Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    13.05.2001 – Salon z aneksem – S. Eskola & J. Ešenvalds

    2 posters
    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    13.05.2001

    Wielu rzeczy z tego popołudnia miała potem nie pamiętać. Tego, co dokładnie zrobiła Barrosowi i tego, co on zrobił jej. W ilu miejscach rozdarta była jej skóra, jak zimno jej było, gdy straciła więcej krwi, niż powinna, i jakim cudem udało jej się trafić do domu. Kiedy przypomniało jej się, że była umówiona z Jaską i jak, na bogów, dała radę dowlec się do drzwi, by otworzyć je dla chłopaka zawczasu, nim znów zawlokła się na kanapę.
    Niemal wydrenowała się z magii. Wiedziała, że to – teoretycznie – niemożliwe, moc galdrów nie działała w ten sposób, a jednak tak właśnie się czuła. Była absolutnie pewna, że gdyby próbowała rzucić jakikolwiek czar więcej, magia nawet nie zadrżałaby jej w dłoni, tak, jakby zupełnie jej tam nie było. Wygojenie rozszarpanej kajmanimi zębami nogi i nieznaczne złagodzenie bólu było wszystkim, co mogła dla siebie w tej chwili zrobić.
    Apatycznie spojrzała na świeże blizny, garść zaczerwienionych jeszcze szram na prawej łydce w miejscach, gdzie nie tak dawno rozrywały ją gadzie kły i jasna, przemieszczona tuż pod skórę kość.
    Wciągnęła powietrze z sykiem i odchyliła głowę na oparcie kanapy, tępo wpatrując się w sufit. Bolało. Oddech, każdy ruch, nawet grymas na twarzy – wszystko ją bolało.
    Sięgnęła po koc, instynktownie owijając się nim ciasno. Rzadko kiedy potrzebowała się ogrzać, ten konkretny koc kupiła im Vaia i to ona zwykle go używała. Serce Sarnai drgnęło boleśnie na wspomnienie Brazylijki, im bardziej jednak za nią tęskniła, tym bardziej zapierała się przed tym, nie pozwalając sobie na tkliwość.
    Vaia nie była jej, ani teraz, ani może nigdy – wbrew temu co Eskoli się wydawało.
    Racjonalnie wiedziała, co powinna teraz zrobić. Wstać po apteczkę, opatrzyć całą resztę mniejszych i większych ran, upewnić się, że nie dorobi się jeszcze zakażenia. Umyć się – tak naprawdę jeszcze zanim cokolwiek oklei opatrunkami – i zjeść, by odzyskać siły. Z drugiej strony, nie sądziła, by była w stanie zrobić cokolwiek z tego. Sama myśl, by wstać z kanapy, sprawiała, że było jej słabo, a przed oczami tańczyły mroczki.
    Nie położyła się tylko dlatego, że wiedziała, że jeśli to zrobi, prawdopodobnie nie wstanie do rana. Albo w ogóle przez kolejne kilka dni.
    Odetchnęła ciężko. Powinna wezwać ratowników – tak naprawdę powinna to zrobić jeszcze w lesie. Gdyby miała szczęście, trafiłaby na Antero, a ten z pewnością by się nią zajął. Skoro nie zrobiła tego tam, mogłaby też – powinna – wezwać pomoc tutaj, ale...
    Nie zrobiła tego – ani tam, ani tu, ani w ogóle nie planowała. Nie chciała przysparzać Barrosowi problemów, nie chciała...
    Prychnęła cicho. Nic nie chciała.
    Gdy na schodach rozległy się kroki, wiedziała, że to Jaska jeszcze zanim zapukał do drzwi.
    - Wejdź, Jaska, otwarte – zawołała... Tak sądziła, że zawołała. Raczej słabo, chrapliwie, miała jednak nadzieję, że dość głośno, by usłyszał.
    Nie miała siły wstać. Nie miała siły się z nim przywitać, nie miała... Nie potrafiłaby... Skrzywiła się, nagle boleśnie świadoma własnej bezradności.
    Przez jedną, krótką chwilę, zastanowiła się, co w ogóle sobie myślała. Jak sobie wyobrażała to popołudnie, co sądziła, że się wydarzy, gdy potraktuje Barrosa w taki sposób. Teoretycznie osiągnęła to, co chciała – oddała mu kajmana. A jednak ani przez chwilę nie brała pod uwagę, że wszystko potoczy się w taki sposób.
    Była cholernie naiwna, tak bardzo Estebana niedoceniając.
    Kolejna myśl, jasna jak przebłysk, dotyczyła już Jaski. Zawsze to ona opiekowała się nim. Co zrobi berserk, gdy zobaczy ją w takim stanie? Zacisnęła zęby, gdy uzmysłowiła sobie, że nie potrafiłaby się przed nim obronić. Gdyby szok, lęk – cokolwiek mógł poczuć teraz na jej widok, na smród krwi i wyczerpanie odmalowane na twarzy wilczycy – wyrwały mu się spod kontroli, Sarnai nie miałaby siły choćby na to, by uciec, nie mówiąc o jakiejkolwiek obronie.
    Zaśmiała się krótko, szczekliwie, niemal histerycznie.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Noc przeszła w dzień bardzo powoli – purpurowa wycofała się z nieba jak zagojony siniec, z którego nad ranem zostało ledwie pąsowe przebarwienie w miejscu, gdzie świat wyglądał, jakby mógł ugiąć się pod naciskiem palca, miękki i tkliwy, taki sam jak tam, gdzie pomiędzy żebrami leżało jego serce; odkąd wrócił z więzienia, często nie mógł zasnąć w bawełnianej pościeli, głowa zapadała mu się zbyt głęboko w poduszkę, a łóżko sprawiało wrażenie, jakby było żywym stworzeniem, oddychającym pod ciężarem jego ciała, więc kładł się na podłodze i odwracał twarzą w stronę ściany, aż drobne pęknięcia w tynku zaczynały przypominać konstelacje. Tym razem sen jednak nie nadchodził, nie w nocy i nie w ciągu dnia, który przeleżał w zaciemnionym pokoju, nakryty zdjętą z łóżka kołdrą, choć nie pamiętał, aby naciągał ją pod brodę – zdrowe ludzkie serce ważyło zaledwie trzysta gramów, on czuł się tymczasem, jakby było cięższe niż cały jego szkielet, zatonęło w piersi jak kamień zrzucony w pomostu na dno rzeki i teraz przypierało go do ziemi, aż obawiał się, że mieszkanie Vermunda mogło zapaść się po kamienne fundamenty. Podobnie jak półmrok, aura również schodziła z niego powoli – wycofywała się pod źrenice jak migrena i pozostawiała głuchą pustkę w miejscach, gdzie wcześniej ciało wydawało się być ciepłe i rozpalone. Nie mógł przestać myśleć o Gretchen – jej włosach w barwie świeżej rdzy i lisim uśmiechu, który zakasywała na ustach jak rękawy koszuli – przede wszystkim, nie mógł jednak przestać myśleć o Halle: o sposobie, w jaki się uśmiechał, kiedy kobieta nachyliła się, aby pocałować go w usta, o kołyszącej się na języku kokieterii i odsłoniętej, bladej skórze lewego uda. Był naiwny, wyobrażając sobie, że podczas gdy on siedział w kącie więziennej celi, brudny i opuchnięty w miejscach, gdzie zatrzymała się cudza złość, Halle stał w miejscu i na niego czekał. Był naiwny, myśląc, że pod jego nieobecność świat zatrzymał się w pół kroku.
    Gdyby nie Sarnai, być może leżałby w ten sposób jeszcze długo – ściskając pod skronią myśli, aż stałyby się purpurowe i opuchnięte. Przypomniał sobie, jak sześć latu temu przyznał jej się, że go kochał – nie wprost, choć wydawało mu się, że rozumiała, bo uśmiechnęła się do niego nawet, jeśli uważała, że popełniał błąd, pokładając w niedźwiedziu miłość do drugiego człowieka; chciał zapytać ją, czy gdyby wiedziała wtedy, co się wydarzy, odpowiedziała by co innego? Gdyby zadał to samo pytanie teraz, po czteroletnim pobycie w Kinnarodden, wciąż wierzyłaby, że jego miejsce jest wśród ludzi? Powtarzałaby, że nie zostanie sam, choć w więziennej celi niekiedy nie towarzyszył mu nawet własny oddech? Chciała go chronić, a on – jak każde dzikie stworzenie – nadwyrężył w końcu jej zaufanie. Nie miał jej tego za złe; nie wiedział, czy ona miała to za złe jemu.
    Usłyszał swoje imię, jeszcze zanim zdążył zapukać do drzwi, głos Sarnai był jednak zmieniony – szorstki i ciężki, tak cichy, jakby znajdowała się dwa piętra wyżej, nie w sąsiednim pomieszczeniu; zawahał się, a dłoń zawisła mu w powietrzu, nad klamką, niezdecydowana. Tylko gniew jego matki brzmiał w ten sposób – asymptotomatycznie. Kiedy wszedł do środka, jako pierwszy – zamiast złości – uderzył go tymczasem ciężki zapach krwi.
    S-sarnai? – w uszach słyszał echo wypowiedzianego słowa, na skórze dreszcz zbierający się mrowiem wysoko na karku – powietrze zastygło mu w ustach, a kiedy zrobił wdech, metaliczna woń przesiąkła przez podniebienie, w dół gardła, aż po ściśnięty przełyk. Kobieta siedziała na kanapie, owinięta kocem, choć nawet pod grubą warstwą bawełny jej ciało wciąż drżało – twarz miała pobladłą, a w niektórych miejscach przez materiał przesiąkły plamy ciemnej rdzy. – C-co… – to wszystko to było za dużo – czuł jak strach gruzłowacieje mu w żyłach, jak serce uderza mocno i gwałtownie o twardą ścianę mostka; zacisnął powieki i zaraz ponownie otworzył oczy, pochylając się nad Eskolą, starając się nie wdychać powietrza, które wokół jej ciała było gęste i krwiste. – Co się stało? P-potrzebujesz pomocy? – mieszkanie było puste – jak zawsze. Nie pamiętał, kiedy była ostatnia pełnia. – Dlacze… – zaczął, lecz urwał, bo spojrzenie siedzącej przed nim kobiety stało się zmęczone i mgliste. – Wezmę pomoc. Ktoś powinien… czy ktoś wie? Cz-czy ty... Powinien zobaczyć cię medyk – zawyrokował nerwowo, potykając się o własne słowa.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Nie była pewna Jaski nie dlatego, że mu nie ufała, co raczej dlatego, że znała go może czasem aż nazbyt dobrze. Kochała go – tak, jak mogłaby kochać młodszego brata czy szczenię z rodzinnego stada – ale nie była ślepa na jego... Nie, nie wady. Raczej po prostu cechy, to wszystko, co sprawiało, że był od niej inny – i, w jakimś sensie, może po prostu lepszy. Znała lęki Jaski, wiedziała, jak strasznie był zaszczuty i z tej perspektywy nie mogła nie mieć wątpliwości, czy naprawdę nie powinna postąpić inaczej. Odwołać spotkanie. Zaszyć się w swojej norze sama i liczyć na to, że sobie poradzi. Zawsze sobie radziła, więc dlaczego nie teraz?
    Teraz jednak Jaska już tu był, więc wszystkie te rozważania, co mogłaby zrobić, a czego nie zrobiła, nie miały najmniejszego sensu.
    A Sarnai zwyczajnie też nie miała na nie siły.
    Jej imię w ustach berserka brzmiało słabo, jakby zbyt miękko, szczególnie w odniesieniu do krwi na jej rękach, potwora w jej sercu. Słowa Jaski drżały – i wilczyca drżała razem z nimi, z zimna, bólu i tak zupełnie dla niej nowego lęku.
    Co się stało?
    Potrząsnęła głową. Nic. To była dobra odpowiedź. Prosta, ucinająca wszelkie dyskusje. Nic nietłumacząca, ale Sarnai nie chciała przecież tłumaczyć. Nie zamierzała mówić o tym, jak dusiła przyjaciela, a ten, zupełnie zasadnie, się bronić. Nie chciała mówić, że coś jej się wydawało, i że w swoich mylnych przekonaniach przeceniła siebie, niedoceniając za to jego. Nie chciała wyjaśniać Jasce, dlaczego w ogóle uważała swój pomysł za dobry – i dlaczego wciąż, cholera, wcale nie żałowała.
    I na pewno też nie zamierzała podawać nazwiska Estebana, ani Jasce, ani nikomu innemu.
    Problem polegał na tym, że nic było odpowiedzią tylko na chwilę – w dodatku taką, na którą Jaska nie zasługiwał. Nie zasługiwał na to, by tak zwyczajnie go zignorować, zbagatelizować jego troskę.
    - Wypadek przy pracy – wychrypiała więc wreszcie, bo choć to nadal nie było prawdą, w tej chwili, w jej otumanionej głowie, wydawało się lepsze od milczenia. Nie wyjaśniało, dlaczego Sarnai była tu, a nie w szpitalu; dlaczego nikt się nią nie zajął i dlaczego w jej ślepiach płonął słaby, ale gorący ogień – ale o tym Eskola teraz nie myślała.
    Trudno jej było przyswoić słowa Jaski. Jego pytania docierały do niej jakby z opóźnieniem nie dlatego, że chłopak sam się plątał, ale dlatego, że to ona za nim nie nadążała.
    Wezwę pomoc.
    Drgnęła wyraźnie pod kocem.
    - Nie – warknęła krótko, odetchnęła głęboko. – Nie, Jaska. Medyk... Medyk już mnie widział. Ja siebie widziałam. Nic... – Wciągnęła powietrze chrapliwie. – Nic mi nie będzie.
    Tak bardzo chciała zwinąć się na kocu i zasnąć. Wziąć może jeszcze jeden koc, może dwa nawet, zakopać się w zaimprowizowanym gnieździe i nie wstawać aż do lata. Albo do jesieni.
    Albo w ogóle.
    - Apteczka - wychrypiała zamiast tego, z trudem próbując zachować jakąś przytomność umysłu. – W kuchni. Albo w łazience. Nie wiem – sapnęła cicho, gdy nie była pewna nawet tego. Gdy poruszanie się po własnym mieszkaniu, przypomnienie sobie, gdzie trzymała leki, było teraz wyzwaniem, którego nie potrafiła udźwignąć.
    - Heidrun. Krwinkowar. Wzmocnienia – zaczęła wymieniać szczekliwie, na przydechu. – Przynieś mi. Są opisane. Powinny być.
    Wsparła głowę na oparciu kanapy i zamknęła oczy, z trudem łapiąc kolejne płytkie, chrapliwe oddechy.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Woń krwi przezierała przez cienką śluzówkę i drapała w podniebienie, intensywna i żelazista, a on bał się, że nie była jedynie tym – zapachem wyściełającym wnętrze pomieszczenia – że przebarwiła jego ślinę pąsowym odcieniem, bo ilekroć ją przełykał, wydawało mu się, że była gęsta i ciężka, zupełnie tak, jak za każdym razem, gdy budził się po przemianie, czując juchę zasychającą w przedsionku gardła i skurcz człowieczeństwa, obejmujący żołądek zaciśniętą pięścią. Spojrzał w dół na swoje dłonie i przez chwilę odniósł wrażenie, jakby zobaczył na nich niedomytą czerwień, przebarwienia w rdzawym odcieniu nadwątlonego życia, lecz kiedy zacisnął powieki i otworzył je ponownie, ręce miał czyste, z delikatnymi rumieńcami pąsu na opuszkach palców – od chłodu, nie od cudzej krwi. Odetchnął ciężko, serce mu drżało – zanim trafił do Kinnarodden, to Sarnai zawsze pomagała jemu, zamykała drzwi, zbierała krew w twarde, zardzewiałe skrzepy, nastawiała kości i przeszywała skórę fastrygą zaklęć, których brzmienia zazwyczaj nie pamiętał, choć czuł je na ciele, przeciągnięte nicią pomiędzy napiętymi mięśniami, to ona obejmowała go ramionami, kiedy drżał tak bardzo, że ledwo trzymał się na nogach, zaciskała palce na brzegu jego koszuli i pomagała ściągnąć ją przez głowę, napełniała wannę gorącą wodą i rozczesywała włosy, które, brudne i splątane, lepiły się do czoła; teraz, kiedy siedziała skulona pod warstwą koców, a on stał nad nią, starając się powstrzymać dygot rąk i odkrztusić na język brzmienie czarów, których używała, miał wrażenie, że odwróciła się ich hierarchia, a wraz z nią ich tożsamości, już wcześniej zbyt wątłe i spętane, aby je zrozumieć.
    Pozwolili ci wrócić do domu… w tym stanie? – spytał niepewnie, przyglądając jej się swoimi dużymi, szklanymi oczami, jak gdyby spodziewał się odczytać odpowiedź z jej twarzy. – Krwawisz. – koc, którym się nakryła, zdążył nasiąknąć czerwienią, a jego wilgotne, przebarwione wiechcie przypominały sierść jakiegoś smutnego i martwego stworzenia – w głosie wciąż brakowało mu jednak stanowczości, a na wargach stanowczego wyrazu; wiedział, że nie mówiła prawdy, lecz nie potrafił sprawić, aby mu ją wyznała – nie teraz, kiedy twarz miała tak bladą, jakby świadomość miała opuścić jej usta wraz z wydechem. Nie miało znaczenia, co się wydarzyło – przekonywał się, że byłby w stanie zrozumieć i wybaczyć jej wszystko, nawet teraz, sześć lat po tym, jak nie była w stanie obiecać mu, że podobna sytuacja się nie wydarzy i cztery lata, odkąd miała miejsce ponownie, lecz tym razem bez ramion obejmujących go wokół piersi, bez miękkich słów i czułego dotyku; wielokrotnie zastanawiał się, czy spojrzenie Sarnai się zmieni, myśl ta, zdławiona ciężkim zapachem juchy, osunęła się jednak po potylicy, nieistotna i mdła.
    W-w porządku – skinął głową i przeszedł nerwowo w stronę kuchni, lecz kiedy w progu odwrócił się z powrotem w stronę kanapy, kobieta miała odchyloną głowę i zamknięte oczy, a on poczuł, jak pod grdyką uwiera go zacisk narastającego lęku. – Sarnai? – zaczął cicho, ale się nie poruszyła, być może nie słyszała. – Wiem, ż-że tak jest łatwiej, ale n-nie… nie możesz teraz zasnąć.nie zostawiaj mnie samego, chciał prosić, ale nie o to chodziło, niezupełnie. – Musisz być przytomna. Możesz… Mów coś do mnie, cokolwiek, żebym wiedział, że jesteś. – przykucnął przed kuchennym kredensem, rozchylając skrzypiące drzwiczki, ale w środku znalazł tylko bandaż i stępione nożyczki, które nie dały rady przeciąć opatrunku – lub być może to jego dłonie: drżały za mocno, aby rozerwać materiał – więc podniósł się pośpiesznie, czując jak emocje mrowią go i uciskają pod skrońmi. Szafka w łazience rozchyliła się posłusznie, a on wydał z siebie ciche westchnienie ulgi na widok eliksirów, ustawionych obok siebie w nierównym rządku. – Heidrun, krwinkowar, wzmocnienia… – powtarzał pod nosem, zbierając do rąk cienkie flakony i starając się uspokoić oddech, jakby obawiał się, że zaciśnie palce za mocno, a mikstury rozleją się na podłogę i przesiąkną przez fugi pomiędzy kafelkami.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Była cała masa zasad, jakie każdy medyk musiał nauczyć się na początku swojej kariery – reguły leżące u podstaw prawidłowej opieki nad rannym pacjentem. Nie można pozwolić, by się wychłodzili. Najpierw rany zagrażające życiu, potem cała reszta. Zapewnić oddech i, w miarę możliwości, równomierną pracę serca.
    I za żadne skarby nie dać pacjentowi zasnąć, szczególnie temu krwawiącemu.
    Sarnai znała to wszystko, te i inne wytyczne mogłaby recytować obudzona w środku nocy. A jednak teraz, sama będąc swoją pacjentką, nie potrafiła się ich trzymać. Nie potrafiła zadbać o siebie nawet w połowie tak dobrze, jak zadbałaby o kogokolwiek innego. Uzdrowiła sobie poszarpaną kajmanimi zębami nogę, tak, jednocześnie jednak doprowadziła się na skraj wyczerpania. Zawinęła się kocem, jasne, ale nie zadbała choćby o to, by mieć pod ręką podstawowe eliksiry, które ułatwiłyby jej... Cóż, wszystko.
    Liczyła na Jaskę, choć wiedziała przecież, że cała sytuacja, jaką zastał, będzie dla niego próbą może wcale nie mniejszą niż dla niej. Szlag by to trafił.
    Zmusiła się, by myśleć. Spojrzeć w te duże ślepia berserka, jakby chciała zobaczyć w nich... Coś. Może sygnał, że chłopak sobie nie radzi, a może wręcz przeciwnie. Może lęk – a może po prostu zwykłą, ludzką troskę. Na pytanie Ešenvaldsa odetchnęła głęboko, zaśmiała się krótko, chrapliwie.
    - Nie pytam o pozwolenie, przecież wiesz – odpowiedziała cicho, wymijająco. Na wzmiankę o krwi zmarszczyła brwi lekko, spojrzała w dół, za wzrokiem Jaski.
    Rzeczywiście, krwawiła.
    Odesłała Jaskę po wszystko, co miała w mieszkaniu, a co mogło się teraz przydać – choć tak naprawdę wolałaby chyba mieć chłopaka tuż obok, może wtulić się w niego i może właśnie w taki sposób zasnąć. Nad tym, czy potem by się obudziła, nie zastanawiała się specjalnie. Pewnie tak. Dlaczego miałaby nie? Ale to nie było ważne. Nie miała siły, żeby nadawać takim rzeczom jakąkolwiek wagę.
    Drgnęła lekko. Nie słyszała swojego imienia, ale słyszała kolejne słowa. Mów do mnie. Zmusiła się, by otworzyć oczy.
    Jaska był rozsądniejszy, niż ona.
    - Świetnie sobie radzisz – wychrypiała wreszcie, bo nie bardzo wiedziała, co miałaby mówić, a pochwała przyszła sama, tak jak wielokrotnie wcześniej. Pochwały i uspokajające słowa, to przecież miała zwykle dla Jaski. Co innego miała mieć teraz?
    Oddychała ciężko, ale nie zamykała już oczu. W którymś momencie docisnęła do siebie zakrwawiony koc i nie puściła go już, w jakimś odruchu, przez zwykłą pamięć mięśniową, uciskając otwartą ranę.
    - Byliśmy w lesie – rzuciła nagle znowu, cicho, nie była pewna, czy dość głośno, by Jaska ją słyszał. Może tak. A może wcale nie, może zaraz jeszcze raz ją upomni, żeby mówiła.
    To nie miało znaczenia.
    - Byliśmy w lesie – powtórzyła powoli, i tym razem nie wyjaśniając z kim i po co. – Zapomniałam, jak pachnie las, kiedy karmisz go swoją krwią, wiesz? – mamrotała, kalecząc sobie gardło każdym słowem. Nie wiedziała, czy jej słowa mają sens. Pewnie nie miały. Składały się w jakieś zdania, ale nie miała w tym większego udziału. Robiły to same, korzystając jakby z przyzwolenia, jakie im dała. Zaczęła mówić, a potem – potem słowa mówiły się same.
    - I krwią innych. Jak to jest, kiedy gleba opija się tobą i kimś innym, i jak stajesz się częścią tego lasu, jak słyszysz swoje serce w szumie liści i jak... – urwała, zaniosła się mokrym kaszlem.
    Gdy na powrót odzyskała oddech, mimowolnie ocierając ręką parę kropli krwi z ust, nie wróciła już do urwanego zdania. Nie pamiętała, co mówiła.
    - Jaska? – wychrypiała po chwili. – Cieszę się, że jesteś – dodała cicho, znów urwała na parę dłuższych chwil. – Znalazłeś wszystko? – zapytała wreszcie, obojętnym wzrokiem wodząc po suficie. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że był niedomalowany w jednym rogu, a w innej części farba zdążyła popękać na wzór pajęczej sieci.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Słyszał bicie swojego serca głęboko w uchu wewnętrznym – dźwięk przypominał dudnienie kościelnego dzwonu, który trzy razy dziennie niósł się echem pomiędzy ciasnymi zabudowaniami Pāvilosta, tak głośny, że kiedy przykładał dłonie do ściany, czuł, jak wibrowała mu pod palcami, poruszona odgłosem nabożeństwa. Teraz ręce miał jednak zbyt zajęte, aby oprzeć palce na piersi i odnaleźć na opuszkach drżenie wywołane hałasem w swoim wnętrzu – eliksiry kołysały się w wąskich, szklanych fiolkach, a on mrużył oczy, starając się odczytać nazwy, doklejone na cienkich skrawkach papieru i rozmazane w miejscach, gdzie do szafki przedostała się wilgoć, sprawiająca, że atrament był błękitny i rozwodniony; zazwyczaj to Sarnai ratowała jego – opatrywała miejsca, w których skóra zdążyła rozjątrzyć się i spuchnąć, przykładała zaklęcia do świeżych ran i obejmowała go ramionami, nie odsuwając się, kiedy opierał rozgorączkowane czoło na rozwidlonych gałęziach jej obojczyków, przesuwała dłonią po jego plecach, w miejscu, gdzie pomiędzy łopatkami znajdowało się płytkie wgłębienie i patrzyła mu w oczy nawet wtedy, gdy sam nie potrafił się do tego skłonić, głowa między kolana, radziła, gładząc go po karku, gdzie spod skóry wystawały szorstkie wiechcie brunatnej sierści, patrz na podłogę, oddychaj. Podczas gdy on kiełznał zwierzę siłą, uciskając je z powrotem pomiędzy rozchylone żebra i wkładając przedramię w rozchylone szczęki tak, jak koniom wkładało się do pyska metalowe wędzidło, ciągnąc, dopóki kąty ust nie rozpruwały się czerwonymi pręgami, Sanrnai potrafiła uspokoić je w sposób, który nie wymagał przemocy – miała łagodny, czuły głos, który brzmiał jak prośba, a nie jak rozkaz, obejmowała go ciasno wokół piersi, kiedy drżał z kośćmi napiętymi do granicy złamania i powtarzał wciąż to samo słowo, jakby mogło utrzymać go przy człowieczeństwie, ilekroć przykładała mu natomiast palce do miękkiego obojczyka, wydawało mu się, że jego tętno rzeczywiście spowalniało, zatrzymane pomiędzy jej opuszkami. Nawet teraz, kiedy wełniany koc, którym się nakryła, zaczynał przesiąkać czerwienią, wyglądała, jakby chciała położyć mu dłoń na ramieniu i przeprosić, że musiał przez to przechodzić – świetnie sobie radzisz, powiedziała cichym, ochrypłym głosem, a on zaśmiał się nerwowo, chyba tylko dlatego, że do oczu zaczynały podchodzić mu łzy; nie znał się na magii leczniczej, a im silniejszy stawał się wszechobecny zapach krwi, tym bardziej miał ochotę usiąść pod ścianą i podciągnąć kolana pod samą brodę, ukryć twarz w materiale spodni, dopóki jego serce znów nie zacznie bić spokojnym rytmem.
    Bał się jej słów – sposobu, w jaki osuwały się po dolnej wardze, jakby były czymś gęstym i lepkim, co pozostawiało po sobie wodnisty śluz, zbyt długich odstępów pomiędzy kolejnymi oddechami i sposobu, w jaki powietrze wydawało się ciążyć jej w ustach, wysycając ciszę chrapliwym szmerem; wyobrażał sobie, że las pachniał świeżymi pędami świerku, mokrą ziemią i krwią – zawsze niepokoiła go ciemność skrywana pomiędzy drzewami, sposób, w jaki oczy zwierząt lśniły w półmroku, a żywica za bardzo przypominała posokę, wypływającą cienkim strumieniem spod zranionej kory. W dzieciństwie przestrzegano go przed knieją – na obrzeżach Pāvilosta żyły wilki i niedźwiedzie, a gdy na Łotwie zapanował głód, podchodziły coraz bliżej pod ludzkie siedliska, obnażając kły i zabijając trzodę; po przemianie wyobrażał sobie, że stał się jednym ze stworzeń, których głowy wieszano na ścianach domostw jako myśliwskie trofea.
    Z kim byłaś w lesie? – spytał w końcu, choć gardło ścisnęło mu się boleśnie, a oddech spłycił, uwierając świstem pomiędzy zębami, kto ci to zrobił?, chciał dodać, ale pytanie wydawało mu się nagle zbyt osobiste – spodziewał się, że odpowiedziałaby na nie milczeniem. Wyjął w końcu z szafki pęk bandaży i wszystkie eliksiry, starając się nie wdychać zapachu, który drażnił śluzówki – ludzkie czy zwierzęce, nie był w stanie stwierdzić – kiedy zza przesłony mokrego kaszlu wyłoniły się jednak kolejne słowa, drgnął wyraźnie i odwrócił się z powrotem w stronę głównego pokoju; nie był przyzwyczajony do czułości innej niż ta, którą wypowiadało się na pożegnanie. – T-tak… tak, przepraszam. – ponaglenie wyrwało go z krótkiego stuporu, więc podniósł się pośpiesznie, starając się nie zdradzać drżenia swoich rąk i nerwowego dygotu tętna, choć oczy miał szerokie i wilgotne – strach wyłaniał się w nim na mieliznę. – To wszystko co miałaś – odparł, stawiając flakonu na niskim, kawiarnianym stoliku. – P-pot…Potrzebujesz czegoś? – spytał zaraz, nieświadomie przyglądając się, jak materiał koca coraz bardziej nasiąkał krwią. – Mógłbym… t-tyle razy widziałem, jak rzucasz zaklęcia… – zaczął, jeszcze niezupełnie pewien, czym było to, co właśnie jej proponował.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Wydawało jej się, że w którejś chwili zasnęła, na jedną, krótką chwilę przestała być tu, a była tam – w miejscu, gdzie czas płynął inaczej, i gdzie wszystko było zupełnie inne, jakby wyblakłe i obce nawet wtedy, gdy wydawało jej się, że rozpoznaje kształty, zapachy, głosy. Ale chyba nie mogła zasnąć, chyba nie mogła być tam, skoro jej słowa wciąż płynęły tu – chyba płyneły, bo przecież Jaska na nie odpowiadał, przecież pytał, a ona wciąż wiedziała, jakich odpowiedzi nie chce mu udzielić.
    Z Estebanem, pomyślała.
    - Z przyjacielem – wychrypiała bez zastanowienia, może zbyt szybko. Z członkiem mojego stada, pomyślała. – To nie ma znaczenia, Jaska – stwierdziła ze znużeniem, śledząc wzrokiem przebarwienia na suficie, delikatną sieć pęknięć, które musiały być na nim już od miesięcy – lat? – a których aż dotąd nie była świadoma. – Nie martw się – dodała jakby z przyzwyczajenia, choć przecież chyba właśnie powinien się martwić, mógłby, ktoś przecież musiał to zrobić.
    Kiedyś martwiłaby się Vaia, w innych okolicznościach Ulrik. Ta pierwsza nie miała już jednak ku temu powodu, tego drugiego tu nie było. Był Jaska. Tylko – – Jaska.
    Patrzyła, gdy wracał do pokoju, postać chłopaka niknęła za mgłą, która przesłaniała jej zmęczone spojrzenie. Widziała jednak, gdy znalazł się obok i widziała buteleczki – jedna, druga, kolejne – z których rozpoznawała każdą, nie musiała czytać etykiet.
    Zaciskając zęby wyprostowała się ostrożnie, wyrywała korki z kolejnych flakonów, wypijała zawartość na jeden, może dwa łyki. Raz zaksztusiła się, gorzkie krople eliksiru, spłynęły jej z ust, wsiąknęły w przepocony materiał koca. Oddech utknął jej w gardle, a gdy zmusiła się, by ruszyć go ponownie – wdech, wydech, wdech, wydech – coś drapało, chrzęściło jej w gardle, płucach.
    Opadła z powrotem na kanapę, zamknęła oczy – uniosła powieki ponownie, bo słowa Jaski nie pozwalały jej zasnąć, choć tak bardzo tego chciała. Chyba niespecjalnie miała już ochotę walczyć. Chyba mogłaby po prostu zwinąć się tutaj, na niewygodnych poduchach, przespać kolejne kilkanaście – kilkadziesiąt? – godzin i zacząć martwić się dopiero potem. Jeśli miałaby jakieś potem. I jeśli wciąż miałaby się o co martwić.
    Zmarszczyła brwi lekko, podświadomie wyłapując w słowach Jaski jakieś znaczenie, które dotąd jej umykało. Spoglądała na chłopaka przez chwilę, potem podążyła za jego spojrzeniem, na ciemną plamę na kocu, nieprzyjemną lepkość pod przytrzymującą go dłonią.
    Nie powinna już krwawić. Była wargiem, uzdrawiała się szybciej. I w ogóle przecież nie pamiętała, żeby ta rana, to rozdarcie, żeby ono...
    - Pamiętasz zaklęcia? – wychrypiała, próbując skupić wzrok na Jasce. – Gesty, formuły? – Odetchnęła powoli, ciężko, na moment przytrzymała powietrze w płucach, zmusiła ciało do odrobiny wysiłku – jakby sprawdzając, czy wciąż jest w stanie to zrobić, zmusić je do czegokolwiek.
    Mogła.
    Bez słowa odsunęła koc, cichy syk wyrwał jej się tylko raz, gdy materiał oderwał się nieprzyjemnie tam, gdzie krew zdążyła zaschnąć już, skleić jej skórę z miękkim włosiem. Rozdarty materiał koszulki odsłaniał skórę brzucha, plamy mniej lub bardziej skrzepniętej czerwieni i pręgę, niezbyt szeroką, niezbyt długą i chyba też niezbyt głęboką – a jednak wciąż spływającą gęstym, lepkim, pachnącym ostro karmazynem.
    - Spróbuj – poleciła krótko, sapnęła cicho. – Możesz spróbować, Jaska – powtórzyła miękko.
    Sądziła, że poradziłaby sobie bez magii. Wierzyła w to – musiała wierzyć, bo przecież jeszcze parę chwil temu sądziła, że będzie musiała. Nie mogła wezwać uzdrowicieli, a przecież jeszcze do niedawna nie pamiętała o Jasce.
    O wielu rzeczach nie pamiętała.
    Zsunęła się niżej na kanapie, wyraźna gęsia skórka pokryła jej skórę wszędzie tam, gdzie nie grzał jej już rozchylony koc. Zaczęła drżeć i ręka, ona też jej drżała gdy sięgała po dłoń Jaski, by położyć ją sobie na brzuchu obok rany.
    - Spróbuj, Jaska – powtórzyła cicho.
    I potem, raptem chwilę później, jeszcze zanim chłopak zdecydował się sięgnąć do swojej magii:
    - Zostaniesz ze mną dzisiaj? – spytała, urwała na chwilę. – Proszę.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Przez całe życie pragnął stać się lepszym człowiekiem – trzymał otwarte dłonie i nie zaciskał zębów nawet wtedy, kiedy gniew unosił mu się do gardła grząską flegmą, której nie mógł wypluć ani przełknąć, więc trzymał ją w ustach, aż zaczynały boleć go dziąsła; bał się swoich emocji, bo widział, jak pod wpływem ich ciężaru, jego cień stawał się wysoki i szponiasty, a ciemny kontur wichrzył się grubym, zwierzęcym futrem. Odkąd przemienił się po raz pierwszy, zaczął traktować swoje ciało jak stworzenie, które należało trzymać na krótkiej smyczy, zawsze kurczowo ściągniętej w dłoniach i dopiero wieczorami, kiedy kładł się na materacu przy ścianie, z której paznokciem obdrapywał pożółkły tynk, zdawał sobie sprawę, że mięśnie miał napięte i obolałe, a ścięgna sztywne jak struny natarte lanoliną – mężczyźni zwierali palce na materiale jego ubrania i przewracali go na ziemię z taką samą satysfakcją, z jaką przychodziło im wywracanie ciężkich, drewnianych stołów i pozostawianie w ścianach dziur w kształcie zaciśniętych pięści, natomiast kobiety czuły się w jego obecności władczo i swobodnie, jakby chciały uczynić z niego zwierzątko domowe, poddane pieszczotom czułej dłoni. Sarnai czasem traktowała go jak dziecko – małą, ograniczoną istotę, przy której należało używać prostych słów i krótkich zdań, zupełnie jakby powiedzenie czegoś więcej mogło go zdezorientować, rodząc pytania, na które nie chciała udzielać mu odpowiedzi. Zauważał jej zwięzłość i spojrzenie uciekające pod osłonę powiek, gdzie mogło uniknąć wyczekującego wzroku, lecz nie potrafił dostosować się do jej prośby, udawać, że nie widział jej zmęczenia i nie martwiła go obfitość krwi, która wciąż sączyła się z otwartej rany, przesiąkając wilgocią przez koc i żakardową tapicerkę.
    Czy jemu… nic się nie stało? Wróciłaś sama? – spytał wbrew sposobom, w jaki usiłowała odwrócić jego uwagę, wpatrzona w krakelurę pęknięć na suficie tak, jakby naciosy tynku układały się w gwiazdozbiory – nie przyszło mu na myśl, że przyjaciel mógł skrzywdzić ją w ten sposób, że kiedy przyglądał się ranie, patrzył na ślady jego zębów, odciśnięte głęboko w płótnie miękkiej skóry. Odetchnął cicho, kiwając głową, choć oddech drżał mu pomiędzy rozchylonymi wargami – to Sarnai zawsze była tą, która wiedziała, co robić, to ona miała ciepłe dłonie i głos, który nie zrywał się pod wpływem każdej głoski, pozwalała mu opierać głowę na swojej piersi i głaskała go po potylicy, gdzie włosy miał lepkie i wilgotne od krwi, wiedziała, które eliksiry rozchodziły się przyjemnym ciepłem po żołądku, jak zszyć ranę fastrygą zaklęcia i dokąd iść, aby przemiana nie rozrywała mu stawów, a krzyk nie opuścił gardła w postaci zwierzęcego ryku. Jemu dłonie trzęsły się tymczasem, gdy obejmował nimi szklane fiolki, myśli zbierały się kołtunem pod prawą skronią, a zapach juchy sprawiał, że coraz ciężej było mu udawać, że nic się nie wydarzyło.
    T-tak… chyba tak. – poruszył się nerwowo, przesuwając językiem wzdłuż nierównej linii zębów, jakby próbował odnaleźć tam brzmienie czarów, resztki wspomnień zaklinowane pomiędzy trzonowcami. Wzdrygnął się, gdy kobieta bez słowa odsunęła koc, a miękkie włókna uniosły się z jej skóry jak nastroszona sierść – krew skrzepła wokół rany, przybierając brzydki, rdzawy odcień, lecz w miejscu, gdzie na brzuchu znajdowała się jednak grząska pręga, czerwień wciąż sączyła się wzdłuż wgłębienia miednicy. Pokiwał głową, choć serce podeszło mu do gardła, uciskając na wypukłość grdyki – zapach przypominał mu o niedźwiedziu i za każdym razem, kiedy przełykał ślinę, wydawało mu się, że czuł na podniebieniu jej śliską, ciepłą konsystencję, aż oczy szkliły mu się od łez. Sarnai złapała go za rękę, a on czuł drżenie jej ciała i pozwolił, aby skierowała jego palce niżej, na tkankę rozjątrzoną od gorączki. – Zostanę – jego głos stał się cichy, łagodniejszy, choć obietnica posiadała w sobie coś przerażającego, zanadto przypominającego pożegnanie. – Zostanę tak długo, jak będziesz potrzebowała – powtórzył, po czym przyklęknął, przeciągając wzrokiem wzdłuż odsłoniętego podbrzusza. – D-dreyri létta – poruszył dłońmi, lecz zaklęcie stanęło mu w gardle, obwiązane drutem wokół obolałej krtani – czuł, jak skóra na karku ścierpła mu wiechciem sierści i zakrztusił się własnym, zdławionym krzykiem, który przypominał płacz zaciśnięty w objęciu dłoni. – Dreyri létta – tym razem czar go posłuchał, ściągając zaczerwienione krawędzie skóry i przesuwając się skrzepem wzdłuż otwartego skaleczenia, a on odetchnął ciężko, z ulgą, która przetoczyła się dreszczem przez jego ciało.
    Jeżeli rano n-nie będziesz czuła się lepiej… – zaczął po chwili, ściskając w dłoni krawędź koca, aby obetrzeć jej brodę w miejscu, gdzie ściekały po nim krople błękitnego eliksiru, kiedy Sarnai przechyliła głowę, sięgnął jednak wzrokiem ponad jej ramieniem, niezdolny spojrzeć kobiecie w oczy. – Boję się, że cię stracę.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Sarnai Eskola
    Sarnai Eskola
    https://midgard.forumpolish.com/t2280-sarnai-eskolahttps://midgard.forumpolish.com/t2298-sarnai-eskola#27358https://midgard.forumpolish.com/t2299-usko#27363https://midgard.forumpolish.com/f183-sarnai-eskola


    Możliwe, że dramatyzowała. Zwykle nie miała do tego tendencji – ale zwykle też nie kończyła w takim stanie. Przyzwyczaiła się do tego, że jej wilcze ciało – wilcze nawet wtedy, gdy wciąż przebywała w ludzkim kształcie – ją chroni, że wcale nie tak łatwo ją zranić. Że potrafi bronić się przed silniejszymi, że bez trudu może złamać ręce każdemu, kto sięgnie po nią w nieodpowiedni sposób. Nie robiła tego – nigdy, nie było ani jednej takiej sytuacji – ale mogłoby. Ta świadomość ją rozprężała. Rozleniwiała. Sprawiała, że Sarnai była zbyt pewna siebie.
    Kiedyś pewnie odniosła podobne rany, jak teraz. Kiedyś – dawno, jeszcze w domu rodzinnym. W jakąś pełnię albo poza nią, szamocząc się z braćmi. To było jednak dawno. Bardzo dawno. Dość dawno, by zapomniała, jak to jest.
    Teraz, krwawiąc na własnej kanapie, może nie czuła, że umiera – tego jednego była pewna, potrzeba było znacznie więcej, niż kajmanich zębów, by ją złamać – ale i tak było jej źle. Dość źle, by nagle zaczęła się bać. By nie chciała być sama.
    Słowa Jaski były kotwicą, która wciąż trzymała ją w przytomności.
    - Wróciłam sama – potwierdziła powoli, powtarzając słowa chłopaka. Odetchnęła powoli raz, drugi, oddech rzęził jej w płucach – choć tych przecież nie miała uszkodzonych. Obite, może. Ale nie powinny tak brzmieć. Nie sądziła, by dała im powód.
    Zaśmiała się krótko, gardłowo, do własnych myśli, nie dzieląc się nimi z Jaską.
    - Nic mu nie będzie – zapewniła cicho, z pełnym przekonaniem. – Ani mi, ani jemu – dodała po chwili i zamknęła oczy – na chwilę, tylko jedną.
    Gdy otworzyła je znowu, patrzyła na Jaskę – tylko na niego. Nie na sufit, nie na ściany, nie gdzieś w przestrzeń – na Jaskę. Gdy potwierdził, że powinien pamiętać zaklęcia, uśmiechnęła się blado. Gdy zgodził się zostać, nie powstrzymała westchnienia ulgi. Pozwoliła sobie uczepić się łagodnego tonu Jaski, uchwycić się go pazurami, zbudować na jego podstawie wątłe bo wątłe, ale jednak poczucie bezpieczeństwa.
    Wiedziała, że pierwsze zaklęcie nie zadziała. Formuła skrzywiona drgnięciem głosu nie była wystarczająca, by uwolnić magię. Sarnai odetchnęła bezgłośnie. Nie poprawiła Jaski i nie naciskała na niego, by spróbował jeszcze raz. Na to pierwsze nie miała siły, tego drugiego nie potrzebował.
    Ufała mu.
    Czuła, w którym momencie magia spłynęła z dłoni Jaski – nie była pewna, czy chłopak czuł jej magię tak samo, ale dla niej jego zaklęcie było jak ciepły okład, początkowo może zbyt gorący, nieco bolesny, zaraz potem jednak po prostu kojący. Jej ciało poddało się, dało ułożyć i zasklepić. Zaklęcie Jaski rezonowało w jej mięśniach jeszcze przez kilka dłuższych chwil gdy chłopak zabrał już rękę.
    Patrzyła, gdy sięgał po koc, otarł krople eliksiru, których nie była w stanie przełknąć.
    - Nie stracisz – wychrypiała na jego słowa. – Nie stracisz – powtórzyła z naciskiem i, w którejś chwili, przesunęła się na kanapie na tyle, by być bliżej Jaski, bliżej jego ciepła, uspokajającej obecności drugiego człowieka.
    Była zwierzęciem stadnym, potrzebowała innych, by czuć się dobrze. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem nie chciała być sama.
    Przez dłuższą chwilę oddychała tylko, skupiając się na tym, by kolejne oddechy były równe, głębokie.
    - Pomóż mi wstać – rzuciła nagle, choć w głowie brzmiało jej raczej zostaw mnie tutaj. – Ja... Potrzebuję… – Odetchnęła głęboko, zmuszając się, by poukładać sobie słowa. – Prysznic. Łóżko – rzuciła wreszcie krótkimi, rwanymi hasłami. Zawahała się. – I chyba muszę się napić – dodała, czując, jak zgrzytają jej słowa, raniąc przesuszone gardło.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Sarnai wierzyła swoim przyjaciołom – wierzyła w swoich przyjaciół – w ten sam sposób, w jaki nikt nie potrafił uwierzyć w niego. Miała ciemne, zdeterminowane spojrzenie, prawie nie zdradzające bólu, który zdążył zebrać się płytko pod skórą twarzy i osadzał się w krzywiznach ostrych rysów w ten sam sposób, w jaki sól osadzała się na brzegu plaży, zebrana w wąskie, białe szańce pośród mokrego piachu, a on nie potrafił odeprzeć od siebie wspomnienia twarzy swojej matki, tego, jak na niego patrzyła, kiedy przeobraził się po raz pierwszy – nie jak na swojego syna, ale jak na drapieżne zwierzę. Na początku sądził, że Inese nie potrafiła mu wybaczyć, z czasem coraz rzadziej słyszał jednak odgłos jej skórzanych butów, których obcas stukał nierówno o schody prowadzące do piwnicy, aż w końcu przyzwyczaił się, że jego prośby grzęzły w panującej w domostwie ciszy, nasiąkały w firanki jak papierosowy dym i ciążyły pomiędzy ścianami, aż tynk zaczynał pękać i obsypywać się na podłogę, z czasem dorósł jednak do przekonania, że nigdy nie chodziło o przebaczenie – matka nie mogła na niego spojrzeć, bo za każdym razem, kiedy to robiła, widziała jedynie kły wyrastające spod różowych dziąseł, które w dzieciństwie przecierała mu bawełnianą chusteczką i oczy ciemne jak paciorki, podobne raczej oczom psów, ujadających pod ogrodzeniem, niż oczom dziecka; łatwiej było jej wierzyć, że zmarł, niż ze stał się potworem, więc nigdy nie zdołał przekonać się, że w rzeczywistości wcale nim nie był. Kiedy leżał na materacu, z ramionami zaplecionymi na karku Hallego, a spod opuszek wyrosły mu grube pazury, przepraszał przyjaciela tak długo, aż oczy miał mętne i mokre od łez, a grdykę drżącą pod wpływem płaczu, który się w dole gardła – Halle mu wybaczył, zawsze mu wybaczał. Teraz, kiedy patrzył na bladą twarz Sarnai, czuł jednak, że być może wcale nie powinien.
    Odetchnął cicho, gdy magia spłynęła w końcu posłusznie z jego dłoni i zarysowała fastrygę skrzepu w miejscu, gdzie skóra była opuchnięta i spąsowiała – ręce drżały mu lekko, więc oparł je na kocu, z palcami zaciśniętymi na krawędzi wełnianego materiału, aby ukryć swój strach i aby ukryć swoją niepewność. Sarnai mu ufała, a on nie potrafił powiedzieć dlaczego – nigdy nie dowiódł, że był warty wiary, którą w nim pokładała, uciekał wzrokiem od nabrzmiałej tkanki własnego sumienia, popełniał wciąż te same błędy, niezdolny przymusić emocji do pozostania pod powierzchnią skóry, głęboko pomiędzy żebrami. Magia i eliksiry sprawiały jednak, że Eskola wyglądała lepiej – nie dobrze, ale przynajmniej nie tak źle jak kilkadziesiąt minut temu, kiedy świadomość osuwała jej się pod drżące powieki, a pomieszczenie śmierdziało krwią, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć w miejscu zranienia; jej ciało było ciepłe i miękkie, kiedy siedzieli obok siebie, przez chwilę oboje zmęczeni ulgą, wyściełającą płuca niczym lignina.
    W porządku – odparł na wydechu, prawie nie słysząc własnego głosu, zupełnie jakby słowa stężały mu w krtani, zbyt płoche, aby wydostać się spomiędzy warg. – W porządku. – skinął głową, pozwalając, aby kobieta wsparła się na jego ramieniu, szerokich barkach, których tak w sobie nienawidził, a które teraz – przynajmniej teraz – mogły przyczynić się do czegoś lepszego niż to, do czego zostały stworzone. Sarnai pomagała mu tak wiele razy, a on dopiero dzisiaj – kiedy zbliżał napełniony wodą kubek do jej spierzchniętych warg, kiedy pomagał jej przejść przez emaliowaną krawędź wanny, kiedy nakrywał ją miękką kołdrą i patrzył, jak jej oddech staje się powolny i spokojniejszy – zdał sobie sprawę, że nigdy nie miał okazji się za to odwdzięczyć.

    Jāzeps i Sarnai z tematu



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead





    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.