Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    02.03.2001 – Główny hol, Krucza Straż – G. Molander & U. Löfgren

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    02.03.2001

    Niepokój, jak lepka sadza, zalegał w kominie krtani, w pierścieniach chrząstek tchawicy; nakładał się z nachalnością pod miękkim dywanem skóry. Minęło zbyt wiele czasu, mogła pomyśleć, wsłuchana w ciszę młóconą ledwie terkotem wiszącej tarczy zegara, minęło zbyt wiele czasu (pies stawał pod skrzydłem drzwi, zupełnie, tak jakby czekał, łudząc się na spotkanie po krótkiej chwili właściciela), minęło zbyt wiele czasu. Niepokój był niczym plaga nieznanej odmiany chwastu, choroba, której cierniowe, coraz dojrzalsze pnącza wspierały się na nasadach najbardziej wrażliwych tkanek. Z początku miała podobną, psią, dziecięcą naiwność, przejrzystą jak górski strumień, naiwność, którą widziała w lśniących, zwierzęcych ślepiach wpatrzonych z ufnością w przestrzeń; z biegiem dni wypłowiała, wiotczejąc i tracąc kształty. Milczące, głuche akordy zbrylały się w jeden utwór, wymowny w swoim ponurym, surowym obwieszczeniu, gdy ostatecznie zgiął się pod nim kark, gdy wwiercał się w tunel uszu. Sąsiad, który pozostawił jej psa pod opiekę ewidentnie nie wrócił, krótki, obiecany odcinek czasu uległ już przedawnieniu i pokrył się gąszczem pleśni. Nie mogła, ponadto z innych, niekorzystnych powodów opiekować się czworonogiem; Hvískr stawał się coraz bardziej, nieznośnie niemal zazdrosny, skłonny nawet do atakowania tymczasowego lokatora. Było jej coraz trudniej, przeżywała podobnie rozpacz ukrytą w ciele swojego pierzastego towarzysza; jej serce, niczym kulawy tancerz, zataczało się wielokrotnie, wbiegając w barierki żeber.
    Przekroczyła próg budynku Kruczej Straży wartkim, wzmożonym krokiem, którego echo niosło się po skrzepniętym, martwym jeziorze posadzki; spojrzenia, zagnieżdżone niekiedy ze szczyptą konsternacji, nie drasnęły zbyt wyraźnie membrany jej świadomości, skupionej, oddanej sprawie, jaka przywiodła ją w danym dniu do kwatery. Co tutaj robisz? Nie powinnaś być na urlopie?, zapytał ją jeden z młodszych oficerów, który pamiętał słowa wpuszczone w krótką rozmowę jeszcze sprzed kilku dni; miała odwiedzić matkę, jednak spędzała ten czas na spełnianiu obywatelskiego obowiązku, do którego nie wymagano przynależności do stróżów prawa.
    - Nie jestem w pracy - oświadczyła matowo, bez większych kropel emocji zdolnych rozbryznąć się w okolicznej przestrzeni pomiędzy klamrą sylwetek. Wyminęła go, bez szczegółowych, wdrażanych ceremonii, z Hvískrem siedzącym jej na podporze kościstego ramienia, który stanowczo odmówił pozostania na zewnątrz.
    - Gerda - przywitała się z inną stażystką, która, podobnie jak ona miała już wkrótce zostać pełnoprawnym oficerem. Nie siliła się na fałszywą serdeczność, nie wytaczała przed nią wytartych pytań o aktualny nastrój, nie próbowała kurtuazyjnie poznać, co najzwyczajniej słychać u koleżanki ze szkoleń. Jej wyraz twarzy mógł mówić dosadnie wiele, choć równocześnie nie mówił nic szczególnego; irracjonalnie, jak sama przyznawała, było jej wstyd przyznawać, że oto kolejna osoba mogła zostać ofiarą zakazanego rytuału. Nie chciała jej tym obarczać; nie z powodu, że czuła się mniej wrażliwa od niej na przeciwności, tylko z powodu, że podobne zdarzenie nie powinno mieć miejsca, nie powinno być usłyszane przez kogokolwiek z funkcjonariuszy; nawet w obliczu wzmożonych serii patroli musieli najwidoczniej przeżuwać kęsy porażki.
    - Chciałabym zgłosić zaginięcie - wierzyła, że o niektórych rzeczach koniecznym jest mówić wprost; dlatego tak uczyniła.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Minuty grzęzły w gęstej ciszy, zapadały się w niej niespiesznie, odłamki regularnego tik i wiernego tak rzucone w kałużę nagrzanego kauczuku, ścinki umykającego spod palców, nieznośnie bezczynnego czasu. Cisza była jednak w tym miejscu omenem dobrym; szczególnie w ostatnim czasie, kiedy każde skrzypnięcie otwieranych drzwi z wysokim prawdopodobieństwem oznaczało kolejną tragedię, odkrytą za późno, już zwietrzałą i ostygłą (twarz kobiety znalezionej w lesie nękała pamięć, choć tak uporczywie odwracała od niej wzrok; czy widzieli ją, kiedy patrzyli jej w oczy? zimno jej skóry? czerwony kształt wyciosanej na ramieniu runy? trudniej było podtrzymywać cudze spojrzenie od tego czasu; zapomniała komuś powiedzieć, pozbyć się z siebie wspomnienia, przyznać się do strachu). Luty przyniósł odpowiedzi na wiele oczekujących rozwiązania zgłoszeń – nieliczne były szczęśliwe. Śledziła je uważnie, ułożone na kuchennym stole w swoim mieszkaniu, niektóre ogłoszenia drukowane przez nią w poprzednich miesiącach, niektóre zerwane ze ściany kamienicy; nie chciała wynosić odbitek twarzy i nazwisk bezpośrednio z pracy, choć spisywała imiona na marginesie notesu ukradkiem; wstydziła się tego zbieractwa cudzego nieszczęścia, duchów zanoszonych do swojego domu, narastającej obsesyjności, z jaką przekładała kartki na kurhany tych straconych i tych jeszcze nie, wstydziła się nieładu, jakim obrastało jej własne życie otaczające te skrupulatne, poprawiane codziennie kopczyki, jak doglądane troskliwie memento. Odgrzewane kolacje jadała przy parapecie, miała jeszcze tyle rozsądku, jakby mogło to stanowić jakiś objaw zdrowego umiarkowania: nie siadać z grozą do stołu. W nieoświetlonym pokoju, nieoświetlonej ciszy, ze wzrokiem śledzącym znikome poruszenia za oknem, tak spędzała wieczory – tak miała spędzić dzisiejszy. Na zewnątrz powoli wzmagał się wiatr; nauczyła się zauważać jego dotyk, jego kierunek, jego zaproszenie lub przestrogę – zbyt wiele razy przekonała się, dlaczego w wichurę krępe kruki siadały na gałęziach blisko pnia, dlaczego żadna jaskółka nie ważyła się rozłożyć skrzydeł na wyższym niebie, czując nadchodzący deszcz; dzisiaj musiała czekać, w ciężkości swojego ciała, aż nasenny wywar przepędzi obawę przed snem.
    Poruszenie głównych drzwi rzuciło szklany odbłysk na sufit, mignęło w oku, po gęstym tik, przed ostrzejszym tak, w którym otrząsała się z rozważań, szarych i nieważkich jak pył strącany ze spuszonych piór. Wyprostowała się łagodnie, zauważając skłębiony kołtun niebieskiego tuszu, jakim naznaczyła kartkę bezwiednie, w kreślonych nieświadomie liniach zastygał nieporządek, wierny kondycji myśli. Zakryła go okładką notesu, podnosząc spojrzenie i łagodny uśmiech ku przemierzającej hol postaci – z zaskoczeniem rozpoznając w niej kruczą stażystkę i pierzasty kształt osiadły jej wiernie na ramieniu, tak charakterystyczny. Były w podobnym wieku i w podobnym niedopasowaniu do tego miejsca, Ulrika wzbudzała w niej jednak zawsze niezrozumiałą, instynktowną niepewność; onieśmielenie, być może, inne od pozostałych przez poczucie, że porozumienie – przez podobieństwa – nie powinno być im trudne, tymczasem zawsze uciszała ją nieśmiałość. Były sobie podobne – i były sobie różne, przede wszystkim, jak się jej zdawało, w odwadze i zdecydowaniu. Nawet odgłos jej kroków zdawał się niezawahany; krótkie słowo w odpowiedzi na przypadkowe pytanie, jakby strącała je bez przejęcia z ramienia, przypadkowy okruch czyjegoś zainteresowania, którego nie miała w planie.
    Myślała chyba, że zboczy z drogi – dopóki nie wymówiła jej imienia. W innym wypadku mogłaby pomyśleć, że to jedynie uprzejmość; w tonie znajdowała jednak tę pewność, wyraźny rys intencji, pod którym przez chwilę miała ochotę podnieść się z recepcyjnego krzesła. Rozchyliła usta, spoglądając wpierw na nią, później na Hviskra, jakby mógł zrozumieć tak samo łagodny odruch niewerbalnego powitania. Mimo wszystko, mimo tego okrutnego prawdopodobieństwa, które rozumiała, wyjaśnienie odbierała z łagodnym zaskoczeniem ugaszającym mimowiedność uprzejmego uśmiechu w kącikach. Formularz leżał na wierzchu, wciąż pod ręką, sięgnęła po niego natychmiast.
    Ktoś bliski? – spytała nieopatrznie; dopiero uniósłszy znów spojrzenie, reflektując śmiałą naiwność tego pytania. Troska przebrzmiewająca w jej głosie wydała jej się niezręczna. – Potrzebuję nazwisko zaginionego, adres, charakter powiązania ze zgłaszającym, okoliczności – ściągnęła ton do konkretów, tłumacząc własną ciekawość między słowami jakby pospiesznie, sięgając po długopis i spoglądając pobieżnie na formularz. – Kiedy widzieliście się ostatni raz?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nosiła w sobie bezsilność niczym odrażającą, wyniosłą powłokę guza; jak szpetne ślady choroby, jak narośl prześwitującą przez płaty włożonych ubrań, którą pragnęła skrywać skrzętnie przed światem. Porastająca ją, chimeryczna anomalia broczyła posoką obaw i pluła prosto w twarz ropą, szydząc z niej wydrążoną, koślawą raną odleżyny; przyznanie się, jakże gorzkie, do sytuacji bez wyjścia, sytuacji, w której miała zupełnie skrępowane ręce, przychodziło jej z wiekopomnym trudem.
    Była wprost sfrustrowana, zupełnie, jakby kłamała w żywe oczy, składając obywatelom razem z innymi funkcjonariuszami obietnicę ochrony, świadoma, z tyłu głowy, że nie będzie w stanie jej należycie dotrzymać, stosownie do uplecionych oświadczeń. Zaginięcia, notowane przez ich służby nie gasły, nie były ledwie sterczącym, woskowym kikutem ogarka palącego się coraz mniej jaskrawym płomieniem drgającym w kotarze dymu. Problem przepadających bez wieści galdrów utrzymywał się - bez względu na pokładane starania, bez względu na ich nadzieję, bez względu na własny zapał, w którego rytmie tętniły koniuszki serc. Uważała się, odkąd zdołała sięgnąć łapczywą dłonią pamięci, za osobę czynu - i coraz częściej z nieubłaganą pewnością odnosiła wrażenie, że wokół niej budowana jest ciasna, przeklęta klatka, że krępują ją niewidzialne łodygi sztywnych łańcuchów, osaczających ją w coraz ciaśniejszych i nieugiętych splotach. Nie mogła pertraktować z tym przypisanym losem, nie mogła odmienić biegu tabunów przesuwających się ponad miastem wydarzeń, które przypominały powłoki szczelnych, wełnistych i brudnych, deszczowych chmur.
    Nie była skłonna roztkliwiać się długotrwale nad niekorzystnym widmem sytuacji, wręcz przeciwnie, poszukiwała czynnego sposobu na znalezienie wyjścia, a w tym przypadku jej rozdrażnienie wyłącznie narastało; nie miało ust, a pragnęło jedynie krzyczeć, aż dotrze po krańce wszystkich wzgórzy budynków. Hvískr doskonale przeczuwał za pomocą zwierzęcej intuicji każdy z bagaży trosk, zarzucony przez nią na plecy, przeczuwał, w związku z czym nie opuszczał jej, nie zostawiał za barierą dystansu podczas wizyty w kwaterze Kruczej Straży; jego pazury wpijały się na granicy bolesności w kościstą nierówność barku schowaną pod połami płaszcza i wygodnego swetra.
    Nie, zagnieżdżone w jej spojrzeniu nie strącało podobnych, bliźniaczych refleksów niepokoju i zatroskania z obręczy kolorytów tęczówek. Zaginiony nie był jej matką, ciotką, ani nikim powiązanym banalną krwią pochodzenia; niepokój, pomimo tego, nie odstępował jej w każdej cząstce rozmowy, nawet, jeśli stała się pozornie przesiąknięta służbowymi frazesami.
    - Ebbe Larsen, czterdzieści dwa lata, pracuje jako alchemik. Mieszka samotnie. Ostatnio widziałam go 19 lutego na klatce schodowej - podała dokładny adres w Dzielnicy Ostatniej Walkyrii. - Jestem jego sąsiadką z tego samego piętra. Wybierał się do rodziny w Aarhus, planował wstępnie wrócić w sobotę 24 lutego. Dzisiaj, w godzinach porannych, w swojej kamienicy spotkałam mężczyznę przedstawiającego się jako jego klient, który był z nim umówiony po odbiór eliksiru - zatrzymała się, chociaż reszta informacji podchodziła aż pod jej gardło, podchodziła nieprzyjemną flegmą nieporadnej konieczności.
    Szlag.
    Musiała się znacznie bardziej odsłonić, znacznie bardziej ujawnić i naszkicować dokładniejszym obrysem sytuację. Przy Gerdzie wszystko było łatwiejsze; wiedziała, że nie odniesie się do niej z rozdmuchaną, godzącą pobłażliwością, wiedziała, że nie wyśmieje jej oświadczenia i nie będzie próbować doszukiwać się w podawanych słowach braku profesjonalizmu.  
    Dlatego - bez zawahania - podjęła swoją decyzję.
    - Pan Larsen powierzył mi pod tymczasową opiekę swojego psa. To odpowiedzialny człowiek - nadmieniła - jestem przekonana, że poinformowałby mnie o konieczności pozostania dłużej w Danii i nie umawiałby zleceń, których nie może przyjąć.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Nieruchomość źrenic zdradziła bezdźwięczne zaprzeczenie; Ulla nie uchylała go przed zadanym najpierw pytaniem w zdradliwym odruchu żalu czy poruszenia – ciemne, uważne talary pozostawały klarowne, poznaczone jedynie powagą i rzeczowością. Herbacianym spojrzeniem, podtrzymanym zbyt długo w skrzyżowaniu uwagi, napotykała twardy kamień ich odległego dna, ocierała o nie poczucie pewności, zdzierając naskórek własnego rezonu. Uciekła więc w białość luk czekających na właściwe wypełnienie, pomiędzy litery ułożone w precyzyjny szyk instrukcji, odczytywanych na głos przyzwyczajoną już formułą. Wbrew odruchowej ciekawości unikała spoglądania na Hviskra, choć posiadała bezbrzeżne pokłady fascynacji dla opalizujących wzorów piór i krzywizny dziobów; choć zastanawiała się, czy dojrzałaby w czarnych perłach oczu cień kobiecej emocji, gdyby tylko przyjrzała się wystarczająco uważnie i czy w promieniach chorągiewek odciskała się sztanca jej linii papilarnych, i czy u nasady półprzezroczystej stosiny, tuż pod przypiórkiem, tkwił współdzielony fragment duszy. Zawsze miała osobliwe wrażenie jednak, że nie powinna – że przyglądanie mu się byłoby czymś nieodpowiednim, czymś intymnym jak odchylenie dłonią spiętego kołnierza, wsunięcie palców pod mankiet na dłoni opartej obok przypadkiem, kiedy znały się ledwo. Fascynowała ją ta bliskość, półludzka, półzwierzęca; spoiwo trudnej do zobrazowania w opisach więzi.
    Stalówka pióra podążyła za słowami wiernie, brocząc granatowym atramentem we wskazane miejsca; Ebbe Larsen, 42, alchemik. Sąsiad zgłaszającej (jej dane wypełni później sama), ostatnio widziany 19 lutego; mijał dokładnie tydzień od dnia, na który przepowiadał swój powrót (wydało jej się to takie uporządkowane i takie powściągliwe: Ulrika czekała dokładnie tydzień, nim niepokój dojrzał do miary prowokującego podejrzenia; czy czekała świadomie, odliczając te dni? spoglądając nad ranem i wieczorem na kalendarz, sprawdzając, jak długo powinna jeszcze mu dać, gdzie kończyła się rozsądna cierpliwość). Pojechał do Aarhus, do rodziny, a więc miał bliskich, którzy nie zgłosili jego nieobecności – a przynajmniej zgłoszenie nie dotarło do siedziby głównej, choć podjednostki zewsząd przesyłały przynoszone im nazwiska dla pojęcia pełnej skali problemu; a więc, prawdopodobnie, zaginął gdzieś pomiędzy, między Aarhus a powrotem do mieszkania, w rozległym odcinku dwudziestego czwartego dnia lutego; być może strawił go Midgard, nim zdążyłby dotrzeć do swojej kamienicy.
    To dzisiaj pierwszy – odezwała się między szmerem stalówki znów nieopatrznie, tonem przegryzionym kwaśną niewesołością. Tak ułożone słowa brzmiały jak próba nadziei, tymczasem nie było w tym nic pocieszającego: to nadal jeden człowiek więcej pośród domniemanych duchów, jeden człowiek więcej pod stropem jej zatłoczonego duchami ciemienia. Mimowiednie zapamiętała adres, zapamiętując też, że byli sąsiadami; to też wydawało się niewłaściwie, choć nie było żadną tajemnicą. W wolnej chwili, być może, pomyśli więcej. Prowadzona naturalną ciekawością, spróbuje wyobrazić sobie jej życie, drzwi dalej od podanego adresu, a może piętro wyżej; drapanie kruczych pazurów na drewnianej żerdzi, książki spiętrzone na półkach. Wyobrażała sobie, że nie były tak różne.
    Uniosła głowę na dźwięk dalszych słów, wykańczając ostatni wyraz niedbałym pociągnięciem, odciskającym się mocniej na kartce. Próbowała odczytać, znów, treść jej spojrzenia, napotykając jedynie cień niepokoju, naprężoną, cienką żyłkę nieprawidłowości.
    Być może ktoś z rodziny wziąłby go pod opiekę, dopóki nie wróci – odparła, mając wrażenie, że to jednak za mało; że powinna powiedzieć więcej. Dopóki nie wróci, jakby ktokolwiek tego się spodziewał, tymczasem obie wiedziały, że prawdopodobieństwo nikło z godziny na godzinę przez ostatni tydzień. Odmawiała mówienia o nich jak o zmarłych przedwcześnie. – Skontaktuję się z nimi w tej sprawie. Może zostać u ciebie, do tego czasu? – czuła, że powinna zapytać; że Ulrika nie wspomina o tym zupełnie jedynie przy okazji spisywanych informacji. Zdawała się nigdy nie mówić czegoś bez potrzeby.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Bała się, że emocje rozmieszczone w jej wnętrzu pierzchnącą galaktyką obawy, skręcone w ciasną spiralę materii wybrakowania, nie mogły być dostateczne; bała się, że nie była w stanie ich adekwatnie nanieść na fundamenty podatnej, posłusznej gliny fizjonomii, odsłonić za pośrednictwem wdrożonych odruchów zachowania, uczynić naturalnie-jawnymi. Odczucia, od kiedy mogła spamiętać, zalegały pod miękką, gładką łupą jej skóry, ściskały serce obręczą, wnikając w podłoże wsierdzia, kąsając płetwy zastawek. Bała się nawet teraz, rozważając, czy zaginięcie sąsiada odcisnęło ślad piętna na płachcie jej świadomości, czy nie zjawiła się w danym miejscu wyłącznie z surowego poczucia obowiązku i zwierzęcego konfliktu, pęczniejącego pomiędzy ścianami jej mieszkania. Zbyt rzadko, zdecydowanie zbyt rzadko rozprawiała, co czuje sama w trwających objęciach chwili; matka wypomniała jej kiedyś, że nie potrafi zupełnie okazać wsparcia - jej słowa, mimo, że kilkuletnie, obijały się wielokrotnie o czaszkę jak tnące nożyce fal. O wiele łatwiej, wygodniej, gościła w dystansie pracy, zdejmując pokrywy masek, tylko, aby już wkrótce nałożyć na siebie nowe. Wiedziała, że dużo osób nie traktuje jej przenigdy z powagą, czego nie zawahała się przekuć na własną, możliwą korzyść. Nie rozbudzała podejrzeń, zapleciony dookoła niej wieniec postronnych osób przeważnie nie domyślał się, ile widzi i słyszy, ile spomiędzy uzyskanych ziarenek informacji wykorzysta w przyszłości, pilnując, aby wydały niezbędny i użyteczny plon. Obecnie, pomimo tego, nie była wdrożona w rolę, jej twarz była czysta, skąpana prostodusznością jak wdzierającym się przez zapory okien, coraz hojniejszym słońcem, bez żadnych nakryć obłudy, bez znamion najmniejszej gry. Szwy, które dawniej trzymały krańce rezerwy, stawały się dziś luźniejsze; na całe szczęście, przyznała. Na całe szczęście.
    - Postaram się, by tak było - pokiwała głową. Uśmiech, w który składała usta, miał lekko kwaśnawy posmak; dobra wola, okazana jej chwilę wcześniej przez Gerdę tworzyła jednak przyjemny i ciepły akcent w siarczystym chłodzie wątpliwości. Liczba, wypowiedziana przez Molander, nie była wciąż dobrym znakiem; nic nie usypiało czujności podobnie zdradliwym szumem jak sporządzone bezdusznie statystyki. Była wprost przekonana, że obie zachowały podobny, pełen trzeźwości wniosek; pod każdym symbolem liczby skrywała się przede wszystkim osoba, z krwi i kości, z łańcuszkiem przejętych krewnych martwiących się o jej los. Próbowała, na ile wciąż potrafiła, nie myśleć o nich w kategoriach osób zmarłych, duża część rozczarowań wyrobiła w niej jednak szpetną i karygodną manierę spisywania na straty, wcisnęła w jej głowę uporczywą, żałobną pieśń powtarzaną niczym ze zdartej i zaniedbanej płyty, że wkrótce później odnajdą kolejne, trawione rozkładem ciało. Zdarzało się, oczywiście, że część zaginionych wracała; był to, pomimo tego, zbyt mały jeszcze odsetek, który nie umiał nadal przełamać pieczęci klątwy.
    - Dziękuję - dodała nagle, przypominając sobie, że ma w istocie naprawdę jej za co podziękować. Okazywana wdzięczność znalazła się poza granicą martwych, zasuszonych eksponatów kurtuazji; co najważniejsze, poczuła się znacznie pewniej, być może nawet zbyt pewnie, chcąc właśnie teraz dokładniej nakreślić sytuację, ukazać jej rdzeń problemu, zdolny spędzać sen z zaciśniętych w pragnieniu odpoczynku płatków powiek.
    - Niestety - przyznała - Hvískr jest bardzo zazdrosny. Muszę uważać, aby nie wyrządzili sobie nawzajem krzywdy - wyciągnęła dłoń, by zatopić ją w ciemnym, nastroszonym pierzu podgardla swojego skrzydlatego towarzysza. Poprzestanie na samym, surowym fakcie zdawało jej się w tej chwili zupełnie nieadekwatne; musiała rozwinąć temat. Chciała.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Nieruchomość fizjonomii jakby woskowych fascynowała ją; ludzie doskonale opanowani mieli zwyczaj przyciągać wzrok, wzbudzać niezdrowe zainteresowanie, zadrażniać tkliwe końce nerwów odżywiających subtelnymi bodźcami tkankę ciekawości. Wobec nich zdawała się najbardziej czuła: wobec ekspresji w skali mikro i przyzwyczajeń niedostrzeganych, wobec odruchów, o których nie zdawano sobie sprawy, tych najbardziej instynktownych. Powściągliwość zapalała w niej potrzebę dociekania, którą tłumiła w sobie długo, z braku odwagi i przywiązania do życia własnego, bezpiecznego w wąskich granicach prostych obowiązków, czterech ścian mieszkania, wyjustowanych równo książek o czystych marginesach i – czasem tylko, w pośpiechu – zagiętych rogach. Tymczasem życie przestawało być dłużej takie samo, życie zewsząd napierało, płochliwe i zagrożone, zmuszając do odkształcenia znajomych granic, zatarcia ich i w końcu przekraczania, choć podeszwa wiąż przystawała jej w miejscu, w którym kiedyś rozpoznawała linię brzeżną między rozsądną obyczajowością a czymś jeszcze niezaznanym, czymś ciekawym. Wodziła, póki co, jedynie myślą. Podążała za ludźmi do ich domów, obserwowała ich nawyki, odgadywała wzór na ich pościeli, próbowała odgadnąć myśli i nieistotne znaczenia w drobnym odbarwieniu na nogawce spodni. Obserwowanie dziesiątek indywidualnych żyć piszących swoje ścieżki w korytarzach ulic rozzuchwalało ją powoli, choć nie przyznawała się do tego. Z początku pragnęła wyłuskać z tkanki miasta punkt zapalny, nabiegły zepsutą krwią i mglistą substancją źrenic; w którymś momencie zaczęła zauważać w tym wszystkim ludzi. W którymś momencie zaczęła się im przyglądać bardziej, odprowadzać późnym wieczorem do mieszkań, zaglądać w okna cudzych domów, przez niezdrową ciekawość. Nie znajdowała odwagi, by w samotnych drogach powrotnych, późnym wieczorem, towarzyszyć im w swojej osobie – chciała poznawać i nie oddawać siebie. Nie wiedziała, często, jak oddać siebie w sprawiedliwej równości. I zastanawiała się, bezwolnie, czy Ulla byłaby tym zaskoczona – gdyby zapukała kiedyś w drzwi obok lub piętro wyżej od zapisanego adresu.
    Miała niepozorny uśmiech, dopasowany do niepozornej postaci. Niewylewny podobnie do pociemniałego wejrzenia, trochę kwaśny – odpowiadała jej podobnie, trochę łagodniej, trochę z silniejszą wiarą, że może jeszcze tego człowieka zobaczą, może będzie żywy. Może zwyczajnie wyskoczyło mu coś po drodze i nie zdołał jej zawiadomić; choć szanse na to były znikome. Może czasami zachowywał się niepodobnie do siebie, jak każdy człowiek – może febryczny stan miast zmuszał go do podobnej zmiany. Luzował dotychczasowe gruzły nawyków, obaw i zahamowań. Kazał zejść ze znanej ścieżki, podążyć za kimś do jego domu, do jego życia, zamiast zając się swoim, wraz ze wszystkim, co w nim zostawiał bez opieki, jak ona nieotworzone listy na parapecie, schnące kwiaty, dywan przemakający śniegiem wpadającym przez otwarte na oścież okno.
    Przynajmniej tyle mogę zrobić – odparła, uśmiechając się już inaczej; cieplej, z życzliwością prawie domagającą się, by poprosiła o więcej, bezwiedną i szczerą. Wyraźnie naiwną, jak gdyby wystarczyło zaledwie wyciągnąć dłoń, by włożyła w nią więcej dobrej intencji i siebie; naiwną w sposób, z którego kobieta powinna już dawno wyrosnąć, bo nie był dłużej bezpieczny. Nie był nigdy bezpieczny, ale szczególnie wtedy, kiedy stawało się kobietą; niezdolność odmowy pomieszana z wrażliwością na cudzą uwagę, potrzebą, by nie być kłopotem. Dopiero kiedy Ulla sięgnęła palcami piór, podążyła za nią spojrzeniem, zatrzymując wzrok na jej towarzyszu. Łuki brwi uniosły się nieznacznie, wiedzione subtelnym zaintrygowaniem. Jak daleko sięgało wzajemne powiązanie, w wielu budzące przecież nawet wstręt, przez tę bliskość? Jak głęboko w naczynie duszy? Jak smakowała jego zazdrość?
    Czy to nie dezorientujące? – pytanie zabrzmiało ciszej, wyraźnie niepewnie wstępując na grunt kontrowersyjnego i tak intymnego tematu. – Odczuwać  wszystko razem – uściśliła jeszcze ciszej, jakby teraz dopiero rozumiejąc wyraźniej swoją niedelikatność; na policzki wstąpił jej rumieniec, zawinęła palce na trzymanym długopisie. – Mogę zatrzymać go u siebie. Tego psa – pospiesznie poprawiła, z trudem podtrzymując płoche spojrzenie naprzeciw jej wzroku.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Życie jest kręgiem murów;
    jest wyboistą ścieżką, jest stromym szlakiem, na którego kamieniach rozgniotą się nawet twarde, wytrwałe przeguby kolan, jest szeptem blizn i jest raną zionącą ognistym bólem. Rzeczywistość - skłębione okrutnie zbiory, przeciwne do oczekiwań - jest wielką, przeklętą ścianą, o którą prędzej czy później zostaje skrwawione czoło. Jej pierwsze, silne zderzenie nastąpiło dość szybko, jeszcze w rodzinnych murach, jeszcze podczas rozkwitu drobnych pąków dzieciństwa; sprawiło, że postrzegała świat jako szereg defektów, niedoskonały i równie przy tym niezwykle intrygujący. Świat był zbyt ciasny i kruchy, aby pomieścić wielkie, rozdmuchane wartości ideałów, pomimo tego powinno się podjąć próby, by znaleźć ich jak najwięcej i pielęgnować w sobie. Z tym przekonaniem, z tą filozofią nie-perfekcyjną, porysowaną, jednak bezsprzecznie własną, parła dumnie przed siebie, z uniesioną w pewności brodą i głową częściowo skrytą w wełnianych objęciach chmur. Akceptowała siebie; była świadoma ciągłych potrzeb rozwoju na szczeblach kariery oficera w Kruczej Staży, świadoma, jak wiele jeszcze - przy pozytywnym, radosnym patrzeniu w przyszłość - jest przed nią i oczekuje aż zwolnią się więzy mgły. Wierzyła, że jest gotowa nawet gdy na języku odczula posmak frustracji tlący się niczym popiół.
    Przypadki - małe i duże - zbliżają do siebie ludzi. Według uduchowionych i wzniosłych treści przekonań przypadki zresztą nie mogły choć w drobnym sensie istnieć, nic nie ostało się w rękach losowości, gdy było przeznaczeniem utkanym przez boskie Norny. Bez względu na to czy ich zetknięcie było echem zamysłów czy najzwyklejszym, błahym wybrykiem świata, zyskała w sobie poczucie wyjątkowości chwili. Niezwykle rzadko miała okazję mówić w podobny sposób, inny niż sympatyczne, wygodne rozmowy na temat samopoczucia i kwestii związanych z pracą.
    - Nigdy nie rozważałam o tym w podobny sposób - przyznała szczerze; przez drobną iskrę momentu nie patrzyła jej w oczy, które nagle uciekły razem z błyskiem spojrzenia, tęczówki wbiła w nieokreślony, bliżej niejasny punkt dryfujący w przestrzeni. Nigdy nie rozważała, że jedynie sprowadza na siebie gęstą, kolejną powłokę uczuć, nigdy nie rozważała, że mogła mieć inne wyjście, że mogła postąpić źle.
    - Nie czuję się przytłoczona - przywykła do wielu rzeczy, w tym także do niejasności, których nie mogła objąć ręką umysłu; próbowała w ten sposób zmniejszyć swoją frustrację wyznaczoną szeregiem nękających ją plag zwątpienia. Przez wszystkie lata sumiennie próbowała się uczyć, aby nie wylądować w przełyku własnej przepaści, zwłaszcza skoro wybrała dla siebie ścieżkę, na której wymagano okiełznania i potulności trzymanych wewnątrz emocji. Często, wciąż nieuchronnie czuła, że błądzi ledwie we mgle; że wie stanowczo zbyt mało, nawet na temat siebie, że jej odczucia są skryte w głębokim sejfie, do którego nie znała choć części kombinacji szyfru.
    - Myślę, że w dużej mierze nie mamy wpływu na więzi - musiała dodać - które nas złączą z innymi - nikt nie miał zupełnej władzy nad emocjami, część osób była wprost bliższa, inna bardziej odległa i obleczona dystansem. Część istot zostawała kompanami na długie, wspaniałe lata; co jednak decydowało o charakterze i nasileniu przywiązania, dlaczego spomiędzy tłumu każdy zdołał wyłuskać dla siebie cenioną cząstkę i dlaczego akurat ją, dlaczego dokładnie w ten - a nie inny - sposób?
    - Czasami zrobimy wszystko - wyznała niemal półszeptem, wszystko, bez najmniejszego zastanowienia. Część dokonanych rozstań mogła być obojętna, inna pozostawiała silne, niezwykle bolesne rany, część nawiązanych relacji miała odmienny, bardziej jaskrawy kolor. Odmienny posmak; skłócony czasem z rozsądkiem, ze wszystkim, co mówią inni.
    Przerwała, skupiając się na zapadłym oświadczeniu.
    - Naprawdę? - zapytała z wyraźnym choć przyjemnym zdziwieniem; nie spodziewała się, mimo wszystko, podobnego gestu. Liczyłaby, znacznie prędzej, na koleżeńskie rady lub podanie adresu instytucji sprawującej tymczasową opiekę. Kąciki jej ust mimowolnie podsunęły się ku górze, wspinając się po policzkach.
    Dodała:
    - To… bardzo miłe z twojej strony - przyznała niezwykle szczerze, początkowo nie wiedząc nawet, co właściwie powiedzieć; słowa w obliczu obecnej sytuacji zdawały jej się zbyt płytkie i wypłowiałe jak stary, wyświechtany materiał. Nie miała zamiaru jednak obciążać Gerdy spontanicznym oświadczeniem, nie chciała stać się ciężarem, wspomnieniem, którego będzie żałować.
    - Gdybyś chciała się lepiej zapoznać z psem, możesz mnie odwiedzić w dowolnej chwili po pracy - oświadczyła, proponując jej początkowe zetknięcie się ze zwierzęciem, skądinąd bardzo oddanym, spokojnym i sympatycznym. Odwołała wizytę w rodzinnym domu, co oczywiście wykrzesało z jej matki gorycz niezadowolenia; przełknęła ją, mimo tego, ostatecznie, gdy zapewniła ją, że pojawi się przy kolejnej, nadarzającej się okazji. Emocje musiały opaść, stąd też wolała zaszyć się w skorupie samotności, we wnętrzu swego mieszkania; nie była jednak, co oczywiste, w żaden sposób przeciwna dodatkowym odwiedzinom - zwłaszcza, jeśli miały jej pomóc.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Próbowała sobie to wyobrazić – subtelną wiązkę animalistycznych emocji przepływającą równoległym strumieniem obok własnych afektywnych wrażeń; lub może płynących jedną rzeką afektacji, niemożliwą do rozdzielenia, porywającą w meandry i zawirowania obydwa sprzężone ze sobą serca; wyobrażała sobie, że nie potrafiłaby ich od siebie odróżnić. W dzieciństwie myślała o tym czasem, nieśmiało, z dziecięcą fascynacją, pielęgnując młodego wróbla do odzyskania zdrowia i zdolności lotu; nigdy na poważnie. Coś podobnego wydawało jej się magią w sposób, w jaki dla śniących magią były podmioty ich zmyślnych legend, próbujące wyjaśnić punkty, w których prawda ocierała się o granice ich poznania: była fascynująca i zarazem zbyt onieśmielająca, by spróbować podejść bliżej, by przekonać się o jej rzeczywistej naturze. Magia, wiążąca Hviskra i Ulrikę, obok fascynacji wzbudzała niepokój bliskoznaczny obawie – podobna więź wydawała się przejmująco piękna, przede wszystkim jednak przejmująco inwazyjna. Wyobrażała sobie, że zanurza się w hugr człowieka, a może jeszcze głębiej – może w sam ośrodek żyjącej w nim magii – tak, jak igła zanurza się w wąskie światło żyły, jak skalpel wsuwa się między powłoki ciała, jak nóż, jak zęby albo jak trucizna przesączająca się w przestrzenie międzykomórkowe tożsamości. Cudzą (zwierzęcą) świadomość wpuszczała głębiej niż dosięgało cokolwiek innego – na wszelkie sposoby przecież człowiek był ze swoimi uczuciami okrutnie odosobniony, przez całe życie i wobec każdego; wobec najczulszego spojrzenia i najukochańszych dłoni, sięgających ciała choćby z najtkliwszym pragnieniem bliskości. Choć może nie wiedziała, znała przede wszystkim dotyk powierzchowny i płoszący niezdarnością, nie podejrzewała w każdym razie, by podobna inwazyjna bliskość występowała w naturze inaczej. Może w opętaniu, choć chciała wierzyć, że to, co łączyło tych dwoje, miało naturę – przeciwnie – apotropaiczną. Zaskakiwało ją, że Lofgren nigdy wcześniej o tym nie myślała. Zaskakiwało ją, że było to dla niej tak naturalne, tak zwyczajne i po prostu – a potem pomyślała, że może dla niej osobliwym wyobrażeniem był ten stan niezbywalnego osamotnienia.
    Nie wydawała się urażona jej ciekawością; mimo to nie umiała od razu zdobyć się na więcej, choć pytania zbierały się pod skórą przyjemnym zaintrygowaniem; niezdolnością odwrócenia spojrzenia od ciemnej perły ptasiego oka jeszcze przez moment, nim kolejne słowa, tym razem niewywołane, nie zwróciły jej uwagi ku spokojnym rysom twarzy. Zapłoniłaby się znowu, gdyby już nie rumieniała, dotknięta łagodnie tym prostym stwierdzeniem, za którym podążył cichy żal uczuć, szczególnie tych nieodwzajemnionych (uczucia nie ulegały przymusom, nieważne jak bardzo błagalnym). Trzymała je skłębione pod mostkiem, ciężkie, czekając aż zajmą się atrofią; i wszystkie te, które pozostawały jeszcze nieukierunkowane i niewyrażone. Czasami, czekając aż oddech wyrówna się jej po przemianie, miała wrażenie, że posiada ich w sobie za dużo – przekuwała je w pracę, w narastającą obsesję. Nie umiała wyobrazić sobie posiadać ich jeszcze więcej, zwielokrotnionych przez dwa.
    Dlatego są wyjątkowe. Dlatego są tak ważne – zgodziła się, nie podnosząc tonu ponad jej ton, zaskoczona przebłyskiem tej poufałości, zelektryzowana łagodnie przełamaniem dotychczasowego dystansu, poniekąd onieśmielona jeszcze, poniekąd tym silniej rozciekawiona. – Dlatego powinniśmy zrobić wszystko – powtórzyła za nią, zmieniając wybrzmienie myśli; czasami powinniśmy i czasami, pomimo to, wszystko okazuje się zbyt straszne. Czasami nie da się dłużej cofnąć popełnionego tchórzostwa, czasami pozwalało się ludziom odejść, czasami wyjątkowość porozumienia wydawała się zbyt bliska, zbyt inwazyjna. – Mówią, że nie możecie się rozdzielać – podjęła znów, chowając głębiej naruszone słowem niepewności (jak wiele szans w życiu dostawał człowiek? jak wiele więzi, które mogła stracić?) – to prawda?
    Zaskoczenie kobiety podjudziło ją do ciepłego uśmiechu; pokiwała lekko głową, w geście potwierdzenia. Choć właściwie nie była pewna, czy powinna przygarniać zwierzę w obecnym stanie własnego życia, w wiecznej potrzebie zabiegania. Nie miała jednak nic przeciwko; podobała jej się nawet myśl, że miałaby kogoś w swoim mieszkaniu – drugi puls, równie żywą istotę, o której należało pamiętać i o którą należało się troszczyć. To przecież, zresztą, tylko na chwilę. I z pewnością będzie to dla niej łatwiejsze niż dla Lofgren – lub właściwie dla Hviskra. Zaproszenie było tymczasem nieoczekiwane, w przyjemny sposób – dawało komfortowe usprawiedliwienie, by istotnie zapukać do jej drzwi, porozmawiać jeszcze, poznać podszewkę jej życia.
    Kończę o szóstej – oznajmiła, uśmiechając się zauważalnie śmielej, jak gdyby z pewną ulgą; nigdy nie oczekiwała powrotu do mieszkania ze szczególnym entuzjazmem. – Przyjdę od razu.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Jej strach wydawał się inny.
    Słyszała, że miał podchodzić aż do przedsionka gardła, kołatać w spłoszonym sercu i drętwieć z suchością na języku; strach miał mieć ostre krawędzie jak potrącone zupełnie niedbale szczątki kruchej, szklanej zastawy, leżące przy nogach stołu. Strach miał być zawsze wnikliwy niczym wykrzyknik sterczący przy każdej myśli, jak wymowna wskazówka mówiąca, że nadszedł Czas, Czas na tę jedną emocję niesioną w crescendo coraz to łapczywszego tętna. (Dłonie miały dygotać jak połamane skrzydła). Jej strach wydawał się inny, o wiele bardziej subtelny, przebiegły w swojej obecności; sączył się, kropla po drobnej kropli na podobieństwo zmyślnej, dobranej z ostrożnością trucizny przełkniętej przez krater rany. Wiedziała, że nie ustaje, jednak pomimo tego wypierała jego towarzystwo, wzgardzała nim w zapomnieniu, w błogim, czystym wyparciu.
    W samej kwaterze Kruczej Straży nie mogło istnieć szczególne miejsce na przetrawiane odczucia.
    Pozornie.
    Podłoga, o którą uderzały przeróżne, stawiane kroki imienne i bezimienne, nie mogła wchłonąć krwi ofiar; w obszernej przestrzeni holu, pomimo jej przestronności, nie były w stanie zmieścić się wszystkie, utracone oddechy zaginionych. Niech bogowie mają nas w opiece, mówiłaby wciąż jej matka; czasami, kiedy budziła się sama w swoim cichym mieszkaniu, wyobrażała sobie, że jej ręce przystraja odprysk okrzepłej, szkarłatnej krwi, znamię wytkniętej bezsilności, która nie była w stanie właściwie zapobiegać odnajdywaniu coraz to nowszych ciał o opuszczonym, w pełni matowym wzroku. Pytała się machinalnie i czysto matematycznie; jak wiele? Jak wiele następnych odkryć dołączy do karawany ponurej statystyki? Wiedziała, że świat przenigdy nie stanie się w pełni dobry, nie miała zresztą czelności wymagać podobnych zmian; sprawa rytualnych morderstw była jednak wyjątkowo drażliwa i z każdym dniem znacznie częściej wytykała oficerom opieszałość.
    Tym razem została świadkiem, kolejną z osób, które zgłaszały zaginięcia. Część udawało się odnaleźć; drugą część…
    Nie chciała uśmiercać w swojej głowie poczciwego alchemika, liczyła pomimo tego na taką ewentualność.
    Powieszeni. Przykryci przez czepiec śniegu. Niesieni wytchnieniem rzeki. Kąsani szczękami zwierząt.
    Wspomnienia przedwczesnych śmierci, śmierci wypaczonych, wyklętych - i jawnie nienaturalnych.
    Śmierci, które mogły tak łatwo, tak machinalnie zostać przecież uznane za ich osobisty błąd. Śmierci, które łatwo jest zrzucić na ich sumienia.
    Im głębiej nurkowała w jeziorze ich wspólnej wymiany zdań, tym silniej nabierała przekonania o nieuchronnej, instynktownej swobodzie w jej towarzystwie; tym silniej zaczynała żałować, że dotąd ich konwersacje ograniczały się zaledwie do kilku prostych i tchnących grzecznością stwierdzeń wymienianych na korytarzu, w pośpiechu, który to bezustannie osiadał w lasach ich płuc.
    - Tak - potwierdziła bez najmniejszego wtrącenia zawahania. - Zawsze mi towarzyszy, chociaż nie bywa w każdej chwili widoczny dla postronnych osób - w niektórych sytuacjach ukrycie umiejętności dawało dużą przewagę, zwłaszcza, kiedy niedoceniona przez potencjalnych przestępców była w stanie po krótkim czasie zlokalizować miejsce ich kryjówki lub punkt na mapie krętych jelit alejek służący do dyskretnego spotkania. Brak rozłączności nie stał się dla niej wadą; przestała nawet pamiętać poprzednie życie, życie przed rytuałem, przystrojone samotnością pozornie zamieszkanego domu i zatłoczonej Akademii.
    Drobne skinięcie głową pomknęło w prostym odruchu na potwierdzenie-wiadomość, na przytoczoną godzinę, po której powinna spodziewać się jej odwiedzin oraz spotkania z czworonogiem.
    - Myślę, że się polubicie. Nie pytaj mnie, skąd ta pewność, ale czuję, że masz bardzo dobrą rękę do zwierząt - może dlatego, że zwierzęta odruchowo wyczuwają dobrych ludzi? Nie znała Gerdy zbyt dobrze, ale już teraz miała sposobność spostrzec, że z całą pewnością nie była samolubnym człowiekiem. Wiedziała, że czasami niewielkie podszepty intuicji przynoszą trafne oceny, czego nie omieszkała wykorzystywać przy okazji swoich pierwszych poczynań jako przyszła oficer wywiadu. Subtelny, przyjazny uśmiech przystrajał jej twarz, podnosząc szczyty kącików.
    - Do zobaczenia - powiedziała i wkrótce później wymknęła się z ramion holu, z ceglanych murów budynku, zupełnie, jakby miała być snem, niewielkim, drobnym zjawiskiem, na który dowód spoczywał w formie naniesionego na bladą powłokę kartki raportu zaginięcia.
    Widzący
    Gerda Molander
    Gerda Molander
    https://midgard.forumpolish.com/t1120-gerda-molander#8014https://midgard.forumpolish.com/t1429-gerda-molander#12456https://midgard.forumpolish.com/t1436-fintifluszka#12555https://midgard.forumpolish.com/f167-gerda-molander


    Ostateczność tego słowa wydawała się zapadać w nić rozmowy jak coś ciężkiego: zawsze. W każdym momencie życia, od rytuału do swojego miejsca w Helligsted, miał żyć razem z nią i czuć razem z nią, w przedziwnym związaniu różnych natur, w więzi, dla której nie posiadała punktu odniesienia – wyobrażała sobie, że mogli je nazwać jedynie ci, którzy jej doświadczali; którzy dzielili swoją duszę na dwoje, oddając, być może, zwierzęciu cząstkę człowieczeństwa, której inaczej nie mogłyby posiąść, w zamian za to lojalne zawsze. Za źrenice zwężające się tak samo, za przeczucia, które potrafiły miewać tylko zwierzęta – przeczucia w drżeniu ziemi, nieuchwytnej woni, drobnym ruchu. W mapie miasta rozrysowanej w ptasiej pamięci do najmniejszego szczegółu i wzroku zdolnym wyłuskiwać z niego ziarna najdrobniejszych rzeczy. Mogła przez magię przemieniać się w ciało o ażurowych kościach i podobnie uważnym wzroku, ale potrzebowała lat, by zrozumieć ruchy powietrza tak, jak rozumiały je ptaki przez instynkt i wciąż gubiła się czasem w sieci dobrze znanych sobie ulic, kiedy myśli – człowieczo ciężkie – skracały jej ptasie spojrzenie o długie dystanse. Odbywały długie wędrówki, pokonywały morza i kontynenty, nie gubiąc drogi pamiętanej przez naturę zapisaną im w genach, a ona męczyła się szybko i serce kołatało w niej długo jeszcze po przemianie we właściwą sobie postać. Przez tą słabość zastanawiała się czasem, czy nie przekroczyła granicy, której nie należało przekraczać – czy nie było w tym pewnej pyszności człowieczej, w tym przekonaniu, że może zmieniać swoją formę wedle kaprysu i wzlatywać ku słońcu, dotykać nieba i zapominać o tym, co w dole. Nigdy nie spotkała nikogo, kto przemieniałby się podobnie do niej w ptasią formę. Nie wiedziała, czy umiałaby zadać to pytanie, które nosiła w zmęczonych płucach: czy to dla ciebie równie trudne? Czasami myślała, że to ta sama słabość, która drżała jej w palcach, niezdiagnozowana. Czy ta więź, podobnie nienaturalna, przekraczające granice, mogła męczyć? Czy męczyło to ostateczne zawsze?
    Czy bolało, kiedy się oddalał? Dlaczego nie mógł? I co by się stało, gdyby ich rozdzielono? Wiedziała niewiele: wiedziała, że zawsze było odłamkiem szkła pod ich skórą – przysięgą i bolesnym warunkiem, choć nie wiedziała, jak bardzo kategorycznym – nie spotkała dotąd nikogo, kto rozdzieliłby swoją duszę w ten sposób. Z dzieciństwa pamiętała jedynie starszą kobietę mieszkającą na obrzeżu Tärnaby z oswojonym lisem, siwą i samotną; dzieciaki mówiły, że jest obłąkana, więc zawsze omijała ją ze spuszczonym spojrzeniem i dreszczem na karku. Mówiono, że jej ojciec przyniósł go dla niej z polowania; postrzelił jego matkę, szczenię znalazł później. Mówiono, że z jej ojcem stało się coś niedobrego. Mówiono, że tacy ludzie są nieprzystosowani, że umierają sami, że z czasem zaczynają przypominać swoich zwierzęcych towarzyszy. Była dzieckiem – wierzyła więc we wszystko i  nie zadawała pytań; za późno odkryła, że dzieciom opowiada się wiele kłamstw, a jeszcze więcej wymyślają sobie same – jak lisie kły w ciepłym uśmiechu starszej pani.
    Nie powinna o tym myśleć teraz – z imieniem zaginionego mężczyzny pod dłonią na kartce czekającej na wypełnienie, z rzeczami dużo bardziej naglącymi i przykrą obawą zbierającą się na dnie żołądka, choć chciała mieć nadzieję, że się odnajdzie; ale było to łatwiejsze i bliższe. Było zagadką patrzącą na nią parą szarych oczu o zaskakująco przyjaznym wyrazie i z przyjemnym uśmiechem; zagadką, o której łatwiej było myśleć. Rozbawiona wdzięczność wygięła jej łagodnie usta, pomimo przykrości domagającej się uwagi, stygnącej tuszem na karcie zgłoszenia. Mimowolnie spojrzeniem prześlizgnęła po czarnych piórach, choć rozumiała, że nie mówiły o nim.
    Postaram się, żeby wrócił do swojego właściciela zupełnie rozpieszczony – obiecała, ukrywając pod tymi słowami mimowolną cierpkość; – Do zobaczenia.
    Odprowadziła wzrokiem jej oddalającą się cicho sylwetkę, zastanawiając się, czy ludzie mieli rację: czy tacy ludzie mogli czuć się, mimo wszystko, samotni (żałowała, że nie porozmawiała nigdy z tamtą starszą panią; żałowała, że nie zapytała ją o to wszystko wtedy, zanim zniknęła), nie mogąc przemóc wrażenia, że płaszcz spływał z jej wąskich ramion jak kurtyna ciemnych piór.

    Gerda i Ulla z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.