:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske
2 posters
Bezimienny
25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:22
25.12.2000
Spacerowałem ulicami Midgardu, rozglądając się za istniejącą jedynie w moich myślach rzeczą. Nie wiedziałem dokładnie czego szukam. Myśl o tym, czego potrzebowałem, jeszcze niedawno siedziała w mojej głowie, niemniej jednak rozkojarzenie wzięło górę. Byłem jednak przekonany, że jeśli uda mi się już napotkać wzrokiem daną rzecz, to z całą pewnością przypomnę sobie, że miałem ją kupić. Nie przepadałem za tłumami, więc na zakupy od zawsze wybieram się w późniejszych godzinach, gdy tłum galdrów już się przerzedził. Ludzie mi przeszkadzali, ich spokojne i monotonne życie mnie irytowało, głównie przez wzgląd na to, że sam nigdy nie mogłem sobie pozwolić ani na spokój, ani na monotonię. Te dwie cechy mojego jestestwa zniknęły w chwili, w której zdecydowałem się wsłuchać w kuszące słowa brata. Pamiętałem, jak Nikolas karmił mnie najróżniejszymi obietnicami. Jego głos, niczym syreni śpiew, wabił mnie na skały zguby i zatracenia. Przeklinałem i wielbiłem naprzemiennie dzień, w którym Nikolas pojawił się w antykwariacie. Nie wiedziałem, jak mnie znalazł, bo nie pisałem mu o pracy. Nie miałem wtedy pojęcia, czego mógł ode mnie chcieć i jak bardzo wywróci to moje życie do góry nogami.
Zimne powietrze, które zawsze tak bardzo mi przeszkadzało, dzisiaj nie było aż tak uciążliwe. Nie odczuwałem potrzeby by się specjalnie okrywać i chronić, ale naciągnąłem na twarz gruby szalik. Po kilkudziesięciu minutach wędrowania nie udało mi się niestety odnaleźć rzeczy, której poszukiwałem. Zdecydowałem się więc wrócić do mieszkania. Zrezygnowany i w nieprzyjemnym humorze, bo nie lubiłem zostawiać niedokończonych rzeczy, odwróciłem, zmuszając do kolejnych kilku minut wędrówki.
Nie zaszedłem jednak daleko, gdy moim oczom ukazał się czarny kot. Zwierz wciskał swoje ciało w kąt, który tworzyły ściany dwóch przylegających do siebie budynków. Nie wyglądał na przestraszonego, lecz na takiego, który bacznie obserwując ulicę, chcę jak najlepiej schronić się przed nogami przechodniów, którzy mogliby go podeptać. Biedne niewielkie stworzenie nie było zbyt dobrze widoczne w ciemności. Nigdy nie miałem w zwyczaju zgarniania bezpańskich zwierząt z ulicy, zwłaszcza że sam posiadałem Berniego. Mój czarokot nie należał do terytorialnych czworonogów i można odnieść przy nim wrażenie, że nawet moja własna obecność często nie jest przez niego zauważana. Problemem mogłoby się jednak okazać przyprowadzanie zwierząt, którym obecność dużego kocura mogłaby przeszkadzać. Nie mogłem jednak zostawić zwierzaka samego na takim okropnym mrozie. Tak, właśnie dlatego zdecydowałem się wziąć go na ręce, nie dlatego, że miałem nadzieję, iż gest ten mógłby zapewnić jakąś, czysto hipotetyczną oczywiście pustkę, która została po stracie brata.
Moje dłonie delikatnie, ale pewnie, oplotły się wokół brzucha czworonoga. Na szczęście przed ewentualnym podrapaniem ochraniały mnie grube, skórzane rękawice i płaszcz. Kot w każdej chwili mógł się wyrwać, zeskoczyć i uciec, jednak nie wyczułem żadnych oznak niezadowolenia.
Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się już w moim mieszkaniu. Berniego nie było w środku, co przyjąłem dzisiaj z dużym spokojem. Wolałem uniknąć ewentualnych starć. Chciałem tylko nakarmić zwierzaka, pozwolić mu na ogrzanie się i następnego dnia wypuścić, żeby mógł przeżyć kolejny dzień i znaleźć kolejnego głupca, który zechciałby dać mu schronienie. Do niewielkiej miski nalałem wody, mając nadzieję, że kot zacznie ją pić. Zdjąłem płaszcz, szalik i rękawice, które niedbale rzuciłem na kuchenny blat, cudem nie strącając stojącego na nim wazonu.
Zacharias Damgaard
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:23
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Ulica była cicha i zimna. Ciemne, nagie poduszki przywierały do oblodzonego chodnika i zmuszały, by kroki czynić spiesznie, minimalizując czas, w którym opierały się twardo na podłożu. Bieg przez zaułki nie był łatwy, choć cztery łapy i drobna sylwetka pomagały w pokonywaniu kolejnych zakrętów. Wyostrzone zmysły, jasny umysł – ucieczka w takiej formie zdawała się być jedyną właściwą, zwłaszcza, gdy nie chciało się za wszelką cenę wpaść w kłopoty. Niektóre spotkania nie były dobre, zwłaszcza, gdy ojciec zdołał narobić sporo kłopotów i pozostawić za sobą gro niezadowolonych osób domagających się spłaty długów. Niestety, tak ścisła współpraca z Felixem sprowadzała jedynie nieszczęścia i sprawiała, że w pewnych miejscach i o pewnych porach nie należało się pokazywać. Kiedy w okolicy Jesionowego Gaju pojawiło się uczucie niechcianej obecności i natrętnego śledzenia, decyzja mogła być tylko jedna – uciec i przeczekać. Właściwie nie sposób było określić, kto i czego chciał. Ślepcy? Starczało przeczucie, przeczucie, które uległo wyostrzeniu zaraz po tym, gdy ludzkie kończyny uległy skróceniu, kiedy twarz wydłużyła się, a uszy zaczęły sterczeć ponad głową, poszukując jakichkolwiek innych oznak niebezpieczeństwa. Czarny nos poruszał się sprawnie, podobnie jak wibrysy wyłapujące najmniejsze poruszenie. Tak było łatwiej, bezpieczniej, choć nie pod każdym względem.
Podobno nieszczęścia chodzą parami. Gubiąc jeden pościg, łatwo było wpaść w kolejny. Jeśli koty nie przyciągały ludzkiej podejrzliwości, to idealnie grały na nerwach bezdomnym psom. Niech to Hel pochłonie… Stąd bieg i szybkie poszukiwanie bezpiecznego miejsca. Pościg, ujadanie gdzieś za plecami, odpryski piany sączącej się z pysków. Gorący, wilgotny oddech. Przeskok przez drewniane pudła ustawione w zaułku. Przejście przez spadzisty daszek pokryty gontem. Prawdopodobnie upragniony spokój, choć wciąż należy nasłuchiwać. Za rogiem stoi dwóch podejrzanych osiłków. Tacy potrafią skopać kota, a człowiekowi sprzedać kosę pod żebra.
Najwspanialszy dzień. Koci pyszczek poruszył się, nie jest zdolny do tak złożonej mimiki, jaką dysponują ludzie. Jeden z minusów, lecz do przeżycia. Zwłaszcza, że emocje pozwalają się okiełznać, że nie są tak natrętne i zwykle pozostaje jasność umysłu. Czasami brakuje tego w normalnym życiu, czasami forma flygii zachęca, by pozostać w niej jeszcze dłużej, nawet, gdy niebezpieczeństwo zdaje się minąć.
Poruszyłem czarnym ogonem, ten zafalował nieznacznie, samą jedynie końcówką. Chciałem wyjść z zaułka i przemknąć obok mężczyzn, gdy poczułem kolejną obecność. Niech to Hel pochłonie… Z moich ust wyrwało się nie więcej, niż tylko przeciągłe miauknięcie, lecz nieznajomy wcale nie uległ obawom, ponieważ odgłos wskazywał raczej na to, że byłem przemarznięty do szpiku kości i zmęczony. Przyglądał mi się przez chwilę i chyba stwierdził, że faktycznie potrzebuję pomocy. Niestety, patowa sytuacja. Nie mogłem zmienić się w człowieka ryzykując podniesienie alarmu. Z resztą, czułem obecność psów – nie udało mi się ich zgubić. Powinienem poćwiczyć.
Gdy niósł mnie do swojego domu, starałem się śledzić drogę, by zorientować się, gdzie jesteśmy. Zdemaskowanie również teraz nie było mądrym posunięciem. Niepokój jednak przebijał mnie na wskroś. Nieco zelżał, gdy jegomość postanowił uraczyć mnie wodą i czymś do jedzenia. W powietrzu unosił się zapach innego zwierzęcia. Rozejrzałem się niepewnie. Jedyne, czego brakowało, to szamotanina z innym kotem. Mimowolnie zjeżyłem futro na grzbiecie, w odruchu gotowości do obrony. Ogon uderzył mocno o podłogę.
Raz.
Dwa.
Trzy.
To nie było bezpieczne miejsce. Woń kocura była ostra.
Ostrzegawcze fuknięcie było głośne i bardziej przeciągłe. Może i nie było go w pobliżu, ale obawiałem się, że zaraz powróci. Odruchowo zaplątałem smukłe ciało pomiędzy nogi obcego mężczyzny, poszukując zbyt ufnie schronienia i obrony, jeśli jego zwierzak nagle powróci i zechce się bić. Uszy położyłem po sobie i z nagłego naprężenia przeszedłem do pozycji zwierzęcia zawieszonego nisko przy ziemi.
Podobno nieszczęścia chodzą parami. Gubiąc jeden pościg, łatwo było wpaść w kolejny. Jeśli koty nie przyciągały ludzkiej podejrzliwości, to idealnie grały na nerwach bezdomnym psom. Niech to Hel pochłonie… Stąd bieg i szybkie poszukiwanie bezpiecznego miejsca. Pościg, ujadanie gdzieś za plecami, odpryski piany sączącej się z pysków. Gorący, wilgotny oddech. Przeskok przez drewniane pudła ustawione w zaułku. Przejście przez spadzisty daszek pokryty gontem. Prawdopodobnie upragniony spokój, choć wciąż należy nasłuchiwać. Za rogiem stoi dwóch podejrzanych osiłków. Tacy potrafią skopać kota, a człowiekowi sprzedać kosę pod żebra.
Najwspanialszy dzień. Koci pyszczek poruszył się, nie jest zdolny do tak złożonej mimiki, jaką dysponują ludzie. Jeden z minusów, lecz do przeżycia. Zwłaszcza, że emocje pozwalają się okiełznać, że nie są tak natrętne i zwykle pozostaje jasność umysłu. Czasami brakuje tego w normalnym życiu, czasami forma flygii zachęca, by pozostać w niej jeszcze dłużej, nawet, gdy niebezpieczeństwo zdaje się minąć.
Poruszyłem czarnym ogonem, ten zafalował nieznacznie, samą jedynie końcówką. Chciałem wyjść z zaułka i przemknąć obok mężczyzn, gdy poczułem kolejną obecność. Niech to Hel pochłonie… Z moich ust wyrwało się nie więcej, niż tylko przeciągłe miauknięcie, lecz nieznajomy wcale nie uległ obawom, ponieważ odgłos wskazywał raczej na to, że byłem przemarznięty do szpiku kości i zmęczony. Przyglądał mi się przez chwilę i chyba stwierdził, że faktycznie potrzebuję pomocy. Niestety, patowa sytuacja. Nie mogłem zmienić się w człowieka ryzykując podniesienie alarmu. Z resztą, czułem obecność psów – nie udało mi się ich zgubić. Powinienem poćwiczyć.
Gdy niósł mnie do swojego domu, starałem się śledzić drogę, by zorientować się, gdzie jesteśmy. Zdemaskowanie również teraz nie było mądrym posunięciem. Niepokój jednak przebijał mnie na wskroś. Nieco zelżał, gdy jegomość postanowił uraczyć mnie wodą i czymś do jedzenia. W powietrzu unosił się zapach innego zwierzęcia. Rozejrzałem się niepewnie. Jedyne, czego brakowało, to szamotanina z innym kotem. Mimowolnie zjeżyłem futro na grzbiecie, w odruchu gotowości do obrony. Ogon uderzył mocno o podłogę.
Raz.
Dwa.
Trzy.
To nie było bezpieczne miejsce. Woń kocura była ostra.
Ostrzegawcze fuknięcie było głośne i bardziej przeciągłe. Może i nie było go w pobliżu, ale obawiałem się, że zaraz powróci. Odruchowo zaplątałem smukłe ciało pomiędzy nogi obcego mężczyzny, poszukując zbyt ufnie schronienia i obrony, jeśli jego zwierzak nagle powróci i zechce się bić. Uszy położyłem po sobie i z nagłego naprężenia przeszedłem do pozycji zwierzęcia zawieszonego nisko przy ziemi.
Bezimienny
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:23
Dopiero w domu poczułem się spokojny i odprężony. Wchodząc do mieszkania powitała mnie ciemność salonu, w którym naprawdę można było się zrelaksować. Wiedziałem, że pomieszczenie to napawa innych ludzi niepewnością, bo nigdy nie wiedzieli, co mogą w nim zastać, jednak dla mnie nie skrywał tajemnic. Mogłem poruszać się po nim nawet z zawiązanymi oczyma, a jedyną kwestią, na jaką nie miałem wpływu, to położenie mojego czarokota. Na szczęście Bernie nie miał w zwyczaju wchodzić mi w drogę i łasił się do mnie jedynie w nielicznych sytuacjach, z których większość stanowiły pory karmienia. Było to proste, ale jednocześnie skomplikowane stworzenie. Nigdy nie byłem w stanie na sto procent odgadnąć, co zamierzał i w chwilach, gdy sądziłem, że kocur pragnie iść spać, ten zrywał się w porywach nagłego przypływu energii, a gdy sądziłem, że planuje udać się na wędrówkę, ten znikał w którymś z ciemnych kątów na drzemkę. Na pewno minie wiele czasu, zanim uda mi się poznać go na tyle, by móc odgadywać jego kolejne ruchy. Dzisiaj jednak Bernie zniknął. Jego wędrówki przepełniały mnie lekką obawą, bo zwierz był jedynym bliskim mi towarzyszem, jednak nie mogłem mu ich zabronić. Wiedziałem, że potrzebuje tego tak samo, jak jak potrzebuję swoich spacerów. Nie miałem pojęcia, co robi podczas tych eskapad, jednak widok kolejnych błyskotek, które mi przynosił, świadczył że na pewno musiał się dobrze bawić.
Przynoszenie obcego kota do domu na pewno było moim najmądrzejszym posunięciem. Nie znałem go, nie wiedziałem po jakich miejscach chodził i czy nie przyniósł ze sobą jakiegoś paskudztwa. No ale Bernie również chodził wszędzie, więc też mógł coś przynieść, więc nie chciałem wychodzić na hipokrytę. Widziałem, że kot potrzebował pomocy. Kocia mimika nie zdradzała za dużo, bo przypadkowo mogłaby powiedzieć o słabości i bólu, a to zdradziłoby zwierzę przed jakimś drapieżnikiem, więc stanowiło to element ochrony. Przez to jednak ciężko było odgadnąć, co takiego mogło siedzieć w tej futrzastej główce. Nie byłem specjalistą od zwierząt, a Bernie, który był moim pierwszym czworonogiem, potrafił zadbać sam o siebie. Byłem przekonany, że będąc na zewnątrz głody, prędzej ukradnie komuś jedzenia, niż pokusi się o łaszenie. Był sprytny, dlatego się dogadywaliśmy.
Zakręciłem się po kuchni. Zajrzałem do lodówki, jednak nie miała ona pokaźnej zawartości. Moja kuchnia była pokojem, który służył jedynie do ozdoby, która sprawiała, że mieszkanie zdawało się kompletne. Nie korzystałem z niego zbyt często, bo nie przepadałem za gotowaniem. Od czasu gdy miałem pieniądze, to po jedzenie udawałem się do okolicznych lokali. Nie potrzebowałem też zbyt dużo. Lata tułaczki z bratem wyuczyły moje ciało do małych porcji i dłuższych odstępów między posiłkami. Teraz nie musiałem się aż tak ograniczać. Kuchnia jednak była mi obca, zupełnie jak siedzący na podłodze kociak. Po otwarciu lodówki, udało mi się jednak dostrzec w niej szynkę. Robienie kanapek nie było czymś wymagającym, więc najczęściej właśnie to przygotowywałem. Zgarnąłem kilka plasterków i podrobiłem na mniejsze kawałki, które rzuciłem na czysty talerzyk. Odgadnąłem szybko, że kot nie chciałby jeść z miski Berniego. Chciałem wziąć talerzyk z blatu, jednak kot schował się między moimi nogami. Odepchnąłem go jedną nogą, lekko przesuwając w bok, żeby nie nadepnąć na niego albo żeby on nie zaplątał mi się między stopami. Talerzyk położyłem na podłodze, a później zaniosłem tam kota, delikatnie głaszcząc go między uszami.
– Nie wyglądasz na zaniedbanego – rzuciłem w kierunku kota, gdy już zdołałem mu się przyjrzeć z bliska. Nie cechował się niczym, co mogłoby wskazywać, że żył na ulicy i nawet futerko miał zadbane. Pewnie jego właściciele go szukają.
Przynoszenie obcego kota do domu na pewno było moim najmądrzejszym posunięciem. Nie znałem go, nie wiedziałem po jakich miejscach chodził i czy nie przyniósł ze sobą jakiegoś paskudztwa. No ale Bernie również chodził wszędzie, więc też mógł coś przynieść, więc nie chciałem wychodzić na hipokrytę. Widziałem, że kot potrzebował pomocy. Kocia mimika nie zdradzała za dużo, bo przypadkowo mogłaby powiedzieć o słabości i bólu, a to zdradziłoby zwierzę przed jakimś drapieżnikiem, więc stanowiło to element ochrony. Przez to jednak ciężko było odgadnąć, co takiego mogło siedzieć w tej futrzastej główce. Nie byłem specjalistą od zwierząt, a Bernie, który był moim pierwszym czworonogiem, potrafił zadbać sam o siebie. Byłem przekonany, że będąc na zewnątrz głody, prędzej ukradnie komuś jedzenia, niż pokusi się o łaszenie. Był sprytny, dlatego się dogadywaliśmy.
Zakręciłem się po kuchni. Zajrzałem do lodówki, jednak nie miała ona pokaźnej zawartości. Moja kuchnia była pokojem, który służył jedynie do ozdoby, która sprawiała, że mieszkanie zdawało się kompletne. Nie korzystałem z niego zbyt często, bo nie przepadałem za gotowaniem. Od czasu gdy miałem pieniądze, to po jedzenie udawałem się do okolicznych lokali. Nie potrzebowałem też zbyt dużo. Lata tułaczki z bratem wyuczyły moje ciało do małych porcji i dłuższych odstępów między posiłkami. Teraz nie musiałem się aż tak ograniczać. Kuchnia jednak była mi obca, zupełnie jak siedzący na podłodze kociak. Po otwarciu lodówki, udało mi się jednak dostrzec w niej szynkę. Robienie kanapek nie było czymś wymagającym, więc najczęściej właśnie to przygotowywałem. Zgarnąłem kilka plasterków i podrobiłem na mniejsze kawałki, które rzuciłem na czysty talerzyk. Odgadnąłem szybko, że kot nie chciałby jeść z miski Berniego. Chciałem wziąć talerzyk z blatu, jednak kot schował się między moimi nogami. Odepchnąłem go jedną nogą, lekko przesuwając w bok, żeby nie nadepnąć na niego albo żeby on nie zaplątał mi się między stopami. Talerzyk położyłem na podłodze, a później zaniosłem tam kota, delikatnie głaszcząc go między uszami.
– Nie wyglądasz na zaniedbanego – rzuciłem w kierunku kota, gdy już zdołałem mu się przyjrzeć z bliska. Nie cechował się niczym, co mogłoby wskazywać, że żył na ulicy i nawet futerko miał zadbane. Pewnie jego właściciele go szukają.
Zacharias Damgaard
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:23
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Bezpieczeństwo zaplątania między łydkami nieznajomego nie trwało długo – zdecydowane, choć zupełnie nie brutalne odsunięcie spotkało się z kocim niezadowoleniem wyrażonym wyjątkowo obrażonym tonem. Widmo pojawienia się tutejszego kota wciąż zdawało się na tyle realne, aby trzymać się nisko przy ziemi. Nawet w zwierzęcej postaci, z emocjami znacznie wycofanymi gdzieś w głębię jestestwa, ciężkim było zupełne zaniechanie postępowania wedle wrodzonej natury strachliwego i niechętnego do konfrontacji osobnika. Otrzymanie kilku szram urastało więc do rangi zupełnej tragedii, której wolałbym uniknąć. Nigdy, nigdy nie szukałem zwady, to ostatnie, czego nauczono mnie w domu. Nigdy też nie potrzebowałem szczególnie takiej umiejętności, nadrabiając charyzmą, lecz, o ile mnie nie myliło przeczucie, terytorialnie nastawiony kot nieszczególnie mógł być mistrzem pokojowych rozwiązań. przesunąłem się, choć naprawdę niechętnie, zadzierając do góry pyszczek, by przyjrzeć się mężczyźnie. Coś wyraźnie podpowiadało mi, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, jednak ludzkie odruchy były przyćmione w stosunku do wyraźnych, zwierzęcych instynktów. Śledziłem ruchy jegomościa – wraz ze zmianą postaci każda kocia potrzeba stawała sie wyjątkowo natrętna i nie potrafiłem pohamować ekscytacji wynikającej z faktu, iż wyraźnie przygotowywał coś do jedzenia. Pół biedy, jeśli nie była to parszywa mielonka. Z dwojga złego, ptaki i gryzonie zdawały się bardziej kuszące, choć gdy nie zostały dokładnie przetrawione wywoływały torsje za każdym razem, kiedy powracałem pamięcią do ekscesów wyczynianych w formie futrzastej kulki. Miaukniecie i pomruk tyle usłyszał w odpowiedzi na krzątaninę, próbowałem się jeszcze łasić, lecz chwycił mnie w ręce i uniósł, by zanieść do talerzyka z porcją przygotowanego posiłku. Słysząc jego słowa wyraźnie nastawiłem uszy. No oczywiście, że nie wyglądałem jak bezpański wymoczek. Lśniące, czarne futro było nieskazitelną taflą. Jedynie na łopatce mógł zauważyć plamę w kolorze srebrzącej się bieli – bliźniaczy defekt do tego, który nosiłem w ludzkiej formie. Kiedy mnie postawił na stabilnym gruncie, obwąchałem miskę z jedzeniem. Uszczypnąłem szynki, choć bez większego przekonania. Nie było aż tak źle, ale chyba przeszła mi ochota i wyraźne oznaki głodu. Zamiast jednak marudzić, wycelowałem złocistymi oczami w kierunku jego twarzy, śledząc z ogromnym zaabsorobwaniem mimikę jegomościa – na oko niewiele młodszego ode mnie. Wyraźnie wiedział, jak obchodzić się ze zwierzętami, a oznaki, że miał własnego kota w domu wskazywały na to, że musiał lubić mruczących towarzyszy. Być może dlatego tak szybko zainteresował się losem na pierwszy rzut oka bezpańskiego stworzenia? Zapewne kierowała nim troska, tutaj nie miałem wątpliwości. Takie rzeczy czuło się z miejsca, choć niepokój i konieczność uważności wciąż pozostawały zaszyte gdzieś w głębi kociego jestestwa. Jeśli wymagałaby tego sytuacja, musiałbym natychmiast się zwijać. Póki jednak było spokojnie, mogłem rozejrzeć się po mieszkaniu, aby wyszukać potencjalne drogi ucieczki. Z gardła wydobyłem zachęcające miaukniecie i wspiąłem się na tylnych łapach, opierając przednie o kolano człowieka. Obserwacja z poziomu ramion była o wiele łatwiejsza, z resztą, będąc zwierzęciem stawałem się wyjątkowo łasy na kontakt fizyczny.
Może drapnięcie pod szyją? Hm? Albo pomiędzy uszami? To wcześniej było całkiem przyjemne. Potem możesz mnie wypuścić, bo im dłużej, tym bardziej niezręcznie będzie. Nie lubię nadużywać gościnności.
Może drapnięcie pod szyją? Hm? Albo pomiędzy uszami? To wcześniej było całkiem przyjemne. Potem możesz mnie wypuścić, bo im dłużej, tym bardziej niezręcznie będzie. Nie lubię nadużywać gościnności.
Bezimienny
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:24
Nie wiedziałem, dlaczego koty znalazły sobie szczególne miejsce w moim sercu. Ceniłem w nich ich niezależność i sposób bycia. Z doświadczenia potrafiłem przyznać, że koty potrafiły wiele rzeczy i zdecydowanie były w stanie o siebie zadbać. Ta niezależność bardo mi się podobała i przemawiała do mnie i mojego życia. Była w pewnym stopniu również ujmująca. Niewinne stworzenie, nie większe niż noworodek, było w stanie zadbać o siebie w nieprzyjemnym świecie. Na pewno nie było to łatwe zadanie. Nawet teraz przecież, nie tak dawno temu, Lief sam zabierał kota do domu z miejsca, w którym z całą pewnością groziło mu niebezpieczeństwo. Nie był specjalistą, ale mnie j więcej domyślał się, co może takim zwierzątkom chodzić po głowie na podstawie ich zachowania. Dzięki długim obserwacjom Berniego nauczyłem się, kiedy jest on przestraszony, a kiedy zadowolony. Koty miały swoje charaktery, w sumie ile kotów, tyle było typów osobowości i nigdy nie można było zgadnąć, na co się trafi. Niemniej jednak pewne zachowania były stałe, najeżony ogon zawsze oznaczał strach i niepewność, a odsłonięty brzuch poczucie komfortu. Nie dało się tego wyplenić. No ale miałem tylko jednego kota w swoim życiu, więc mogłem się mylić.
Przyglądałem się kotu. Był on dorosłym już kotem, z całą pewnością udało mu się przeżyć już trochę czasu, więc ulice Midgardu nie stanowiły dla niego niczego nowego. Był też zadbany, więc albo należał do tych spokojniejszych kocurów albo też należał do kogoś i w przypływie chwili zdecydował się uciec. Koty były ciekawskie, jeśli miały ku temu okazję, to z całą pewnością wykorzystywały ją na to, by zaspokajać swoje pragnienia eksploracji. Pamiętałem doskonale, jak Berni, po tym jak go zdobyłem i przyprowadziłem do mieszkania, to też musiał zwiedzić każdy kąt. Od swojego obecnego towarzysza nie byłem jednak w stanie wyczuć tego ulicznego wychowania. Sprawiał wrażenie udomowionego, głównie dlatego, że zbyt ochoczo lgnął do mnie. Wydawało mi się, że koty cechują się większą nieufnością zarówno do ludzi, jak i do nowych miejsc. Zmrużyłem oczy, patrząc na zwierzaka podejrzliwie, tak samo jak podejrzliwie on sam zabrał się za jedzenie. To co mu dałem nie było może najlepszej jakości, bo ja sam nie miałem wielkich wymagań, a Bernie nie wybrzydzał, więc nic innego nie miałem do zaoferowania.
Miałem zająć się swoimi rzeczami, gdy w pewnym momencie kot odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Dziwny był to osobnik. Nie bał się, zachowywał się tak, jakbyśmy mieli znać się od dawna. Nie było to komfortowe, czując na sobie czyjś wzrok. Nie byłem przyzwyczajony do tego typu poufałości. Dłoń moja powędrowała w kierunku pyszczka zwierzęcia, gdy jego łapki wsparły się na moim kolanie. Uroczy kociak, pomyślałem. Miałem tylko nadzieję, że Bernie nie będzie miał mi za złe tej zdrady, ale przecież ja sam nie miałem pewności, czy mój czarokot nie domaga się pieszczot od innych galdrów. Niewiele o nim wiedziałem, co w pewnym stopniu mi przeszkadzało. Nie chciałem jednak w żaden sposób kontrolować swojego czworonoga. Niewiele myśląc cmoknąłem kota w pyszczek i posmyrałem chwilę pod szyją. Wstałem jednak szybko. Ciągle musiałem się ogarnąć i zająć swoimi rzeczami. Skoczyłem szybko do salonu, z którego wziąłem metalowy czajnik. Wróciłem z nim do kuchni i zacząłem nalewać wodę, bo musiałem podlać swoje rośliny.
Przyglądałem się kotu. Był on dorosłym już kotem, z całą pewnością udało mu się przeżyć już trochę czasu, więc ulice Midgardu nie stanowiły dla niego niczego nowego. Był też zadbany, więc albo należał do tych spokojniejszych kocurów albo też należał do kogoś i w przypływie chwili zdecydował się uciec. Koty były ciekawskie, jeśli miały ku temu okazję, to z całą pewnością wykorzystywały ją na to, by zaspokajać swoje pragnienia eksploracji. Pamiętałem doskonale, jak Berni, po tym jak go zdobyłem i przyprowadziłem do mieszkania, to też musiał zwiedzić każdy kąt. Od swojego obecnego towarzysza nie byłem jednak w stanie wyczuć tego ulicznego wychowania. Sprawiał wrażenie udomowionego, głównie dlatego, że zbyt ochoczo lgnął do mnie. Wydawało mi się, że koty cechują się większą nieufnością zarówno do ludzi, jak i do nowych miejsc. Zmrużyłem oczy, patrząc na zwierzaka podejrzliwie, tak samo jak podejrzliwie on sam zabrał się za jedzenie. To co mu dałem nie było może najlepszej jakości, bo ja sam nie miałem wielkich wymagań, a Bernie nie wybrzydzał, więc nic innego nie miałem do zaoferowania.
Miałem zająć się swoimi rzeczami, gdy w pewnym momencie kot odwrócił się i spojrzał mi w oczy. Dziwny był to osobnik. Nie bał się, zachowywał się tak, jakbyśmy mieli znać się od dawna. Nie było to komfortowe, czując na sobie czyjś wzrok. Nie byłem przyzwyczajony do tego typu poufałości. Dłoń moja powędrowała w kierunku pyszczka zwierzęcia, gdy jego łapki wsparły się na moim kolanie. Uroczy kociak, pomyślałem. Miałem tylko nadzieję, że Bernie nie będzie miał mi za złe tej zdrady, ale przecież ja sam nie miałem pewności, czy mój czarokot nie domaga się pieszczot od innych galdrów. Niewiele o nim wiedziałem, co w pewnym stopniu mi przeszkadzało. Nie chciałem jednak w żaden sposób kontrolować swojego czworonoga. Niewiele myśląc cmoknąłem kota w pyszczek i posmyrałem chwilę pod szyją. Wstałem jednak szybko. Ciągle musiałem się ogarnąć i zająć swoimi rzeczami. Skoczyłem szybko do salonu, z którego wziąłem metalowy czajnik. Wróciłem z nim do kuchni i zacząłem nalewać wodę, bo musiałem podlać swoje rośliny.
Zacharias Damgaard
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:24
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Przez chwilę w głowie brzmiała obawa, że jegomość wyczuł, iż coś jest nie tak. Że przejrzał mnie i już poznał całą prawdę. Może nie powinienem tak ochoczo do niego podchodzić i patrzeć wzrokiem zdradzającym prawdziwe zainteresowanie. Nic jednak nie potrafiłem na to poradzić – natura stworzenia łasego na uwagę każdej istoty. Chyba zbytnio się w tym zatracałem. Ostatecznie porzuciłem pomysł zjedzenia przygotowanego posiłku, okrążyłem spodek, miauknąłem dwa razy. Najwyraźniej przychodził czas na to, aby się powoli ulotnić, nim futrzak nieznajomego zechce powrócić do domu. Znów, mimowolnie, zrobiło mi się niedobrze na samą myśl o ewentualnej potyczce. Ludzki towarzysz ponownie zwrócił na mnie uwagę. Mój błąd, zbyt długi kontakt wzrokowy. Wprawdzie otrzymałem czułość, której się domagałem, lecz cmoknięcie w pyszczek było nadmiarowe. Nachalny dyskomfort wspiął się po moich plecach wymuszając szybkie wycofanie się. Właściwie nie do końca wiedziałem dlaczego, choć obserwacja kotów, które posiadaliśmy w domu, podpowiadała istotę sprawy. Pamiętam momenty, w których czule gładziłem biało-rudą kotkę, ta poddawała się pieszczotom bez większego problemu, uwielbiała, gdy ktoś gładził jej łapki, co było dość osobliwe, czasami jednak starczyło, by wykonywać czynność o pół sekundy zbyt długo, wtedy na ręce zaciskały się kleszcze haczykowatych pazurów. Podejrzewam, że i tym razem było podobnie. Pieszczoty są wspaniałe, lecz od nadmiaru potrafi zrobić się niedobrze. Tak jak mówiłem – im dłużej tu siedziałem, tym bardziej niezręcznie się robiło. Poza tym, odczekałem już chyba wystarczający czas, aby wyjść i uciec jak najdalej bez obaw, że przydybią mnie ludzie czatujący na Felixa. Istniał jednak jeden problem – z tej pozycji ciężko było mi otworzyć drzwi, bądź okno i wyjść na ulicę. Wprawdzie istniała opcja wściekłego miauczenia na progu, aby człowiek się zdenerwował i wywalił mnie na zewnątrz, jednak zaniechałem próby w momencie, gdy odwrócił się plecami i wyszedł do salonu. Nie wiem, co mnie podkusiło, lecz postanowiłem szybko zmienić swoja formę i otworzyć drzwi, którymi wyślizgnąłbym się dalej na klatkę schodową i umknął.
Wóz, albo przewóz, jak lubił mawiać dziadek. Chyba nie zwracał na mnie uwagi, kiedy wrócił i zaczął podlewać kwiatki, dlatego decyzje były dość szybkie. Przemianę opanowałem na tyle, że cały proces zachodził dość sprawnie. Miałem nadzieję, że się nie odwróci, lub nie wyczuje dziwnego zamieszania we fluidach pomieszczenia. Jeśli coś pójdzie nie tak… cóż, to problem mnie w przyszłości.
Kocie łapy zaczęły się rozprostowywać, łukowaty kręgosłup dostosował się do przyjmowania pozycji pionowej, a uszy zniknęły pod burzą kręconych włosów. Ogon utonął w fałdach ciemnej kurtki. Pozostawało nacisnąć klamkę i wiać. Niestety, rzadko kiedy sprawy szły tak, jakbym tego chciał. Kocie ciało miało o wiele więcej gracji niż ludzkie. Czasami też, bezpośrednio po przemianie, byłem lekko skołowany zmianą rozmiarów i choć nie trwało to dłużej, niż zerknięcie na zegarek, bywało uciążliwe. Potrąciłem coś, nie wiem nawet dokładnie, co to było, lecz naczynie zleciało z hukiem na ziemię.
— Kurwa — syknąłem, dopiero po czasie reflektując się, że zrobiłem to zdecydowanie zbyt głośno. I to by było na tyle. Zamiast wiać, obejrzałem się przez ramię. Może mnie nie zabije? Głupkowaty uśmiech. Na tyle było mnie stać.
Wóz, albo przewóz, jak lubił mawiać dziadek. Chyba nie zwracał na mnie uwagi, kiedy wrócił i zaczął podlewać kwiatki, dlatego decyzje były dość szybkie. Przemianę opanowałem na tyle, że cały proces zachodził dość sprawnie. Miałem nadzieję, że się nie odwróci, lub nie wyczuje dziwnego zamieszania we fluidach pomieszczenia. Jeśli coś pójdzie nie tak… cóż, to problem mnie w przyszłości.
Kocie łapy zaczęły się rozprostowywać, łukowaty kręgosłup dostosował się do przyjmowania pozycji pionowej, a uszy zniknęły pod burzą kręconych włosów. Ogon utonął w fałdach ciemnej kurtki. Pozostawało nacisnąć klamkę i wiać. Niestety, rzadko kiedy sprawy szły tak, jakbym tego chciał. Kocie ciało miało o wiele więcej gracji niż ludzkie. Czasami też, bezpośrednio po przemianie, byłem lekko skołowany zmianą rozmiarów i choć nie trwało to dłużej, niż zerknięcie na zegarek, bywało uciążliwe. Potrąciłem coś, nie wiem nawet dokładnie, co to było, lecz naczynie zleciało z hukiem na ziemię.
— Kurwa — syknąłem, dopiero po czasie reflektując się, że zrobiłem to zdecydowanie zbyt głośno. I to by było na tyle. Zamiast wiać, obejrzałem się przez ramię. Może mnie nie zabije? Głupkowaty uśmiech. Na tyle było mnie stać.
Bezimienny
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:24
Nie chciałem przenosić swojej uwagi na inne sprawy, jednak wiedziałem doskonale, że skupianie jej na kocie nie wchodziłem w grę. Zdążyłem już nieco poznać te zwierzęta, więc doskonale zdawałem sobie sprawę, że potrzebują przestrzeni, zwłaszcza jeśli znajdują się w nieznanych sobie miejscach. Kot, którego przyniosłem ze sobą zachowywał się nieco dziwnie. Tak jakby sam nie był pewny czego chce, ale nie kwestionowałem tego. Bernie czasami również raz był głodny, a gdy już dostał to, czego chciał, to nawet nie powąchał jedzenia. Było to irytujące. Nowemu towarzyszowi chciałem dać jednak trochę czasu na oswojenie się. Ciągle nie porzuciłem myśli, że następnego dnia kociak ponownie wróci na ulicę, bo nie chciałem żeby Bernie źle się poczuł albo żeby koty wdały się w walkę. Miałem dobrą relację ze swoim czarokotem i nie chciałem, żeby to się zmieniło.
Zająłem się więc swoimi sprawami pozostawiając czarnego kocura samego. Jakoś nie przyszło mi wtedy do głowy, że może się z nim stać coś nadzwyczajnego. Ze swoich wspomnień odgrzebałem moje pierwsze spotkanie z Berniem. Zwierzak był prezentem i dostałem go jako małego kociaka. Pierwsze kilka dni było trudne. Bernie początkowo był nieufny i musiałem powoli rozbudzać w nim zaufanie. Sam również musiałem się przyzwyczaić do czyjejś obecności w miejscu, które dotychczas zajmowałem samodzielnie. Samotność od zawsze uważałem za swoją największą przyjaciółkę. Nie potrzebowałem nikogo, a od śmierci Nikolasa aktywnie starałem się unikać ludzi. Nie chciałem wchodzić z nikim w bliższe relacje, które mogłyby okazać się przyczyną bólu i cierpienia. Nie było mi to potrzebne. Jednak Bernie złamał tą zasadę. Był odrobiną towarzystwa i pojawiał się zawsze wtedy, gdy go potrzebowałem. Trudno było znaleźć sobie taką relację.
Powoli zaczynałem tracić zainteresowanie kotem. Moją głową rządziły różne myśli. Miałem nieco rzeczy do zrobienia, zwłaszcza w swoim gabinecie, jednak najpierw postanowiłem zająć się w całości sprawami domowymi. Poza kotem miałem jeszcze rośliny, które należało podlać. Z wiadomych powodów unikałem używania magii, jeśli jakieś rzeczy mogłem wykonać własnymi rękami. A podlewanie roślin zawsze sprawiało mi przyjemność. Było to odprężające zajęcie, a spokój niewątpliwie był rzeczą, której potrzebowałem po tylu latach stresujących sytuacji. Powoli wchodziłem w ten przyjemny, relaksacyjny stan.
Drgnąłem jednak, wystraszony nagłym hałasem, a później nieznajomym głosem, który równie niespodziewanie rozległ się w moim mieszkaniu. Gwałtownie się odwróciłem, ściskając w dłoni miedzianą konewkę. I ku mojemu przerażeniu zobaczyłem obcego mężczyznę.
– Kurwa w rzeczy samej – powiedziałem, starając się zachować spokój i logiczne myślenie, chociaż nie przychodziło mi to z łatwością. Nie lubiłem towarzystwa, w szczególności obcego. Bo dziwnym kocie nie było już śladu, ale zamiast tego pojawił się nieznajomy. Spojrzałem na niego oczekując wyjaśnień, czego mógł chcieć, chociaż doskonale wiedziałem, że sam go tu przyniosłem. Mam nauczkę, żeby nie zgarniać bezpańskich kotów z ulicy.
Zająłem się więc swoimi sprawami pozostawiając czarnego kocura samego. Jakoś nie przyszło mi wtedy do głowy, że może się z nim stać coś nadzwyczajnego. Ze swoich wspomnień odgrzebałem moje pierwsze spotkanie z Berniem. Zwierzak był prezentem i dostałem go jako małego kociaka. Pierwsze kilka dni było trudne. Bernie początkowo był nieufny i musiałem powoli rozbudzać w nim zaufanie. Sam również musiałem się przyzwyczaić do czyjejś obecności w miejscu, które dotychczas zajmowałem samodzielnie. Samotność od zawsze uważałem za swoją największą przyjaciółkę. Nie potrzebowałem nikogo, a od śmierci Nikolasa aktywnie starałem się unikać ludzi. Nie chciałem wchodzić z nikim w bliższe relacje, które mogłyby okazać się przyczyną bólu i cierpienia. Nie było mi to potrzebne. Jednak Bernie złamał tą zasadę. Był odrobiną towarzystwa i pojawiał się zawsze wtedy, gdy go potrzebowałem. Trudno było znaleźć sobie taką relację.
Powoli zaczynałem tracić zainteresowanie kotem. Moją głową rządziły różne myśli. Miałem nieco rzeczy do zrobienia, zwłaszcza w swoim gabinecie, jednak najpierw postanowiłem zająć się w całości sprawami domowymi. Poza kotem miałem jeszcze rośliny, które należało podlać. Z wiadomych powodów unikałem używania magii, jeśli jakieś rzeczy mogłem wykonać własnymi rękami. A podlewanie roślin zawsze sprawiało mi przyjemność. Było to odprężające zajęcie, a spokój niewątpliwie był rzeczą, której potrzebowałem po tylu latach stresujących sytuacji. Powoli wchodziłem w ten przyjemny, relaksacyjny stan.
Drgnąłem jednak, wystraszony nagłym hałasem, a później nieznajomym głosem, który równie niespodziewanie rozległ się w moim mieszkaniu. Gwałtownie się odwróciłem, ściskając w dłoni miedzianą konewkę. I ku mojemu przerażeniu zobaczyłem obcego mężczyznę.
– Kurwa w rzeczy samej – powiedziałem, starając się zachować spokój i logiczne myślenie, chociaż nie przychodziło mi to z łatwością. Nie lubiłem towarzystwa, w szczególności obcego. Bo dziwnym kocie nie było już śladu, ale zamiast tego pojawił się nieznajomy. Spojrzałem na niego oczekując wyjaśnień, czego mógł chcieć, chociaż doskonale wiedziałem, że sam go tu przyniosłem. Mam nauczkę, żeby nie zgarniać bezpańskich kotów z ulicy.
Zacharias Damgaard
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:25
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Ile razy byłem w podobnej sytuacji? Cóż, może nie jeden do jednego, lecz ogólnie rzecz ujmując kłopoty i niezręczności dosięgały mnie dość często. Zwykle dopiero w ostatecznej konfrontacji zaczynałem poszukiwać jakiegoś rozwiązania dość gorączkowo i bardzo chaotycznie. Teraz było tak samo. Początkowo uciekłem wzrokiem tam, gdzie spadł przedmiot, jednak dość szybko przeniosłem ciężar uwagi na mężczyznę śledząc, czy nie zrobi czegoś, co mogłoby potencjalnie mi zagrozić. Zdawał się względnie opanowany, choć sądziłem, że to jedynie maska. Stawiając się na jego miejscu, miałbym obecnie milion różnych myśli w głowie. Zapewne podejrzewałbym nieznajomego o najgorsze zamiary, bo nikt bezcelowo nie wkrada się do cudzego domu pod postacią kota. Chyba pierwszy raz od dość dawna wcale nie było mi do śmiechu – to znaczy, najpierw rozciągnąłem usta w grymasie mającym go przypominać, ale mimika szybko odpadła pozostawiając moje lico kamiennym i niewzruszonym (tylko ręce drżały mi nieznacznie, zaciskając się na ścianie, którą miałem za sobą, przygwożdżony i niemal zupełnie bezbronny).
— Mogę to wyjaśnić! — zapobiegawcze uspokojenie wyrzuciłem z siebie dość szybko, w obronnym geście uniosłem dłonie chowane za plecami i czekałem, co dalej zrobi mój towarzysz. — To tylko tak źle wygląda, naprawdę, proszę mi wierzyć. Raz dwa i się zmywam! — Wciąż chyba zbyt mocno się gorączkowałem, lecz nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Sądziłem, że jedynie mówiąc prawdę coś ugram, jednak z drugiej strony nadal pojawiały się wątpliwości, czy aby na pewno uwierzy w jakiekolwiek moje słowo. Musiałem spróbować się wycofać, dlatego podążyłem bardzo powoli wzdłuż ściany ku wnęce drzwi, jednak nie byłem na tyle zdecydowany, aby puścić się biegiem ku wyjściu. Odsłonięcie pleców nie należałoby do najbardziej odpowiedzialnych czynów, gdyż pozbawiłbym się zupełnie możliwości obrony. — Proszę sobie nie myśleć, że jestem złodziejem, nic z tych rzeczy, ani że podstępem próbowałem… — przełknąłem ślinę nie wiedząc już zupełnie, co właściwie miałbym podstępem od niego wyciągać? Tę szynkę na spodku? Pieszczoty? Cokolwiek bym powiedział, zabrzmiałoby to tak samo kiepsko. O bogowie, bogowie, bogowie… Atmosfera robiła się coraz gęstsza i czułem, że jeśli zaraz nie wyjdę, albo jeśli facet nie odezwie się choć jednym słowem, uduszę się. Padnę i się uduszę. Tyle, pożegnam świat w jakimś przypadkowym mieszkaniu na Ymirze. Idealny koniec dla Damgaarda; dobry początek, kiepski środek, finisz najgorszy z możliwych. Moje życie w pigułce. Jeszcze ta konewka. Czy on chce mnie uderzyć konewką? Natrętne myśli sprowadziły się do tej jednej najmniej istotnej rzeczy, a może właśnie najważniejszej? Będące przedmiotem zbrodni? Nie wiem dlaczego mój mózg zaczynał tak pokracznie działać w chwilach stresowych.
Konewka, konewka, konewka, konewka.
— M-może powróci pan do podlewania kwiatków, co? — zaśmiałem się nerwowo, jednak skostnienie twarzy puściło. — Ja wyjdę, raz dwa i po sprawie. Zapomnimy. Prawda? Jutro się będziemy z tego śmiać — chyba nie byłem pewien, czy to jest jakkolwiek możliwe.
— Mogę to wyjaśnić! — zapobiegawcze uspokojenie wyrzuciłem z siebie dość szybko, w obronnym geście uniosłem dłonie chowane za plecami i czekałem, co dalej zrobi mój towarzysz. — To tylko tak źle wygląda, naprawdę, proszę mi wierzyć. Raz dwa i się zmywam! — Wciąż chyba zbyt mocno się gorączkowałem, lecz nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Sądziłem, że jedynie mówiąc prawdę coś ugram, jednak z drugiej strony nadal pojawiały się wątpliwości, czy aby na pewno uwierzy w jakiekolwiek moje słowo. Musiałem spróbować się wycofać, dlatego podążyłem bardzo powoli wzdłuż ściany ku wnęce drzwi, jednak nie byłem na tyle zdecydowany, aby puścić się biegiem ku wyjściu. Odsłonięcie pleców nie należałoby do najbardziej odpowiedzialnych czynów, gdyż pozbawiłbym się zupełnie możliwości obrony. — Proszę sobie nie myśleć, że jestem złodziejem, nic z tych rzeczy, ani że podstępem próbowałem… — przełknąłem ślinę nie wiedząc już zupełnie, co właściwie miałbym podstępem od niego wyciągać? Tę szynkę na spodku? Pieszczoty? Cokolwiek bym powiedział, zabrzmiałoby to tak samo kiepsko. O bogowie, bogowie, bogowie… Atmosfera robiła się coraz gęstsza i czułem, że jeśli zaraz nie wyjdę, albo jeśli facet nie odezwie się choć jednym słowem, uduszę się. Padnę i się uduszę. Tyle, pożegnam świat w jakimś przypadkowym mieszkaniu na Ymirze. Idealny koniec dla Damgaarda; dobry początek, kiepski środek, finisz najgorszy z możliwych. Moje życie w pigułce. Jeszcze ta konewka. Czy on chce mnie uderzyć konewką? Natrętne myśli sprowadziły się do tej jednej najmniej istotnej rzeczy, a może właśnie najważniejszej? Będące przedmiotem zbrodni? Nie wiem dlaczego mój mózg zaczynał tak pokracznie działać w chwilach stresowych.
Konewka, konewka, konewka, konewka.
— M-może powróci pan do podlewania kwiatków, co? — zaśmiałem się nerwowo, jednak skostnienie twarzy puściło. — Ja wyjdę, raz dwa i po sprawie. Zapomnimy. Prawda? Jutro się będziemy z tego śmiać — chyba nie byłem pewien, czy to jest jakkolwiek możliwe.
Bezimienny
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:25
Opanowanie było trudną sztuką. Obecnie wychodziło mi to zadziwiająco dobrze. Nawet sam mógłbym uwierzyć w to, że jestem spokojny, podczas gdy wewnątrz targały mną emocje. Nie mogłem ich jednak uzewnętrzniać. W przeszłości kierowałem się zbytnią impulsywnością. Wpadałem przez to w kłopoty, jednak dzięki silnemu ramieniu i chłodnemu umysłowi Nikolasa, zawsze udawało mi się wyjść z nich bez szwanku. Nie musiałem więc przejmować się poważniejszymi konsekwencjami. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Musiałem uważać i wiedziałem, że wystarczył jeden nieodpowiedni gest czy słowo, żeby wszystko zaprzepaścić. Nie mogłem na to pozwolić. Miałem zbyt wiele do zrobienia, by z równowagi wyprowadziła mnie pewna niedogodność. O ile pojawienie się nieznanego mężczyzny w domu można było nazwać zwyczajną niedogodnością.
Przyjrzałem mu się bardzo uważnie. Moje spojrzenie przemknęło po jego sylwetce tak szybko, ale i uważnie, żeby nie być uznane za zbyt niegrzeczne i jednocześnie wyciągnąć jakiekolwiek wnioski na temat mężczyzny. Miałem talent do wysnuwania wniosków na podstawie tego, co widziałem. Nie byłem w tym specjalistą i nie interesowało mnie, czy moje przypuszczenia były słuszne. Jedyne co się liczyło to to, czy od danej osoby biła nieprzyjemna aura. Sam z całą pewnością nie należałem do szczególnie przyjemnych osób, jednak tutaj w grę wchodziło moje bezpieczeństwo. Obracałem się w niepewnym środowisku, zwłaszcza wtedy, gdy mój brat jeszcze żył, a jak zdążyłem się przekonać z własnego doświadczenia, antypatie pozostają z nami znacznie dłużej, niż sympatie. Na szczęście mężczyzna nie wyglądał na osobę, która miałaby niecne zamiary. Tacy najczęściej charakteryzowali się niezbyt przyjemną aparycją, od której aż biła niechęć do jakichkolwiek interakcji. Takich nieprzyjemnych typów również miałem w swoich relacjach. Mężczyzna wydawał się bardziej zdenerwowany niż ja, co dobrze świadczyło, jednak nie usuwało ryzyka ataku. Wystraszeni ludzie byli niebezpieczni.
– Proszę mi uwierzyć, że bez wyjaśnień się nie obejdzie – powiedziałem, mrużąc oczy. Nie miałem pojęcia, co sądzić o tym wyczynie. Oczywiście sam zgarnąłem kota z ulicy, jednak ten się przed tym nie bronił, więc nie wiedziałem, czy nie był to zastawiony na jakiegoś durnia, którym sam się okazałem, podstęp. Obstawiałem, że mężczyzna wpadł i teraz na szybko przyszykuje sobie jakąś wymówkę, w którą ja będę musiał udawać, że uwierzę, żeby zmylić oszusta i ogarnąć, jak sobie z nim poradzić. Miałem bowiem różne możliwości, jednak nie chciałem z nich korzystać przy kimś, kogo nie znałem.
– Każdy złodziej wyprze się z bycia złodziejem – prychnąłem, kręcąc delikatnie głową, bo nie chciałem spuścić mężczyzny z oczu. – To czemu daje się pan zgarniać z ulicy obcym ludziom? – zapytałem, czując się, jakbym odnalazł jakąś lukę w jego wytłumaczeniach. Skoro nie chciał uchodzić za złodzieja, to dlaczego pozwolił na to, by zabrać go do domu, z którego mógłby się wymknąć z torbami pełnymi kosztowności, gdy nieszczęśnik pójdzie już spać. Nie miałem w mieszkaniu zbyt wiele cennych rzeczy, niemniej jednak nie znaczyło to, że pozwoliłbym się od tak okraść.
– Ma pan ciekawe poczucie humoru – mruknąłem, krzyżując ręce na piersi.
Przyjrzałem mu się bardzo uważnie. Moje spojrzenie przemknęło po jego sylwetce tak szybko, ale i uważnie, żeby nie być uznane za zbyt niegrzeczne i jednocześnie wyciągnąć jakiekolwiek wnioski na temat mężczyzny. Miałem talent do wysnuwania wniosków na podstawie tego, co widziałem. Nie byłem w tym specjalistą i nie interesowało mnie, czy moje przypuszczenia były słuszne. Jedyne co się liczyło to to, czy od danej osoby biła nieprzyjemna aura. Sam z całą pewnością nie należałem do szczególnie przyjemnych osób, jednak tutaj w grę wchodziło moje bezpieczeństwo. Obracałem się w niepewnym środowisku, zwłaszcza wtedy, gdy mój brat jeszcze żył, a jak zdążyłem się przekonać z własnego doświadczenia, antypatie pozostają z nami znacznie dłużej, niż sympatie. Na szczęście mężczyzna nie wyglądał na osobę, która miałaby niecne zamiary. Tacy najczęściej charakteryzowali się niezbyt przyjemną aparycją, od której aż biła niechęć do jakichkolwiek interakcji. Takich nieprzyjemnych typów również miałem w swoich relacjach. Mężczyzna wydawał się bardziej zdenerwowany niż ja, co dobrze świadczyło, jednak nie usuwało ryzyka ataku. Wystraszeni ludzie byli niebezpieczni.
– Proszę mi uwierzyć, że bez wyjaśnień się nie obejdzie – powiedziałem, mrużąc oczy. Nie miałem pojęcia, co sądzić o tym wyczynie. Oczywiście sam zgarnąłem kota z ulicy, jednak ten się przed tym nie bronił, więc nie wiedziałem, czy nie był to zastawiony na jakiegoś durnia, którym sam się okazałem, podstęp. Obstawiałem, że mężczyzna wpadł i teraz na szybko przyszykuje sobie jakąś wymówkę, w którą ja będę musiał udawać, że uwierzę, żeby zmylić oszusta i ogarnąć, jak sobie z nim poradzić. Miałem bowiem różne możliwości, jednak nie chciałem z nich korzystać przy kimś, kogo nie znałem.
– Każdy złodziej wyprze się z bycia złodziejem – prychnąłem, kręcąc delikatnie głową, bo nie chciałem spuścić mężczyzny z oczu. – To czemu daje się pan zgarniać z ulicy obcym ludziom? – zapytałem, czując się, jakbym odnalazł jakąś lukę w jego wytłumaczeniach. Skoro nie chciał uchodzić za złodzieja, to dlaczego pozwolił na to, by zabrać go do domu, z którego mógłby się wymknąć z torbami pełnymi kosztowności, gdy nieszczęśnik pójdzie już spać. Nie miałem w mieszkaniu zbyt wiele cennych rzeczy, niemniej jednak nie znaczyło to, że pozwoliłbym się od tak okraść.
– Ma pan ciekawe poczucie humoru – mruknąłem, krzyżując ręce na piersi.
Zacharias Damgaard
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:25
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Naprawdę, to nie wyglądało zbyt dobrze. Wiedziałem, że mężczyzna będzie sceptycznie nastawiony do jakichkolwiek tłumaczeń, lecz przecież tego ode mnie wymagał. Chciał, abym powiedział prawdę i pozwolił mu zrozumieć, co też strzeliło mi do łba, że zgodziłem się na podróż do obcego domu pod postacią zwierzęcia. Nie chciałem kłamać, to nie o to tu przecież chodziło, jednak nawet najszczersza prawda zdawała się być zupełnie niedorzeczna. Widmo śmierci na Ymirze wciąż uderzało o kościane sklepienie czaszki. Panicznie chwyciłem się bowiem myśli, że mężczyzna, z którym właśnie się mierzę, musi być kimś o szemranej reputacji. Zamiast dopatrywać się własnej winy, próbowałem ulokować ją w ściągniętych rysach twarzy jegomościa, w kształcie jego oczu i linii grzbietu nosa, w ustach wykrzywionych w grymasie niezrozumienia i sylwetce zdradzającej pewien poziom napięcia, choć nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu. Wnętrze pomieszczenia było niewzruszone, spokojne, zupełnie tak, jakbym przyszedł tu w gości, na zwykłą herbatę i pogaduszki, tymczasem skorupy rozbitego naczynia leżały u mych stóp, a ja sam próbowałem się wycofać. Tylko, czy faktycznie właśnie takie działanie mi pomoże? Wahałem się co do tego, czy moje osądy pozostawały zupełnie trzeźwe.
— Rozumiem, rozumiem, oczywiście — przytaknąłem energicznie, zdając sobie sprawę, że powinienem pozostać na miejscu. — Ja… ja zrekompensuję szkody — zacząłem od rzeczy chyba najmniej istotnej, jednak chrzęst pod stopą skłonił mnie do refleksji nad tym, że w rzeczywistości naraziłem mężczyznę na koszty, nawet jeśli naczynie było stare i zupełnie bezwartościowe. Jakimś dziwnym trafem ubzdurało mi się, że podobne stwierdzenie zupełnie wymaże wrażenie złodzieja. Bo który złodziej chce się dzielić swoimi pieniędzmi, zwłaszcza jeśli nie ma ich za wiele. — Zaraz, zaraz poszukam pieniędzy — stwierdziłem, panicznie potrzebując jakiejkolwiek czynności, która odwiodłaby mnie od nieustannego wpatrywania się w twarz mojego towarzysza. Zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu skórzanego portfela w kolorze gorzkiej czekolady. Był. Leżał ukryty w płaszczu, pod rachunkiem z baru i żetonem z kasyna. Wydobyłem go drżącymi dłońmi i rozłożyłem wymownie. — Proszę, widzi pan, ja naprawdę nie szukam problemów. Niech mi pan powie, ile, mam pieniądze, wszystko oddam, naprawdę, nie potrzebuję kraść — teraz słowa nabrały na prędkości, wysmykiwały się spomiędzy warg tak, że już sam prawie nie kontrolowałem co, ani w jaki sposób, do niego mówię. Byle mówić, byle nie pozwolić na kolejne pauzy przyzwalające wkraść się niezręczności. Było mi naprawdę głupio. Mogłem załatwić inaczej tę sprawę, oszczędzić sobie i jemu nieprzyjemności.
Głupi, głupi… jak zwykle tak głupi…
— Ja — zawahałem się. Dopiero co planowałem powiedzieć prawdę, lecz gdy nadarzyła się sposobność, miałem co do tego wątpliwości. — Ja po prostu musiałem na chwilę zniknąć. Nie planowałem, że to się tak potoczy. Szli za panem, więc nie mogłem się zmienić przy nich. Miałbym… mielibyśmy kłopoty — sprostowałem. Tych dwóch na Ymirze było groźnych, ojciec wisiał im pieniądze za dojścia, które mu załatwili, gdy potrzebował kolejnych ksiąg. Ostrzegał mnie przed tym. Kurwa. Bezwstydnie mi o wszystkim powiedział, nim wpakowali go do pierdla. Najwyraźniej pogodził się z tym, że zrzuca nieszczęście na moje barki. Chyba… chyba było mu z tym dobrze, nie widziałem na jego twarzy choćby krztyny współczucia. Pierdolony Felix. Pierdolony, kurwa, ojciec. — Ja naprawdę nie miałem wyjścia, potem, no cóż. Potem wyszło jak wyszło, może mogłem wymknąć się jakoś inaczej, lecz przepadło. Musi mi pan uwierzyć! — Musi? Dobre sobie. Dlaczego nawet teraz nie potrafiłem zaakceptować faktu, że ktoś może mieć zupełnie inne zapatrywanie na sytuację?
— Rozumiem, rozumiem, oczywiście — przytaknąłem energicznie, zdając sobie sprawę, że powinienem pozostać na miejscu. — Ja… ja zrekompensuję szkody — zacząłem od rzeczy chyba najmniej istotnej, jednak chrzęst pod stopą skłonił mnie do refleksji nad tym, że w rzeczywistości naraziłem mężczyznę na koszty, nawet jeśli naczynie było stare i zupełnie bezwartościowe. Jakimś dziwnym trafem ubzdurało mi się, że podobne stwierdzenie zupełnie wymaże wrażenie złodzieja. Bo który złodziej chce się dzielić swoimi pieniędzmi, zwłaszcza jeśli nie ma ich za wiele. — Zaraz, zaraz poszukam pieniędzy — stwierdziłem, panicznie potrzebując jakiejkolwiek czynności, która odwiodłaby mnie od nieustannego wpatrywania się w twarz mojego towarzysza. Zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu skórzanego portfela w kolorze gorzkiej czekolady. Był. Leżał ukryty w płaszczu, pod rachunkiem z baru i żetonem z kasyna. Wydobyłem go drżącymi dłońmi i rozłożyłem wymownie. — Proszę, widzi pan, ja naprawdę nie szukam problemów. Niech mi pan powie, ile, mam pieniądze, wszystko oddam, naprawdę, nie potrzebuję kraść — teraz słowa nabrały na prędkości, wysmykiwały się spomiędzy warg tak, że już sam prawie nie kontrolowałem co, ani w jaki sposób, do niego mówię. Byle mówić, byle nie pozwolić na kolejne pauzy przyzwalające wkraść się niezręczności. Było mi naprawdę głupio. Mogłem załatwić inaczej tę sprawę, oszczędzić sobie i jemu nieprzyjemności.
Głupi, głupi… jak zwykle tak głupi…
— Ja — zawahałem się. Dopiero co planowałem powiedzieć prawdę, lecz gdy nadarzyła się sposobność, miałem co do tego wątpliwości. — Ja po prostu musiałem na chwilę zniknąć. Nie planowałem, że to się tak potoczy. Szli za panem, więc nie mogłem się zmienić przy nich. Miałbym… mielibyśmy kłopoty — sprostowałem. Tych dwóch na Ymirze było groźnych, ojciec wisiał im pieniądze za dojścia, które mu załatwili, gdy potrzebował kolejnych ksiąg. Ostrzegał mnie przed tym. Kurwa. Bezwstydnie mi o wszystkim powiedział, nim wpakowali go do pierdla. Najwyraźniej pogodził się z tym, że zrzuca nieszczęście na moje barki. Chyba… chyba było mu z tym dobrze, nie widziałem na jego twarzy choćby krztyny współczucia. Pierdolony Felix. Pierdolony, kurwa, ojciec. — Ja naprawdę nie miałem wyjścia, potem, no cóż. Potem wyszło jak wyszło, może mogłem wymknąć się jakoś inaczej, lecz przepadło. Musi mi pan uwierzyć! — Musi? Dobre sobie. Dlaczego nawet teraz nie potrafiłem zaakceptować faktu, że ktoś może mieć zupełnie inne zapatrywanie na sytuację?
Bezimienny
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:26
Rzeczywiście nie wyglądało to najlepiej. O ile nie potrafiłem czytać ludziom w myślach, czego w niektórych przypadkach, takich jak na przykład ten w którym się znajdowałem, bardzo żałowałem, to z jakiegoś powodu mogłem stwierdzić, że myśleliśmy teraz podobnie. Nie miałem tylko pojęcia, czy myśli mężczyzny, które wyraźnie krążyły tymi samymi torami, co moje, wynikały z faktu że cała ta sytuacja była przypadkowa, czy dlatego że nieznajomy po prostu wpadł. Bardziej skłaniałem się do tej drugiej opcji. Musiałem mieć szczęście, że w porę udało mi się nakryć niegodziwca, zanim ten zdążył coś ukraść. Musiał być to jednak dość początkujący złodziej, skoro wpadł tak szybko i łatwo, no ale życie nie rozpieszczało i kto jak kto, ale ja doskonale wiedziałem, jak łatwo było spaść do poziomu desperacji. Tak, życie mnie nie rozpieszczało i nie raz musiałem decydować się na robienie rzeczy, z których niekoniecznie byłem teraz dumny. Nie żałowałem ich, bo tego wymagała moja ówczesna sytuacja i gdybym nie zrobił tego, co robiłem, to nie znalazłbym się teraz w tym miejscu. Oczywiście miało to zarówno dobre, jak i złe strony, bo miejsce, w którym się znajdowałem obecnie nie było tym, którego bym dla siebie chciał.
– Bardzo proszę – powiedziałem, będąc ciekawym wyjaśnień mężczyzny, jednak ten zaczął od rzeczy, która mnie nie interesowała w żadnym stopniu. – Nie interesuje mnie ten talerz – odpowiedziałem, ucinając wszelkie próby zmiany tematu przez nieznajomego. Powinien przejść do rzeczy, jeśli oczekiwał, że faktycznie nie uznam go za złodzieja, który jedynie gra na zwłokę, żeby wymyślić sobie jakąś wymówkę. Pokręciłem głowa na widok jego portfela. Widać byłem zbyt przejęty zaistniałą sytuacją, że nie chciałem nawet zwrócić uwagi na zawartość. Normalnie pieniądze interesowały mnie znacznie bardziej niż jakiekolwiek wyjaśnienia. Za odpowiednią zapłatą byłem skłonny uwierzyć w każdą rzecz, którą się mi powiedziało.
– Niech pan mówi do rzeczy, bo nie pomaga pan sobie tym przedstawieniem – mruknąłem, nie dając za wygraną. W moich oczach facet był złodziejem, który równie dobrze mógł pokazywać mi teraz portfel poprzedniego głupca, któremu dał się nabrać na ten swój koci teatrzyk. Tylko mocniej utwierdzał mnie w przekonaniu, że lepiej mu nie ufać. Zmrużyłem oczy, zaciskając dłoń na trzymanej konewce.
– Nie wierzę panu – skłamałem. Gdybym był w jego sytuacji, to pewnie zrobiłbym dokładnie tak samo. Pozwoliłbym się wyratować z opresji komuś innemu będąc pod postacią zwierzęcia. Musiałem jednak zachować twarz i nie pokazać po sobie, że tak łatwo jestem w stanie się przekonać do czyjejś historyjki. Zrobiłem kilka kroków na przód. – Nie wierzę panu, ale pański styl życia mnie nie interesuje, jednak jeśli usłyszę, że w okolicy doszło do dziwnej kradzieży, to będę wiedzieć, kogo szukać i rzucę na pana taką klątwę, że nikt nie będzie w stanie jej złamać – zagroziłem. Ot już tak miałem w zwyczaju, że groziłem zapewne niewinnym osobom.
– Bardzo proszę – powiedziałem, będąc ciekawym wyjaśnień mężczyzny, jednak ten zaczął od rzeczy, która mnie nie interesowała w żadnym stopniu. – Nie interesuje mnie ten talerz – odpowiedziałem, ucinając wszelkie próby zmiany tematu przez nieznajomego. Powinien przejść do rzeczy, jeśli oczekiwał, że faktycznie nie uznam go za złodzieja, który jedynie gra na zwłokę, żeby wymyślić sobie jakąś wymówkę. Pokręciłem głowa na widok jego portfela. Widać byłem zbyt przejęty zaistniałą sytuacją, że nie chciałem nawet zwrócić uwagi na zawartość. Normalnie pieniądze interesowały mnie znacznie bardziej niż jakiekolwiek wyjaśnienia. Za odpowiednią zapłatą byłem skłonny uwierzyć w każdą rzecz, którą się mi powiedziało.
– Niech pan mówi do rzeczy, bo nie pomaga pan sobie tym przedstawieniem – mruknąłem, nie dając za wygraną. W moich oczach facet był złodziejem, który równie dobrze mógł pokazywać mi teraz portfel poprzedniego głupca, któremu dał się nabrać na ten swój koci teatrzyk. Tylko mocniej utwierdzał mnie w przekonaniu, że lepiej mu nie ufać. Zmrużyłem oczy, zaciskając dłoń na trzymanej konewce.
– Nie wierzę panu – skłamałem. Gdybym był w jego sytuacji, to pewnie zrobiłbym dokładnie tak samo. Pozwoliłbym się wyratować z opresji komuś innemu będąc pod postacią zwierzęcia. Musiałem jednak zachować twarz i nie pokazać po sobie, że tak łatwo jestem w stanie się przekonać do czyjejś historyjki. Zrobiłem kilka kroków na przód. – Nie wierzę panu, ale pański styl życia mnie nie interesuje, jednak jeśli usłyszę, że w okolicy doszło do dziwnej kradzieży, to będę wiedzieć, kogo szukać i rzucę na pana taką klątwę, że nikt nie będzie w stanie jej złamać – zagroziłem. Ot już tak miałem w zwyczaju, że groziłem zapewne niewinnym osobom.
Zacharias Damgaard
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:26
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Schowałem portfel jak na komendę. Facet wyraźnie nie chciał, abym cokolwiek rekompensował, dlatego też nie zamierzałem bardzo się z tym sprzeczać. Jego strata, choć konsekwencje odrzucenia mojej propozycji zdawały się być bardziej problematyczne, niż wizja utracenia kilku talarów na rzecz odkupienia talerza (zapewne nawet nie z porcelany, lecz kto to wie, nie przyglądałem mu się wyjątkowo, oceniłem jedynie na podstawie prezencji reszty skromnego pomieszczenia).
Groźba o klątwie powinna podziałać jak straszak, lecz wyjątkowo wzburzyła mną dogłębnie, przez co zjeżyłem się wyraźnie. Wiem, że moje słowa mogły brzmieć jak marne wymówki, jednak łatki złodzieja przyklejonej na stałe nie potrafiłem znieść. Mogłem wytrzymać wiele, byłem uodporniony na wszelakie urągania, ale tutaj chyba napięcie przekroczyło pewien próg i dalej nie mogłem się oprzeć, by nie zrobić również kroku w przód. Spojrzałem mu prosto w oczy, nie krępował mnie nigdy podobny kontakt. Z ludźmi obywałem się dość gładko, bywałem bardzo bezpośredni, dlatego teraz, choć wciąż drżały mi ręce, moja mimika zdradzała, że wcale nie spodobała mi się groźba oraz podejście jegomościa.
— Przepraszam bardzo. Rozumiem pana sceptycyzm — wyrzuciłem dość twardo, stawiając na sztorc mój sprzeciw. — Nie pozwolę jednak niesłusznie mnie oskarżać ani sobie grozić — dodałem i aż sam się sobie dziwiłem, że wcale nie spanikowałem. Okazało się bowiem, że wizja konewki była zdolna wystraszyć mnie bardziej, niż potencjalnie bardziej dotkliwa klątwa. Poziom stresu był wciąż tak wysoki, że żołądek kurczył się mi w brzuchu, a serce dudniło donośnie. — Jeśli tak bardzo pan chce, to mogę powiedzieć dokładnie kim jestem, ale wmawiania, że złodziejstwo mam we krwi, nie zdzierżę ani odrobinę. Jestem szanowanym pracownikiem naukowym — no, tu trochę przesadziłem, poniosła mnie fantazja, oszczędziłem mu szczegółu, że raczej powinienem się nazywać pracownikiem naukowym w formie przeszłej. — Znaczy, obecnie jestem przedstawicielem handlowym dobrze znanej w Midgardzie palarni kawy i pracuję uczciwie pod szyldem rodzinnego interesu. Na nic mi pańskie szpargały, a cała ta sytuacja jest jedynie jednym wielkim nieporozumieniem — powoli zaczynałem wchodzić na niebezpiecznie wysokie tony. Słowa wypluwałem szybko, potrząsając głową i gestykulując odważnie, równocześnie zbliżając się do właściciela mieszkania. Wreszcie znalazłem się naprzeciw, wciąż wbijając w niego spojrzenie. — Nieporozumieniem, bo musiałem się ratować i nie miałem ochoty zginąć w jednej z brudnych uliczek na Ymirze. Owszem, uratował mnie pan, ale swoimi oszczerstwami rani mnie dogłębnie. Proszę mi uwierzyć, nie czerpałem z tego zdarzenia najmniejszej przyjemności i gdybym miał wybierać, to by mnie tu nie było — dobitne stwierdzenie zakończyło cały wywód, a ja stałem, ledwie kilka centymetrów od niego i czułem obcy oddech na własnym policzku. Byłem wciąż zirytowany, lecz dopływ adrenaliny chyba się nieco zmniejszył, bo poczułem, że żołądek mi się wywija, a ja na nowo zaczynam się bać. — Co ja mam zrobić, żeby pan mi uwierzył? — zabrzmiało to bardziej błagalnie, niż wojowniczo. A ja sam opuściłem ręce wzdłuż tułowia. — Mam zaprowadzić pana do tamtych dwóch? Obawiam się tylko, że jeśli to uczynię, to lepiej by było dla mnie, gdyby rzucił pan tę klątwę i oszczędził mi chociaż katorgi jaką mi zgotują, gdy mnie zobaczą.
Groźba o klątwie powinna podziałać jak straszak, lecz wyjątkowo wzburzyła mną dogłębnie, przez co zjeżyłem się wyraźnie. Wiem, że moje słowa mogły brzmieć jak marne wymówki, jednak łatki złodzieja przyklejonej na stałe nie potrafiłem znieść. Mogłem wytrzymać wiele, byłem uodporniony na wszelakie urągania, ale tutaj chyba napięcie przekroczyło pewien próg i dalej nie mogłem się oprzeć, by nie zrobić również kroku w przód. Spojrzałem mu prosto w oczy, nie krępował mnie nigdy podobny kontakt. Z ludźmi obywałem się dość gładko, bywałem bardzo bezpośredni, dlatego teraz, choć wciąż drżały mi ręce, moja mimika zdradzała, że wcale nie spodobała mi się groźba oraz podejście jegomościa.
— Przepraszam bardzo. Rozumiem pana sceptycyzm — wyrzuciłem dość twardo, stawiając na sztorc mój sprzeciw. — Nie pozwolę jednak niesłusznie mnie oskarżać ani sobie grozić — dodałem i aż sam się sobie dziwiłem, że wcale nie spanikowałem. Okazało się bowiem, że wizja konewki była zdolna wystraszyć mnie bardziej, niż potencjalnie bardziej dotkliwa klątwa. Poziom stresu był wciąż tak wysoki, że żołądek kurczył się mi w brzuchu, a serce dudniło donośnie. — Jeśli tak bardzo pan chce, to mogę powiedzieć dokładnie kim jestem, ale wmawiania, że złodziejstwo mam we krwi, nie zdzierżę ani odrobinę. Jestem szanowanym pracownikiem naukowym — no, tu trochę przesadziłem, poniosła mnie fantazja, oszczędziłem mu szczegółu, że raczej powinienem się nazywać pracownikiem naukowym w formie przeszłej. — Znaczy, obecnie jestem przedstawicielem handlowym dobrze znanej w Midgardzie palarni kawy i pracuję uczciwie pod szyldem rodzinnego interesu. Na nic mi pańskie szpargały, a cała ta sytuacja jest jedynie jednym wielkim nieporozumieniem — powoli zaczynałem wchodzić na niebezpiecznie wysokie tony. Słowa wypluwałem szybko, potrząsając głową i gestykulując odważnie, równocześnie zbliżając się do właściciela mieszkania. Wreszcie znalazłem się naprzeciw, wciąż wbijając w niego spojrzenie. — Nieporozumieniem, bo musiałem się ratować i nie miałem ochoty zginąć w jednej z brudnych uliczek na Ymirze. Owszem, uratował mnie pan, ale swoimi oszczerstwami rani mnie dogłębnie. Proszę mi uwierzyć, nie czerpałem z tego zdarzenia najmniejszej przyjemności i gdybym miał wybierać, to by mnie tu nie było — dobitne stwierdzenie zakończyło cały wywód, a ja stałem, ledwie kilka centymetrów od niego i czułem obcy oddech na własnym policzku. Byłem wciąż zirytowany, lecz dopływ adrenaliny chyba się nieco zmniejszył, bo poczułem, że żołądek mi się wywija, a ja na nowo zaczynam się bać. — Co ja mam zrobić, żeby pan mi uwierzył? — zabrzmiało to bardziej błagalnie, niż wojowniczo. A ja sam opuściłem ręce wzdłuż tułowia. — Mam zaprowadzić pana do tamtych dwóch? Obawiam się tylko, że jeśli to uczynię, to lepiej by było dla mnie, gdyby rzucił pan tę klątwę i oszczędził mi chociaż katorgi jaką mi zgotują, gdy mnie zobaczą.
Bezimienny
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:26
Nigdy nie interesowałem się tym, jakie emocje wzbudzały w moich rozmówcach moje słowa i czyny. Nie było to coś, co normalnie zaprzątało mi głowę, bo zdawałem sobie sprawę, że w znacznej większości ludzi nie interesuje mój dobrobyt. Żyliśmy w paskudnym świecie i albo potrafiliśmy się do tego dostosować, albo zostawaliśmy pochłaniani kawałek po kawałku. Nie chciałem się na to zgodzić, więc z każdym kolejnym dniem stawałem się coraz bardziej nieprzyjemny. Widziałem tę zmianę bardzo wyraźnie, bo pamiętałem dokładnie, jakim byłem człowiekiem, zanim zdecydowałem się na opuszczenie rodzinnego Bergen. Teraz ciężko znaleźć mnie we mnie. Nie przerażała mnie ta zmiana i nawet cieszyłem się, że mój charakter zdołał się wpasować w panujące realia i dzięki temu nie skończyłem tam, gdzie pewnie mógłbym. Moja przyszłość zawsze była niepewna, nigdy nie wiedziałem, czy uda mi się zasnąć kolejnego dnia. Miałem wielu wrogów, którzy mogli w każdej chwili przypomnieć sobie o mojej egzystencji. Można więc dość szybko dojść do wniosku, że w obliczu poważniejszych zagrożeń, czyjaś opinia nie była w stanie mi zaszkodzić.
– Tylko ostrzegam, jak każdego, komu nie ufam – odpowiedziałem. Wiedziałem jednak, że balansowało to na delikatnej i cienkiej granicy. Czasami ciężko było rozróżnić czy coś było ostrzeżeniem, czy faktyczną groźbą. Sam nie potrafiłem tego rozróżniać. No ale bywałem impulsywny, wiele razy robiłem coś zanim pomyślałem, jak również czasem odbierałem czyjeś zachowania, jako skierowane przeciwko mnie, niemniej jednak była to strategia, która pozwalała mi na wczesne wykrycie niebezpieczeństwa.
– To ciekawe, że uważa pan bycie złodziejem, za najgorszy przymiotnik – stwierdziłem, odstawiając konewkę na blat, który był przede mną. Było w niej pełno wody, a siła moich rąk nie była na tyle ogromna, żeby ciężar przedmiotu na mnie nie działał. Poza tym była dość nieporęczna.
Nie wiedziałem, co myśleć o mężczyźnie. Być może zareagowałem zbyt ostro, ale chyba nikogo nie powinno to dziwić. W końcu to nieznajomy zechciał powrócić do swojej ludzkiej postaci właśnie w tym momencie, a nie w bardziej dogodnej chwili. Oszczędziłoby nam to nieco kłopotów. Sam również mam niezłą nauczkę, żeby nie zbierać z ulicy uroczych i pozornie bezdomnych kotów, bo nigdy nie wiem, czy nie okażą się oni ludźmi. Przecież słyszałem wiele razy o ludziach, którzy potrafili zmieniać się w zwierzęta i o kotołakach. Nie mogłem więc uwierzyć, że tak łatwo mogłem to zbagatelizować. Musiałem być bardziej ostrożny.
– Och, rodzinny interes... to wiele wyjaśnia – mruknąłem. Ostatnimi czasy miałem wyjątkowe szczęście na trafianie na ludzi zamożnych, jakby biedota nagle wyparowała z midgardzkich ulic. To by też tłumaczyło, dlaczego nazwanie mężczyzny złodziejem tak bardzo go oburzyło.
– Żebym uwierzył… – zastanowiłem się. Nie musiałem w nic wierzyć. Historia mężczyzny nie była nieprawdopodobna. Bogaci ludzie albo byli bogaci od urodzenia, albo bogacili się w trakcie swojego życia, nierzadko w obu wypadkach pojawiali się inni ludzie, którzy chcieli ich zguby. Nie mówiąc już o tym, że można było się wzbogacić posiłkując się niepewnymi metodami. Nie był to jednak mój interes, żeby dowiadywać się o nieznajomym wszystkiego. Liczyło się tylko to, czy nie był złodziejem. Z każdą kolejną chwilą docierało jednak do mnie, że mój pierwotny osąd był nieco pochopny. – Na początek wystarczy, jak się pan odsunie – powiedziałem, robiąc kilka kroków w tył. Nie lubiłem, gdy ktoś zaburzał moją przestrzeń osobistą. Nie wiedziałem też, co we mnie było, że mężczyźni decydowali się do mnie podchodzić, a nie odchodzić….
– Pańskie problemy mnie nie interesują, ale wygląda pan na ogarniętego człowieka, więc powinien pan sobie poradzić – wzruszyłem ramionami. Nie chciałem się mieszać w sprawy człowieka, którego nie znałem i który miał na karku jakichś oprychów.
– Tylko ostrzegam, jak każdego, komu nie ufam – odpowiedziałem. Wiedziałem jednak, że balansowało to na delikatnej i cienkiej granicy. Czasami ciężko było rozróżnić czy coś było ostrzeżeniem, czy faktyczną groźbą. Sam nie potrafiłem tego rozróżniać. No ale bywałem impulsywny, wiele razy robiłem coś zanim pomyślałem, jak również czasem odbierałem czyjeś zachowania, jako skierowane przeciwko mnie, niemniej jednak była to strategia, która pozwalała mi na wczesne wykrycie niebezpieczeństwa.
– To ciekawe, że uważa pan bycie złodziejem, za najgorszy przymiotnik – stwierdziłem, odstawiając konewkę na blat, który był przede mną. Było w niej pełno wody, a siła moich rąk nie była na tyle ogromna, żeby ciężar przedmiotu na mnie nie działał. Poza tym była dość nieporęczna.
Nie wiedziałem, co myśleć o mężczyźnie. Być może zareagowałem zbyt ostro, ale chyba nikogo nie powinno to dziwić. W końcu to nieznajomy zechciał powrócić do swojej ludzkiej postaci właśnie w tym momencie, a nie w bardziej dogodnej chwili. Oszczędziłoby nam to nieco kłopotów. Sam również mam niezłą nauczkę, żeby nie zbierać z ulicy uroczych i pozornie bezdomnych kotów, bo nigdy nie wiem, czy nie okażą się oni ludźmi. Przecież słyszałem wiele razy o ludziach, którzy potrafili zmieniać się w zwierzęta i o kotołakach. Nie mogłem więc uwierzyć, że tak łatwo mogłem to zbagatelizować. Musiałem być bardziej ostrożny.
– Och, rodzinny interes... to wiele wyjaśnia – mruknąłem. Ostatnimi czasy miałem wyjątkowe szczęście na trafianie na ludzi zamożnych, jakby biedota nagle wyparowała z midgardzkich ulic. To by też tłumaczyło, dlaczego nazwanie mężczyzny złodziejem tak bardzo go oburzyło.
– Żebym uwierzył… – zastanowiłem się. Nie musiałem w nic wierzyć. Historia mężczyzny nie była nieprawdopodobna. Bogaci ludzie albo byli bogaci od urodzenia, albo bogacili się w trakcie swojego życia, nierzadko w obu wypadkach pojawiali się inni ludzie, którzy chcieli ich zguby. Nie mówiąc już o tym, że można było się wzbogacić posiłkując się niepewnymi metodami. Nie był to jednak mój interes, żeby dowiadywać się o nieznajomym wszystkiego. Liczyło się tylko to, czy nie był złodziejem. Z każdą kolejną chwilą docierało jednak do mnie, że mój pierwotny osąd był nieco pochopny. – Na początek wystarczy, jak się pan odsunie – powiedziałem, robiąc kilka kroków w tył. Nie lubiłem, gdy ktoś zaburzał moją przestrzeń osobistą. Nie wiedziałem też, co we mnie było, że mężczyźni decydowali się do mnie podchodzić, a nie odchodzić….
– Pańskie problemy mnie nie interesują, ale wygląda pan na ogarniętego człowieka, więc powinien pan sobie poradzić – wzruszyłem ramionami. Nie chciałem się mieszać w sprawy człowieka, którego nie znałem i który miał na karku jakichś oprychów.
Zacharias Damgaard
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:27
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Już sam nie wiedziałem dlaczego zareagowałem aż tak gwałtownie. Nie powinienem, wszak nie byłem na moim terenie. Wciąż pozostawałem jedynie nieproszonym gościem, a tymczasem stroszyłem pióra niczym kogut gotowy do ataku. Tylko że ten atak mógł skończyć się naprawdę źle. Zalewały mnie jednak emocje, których nie potrafiłem kontrolować, emocje, których buzująca ciecz wylewała się ze mnie gwałtownie wraz z potokiem słów. Naprawdę nie chciałem, aby to tak wyglądało, tylko desperacja była moją ostatnią bronią. Naprawdę się wystraszyłem.
Staliśmy bardzo blisko siebie. Doskonale widziałem jego twarz. Był wprawdzie nieco niższy i może odrobinę drobniejszy ode mnie, ale wcale nie był to powód do radości – wciąż nie znałem jego możliwości, a zwykle osoby mieszkające na Ymirze nie mogły się szczycić dobrą reputacją. Co mnie podkusiło do tego wszystkiego? Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Już nawet konieczność ucieczki okazywała się bardzo kiepskim powodem… Mogłem przecież rozegrać to inaczej, bardziej odpowiedzialnie, a tak musiałem się tłumaczyć. Jego słowa wcale nie brzmiały dla mnie jak niewinne ostrzeżenie, przez chwilę nawet sądziłem, że i bez prowokacji uraczy mnie swoją klątwą (o ile nie blefował i nie był również zwykłym oszustem)
Stwierdzenie nieznajomego wywołało we mnie ogłupienie – dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiał? W jakim świecie niby należało szanować złodziei i w jakim świecie bycie złodziejem przynosiło chlubę? Nie takimi ideałami kierowała się moja rodzina, cokolwiek złego można było o niej powiedzieć. Może i bywaliśmy krętaczami, może i robiliśmy interesy z ludźmi, których należało unikać, lecz nigdy nie wyciągnęliśmy dłoni po cudzą własność!
— To wcale nie jest ciekawe — mruknąłem, chwytając powietrze i uspokajając nieco ton głosu, choć wciąż gościło w nim zniesmaczenie. — Dla kradzieży nigdy nie ma usprawiedliwienia i nie ma w niej nich chlubnego — wycedziłem, krzyżując swoje ciemne spojrzenie z brązem naprzeciwko. W melodyce jego głosu odkryłem coś dziwnego. Nutę uprzedzenia? Nie byłem pewien do czasu kolejnego komentarza. — Och. A więc to pana zdaniem źle? — zagadnąłem, gdy odwołał się do do mojego tłumaczenia o rodzinnym interesie. Być może wielu ludzi uważało większe rodziny za zbiór bufonów i ludzi wyniosłych, lecz nie zamierzałem oddać mu łatwości we wciskaniu mnie w stereotypy, chociaż… chociaż okropnie mnie to kusiło po tym, w jaki sposób mnie traktował. Wciąż tkwiłem wbity w posadzkę i niewiele się ruszałem. Nie czułem tej małej odległości, nie wprawiała mnie w szczególny dyskomfort, bo emocje wciąż nie okrzepły jeszcze, a słowa nadal chciały wylewać się z ust. Dopiero uwaga nieznajomego skłoniła mnie do refleksji. Rozejrzałem się i dostrzegłem, że dzieli nas ledwie kilkanaście centymetrów. Z całą pewnością niezbyt stosownie. Odchrząknąłem i wyprostowałem się, mocniej górując nad jego sylwetką.
— Ależ proszę bardzo — ugodowo zrobiłem krok do tyłu, lecz wciąż bacznie się mu przyglądałem. — Wystarczy? — zapytałem jeszcze, by uniknąć nieporozumień. Sam nieznajomy postanowił zwiększyć dystans, cofając się znacznie. Teraz ziała między nami pierwotna pustka. — Nie proszę o zainteresowanie. Nie szukam współczucia. Wystarczy mi, że będę mógł opuścić pańskie mieszkanie w jednym kawałku. — Mogłem wreszcie odetchnąć. Rozluźniłem minimalnie ramiona, choć wciąż byłem gotowy do szybkiej reakcji na ewentualny atak. — Naprawdę pana przepraszam za to całe zamieszanie. Gdybym miał wybór, nigdy bym się tu nie pojawił. — Okazałem odrobinę skruchy, zasługiwał wszak na to.
Staliśmy bardzo blisko siebie. Doskonale widziałem jego twarz. Był wprawdzie nieco niższy i może odrobinę drobniejszy ode mnie, ale wcale nie był to powód do radości – wciąż nie znałem jego możliwości, a zwykle osoby mieszkające na Ymirze nie mogły się szczycić dobrą reputacją. Co mnie podkusiło do tego wszystkiego? Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Już nawet konieczność ucieczki okazywała się bardzo kiepskim powodem… Mogłem przecież rozegrać to inaczej, bardziej odpowiedzialnie, a tak musiałem się tłumaczyć. Jego słowa wcale nie brzmiały dla mnie jak niewinne ostrzeżenie, przez chwilę nawet sądziłem, że i bez prowokacji uraczy mnie swoją klątwą (o ile nie blefował i nie był również zwykłym oszustem)
Stwierdzenie nieznajomego wywołało we mnie ogłupienie – dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiał? W jakim świecie niby należało szanować złodziei i w jakim świecie bycie złodziejem przynosiło chlubę? Nie takimi ideałami kierowała się moja rodzina, cokolwiek złego można było o niej powiedzieć. Może i bywaliśmy krętaczami, może i robiliśmy interesy z ludźmi, których należało unikać, lecz nigdy nie wyciągnęliśmy dłoni po cudzą własność!
— To wcale nie jest ciekawe — mruknąłem, chwytając powietrze i uspokajając nieco ton głosu, choć wciąż gościło w nim zniesmaczenie. — Dla kradzieży nigdy nie ma usprawiedliwienia i nie ma w niej nich chlubnego — wycedziłem, krzyżując swoje ciemne spojrzenie z brązem naprzeciwko. W melodyce jego głosu odkryłem coś dziwnego. Nutę uprzedzenia? Nie byłem pewien do czasu kolejnego komentarza. — Och. A więc to pana zdaniem źle? — zagadnąłem, gdy odwołał się do do mojego tłumaczenia o rodzinnym interesie. Być może wielu ludzi uważało większe rodziny za zbiór bufonów i ludzi wyniosłych, lecz nie zamierzałem oddać mu łatwości we wciskaniu mnie w stereotypy, chociaż… chociaż okropnie mnie to kusiło po tym, w jaki sposób mnie traktował. Wciąż tkwiłem wbity w posadzkę i niewiele się ruszałem. Nie czułem tej małej odległości, nie wprawiała mnie w szczególny dyskomfort, bo emocje wciąż nie okrzepły jeszcze, a słowa nadal chciały wylewać się z ust. Dopiero uwaga nieznajomego skłoniła mnie do refleksji. Rozejrzałem się i dostrzegłem, że dzieli nas ledwie kilkanaście centymetrów. Z całą pewnością niezbyt stosownie. Odchrząknąłem i wyprostowałem się, mocniej górując nad jego sylwetką.
— Ależ proszę bardzo — ugodowo zrobiłem krok do tyłu, lecz wciąż bacznie się mu przyglądałem. — Wystarczy? — zapytałem jeszcze, by uniknąć nieporozumień. Sam nieznajomy postanowił zwiększyć dystans, cofając się znacznie. Teraz ziała między nami pierwotna pustka. — Nie proszę o zainteresowanie. Nie szukam współczucia. Wystarczy mi, że będę mógł opuścić pańskie mieszkanie w jednym kawałku. — Mogłem wreszcie odetchnąć. Rozluźniłem minimalnie ramiona, choć wciąż byłem gotowy do szybkiej reakcji na ewentualny atak. — Naprawdę pana przepraszam za to całe zamieszanie. Gdybym miał wybór, nigdy bym się tu nie pojawił. — Okazałem odrobinę skruchy, zasługiwał wszak na to.
Bezimienny
Re: 25.12.2000 – Kuchnia z jadalnią – Z. Damgaard & Bezimienny: L. Fiske Czw 22 Sie - 16:28
Zmrużyłem oczy, przyglądając się mężczyźnie. Zapewne nie stanowił większego zagrożenia, niemniej jednak nigdy nie należało zbywać ludzi po pozorach. Przekonałem się o tym już wielokrotnie. Nie chciałem więc powtarzać swoich dawnych błędów, bo jednak potrafiłem wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski. Wywiązała się z tego niesamowicie niekomfortowa sytuacja i nie wiedziałem, który z nas czuł się gorzej – ja okazujący czułość kotu, który okazał się mężczyzną, czy też on, który te czułości odbierał. Miałem nadzieję, że nie będzie mnie to prześladować po nocach, bo nie potrzebowałem takich myśli. Och, już chyba nigdy nie zabiorę z ulicy żadnego zwierzęcia, to jedno było pewne.
– Jeśli ktoś nie ma za co wykarmić swoich dzieci, kradzież nie wydaje się taka zła – wzruszyłem ramionami. Nigdy nie chciałem oceniać ludzi przez pryzmat tego, co robią. Sam nie należałem do świętych, więc doskonale rozumiałem, dlaczego ktoś posuwał się, nierzadko, do wątpliwych moralnie czynów. Nie zawsze wynikało to jedynie ze złej woli i czasami tak trzeba było zrobić. Żyłem na świecie wystarczająco długo, by być świadkiem różnych scen i chociaż nie potrafiłem zaglądać ludziom w umysły, to jednak potrafiłem znaleźć odrobinę współczucia, dla tych, którzy którzy robili coś złego, o ile nie robili tego dla samego faktu bycia złym. – Przywykłem już, że ludzie pana pokroju nie potrafią dostrzegać niuansów w takich sprawach – uśmiechnąłem się kącikiem ust. Chciałem być uszczypliwy i chciałem sprowokować. Nie przepadałem za osobami, które były zamożne. Nie ze względu na to, że im zazdrościłem majątku, na który sam nie mogłem sobie pozwolić, ale dlatego, że sprawiali wrażenie zaślepionych. Ironicznie, że to ludzi takich jak ja nazywają tu ślepcami...
– Nie twierdzę, że źle, tylko że to wiele tłumaczy – poprawiłem mężczyznę. To że był bogaty nie znaczyło, że był złym człowiekiem. Nawet nie chciałem tego insynuować. Po prostu nikt nie był w stanie zmienić mojego zdania, że bogaci byli odrealnieni i nie zdawali sobie sprawy z tego, że życie większości ludzi na świecie nie wygląda tak, jak ich własne. Potrzebowali zderzenia z rzeczywistością.
– Ode mnie nie dostanie pan współczucia – powiedziałem, oddychając już nieco głębiej i spokojniej, kiedy nieznajomy spełnił moją prośbę i odsunął się. Widać było, że ani on, ani ja, nie chcieliśmy problemów, więc nie było sensu się ich doszukiwać. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli już pan sobie pójdzie i uznamy, że to wszystko nie miało miejsca – zaproponowałem, biorąc do ręki konewkę, ale nie spuszczałem z mężczyzny wzroku tak długo, jak już znalazł się za drzwiami. Po tym wróciłem do przerwanych czynności.
Zacharias i Lief z tematu
– Jeśli ktoś nie ma za co wykarmić swoich dzieci, kradzież nie wydaje się taka zła – wzruszyłem ramionami. Nigdy nie chciałem oceniać ludzi przez pryzmat tego, co robią. Sam nie należałem do świętych, więc doskonale rozumiałem, dlaczego ktoś posuwał się, nierzadko, do wątpliwych moralnie czynów. Nie zawsze wynikało to jedynie ze złej woli i czasami tak trzeba było zrobić. Żyłem na świecie wystarczająco długo, by być świadkiem różnych scen i chociaż nie potrafiłem zaglądać ludziom w umysły, to jednak potrafiłem znaleźć odrobinę współczucia, dla tych, którzy którzy robili coś złego, o ile nie robili tego dla samego faktu bycia złym. – Przywykłem już, że ludzie pana pokroju nie potrafią dostrzegać niuansów w takich sprawach – uśmiechnąłem się kącikiem ust. Chciałem być uszczypliwy i chciałem sprowokować. Nie przepadałem za osobami, które były zamożne. Nie ze względu na to, że im zazdrościłem majątku, na który sam nie mogłem sobie pozwolić, ale dlatego, że sprawiali wrażenie zaślepionych. Ironicznie, że to ludzi takich jak ja nazywają tu ślepcami...
– Nie twierdzę, że źle, tylko że to wiele tłumaczy – poprawiłem mężczyznę. To że był bogaty nie znaczyło, że był złym człowiekiem. Nawet nie chciałem tego insynuować. Po prostu nikt nie był w stanie zmienić mojego zdania, że bogaci byli odrealnieni i nie zdawali sobie sprawy z tego, że życie większości ludzi na świecie nie wygląda tak, jak ich własne. Potrzebowali zderzenia z rzeczywistością.
– Ode mnie nie dostanie pan współczucia – powiedziałem, oddychając już nieco głębiej i spokojniej, kiedy nieznajomy spełnił moją prośbę i odsunął się. Widać było, że ani on, ani ja, nie chcieliśmy problemów, więc nie było sensu się ich doszukiwać. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli już pan sobie pójdzie i uznamy, że to wszystko nie miało miejsca – zaproponowałem, biorąc do ręki konewkę, ale nie spuszczałem z mężczyzny wzroku tak długo, jak już znalazł się za drzwiami. Po tym wróciłem do przerwanych czynności.
Zacharias i Lief z tematu