:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
18.04.2001 – Ulica między domami – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Ketelä
2 posters
Safír Fenrisson
18.04.2001 – Ulica między domami – S. Fenrisson & Bezimienny: V. Ketelä Pon 26 Sie - 9:34
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
18.04.2001
Noce powinny stawać się coraz krótsze, niebo, po którym od kilku godzin nie sączyło się słońce, nie wpadać w tak głębokie odcienie granatu, po zmroku kwiecień wciąż przypominał jednak przewlekłe, zimowe wieczory, jakby chłód wcale nie odszedł, lecz zaszył się w wąskich szczelinach kamienic, przysiadł wśród rachitycznych gałęzi drzew, wciąż onieśmielonych zeszłoroczną nagością i wyściełał gniazda pod gontowymi dachami na podobieństwo jaskółek, odrwionych złudzeniem nadchodzącej wiosny; najdotkliwiej czuł go jednak pomiędzy żebrami – kości przypominały szprychy wyłamanego koła, a on miał wrażenie, że za każdym razem, kiedy pierś poruszała się głębokim wdechem, ich fragmenty nakłuwały tkankę do rozrzewnionej czerwieni. Za oknem coraz częściej świeciło słońce, rozlane po błoniach jak kwietniowa pozłota, on nieustannie trząsł się tymczasem z zimna, obejmując ramionami ciało, które wydawało mu się zbyt słabe i kruche, by utrzymać w środku ciężar jego serca, ażurowe jak u ptaków – Sohvi sprawdzała mu temperaturę, muskając ustami odkryte czoło, lecz chłód, który zakradł mu się pod skórę, nie był wynikiem choroby, w każdym razie nie takiej, która objawiała się febrą; nie mógł spać w domu przyjaciółki, gdzie wciąż dokuczało mu wspomnienie własnej bezradności i nie mógł spać we własnym mieszkaniu, zbyt cichym i zbyt głośnym jednocześnie – dopiero wśród świergotu tapetowych pleszek, za wzniosłymi murami sierocińca, zasypiał na parę godzin gęstym, czarnym snem, z którego budził się, nie pamiętając, żeby w ogóle opuścił powieki. Palił więcej niż zazwyczaj, zbyt dużo, by pokryć zapach tytoniu pajęczyną przełykanych nieustannie miętówek, od których pod koniec dnia robiło mu się niedobrze, więc opierał skroń o brzeg wanny, dopóki torsje nie rwały go za żołądek, a serce nie biło tak szybko, że musiał przytrzymać dłoń po lewej stronie piersi, aby upewnić się, że nie wydostanie się na zewnątrz; powinieneś iść do medyka, napominała go siostra, kiedy po raz kolejny budził się z palpitacjami dudniącymi o chwiejny strop mostka, lecz on odwracał tylko wzrok i przemywał twarz zimną wodą – galdrowie nie zapadali na podobne choroby, a lekarze, którzy prowadzili praktykę w miastach, nie wiedzieli, czym było przekleństwo, które odsłaniało zęby spomiędzy jego żeber.
Tej nocy sen nie przychodził do niego nawet w murowanej kołysce sierocińca – leżał na wąskiej pryczy, ze źrenicami wpatrzonymi w szary nieboskłon sufitu, jakby spodziewał się, że słońce nie wzejdzie zza pobliskiego wzgórza, ale że jego promienie przesączą się przez ubytki w ścianach i wpadną do pokoju jasną, przybrudzoną tynkiem śreżogą. Lasse się żenił, a on nie wiedział, co począć ze swoimi dłońmi, gdzie je oprzeć, na czym zacisnąć, kiedy schować głęboko do kieszeni – jego miłość była cicha i ustępliwa, nie mógł jednak wyprzeć z siebie wrażenia, że nie zniesie więcej milczących tajemnic, rąk nerwowo zsuwających się z talii, gdy po drugiej stronie mieszkania skrzypiały drzwi i świadomości, że mógł być szczęśliwy, lecz odbierano mu tę radość pojedynczym słowem, jakby od początku miał ją jedynie potrzymać, przechować bezpieczną dla kogoś innego. Chłód nawracał, kładąc się dropiatą warstwą na jego skórze – przez chwilę miał wrażenie, że znów był dzieckiem, które ukrywało się przed ojcem w szopie na narzędzia, z kolanami podciągniętymi pod brodę i drżeniem przeciągniętym wzdłuż kręgosłupa jak napięta struna; trząsł się jeszcze na długo po tym, jak matka znajdowała go w kącie wyziębionego pomieszczenia, bo nagle wszystko, nie tylko własne ciało, wydawało mu się zimne – jej dłonie, jej spojrzenie, jej miłość; jakby rzeczywistość nagle pokryła się szronem.
Przez okno wpadła niewyraźna jasność wczesnej jutrzenki, a on odwrócił się na drugi bok, przyglądając się wyłaniającym się konturom ciasnego pokoju, barwom nieśmiało wydobywającym się z ciemności, aż w końcu jego twarz również stała się rozświetlona i blada – podniósł się ostrożnie, jakby nie chciał zakłócać ciszy, która panowała w budynku przed świtem i wyszedł na błonie, wdychając haust rześkiego, kwietniowego powietrza. Świat o tej porze dnia sprawiał wrażenie opustoszałego – jakby pod osłoną nocy wszystkich wystrzelano, pomyślał i skrzywił się na tę refleksję, grzebiąc ją głęboko w dole skroni – na trawie zalegały jeszcze krople rosy i biała pościel szronu, nad ulicami wznosiła się mgła, a powietrze było mętne i nieporuszone cudzym oddechem; prawie nie zauważył, kiedy sceneria pobliskiego lasu stała się płaska i szara, a przestrzeń wokół niego zarosła budynkami z czerwonej cegły.
– Głuchy jesteś? – usłyszał cudze kroki, jeszcze zanim ulicą podążył ciężar pytania, lecz dopiero na dźwięk męskiego głosu, jego serce zatopiło się w dole trzewi. – Powiedziałem do nogi, psie. – zanim zdążył się odwrócić, coś uderzyło go w tył głowy, a cudze ramię zagarnęło go wokół szyi w duszącym ucisku – poczuł, jak powietrze staje mu w gardle, sprawiając, że wąska ulica i sterczące wokół domy nachyliły się ciemną winietą; spróbował się szarpnąć, lecz mężczyźni byli od niego silniejsi – kiedy próbował odciągnąć palcami cudze ramię od własnej grdyki, poczuł tylko, jak pod skórą napinały się mięśnie, jak jego dłonie ześlizgują się bezużytecznie po krzepkim ciele. – Myślisz, że możesz chodzić po ulicy bez smyczy? – ktoś zaśmiał się po jego prawej stronie, a on poczuł na policzku krople lepkiej śliny. – Bez kagańca? – wraz z tymi słowami drugi mężczyzna wepchnął mu w usta coś miękkiego i wełnianego, co sprawiło, że jego krzyk wybrzmiewał jedynie zduszonym szmerem – zrobiło mu się niedobrze; spróbował się szarpnąć, lecz ktoś uderzył go w twarz i przyparł plecami do ściany. Spojrzenie przeszkliło mu się strachem – jednym z tych, który nie powinien objawiać się w oczach drapieżnika.
Bezimienny
Wrogów należało trzymać blisko – nie cierpiał pretensjonalności tej sentencji zużytej już jak stara szmata, niemniej traktował ją od zawsze z pewną dozą drapieżnej czułości, jak człowiek głaszczący grzbiet myśliwskiej broni przed schowaniem jej do futerału; nie pamiętał wprawdzie, by kiedykolwiek go zawiodła, a płynność własnej tożsamości czyniła ją wybitnie prostą w użyciu – jeśli nie chciano zadawać się z nim, znajdował twarz, do której uśmiechano się chętniej. Między wyzwolonych przedostał się pod własnym nazwiskiem, choć czuł, że to ryzykowne – wybierał jednak między sympatią maluczkich jednostek z morza admiratorów, a sympatią obecnej władzy, więc wybór wydawał się przesądzony odgórnie; maluczcy nie mogli zrobić dla niego wiele więcej niż już zrobili, układając swoje kruche karczki w szczeble prowadzące go na szczyt kariery – nie potrzebował, na dobrą sprawę, dłużej mas wlepionych w niego z uwielbieniem oczu, kiedy pozycję wśród Ormów miał już zapewnioną; zawsze potrzebował natomiast więcej – spoglądał zazdrośnie w stronę kręgów ludzi dobrze urodzonych, obiecywał sobie, że wymości sobie wśród nich miejsce. Tkwiła w tym śmieszna przewrotność, która zwyczajnie go bawiła: był dokładnie tym, czego nienawidzili, a on zamierzał skłonić ich, by wpuścili go między siebie dobrowolnie i z uśmiechem. Nie tak, jak znajdował się wśród nich obecnie – posiadał wprawdzie mniejsze i większe znajomości, nie zamierzał być jednak kundlem dopuszczonym do biesiadnego stołu łaskawą pańską ręką, bo znał go kuzyn syna drugiej ciotki i znajdzie się miejsce; zamierzał być zapraszany dedykowaną inwitacją i witany jak równy – i miał nadzieję, że kiedy będą spoglądać mu w oczy, będą widzieć w jego źrenicach ciemną pospolitą ziemię, z której pochodził, czarny grób swojej nędznej przeszłości, całe obrzydzenie, jakie czuł do nich przez przymilne uśmiechy, odkąd dorósł wystarczająco, by poczuć i zrozumieć przepaść, jaką była różność ich pochodzenia. Wyobrażał sobie, że któregoś wieczoru, zalanego złotym blaskiem blichtru, pienistym szampanem i fałszem, zrzuciłby wreszcie ciasną wylinkę pozorów, w której próbował się pomieścić dla ich względów – wzniósłby toast, za siebie, za syna biednego pijaczyny, który posmaku zwycięstwa szukał w płaczu swoich dzieci, i sprzątaczki, która przyzwalała na to wszystko i w końcu straciła rozum po stracie najlepszego ze swoich synów; za krew brata, za fałszywość, za wszystkie zło, które uczyniliśmy po drodze, za Lokiego patrzącego z dumą na plugawość swoich dzieci. Nie wiedział, co miało wydarzyć się później – może nie było w życiu nic więcej ponad to, tylko zapluty pościg za rozczarowującym triumfem nad sobą samym: nad tym chłopcem, którego zawsze się wstydził i światem, który miał go pożreć, więc wepchnął się mu w gardło, by rozpłatać mu biały brzuch od środka. Czasami myślał, że obłęd matki nie był objawem nadludzkiej straty, ale wypadkową śmierci Jaakko i warunków dziedzicznych, a on nosił w sobie te same geny.
Wtargnięcie między Wyzwolonych miało poza tym wymiar czysto praktyczny: znał ich planowane posunięcia, wiedział, których miejsc unikać i wiedział, że gdyby używany przez nich swąd odmieńca skusił go w pułapkę, mógłby się łatwo z niej wykpić. Nudziły go wprawdzie zakute łby większości ludzi, których poznawał – i nudziło go ich okrucieństwo, zupełnie bezmyślne i pozbawione celu; czasem jednak należało popełnić po drodze plugawość dla durnych pozorów. Nie sprawiało mu to przyjemności, ale właściwie – nie wiedział dłużej, czy sprawiało mu ją jeszcze cokolwiek; każda słodycz wydawała się mdła, krótkotrwała i nieważna. Wina przynajmniej czasem piekła w sumienie, czasem siedziała pod skórą, próbując udawać człowieczeństwo.
Miał spotkać się z nimi nad ranem; liczył, że uda mu się dowiedzieć, czy planowali w najbliższym czasie większe zamieszki i liczył, że wreszcie uda mu się dotrzeć do informacji, kto ich finansował – wiedział, że był to ktoś z Przymierza Pierwszych, szeptano o tym coraz częściej; chciał wygryźć jednak konkrety – nie wiedział jeszcze, co z tą wiedzą zamierzał zrobić, byłaby to jednak udana karta negocjacyjna, a on lubił być roztropny i parę kroków naprzód.
Nie spodziewał się, że zamierzali dzisiaj łapać zajączka w zatrzask; nie spodziewał się tym bardziej, że rozpozna twarz mężczyzny, którego plecy uderzyły w mur, kiedy wychynął zza rogu po przeciwnej stronie ulicy. Nad miastem wisiała rześka mgła, sina jak policzki topielca, nie mógł jedna pomylić jego rysów: pamiętał jeszcze obrys jego szczęki w uścisku swoich palców, pamiętał smukłość jego szyi i przeszklony wzrok, fioletowy sok wywaru spływający w dół bladego torsu, brzydką bliznę przeciągającą się pod żebrami. Nie spodziewał się też, że mógłby się wobec tego odkrycia zawahać – że zatrzyma się i przyjdzie mu na myśl, że właściwie strasznie go szkoda; że poczuje jeszcze kiedykolwiek to zdradliwe, denerwujące uczucie, które odczuwał w przeszłości, kiedy rozpoznawał na jego ciele nabiegły siniakiem odcisk innej dłoni i przez chwilę zdawało mu się, że go to obchodzi, skoro już trzymał go w rękach – przez urywki wieczorów – jak swoją własność.
Rozdrażnione westchnienie skłębiło się w powietrzu gęstą białością. Wsunął się za mur kamienicy, rozglądając się po opustoszałej ulicy; wszystkie okna były jeszcze zatrzaśnięte i przesłonione nocnymi zasłonami. W ciszy, jaka zalegała jeszcze w sennym mieście, słyszał irytujące głosy Wyzwolonych; wiedział, że miało zjawić się ich niedługo więcej, mieli się spotkać parę przecznic dalej. Zmiana skóry przyszła mu zaskakująco łatwo – latami uczył się plastyczności swojego kształtu, miął go w kaprysach woli jak plastelinę, która posłusznie miękła; poczuł jak płaszcz napina mu się na cudzej sylwetce, szerokiej w barkach i wyższej, a kiedy spojrzał w dół, spodnie miał podciągnięte na wysokość kostek i napięte na udach, rozdrażniło go to jeszcze bardziej, bo czuł się jak pajac. Ściągnął skórzane rękawiczki z nieswoich, topornych dłoni i wcisnął je do kieszeni; nie był pewien, jak właściwie wyglądała jego twarz, miał jedynie nadzieję, że była tak samo brzydka, jak mu się zdawało, na policzku czuł napiętość podłużnych blizn.
– Nie za wcześnie na psucie sobie krwi, panowie? – zniżył głos, próbując odkształcić go możliwie mocno; uśmiechnął się prawie przyjemnie do odwracających się w jego stronę głów, kiedy ruszył w ich kierunku. – Obawiam się, że to mój pies, a jestem, wybaczcie – wtrącił jadowitym przecinkiem, zatrzymując się na ulicy; jego spojrzenie otarło się, prawie rozbawione, o przestraszone źrenice Fenrissona – drażliwy na punkcie mojej własności. Rozumiecie chyba? Może nie. Nie wyglądacie, jakbyście mogli upilnować choćby własne żony, nieważne. Nie róbmy ludziom hałasu pod oknami o świcie, hm?
Wtargnięcie między Wyzwolonych miało poza tym wymiar czysto praktyczny: znał ich planowane posunięcia, wiedział, których miejsc unikać i wiedział, że gdyby używany przez nich swąd odmieńca skusił go w pułapkę, mógłby się łatwo z niej wykpić. Nudziły go wprawdzie zakute łby większości ludzi, których poznawał – i nudziło go ich okrucieństwo, zupełnie bezmyślne i pozbawione celu; czasem jednak należało popełnić po drodze plugawość dla durnych pozorów. Nie sprawiało mu to przyjemności, ale właściwie – nie wiedział dłużej, czy sprawiało mu ją jeszcze cokolwiek; każda słodycz wydawała się mdła, krótkotrwała i nieważna. Wina przynajmniej czasem piekła w sumienie, czasem siedziała pod skórą, próbując udawać człowieczeństwo.
Miał spotkać się z nimi nad ranem; liczył, że uda mu się dowiedzieć, czy planowali w najbliższym czasie większe zamieszki i liczył, że wreszcie uda mu się dotrzeć do informacji, kto ich finansował – wiedział, że był to ktoś z Przymierza Pierwszych, szeptano o tym coraz częściej; chciał wygryźć jednak konkrety – nie wiedział jeszcze, co z tą wiedzą zamierzał zrobić, byłaby to jednak udana karta negocjacyjna, a on lubił być roztropny i parę kroków naprzód.
Nie spodziewał się, że zamierzali dzisiaj łapać zajączka w zatrzask; nie spodziewał się tym bardziej, że rozpozna twarz mężczyzny, którego plecy uderzyły w mur, kiedy wychynął zza rogu po przeciwnej stronie ulicy. Nad miastem wisiała rześka mgła, sina jak policzki topielca, nie mógł jedna pomylić jego rysów: pamiętał jeszcze obrys jego szczęki w uścisku swoich palców, pamiętał smukłość jego szyi i przeszklony wzrok, fioletowy sok wywaru spływający w dół bladego torsu, brzydką bliznę przeciągającą się pod żebrami. Nie spodziewał się też, że mógłby się wobec tego odkrycia zawahać – że zatrzyma się i przyjdzie mu na myśl, że właściwie strasznie go szkoda; że poczuje jeszcze kiedykolwiek to zdradliwe, denerwujące uczucie, które odczuwał w przeszłości, kiedy rozpoznawał na jego ciele nabiegły siniakiem odcisk innej dłoni i przez chwilę zdawało mu się, że go to obchodzi, skoro już trzymał go w rękach – przez urywki wieczorów – jak swoją własność.
Rozdrażnione westchnienie skłębiło się w powietrzu gęstą białością. Wsunął się za mur kamienicy, rozglądając się po opustoszałej ulicy; wszystkie okna były jeszcze zatrzaśnięte i przesłonione nocnymi zasłonami. W ciszy, jaka zalegała jeszcze w sennym mieście, słyszał irytujące głosy Wyzwolonych; wiedział, że miało zjawić się ich niedługo więcej, mieli się spotkać parę przecznic dalej. Zmiana skóry przyszła mu zaskakująco łatwo – latami uczył się plastyczności swojego kształtu, miął go w kaprysach woli jak plastelinę, która posłusznie miękła; poczuł jak płaszcz napina mu się na cudzej sylwetce, szerokiej w barkach i wyższej, a kiedy spojrzał w dół, spodnie miał podciągnięte na wysokość kostek i napięte na udach, rozdrażniło go to jeszcze bardziej, bo czuł się jak pajac. Ściągnął skórzane rękawiczki z nieswoich, topornych dłoni i wcisnął je do kieszeni; nie był pewien, jak właściwie wyglądała jego twarz, miał jedynie nadzieję, że była tak samo brzydka, jak mu się zdawało, na policzku czuł napiętość podłużnych blizn.
– Nie za wcześnie na psucie sobie krwi, panowie? – zniżył głos, próbując odkształcić go możliwie mocno; uśmiechnął się prawie przyjemnie do odwracających się w jego stronę głów, kiedy ruszył w ich kierunku. – Obawiam się, że to mój pies, a jestem, wybaczcie – wtrącił jadowitym przecinkiem, zatrzymując się na ulicy; jego spojrzenie otarło się, prawie rozbawione, o przestraszone źrenice Fenrissona – drażliwy na punkcie mojej własności. Rozumiecie chyba? Może nie. Nie wyglądacie, jakbyście mogli upilnować choćby własne żony, nieważne. Nie róbmy ludziom hałasu pod oknami o świcie, hm?
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Urodził się tchórzem – bał się ciemności i potworów ukrytych pod materacem, bał się pająków i cieni rzucanych na ścianę przez ich włochate odnóża, bał się swojego ojca i swojego brata, bo byli do siebie zbyt podobni, a w gniewie zaciskali pięści w ten sam sposób, bał się powiedzieć Margit, że jej nie kochał, więc trzymał ją za rękę i smakował truskawkowej pomadki, którą malowała usta, ale wstrzymał ją za nadgarstek, kiedy próbowała sięgnąć palcami do jego rozporka i nigdy nie powiedział jej, dlaczego, nawet kiedy zaczęła chodzić z pochyloną głową i zakrywała talię grubym, wełnianym swetrem, bał się zaprzeczyć matce, gdy powiedziała medykom, że spadł ze schodów, choć każdy siniec na jego ciele nosił kształt ojcowskiej złości, bał się poruszyć, ilekroć rodzice kłócili się za drzwiami, a potem nigdy nie wspominał o tym, że oczy Margrét były podkrążone purpurą ani że na szyi nosiła zaczerwienione ślady – wyobrażał sobie, że po pocałunkach (nie), bał się zaprzeczyć na pogrzebie Rasmusa, kiedy podczas laudacji nazwano go dobrym znajomym, jakby nie nazwał swoim imieniem konstelacji piegów na jego ramionach, nie pocałował go po raz pierwszy nad scenicznym wybrzeżem Utö, nie wiedział, że nigdy nie chciał, aby żegnano go w kościele, bał się zaklęć obejmujących krasne usta Dahlii i wahania w oczach Lassego, bał się rozmawiać o miłości, bał się kochać, bał się, że stworzenie, które przeklęto w jego wnętrzu, miało zbyt ostre kły, aby zbliżać je do miękkiej skóry. Urodził się tchórzem i był tchórzem przez całe życie, choć wgniatał swój strach głęboko pod osierdzie, aż wnętrzności stały się posiniaczone i tkliwe – uciszał lęk w cudzych skroniach, patrzył w oczy potworom spod dziecięcych łóżek i obiecywał, że nie odejdzie, zostanę z tobą na zawsze, powtarzał nieustannie, choć każdego ranka czuł się, jakby musiał ubrać się we własne ciało, nałożyć je jak ciepły sweter na rozdygotane serce, zaścielić strach, który piętrzył mu się pod czaszką – ilekroć na niebie otwierała się srebrna źrenica księżyca, miał ochotę zawlec swoje życie pod samotną wieżę, pozwolić, aby łowcy przetrącili mu zdrętwiały kark i zdjęli nożem skórę, wraz z kłębiącym się na grzbiecie futrem; od styczniowej pełni nie mógł przestać myśleć o tym, co stało się z wargiem, którego pochwycono w srebrzone wnyki – w uszach wciąż dudniło mu echo wilczego skamlenia, a im uważniej mu się przysłuchiwał, tym głębsze odnosił wrażenie, że niczym nie różniło się od ludzkiego krzyku.
Zasługiwał na ich nienawiść; potrafił wyobrazić sobie, że widzieli sobacze kły, wyzierające mu spod przekrwionych dziąseł, pazury drętwiejące na końcach przetartych opuszek i oczy zbroczone krwistym odcieniem czerwieni, bo sam również dostrzegał w sobie te cechy, kompulsywnie przesuwał językiem wzdłuż zębów, odwracał wzrok od lustra, kiedy wyobraźnia zaczynała naciągać jego rysy wzdłuż wąskiej twarzy i zakrywał dłonią usta, ilekroć z koszmarów wybudzał go pogwar własnego krzyku. Strach zebrał się jednak potem na jego karku, mięśnie napięły nerwowym oczekiwaniem – wiedziały, czego oczekiwać, zbyt dobrze znały ten rodzaj bólu. Cudze głosy zaczynały supłać się pod jego skronią w narastający gwar – czuł, jak ktoś wgniata mu wełniany knebel głębiej w dół gardła, jak materiał pochłania wilgoć z jego oddechu i zbiera pecynę mdłości pod podniebieniem, czuł ślinę spływającą mu po policzku mętną strugą i ciepło krzepnącej nad okiem krwi, czuł rwący ból w nadbrzuszu, kiedy twarde kolano wgniotło mu się pod żebra. Zgiął się w pół, a wtedy czyjeś dłonie pchnęły go w plecy i przewrócił się na ziemię, uderzając twarzą o mokry bruk, gdzie pomiędzy łbami kamieni błoto zaczynało wzbierać ciemnoczerwoną barwą – prosił ich chyba, żeby przestali, choć jego słowa przypominały zdławiony jęk i nie był pewny czy sam w nie wierzył; był zbyt zmęczony, aby życie wydawało mu się czymś więcej niż tylko dźwiganym na plecach ciężarem, wędzidłem wgniecionym boleśnie w tkankę języka. Jeden z mężczyzn wdepnął podeszwą w jego policzek, a on podkurczył jedynie nogi, jakby jego ciało instynktownie broniło się przed ciosem, jeszcze zanim ten zdążył zagłębić się w miękkich trzewiach, lecz tym razem uderzenie nie nadeszło i przez chwilę słyszał tylko świst swojego oddechu, ciężkie, zalegające w gardle powietrze, nerwowo usiłujące wydostać się spomiędzy zębów. Odchylił głowę, ukradkiem przeciągając wzrok nieznajomego, zanim nie ukrył źrenic pod wilgocią łez; dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak naiwne było pierwsze, gorące uderzenie serca, które rozlało się po osierdziu haustem dziecinnej ulgi – mężczyzna nie brzmiał, jakby próbował go ratować, miał rozbawione spojrzenie i mocne dłonie, a on nie mógł przestać wyobrażać sobie, że wiesza jego ciało na rzeźnickim haku.
– Wygląda na bezpańskiego – warknął jeden z nieznajomych, szturchając go butem w ramię, jakby rzeczywiście był kundlem, puszczonym na ulicę bez obroży, z sierścią skołtunioną od pcheł i pyskiem toczonym pianą. Nie mógł oddychać i łyskał białkiem jak przestraszone zwierzę – w końcu sięgnął po skłębiony w ustach materiał, wraz z pierwszym, zniecierpliwionym wdechem poczuł jednak gwałtowny ucisk bólu, pozwoliłem ci zdjąć?, warknął jeden z nich, nie wiedział kto, podciągnął jedynie nogi, krztusząc się śliną, która podeszła mu do gardła mdłym smakiem przetrawionej żółci. – Umie gryźć? Czy tylko szczeka? – podjął ktoś drwiąco w stronę nieznajomego; w dzieciństwie ojciec pytał go podobnie – czy potrafił mówić, a on zawsze milczał, przerażony ciężarem jego spojrzenia, przerażony zwieszoną mu nad głową pięścią, przerażony, że nie wiedział, co odpowiedzieć, bo kiedy się odzywał, zazwyczaj bolało bardziej. Myślał, że wystarczyło wyjechać z domu, aby uciec przed przemocą – tymczasem przemoc ukryła się w jego cieniu, przysiadła pomiędzy zrębami knykci, którym odmawiał napinania się pod cienką skórą, burzyła się w jego żyłach, przeobrażając tętno w sobaczy warkot, w zwierzę, które nieustannie próbowało zamknąć jego serce pomiędzy zębami; wiedział, że w końcu musiało go dopaść – zbyt długo błądziło po ciele głodne.
Zasługiwał na ich nienawiść; potrafił wyobrazić sobie, że widzieli sobacze kły, wyzierające mu spod przekrwionych dziąseł, pazury drętwiejące na końcach przetartych opuszek i oczy zbroczone krwistym odcieniem czerwieni, bo sam również dostrzegał w sobie te cechy, kompulsywnie przesuwał językiem wzdłuż zębów, odwracał wzrok od lustra, kiedy wyobraźnia zaczynała naciągać jego rysy wzdłuż wąskiej twarzy i zakrywał dłonią usta, ilekroć z koszmarów wybudzał go pogwar własnego krzyku. Strach zebrał się jednak potem na jego karku, mięśnie napięły nerwowym oczekiwaniem – wiedziały, czego oczekiwać, zbyt dobrze znały ten rodzaj bólu. Cudze głosy zaczynały supłać się pod jego skronią w narastający gwar – czuł, jak ktoś wgniata mu wełniany knebel głębiej w dół gardła, jak materiał pochłania wilgoć z jego oddechu i zbiera pecynę mdłości pod podniebieniem, czuł ślinę spływającą mu po policzku mętną strugą i ciepło krzepnącej nad okiem krwi, czuł rwący ból w nadbrzuszu, kiedy twarde kolano wgniotło mu się pod żebra. Zgiął się w pół, a wtedy czyjeś dłonie pchnęły go w plecy i przewrócił się na ziemię, uderzając twarzą o mokry bruk, gdzie pomiędzy łbami kamieni błoto zaczynało wzbierać ciemnoczerwoną barwą – prosił ich chyba, żeby przestali, choć jego słowa przypominały zdławiony jęk i nie był pewny czy sam w nie wierzył; był zbyt zmęczony, aby życie wydawało mu się czymś więcej niż tylko dźwiganym na plecach ciężarem, wędzidłem wgniecionym boleśnie w tkankę języka. Jeden z mężczyzn wdepnął podeszwą w jego policzek, a on podkurczył jedynie nogi, jakby jego ciało instynktownie broniło się przed ciosem, jeszcze zanim ten zdążył zagłębić się w miękkich trzewiach, lecz tym razem uderzenie nie nadeszło i przez chwilę słyszał tylko świst swojego oddechu, ciężkie, zalegające w gardle powietrze, nerwowo usiłujące wydostać się spomiędzy zębów. Odchylił głowę, ukradkiem przeciągając wzrok nieznajomego, zanim nie ukrył źrenic pod wilgocią łez; dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak naiwne było pierwsze, gorące uderzenie serca, które rozlało się po osierdziu haustem dziecinnej ulgi – mężczyzna nie brzmiał, jakby próbował go ratować, miał rozbawione spojrzenie i mocne dłonie, a on nie mógł przestać wyobrażać sobie, że wiesza jego ciało na rzeźnickim haku.
– Wygląda na bezpańskiego – warknął jeden z nieznajomych, szturchając go butem w ramię, jakby rzeczywiście był kundlem, puszczonym na ulicę bez obroży, z sierścią skołtunioną od pcheł i pyskiem toczonym pianą. Nie mógł oddychać i łyskał białkiem jak przestraszone zwierzę – w końcu sięgnął po skłębiony w ustach materiał, wraz z pierwszym, zniecierpliwionym wdechem poczuł jednak gwałtowny ucisk bólu, pozwoliłem ci zdjąć?, warknął jeden z nich, nie wiedział kto, podciągnął jedynie nogi, krztusząc się śliną, która podeszła mu do gardła mdłym smakiem przetrawionej żółci. – Umie gryźć? Czy tylko szczeka? – podjął ktoś drwiąco w stronę nieznajomego; w dzieciństwie ojciec pytał go podobnie – czy potrafił mówić, a on zawsze milczał, przerażony ciężarem jego spojrzenia, przerażony zwieszoną mu nad głową pięścią, przerażony, że nie wiedział, co odpowiedzieć, bo kiedy się odzywał, zazwyczaj bolało bardziej. Myślał, że wystarczyło wyjechać z domu, aby uciec przed przemocą – tymczasem przemoc ukryła się w jego cieniu, przysiadła pomiędzy zrębami knykci, którym odmawiał napinania się pod cienką skórą, burzyła się w jego żyłach, przeobrażając tętno w sobaczy warkot, w zwierzę, które nieustannie próbowało zamknąć jego serce pomiędzy zębami; wiedział, że w końcu musiało go dopaść – zbyt długo błądziło po ciele głodne.
Bezimienny
Drażniła go cudza bezradność – obrzeżem spojrzenia miarkował męską sylwetkę przewróconą na chodnik i mokrą, brudną podeszwę buta przyłożoną do bladego policzka, obserwował to męskie ciało kurczące się na chłodnych płytach jakby było dziecięce i w gardle zbierała mu się gorzka pogarda, przewrotna chęć, by zostawić go na pastwę swojej bezsilności; miał ochotę pochylić się nad jego skrońmi zbierającymi błoto spod cudzych butów i zapytać go, czy ma zamiar przeżyć w ten sposób całe swoje życie, w biernym przyzwoleniu na wszystkie razy, jakie spadały na jego wygięty grzbiet, bez słowa, bez cienia najmniejszego protestu, jak ostatnia łajza niemająca w sobie krztyny lojalności dla samego siebie. Kto ma się tobą zająć?, mógłby zapytać tylko w połowie prześmiewczo; mężczyźni odpowiadali mu na złośliwości, ale on nie przysłuchiwał im się szczególnie, bo wzrok stoczył mu się ku skulonym ramionom, do buta szturchającego bok unoszący się ledwo, jakby obawiał się nabrać więcej powietrza, na brudny kawałek szmaty wypluty ze śliną i czerwony ślad na siniejącej skroni, na jego ustępliwą, poniżającą ciszę, w której zdecydowany był najwyraźniej znieść wszystko, jak jeden z tych chrześcijańskich męczenników – i w imię czego? Powinien odwrócić się i odejść, życzyć im na pożegnanie dobrej zabawy, bo wiedział, że wszystko, co mógłby dla niego zrobić, byłoby daremne – ludzie podobni do niego nigdy się przecież nie zmieniali, życie dopadnie go prędzej czy później znowu, może w innym zaułku, może innymi rękami, może tym razem wystarczająco dotkliwie, może ostatecznie, a on przyjmie tę ostateczność z cichym przyzwoleniem, jakby tkwiła w niej słodka pobożność. Fenrisson, ze swoim otartym o ziemię policzkiem, sińcami rozlewającymi się cienkiej skórze i załzawionymi morzami oczu wydawał mu się postacią tragiczną i wstrętnie pławiącą się w swojej tragedii – znał przecież jego ciało, znał topografię mięśni ściągających się pod ciepłą skórą uległymi spięciami, okiem sportowca rozpoznawał zapadłości między włóknami, mocność kurczących się filamentów; nie miał ciała wątłego z urodzenia, jedynie ciało porzucone, jedynie siłę zupełnie zaniedbaną, jedynie niechęć do tego, by znaleźć ją w zaciśniętej pięści. Był zamiast tego przyjemnie giętki, przyjemnie miękki, prowokująco uległy i jeśli zdradzał świadomość swojej siły, to tylko po to, by ktoś zatopił w niej zęby.
Zasadniczo nie był od tych hien lepszy, myślał, podnosząc na nich znów wejrzenie – na rozbawione, ale czujne oczy, przyglądające mu się z wyzywającą rezerwą, krzywe uśmiechy rozciągnięte na złośliwych twarzach, które odwzajemniał wierni, jakby spoglądali w zaparowane przez poranną mgłę lustro. To absurdalnie durne, myślał, kiedy ich głosy szczękały w rześkim powietrzu, pozbawione znaczącego kształtu. Troszczenie się o takiego człowieka to syzyfowy wysiłek, myślał, marnowanie energii i niepraktyczna głupota. Nie wierzył w żadną świętość, która mogłaby to usprawiedliwić: święte były pieniądze i sława, święta była jego przyszłość i przyjemność, święty był jego czas, szlam rozkosznego rozkładu sztucznych pryncypiów i miłość egocentryczna.
– O, tak – mruknął, bawiąc się jeszcze z nimi, z nieufnym błyskiem w ich oczach i błyskiem ulgi na obitej twarzy Fenrissona, gasnącej szybko pod lodowatym chlustem otrzeźwiającej wzgardliwości, jaka przesiąkała mu głos nawet, kiedy wyciągał ku niemu pomocną dłoń (figuratywnie; nie zamierzał zdobywać się na tak idiotyczne gesty). Uniósł rękę do swojego policzka, by dotknąć palcami głębokiej blizny, jaka ściągała brzydko skórę w podłużny jar bladego, nierównego zgrubienia; kiedy przyłożył do niej opuszki, zdawała się upiornie zapaść głębiej między stelaż trzewioczaszki. – Gdybyście mieli jaja szczuć właściwego psa, nie tę suchą wydmuszkę, w której się chowa – leniwie naciągał zniżony głos na struny krtani; pomimo lat ćwiczeń odkształcenie go niezmiennie sprawiało mu drażniącą trudno. – Chociaż kto wie? – dodał zaraz, spuszczając spojrzenie, tym razem zupełnie ostentacyjnie na Fenrissona, a jego barki pochyliły się lekko, jakby miał ochotę nachylić się nad bezwładnym zwierzęciem. – Każdy kundel gryzie, kiedy zaboli go wystarczająco.
Wpatrywał się krótką chwilę w czarne kręgi jego oczu, próbując wygrzebać z siebie cień sympatii; wzrastała w nim jednak głównie pogarda, do tej łzawej bezradności wykrztuszanej z żółcią na chodnik. Nie był pewien, czy miał słuszność: przyglądając mu się, miał wrażenie, że mógł się mylić. Może potrafił jedynie skomleć, kurczyć się pod butem i czekać aż krzyk ustanie, jakby nigdy nie wyrósł ze swojego chłopięcego strachu, jakby nigdy nie odważył się odwzajemnić gniewnego spojrzenia ojca i zasłużyć sobie na więcej, zwrócić sobie szczęt kontroli, choćby miało to oznaczać, że kontrolował to, jak mocno i długo skórzany pas smagał odsłonięte plecy. Minęły lata od ich ostatniego spotkania i czuł się rozczarowany: wtedy jeszcze, kiedy próbował szamotać się przeciw jego groźbom, pozostawiał mu jakieś złudzenia.
Brudny but szturchnął znów skulone ramię, mężczyźni mu coś odpowiedzieli, ale znów nie słuchał. Spoglądał na niego, z krzywym uśmiechem, jakby znali się dobrze – jakby rozpoznawał go z tym posępnym, wzgardliwym rozczarowaniem, a kiedy w końcu się wyprostował, stírur spłynęło mu z ust jak nieprzekonany wyrok łaski. Człowiek stojący bliżej zgiął się, tracąc oddech; jego usta wypełniły się gęstym śluzem, spływającym w gardło i na chodnik, bez końca. Drugi, zaskoczony, zareagował z pewnym opóźnieniem, z warkotliwą wściekłością czerwieniejącą mu na twarzy; powietrze zadrżało od magii szarpanej gwałtownie za niematerialne garby, targanej ze złością za wędziło – miał wrażenie, że poranek rozgrzał się nagle od jej wzburzenia, a jej rozwibrowane fale, razem z głosami rzucającymi zaklęcia, rykoszetowały o zimne mury kamienic i zamknięte głucho okna. Nie miał dużo czasu, zanim pochylony mężczyzna oczyści krtań, próbował więc podejść bliżej, wypluwając bughr z ostrą stanowczością przetykaną gorzkim posmakiem ofensywy; płaszcz na ramieniu mężczyzny rozdarł się, odsłaniając skórę naciętą zaklęciem i rosnącą szybko plamę krwi – parł naprzód, choć magia wybuchała przejrzyście niebezpiecznie blisko jego ciała, zalewając go dreszczem adrenaliny, szybkimi, długimi krokami podszedł wystarczająco blisko, by zacisnąć palce na klapie płaszcza pochylonego człowieka i pchnąć go mocno; potknął się o nogi Fenrissona, znikając spomiędzy niego i drugiego mężczyzny, krztusząc się jeszcze śluzem, ale niedługo.
Stracił sekundę, krew rozlała mu się na skroni, spływając na policzek i oko; poczuł nieprzyjemną zdrętwiałość w ramieniu, ó-fœrr dosięgnął go pobudzająco blisko płuc – złość sprawiła, że zamiast się zatrzymać skrócił dystans bardziej, uporczywie, dopóki nie złapał drugiego mężczyzny pod murem kamienicy i nie rozbił grani kłykci o jego szczękę; dopiero wtedy poczuł, jak rozgrzane powietrze cichnie i uspokaja się wokół nich jak woda, jedynie obrzydliwy odgłos krztuszenia się ślisko rozbijał się o chodnik; jedynie niepewny uścisk dłoni łapiący go za nogawkę; jedynie nieprzyjemny odgłos pięści spadającej na policzek, na skroń, na nos, dopóki mężczyzna nie zatoczył się w bok.
Odwracając się, starł otwartą dłonią krew z policzka; kopnięciem w ramię odepchnął od siebie rękę człowieka, pod którego pochylonym ciałem rozlała się śluzowata kałuża. Łapał oddech. Vilho błyszczące oko wlepił jednak w Fenrissona, jakby tego nie zauważał.
– Weź się, kurwa, w garść. Załatw to albo ja go zabiję.
Vilho i Safír z tematu
Zasadniczo nie był od tych hien lepszy, myślał, podnosząc na nich znów wejrzenie – na rozbawione, ale czujne oczy, przyglądające mu się z wyzywającą rezerwą, krzywe uśmiechy rozciągnięte na złośliwych twarzach, które odwzajemniał wierni, jakby spoglądali w zaparowane przez poranną mgłę lustro. To absurdalnie durne, myślał, kiedy ich głosy szczękały w rześkim powietrzu, pozbawione znaczącego kształtu. Troszczenie się o takiego człowieka to syzyfowy wysiłek, myślał, marnowanie energii i niepraktyczna głupota. Nie wierzył w żadną świętość, która mogłaby to usprawiedliwić: święte były pieniądze i sława, święta była jego przyszłość i przyjemność, święty był jego czas, szlam rozkosznego rozkładu sztucznych pryncypiów i miłość egocentryczna.
– O, tak – mruknął, bawiąc się jeszcze z nimi, z nieufnym błyskiem w ich oczach i błyskiem ulgi na obitej twarzy Fenrissona, gasnącej szybko pod lodowatym chlustem otrzeźwiającej wzgardliwości, jaka przesiąkała mu głos nawet, kiedy wyciągał ku niemu pomocną dłoń (figuratywnie; nie zamierzał zdobywać się na tak idiotyczne gesty). Uniósł rękę do swojego policzka, by dotknąć palcami głębokiej blizny, jaka ściągała brzydko skórę w podłużny jar bladego, nierównego zgrubienia; kiedy przyłożył do niej opuszki, zdawała się upiornie zapaść głębiej między stelaż trzewioczaszki. – Gdybyście mieli jaja szczuć właściwego psa, nie tę suchą wydmuszkę, w której się chowa – leniwie naciągał zniżony głos na struny krtani; pomimo lat ćwiczeń odkształcenie go niezmiennie sprawiało mu drażniącą trudno. – Chociaż kto wie? – dodał zaraz, spuszczając spojrzenie, tym razem zupełnie ostentacyjnie na Fenrissona, a jego barki pochyliły się lekko, jakby miał ochotę nachylić się nad bezwładnym zwierzęciem. – Każdy kundel gryzie, kiedy zaboli go wystarczająco.
Wpatrywał się krótką chwilę w czarne kręgi jego oczu, próbując wygrzebać z siebie cień sympatii; wzrastała w nim jednak głównie pogarda, do tej łzawej bezradności wykrztuszanej z żółcią na chodnik. Nie był pewien, czy miał słuszność: przyglądając mu się, miał wrażenie, że mógł się mylić. Może potrafił jedynie skomleć, kurczyć się pod butem i czekać aż krzyk ustanie, jakby nigdy nie wyrósł ze swojego chłopięcego strachu, jakby nigdy nie odważył się odwzajemnić gniewnego spojrzenia ojca i zasłużyć sobie na więcej, zwrócić sobie szczęt kontroli, choćby miało to oznaczać, że kontrolował to, jak mocno i długo skórzany pas smagał odsłonięte plecy. Minęły lata od ich ostatniego spotkania i czuł się rozczarowany: wtedy jeszcze, kiedy próbował szamotać się przeciw jego groźbom, pozostawiał mu jakieś złudzenia.
Brudny but szturchnął znów skulone ramię, mężczyźni mu coś odpowiedzieli, ale znów nie słuchał. Spoglądał na niego, z krzywym uśmiechem, jakby znali się dobrze – jakby rozpoznawał go z tym posępnym, wzgardliwym rozczarowaniem, a kiedy w końcu się wyprostował, stírur spłynęło mu z ust jak nieprzekonany wyrok łaski. Człowiek stojący bliżej zgiął się, tracąc oddech; jego usta wypełniły się gęstym śluzem, spływającym w gardło i na chodnik, bez końca. Drugi, zaskoczony, zareagował z pewnym opóźnieniem, z warkotliwą wściekłością czerwieniejącą mu na twarzy; powietrze zadrżało od magii szarpanej gwałtownie za niematerialne garby, targanej ze złością za wędziło – miał wrażenie, że poranek rozgrzał się nagle od jej wzburzenia, a jej rozwibrowane fale, razem z głosami rzucającymi zaklęcia, rykoszetowały o zimne mury kamienic i zamknięte głucho okna. Nie miał dużo czasu, zanim pochylony mężczyzna oczyści krtań, próbował więc podejść bliżej, wypluwając bughr z ostrą stanowczością przetykaną gorzkim posmakiem ofensywy; płaszcz na ramieniu mężczyzny rozdarł się, odsłaniając skórę naciętą zaklęciem i rosnącą szybko plamę krwi – parł naprzód, choć magia wybuchała przejrzyście niebezpiecznie blisko jego ciała, zalewając go dreszczem adrenaliny, szybkimi, długimi krokami podszedł wystarczająco blisko, by zacisnąć palce na klapie płaszcza pochylonego człowieka i pchnąć go mocno; potknął się o nogi Fenrissona, znikając spomiędzy niego i drugiego mężczyzny, krztusząc się jeszcze śluzem, ale niedługo.
Stracił sekundę, krew rozlała mu się na skroni, spływając na policzek i oko; poczuł nieprzyjemną zdrętwiałość w ramieniu, ó-fœrr dosięgnął go pobudzająco blisko płuc – złość sprawiła, że zamiast się zatrzymać skrócił dystans bardziej, uporczywie, dopóki nie złapał drugiego mężczyzny pod murem kamienicy i nie rozbił grani kłykci o jego szczękę; dopiero wtedy poczuł, jak rozgrzane powietrze cichnie i uspokaja się wokół nich jak woda, jedynie obrzydliwy odgłos krztuszenia się ślisko rozbijał się o chodnik; jedynie niepewny uścisk dłoni łapiący go za nogawkę; jedynie nieprzyjemny odgłos pięści spadającej na policzek, na skroń, na nos, dopóki mężczyzna nie zatoczył się w bok.
Odwracając się, starł otwartą dłonią krew z policzka; kopnięciem w ramię odepchnął od siebie rękę człowieka, pod którego pochylonym ciałem rozlała się śluzowata kałuża. Łapał oddech. Vilho błyszczące oko wlepił jednak w Fenrissona, jakby tego nie zauważał.
– Weź się, kurwa, w garść. Załatw to albo ja go zabiję.
Vilho i Safír z tematu