:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann
2 posters
Zacharias Damgaard
17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann Czw 22 Sie - 15:59
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
17.01.2001
Mierzenie się z nowymi obowiązkami okazało się jeszcze trudniejsze, niż początkowo zakładałem. Owszem, nie próbowałem się oszukiwać i ojcostwo malowało się przede mną paletą szarości. Brak optymizmu pogłębiały jedynie piętrzące się problemy i frustracja, której ulegam każdego dnia. Dni zlewają się ze sobą i jedynie, co wypływa na powierzchnię, to dodatkowe zgryzoty i problemy, których rozwiązywania muszę się podejmować, by nie zwariować. Nie sądziłem również, że będę czuł w związku z tym tak silne wzburzenie emocjonalne i że rzeczy, które dotykają Samuela aż tak bardzo będą również mieszać w mojej głowie. Może to dobry znak? Obojętność w tym przypadku byłaby przerażająca i pokazałaby jedynie, że nie myliłem się od samego początku i nie nadawałem się do roli wychowawcy. Oczywiście ludzkie odruchy nie były wszystkim, potrzebna była również obowiązkowość i odpowiedzialność, a te dwie rzeczy ciężko było mi wykrzesać.
Pamiętam, jak przez mgłę, zmagania Mamy i jej poświęcenie, gdy byłem niepokornym uczniem i kiedy dawałem upust swej fantazji spędzając sen z powiek zarówno jej jak i nauczycielom. Owszem, uczyłem się dobrze, lecz to nie chroniło mnie przed wpadaniem w liczne kłopoty. Sądzę, że to wtedy na jej głowie musiały pojawić się pierwsze siwe włosy, których okazały pęk odkryłem już kilka lat później, gdy nachylała się nade mną i gratulowała ukończenia pierwszego stopnia edukacji. Nie rozumiałem tych wszystkich spraw zbyt dobrze, nie było jej łatwo, choć zapewne mieliśmy to szczęście, że czasy były jakby spokojniejsze, a ja nie doświadczałem prześladowań, z którymi mierzyli się współcześni uczniowie. To kwestia uśpionych genów, może gdybym nosił dziedzictwo rodziny na wierzchu, byłoby inaczej? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem zbyt przesadnie, może to źle? Może gdybym jakoś próbował zrozumieć owe mechanizmy, byłoby mi łatwiej? Jak na złość wspominam rozmowę, którą przeprowadziłem jeszcze w sierocińcu, w obecności opiekuna Samuela. Próbował mnie wtedy wyczulić na możliwość pojawienia się pewnych kłopotów, a ja próbowałem go nieco zakrzyczeć święcie oburzony jego stwierdzeniami. Trochę za wcześnie wyszedłem z szeregu, lecz skąd mogłem wiedzieć, że jego zdanie okaże się proroczym już w tak nieodległej przyszłości.
Kłopoty więc zaczynały się subtelnie, nawet tu, na Mannaz, gdzie teoretycznie placówka zapewnia bezpieczeństwo i skupia dzieci z różnych środowisk. Gdzie powinno być więcej tolerancji, niż w innych miejscach. A jednak, jednak zawsze znajdzie się jakaś czarna owca napompowana hasłami Wyzwolonych. Mierzi mnie to i podburza. Sam okazał się być jedynym dzieckiem genetycznie obdarzonym umiejętnością zmiennokształtności w klasie. Podobno początkowo próbował to ukrywać, lecz ciężko jest kontrolować się w tak młodym wieku. Z tego, co zrozumiałem od wychowawczyni, większość rodziców nieszczególnie się tym przejęła, sama dbała o to, by klasa była miejscem spokojnym i bezpiecznym dla każdego dziecka, jednak znalazło się kilkoro rodziców dość nieprzychylnie wyrażających się na temat obecności Sama. Prowodyrem do całego buntu okazał się niejaki Marius Stensen. Tak, dokładnie z tych Stensenów będących właścicielami jednej z lepszych, midgardzkich restauracji. Na nieszczęście jego córka, z którą Sam chodzi do klasy, okazała się być bardzo miłą i przyjacielską duszyczką, dość szybko podłapującą kontakt z moim dzieckiem. Przyjaźnili się, a ten fakt zdawał się być solą w oku Stensena, czego nie omieszkał wyrazić podczas zebrania rodziców. Gdyby nie wychowawczyni, zapewne całe to spotkanie wyglądałoby inaczej, bo dość mocno wyczuwałem napięcie. Podobno miała tam pojawić się także jego była żona, temperująca nieco jego zapędy, lecz chyba nie miała czasu, co tylko eskalowało konflikt. Nie lubię w takich momentach trzymać języka za zębami, a jednak byłem dziwnie spokojny przez całą godzinę siedzenia na niewygodnych, dziecięcych krzesełkach. Wysłuchałem wszystkich słów wątpliwości, kiwałem ze zrozumieniem głową, choć nie było go we mnie za grosz. Miałem tak naprawdę ochotę wytarmosić go za wszystkie oszczerstwa i nienawiść sączącą się z miłych słów – próbował ją zawoalować, lecz średnio mu to szło. Zdawało się wreszcie, że wychowawczyni osiągnęła cel i załagodziła sprawę – nic bardziej mylnego. Stensen rozkręcił się dokładnie w momencie, gdy rodzice wylali się na ulicę i rozpierzchli do domów, a on niczym rzep przyczepiony do psiego ogona podążał za mną. Nie wytrzymuję i odwracam się przez ramię.
— Zapomniał pan mi coś powiedzieć, panie Stensen? Myślałem, że wszystko już zostało wyjaśnione przy wychowawczyni — rzucam tonem spokojnym, choć moja cierpliwość wisi na włosku.
— Nie zostawię tego tak, to dziecko ma zły wpływ na moją córkę, jest strasznie kłopotliwe i uczy ją złego zachowania. Jeszcze to… — nie pozwalam mu wymówić ostatnich słów. Zatrzymuję się i podchodzę do niego, bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki. Palce zwijają mi się w pięści.
— Brzydzi się pan? Czy może słucha pan za dużo Wyzwolonych? Sam to siedmiolatek, nie wiem jakim cudem mógłby aż tak dezorganizować pracę klasy i źle wpływać na pańską córkę — wyjaśniam i widzę, że czerwienieje ze złości.
— Nie obchodzi mnie to, niepotrzebnie się dookoła niej kręci — dodaje jeszcze, a ja się śmieję.
— Może więc to pan powinien zmienić córce szkołę, chyba padło na zły wybór, a może źle pan rozczytuje runy? Straszne braki, jak na tak poważaną osobę — pozwalam sobie zakpić z niego jawnie wytykając głupotę. — Pańskie zarzuty są nieuzasadnione, więc proszę się odczepić ode mnie i od mojego syna raz na zawsze, dobrze? Grzecznie panu radzę — uśmiecham się słodko i chcę odejść, a on łapie mnie za ramię.
— Pieprzony Damgaard — słyszę tylko i mam ochotę się odwinąć, szarpie mnie i wykorzystuję to jako pretekst, by chwycić za jedwabny szalik, którym ma okręconą szyję. Nienawidzę się bić, ale ciśnienie mi skacze i palce świerzbią. Buzuje we mnie złość, zaciskam usta i pociągam go ku sobie.
— Jeszcze coś mądrego?
Bezimienny
Re: 17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann Czw 22 Sie - 15:59
Katharina chciała być na spotkaniu w sprawie jednego z chłopców, lecz udało jej się niestety spóźnić. Wiedziała, że jej były będzie na miejscu, ale wiedziała, że to się nie skończy dobrze. Podczas gdy ona szanowała przyjaźń swej córki z owym chłopcem, jej ex po prostu chciał doprowadzić do wszystkiego, byleby tylko nie utrzymywali kontaktu. Johanna jednak zdawała się być o wiele radośniejsza przy nim, niż przy innych. Zresztą Kath dbała o to, by wychować ją na tolerancyjną osobę, bo sama za takową się uważała. Niestety kiedy przyszła, już było po wszystkim, ale zauważyła swojego byłego kłócącego się z kimś. Udało jej się usłyszeć jeszcze strzępek rozmowy i aż się w niej zagotowało.
- Marius, za kogo ty się masz, co? - podeszła do mężczyzn, którym niewiele brakowało do bójki.
- Już rozmawialiśmy o wszystkim, a ty nadal pyskujesz? - zapytała, patrząc na niego uważnie. Jej oczy były lekko zmrużone, dodając jej charakternego wyglądu.
- Panowie, zachowajcie spokój, proszę – rzekła, patrząc raz na jednego, raz na drugiego. - Popieprzyło cię do reszty, Stensen – w złości zawsze mówiła do niego po nazwisku. Tym razem przesadził i nie chodziło nawet o to, że kłócił się z jej dawnym przyjacielem. Starała się być twarda i stanowcza nie dlatego, że tam był Zacharias, a dlatego, że jej były pożal się bogom mąż, był zwykłą kanalią i należało mu spuścić łomot.
- Co ty masz do tego dziecka, co? Udajesz dobrego ojca? Od kiedy? - rzuciła Mariusowi wyzwanie.
- Zabieraj się stąd, bo widzę, że nie można na tobie polegać. Wtrącasz swoje trzy grosze i nie jesteś ani trochę sprawiedliwy. Nie wiem, jak mogłam z tobą wytrzymać – ostatnie zdanie powiedziała już nieco ciszej, ale dobrze słyszeli ją obaj mężczyźni.
- Lepiej stąd idź – powiedziała poważnie, gromiąc ją wzrokiem. Oczywiście odpyskował coś, bo inaczej by nie mógł. Dopiero później odszedł. Dla dobra córki spotykali się czasem na wspólnych obiadach, ale to wszystko. Katharina nie chciała, by jej pociecha miała kontakt z tak fałszywym człowiekiem jak Marius.
- Przepraszam za to, nie powinno go tu w ogóle być – powiedziała rzeczowo, zwracając się do Zachariasa. Nie potrafiła długo patrzeć mu w oczy, dlatego spuściła wzrok. Naprawdę było jej wstyd za byłego.
- Ja mam całkowicie odmienne zdanie od niego. Johanna była cichą dziewczynką, czasem miałam wrażenie, że jej wcale nie ma w domu. Odżyła przy nowym koledze i bardzo szanuję tę ich więź – powiedziała szczerze. Miała w głowie dawną historię pewnego chłopca i ciut starszej od niego dziewczyny, którzy byli bliskimi przyjaciółmi. Niestety rozminęli się gdzieś po drodze. Teraz kolejne pokolenie zdawało się mieć moc do tego, by przemówić za nich.
- Na jej ojca nie ma co patrzeć, niech sobie wsadzi swoją pozycję i pieniądze w … - nie dokończyła, bo dobrze wiedział, o co jej chodziło.
Kiedy odważyła się na dłużej spojrzeć w twarz Damgaardowi, mogła tylko dodać:
- Dobrze cię widzieć – to była prawda. Dotychczas miała o nim wiadomości z drugiej ręki, bo jego siostra na szczęście utrzymywała stały kontakt z Kathariną. Poza tym Kath ciągle, gdy nie miała się komu wygadać, pisała listy do przyjaciela, lecz nigdy ich nie wysyłała. Kilka z nich schowała Chaaya, no i tak miało pozostać. Ale teraz… Był obok niej, bliski, ale i równocześnie odległy. Podzieliło ich nie tylko to, co zdarzyło się lata temu na przyjęciu, ale i duma, która nie potrafiła pęknąć z czasem. Rozmijali się, trochę celowo, ale może nadszedł czas, by znów coś zmienić. Ona tego chciała. Bardzo. Miała o nim wieści, wiedziała o wszystkim, co było ważne. On nigdy nie odszedł z jej życia na dobre. Nie potrafiła z niego zrezygnować całkowicie.
Potem chwilę stali tak, w ciszy. Nie śmiała odezwać się ponownie. Czekała na to, co on powie. O ile zechce z nią rozmawiać.
- Marius, za kogo ty się masz, co? - podeszła do mężczyzn, którym niewiele brakowało do bójki.
- Już rozmawialiśmy o wszystkim, a ty nadal pyskujesz? - zapytała, patrząc na niego uważnie. Jej oczy były lekko zmrużone, dodając jej charakternego wyglądu.
- Panowie, zachowajcie spokój, proszę – rzekła, patrząc raz na jednego, raz na drugiego. - Popieprzyło cię do reszty, Stensen – w złości zawsze mówiła do niego po nazwisku. Tym razem przesadził i nie chodziło nawet o to, że kłócił się z jej dawnym przyjacielem. Starała się być twarda i stanowcza nie dlatego, że tam był Zacharias, a dlatego, że jej były pożal się bogom mąż, był zwykłą kanalią i należało mu spuścić łomot.
- Co ty masz do tego dziecka, co? Udajesz dobrego ojca? Od kiedy? - rzuciła Mariusowi wyzwanie.
- Zabieraj się stąd, bo widzę, że nie można na tobie polegać. Wtrącasz swoje trzy grosze i nie jesteś ani trochę sprawiedliwy. Nie wiem, jak mogłam z tobą wytrzymać – ostatnie zdanie powiedziała już nieco ciszej, ale dobrze słyszeli ją obaj mężczyźni.
- Lepiej stąd idź – powiedziała poważnie, gromiąc ją wzrokiem. Oczywiście odpyskował coś, bo inaczej by nie mógł. Dopiero później odszedł. Dla dobra córki spotykali się czasem na wspólnych obiadach, ale to wszystko. Katharina nie chciała, by jej pociecha miała kontakt z tak fałszywym człowiekiem jak Marius.
- Przepraszam za to, nie powinno go tu w ogóle być – powiedziała rzeczowo, zwracając się do Zachariasa. Nie potrafiła długo patrzeć mu w oczy, dlatego spuściła wzrok. Naprawdę było jej wstyd za byłego.
- Ja mam całkowicie odmienne zdanie od niego. Johanna była cichą dziewczynką, czasem miałam wrażenie, że jej wcale nie ma w domu. Odżyła przy nowym koledze i bardzo szanuję tę ich więź – powiedziała szczerze. Miała w głowie dawną historię pewnego chłopca i ciut starszej od niego dziewczyny, którzy byli bliskimi przyjaciółmi. Niestety rozminęli się gdzieś po drodze. Teraz kolejne pokolenie zdawało się mieć moc do tego, by przemówić za nich.
- Na jej ojca nie ma co patrzeć, niech sobie wsadzi swoją pozycję i pieniądze w … - nie dokończyła, bo dobrze wiedział, o co jej chodziło.
Kiedy odważyła się na dłużej spojrzeć w twarz Damgaardowi, mogła tylko dodać:
- Dobrze cię widzieć – to była prawda. Dotychczas miała o nim wiadomości z drugiej ręki, bo jego siostra na szczęście utrzymywała stały kontakt z Kathariną. Poza tym Kath ciągle, gdy nie miała się komu wygadać, pisała listy do przyjaciela, lecz nigdy ich nie wysyłała. Kilka z nich schowała Chaaya, no i tak miało pozostać. Ale teraz… Był obok niej, bliski, ale i równocześnie odległy. Podzieliło ich nie tylko to, co zdarzyło się lata temu na przyjęciu, ale i duma, która nie potrafiła pęknąć z czasem. Rozmijali się, trochę celowo, ale może nadszedł czas, by znów coś zmienić. Ona tego chciała. Bardzo. Miała o nim wieści, wiedziała o wszystkim, co było ważne. On nigdy nie odszedł z jej życia na dobre. Nie potrafiła z niego zrezygnować całkowicie.
Potem chwilę stali tak, w ciszy. Nie śmiała odezwać się ponownie. Czekała na to, co on powie. O ile zechce z nią rozmawiać.
Zacharias Damgaard
Re: 17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann Czw 22 Sie - 15:59
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Odpowiada tym samym, przesuwa palce wyżej i również chwyta mnie pod szyją za kołnierz kurtki. Szarpie mocniej i wcale nie patrzy na to, czy ktokolwiek nas obserwuje. Przechodzi mi przez głowę myśl, aby napluć mu prosto w twarz. Jest tak blisko, kusząco blisko. Nie musiałbym się nawet specjalnie silić. Wiem, że podobnych idiotów ziemia nosi dość chętnie, że zdają się w ostatnich czasach pączkować na potęgę, zarażając zdrowy organizm społeczeństwa. Nie rozumiem, jak wiele nienawiści do małego dziecka może czaić się w pojedynczym ciele. W obronie robię obecnie rzeczy, których nigdy wcześniej nie spodziewałbym się po sobie, ale to wina narastającej frustracji. Miewam takie zrywy – przypominam sobie sytuację z uczelni i przepychanki z rektorem. Wtedy również bardzo chętnie chwytałem palcami za brzegi kołnierzyka jego koszuli i ciskałem przypadkowymi przedmiotami w furii spowodowanej niesprawiedliwością. Potem miałem dość na wiele miesięcy i sądzę, że po dzisiejszym zajściu także nie będę chciał się udzielać w czymkolwiek.
Mężczyzna dalej przeklina i próbuje uszczelnić chwyt na grdyce, pakując mi pięść pod żebra, potem znów i wyraźnie o kość haczy twardy sygnet, który nosi na palcu serdecznym.. Czuję, że tracę oddech, wydusza ze mnie resztki powietrza. Kości pulsują mi tępym bólem. Doprawia kolejnym uderzeniem. Nie potrafię się bić, za grosz we mnie zacięcia. Chcę go szarpnąć, ale wychodzi na to, że Stensen ma jakąś przewagę, nawet jeśli wiele nie różni się ode mnie posturą. Ostatecznie ułapiam go za głowę i próbuję odepchnąć, jednak nierówny rytm oddechów przerywa kobiecy głos. Niebezpiecznie znajomy głos i wydaje mi się,(znów wszystko wyolbrzymiam) że to może śmierć puka do mych drzwi, że w istocie napastnik już dawno stracił hamulce. Jak niewiele trzeba było, aby wytrącić go z równowagi.
Kobiecy głos próbuje załagodzić sytuację, a jednak początkowo chyba do niego nie dochodzi, że lepiej się wycofać. Dopiero, kiedy postać podchodzi bliżej, unosi oczy na nią, ja też przestaję świdrować go pełnym nienawiści spojrzeniem. Z ust wydobywa mi się niekontrolowane westchnienie (czy to faktyczny strach, czy wysiłek?). Nie wtrącam się ani słowem, bo czuję, że to zupełnie nie na miejscu – powracam jedynie wspomnieniami do naszego ostatniego spotkania. Bogowie, Kath… czy naprawdę nie macie dla mnie choćby krztyny miłosierdzia? Wychodzi na to, że dziewczynka jest jej córką. Jestem zaskoczony, nigdy nie śledziłem losu dawnej przyjaciółki aż tak bardzo, bo bałem się, że zrobię coś, co ponownie otworzy stare rany. Wiedziałem, że wyszła za mąż, wiedziałem, że chyba mieszka wciąż w Midgardzie, tylko tyle. Kpiną losu, znów rzuciło nas na wspólną drogę. Zacisnąłem zęby i odpychając Mariusa, zacząłem gorączkowo poprawiać rozchełstane okrycie wierzchnie.
Zdenerwował się, wyraźnie. Niekoniecznie chciał słuchać swojej byłej żony. Chciał się jej postawić i przełożyć własną rację ponad jej. Nie wiem, czy zupełnie złośliwie, czy faktycznie będąc przekonanym co do swoich poglądów. Nie obchodzi mnie to wcale. Zajęło im chwilę, nim rozmówili się ostatecznie i postanowił odejść niechętnie.
— Nie zostawię tego tak, Damgaard. A ty, Kath, nie myśl, że masz ostatnie słowo. Porozmawiamy jeszcze. — Przewracam jedynie oczami i potem zostajemy zupełnie sami. Nie potrafię stwierdzić, kiedy czułem się bardziej niezręcznie – czy wtedy, gdy obserwowała naszą szamotaninę, czy teraz, kiedy pozostało nam sklejać jakoś niezręczną rozmowę. Nie byłem przygotowany na podobne wydarzenie. Owszem, czasami zastanawiałem się, jak to by było, gdybyśmy musieli spojrzeć sobie w oczy… gdybym ja musiał. Znając całą swoją winę.
Po plecach przesuwa mi się chłodny, styczniowy powiew. Niebo staje się mętne, powoli zaczyna panować szaruga, leniwa i oblepiająca każdy kształt. Zbieram się na odwagę, by zerknąć w jej stronę, uśmiecham się blado. Myślę sobie, że nie musiała tego wszystkiego robić, a jednak chyba na tyle nie dogaduje się ze swoim… byłym, że z chęcią mu dopiekła.
— Dzięki — mruczę niewyraźnie, choć w założeniu miałem użyć bardziej pogodnego tonu. — Johanna to twoja córka — stwierdzam, wciąż niedowierzając. Mam nadzieję, że nie widzi mojego wahania. Nie wiem, co dalej powinienem uczynić. Doceniam, że pomimo starych konfliktów, nie chce źle dla Sama i wcale nie skłania się ku temu, by wykluczyć go z klasy. Zasuwam kurtkę po szyję i wciskam dłonie do kieszeni. Chciałbym uciec, wymigać się jakoś i powiedzieć jej, że bardzo mi się spieszy, tylko w ostatniej chwili łapie mnie kolejnym, nieoczekiwanym stwierdzeniem. Robi to z grzeczności? Nasze spojrzenia przecinają się i otwieram usta, by jakoś zareagować.
— Ciebie te… — w słowa wciska się piorunujący ścisk klatki piersiowej. Pieprzony Stensen uderzył mnie dość niefortunnie i choć może nie jest to nic poważnego, stłuczenie piecze, promieniując do głębiej położonych tkanek. Zagryzam dolną wargę i kulę się wyraźnie. Ręka wysmykuje się z bezpiecznego schronienia i impulsywnie wędruje ku żebrom. Jeszcze tego mi brakowało. Nigdy nie byłem wyjątkowo odporny na ból.
Mężczyzna dalej przeklina i próbuje uszczelnić chwyt na grdyce, pakując mi pięść pod żebra, potem znów i wyraźnie o kość haczy twardy sygnet, który nosi na palcu serdecznym.. Czuję, że tracę oddech, wydusza ze mnie resztki powietrza. Kości pulsują mi tępym bólem. Doprawia kolejnym uderzeniem. Nie potrafię się bić, za grosz we mnie zacięcia. Chcę go szarpnąć, ale wychodzi na to, że Stensen ma jakąś przewagę, nawet jeśli wiele nie różni się ode mnie posturą. Ostatecznie ułapiam go za głowę i próbuję odepchnąć, jednak nierówny rytm oddechów przerywa kobiecy głos. Niebezpiecznie znajomy głos i wydaje mi się,(znów wszystko wyolbrzymiam) że to może śmierć puka do mych drzwi, że w istocie napastnik już dawno stracił hamulce. Jak niewiele trzeba było, aby wytrącić go z równowagi.
Kobiecy głos próbuje załagodzić sytuację, a jednak początkowo chyba do niego nie dochodzi, że lepiej się wycofać. Dopiero, kiedy postać podchodzi bliżej, unosi oczy na nią, ja też przestaję świdrować go pełnym nienawiści spojrzeniem. Z ust wydobywa mi się niekontrolowane westchnienie (czy to faktyczny strach, czy wysiłek?). Nie wtrącam się ani słowem, bo czuję, że to zupełnie nie na miejscu – powracam jedynie wspomnieniami do naszego ostatniego spotkania. Bogowie, Kath… czy naprawdę nie macie dla mnie choćby krztyny miłosierdzia? Wychodzi na to, że dziewczynka jest jej córką. Jestem zaskoczony, nigdy nie śledziłem losu dawnej przyjaciółki aż tak bardzo, bo bałem się, że zrobię coś, co ponownie otworzy stare rany. Wiedziałem, że wyszła za mąż, wiedziałem, że chyba mieszka wciąż w Midgardzie, tylko tyle. Kpiną losu, znów rzuciło nas na wspólną drogę. Zacisnąłem zęby i odpychając Mariusa, zacząłem gorączkowo poprawiać rozchełstane okrycie wierzchnie.
Zdenerwował się, wyraźnie. Niekoniecznie chciał słuchać swojej byłej żony. Chciał się jej postawić i przełożyć własną rację ponad jej. Nie wiem, czy zupełnie złośliwie, czy faktycznie będąc przekonanym co do swoich poglądów. Nie obchodzi mnie to wcale. Zajęło im chwilę, nim rozmówili się ostatecznie i postanowił odejść niechętnie.
— Nie zostawię tego tak, Damgaard. A ty, Kath, nie myśl, że masz ostatnie słowo. Porozmawiamy jeszcze. — Przewracam jedynie oczami i potem zostajemy zupełnie sami. Nie potrafię stwierdzić, kiedy czułem się bardziej niezręcznie – czy wtedy, gdy obserwowała naszą szamotaninę, czy teraz, kiedy pozostało nam sklejać jakoś niezręczną rozmowę. Nie byłem przygotowany na podobne wydarzenie. Owszem, czasami zastanawiałem się, jak to by było, gdybyśmy musieli spojrzeć sobie w oczy… gdybym ja musiał. Znając całą swoją winę.
Po plecach przesuwa mi się chłodny, styczniowy powiew. Niebo staje się mętne, powoli zaczyna panować szaruga, leniwa i oblepiająca każdy kształt. Zbieram się na odwagę, by zerknąć w jej stronę, uśmiecham się blado. Myślę sobie, że nie musiała tego wszystkiego robić, a jednak chyba na tyle nie dogaduje się ze swoim… byłym, że z chęcią mu dopiekła.
— Dzięki — mruczę niewyraźnie, choć w założeniu miałem użyć bardziej pogodnego tonu. — Johanna to twoja córka — stwierdzam, wciąż niedowierzając. Mam nadzieję, że nie widzi mojego wahania. Nie wiem, co dalej powinienem uczynić. Doceniam, że pomimo starych konfliktów, nie chce źle dla Sama i wcale nie skłania się ku temu, by wykluczyć go z klasy. Zasuwam kurtkę po szyję i wciskam dłonie do kieszeni. Chciałbym uciec, wymigać się jakoś i powiedzieć jej, że bardzo mi się spieszy, tylko w ostatniej chwili łapie mnie kolejnym, nieoczekiwanym stwierdzeniem. Robi to z grzeczności? Nasze spojrzenia przecinają się i otwieram usta, by jakoś zareagować.
— Ciebie te… — w słowa wciska się piorunujący ścisk klatki piersiowej. Pieprzony Stensen uderzył mnie dość niefortunnie i choć może nie jest to nic poważnego, stłuczenie piecze, promieniując do głębiej położonych tkanek. Zagryzam dolną wargę i kulę się wyraźnie. Ręka wysmykuje się z bezpiecznego schronienia i impulsywnie wędruje ku żebrom. Jeszcze tego mi brakowało. Nigdy nie byłem wyjątkowo odporny na ból.
Bezimienny
Re: 17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann Czw 22 Sie - 15:59
Kobieta prychnęła, słysząc słowa byłego.
- Dla ciebie jestem Katharina, wiesz? KATHARINA – powiedziała, akcentując każdą sylabę.
- Nie musisz się tak popisywać. Oczywiście, że porozmawiamy, ale ja o tym zdecyduję. Ciesz się, że masz prawo odwiedzać córkę, bo inaczej wolałabym cię nie oglądać na oczy – zgromiła mężczyznę wzrokiem. Jeśli kogoś nie znosiła, to nie udawała nawet przyjaznej. A Marius przez swoje romanse spadł na samo dno jej znajomości. Był skreślony i nie miała zamiaru być dla niego uprzejma. Bo niby z jakiej racji? Żałowała związku, ale jedno było pociechą: Johanna. Dziewczynka była jej pocieszeniem i kochała ją bardzo. Mimo to jakaś część jej zawsze będzie myśleć o tym wszystkim, jak o błędzie, po prostu.
- Marius to idiota, nie zasługuje nawet na twoją uwagę – powiedziała spokojnie, gdy zostali sami.
- Przykro mi, że musicie się ze sobą spierać, ale wiem, że wygrasz – uśmiechnęła się. - On jest tylko mocny w gębie, a jak przyjdzie co do czego, zawsze się wycofuje, tchórz – podsumowała.
- Nie będę ukrywać, to dla mnie nie jest łatwa sytuacja. Dawno się nie widzieliśmy – bardzo dawno i kobieta wolałaby, żeby spotkanie było inne, no ale nie oni wybierali miejsce spotkania.
- Szczerze mówiąc wolałabym teraz siedzieć w jakiejś knajpce, popijając coś ciepłego i spotkać cię w innych okolicznościach – mówiła to tym swoim łagodnym, pełnym ciepła głosem. Tak, jak zawsze, gdy się widywali i przyjaźnili.
- Ale cieszę się, że nasze drogi się przecięły. Długo na to czekałam – kiedyś powiedziała mu, że jeśli tak ma się stać, to się spotkają, prędzej czy później. Wyszło na to, że później, ale najważniejsze, że tak się stało.
- Moja córka bardzo chwali Sama. Cieszę się, że znalazła przyjaciela. To bardzo ważne, by w dzieciństwie był ktoś, kto ją zrozumie i wesprze. Ona także odpłaci się tym samym, ciągle mówi o swoim najlepszym koledze. Widać i to było im pisane. Zabawne, że znaleźli się ot tak, nie sądzisz? - Katharina rozmawiała z Zachem tak, jakby nie minęło wiele czasu, jakby nic się nie stało. Nie rozpamiętywała tego, co złe. Było minęło i trzeba z tym żyć. Teraz była kobietą po przejściach, która wyciągała wnioski z dawnych pomyłek.
- Dobrze, że nie jestem sam – powiedziała po chwili milczenia. Chodziło jej o syna, nie o kobietę. Wiedziałaby, gdyby był z kimś na poważnie. Życzyła mu szczęścia od zawsze, z nią czy bez niej – nieważne.
Kiedy Zach nagle się skulił, najwyraźniej z bólu, natychmiast zareagowała.
- Zaczekaj – powiedziała, wyciągając do niego rękę. - Pozwól mi pomóc – poprosiła, ale zanim coś powiedział, już położyła swoją dłoń w miejscu które go bolało.
- Beiskr létta – powiedziała, po czym jeszcze przez chwilę nie zabierała ręki. W końcu jednak się odsunęła i zapytała. - Czy teraz trochę lepiej? To podstawowe zaklęcie przeciwbólowe, ale jeśli to nie pomoże na dłużej, przyjdź do szpitala. Być może trzeba będzie rzucić coś mocniejszego – rzekła z troską.
- Tylko się nie upieraj w razie czego. Jeśli będziesz odczuwać ból, przyjdź – była gotowa na skuteczniejszą pomoc. Ale nie miała nawet ku temu warunków, przecież stali na ulicy.
- Zrobisz tak, jak mówię? - zapytała, patrząc na jego twarz, szukając spojrzenia mężczyzny.
- Dla ciebie jestem Katharina, wiesz? KATHARINA – powiedziała, akcentując każdą sylabę.
- Nie musisz się tak popisywać. Oczywiście, że porozmawiamy, ale ja o tym zdecyduję. Ciesz się, że masz prawo odwiedzać córkę, bo inaczej wolałabym cię nie oglądać na oczy – zgromiła mężczyznę wzrokiem. Jeśli kogoś nie znosiła, to nie udawała nawet przyjaznej. A Marius przez swoje romanse spadł na samo dno jej znajomości. Był skreślony i nie miała zamiaru być dla niego uprzejma. Bo niby z jakiej racji? Żałowała związku, ale jedno było pociechą: Johanna. Dziewczynka była jej pocieszeniem i kochała ją bardzo. Mimo to jakaś część jej zawsze będzie myśleć o tym wszystkim, jak o błędzie, po prostu.
- Marius to idiota, nie zasługuje nawet na twoją uwagę – powiedziała spokojnie, gdy zostali sami.
- Przykro mi, że musicie się ze sobą spierać, ale wiem, że wygrasz – uśmiechnęła się. - On jest tylko mocny w gębie, a jak przyjdzie co do czego, zawsze się wycofuje, tchórz – podsumowała.
- Nie będę ukrywać, to dla mnie nie jest łatwa sytuacja. Dawno się nie widzieliśmy – bardzo dawno i kobieta wolałaby, żeby spotkanie było inne, no ale nie oni wybierali miejsce spotkania.
- Szczerze mówiąc wolałabym teraz siedzieć w jakiejś knajpce, popijając coś ciepłego i spotkać cię w innych okolicznościach – mówiła to tym swoim łagodnym, pełnym ciepła głosem. Tak, jak zawsze, gdy się widywali i przyjaźnili.
- Ale cieszę się, że nasze drogi się przecięły. Długo na to czekałam – kiedyś powiedziała mu, że jeśli tak ma się stać, to się spotkają, prędzej czy później. Wyszło na to, że później, ale najważniejsze, że tak się stało.
- Moja córka bardzo chwali Sama. Cieszę się, że znalazła przyjaciela. To bardzo ważne, by w dzieciństwie był ktoś, kto ją zrozumie i wesprze. Ona także odpłaci się tym samym, ciągle mówi o swoim najlepszym koledze. Widać i to było im pisane. Zabawne, że znaleźli się ot tak, nie sądzisz? - Katharina rozmawiała z Zachem tak, jakby nie minęło wiele czasu, jakby nic się nie stało. Nie rozpamiętywała tego, co złe. Było minęło i trzeba z tym żyć. Teraz była kobietą po przejściach, która wyciągała wnioski z dawnych pomyłek.
- Dobrze, że nie jestem sam – powiedziała po chwili milczenia. Chodziło jej o syna, nie o kobietę. Wiedziałaby, gdyby był z kimś na poważnie. Życzyła mu szczęścia od zawsze, z nią czy bez niej – nieważne.
Kiedy Zach nagle się skulił, najwyraźniej z bólu, natychmiast zareagowała.
- Zaczekaj – powiedziała, wyciągając do niego rękę. - Pozwól mi pomóc – poprosiła, ale zanim coś powiedział, już położyła swoją dłoń w miejscu które go bolało.
- Beiskr létta – powiedziała, po czym jeszcze przez chwilę nie zabierała ręki. W końcu jednak się odsunęła i zapytała. - Czy teraz trochę lepiej? To podstawowe zaklęcie przeciwbólowe, ale jeśli to nie pomoże na dłużej, przyjdź do szpitala. Być może trzeba będzie rzucić coś mocniejszego – rzekła z troską.
- Tylko się nie upieraj w razie czego. Jeśli będziesz odczuwać ból, przyjdź – była gotowa na skuteczniejszą pomoc. Ale nie miała nawet ku temu warunków, przecież stali na ulicy.
- Zrobisz tak, jak mówię? - zapytała, patrząc na jego twarz, szukając spojrzenia mężczyzny.
Zacharias Damgaard
Re: 17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann Czw 22 Sie - 16:00
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Nie wiem, jak bardzo musiał zajść jej za skórę, jednak takiej Kath nie widywałem często. Może prawie wcale? Zmieniła się, stwierdzam z pewnością, bo promieniuje od niej jeszcze więcej determinacji i zdecydowania, ponad to jest… nie potrafię określić, co jeszcze uległo przeobrażeniu. Nie chcę myśleć, że to skutek naszego rozstania wiele lat temu. Nie. Aż tak zapatrzony w siebie nie mogłem przecież być. Zbytnia zuchwałość, aby przypisywać sobie takie zdolności. Odwracam więc wzrok, nie chcąc wbijać go z uporczywością w byłe małżeństwo. Cieszę się, że mężczyzna odpuścił bardzo szybko i pogrążył się pośród uliczek Midgardu. Nie próbuję nawet go śledzić i mam nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy, by spełniać groźby. Choć przecież ludzie jego pokroju są do tego zdolni, zwłaszcza kiedy ich duma zachwieje się w obecności niepowołanych obserwatorów. Nie odpuści mi, będzie drążył, aż dopnie swego. Następnym razem jednak, potraktuję to jako napaść i przełknę gorycz konieczności zgłoszenia się na komendę Kruczej Straży. Niektórzy znają mnie tam bardzo dobrze, jednak nie mam chyba innego wyboru. Niby wiem, że nie kiwną palcem, zwłaszcza w przypadku dziecka obdarzonego tak niepożądaną genetyką, jednak nie dam Stensenowi satysfakcji.
Cisza pomiędzy nami gęstnieje, role się nieco odwracają, bo to nie ja zapełniam pustkę słowami, a ona. Ma mi sporo do powiedzenia, bardzo spontanicznie i chyba szczerze. Kath mało kiedy potrafiła mnie oszukać. Nawet po latach uśmiecham się do wspomnień z rozrzewnieniem. Boję się jednak mówić równie swobodnie. Nie chciałem nigdy dopuścić do siebie podobnej ewentualności. Miałem nadzieję, choć czasami czułem się bardziej samotny niż zwykle, że nigdy ponownie nie będę musiał spoglądać w jej oczy, czując cały ciężar poczucia winy. Pech jednak chciał, że Norny tkały nasz los o wiele bardziej nieprzewidywalnie i na przekór pragnieniom.
Mówi, że nie jest jej łatwo w obecnej sytuacji, tak, doskonale ją rozumiem. Chciałbym uciec, jak wtedy, za nastoletnich czasów. Kiwam głową i ledwo udaje mi się wykrzesać mdły uśmiech na twarzy.
— Okoliczności są dość… dość nietypowe — potwierdzam jej słowa na swój sposób i nie mówię nic więcej. Dalej ściska mnie w gardle. Słucham jak opowiada mi o córce i o Samuelu. Że też nie zainteresowałem się wcześniej, kim w ogóle jest Johanna. Ja niestety nie mogę pochwalić się tym, że syn opowiada mi wylewnie o swoich dniach w szkole. Nasz kontakt jest poprawny, ale bardzo ograniczony i wciąż polega głównie na wzajemnym badaniu się. Kiepsko wchodzę w rodzicielstwo, moja wiedza jest praktycznie zerowa. Pewnie po części dlatego, tym bardziej, nie zamierzam jakoś wyjątkowo wgłębiać się w temat. Doceniam, że tak widzi ich relację i że nie idzie ślepo za poglądami podobnymi do jej męża. Na bogów, przecież ona nigdy nie była taka! Tym bardziej zaczynam się zastanawiać, co połączyło ze sobą tę dwójkę ludzi.
Jeszcze nie wiem, co czuję i czy cieszę się ze spotkania. Chyba może wyczuć moją niepewność i pewnego rodzaju mur, którym próbuję się obudować. Zaczynam wytwarzać sztuczny dystans, słucham i wciąż nie chcę otworzyć ust. Mimiką też niewiele więcej zdradzam. Zapewne byłoby łatwiej, gdyby wina rozkładała się na dwa, tymczasem leży jedynie po mojej stronie. Pogodziłem się z tym lata temu, może nawet i wtedy, gdy byłem jeszcze na tamtej imprezie? Nawet, jeśli powiedziałem zupełnie coś odwrotnego i upiłem się później niemal do nieprzytomności, lądując następnie w zupełnie obcym domu, z ledwo poznaną dziewczyną.
Na kolejne pytanie odpowiadam jedynie kiwnięciem głową i niemal w tym samym czasie łapie mnie skurcz, który zwija ciało. Nie chcę sprawiać jej kłopotów, wzbraniam się ręką i staram przekazać, że świetnie sobie poradzę sam. Nie słucha mnie jednak wcale i zbliża się na tyle, że czuję jej oddech na skórze i zapach spowitych perfumami ubrań. Potem kładzie dłoń na wysokości mojego mostka i szepcze zaklęcie. Robi mi się niezręcznie i gorąco, nawet jeśli to tylko rutynowe zaklęcie uśmierzające ból. Przez rozkojarzenie faktycznie ledwo zauważam, że zaczynam się czuć lepiej i że kości nie pulsują porażone uderzeniem.
— T-tak, lepiej, lepiej — dukam nieudolnie, łapiąc wreszcie pełny oddech, bo oddala się ode mnie i staje w bezpiecznej odległości. Próbuję wyprostować plecy i zapinam płaszcz, wciąż mając wrażenie, jakby kobieca dłoń leżała na mojej skórze. Zerkam na nią ukradkiem i śmieję się nieco bardziej pogodnie. — Myślę, że to wystarczy, ale też znam cię na tyle, by stwierdzić, że jeżeli się nie zgodzę, to i tak nie odpuścisz — silę się na swobodę. — Tak, przyjdę, jeśli będzie ze mną tak bardzo źle — zgadzam się i kiedy zadzieram podbródek, nasze spojrzenia znów na siebie napotykają, na długą, intensywną chwilę. — Powinienem ci za to postawić piwo korzenne — dodaję, wciąż na nią patrząc. Chyba liczę, że się nie zgodzi i będzie zakłopotana propozycją.
Cisza pomiędzy nami gęstnieje, role się nieco odwracają, bo to nie ja zapełniam pustkę słowami, a ona. Ma mi sporo do powiedzenia, bardzo spontanicznie i chyba szczerze. Kath mało kiedy potrafiła mnie oszukać. Nawet po latach uśmiecham się do wspomnień z rozrzewnieniem. Boję się jednak mówić równie swobodnie. Nie chciałem nigdy dopuścić do siebie podobnej ewentualności. Miałem nadzieję, choć czasami czułem się bardziej samotny niż zwykle, że nigdy ponownie nie będę musiał spoglądać w jej oczy, czując cały ciężar poczucia winy. Pech jednak chciał, że Norny tkały nasz los o wiele bardziej nieprzewidywalnie i na przekór pragnieniom.
Mówi, że nie jest jej łatwo w obecnej sytuacji, tak, doskonale ją rozumiem. Chciałbym uciec, jak wtedy, za nastoletnich czasów. Kiwam głową i ledwo udaje mi się wykrzesać mdły uśmiech na twarzy.
— Okoliczności są dość… dość nietypowe — potwierdzam jej słowa na swój sposób i nie mówię nic więcej. Dalej ściska mnie w gardle. Słucham jak opowiada mi o córce i o Samuelu. Że też nie zainteresowałem się wcześniej, kim w ogóle jest Johanna. Ja niestety nie mogę pochwalić się tym, że syn opowiada mi wylewnie o swoich dniach w szkole. Nasz kontakt jest poprawny, ale bardzo ograniczony i wciąż polega głównie na wzajemnym badaniu się. Kiepsko wchodzę w rodzicielstwo, moja wiedza jest praktycznie zerowa. Pewnie po części dlatego, tym bardziej, nie zamierzam jakoś wyjątkowo wgłębiać się w temat. Doceniam, że tak widzi ich relację i że nie idzie ślepo za poglądami podobnymi do jej męża. Na bogów, przecież ona nigdy nie była taka! Tym bardziej zaczynam się zastanawiać, co połączyło ze sobą tę dwójkę ludzi.
Jeszcze nie wiem, co czuję i czy cieszę się ze spotkania. Chyba może wyczuć moją niepewność i pewnego rodzaju mur, którym próbuję się obudować. Zaczynam wytwarzać sztuczny dystans, słucham i wciąż nie chcę otworzyć ust. Mimiką też niewiele więcej zdradzam. Zapewne byłoby łatwiej, gdyby wina rozkładała się na dwa, tymczasem leży jedynie po mojej stronie. Pogodziłem się z tym lata temu, może nawet i wtedy, gdy byłem jeszcze na tamtej imprezie? Nawet, jeśli powiedziałem zupełnie coś odwrotnego i upiłem się później niemal do nieprzytomności, lądując następnie w zupełnie obcym domu, z ledwo poznaną dziewczyną.
Na kolejne pytanie odpowiadam jedynie kiwnięciem głową i niemal w tym samym czasie łapie mnie skurcz, który zwija ciało. Nie chcę sprawiać jej kłopotów, wzbraniam się ręką i staram przekazać, że świetnie sobie poradzę sam. Nie słucha mnie jednak wcale i zbliża się na tyle, że czuję jej oddech na skórze i zapach spowitych perfumami ubrań. Potem kładzie dłoń na wysokości mojego mostka i szepcze zaklęcie. Robi mi się niezręcznie i gorąco, nawet jeśli to tylko rutynowe zaklęcie uśmierzające ból. Przez rozkojarzenie faktycznie ledwo zauważam, że zaczynam się czuć lepiej i że kości nie pulsują porażone uderzeniem.
— T-tak, lepiej, lepiej — dukam nieudolnie, łapiąc wreszcie pełny oddech, bo oddala się ode mnie i staje w bezpiecznej odległości. Próbuję wyprostować plecy i zapinam płaszcz, wciąż mając wrażenie, jakby kobieca dłoń leżała na mojej skórze. Zerkam na nią ukradkiem i śmieję się nieco bardziej pogodnie. — Myślę, że to wystarczy, ale też znam cię na tyle, by stwierdzić, że jeżeli się nie zgodzę, to i tak nie odpuścisz — silę się na swobodę. — Tak, przyjdę, jeśli będzie ze mną tak bardzo źle — zgadzam się i kiedy zadzieram podbródek, nasze spojrzenia znów na siebie napotykają, na długą, intensywną chwilę. — Powinienem ci za to postawić piwo korzenne — dodaję, wciąż na nią patrząc. Chyba liczę, że się nie zgodzi i będzie zakłopotana propozycją.
Bezimienny
Re: 17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann Czw 22 Sie - 16:00
Dla Kathariny nie było to tak łatwe, jak się wydawało. Mimo to postanowiła udać dzielną, zaradną kobietę, która wcale nie przepłakała kiedyś wielu dni. Musiała wziąć się w garść jak najszybciej, ale swoje przeżyła, wycierpiała i wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski. Obiecała sobie, że nie będzie więcej płakać przez mężczyznę. Może dlatego obyło się bez łez, gdy pozbywała się z domu swojego męża. Nie załamała się, tylko rozpętała w domu burzę, jak na charakterną kobietę przystało. On nie zasługiwał na żadną z jej łez. Nie był tego wart, natomiast Zacharias… ten został w jej sercu i nigdy nie wyparłaby się tej znajomości. Kontakt im się urwał, ale ona nieustannie zwierzała mu się ze swoich problemów. Z tym, że nigdy nie wysłała żadnego listu do niego. Nie szukał jej, nie chciał porozmawiać. Nie szkodzi. Nie żywiła urazy. Szczęśliwie jego siostra była jej stałą informatorką. Może dlatego była teraz taka łagodna, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło w przeszłości, jak gdyby tamtej rozmowy między nimi nie było.
Katharina postanowiła być silna, dlatego teraz nie uderzała w jego pierś, ani nie krzyczała. Zamiast tego, po prostu zachowywała się, jak stara dobra znajoma, która spotyka na swej drodze dawnego przyjaciela. Czy nie było tak? Minęło wiele lat, o wiele za długo na trzymanie się czegoś, co dzisiaj już nie miało sensu.
Pomogła, nie dlatego, że wymagała tego sytuacja. Pomogła, ponieważ chciała pokazać, że ciągle jest tą samą osobą, którą znał. Nigdy nie odwracała się od drugiego człowieka.
- Powinnam sprawdzić, czy nie ma większych uszkodzeń ciała, ale nie powinno być tak źle. Marius jest mocniejszy w gębie niż w ciosach – powiedziała cicho, ale gdy zrozumiała, jak dziwnie zabrzmiały jej słowa, natychmiast pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Nie żeby mnie bił, o nie. On się lubi popisywać – i tyle w temacie byłego. Przynajmniej na tę chwilę.
- I ja myślę, że w razie czego po prostu przyjdziesz do szpitala. Nie męcz się niepotrzebnie. To tylko chwila i żaden problem, by pomóc – od tego byli w końcu medycy. Katharina naprawdę była nim z powołania. Musiał to przyjąć do wiadomości.
Po chwili milczenia, usłyszała słowa, które wprawiło ją w niemałe zdziwienie. Wcale nie oczekiwała niczego w zamian. I miała się nie zgodzić, ale wewnętrzny głos podpowiadał jej, by przyjęła zaproszenia.
- Dlaczego by nie? - uśmiechnęła się. - Nie dość, że będzie mi cieplej, to jeszcze będę mieć szansę na długą rozmowę. Czy mogłabym odmówić, mając taką okazję? Nigdy! - jeśli naprawdę oczekiwał odmowy, no to koniec z nim. Lubiła wyzwania i właśnie dlatego się zgodziła. Chciała się dowiedzieć, do czego to ich doprowadzi. Czy nastąpi krępująca cisza, czy jednak porozmawiają jak normalni ludzie, którzy mieli co nadrobić.
Katharina wierzyła, że to było im teraz potrzebne. Niejako ściskała rękę, którą jej podawał. I słowo dać mogła, że nie puści jej tak szybko. Musiała działać szybko i zdecydowanie. Te wszystkie lata świadczyły o tym, że chciała go w swoim życiu. Tylko czekała, na jego gest, na słowo, na cokolwiek, co byłoby znakiem, że on chce tego samego. Nie mogła jednak się wyłamać z postanowienia, że sama nie zrobi tego pierwsza. Oczekiwała na szansę od losu. I oto nadeszła.
Katharina postanowiła być silna, dlatego teraz nie uderzała w jego pierś, ani nie krzyczała. Zamiast tego, po prostu zachowywała się, jak stara dobra znajoma, która spotyka na swej drodze dawnego przyjaciela. Czy nie było tak? Minęło wiele lat, o wiele za długo na trzymanie się czegoś, co dzisiaj już nie miało sensu.
Pomogła, nie dlatego, że wymagała tego sytuacja. Pomogła, ponieważ chciała pokazać, że ciągle jest tą samą osobą, którą znał. Nigdy nie odwracała się od drugiego człowieka.
- Powinnam sprawdzić, czy nie ma większych uszkodzeń ciała, ale nie powinno być tak źle. Marius jest mocniejszy w gębie niż w ciosach – powiedziała cicho, ale gdy zrozumiała, jak dziwnie zabrzmiały jej słowa, natychmiast pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Nie żeby mnie bił, o nie. On się lubi popisywać – i tyle w temacie byłego. Przynajmniej na tę chwilę.
- I ja myślę, że w razie czego po prostu przyjdziesz do szpitala. Nie męcz się niepotrzebnie. To tylko chwila i żaden problem, by pomóc – od tego byli w końcu medycy. Katharina naprawdę była nim z powołania. Musiał to przyjąć do wiadomości.
Po chwili milczenia, usłyszała słowa, które wprawiło ją w niemałe zdziwienie. Wcale nie oczekiwała niczego w zamian. I miała się nie zgodzić, ale wewnętrzny głos podpowiadał jej, by przyjęła zaproszenia.
- Dlaczego by nie? - uśmiechnęła się. - Nie dość, że będzie mi cieplej, to jeszcze będę mieć szansę na długą rozmowę. Czy mogłabym odmówić, mając taką okazję? Nigdy! - jeśli naprawdę oczekiwał odmowy, no to koniec z nim. Lubiła wyzwania i właśnie dlatego się zgodziła. Chciała się dowiedzieć, do czego to ich doprowadzi. Czy nastąpi krępująca cisza, czy jednak porozmawiają jak normalni ludzie, którzy mieli co nadrobić.
Katharina wierzyła, że to było im teraz potrzebne. Niejako ściskała rękę, którą jej podawał. I słowo dać mogła, że nie puści jej tak szybko. Musiała działać szybko i zdecydowanie. Te wszystkie lata świadczyły o tym, że chciała go w swoim życiu. Tylko czekała, na jego gest, na słowo, na cokolwiek, co byłoby znakiem, że on chce tego samego. Nie mogła jednak się wyłamać z postanowienia, że sama nie zrobi tego pierwsza. Oczekiwała na szansę od losu. I oto nadeszła.
Zacharias Damgaard
Re: 17.01.2001 – Ulica Snødekte – Z. Damgaard & Bezimienny: K. Tiedemann Czw 22 Sie - 16:00
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Fala zimnego potu spływa po moim ciele, kiedy wspomina, że powinna z większą uważnością zbadać obrażenie na klatce piersiowej. Wcale mi się do tego nie kwapi, bo czuję narastający dyskomfort na samą myśl o tym, że znów musiałbym czuć jej oddech na plecach. To nie tak, że mnie odpycha, nic z tych rzeczy. Zwyczajnie wydaje mi się, że to dalece niewłaściwie i nazbyt krępujące – zwłaszcza po tylu latach ciszy i ignorowania z mojej strony. Wiem, że jest medykiem, ale nagle ta czysto zawodowa sprawa urasta dla mnie do rangi sprawy niestosownej. Kiwam szybko głową i maskuję brak przekonania w kolejnym ruchu, którym układam pod szyją skrzywiony kołnierzyk koszuli. Upewniam się jeszcze, że żebra na pewno mnie nie bolą – dotykam opuszkami palców powierzchni płaszcza i stwierdzam z ulgą, że prawdopodobnie kryzys został zażegnany. Jeszcze trochę kręci mi się w głowie, ale nie zginam się wpół i nie jęczę resztkami sił.
Jej żart najpierw mi umyka w zamieszaniu, dopiero po czasie reflektuję się, o czym mówiła i dlaczego znów z zakłopotaniem wspominała byłego męża. Nawet nie pomyślałem o tym, że kiedykolwiek mógłby być zdolny do tak haniebnych czynów. Wydawało mi się, że nawet będąc taką gnidą miał jeszcze resztki rozsądku w głowie. Mógł szaleć przy obcych, owszem, zapewne robił to dość często, zważywszy na to, jak ostrożeni wyrażała się przy nim wychowawczyni klasy. Coś kazało mi podejrzewać, że to nie pierwsza taka nieprzyjemna sytuacja z nim w roli głównej. Nieszczególnie miałem jednak ochotę, by rozmawiać o nim, kiedy ledwo zniknął w kolejnej przecznicy. Szczerze miałem nadzieję, że więcej się nie spotkamy, choć były to marzenia ściętej głowy. Niestety, póki dzieciaki chodziły razem do klasy, niewiele mogłem zrobić. Może jednak Kath jakoś na niego wpłynie? Mam nadzieję.
Do ostatniej chwili chcę wierzyć, że odmówi mi wspólnego zahaczenia o jakiś lokal. Pamiętam bardzo dobrze, w jakiej atmosferze się pożegnaliśmy i co jej uczyniłem. Nie tak powinna się zachować, nie powinna mi tego wybaczać i teraz zgadzać się na piwo. Ma w sobie za dużo wyrozumiałości i jest mi głupio, bo nie wiem, czy sam na jej miejscu byłbym w stanie zgodzić się na podobny gest. Zbyt wiele bólu i wstydu w sobie noszę. Nie mam jednak okazji, aby się wykręcić, sam przecież rzucam propozycję i oczekuję odpowiedzi.
— Tak… długą rozmowę — uśmiecham się niewyraźnie i przełykam z trudem ślinę, teraz robi mi się nieprzyjemnie gorąco i zaczynam rozumieć, jaki los sobie zgotowałem. — Powinniśmy znaleźć coś niedaleko. Mam nadzieję, że o tej porze bez rezerwacji nie będzie problemu ze stolikiem — chwytam się jeszcze ostatniej deski ratunku, ale muszę wreszcie ruszyć przed siebie i zachęcić ją do tego samego. Stoimy na ulicy już za długo.
[size=10]Zacharias i Katharina z tematu
Jej żart najpierw mi umyka w zamieszaniu, dopiero po czasie reflektuję się, o czym mówiła i dlaczego znów z zakłopotaniem wspominała byłego męża. Nawet nie pomyślałem o tym, że kiedykolwiek mógłby być zdolny do tak haniebnych czynów. Wydawało mi się, że nawet będąc taką gnidą miał jeszcze resztki rozsądku w głowie. Mógł szaleć przy obcych, owszem, zapewne robił to dość często, zważywszy na to, jak ostrożeni wyrażała się przy nim wychowawczyni klasy. Coś kazało mi podejrzewać, że to nie pierwsza taka nieprzyjemna sytuacja z nim w roli głównej. Nieszczególnie miałem jednak ochotę, by rozmawiać o nim, kiedy ledwo zniknął w kolejnej przecznicy. Szczerze miałem nadzieję, że więcej się nie spotkamy, choć były to marzenia ściętej głowy. Niestety, póki dzieciaki chodziły razem do klasy, niewiele mogłem zrobić. Może jednak Kath jakoś na niego wpłynie? Mam nadzieję.
Do ostatniej chwili chcę wierzyć, że odmówi mi wspólnego zahaczenia o jakiś lokal. Pamiętam bardzo dobrze, w jakiej atmosferze się pożegnaliśmy i co jej uczyniłem. Nie tak powinna się zachować, nie powinna mi tego wybaczać i teraz zgadzać się na piwo. Ma w sobie za dużo wyrozumiałości i jest mi głupio, bo nie wiem, czy sam na jej miejscu byłbym w stanie zgodzić się na podobny gest. Zbyt wiele bólu i wstydu w sobie noszę. Nie mam jednak okazji, aby się wykręcić, sam przecież rzucam propozycję i oczekuję odpowiedzi.
— Tak… długą rozmowę — uśmiecham się niewyraźnie i przełykam z trudem ślinę, teraz robi mi się nieprzyjemnie gorąco i zaczynam rozumieć, jaki los sobie zgotowałem. — Powinniśmy znaleźć coś niedaleko. Mam nadzieję, że o tej porze bez rezerwacji nie będzie problemu ze stolikiem — chwytam się jeszcze ostatniej deski ratunku, ale muszę wreszcie ruszyć przed siebie i zachęcić ją do tego samego. Stoimy na ulicy już za długo.
[size=10]Zacharias i Katharina z tematu