:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
09.03.2001 – Drewniane molo – E. Halvorsen & Bezimienny: E. Christophersen
2 posters
Einar Halvorsen
09.03.2001 – Drewniane molo – E. Halvorsen & Bezimienny: E. Christophersen Pon 26 Sie - 19:26
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
09.03.2001
Pierwsze, spazmatyczne uściski paliczków tchnącego mrozu, który świdrował ciało aż do miękkich i żyznych połaci skrytego szpiku, zaczęły w końcu ustawać. Powietrze, omiatające winogrona płuc, pokryło się nową nutą jak cząstką kruchej nadziei, nadziei na zapełnienie wiązek gałęzi drzew oraz krzewów splendorem palety barw. Sam, jako osoba pochodząca z Norwegii, przywyknął do surowości klimatu, witając za każdym razem pierwsze oznaki ciepła, pierwsze proroctwa znacznie przychylniejszej pory roku z poświatą błogiej radości. Dzisiaj, pomimo tego, nie kierowało nim identyczne przekonanie - niespieszne szeregi kroków wyprowadziły go z obszaru domostwa z zupełnie innej przyczyny. Przytłoczony głazem rozważań, syzyfową pracą nieodzownie, namolnie piętrzących się przy nim zmartwień, potrzebował uczesać na nowo rozchełstane myśli. Gniew, który żywił do Wahlberga, stał się gniewem przewlekłym; coraz częściej nawiedzało go przekonanie, aby posunąć się do konkretnych i radykalnych czynów, by zdradzić - dobitnie i ostatecznie - łączącą ich komitywę relacji. Nie uważał, aby zawdzięczał mu w swoim życiu cokolwiek, nie czuł się przywiązany na smyczy lojalności, która zresztą przez większość czasu, była dla niego pojęciem obcym i groteskowo abstrakcyjnym, zniekształconym działaniem demonicznej krwi pulsującej w łożysku naczyń. Krocząc przez zastępy wszechmocnych wizji Natury, przez rozmaite scenerie utkane jej zręczną dłonią, rozmyślał nieuchronnie o swoim pochodzeniu, o relacji z innymi przedstawicielami genetyk, których niekiedy spotkał na meandrycznych ścieżkach. Relacja, splatająca jego losy z Villemo Holmsen, nadal nosiła w sobie cierpkość nieznanego; traktował ją w inny sposób niż napotkane niksy, pojmował każdą z bolączek, z którymi się borykała o wiele lepiej niż pozbawiony zdradliwej aury, podatny na urok człowiek, a jednak - wciąż była niksą, mógł poznać miękkość jej skóry, mógł z nią rozmawiać, okazać jej bliskość zrozumienia, choć nawet wtedy, zdradzając własny gatunek, nie wyzbywał się całkowicie dystansu oraz szmerów niechęci. Przez większość czasu uważał ich relację za grę, za sprawdzanie granic, za próbę zagarnięcia wszystkiego często przypisywaną ich obopólnym instynktom; poznając swoje sekrety, postępowali ryzykownie, stawiając na szali coraz więcej i więcej, zupełnie, jakby stali się głusi na ostrzegawcze syknięcia konsekwencji. Nie zmienił się jednak wiele, był wciąż tą samą osobą, wrogowie pozostali wrogami, tkając śpiewne melodie z akwenów zdziczałych jezior. Znajdując się na piaszczystym brzegu Golddajávri niechybnie pomyślał o niej, o niksie wprost niepoprawnie obecnej w jego życiu, w miejscu, gdzie nie powinna być; pomyślał, że z całą pewnością rozpostarty krajobraz przypadłby jej do gustu, że chciałaby bez wątpienia pozostać tu jak najdłużej, aż pociemniały stół nieba pokryje się opiłkami gwiazd. Przystanął na krótką chwilę i ruszył przed siebie dalej, w kierunku drewnianego molo, z początku ledwie kierowany spontanicznym kaprysem, później kierowany zdziwieniem zauważonej pośród wody sylwetki. Kobieta nie potrzebowała bynajmniej żadnej pomocy, nawet, jeśli jej zachowanie było w jego odczuciu dalekie od racjonalności - powietrze wciąż było nastrzyknięte chłodem, a woda, jak sądził, nieprzebranie lodowata. Kilka drewnianych desek zazgrzytało pod ciężarem ciała - jego obecność stała się jawnym faktem, a sam dodatkowo odkrył, że kojarzył kobietę; była dziennikarką, jedną z tych głodnych plotek i skandali, którym ludzie jego pokroju dostarczali właściwych materiałów do piętrzących się w kolejnym wydaniu artykułów.
- Widzę, że bardzo wcześnie powitała pani wiosnę - zbyt wcześnie; skłonna do prowokacji osobowość wzięła dziś nad nim górę; zamiast oddalić się, świadomy, że nie darzy kobiety sympatią, rzucił stwierdzeniem niepokrytym żadną, bliżej namacalną emocją; zatrzymał się na molo, niechętny, aby pospiesznie się oddalić, obecnie przeraźliwie nużący, sam, bez żadnego towarzystwa, nurtującego, zdolnego podsycać wyobraźnię.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Niektóre takie jak ja zamieniały się w wodne ptaki - kaczki, gęsi, najczęściej łabędzie - pływały po powierzchni, mącąc wodę i absolutnie nie przyciągając wzroku. Moja natura okazała się nieco bardziej kapryśna, bo chociaż byłabym chyba najbardziej pospolitą z pospolitych, patrząc na świat oczami tak często spotykanego gołębia, pokazała mi w pewien sposób soczysty, środkowy palec. Jakbym miała faktycznie nie spełniać wymagań, jakie stawiano takiej jak ja - wodnej istocie, kuszącej i powabnej, unoszącej się na tafli z gracją.
W mojej obecności w jeziorze nie było gracji. Była jednak chęć uspokojenia nieposkromionej natury, która przecież we mnie drzemała. Nie mogłam spać od kilku dni - nie wiedzieć czy to z powodu nerwów, natłoku myśli czy faktycznej tęsknoty za wodą. O tej porze wszystkie fontanny w Kopenhadze były jeszcze wyłączone, a ja spoglądając na wannę wypełniającą się wodą już odczuwałam pewne niepoprawne mrowienie. Przez całą zimę nie miałam przecież nic więcej. Miałam tylko namiastkę tego, co moja prababka poznawała od urodzenia.
Bo wszem i wobec stwierdzam - nie byłam w stanie oszukać natury niksy, jakkolwiek udomowiona bym już nie była.
Wciąż czasami znikałam na dzień czy dwa, zaszywałam się w jeziornym otoczeniu i naga zatapiałam się w leśnych zbiornikach. Nigdy nie uczyłam się pływać, jednak nigdy nie utonęłam, gdy w samotności kontemplowałam kołyszące się trawy wodne czy unoszące się na powierzchni nenufary.
Wiosenny chłód pieścił moje nieumalowane policzki, pokrywające się teraz najprawdziwszym różem. Wszystkie mięśnie i tkanki miałam spięte, kiedy stawiając kolejne kroki w wodzie, zanurzałam się coraz głębiej. Wspominałam z pewnym sentymentem swoje długie, piękne włosy które w młodości unosiły się za mną na powierzchni niby welon. Ich blond wspominałam z niesmakiem, porównując długie fale do tych noszonych na głowie moich matek i babek. Pamiętam jednak jak mieniły się w jaskrawym słońcu, przenikającym przez korony drzew w lesie po środku niczego. Kiedy razem z przyjaciółką z lat nastoletnich żyłyśmy jeszcze pełną piersią, oddychając wspólnym szczęściem. To o nas, niksach mówiło się jako o onieśmielająco pięknych kobietach, ja pamiętam jednak, że to ona wtedy wydawała się najpiękniejsza.
Pamiętam też historię o tym, jak prababcia utopiła w jeziorze trójkę dzieci z tego samego sierocińca, z którego pochodziła. Pamiętam, że moja babcia mówiła z dumą o tym, że wtedy-jeszcze-nie-Christophersen zaznała zemsty za wszelkie udręki w czasie szkolnym. Pamiętam też, że przez wszystko to jakoś łatwiej było obchodzić mi się ze śmiercią innych.
Teraz byłam jednak dużo doroślejasza. Nie byłam wielkooką nastolatką, która łudziła się co do swojej przyszłości. Nie byłam też wpatrzoną w przodków dziewczynką, która łykała słowa starszych kobiet niczym gęś. Przyjaciółki dawno już ze mną nie było, a matka z babką odeszły w płomieniach.
Myśli o nich rozwiały się niczym mgła, gdy dotarł do mnie głos z pomostu. Pewnie gdybym była czujniejsza, pośród szumu wspomnień usłyszałabym również kroki Halvorsena, zbliżającego się ku mnie w swojej zuchwałości. Nie spodziewałam się jednak, że o tej porze zastanę tu kogokolwiek. Może mylnie, w końcu wiosna nad jeziorem była doprawdy piękna.
Zasłoniwszy piersi obróciłam się ku malarzowi i otaksowałam go spojrzeniem od stóp do głów. Wiedziałam, że mógł dać mi co najmniej kilkanaście tematów do plotek. Wiedziałam też, że zło nigdy nie śpi, a w tym wypadku - złem tym byłam ja. Gdyby chciał dać mi pożywkę, skorzystałabym z niej.
Przestąpiłam kilka kroków ku pomostowi, by przystanąwszy niedaleko niego, nawiązać dialog z Einarem.
- Jeżeli przybyłeś tu w poszukiwaniu wiosny... Oto jestem - powiedziałam zachęcającym głosem. W tamtym momencie nie miałam zielonego pojęcia z kim mam doczynienia. Nie mogłam wiedzieć, że Einar pozostawał wielce obojętny na mój naturalny czar, jednak mimo woli otoczyłam się aurą, jakby pragnąć przyciągnąć go do wody, która przecież nawet moją skórę przyprawiała o zasinienia. - Jedno zaklęcie i ani centymetr skóry nie odczuje chłodu...
W mojej obecności w jeziorze nie było gracji. Była jednak chęć uspokojenia nieposkromionej natury, która przecież we mnie drzemała. Nie mogłam spać od kilku dni - nie wiedzieć czy to z powodu nerwów, natłoku myśli czy faktycznej tęsknoty za wodą. O tej porze wszystkie fontanny w Kopenhadze były jeszcze wyłączone, a ja spoglądając na wannę wypełniającą się wodą już odczuwałam pewne niepoprawne mrowienie. Przez całą zimę nie miałam przecież nic więcej. Miałam tylko namiastkę tego, co moja prababka poznawała od urodzenia.
Bo wszem i wobec stwierdzam - nie byłam w stanie oszukać natury niksy, jakkolwiek udomowiona bym już nie była.
Wciąż czasami znikałam na dzień czy dwa, zaszywałam się w jeziornym otoczeniu i naga zatapiałam się w leśnych zbiornikach. Nigdy nie uczyłam się pływać, jednak nigdy nie utonęłam, gdy w samotności kontemplowałam kołyszące się trawy wodne czy unoszące się na powierzchni nenufary.
Wiosenny chłód pieścił moje nieumalowane policzki, pokrywające się teraz najprawdziwszym różem. Wszystkie mięśnie i tkanki miałam spięte, kiedy stawiając kolejne kroki w wodzie, zanurzałam się coraz głębiej. Wspominałam z pewnym sentymentem swoje długie, piękne włosy które w młodości unosiły się za mną na powierzchni niby welon. Ich blond wspominałam z niesmakiem, porównując długie fale do tych noszonych na głowie moich matek i babek. Pamiętam jednak jak mieniły się w jaskrawym słońcu, przenikającym przez korony drzew w lesie po środku niczego. Kiedy razem z przyjaciółką z lat nastoletnich żyłyśmy jeszcze pełną piersią, oddychając wspólnym szczęściem. To o nas, niksach mówiło się jako o onieśmielająco pięknych kobietach, ja pamiętam jednak, że to ona wtedy wydawała się najpiękniejsza.
Pamiętam też historię o tym, jak prababcia utopiła w jeziorze trójkę dzieci z tego samego sierocińca, z którego pochodziła. Pamiętam, że moja babcia mówiła z dumą o tym, że wtedy-jeszcze-nie-Christophersen zaznała zemsty za wszelkie udręki w czasie szkolnym. Pamiętam też, że przez wszystko to jakoś łatwiej było obchodzić mi się ze śmiercią innych.
Teraz byłam jednak dużo doroślejasza. Nie byłam wielkooką nastolatką, która łudziła się co do swojej przyszłości. Nie byłam też wpatrzoną w przodków dziewczynką, która łykała słowa starszych kobiet niczym gęś. Przyjaciółki dawno już ze mną nie było, a matka z babką odeszły w płomieniach.
Myśli o nich rozwiały się niczym mgła, gdy dotarł do mnie głos z pomostu. Pewnie gdybym była czujniejsza, pośród szumu wspomnień usłyszałabym również kroki Halvorsena, zbliżającego się ku mnie w swojej zuchwałości. Nie spodziewałam się jednak, że o tej porze zastanę tu kogokolwiek. Może mylnie, w końcu wiosna nad jeziorem była doprawdy piękna.
Zasłoniwszy piersi obróciłam się ku malarzowi i otaksowałam go spojrzeniem od stóp do głów. Wiedziałam, że mógł dać mi co najmniej kilkanaście tematów do plotek. Wiedziałam też, że zło nigdy nie śpi, a w tym wypadku - złem tym byłam ja. Gdyby chciał dać mi pożywkę, skorzystałabym z niej.
Przestąpiłam kilka kroków ku pomostowi, by przystanąwszy niedaleko niego, nawiązać dialog z Einarem.
- Jeżeli przybyłeś tu w poszukiwaniu wiosny... Oto jestem - powiedziałam zachęcającym głosem. W tamtym momencie nie miałam zielonego pojęcia z kim mam doczynienia. Nie mogłam wiedzieć, że Einar pozostawał wielce obojętny na mój naturalny czar, jednak mimo woli otoczyłam się aurą, jakby pragnąć przyciągnąć go do wody, która przecież nawet moją skórę przyprawiała o zasinienia. - Jedno zaklęcie i ani centymetr skóry nie odczuje chłodu...
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Spoglądał na błysk sensacji z odcieniem politowania; wygasłym, zwiędłym refleksem kryjącym się w czerni źrenic i barwnych łąkach tęczówek. Godziny poranne, nowe wydania giętkich i tanich papierów gazet, nowe brzmienie audycji na drżącej błonie głośnika, oczy tłumu otwarte, uszy - nadstawione z czujnością, dziesiątki, setki, tysiące par stróżów zmysłów. Dajcie nam powód do dzisiejszego umartwienia, zastrzyk adrenaliny, treść skandali, tragedii płynąca czarną krwią tuszu. Dajcie nam powód rozmów, dajcie nam dreszcz przejęcia, dajcie złudzenie wiedzy, dajcie nam cały świat na talerzu świadomości. Ktoś umarł, ktoś znów zaginął - dobrze, że to nikt bliski, wybuchła wojna - poza granicą kraju, w odległym skrawku kontynentu. Nie podzielał podobnego entuzjazmu, śledząc wszystko o wiele prędzej z karygodną nonszalancją i dbaniem tylko o siebie, o własne, istotne dobro, przetrwanie wydrapane szponami kłamstwa i rozpaczliwym, sumiennie powtarzanym aktem okaleczenia. Sam, nie tak rzadko, stanowił źródło dla wieści, źródło gorszego sortu; pocałunki, skradzione z nieostrożnością, splecione zażyle dłonie, spojrzenia i cząstki rozmów chwycone cudzą uwagą i doprawione przyprawą pismackiej wyobraźni. Jego życiowa chwiejność i równoczesna słabość, żywiona przez wiele osób lgnących do jego obecności tworzyły wszystko, co uwielbiali dziennikarze Ratatoskra - oraz, co nawet bardziej, uwielbiali czytelnicy ich artykułów chłonący z zapałem ścieżki splecionych tekstów. Wszystko na jedną modłę - nieważne, jak teraz mówią, grunt, aby zawsze mówili, w wyraźnych, skrajnych emocjach, jaskrawych jak czerwień szminki pozostawionej nieopatrznie na policzku, jak światła w głośnych bankietach, jak nagła kłótnia budząca wszystkich sąsiadów i skłaniająca, by wysłać korespondencję. Droga redakcjo…, to karygodne, że inni ludzie nie mają za grosz godności. Powinni brać ze mnie przykład.
Mógłby się śmiać z nich wszystkich - i śmieje się również teraz.
Wybucha nagle, kalecząc powłokę ciszy. Serdecznie czy całkiem drwiąco - powinna ocenić sama. Kąciki ust podwijają się i wspinają po twarzy (wskazówka - śmiech był serdeczny, beztroski jak nagła kąpiel, jak nagość skóry smagana powłoką wody). Spojrzenie, niemal natychmiast, zostaje utkwione w twarzy.
- Obawiam się, że sam nie mam równie gorącej krwi - lekkie, nieszkodliwe zawahanie, które już wkrótce miało zostać zgniecione niczym namolny insekt, uderzony zwiniętym rulonikiem papieru - i nie pomogą jej żadne formuły zaklęć - odczuwał wrażenie aury, zawieszonej w powietrzu, zgęstniałej, słodkiej używki; mogła go ledwie musnąć, nie mogła przeszyć do głębi i wypatroszyć ze wszystkich trzewi rozsądku. Przystawał pośród oszustwa, oczywiście, że mógł mieć podobną krew, splamioną cząstkę odległą od człowieczeństwa, która tryskała w każdym, rytmicznym wyrzucie komór i wyła w prostych instynktach. Miał wiele różnych słabości - jej urok, pomimo tego, nie stawał się jedną z nich.
- Jak mógłbym jednak odmówić? - upomniał siebie natychmiast. Nie mógł odmówić, odmowy nie wchodzą w grę, kiedy zdrowy mężczyzna spotyka piękną kobietę, kuszącą go, by dołączył, nawet, kiedy sam może przy tym znacznie przemarznąć - lub co gorsza - utonąć. Mężczyzna musi być błaznem i musi być marionetką, zwierzątkiem, które poddaje się wszelkim formom tresury. Siad - podejdź bliżej - daj głos, póki możesz, dopóki woda, szaleńczo lodowata, nie wleje się do twych ust.
- Z przyjemnością dotrzymam pani towarzystwa - jej piękno budzi w nim niechęć, jest niebezpieczne, choć nie ucieknie jak tchórz; nie powinien. Spogląda na nią zbyt długo, zupełnie, jakby miał trudność oderwać uważny wzrok; po czym, jakże posłusznie, rozpina guziki płaszcza. Rozsznurowuje buty.
Wiosna przecież nadeszła.
Wiosna jest teraz przy nim.
Mógłby się śmiać z nich wszystkich - i śmieje się również teraz.
Wybucha nagle, kalecząc powłokę ciszy. Serdecznie czy całkiem drwiąco - powinna ocenić sama. Kąciki ust podwijają się i wspinają po twarzy (wskazówka - śmiech był serdeczny, beztroski jak nagła kąpiel, jak nagość skóry smagana powłoką wody). Spojrzenie, niemal natychmiast, zostaje utkwione w twarzy.
- Obawiam się, że sam nie mam równie gorącej krwi - lekkie, nieszkodliwe zawahanie, które już wkrótce miało zostać zgniecione niczym namolny insekt, uderzony zwiniętym rulonikiem papieru - i nie pomogą jej żadne formuły zaklęć - odczuwał wrażenie aury, zawieszonej w powietrzu, zgęstniałej, słodkiej używki; mogła go ledwie musnąć, nie mogła przeszyć do głębi i wypatroszyć ze wszystkich trzewi rozsądku. Przystawał pośród oszustwa, oczywiście, że mógł mieć podobną krew, splamioną cząstkę odległą od człowieczeństwa, która tryskała w każdym, rytmicznym wyrzucie komór i wyła w prostych instynktach. Miał wiele różnych słabości - jej urok, pomimo tego, nie stawał się jedną z nich.
- Jak mógłbym jednak odmówić? - upomniał siebie natychmiast. Nie mógł odmówić, odmowy nie wchodzą w grę, kiedy zdrowy mężczyzna spotyka piękną kobietę, kuszącą go, by dołączył, nawet, kiedy sam może przy tym znacznie przemarznąć - lub co gorsza - utonąć. Mężczyzna musi być błaznem i musi być marionetką, zwierzątkiem, które poddaje się wszelkim formom tresury. Siad - podejdź bliżej - daj głos, póki możesz, dopóki woda, szaleńczo lodowata, nie wleje się do twych ust.
- Z przyjemnością dotrzymam pani towarzystwa - jej piękno budzi w nim niechęć, jest niebezpieczne, choć nie ucieknie jak tchórz; nie powinien. Spogląda na nią zbyt długo, zupełnie, jakby miał trudność oderwać uważny wzrok; po czym, jakże posłusznie, rozpina guziki płaszcza. Rozsznurowuje buty.
Wiosna przecież nadeszła.
Wiosna jest teraz przy nim.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Einar Halvorsen gościł na naszych stronach nie raz. Pamiętałam, że ktoś od nas przeprowadzał z nim dość dobry wywiad, jednak najświeższe było chyba wspomnienie tego, jakoby pojawiał się na wernisażu (tym, na którym nie pojawiłam się z szacunku do samej siebie - gdybym ujrzała cokolwiek nęcącego, nie wiedziałabym w końcu czy potrafiłabym dalej milczeć w temacie Olafa)Jeske Helvig w towarzystwie Sohvi Vanhanen. Ze względu na obecne predyspozycje do prowadzania się od czasu do czasu w towarzystwie budzącej plotki kobiety, musiałam spojrzeć głeboko w oczy malarza, kiedy ten wybucha śmiechem. Kieruję kolejne, pojedyncze kroki ku kładce i nie czując za grosz wstydu (bo czemu miałabym czuć go przed kimś o reputacji duszonej kolanem niczym biedna ofiara zamieszek ulicznych?), unosze ku niemu dłoń, odsłaniając krzywizny piersi i płótna skóry opinającej żebra, a obecnie pokrytej gęsią skórką. Zapraszam do dołączenia w sposób niksie przystający, w końcu pomimo swoich lat, wciąż mogłam cieszyć się urzekającą twarzą i szczupłą sylwetką. Posiadałam tylko bardziej zdradzieckie oczy, w końcu zmarszczki gromadzące się w bardzo powolnym tempie dookoła nich, zwiastowały pewne doświadczenie. A nagie kobiety po środku lasu, brodzące w wodzie zbyt lodowatej dla wszystkich, którzy nie rozminęli się z rozsądkiem... Pasowały do pewnych legend.
- Grzeczny... - pochwaliłam, nie mogąc powstrzymać się od tego, by wystrzelić radosnym ognikiem ze spojrzenia. Nie miałam ochoty spędzać czasu z Halvorsenem, do licha, oczywiście, że miałam jego obecność w szczerym poważaniu. Niebratanie się z tym, kogo za kilka dni obsmarować mogę na łamach prasy było dużo łatwiejsze, a odsuwanie od siebie nawet tych, do których zapałałam jakąkolwiek sympatią, było przecież działaniem nakierowanym jedynie na oszczędność wrażliwego na turbulencje serca.
Podobno na wojnie również odmawiano przeciwnikowi człowieczeństwa, wtedy działało się skuteczniej.
Dlatego traktowałam go jak ofiarę czy zabawkę, nieświadoma wtedy, że moja aura, moje sugestywne słowa czy moje ciało w żaden sposób na niego nie oddziałują. To, że zgodził się na wkroczenie do wody pomimo logicznie uwarunkowanych oporów pozwalało mi myśleć, że był jak każdy mężczyzna - podatny. Nie mogłam wiedzieć, że nie tylko ja grywam w tą zasraną grę pozorów. - Podaj mi rękę - sugeruję, a gdy tylko dostaną okazję, zacisnę na jego palcach swoje, sine od zimna. W momencie tym dopatruję się czegoś w jakiś sposób... Magicznego. Czegoś, co właściwie mogłoby zostać uwiecznione na obrazie, nawet na tym spod pędza Halvorsena.
Nie jestem świadoma, że za kilka chwil, kiedy już obydwoje stać będziemy w wodzie, a kiedy ja sama będę nosiła się z zamiarami szarpania odpowiednich strun umysłu malarza, wydarzy się coś… Nieprzewidzianego. I niechcianego.
W koncu nie tylko my mościliśmy się w zbiorniku tym, ba - byliśmy w nim gośćmi.
Jak łatwo było o tym zapomnieć.
- Grzeczny... - pochwaliłam, nie mogąc powstrzymać się od tego, by wystrzelić radosnym ognikiem ze spojrzenia. Nie miałam ochoty spędzać czasu z Halvorsenem, do licha, oczywiście, że miałam jego obecność w szczerym poważaniu. Niebratanie się z tym, kogo za kilka dni obsmarować mogę na łamach prasy było dużo łatwiejsze, a odsuwanie od siebie nawet tych, do których zapałałam jakąkolwiek sympatią, było przecież działaniem nakierowanym jedynie na oszczędność wrażliwego na turbulencje serca.
Podobno na wojnie również odmawiano przeciwnikowi człowieczeństwa, wtedy działało się skuteczniej.
Dlatego traktowałam go jak ofiarę czy zabawkę, nieświadoma wtedy, że moja aura, moje sugestywne słowa czy moje ciało w żaden sposób na niego nie oddziałują. To, że zgodził się na wkroczenie do wody pomimo logicznie uwarunkowanych oporów pozwalało mi myśleć, że był jak każdy mężczyzna - podatny. Nie mogłam wiedzieć, że nie tylko ja grywam w tą zasraną grę pozorów. - Podaj mi rękę - sugeruję, a gdy tylko dostaną okazję, zacisnę na jego palcach swoje, sine od zimna. W momencie tym dopatruję się czegoś w jakiś sposób... Magicznego. Czegoś, co właściwie mogłoby zostać uwiecznione na obrazie, nawet na tym spod pędza Halvorsena.
Nie jestem świadoma, że za kilka chwil, kiedy już obydwoje stać będziemy w wodzie, a kiedy ja sama będę nosiła się z zamiarami szarpania odpowiednich strun umysłu malarza, wydarzy się coś… Nieprzewidzianego. I niechcianego.
W koncu nie tylko my mościliśmy się w zbiorniku tym, ba - byliśmy w nim gośćmi.
Jak łatwo było o tym zapomnieć.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Miał różne rodzaje kłamstw.
Najbardziej uniwersalne - fałszywy i ugłaskany czar pulsującej serdeczności, uśmiech zaczesany starannie na gładkiej fasadzie twarzy, krawędzie warg jak czerwona glina poddana wizjom naprężeń. Maska, która niezwykle rzadko spadała z głuchym, złowieszczym echem, ścierając się z martwą taflą twardego czoła podłoża; nałożył ją również teraz, gdy prześlizgiwał się, lawirując po terytorium rozmowy, ciskając rękawicą wyzwania.
W muzeum jego umysłu znalazły się eksponaty o wiele bardziej wybrednych, parszywych gatunków kłamstw, o wiele bardziej szczegółowych, kłamstwa oddania i kłamstwa pocałunków składanych w nerwowym, pożądliwym pośpiechu na miękkiej, rozgrzanej skórze, kłamstwa obietnic, jakich nie miał dotrzymać, kłamstwa przywiązania o bardzo krótkiej dacie przydatności, niknącej razem z nadejściem złocistej łuny poranka. Istniały ponadto kłamstwa obszyte powłoką aury, pytania i polecenia, na które należało odpowiadać jedynie-tylko twierdząco.
Dzisiaj spożywał chleb powszedni obłudy, udając najzwyczajniej bezkresne, przemiłe zaciekawienie i zaszczucie kobiecym pięknem. Od uwielbienia, którym mógł ją uraczyć, oddzielał go mur podświadomej, brzęczącej głośno niechęci, kakofonii, która powstrzymywała go przed właściwym odruchem. Podstęp cuchnął jak brud uwolniony spod zaspy gęstego śniegu, wystawiony, nareszcie, na otrzeźwienie ciepła. Nie podobała mu się cała, obecna sytuacja, rozdrażniał go słodki uśmiech, prawda ukryta w gąszczach niedopowiedzeń jak przyczajony, cierpliwy w łowach drapieżnik. Coś było nie tak, zdawało się, że czuł aurę, jej stępione kły i pazury niezdolne go najzupełniej dosięgnąć ze względu na pochodzenie. Grał jednak z uporem rolę. Rolę idioty; stał się podatnym pionkiem.
Jej dłoń, wyciągnięta jak zaproszenie, miała zostać kotwicą ciągnącą go wkrótce na dno; miała stać się pretekstem do późniejszego artykułu, w którym naiwny malarz rzucił się wprost w objęcia lodowatej wody; reszta nie była milczeniem, była dopowiedzeniem i ubarwieniem aż do poziomu jaskrawej groteskowości. Najlepsze, stworzone kłamstwo, posiada domieszki prawdy; był przekonany, że wiedzą o tym oboje.
Nie zamierzał uczestniczyć - nie w pełni - w podobnej błazenadzie. Z początku niby zawahał się; zanurzył jedynie stopę, muskając zimną powierzchnię i tłumiąc krzywy, mało zadowolony wyraz pragnący wpełznąć na linie jego fizjonomii. Rozważał, który z momentów mógłby stać się najlepszy na opuszczenie kurtyny, na zakończenie przedstawienia; los zdecydował za niego. Cholerne, kapryśne Norny.
- Kurwa! - zakrzyknął mało wybrednie, kiedy jego podudzie rozdarła błyskawica bólu. Pierwotny, wprost naturalny odruch nakazał mu zabrać nogę; szarpnął do tyłu i stracił równowagę, lądując z łoskotem na drewnianej powierzchni molo. Poderwał się, gdy dotarła do niego świadomość, że rozkrzyczany dyskomfort, nieznośny jak rozpieszczony, niewychowany bachor, wcale nie ustępuje, a tuż przy łydce czuje coś wyjątkowo oślizgłego.
- Coś ty najlepszego zrobiła?! - każdy (niekoniecznie) człowiek miał limit swojej cierpliwości; w jego przypadku uległ on w tym momencie rażącemu przekroczeniu. Mógł nakładać stos masek i pudrować twarz wybitną fałszywością, istniały jednak momenty, gdy wszystkie, przygotowane pieczołowicie składowe osobowości trafiał zwyczajnie szlag. Einar Halvorsen, w całej swojej obłudzie nie umiał się już powstrzymać i osobliwie zrzucił całą winę na przeklętą kobietę; spoglądał na nią z nienawiścią, na tyle jasną i czytelną, że mogła prędko zrozumieć.
Był wolny od wpływu aury; przynajmniej w obecnej chwili.
Najbardziej uniwersalne - fałszywy i ugłaskany czar pulsującej serdeczności, uśmiech zaczesany starannie na gładkiej fasadzie twarzy, krawędzie warg jak czerwona glina poddana wizjom naprężeń. Maska, która niezwykle rzadko spadała z głuchym, złowieszczym echem, ścierając się z martwą taflą twardego czoła podłoża; nałożył ją również teraz, gdy prześlizgiwał się, lawirując po terytorium rozmowy, ciskając rękawicą wyzwania.
W muzeum jego umysłu znalazły się eksponaty o wiele bardziej wybrednych, parszywych gatunków kłamstw, o wiele bardziej szczegółowych, kłamstwa oddania i kłamstwa pocałunków składanych w nerwowym, pożądliwym pośpiechu na miękkiej, rozgrzanej skórze, kłamstwa obietnic, jakich nie miał dotrzymać, kłamstwa przywiązania o bardzo krótkiej dacie przydatności, niknącej razem z nadejściem złocistej łuny poranka. Istniały ponadto kłamstwa obszyte powłoką aury, pytania i polecenia, na które należało odpowiadać jedynie-tylko twierdząco.
Dzisiaj spożywał chleb powszedni obłudy, udając najzwyczajniej bezkresne, przemiłe zaciekawienie i zaszczucie kobiecym pięknem. Od uwielbienia, którym mógł ją uraczyć, oddzielał go mur podświadomej, brzęczącej głośno niechęci, kakofonii, która powstrzymywała go przed właściwym odruchem. Podstęp cuchnął jak brud uwolniony spod zaspy gęstego śniegu, wystawiony, nareszcie, na otrzeźwienie ciepła. Nie podobała mu się cała, obecna sytuacja, rozdrażniał go słodki uśmiech, prawda ukryta w gąszczach niedopowiedzeń jak przyczajony, cierpliwy w łowach drapieżnik. Coś było nie tak, zdawało się, że czuł aurę, jej stępione kły i pazury niezdolne go najzupełniej dosięgnąć ze względu na pochodzenie. Grał jednak z uporem rolę. Rolę idioty; stał się podatnym pionkiem.
Jej dłoń, wyciągnięta jak zaproszenie, miała zostać kotwicą ciągnącą go wkrótce na dno; miała stać się pretekstem do późniejszego artykułu, w którym naiwny malarz rzucił się wprost w objęcia lodowatej wody; reszta nie była milczeniem, była dopowiedzeniem i ubarwieniem aż do poziomu jaskrawej groteskowości. Najlepsze, stworzone kłamstwo, posiada domieszki prawdy; był przekonany, że wiedzą o tym oboje.
Nie zamierzał uczestniczyć - nie w pełni - w podobnej błazenadzie. Z początku niby zawahał się; zanurzył jedynie stopę, muskając zimną powierzchnię i tłumiąc krzywy, mało zadowolony wyraz pragnący wpełznąć na linie jego fizjonomii. Rozważał, który z momentów mógłby stać się najlepszy na opuszczenie kurtyny, na zakończenie przedstawienia; los zdecydował za niego. Cholerne, kapryśne Norny.
- Kurwa! - zakrzyknął mało wybrednie, kiedy jego podudzie rozdarła błyskawica bólu. Pierwotny, wprost naturalny odruch nakazał mu zabrać nogę; szarpnął do tyłu i stracił równowagę, lądując z łoskotem na drewnianej powierzchni molo. Poderwał się, gdy dotarła do niego świadomość, że rozkrzyczany dyskomfort, nieznośny jak rozpieszczony, niewychowany bachor, wcale nie ustępuje, a tuż przy łydce czuje coś wyjątkowo oślizgłego.
- Coś ty najlepszego zrobiła?! - każdy (niekoniecznie) człowiek miał limit swojej cierpliwości; w jego przypadku uległ on w tym momencie rażącemu przekroczeniu. Mógł nakładać stos masek i pudrować twarz wybitną fałszywością, istniały jednak momenty, gdy wszystkie, przygotowane pieczołowicie składowe osobowości trafiał zwyczajnie szlag. Einar Halvorsen, w całej swojej obłudzie nie umiał się już powstrzymać i osobliwie zrzucił całą winę na przeklętą kobietę; spoglądał na nią z nienawiścią, na tyle jasną i czytelną, że mogła prędko zrozumieć.
Był wolny od wpływu aury; przynajmniej w obecnej chwili.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Notowałam jego obecność na stronicach swojej pamięci. Jego spojrzenie, podszyte zainteresowaniem i iskrą pożądania. Och, jak dobrym aktorem był ten nasz Halvorsen, nawet pomimo późniejszego braku zainteresowania mną, a i właściwie obrania innej ścieżki życiowej niż ta na scenach teatru! W momencie gdy sięgał po moją dłoń, uśmiechałam się jedynie lekko i gotowa byłam objąć jego ciało własną protekcją. Pozornie otulić go ciepłem, byle wiosenna woda nie była mu straszna.
Chociaż brzydziłam się dotyku wszystkich plotek, które niósł za sobą Halvorsen, musiałam przecież grać, tak jak i grał on. Musiałam zachowywać spokój, żywe zainteresowanie i nadzieję, że nikt nie będzie podejrzewał mnie o zainteresowanie brak oślizgłym typem, jakim był norweski łowca dziewiczych serc. Tak, nie miałam dobrego mniemania o Einarze, ale ten zapracował sobie na swoją reputację z pełną premedytacją.
Gdy zaczął zanurzać stopę w wodzie, oparłam drugą dłoń na jego łydce, jakby niesfornie próbując zmusić go do głębszego zanurzenia. Teraz widziałam, że w porównaniu do mojej wysokiej i niezwykle smukłej sylwetki, Halvorsen nie pozostawał tak wyraźnie większy – szczupły, niewysoki jak an standardy nordyckich narodów… Co było w nim atrakcyjnego? Przenikające spojrzenie? Urzekający uśmiech?
Czy gdybym musiała zawiązać się z mężczyzną, wybrałabym kogoś takiego jak on?
Nigdy, wolałabym chyba pozostawać sama.
W gruncie rzeczy sama też skończyłam.
Plan wydarzeń wywrócił się jednak na głowę – jakby Einarowi, chciałoby się rzec, w końcu to on wydał z siebie żałosny odgłos pełen bólu. Zlękłam się, bo na krew niksy – każdy zlękłby się na moim miejscu. Woda zachlupotała, noga malarza umknęła spod jej tafli, a gdy ciało Norwega rąbnęło o deski mola, moim oczom ukazał się widok wodnej istoty – jeszcze obrzydliwszej niż moje matki i babki. Gdy „kurwa” Halvorsena przecięła powietrze, z początku nie połączyłam tego jeszcze z pełnym fałszu zachowaniem, którym raczył mnie wcześniej. Dopiero pytanie, które zadał mi bezpardonowo wprawiło mnie w stan niepocieszenia.
Oszust – pomyślałam od razu. Jak mógł w końcu wydostać się spod silnego działania mojej aury?
- Kurwa mać! – zatrząsłam się, wykonując kilka kroków w bok, przemykając na mieliznę. Nie zasłaniałam się już, nie czułam w końcu żadnego wstydu. Czułam strach, podchodzący mi do gardła. Czułam dreszcze, a potem na własnym ciele poczułam to, co czuć mógł malarz. Musieliśmy wejść w ławicę. I wokół mojej łydki owinął się potwór, wpijający się w miękkie ciało nieco pod kolanem.
Zgięłam nogę mimo woli, pochylając się ku pomostowi i łapiąc się go długimi palcami u dłoni. Czerwony manicure wyglądał komicznie na starym, spróchniałym drewnie. Było mnie stać na więcej.
- Zabierz to ode mnie, ZABIERZ! – darłam się na tyle, że potem było mi tego tylko wstyd. Umrę tu? Psia krew, byle nie. Duszności dołączyły do nieprzyjemnej guli w gardle, a obraz przed oczami zaczął zacierać się za mroczkami. Miałam wrażenie, że moje zgniłe serce wyskoczy mi z piersi i zacznie orbitować wokół zestresowanej głowy.
A moja twarz zmieniała się. Przyjmowała mniej przyjemne, ostrzejsze rysy. Wyglądałam jak potwór, którym byłam, ba - poniekąd obydwoje byliuśmy czymś tak samo różnym, jak i podobnym. Miało być jednak tylko gorzej...
Chociaż brzydziłam się dotyku wszystkich plotek, które niósł za sobą Halvorsen, musiałam przecież grać, tak jak i grał on. Musiałam zachowywać spokój, żywe zainteresowanie i nadzieję, że nikt nie będzie podejrzewał mnie o zainteresowanie brak oślizgłym typem, jakim był norweski łowca dziewiczych serc. Tak, nie miałam dobrego mniemania o Einarze, ale ten zapracował sobie na swoją reputację z pełną premedytacją.
Gdy zaczął zanurzać stopę w wodzie, oparłam drugą dłoń na jego łydce, jakby niesfornie próbując zmusić go do głębszego zanurzenia. Teraz widziałam, że w porównaniu do mojej wysokiej i niezwykle smukłej sylwetki, Halvorsen nie pozostawał tak wyraźnie większy – szczupły, niewysoki jak an standardy nordyckich narodów… Co było w nim atrakcyjnego? Przenikające spojrzenie? Urzekający uśmiech?
Czy gdybym musiała zawiązać się z mężczyzną, wybrałabym kogoś takiego jak on?
Nigdy, wolałabym chyba pozostawać sama.
W gruncie rzeczy sama też skończyłam.
Plan wydarzeń wywrócił się jednak na głowę – jakby Einarowi, chciałoby się rzec, w końcu to on wydał z siebie żałosny odgłos pełen bólu. Zlękłam się, bo na krew niksy – każdy zlękłby się na moim miejscu. Woda zachlupotała, noga malarza umknęła spod jej tafli, a gdy ciało Norwega rąbnęło o deski mola, moim oczom ukazał się widok wodnej istoty – jeszcze obrzydliwszej niż moje matki i babki. Gdy „kurwa” Halvorsena przecięła powietrze, z początku nie połączyłam tego jeszcze z pełnym fałszu zachowaniem, którym raczył mnie wcześniej. Dopiero pytanie, które zadał mi bezpardonowo wprawiło mnie w stan niepocieszenia.
Oszust – pomyślałam od razu. Jak mógł w końcu wydostać się spod silnego działania mojej aury?
- Kurwa mać! – zatrząsłam się, wykonując kilka kroków w bok, przemykając na mieliznę. Nie zasłaniałam się już, nie czułam w końcu żadnego wstydu. Czułam strach, podchodzący mi do gardła. Czułam dreszcze, a potem na własnym ciele poczułam to, co czuć mógł malarz. Musieliśmy wejść w ławicę. I wokół mojej łydki owinął się potwór, wpijający się w miękkie ciało nieco pod kolanem.
Zgięłam nogę mimo woli, pochylając się ku pomostowi i łapiąc się go długimi palcami u dłoni. Czerwony manicure wyglądał komicznie na starym, spróchniałym drewnie. Było mnie stać na więcej.
- Zabierz to ode mnie, ZABIERZ! – darłam się na tyle, że potem było mi tego tylko wstyd. Umrę tu? Psia krew, byle nie. Duszności dołączyły do nieprzyjemnej guli w gardle, a obraz przed oczami zaczął zacierać się za mroczkami. Miałam wrażenie, że moje zgniłe serce wyskoczy mi z piersi i zacznie orbitować wokół zestresowanej głowy.
A moja twarz zmieniała się. Przyjmowała mniej przyjemne, ostrzejsze rysy. Wyglądałam jak potwór, którym byłam, ba - poniekąd obydwoje byliuśmy czymś tak samo różnym, jak i podobnym. Miało być jednak tylko gorzej...
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Jedno, proste stwierdzenie: jest źle, wyżłobione na skarpie zdjętego trwogą umysłu, jest źle, może być tylko gorzej, ponury śmiech wewnątrz czaszki. Na zewnątrz nie jest do śmiechu, świat jest jałowy, niezdolny do przywołania najmniejszych, dostępnych przyczyn mogących nagle podciągnąć kąciki różowych ust. Maska, którą nałożył, złuszczyła się i odpadła jak przetrawiony strup.
Kurtyna, koniec, kurtyna.
Ból jest znajomy (od zawsze), ból wpija się, eksplodując na wybrzuszeniu łydki - odrobina niespecjalnie przydatnej przyprawy urozmaicenia, ból jednej z kończyn zamiast jazgotu rozdzierającego dyskomfortu na skraju ukróconego kręgosłupa. Ból nie jest jego przyjacielem, jednak stanowi cenę, którą jest zawsze skłonny z posłuszeństwem zapłacić. Ile muszę być winien? (Walutą są smugi krwi na wilgotnych, ziejących chłodem kafelkach karceru jego łazienki).
Nienawiść, którą żywi do pozostałych przedstawicieli odmienności stawała się znacznie głębsza, wzmocniona szwami zazdrości. Zazdrościł im - przede wszystkim tego, z jaką łatwością mogli przechodzić w tłumie, zazdrościł faktu, że poza swoimi zdolnościami nie odbiegali w żadnym stopniu wyglądem w rzucanym na miasto świetle dnia powszedniego, zazdrościł im tej namiastki normalności, którą sam musiał drapać, aż nie wyłamał płytek swoich paznokci. Nie mogli przenigdy pojąć, jak wiele musiał poświęcić, aby być pełnoprawną częścią społeczeństwa bez wybarwionych znamion pogardy i odrzucenia na obszar marginesu.
- Zedrę to wraz ze skórą - mówi do siebie pełen nagłej wściekłości. Świat, odbierany przez zmysły, puchnie i traci kształty. Szarpnął za uczepione z łapczywością stworzenie, lecz zamiast tego zdołał ledwie pogłębić szczelinę powstałej rany, kilka strużek posoki, których nie miała sposobności opić się kreatura, osunęło się z naturalistyczną wulgarnością po gładkiej membranie powłok.
- Szlag! - uderzył z frustracji pięścią o wysłużone, drewniane płaty konstrukcji; zadrżały z głuchym stęknięciem, niknącym niemal natychmiast pod wrzawą głosu dziennikarki. Szaleństwu - w którym płynęli - udało się w tym momencie osiągnąć temperaturę wrzenia.
Ostatni przebłysk rozsądku jest teraz jego własnością, nawet, gdy wzdryga się pod stopniowym, groteskowym wykrzywieniem fizjonomii kobiety. Przełyka ślinę; widział podobną zmianę - choćby na obliczu Villemo, kiedy wpadała w gniew. Wiedział, również, że i ona wiedziała o jego odporności - każdego przeciwnika należało odpowiednio oceniać - nie był to jednak czas i nie była pora na osobiste rozrachunki.
Musieli wpierw do nich dożyć.
Nagość jest nieistotna, niechęć jest nieistotna, wszystko, kurwa, przestaje być w danej chwili istotne, prócz cholernego problemu, który pasożytuje, wgryziony w powierzchnię ciała. Zdarzenie jest wprost tragiczne, każda, potencjalna decyzja wydaje się równie błędna, nie chce pomimo tego stawać się podejrzanym o powiązanie z utonięciem dziennikarki, nawet, gdy ona sama chwilę wcześniej nie miała podobnego zawahania, dążąc, aby zanurzył się w lodowatym akwenie.
Powłócząc nogą, koślawo ruszył przed siebie; zszedł z mola, a wszystko wokół stawało się mniej wyraźne, rozmyte niczym niedbale ciśnięte i rozbryzgane plamy akwareli.
- Chwyć moją rękę - nie wierzył, że wypowiadał podobne, stwardniałe w pewności słowa, ich pęk mimo tego zaszeleścił mu w gardle i wyjrzał zza bramy ust. - Czy tego chcesz czy nie, siedzimy w tym obydwoje - napomniał, usiłując wydostać ją z płytkiej wody na teren samego brzegu.
Tragikomedia - akt o numerze nieznanym.
Einar i Eva z tematu
Kurtyna, koniec, kurtyna.
Ból jest znajomy (od zawsze), ból wpija się, eksplodując na wybrzuszeniu łydki - odrobina niespecjalnie przydatnej przyprawy urozmaicenia, ból jednej z kończyn zamiast jazgotu rozdzierającego dyskomfortu na skraju ukróconego kręgosłupa. Ból nie jest jego przyjacielem, jednak stanowi cenę, którą jest zawsze skłonny z posłuszeństwem zapłacić. Ile muszę być winien? (Walutą są smugi krwi na wilgotnych, ziejących chłodem kafelkach karceru jego łazienki).
Nienawiść, którą żywi do pozostałych przedstawicieli odmienności stawała się znacznie głębsza, wzmocniona szwami zazdrości. Zazdrościł im - przede wszystkim tego, z jaką łatwością mogli przechodzić w tłumie, zazdrościł faktu, że poza swoimi zdolnościami nie odbiegali w żadnym stopniu wyglądem w rzucanym na miasto świetle dnia powszedniego, zazdrościł im tej namiastki normalności, którą sam musiał drapać, aż nie wyłamał płytek swoich paznokci. Nie mogli przenigdy pojąć, jak wiele musiał poświęcić, aby być pełnoprawną częścią społeczeństwa bez wybarwionych znamion pogardy i odrzucenia na obszar marginesu.
- Zedrę to wraz ze skórą - mówi do siebie pełen nagłej wściekłości. Świat, odbierany przez zmysły, puchnie i traci kształty. Szarpnął za uczepione z łapczywością stworzenie, lecz zamiast tego zdołał ledwie pogłębić szczelinę powstałej rany, kilka strużek posoki, których nie miała sposobności opić się kreatura, osunęło się z naturalistyczną wulgarnością po gładkiej membranie powłok.
- Szlag! - uderzył z frustracji pięścią o wysłużone, drewniane płaty konstrukcji; zadrżały z głuchym stęknięciem, niknącym niemal natychmiast pod wrzawą głosu dziennikarki. Szaleństwu - w którym płynęli - udało się w tym momencie osiągnąć temperaturę wrzenia.
Ostatni przebłysk rozsądku jest teraz jego własnością, nawet, gdy wzdryga się pod stopniowym, groteskowym wykrzywieniem fizjonomii kobiety. Przełyka ślinę; widział podobną zmianę - choćby na obliczu Villemo, kiedy wpadała w gniew. Wiedział, również, że i ona wiedziała o jego odporności - każdego przeciwnika należało odpowiednio oceniać - nie był to jednak czas i nie była pora na osobiste rozrachunki.
Musieli wpierw do nich dożyć.
Nagość jest nieistotna, niechęć jest nieistotna, wszystko, kurwa, przestaje być w danej chwili istotne, prócz cholernego problemu, który pasożytuje, wgryziony w powierzchnię ciała. Zdarzenie jest wprost tragiczne, każda, potencjalna decyzja wydaje się równie błędna, nie chce pomimo tego stawać się podejrzanym o powiązanie z utonięciem dziennikarki, nawet, gdy ona sama chwilę wcześniej nie miała podobnego zawahania, dążąc, aby zanurzył się w lodowatym akwenie.
Powłócząc nogą, koślawo ruszył przed siebie; zszedł z mola, a wszystko wokół stawało się mniej wyraźne, rozmyte niczym niedbale ciśnięte i rozbryzgane plamy akwareli.
- Chwyć moją rękę - nie wierzył, że wypowiadał podobne, stwardniałe w pewności słowa, ich pęk mimo tego zaszeleścił mu w gardle i wyjrzał zza bramy ust. - Czy tego chcesz czy nie, siedzimy w tym obydwoje - napomniał, usiłując wydostać ją z płytkiej wody na teren samego brzegu.
Tragikomedia - akt o numerze nieznanym.
Einar i Eva z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?