęby nie mniej szkodliwe od jego arsenału; by pamiętał, że mogłaby ich przeciw niemu użyć, gdyby spróbował zedrzeć z niej bezpieczny naskórek niedopowiedzeń i niejasności. Nawet, jeśli wydobycie prawdy na światło dziennie w gruncie rzeczy nie zmieniało dla niej tak wiele (ludzie już ją podejrzewali; co więcej mogliby jej uczynić niż to, czego już połowicznie doświadczyła?), ale nie należała do niego, by ją wyjawiać – nie znosiła myśli, że mógłby odebrać jej tę prawdę w ten sposób, wypatroszyć ją przed ludźmi, zostawić dla wspomnianych padlinożerców. Jedyne, co przeciw niemu posiadała, to jego własne sumienie i skuteczna groźba. Impas, w którym mogłaby go skutecznie uciszyć.
Zwątpienie musiało odbić się w lustrze jej oczu; poczuła dotyk ciepłych palców na dłoni, podążający za nieustępliwym zaproszeniem, gramy do jednej bramki, jak chciałaby w to w tym momencie wierzyć – udawać, że są sobie tak bliskie, jak możnaby sądzić po tej śmiałości; i tak sobie zaufane. Jak wygodnie byłoby tę przyjaźń posiadać, zdolną uczynić słowem tak wiele, chętną podpisać się własnym nazwiskiem pod całym bałaganem. Mogłaby powiedzieć jej wszystko: całą zmyśloną nieprawdę, jaka przyszłaby jej na myśl, bo w szczerej prawdzie nie miała mu do zarzucenia wiele, na swoje nieszczęście. Jedynie naiwność, prawie szczenięcą. Czy pozwalała się zaprowadzać w sidła, które sama na siebie zastawiła? Dotyk sunących palców był otrzeźwieniem, choć znacznie bardziej chciała się w nim zatopić – dopić kieliszek do końca i zaryzykować. Kiedyś uwodziła kobiety przekonująco i rozsądnie, dzisiaj była bliska ugięcia się pod ledwie muśnięciem; nie miałaby Evie za złe, gdyby uznała ją za bezmyślną i naiwną, trochę śmieszną w tej pospiesznej chęci zawarcia rozejmu. Tak trudno było przeciwstawić się jej spojrzeniu, nagle tak ożywionemu: mogłaby wyobrazić sobie, na chwilę, w tej nietrzeźwej głupocie, że mogłaby być powodem tego opalizującego w źrenicach przejętego zaaferowania. Ton, nagle tak przychylny i solidarny, podburzał w niej tymczasem niepewność: wspólny wróg, jedna bramka, czy mogłaby jej ufać? Czy mogłaby powiedzieć jej wszystko i wierzyć, że nie wykorzysta tego niezależnie od jej woli?
– Zrozumiałby od razu, że mam w tym swój udział – stwierdziła, przymuszając myśl do rozsądku; do trzeźwiejszego nurtu, surowszego, niezachwianego bliskością kobiety o tak silnej, śmiałej aurze. Musiałby zrozumieć; kiedy wróci do domu, choćby pod jej nieobecność, znajdzie w swoim gabinecie rozrzucone dokumenty, popiół w kominku, wosk rozlany na biurko i podłogę, szufladę wyciągniętą na blat, wybebeszoną, tą, którą trzymał pod kluczem. W zuchwałości pozostawiła ślady, których nie dało się zatrzeć. Gdyby ją zdradził, mogłaby łudzić się, że tego przynajmniej nie mógłby zrzucić na nią; ale pozostawał drażniąco wierny. To, co zaszło między nimi, oczywiście, znów musiałoby jednoznacznie sprowadzać winę ku niej. – Możemy go nastraszyć. Możemy upewnić się, że nie wyjawi ani moich spraw osobistych, ani treści waszych rozmów, zamknąć mu usta w tak prosty, nieszkodliwy sposób. Nie odważy się ryzykować swoim nazwiskiem. Jeśli wywleczemy go publicznie pierwsze, co będzie go powstrzymywało przed tym samym? – spytała, nieuważnie i bez pośpiechu odwracając nakrytą jej dotykiem dłoń, by musnąć palcami nadgarstka, ująć nieznacznie, bez większej obietnicy, obrys jej ręki. – Nie powiem ci więcej, dopóki prywatność tych informacji daje nam przewagę – oznajmiła w końcu, uciekając się do rzeczowości, przed tym spojrzeniem i przed dotykiem, któremu zbyt chętna była dać się omamić. Dawno powinna odstawić wino; mówiła sobie o tym codziennie i znów piła, znów piła, znów piła, lubiła rzeczywistość uśmierzoną podpitym animuszem.
Udawała, że nie odczuła braku jej dłoni; zwinęła palce, również cofając rękę, kładąc ją na swoim kolanie. I uśmiechnęła się, z czystym, niepowściąganym rozbawieniem, na strunach krtani wygrywając przeddźwięk ciepłego, niskiego śmiechu; szczerość Evy zapiekła ją w osierdzie, ale zamiast czuć się urażona czy zawstydzona, czuła jedynie przekorne tknięcie wesołości podobne małemu parsknięciu. Nie zamierzała się z nią spierać: w istocie może nie było w tym opisie niczego ciekawego dla kogoś, kto na co dzień obcuje z historiami godnymi miejsca w gazetach. Uśmiechała się jeszcze, słuchając więc jej opowieści: zaintrygowane spojrzenie jaśniało przyjaznym przejęciem, cieniem tego miękkiego rozbawienia osadzającego się w dnach źrenic. Musiała przyznać jej tym bardziej rację: brzmiało to znacznie lepiej niż jej urzędnicze podsumowanie wieczoru. Eva umiała opowiadać historie – w końcu z tego się utrzymywała. Umiała też, najwyraźniej, znajdować się we – nie? – właściwym miejscu, by schwycić kąsek ciekawego przypadku, jeszcze za swojej młodości. Przewróciła lekko oczami na wspomnienie samczych zabaw i nadmiernie pospiesznych rąk starszego mężczyzny, jakby z kwaśnym politowaniem myślała o podobnych zakusach męskiej arogancji. A potem on upadł i rozbił sobie skroń, a ona wciąż się uśmiechała, przyglądając się kobiecie siedzącej na stoliku w jej pustym dzisiaj domu; mogła robić to przez przeszłą dekadę, straciła aż tyle.
– Kajam się – mruknęła, migocząc ognikami wesołości. – Nie udało mi się nikogo przypadkiem tego wieczoru zamordować, może przy kolejnej okazji. Będę musiała nadrobić w jakiś sposób przeszłą dekadę, jak przypuszczam, kiedy wszystko ostatecznie się rozwiąże, może uda mi się zapewnić ci z tej okazji lepsze historie. Powinnam chyba wnieść prośbę o opuszczenie dla mnie poprzeczki, zdążyłam zardzewieć przez ten czas i nigdy nie miałam aż takiego efektu u mężczyzn – mruknęła, przyglądając jej się trochę uważniej, nie zbywając się jednak rozbawionego, lekkiego tonu. Chyba nie mogła się szczególnie dziwić; Christophersen niewątpliwie przyciągała zainteresowanie, dwadzieścia lat wcześniej czy dzisiaj. Czego może, po części, jej współczuła; łapczywość starego kawalera nie mogła być przecież niczym przyjemnym, wtedy czy kiedykolwiek. Chyba zawsze zbyt dobrze przestrzegała przed sobą mężczyzn, by chcieli z nią podobnych rzeczy próbować – jedynie Nikolai, w wieku, w którym nie spodziewała się już chyba podobnych zagrożeń, ze strony mężczyzny, którego nie podejrzewałaby nigdy, mimo wszystko.
– Wydaje się w każdym razie bardzo w tym małżeństwie spełniona. Byłabym zachwycona, gdyby udało ci się wydobyć z niej coś, co mogłoby rzucić choćby najlżejszy cień na ich doskonałe małżeństwo, są razem absolutnie nieznośni, to drażniące – zauważyła, z cieniem szczerej irytacji; wprawdzie wydawało jej się przez chwilę, że udało jej się znaleźć rysę w doskonałym obliczu pani Tordenskiold, by przy kolejnym spotkaniu przekonać się, że cokolwiek wydawało jej się, że widziała, zniknęło bezpowrotnie w kamieniu nieskalania. Dała zaskoczyć się wymierzanym jej pytaniem, przystanęła między słowami, odwzajemniając jej spojrzenie uważnie, jakby wietrzyła w tym zainteresowanie podstęp (czy mogła wiedzieć? niemożliwe, uspokajała się zaraz, nie mówiła przecież nikomu, nie tłumaczyła kochankom blizny, nie mówiła... nikomu, nikomu oprócz Safíra i Nikolaia; czy to podstęp? czy przysłał ją tutaj? była pijana, nieracjonalna, Eva nie powiedziałaby jej tego wszystkiego, nie wymyśliłaby tych konfesji, co jeśli?), w końcu uśmiechając się lekko.
– Nie, nie mamy – krótka, sucha odpowiedź; bez mięsa na kości. Mogłaby powiedzieć więcej, Nikolai chciał próbować, nie znoszę dzieci, przestrzegłam go przed przyjęciem oświadczyn, że nie dam mu rodziny, o n nie ma. – Jeśli mam udzielać wywiadu, by kobiety miały, o czym czytać, możemy umówić się na trzeźwiejszy moment. Zrobiło się trochę późno, Evo.
Sohvi i Eva z tematu
Padlinożercy oczekują mięsa, ale nie mogła jej go po prostu oddać – nie mogła ryzykować tak bezpośrednią, otwartą napaścią, inaczej odwdzięczyłby się tym samym. Jeśli miała popłynąć krew, nie mogła rwać się do niej pierwsza: chciała jedynie, by wiedział, że posiada zęby nie mniej szkodliwe od jego arsenału; by pamiętał, że mogłaby ich przeciw niemu użyć, gdyby spróbował zedrzeć z niej bezpieczny naskórek niedopowiedzeń i niejasności. Nawet, jeśli wydobycie prawdy na światło dziennie w gruncie rzeczy nie zmieniało dla niej tak wiele (ludzie już ją podejrzewali; co więcej mogliby jej uczynić niż to, czego już połowicznie doświadczyła?), ale nie należała do niego, by ją wyjawiać – nie znosiła myśli, że mógłby odebrać jej tę prawdę w ten sposób, wypatroszyć ją przed ludźmi, zostawić dla wspomnianych padlinożerców. Jedyne, co przeciw niemu posiadała, to jego własne sumienie i skuteczna groźba. Impas, w którym mogłaby go skutecznie uciszyć.
Zwątpienie musiało odbić się w lustrze jej oczu; poczuła dotyk ciepłych palców na dłoni, podążający za nieustępliwym zaproszeniem, gramy do jednej bramki, jak chciałaby w to w tym momencie wierzyć – udawać, że są sobie tak bliskie, jak możnaby sądzić po tej śmiałości; i tak sobie zaufane. Jak wygodnie byłoby tę przyjaźń posiadać, zdolną uczynić słowem tak wiele, chętną podpisać się własnym nazwiskiem pod całym bałaganem. Mogłaby powiedzieć jej wszystko: całą zmyśloną nieprawdę, jaka przyszłaby jej na myśl, bo w szczerej prawdzie nie miała mu do zarzucenia wiele, na swoje nieszczęście. Jedynie naiwność, prawie szczenięcą. Czy pozwalała się zaprowadzać w sidła, które sama na siebie zastawiła? Dotyk sunących palców był otrzeźwieniem, choć znacznie bardziej chciała się w nim zatopić – dopić kieliszek do końca i zaryzykować. Kiedyś uwodziła kobiety przekonująco i rozsądnie, dzisiaj była bliska ugięcia się pod ledwie muśnięciem; nie miałaby Evie za złe, gdyby uznała ją za bezmyślną i naiwną, trochę śmieszną w tej pospiesznej chęci zawarcia rozejmu. Tak trudno było przeciwstawić się jej spojrzeniu, nagle tak ożywionemu: mogłaby wyobrazić sobie, na chwilę, w tej nietrzeźwej głupocie, że mogłaby być powodem tego opalizującego w źrenicach przejętego zaaferowania. Ton, nagle tak przychylny i solidarny, podburzał w niej tymczasem niepewność: wspólny wróg, jedna bramka, czy mogłaby jej ufać? Czy mogłaby powiedzieć jej wszystko i wierzyć, że nie wykorzysta tego niezależnie od jej woli?
– Zrozumiałby od razu, że mam w tym swój udział – stwierdziła, przymuszając myśl do rozsądku; do trzeźwiejszego nurtu, surowszego, niezachwianego bliskością kobiety o tak silnej, śmiałej aurze. Musiałby zrozumieć; kiedy wróci do domu, choćby pod jej nieobecność, znajdzie w swoim gabinecie rozrzucone dokumenty, popiół w kominku, wosk rozlany na biurko i podłogę, szufladę wyciągniętą na blat, wybebeszoną, tą, którą trzymał pod kluczem. W zuchwałości pozostawiła ślady, których nie dało się zatrzeć. Gdyby ją zdradził, mogłaby łudzić się, że tego przynajmniej nie mógłby zrzucić na nią; ale pozostawał drażniąco wierny. To, co zaszło między nimi, oczywiście, znów musiałoby jednoznacznie sprowadzać winę ku niej. – Możemy go nastraszyć. Możemy upewnić się, że nie wyjawi ani moich spraw osobistych, ani treści waszych rozmów, zamknąć mu usta w tak prosty, nieszkodliwy sposób. Nie odważy się ryzykować swoim nazwiskiem. Jeśli wywleczemy go publicznie pierwsze, co będzie go powstrzymywało przed tym samym? – spytała, nieuważnie i bez pośpiechu odwracając nakrytą jej dotykiem dłoń, by musnąć palcami nadgarstka, ująć nieznacznie, bez większej obietnicy, obrys jej ręki. – Nie powiem ci więcej, dopóki prywatność tych informacji daje nam przewagę – oznajmiła w końcu, uciekając się do rzeczowości, przed tym spojrzeniem i przed dotykiem, któremu zbyt chętna była dać się omamić. Dawno powinna odstawić wino; mówiła sobie o tym codziennie i znów piła, znów piła, znów piła, lubiła rzeczywistość uśmierzoną podpitym animuszem.
Udawała, że nie odczuła braku jej dłoni; zwinęła palce, również cofając rękę, kładąc ją na swoim kolanie. I uśmiechnęła się, z czystym, niepowściąganym rozbawieniem, na strunach krtani wygrywając przeddźwięk ciepłego, niskiego śmiechu; szczerość Evy zapiekła ją w osierdzie, ale zamiast czuć się urażona czy zawstydzona, czuła jedynie przekorne tknięcie wesołości podobne małemu parsknięciu. Nie zamierzała się z nią spierać: w istocie może nie było w tym opisie niczego ciekawego dla kogoś, kto na co dzień obcuje z historiami godnymi miejsca w gazetach. Uśmiechała się jeszcze, słuchając więc jej opowieści: zaintrygowane spojrzenie jaśniało przyjaznym przejęciem, cieniem tego miękkiego rozbawienia osadzającego się w dnach źrenic. Musiała przyznać jej tym bardziej rację: brzmiało to znacznie lepiej niż jej urzędnicze podsumowanie wieczoru. Eva umiała opowiadać historie – w końcu z tego się utrzymywała. Umiała też, najwyraźniej, znajdować się we – nie? – właściwym miejscu, by schwycić kąsek ciekawego przypadku, jeszcze za swojej młodości. Przewróciła lekko oczami na wspomnienie samczych zabaw i nadmiernie pospiesznych rąk starszego mężczyzny, jakby z kwaśnym politowaniem myślała o podobnych zakusach męskiej arogancji. A potem on upadł i rozbił sobie skroń, a ona wciąż się uśmiechała, przyglądając się kobiecie siedzącej na stoliku w jej pustym dzisiaj domu; mogła robić to przez przeszłą dekadę, straciła aż tyle.
– Kajam się – mruknęła, migocząc ognikami wesołości. – Nie udało mi się nikogo przypadkiem tego wieczoru zamordować, może przy kolejnej okazji. Będę musiała nadrobić w jakiś sposób przeszłą dekadę, jak przypuszczam, kiedy wszystko ostatecznie się rozwiąże, może uda mi się zapewnić ci z tej okazji lepsze historie. Powinnam chyba wnieść prośbę o opuszczenie dla mnie poprzeczki, zdążyłam zardzewieć przez ten czas i nigdy nie miałam aż takiego efektu u mężczyzn – mruknęła, przyglądając jej się trochę uważniej, nie zbywając się jednak rozbawionego, lekkiego tonu. Chyba nie mogła się szczególnie dziwić; Christophersen niewątpliwie przyciągała zainteresowanie, dwadzieścia lat wcześniej czy dzisiaj. Czego może, po części, jej współczuła; łapczywość starego kawalera nie mogła być przecież niczym przyjemnym, wtedy czy kiedykolwiek. Chyba zawsze zbyt dobrze przestrzegała przed sobą mężczyzn, by chcieli z nią podobnych rzeczy próbować – jedynie Nikolai, w wieku, w którym nie spodziewała się już chyba podobnych zagrożeń, ze strony mężczyzny, którego nie podejrzewałaby nigdy, mimo wszystko.
– Wydaje się w każdym razie bardzo w tym małżeństwie spełniona. Byłabym zachwycona, gdyby udało ci się wydobyć z niej coś, co mogłoby rzucić choćby najlżejszy cień na ich doskonałe małżeństwo, są razem absolutnie nieznośni, to drażniące – zauważyła, z cieniem szczerej irytacji; wprawdzie wydawało jej się przez chwilę, że udało jej się znaleźć rysę w doskonałym obliczu pani Tordenskiold, by przy kolejnym spotkaniu przekonać się, że cokolwiek wydawało jej się, że widziała, zniknęło bezpowrotnie w kamieniu nieskalania. Dała zaskoczyć się wymierzanym jej pytaniem, przystanęła między słowami, odwzajemniając jej spojrzenie uważnie, jakby wietrzyła w tym zainteresowanie podstęp (czy mogła wiedzieć? niemożliwe, uspokajała się zaraz, nie mówiła przecież nikomu, nie tłumaczyła kochankom blizny, nie mówiła... nikomu, nikomu oprócz Safíra i Nikolaia; czy to podstęp? czy przysłał ją tutaj? była pijana, nieracjonalna, Eva nie powiedziałaby jej tego wszystkiego, nie wymyśliłaby tych konfesji, co jeśli?), w końcu uśmiechając się lekko.
– Nie, nie mamy – krótka, sucha odpowiedź; bez mięsa na kości. Mogłaby powiedzieć więcej, Nikolai chciał próbować, nie znoszę dzieci, przestrzegłam go przed przyjęciem oświadczyn, że nie dam mu rodziny, o n nie ma. – Jeśli mam udzielać wywiadu, by kobiety miały, o czym czytać, możemy umówić się na trzeźwiejszy moment. Zrobiło się trochę późno, Evo.
Sohvi i Eva z tematu